KAROL MAY DERWISZ TYTUŁ ORYGINAŁU: DER DERWISCH TŁUMACZENIE: WAWRZYNIEC SAWICKI SIR DAWID LINDSAY Wysmukłe wieże minaretów Konstantynopola oblane były światłem ciepłego, letniego dnia. Tysiące wyznawców wszystkich religii i przedstawiciele wszelkich ras rozkoszowali się widokiem miasta podczas spaceru po obu mostach. Przy portowych nabrzeżach kotwiczyły parowce i żaglowce pod banderami wszystkich żeglujących narodów, a na lśniących falach kołysały się dziwacznej konstrukcji tureckie gondole i barki. Pomiędzy ich kadłubami przelatywały z prędkością wichru mewy, jak gdyby w swej zarozumiałości chciały wypróbować i dowieść zarazem swych niewiarygodnych zdolności. Od strony Morza Czarnego zbliżał się lekko parowy jacht; był przechylony nieco na burtę, jak tancerka poddająca się czarującej melodii wiedeńskiego walca. Zgrabny i szybki stateczek zatoczył łuk wokół Galaty, przepłynął pod oboma mostami i rzucił kotwicę w okolicy Pery, przy Złotym Rogu. Pera jest dzielnicą Konstantynopola, zamieszkiwaną chętnie przez Europejczyków, ich posłów i konsulów. Ów parowy jacht miał pewną cechę charakterystyczną, która również i w portach europejskich musiała przyciągać wzrok publiczności; tutaj zaś, dla mieszkańców Orientu, była jeszcze bardziej widoczna. Na dziobnicy, tam gdzie zazwyczaj widnieje nazwa statku, znajdowała się prawie dwumetrowej wysokości rama wyrzeźbiona z drewna, a w niej dziwny obraz. Obraz ten przedstawiał mężczyznę w naturalnej wielkości. Wszystko w co był ubrany — spodnie, kamizelka, surdut, buty, a także wysoki cylinder — było w szarą kratkę. Taki sam wzór miał nawet olbrzymi parasol trzymany przez niego w dłoni. Twarz mężczyzny była niezwyczajnie szczupła i podłużna. Ostry nos pochylał się tak bardzo nad dużymi ustami o wąskich wargach, że miało się wrażenie, iż chce dotrzeć aż do brody. Nadawało to obliczu nader zabawnego wyrazu. Powyżej malowidła wypisana była wielkimi złotymi literami nazwa statku — „Lindsay”. Kiedy mały parowiec płynął w stronę portu, oczy ludzi zebranych na nabrzeżach ze zdziwieniem spoglądały na obraz. W pobliżu mola stał w tłumie derwisz, którego ciemne fanatycznie błyszczące oczy również wyrażały zaskoczenie. Gdy czytał nazwę stateczku, jego twarz drgnęła w nagłym grymasie. — Lindsay! — mruknął pod nosem. — Takie było panieńskie nazwisko żony tego przeklętego Niemca! Czyżby ta rodzina nie została jeszcze wytępiona? Poczekam tu, by ich poobserwować. Ta kobieta obrzuciła mnie wtedy obelgami. Chciałem zemsty i sądziłem, że ją zaspokoiłem. Miałoby być inaczej? Trzeba zbadać, czy któremuś z członków tej rodziny udało się przeżyć! Maszyny parowca zastopowały i kapitan zszedł z mostku. Otworzyły się także drzwi kajuty i na pokładzie pojawiła się dokładnie taka sama postać jaką można było ujrzeć na obrazie. Bardzo wysoki i wychudły mężczyzna odziany był w ubranie uszyte tylko i wyłącznie z materiału w szarą kratę. Ponad miarę wysoki cylinder i olbrzymi parasol także były w szarą kratę. Z ramienia mężczyzny zwisała zawieszona na długim pasku lorneta. Także i twarz mężczyzny podobna była do oblicza widniejącego na obrazie; jedynie na nosie widniała dodatkowo długa blizna, będąca najwyraźniej pamiątką po wrzodzie wschodnim. Kapitan skłonił się. — Czy chce pan zejść na ląd, sir? — Yes. A gdzież indziej mógłbym pójść? Oczywiście, że na ląd! A może mam chodzić po morzu, hę? — To raczej nie byłoby możliwe — roześmiał się kapitan. — Ale tak szybko? Konstantynopol należy najpierw podziwiać z morza. Stąd jest o wiele wspanialszy; w mieście ulice są wszędzie wąskie, brudne i pełne zakamarków. Turcy nazywają swoją stolicę „lśniącymi policzkami świata”. I mają rację, tyle, że widać to tylko stąd, od strony morza. — Policzki świata? Nonsens! Ci Turcy są stuknięci. Jedyną rozsądną rzeczą jaką posiadają, to ich żony i córki. Well! Twarz kapitana skrzywiła się w szybkim grymasie, który jednak został zamaskowany głębokim ukłonem. — Czy widział pan już turecką kobietę lub dziewczynę, sir? — Of course! W dużej liczbie, zarówno tu jak i w Berlinie. Słynna opera Mozarta, „Uprowadzenie z seraju”, jest moją ulubioną sztuką. Chciałbym przeżyć coś takiego, kapitanie. Indeed. Nie odpłynę stąd, zanim nie przeżyję takiej przygody. Well. Niech pan spojrzy! Mężczyzna wyciągnął z głębin kieszeni surduta książkę, na której okładce widniał tytuł w języku niemieckim: „Uprowadzenie z seraju. Libretto. Wielka opera Wolfganga Amadeusza Mozarta”. — Kiedy mogę oczekiwać powrotu waszej lordowskiej mości? — zapytał kapitan rzucając przelotne spojrzenie na książkę. Na jego twarzy igrał uprzejmy uśmiech, z którego należało wnioskować, iż zna kaprysy Anglika i od dawna przestał się im dziwić. — W ogóle niech pan na mnie nie czeka — warknął Lindsay. — Wrócę, kiedy będę chciał. Well! — dodał i pomknął długimi krokami po wąskim trapie utrzymując równowagę przy pomocy swego wielkiego składanego parasola niczym tancerz na linie. Kiedy przechodził koło derwisza i zauważył skierowany na siebie jego kłujący wzrok, splunął z pogardą. — Cóż za nieprzyjemna twarz! Jaka podejrzana gęba! Z przyjemnością poczęstowałbym go kopniakiem! Yes! Kapitan spojrzał za Anglikiem. Obok niego stanął sternik. Uśmiechając się wzruszył ramionami. — Zwariowany facet! — powiedział i splunął prymką tytoniu ponad relingiem. — Przy którejś z jego przygód poparzymy sobie jeszcze palce. Niech robi co chce, byle nie zabrał nas przy tym ze sobą do piekła! — Niech Bóg uchowa! Te jego zachwyty nad porwaniem będą trwały tylko tak długo, zanim nie znajdzie czegoś innego. Jeszcze niedawno były to fowling bulls, skrzydlate byki, teraz Turczynki. On po prostu jest taki i już: ma fioła na punkcie przygód! — Nie mam nic na przeciw; my mamy z tego tylko korzyść. — To prawda, sterniku! — stwierdził kapitan z naciskiem, z którego można było wywnioskować, iż życzy sobie zakończenia tej dyskusji. — A ponieważ sir Dawid Lindsay jest przy tym dobrym panem, jestem gotów opłynąć z nim kulę ziemską i dziesięć razy dookoła. Dla takiego pana człowiek jest gotów zrobić wiele, nie opowiadając przy tym głupstw na jego temat! Mężczyzna, o którym była mowa, spacerował w tym czasie wolnym krokiem po ulicach Pery, zajęty całkowicie oglądaniem okolicy. Przy tej okazji obejrzał się w pewnym momencie za siebie i zauważył derwisza, którego zielony turban widać było z daleka. — Czego ten człowiek może ode mnie chcieć? — zadał sobie pytanie. — Zaraz się z nim załatwię! Yes! Podjąwszy tę decyzję, ukrył się w jakiś zakamarku za najbliższym zakrętem uliczki. Derwisz zbliżał się sądząc, iż ma Anglika daleko przed sobą; nie potrafił się więc opanować, aby ukryć swe zaskoczenie. — Dlaczego chodzisz za mną, głupcze? — ofuknął go po angielsku sir Dawid. Derwisz nie zrozumiał, albo udał, że nie rozumie znaczenia jego słów. — Anlamam — nie rozumiem! — odpowiedział. — Znikaj stąd, albo ci w tym pomogę! Well! Z gestów Anglika derwisz sądził, że ma pójść przed nim. A on przecież chciał go śledzić. Dlatego też zatrzymał się. W tym momencie Lindsay ruszył do akcji; wyciągnął przed siebie olbrzymi parasol i rozłożył go z taką siłą i szybkością, że fiszbinowe pręty uderzyły derwisza w twarz. Była do obraza, i to podwójna: został uderzony przez niewiernego i na dodatek, Europejczyka. Znając jednakże potęgę i wpływy angielskiego posła derwisz odwrócił się i zaczął odchodzić. — Ha, eschek kerata, intikalem aladschahm ben — zemszczę się, ty rogaty ośle! — zawołał przez ramię do Anglika. — Co on bzdurzy? — mruknął zadowolony z siebie sir Dawid. — Ten turecki to jednak głupi język. Trzeba się go najpierw nauczyć, aby go rozumieć. Angielski rozumiałem od razu, już jako dziecko. Anglik ruszył, idąc w sporej odległości za derwiszem. Skręcił za róg i za chwilę znowu za następny, aż nabrał całkowitej pewności, że już nie spotka na swej drodze tego dziwnego Turka. Chcąc pozbyć się natrętnego obserwatora, Lindsay opuścił obszar pełnych życia ulic i zagłębił się w plątaninę uliczek i zaułków, w której już po chwili stracił orientację. Była to wielka nieostrożność, o czym miał się niebawem przekonać. Jako prawdziwy obieżyświat, żądny przygód Anglik potrafił odnaleźć się wszędzie. Był naprawdę przebiegły i pomysłowy, a do tego odważny aż do granic lekkomyślności. Lubił przy tym udawać od czasu do czasu nieco głupiego. W tej sytuacji jednak jego zmysł orientacji całkowicie odmówił mu posłuszeństwa; ponieważ nie znał także tureckiego, nie miał żadnej możliwości uzyskania od kogokolwiek informacji, gdzie się znajduje. Uważnie obserwował ruch i ludzi na uliczkach, którymi przechodził. Tu oto poganiacz osłów dreptał za swym zwierzęciem popędzając go głośnymi okrzykami i machając energicznie kijem. Ordynarnymi słowami, a nawet rozpychając się, lśniący potem i dyszący pod ciężarami tragarze torowali sobie drogę w zatłoczonej, wąskiej uliczce. Czyściciel fajek stukał do drzwi mijanych domów, proponując swe usługi. Sprzedawca melonów z wielkim hałasem zachwalał swe owoce. Jeszcze głośniej krzyczał woziwoda. Przed otwartymi drzwiami sklepów na bazarze siedzieli wszelkiego rodzaju handlarze; rozłożywszy wokół siebie swe towary starali się przyciągnąć klientów. Pomiędzy nimi wałęsały się bezpańskie psy szukając w rynsztokach żarcia. Szczekały na przechodniów i uciekały z głośnym wyciem, kiedy ktoś przepędzał je kopniakiem. Sir Dawid czuł się bardziej niż nieprzyjemnie w tym otoczeniu. Od czasu do czasu klął półgłosem. Wielokrotne próby utrzymania określonego kierunku, aby opuścić tę nędzną dzielnicę spełzły na niczym — błądził tylko coraz bardziej. — Damned! — zaklął pod nosem. — Gdybym przynajmniej wiedział, w jakim kierunku należy szukać miejsca kotwiczenia mego jachtu! Wtedy mógłbym ustalić po położeniu słońca miejsce, w którym jestem. Nauczyłem się przecież tego od mego przyjaciela, Kara Ben Nemziego. Anglik zatrzymał się ze wzrokiem skierowanym ku górze i obserwował przepływające po niebie obłoki. Potem znowu zaczął sam ze sobą rozmawiać półgłosem nie zwracając uwagi na mijających go przechodniów; na wpół rozbawieni, na wpół nieufnie spoglądali na dziwaka, którego już sam ubiór wystarczająco zwracał uwagę. — Ten Kara Ben Nemzi to absolutny niegodziwiec! Pozostawił mnie tym razem całkowicie na pastwę losu. Zazwyczaj pojawiał się zawsze w odpowiedniej chwili, aby mnie wyciągnąć z kabały, z której sam nie mógłbym się uwolnić. Kto wie, gdzie on się teraz włóczy, może wśród Apaczów nad Rio Pecos, Hadżedinów w Dżesirehu, albo może nawet wśród Kurdów? Jakby nie było, jest wszędzie, tylko nie w tym podejrzanym zaułku, gdzie właściwie powinien być, aby znowu zaprowadzić mnie między ludzi, z którymi można się porozumieć w normalnym języku. Nasz Anglik stałby jeszcze pewnie tak długo, gdyby tęgi kuksaniec nie obudził go z melancholijnej zadumy. Był to jakiś tragarz, który nie obawiał się w tak mało łagodny sposób usunąć żywej przeszkody ze swej drogi. Wykrzyknąwszy na dodatek kilka gniewnych słów, których sir Dawid jednak nie zrozumiał, pobiegł dalej swą drogą dysząc ciężko. — Osioł! Baran! Grubianin! — zawołał za nim rozwścieczony Lindsay, a potem mrucząc coś ponuro pod nosem ruszył zaułkiem. Przez chwilę błądził tak jeszcze bezskutecznie po okolicy, aż skończyła się jego cierpliwość. Odezwał się po angielsku do pierwszego z brzegu przechodnia i zapytał o drogę. W odpowiedzi padły jednak tylko słowa, które już raz dzisiaj słyszał, a mianowicie z ust natrętnego derwisza: — Anlamam — nie rozumiem! I do tego pełne współczucia wzruszenie ramion. Potem zapytany odszedł pozostawiając dziwnego przybysza samego sobie. Ta scena powtórzyła się jeszcze wielokrotnie. Do kogokolwiek nie zwracałby się Lindsay, czy do starego, młodego, nędznie czy lepiej odzianego, zawsze otrzymywał tę samą odpowiedź: — Anlamam! W końcu dziarski Anglik miał już tego wszystkiego serdecznie dosyć. — Niech diabli wezmą ten cały Konstantynopol wraz z okolicznymi miejscowościami! — warknął z wściekłością. — Nie zapytam od tej chwili już nikogo i będę szedł prosto przed siebie aż… aż… Przerwał nagle otwierając usta tak szeroko ze zdziwienia, jak gdyby chciał, aby wleciał mu do nich pieczony gołąbek. Po chwili zamknął je jednak głośno. Na jego obliczu, niczym promień słońca nad krajobrazem, pojawił się wesoły uśmieszek. — Znakomicie! Doskonale! Indeed! — uśmiechał się, a jego wzrok dosłownie pieścił firmowy szyld kawiarni wypisany w języku francuskim. — Tu chyba mieszkają ludzie, prawdziwi ludzie, z którymi na pewno można po ludzku się porozumieć. Wejdę tam i z pewnością otrzymam potrzebną informację. I długim krokiem ruszył w stronę swego celu. Z pewnością człowieka, który przyzwyczajony jest do wydawania rozkazów, przekroczył próg domu i wszedł do nieco przyciasnej salki, a potem rozejrzał się wokół. Oczom jego ukazał się zwykły widok orientalnej kawiarni. Brudna podłoga była tu i ówdzie przykryta małymi dywanami. Wzdłuż ścian ułożono poduszki do siedzenia, kilkanaście z nich leżało porozrzucanych pośrodku salki. Parę ze znajdujących się w kawiarni stolików było tak niskich, jak podnóżki w europejskich domach. Ściany były nagie z wyjątkiem kilku długich arabskich fajek stojących rzędem na swego rodzaju regale. W całej kawiarni znajdowało się tylko trzech gości. Byli to tubylcy, ludzie niskiego stanu, jak to zdradzało ich ubranie. Kucali na poduszkach w milczeniu mając przed sobą maluteńkie filiżanki z kawą, palili fajki i zdawali się w ogóle nie zauważać obcego. Uwadze stojącego w półmroku pustej salki Anglika uszło rzucone spod spuszczonych powiek przenikliwe spojrzenie jednego z gości. Dopiero po chwili w drzwiach znajdujących się z tyłu salki ukazał — się mężczyzna, w którym każdy znawca krajów śródziemnomorskich rozpoznałby natychmiast Greka. Był to gospodarz tej „sympatycznej” kawiarni. Miał chytrą, przebiegłą twarz lisa. Nie tylko jej rysy, ale również i oczy zdradzały charakter tego człowieka. Wystarczyło mu jedno spojrzenie rzucone na Anglika, by wiedzieć, kogo ma przed sobą. Skłoniwszy się po trzykroć, co z pewnością zadowoliłoby każdego dostojnika, zbliżył się do swego nowego gościa. — Bienvenu, monsieur! — Witam w moim domu! — pozdrowił Anglika po francusku, którym to językiem posługiwał się płynnie i łatwo. — Czy wolno mi spytać, czym mogę służyć Waszej Łaskawości? Anglik doskonale mówił po francusku. Posłużył się więc tym samym językiem, tyle że w jego ustach nie brzmiał on tak gładko i delikatnie jak u Greka. — Zacznijmy wpierw od tytułów! — zaczął swym zwykłym, władczym i rozkazującym tonem. — Nie jestem żadną Waszą Łaskawością. W razie konieczności potrafię być nawet bardzo niełaskawy. — Pardon! Nie mogłem przeczuwać… — Już dobrze! Nie lubię umizgów. Proszę się do mnie zwracać po prostu monsieur. To wystarczy. — Jak pan rozkaże! — A teraz chciałbym… hm!… chciałbym dostać coś do picia. Sir Dawidowi w żadnym wypadku nie podobało się w tej gospodzie piątej czy szóstej kategorii. Co prawda, od błądzenia po wypełnionej upałem plątaninie zaułków zaczęło go dręczyć pragnienie; jednakże myśl, że mógłby się tutaj czegoś napić, nie była wcale zachęcająca. Fakt, że mimo to zażądał czegoś do picia, miał swe uzasadnienie jedynie w specyficznym sposobie myślenia Lindsaya. Nigdy nie zapominał, że jest Anglikiem, synem dumnego wyspiarskiego narodu panującego nad morzami całego świata. Z tego to powodu wychodził z założenia, że nie wolno mu nigdy zachowywać się jak skąpiec, nawet w najbardziej oddalonym zakątku kuli ziemskiej. Do tego był przecież także sir Dawidem Lindsayem, angielskim szlachcicem. A jako taki postępował zawsze zgodnie z podstawową zasadą: szlachectwo zobowiązuje! Z tych to dwóch powodów był przekonany, że także i w tym miejscu powinien być człowiekiem hojnym. Chętnie zapytałby się po prostu tylko o drogę, a potem poszedł dalej. Ale tak nie wypadało, jak sądził. Nie chciał, aby mu cokolwiek darowywano, nawet informację. — Życzy pan sobie kawy, sorbetu czy też może coś innego? Ostatnie słowa Grek rozciągnął tak bardzo i dwuznacznie, że zdziwił tym sir Lindsaya. — Ma pan jeszcze coś innego? — Dla tych z moich gości, którzy nie wyznają nauki Proroka, mam na składzie doskonałe greckie wino, prawdziwe samos, stare, wystałe, prawdziwy napój bogów. — Hm! Samos! Prawie tak samo dobre jak sherry czy portwein! Chciałbym skosztować. — Wobec tego proszę, aby monsieur zechciał pofatygować się do winiarni. Sir Dawid przymrużył nieco lewe oko. — Musi pan wziąć pod uwagę — wyjaśnił gospodarz — że moi goście są głównie wyznawcami Proroka, który zakazuje picia wina. Zraniłbym ich uczucia religijne, gdybym na ich oczach podał wino wyznawcom innej religii, którzy odwiedzają moją gospodę. Mogłoby to prowadzić również łatwo do nieporozumień między gośćmi i zagrozić pokojowi mego domu. Stąd i odrębna winiarnia! Może się pan w niej bez przeszkód oddać rozkoszom delektowania tym szlachetnym trunkiem. — Dobrze! — zdecydował się Lindsay. — Proszę pokazać mi to pomieszczenie! Ruszył za Grekiem przez tylne drzwi, a potem ciemny korytarz, na którego końcu gospodarz otwarł po prawej stronie mały pokój. Sir Dawidowi wystarczył jeden rzut oka, by potwierdzić jego podejrzenie, iż długie wyjaśnienia gospodarza zdecydowanie przewyższały uzasadnienie istnienia tej winiarni. Pomieszczenie owo było tak samo, jak i salka z przodu kawiarni, urządzone w stylu orientalnym dywanami, poduszkami i dwoma niskimi stolikami. Nie sprawiało ono wrażenia, jak gdyby było przeznaczone dla greckich, armeńskich i innych, nie muzułmańskich gości. W przeciwnym bowiem razie stałyby tu krzesła, ławy i stoły na wysokich nogach. Wyglądało jednak na to, jak od razu podejrzewał sir Dawid, że do tej pory w tej kryjówce rozkoszowali się zakazanym płynem co poniektórzy, niezbyt wierni synowie Proroka. Byli tu dobrze ukryci przed nieprzyjemnymi wizytami. Jedyne okno znajdowało się na wysokości ponad dwóch metrów, niemal pod sufitem, i było tak małe, że z pewnością nikt nie mógł przez nie zajrzeć do środka. Do owych tajnych ceremonii pasowały doskonale puchate poduszki, a także stłumione światło lampy zwisającej z sufitu pośrodku pokoju. Lindsay skrzywił usta w miłym uśmiechu. — Podoba mi się tutaj! Spróbuję pańskiego samos. Był zadowolony, że chęć zasięgnięcia informacji sprowadziła go tutaj. W ten sposób mógł połączyć przyjemne z pożytecznym. Łyk prawdziwego greckiego wina nie był do pogardzenia w tej krainie kawy. Zdjął rzemień ze zwisającą na nim lornetką z ramienia i postawił ją obok wielkiego parasola przeciwsłonecznego w kącie, a potem wolno opadł na miękką poduszkę. Gospodarz stał w milczeniu obok. Dopiero teraz pojął ostatnią uwagę swego gościa. — Och, zaręczam panu, monsieur, że nie skończy się na próbowaniu. Jeżeli jest pan znawcą wina, z pewnością wypije pan cały dzban mojego samos. — Zobaczymy! Niech pan przyniesie wino! Grek pośpiesznie wyszedł, aby spełnić ten rozkaz. Idąc uśmiechał się pod nosem. Fakt, że obcy nie zapytał najpierw ostrożnie o cenę, zdawał się pomyślnie świadczyć o jego zasobach finansowych. A poczciwy gospodarz miał zamiar z tego skorzystać, na ile to tylko było możliwe. Nie minęła dłuższa chwila i wrócił do sir Dawida Lindsaya stawiając przed nim gliniany dzbanek i kieliszek. — Czy mogę panu nalać? Sir Dawid odsunął usłużną rękę. — Chwileczkę! Czy jest pan muzułmaninem? — Nie! Chrześcijaninem. Moją ojczyzną jest Grecja. — Niech więc pan się ze mną napije! — Och, to bardzo miło z pana strony! Pańska łaskawość jest… — Już dobrze! Picie w samotności jest nonsensem. Kiedy gospodarz wyszedł, aby przynieść dla siebie kieliszek, lord zapalił cygaro, które przezornie miał przy sobie. Mruczał przy tym pod nosem zadowolony z siebie. — Ten stary lis cieszy się na myśl o poczęstunku! Jest wdzięczny za to, że może napić się z sir Dawidem Lindsayem! Wydaje się, że naprawdę nie przeczuwa, iż pozwolę mu się napić ze mną tylko dlatego, aby zachować całkowitą pewność. To człowiek, któremu nie należy zbytnio ufać. Mógłby mi czegoś nasypać do wina, by mnie uśpić i opróżnić potem kieszenie. Ale to nie ze mną, Dawidem Lindsayem! Nie na darmo byłem uczniem Kara Ben Nemziego. Nauczyłem się być ostrożnym w obcym otoczeniu. Lindsay przerwał monolog, bowiem do pokoju wszedł gospodarz z drugim kieliszkiem. Z miną człowieka rozdzielającego pełnymi garściami złoto, Grek nalał wina, najpierw Anglikowi, a potem sobie. — A votre sante, monsieur! Za pańskie zdrowie! — i opróżnił swój kieliszek nie odrywając od niego ust. Sir Dawid za to ostrożnie popijał wino małymi łykami. — To dobre wino! — skinął po chwili głową. — Najlepsze jakie udało mi się do tej pory znaleźć w tym tak zachwalanym mieście. — Nie podoba się panu Konstantynopol? — Pas du tout — absolutnie nie! — A jednak nazywają go „lśniącymi policzkami świata”. — Hm! Już raz musiałem tego dzisiaj wysłuchać. Sądzę jednak, że temu obliczu nie zaszkodziłoby, gdyby choć raz porządnie zapoznało się z gąbką, mydłem i szczotką. — Niech pan tylko tego nie powie żadnemu Turkowi! — A czemuż to? Mogę powiedzieć w oczy prawdę każdemu i to kiedy tylko będę miał na to ochotę. Tak samo jak temu derwiszowi, który jak cień szedł za mną od portu. Kiedy w końcu przestało mi się to podobać, dałem mu w twarz moim parasolem. Ten język z pewnością musiał zrozumieć. Grek w zadumie uniósł brwi. — Miał pan sprzeczkę z derwiszem? I rzeczywiście go pan uderzył? Proszę wybaczyć me słowa, ale była to duża nieostrożność. Naraził się pan na jego zemstę. Lindsay niedbale machnął ręką, wypił łyk wina i wydmuchnął przed siebie kłąb dymu z cygara. — Cóż mnie obchodzi ten głupiec?! Niech sobie łazi za innymi, ale nie za sir Dawidem Lindsayem. Zirytował mnie tylko fakt, że aby się go pozbyć, chodziłem w różnych kierunkach i w końcu dotarłem do tej dzielnicy. Nie jestem w stanie się tu zorientować, a nikt mnie rozumiał, gdy pytałem o drogę. Szczwany Grek nawet drgnieniem twarzy nie dał po sobie nic poznać. Nikt nie był w stanie się zorientować, że w tej chwili chodziły mu po głowie nader ważne myśli. Najważniejszym zdało mu się to, iż przybysz przedstawił się jako sir Dawid Lindsay. Szynkarz potrafił docenić znaczenie tych słów. Angielski arystokrata, który — najwyraźniej dla przyjemności — podróżuje po Bliskim Wschodzie, ma zazwyczaj przy sobie pieniądze, i to sporo pieniędzy! Takie to myśli krążyły po głowie sprytnego szynkarza. Takiego dziwaka jeszcze się tu nie było i chyba szybko się nie będzie. Nie można pozostawić takiej okazji niewykorzystanej. Zgodnie ze światopoglądem Greka pieniądze były najwyższym bóstwem. Zadecydował więc ostrożnie zbadać sprawę, a potem — zacząć działać. Jego sprzymierzeńcem miało być wino. — Nie mówi pan po turecku? — zapytał napełniając pusty kieliszek gościa, nie zapominając oczywiście przy tym o sobie. — Nawet kilku słów! — Powinien pan więc zabierać ze sobą na wycieczki swego dragomana — tłumacza. — To nie w moim stylu. — Ma pan złe doświadczenia? — Nie! Wręcz przeciwnie; przez dłuższy czas podróżowałem po krajach bałkańskich w towarzystwie takiego człowieka. Wpadłem tam w niezłe tarapaty i między innymi tylko dzięki wierności i niezawodności tłumacza zawdzięczam, że w końcu udało mi się z tego ujść cało. Słyszałem jednak od innych, jak mało pewni są przeważnie ci ludzie. Poza tym nie lubię mieć bez przerwy wokół siebie obcych. — Hm! — mruknął przeciągle Grek. — Rozumiem. Ci przewodnicy naciągają turystów, jak tylko potrafią, zaś takiego człowieka jak pan, który z pewnością nie podróżuje z pustą sakiewką, z całą pewnością ograbią ze wszystkiego. — Święte słowa! Jestem sir Dawid Lindsay i zawsze mam przy sobie tyle pieniędzy, że mogę być przygotowany na wszelkie wydatki. Płacę dużo i chętnie, ale nie pozwolę robić z siebie głupca. Gospodarz był bardzo zadowolony z wyniku swego śledztwa. Postanowił porozmawiać teraz o innych sprawach. — Powinien pan więc mieć przynajmniej przy sobie plan Konstantynopola. — Mam go. — I mimo to zabłądził pan? — Mimo to zabłądziłem! Cóż z tego, że będę się gapił na plan, skoro nie wiem, gdzie się aktualnie znajduję? Dla potwierdzenia tych słów sir Dawid wyciągnął portfel i zaczął przeszukiwać jego przegródki. Grek uważnie patrzył na palce Anglika. Nie mogąc znaleźć planu miasta Lindsay otwarł kolejną kieszeń portfela. Przez krótką chwilę ujrzeć było można gruby plik banknotów. Oczy szynkarza rozbłysły. Jego wzrok znieruchomiał; stał się chciwy i czujny, jak wzrok drapieżnika mającego swą zdobycz tuż przed nosem. Zapomniał o panowaniu nad sobą i wszelkiej ostrożności. W tym momencie było dla niego pewne, że przybysz nie opuści jego domu nie zostawiając tu wszystkich pieniędzy. Niech się dzieje, co chce! W portfelu Anglika ukryty był majątek, przynajmniej z punktu widzenia właściciela biednej kawiarni. Musi go zdobyć, choćby z tego powodu miał obciążyć swe sumienie jakimś grzechem! Sir Dawid jeszcze ciągle grzebał obojętnie w różnych papierach. Nawet uwadze uważnego obserwatora mógł ujść fakt, że czynił to świadomie, iż chce wystawić Greka na próbę i że rzucając szybkie, ukradkowe spojrzenie zauważył nagłą zmianę w rysach gospodarza kawiarni. Wiedział teraz, w jakim niebezpieczeństwie się znalazł. Nie przeszło mu jednak ani na moment przez myśl, aby jak najszybciej opuścić to miejsce. Wręcz przeciwnie! Podniecała go dwuznaczność sytuacji, pozostanie tu i odważne oczekiwanie na dalszy rozwój wypadków; przecież podróżował po całym świecie, właśnie po to, aby przeżywać przygody. Był przekonany, że właśnie tu przeżyje niebawem coś fascynującego i podniecającego, tak jak sobie tego życzył. Chciał tego. Złożył więc portfel i schował go. Potem włożył rękę do głębokiej kieszeni swego surduta w szarą kratę i wyciągnął poszukiwany plan miasta. — Właśnie sobie przypomniałem! Oto on! Jak można być tak zapominalskim. Długo rozkładał mapę, a potem odsunął na bok kieliszki i położył ją na niskim stoliku. — Popatrzmy więc gdzie leży pański dom. Jeżeli będę to wiedział, bez kłopotów znajdę drogę powrotną do mojego jachtu. Grek sięgał już po plan miasta i nagle zamarł w pół ruchu. — Do pańskiego jachtu? — Tak. — Ma pan własny jacht? Jedną z owych wielkich łodzi żaglowych, które…? — Nie! To parowiec! — Sacre bleu! Do diabła! Musi pan być bardzo bogatym człowiekiem. — Jestem sir Dawid Lindsay. A teraz proszę mi pokazać, gdzie jest pański dom. Dopiero z dużym wysiłkiem właścicielowi kawiarni udało się wydobyć ze swego osłupienia. Z poczerwieniałą twarzą pochylił się nad planem. Czy był to skutek wypitego wina, czy też podniecenia, jakie wywołała w nim usłyszana przed chwilą informacja? Ten Anglik musi mieć miliony. Gdybyż mógł pozbawić go choćby jednego z nich! Choćby jednego miliona. To prawie niewyobrażalnie wysoka suma! Krew zahuczała właścicielowi kawiarni w uszach. Z trudem jedynie zmusił się, aby przekazać żądaną informację. Długo szukał w plątaninie ulic na planie miasta, nie zauważając, że sir Dawid ukradkiem obserwuje go z uśmiechem. W końcu pokazał palcem prawej ręki określony punkt na planie. — Tu jest! To nasza ulica. W tym mniej więcej miejscu stoi mój dom. Lindsay zbliżył swój nad wyraz długi nos do planu, aby zapamiętać dokładnie miejsce aktualnego pobytu. Teraz też zobaczył, jak dalece zabłądził. Zdobył też także i pewność, że odnajdzie drogę powrotną. Nie obawiał się już, mimo wrodzonej nieufności, że Grek może świadomie podać mu fałszywe położenie. Cóż by to mogło pomóc właścicielowi kawiarni, aby dalej błądził po tej dzielnicy? Gdyby nęci! go pełny portfel — a tego Lindsay był całkowicie pewien — zaatakowałby raczej we własnym domu, w tym leżącym na zapleczu pokoju. Lepsza okazja nie mogłaby się mu gdzie indziej nadarzyć. Takie to myśli krążyły sir Dawidowi Lindsayowi po głowie, gdy na zewnątrz rozległ się dziwny gwizd. Lindsay zdziwił się, ale nie dał po sobie nic poznać. O wiele mniejsze opanowanie okazał za to Grek. Mimowolnie pochylił się, jak gdyby miał zamiar zerwać się z miejsca; ruch ten zdradził Anglikowi, że ten gwizd był sygnałem dla gospodarza. I rzeczywiście, Grek sięgnął po dzban z winem, napełnił puste kieliszki, a potem wstał. — Dzban jest już pusty. Tak, tak, z góry wiedziałem, że tak będzie — odezwał się zmuszając do uśmiechu — moje samos smakuje każdemu. Czy wolno mi jeszcze raz…? — Oczywiście! Niech pan przyniesie jeszcze jeden dzban! To wino z pewnością nie od razu zwali nas z nóg. — Bez obawy! Nie jest tak podstępne. Zaraz wrócę. I już był za drzwiami. Lindsay rozciągnął usta w zadziwiająco szerokim uśmiechu, a haczykowaty nos zdawał się jeszcze bardziej zbliżać ku szczęce. Z takim to wyrazem twarzy sir Dawid nadsłuchiwał oddalających się kroków właściciela kawiarni. Słyszał niewyraźnie rozmowę dwóch mężczyzn. Musiało to mieć miejsce na dziedzińcu domu, opodal wąskiego okienka pokoju. Badawczo spojrzał ku górze. Potem podniósł się z taką szybkością, której nikt by się nie spodziewał po tym powolnym Angliku. Dwoma wielkimi krokami znalazł się przy drzwiach. Pochylił się szukając czegoś. Miał rację: ujrzał bowiem wewnętrzną zasuwkę, co było wielką rzadkością domach Orientu, przynajmniej przy drzwiach pokoju. To urządzenie zawdzięczało swe istnienie zapewne jedynie tajemnej funkcji tego pomieszczenia. Szybkim ruchem Lindsay zasunął rygiel. Potem zebrał wszystkie poduszki i ułożył w wysoki stos na ławie pod oknem. Zręcznie wspiął się na górę, wyciągnął głowę, a potem uśmiechnął zadowolony z tego, co zobaczył. Jego słuszny wzrost pozwolił mu dostać głową do okiennego otworu. Był on na modłę orientalną nie zamknięty szybą, co pozwoliło Lindsayowi dokładnie słyszeć słowa prowadzonej na zewnątrz rozmowy. Nie był w stanie natomiast wyjrzeć na dziedziniec, rozumiał za to każde słowo, mimo iż pytania i odpowiedzi wypowiadane były niezbyt głośno. Właściciel kawiarni rozmawiał z jakimś mężczyzną, a fakt, że obaj posługiwali się francuskim, zdał się Lindsayowi oznaką niebywale szczęśliwego zbiegu okoliczności. — Nie gadaj tyle! — naciskał gospodarz. — Nie mogę zbyt długo pozostawać poza pokojem. Mógłby się zacząć niecierpliwić. — Znajdź jakąś wymówkę, kiedy wrócisz. Z pewnością się nią zadowoli. Musisz wysłuchać tego, co mam ci do powiedzenia. Osman, derwisz, jest wściekły. Chce się koniecznie zemścić na tym niewiernym psie, który uderzył go parasolem w twarz. — Wiem o tym. Ten Anglik sam mi o tym opowiedział. — I nie boi się zemsty derwisza? — Śmieje się z tego. Pamiętaj, że to angielski milioner. Ci panowie, wszyscy bez wyjątku, oznaczają się zaskakującą pewnością siebie. — Nom de dieu, milioner! — Pssst! Nie krzycz tak! Pamiętaj o tym okienku u góry! — Musiałby mieć bajecznie wrażliwy słuch, aby słyszeć naszą rozmowę. Ale idźmy dalej! Osman zorientował się, że Anglik chce mu umknąć. Poszedł jednak za nim ukradkiem i go nie zgubił. Siedzi teraz w kawiarni i posyła mnie do ciebie. — Czego chce ode mnie? — Swej zemsty! Podsłuchujący zauważył, że w rozmowie nastąpiła mała pauza. Do tej pory obaj mężczyźni pośpiesznie wymieniali pytania i odpowiedzi. Teraz wyglądało na to, że Grek zaczął się zastanawiać. Lindsay zdawał się domyślać, dlaczego. Usiłował prawdopodobnie pogodzić zemstę derwisza z własnymi planami, które związane były z portfelem gościa. Po chwili Grek odezwał się znowu. — Powiedz mu, że będzie miał swoją zemstę! Obcy przybysz siedzi w winiarni. — Wiem o tym; słyszałem przecież, co powiedziałeś do niego przy powitaniu. Aha — pomyślał sir Dawid — a więc mężczyzna, który nieświadomie zdradził swe „przyjazne” nastawienie, był jednym z gości pijących kawę w kawiarni. Poczekaj tylko, chłopie, poznasz jeszcze prawdziwego Anglika, ty i ten twój derwisz, a także twój przyjaciel, szynkarz! — Anglik jest już przy drugim dzbanie samos. Nakłonię go, aby wypił jeszcze więcej tego przedniego trunku. Z pewnością niebawem poczuje jego działanie. Pieniądze zabiorę mu dopiero wtedy, gdy upije się na umór. Potem niech Osman, derwisz, robi z nim co chce. Najlepiej, aby ten Anglik zniknął na zawsze. Wtedy nie będziemy musieli obawiać się żadnych nieprzyjemnych skutków. — A co ze mną? — Co z tobą? — Głupie pytanie! Powiedziałeś, że ten obcy ma portfel pełen banknotów. Chcesz wziąć te pieniądze. Derwisz chce się zemścić. A ja mam odejść z pustymi rękami? — Dostaniesz ode mnie małą sumę za milczenie. Więcej nie możesz żądać; przecież nie będziesz miał nic wspólnego z tą sprawą. — Tak ci się tylko wydaje. Ale ja myślę inaczej: z pewnością będziesz mnie potrzebował. — Nie bardzo wiem, po co. — Najpierw po to, aby załatwić Anglika. Masz nadzieję, że zrobi to twoje wino. A co, jeżeli się mylisz? Wiesz że urodziłem się w Paryżu i spędziłem tam pierwszych trzydzieści lat mego życia — A więc dlatego ta rozmowa prowadzona jest po francusku! — pomyślał podsłuchujący Lindsay. Ten człowiek nie jest wcale tubylcem, jedynie ubiera się w taki sposób. Prawdopodobnie nawet wcale nie mówi po turecku! Myśląc tak Lindsay dalej podsłuchiwał prowadzoną na dziedzińcu rozmowę. Wspólnik szynkarza prowadził swą grę całkiem sprytnie. — Bywałem też w tym czasie — mówił dalej — i po drugiej stronie Kanału. Poznałem Anglików. Ci wyspiarze wcale nieźle znają się na rzeczy. Piją porter, ale i sherry, poncz i różnego rodzaju wódki jak wodę. Więcej niż raz widziałem to na własne oczy, i wcale nie tracą przy tym przytomności umysłu. Po prostu przestają pić, kiedy sprawa staje się niebezpieczna. — Mille tonnerres! Do kroćset! To może zniweczyć cały nasz pian. — Może! Gdyby mnie tutaj nie było Najmij tego człowieka jeszcze tylko przez kwadransik! W tym czasie dostarczę ci proszek, który mu wsypiesz do wina. Wywrze on odpowiedni skutek… — Nie da się! Ten Anglik nie jest dzieckiem. Trzyma kieliszek tuż przed nosem i… — To wsyp proszek do dzbana! — To już na pewno się nie uda! On zażądał, abym pił razem z nim. Mam sam wypić twój proszek i zasnąć, być może, wcześniej od niego? — Ach! Jest aż tak ostrożny? — Tak. Widzisz więc, że nie możesz mi się do niczego przydać. — A jednak. Jeżeli sprawy tak się mają, to właśnie dlatego mogę ci się dopiero przydać. Po tym wszystkim, co opowiedziałeś, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko po prostu upić obcego w normalny sposób. A teraz powiedz szczerze: wierzysz, że ci się to uda? — Hm… Nie zwykłem pijać zbyt wiele. — Wiem o tym. Ja za to, jak ci wiadomo, mogę wypić bardzo dużo. Pozostaw mi tego człowieka! Powiedz mu, że spotkałeś mnie w korytarzu i opowiadałeś o nim. Ja zaś jestem rdzennym Francuzem, znawcą wina i wielkim wielbicielem Anglii. Zapytaj, czy nie mógłbym mu przez chwilę dotrzymać towarzystwa. Zmyślaj przy tym niestworzone rzeczy, żeby nabrał do tego ochoty! Przecież nie jesteś głupi. Pójdę teraz i przekażę wiadomość derwiszowi; będzie musiał poczekać, aż sprawa dojrzeje. Wtedy mnie sprowadzisz. A teraz znikaj, żeby twoja zbyt długa nieobecność nie wzbudziła jego podejrzeń. Jednym skokiem sir Dawid znalazł się na podłodze. Jego oblicze promieniało z zadowolenia; ta przygoda zaczynała mu się podobać mu się coraz bardziej. — Eximious! Excellent! Indeed! Wspaniała, naprawdę doskonała! — mruczał pod nosem pośpiesznie układając poduszki na ich dawnych miejscach. — Gdyby usłyszał to mój przyjaciel, Kara Ben Nemzi, musiałby przyznać, że wcale nie jest lepszy ode mnie; ja też potrafię podsłuchiwać i przechytrzać moich wrogów. Co za szczęście, że ten mężczyzna jest Francuzem, a nie Chińczykiem, Tunguzem czy Eskimosem. W przeciwnym razie nie zrozumiałbym z tej rozmowy ani słowa. Teraz wiem wszystko. Niech tylko przyjdą! Chcą upić na umór Dawida Lindsaya! Ha, ha! To śmieszne! Będą więc mieli swoją niespodziankę. Pokój z powrotem nabrał swego zwykłego wyglądu. Sir Dawid musiał tylko jeszcze odsunąć rygiel, co też uczynił szybkim ruchem. Potem mógł już usiąść na swym dawnym miejscu i oczekiwać na mające niebawem nastąpić wydarzenia. Znalazł nawet czas, aby ponownie zapalić cygaro, które zgasło mu podczas podsłuchiwania. Dopiero teraz w drzwiach pojawił się szynkarz z drugim dzbanem wina. Miał bardzo nieczyste sumienie, dlatego też stał się podejrzliwy. Lindsay zauważył, że wzrok Greka kilkakrotnie wędrował od okna do gościa i z powrotem. Rozbawiło go to w duchu. Na zewnątrz jednak okazywał obojętną, nieco głupkowatą minę. — Musiał pan na mnie czekać; bardzo proszę o wybaczenie… — zaczął szynkarz. — Tak? — zdziwił się Anglik. — Wcale tego nie zauważyłem. — Spotkałem na zewnątrz starego przyjaciela i zagadaliśmy się trochę. Tak to bywa, kiedy ludzie długo się nie widzieli. Przyjaciel jeździ po kraju w sprawach handlowych; przeważnie wszyscy uważają go za krajana. Jest jednak rodowitym Francuzem, bardzo wykształconym człowiekiem, nawiasem mówiąc to znawca win i wielbiciel Anglii. I szynkarz zaczął na wszelkie sposoby wyśpiewywać hymny pochwalne na cześć swego przyjaciela. Zadawał sobie największego trudu, aby obudzić w lordzie ciekawość i chęć poznania tej fascynującej osoby. Z kolei sir Dawid był na tyle okrutny, że długo zwlekał z odpowiedzią kiwając jedynie potakująco głową. W końcu Grek zadyszał się; nie miał więcej pomysłów, by zachęcić Anglika. Zauważył, że się przejęzyczą, a w tym co mówi, zaczynają pojawiać się sprzeczności w przedstawianiu losu swego ukochanego przyjaciela. Przerwał więc na chwilę. W tym momencie Lindsay w końcu otworzył usta, pozornie po to, by nagrodzić wysiłki gorliwego chwalcy, w rzeczywistości jednak chciał skrócić intrygę i doprowadzić do szybkiego jej zakończenia. — Powinien więc pan był zaprosić go do nas na kieliszek wina — powiedział. — Teraz traci pan czas ze mną, pozbawiając mnie jednocześnie jego towarzystwa. Gdyby można było usłyszeć kamień spadający z serca, w pokoju rozległby się teraz głośny huk. Jednakże sir Dawid usłyszał jedynie westchnienie ulgi szynkarza. Z pewnością wybiegłby teraz, by sprowadzić swego wspólnika. Tylko dla przyzwoitości certował się jeszcze przez chwilę. — Nigdy bym sobie na to nie pozwolił. Wiem co jestem winien tak znamienitemu gościowi jak pan. — Bzdura! Z chęcią poznałbym człowieka, który ma tyle zalet. Szkoda, że już poszedł. — Poszedł? Ależ skąd! Siedzi nadal w sali z przodu i pije kawę. — Tego oczywiście nie mogłem wiedzieć. — Nie słyszał pan naszej rozmowy? — Rozmowy? Nic nie słyszałem. — Ach, tak tylko sobie pomyślałem. Rozmawialiśmy na dziedzińcu. — Nie mam o niczym pojęcia! Nie zwykłem w ogóle mieszać się do spraw innych, za to tym bardziej staram się zajmować własnymi. A teraz, niech się pan pośpieszy i sprowadzi tu swego przyjaciela! Myślę że jako Francuz potrafi docenić dobre wino. Szynkarz powiedział kilka frazesów o łaskawości, wielkim zaszczycie i tym podobnych rzeczach, a potem wybiegł. W niecałe trzy minuty był już z powrotem w towarzystwie swego wspólnika. Rozpoczęła się mała libacja, która na nieświadomym obserwatorze z pewnością mogłaby sprawić wrażenie sympatycznej, swobodnej i pełnej spokoju. Francuz pił dużo i szybko próbując za wszelką cenę zmusić Anglika do dotrzymania mu kroku. Nie minęło wiele czasu, a i w drugim dzbanie pokazało się dno, co nowoprzybyłemu dało okazję do zamówienia następnego na swój rachunek, sir Dawid, który zazwyczaj nie pozwalał, aby mu stawiano, tym razem nie miał nic naprzeciw; wiedział przecież, o co chodziło przeciwnikom. W rzeczywistości ten dzban miał pójść w koszty handlowe, a koniec końców, to on miał zapłacić za wszystko. Francuz za wszelką cenę usiłował zabawiać Lindsaya. Paplał o czym się tylko dało, a w końcu zapytał Anglika o plany dalszej podróży. Well! — pomyślał sir Dawid. — Teraz możemy zacząć taniec! Nie mam już więcej ochoty tracić tu czasu i się upijać. Uznajmy to pytanie za hasło do ataku! — Popłynę stąd — powiedział głośno — kursem na południe, przez Kanał Sueski na Morze Czerwone, potem zawinę do Adenu, by w końcu rzucić kotwicę w jednym z portów indyjskich. — A więc oczarowała pana ta kraina cudów! — skinął głową Francuz. — Rozumiem to doskonale. Chyba że podróżuje pan w interesach? — Sir Dawid Lindsay nie prowadzi żadnych interesów. — Pardon! — Chcę w Indiach udoskonalić me wrodzone zdolności duchowe. Kiedy zauważył zdziwione, pytające spojrzenia słuchaczy dodał z powagą: — Zapewne jest panom wiadome, że kasta kapłańska w Indiach przechowuje wszelkiego rodzaju tajemną wiedzę o rzeczach i siłach metafizycznych. Kasta ta właściwie nie zezwala na wejście w jej krąg żadnego z niepowołanych. Ja natomiast posiadam doskonałe stosunki; będę wyjątkiem,, jako że, jak już powiedziałem, posiadam wrodzone nadzwyczajne zdolności duchowe. Szynkarz otworzył szeroko usta ze zdziwienia; nie miał pojęcia co sądzić o tym oświadczeniu. Czyżby jego gość miał nie po kolei w głowie? A może to wino zaczęło już działać na jego zmysły? Wpatrywał się w spokojne, opanowane oblicze Anglika, który nie sprawiał wrażenia ani zwariowanego, ani pijanego. Ta sprawa zaczynała być dla niego zagadką. Francuz natomiast uśmiechnął się lekko. — Jest pan spirytystą i okultystą, monsieur? — Niezupełnie. Posiadam po prostu — tak powiedział: „po prostu” — dar jasnowidzenia… — To niemożliwe! — Poza tym posiadam coś, co nazywa się „trzecim okiem”. To moje duchowe oko potrafi spojrzeć przez każdą ścianę na dowolną odległość… — Proszę mi wybaczyć, ale to… to jest po prostu niesłychane! — A po trzecie potrafię czytać w myślach. Sir Dawid kłamał z takim mistrzostwem, że siedzący przed nim oszuści rzeczywiście nie wiedzieli, co tym sądzić. Grek po prostu milczał. Francuz natomiast doszedł w końcu do wniosku, że idzie tu o dziwactwo Anglika i aby utrzymać dobry nastrój swej ofiary udał, że wierzy w to błazeństwo. — Widzi pan nasze zdziwienie, monsieur — uśmiechnął się obłudnie. — Muszę przyznać, że chętnie byłbym świadkiem próby pańskich zdolności. — Hm. Szczerze mówiąc daję ich dowód tylko w obecności najbardziej zaufanych przyjaciół. — Niech pan wobec tego zrobi dla nas wyjątek. Proszę! — Zgoda. Zrobię to tylko dlatego, aby pan nie sądził, iż się chwalę. O takie rzeczy sir Dawid Lindsay nie może być podejrzewany! Tak więc dostarczę panu żądanego dowodu. Szynkarz i jego „przyjaciel” nie podejrzewali nawet jak ładnie wpadli w pułapkę sprytnego Anglika. Musieli usiąść na pokrytej poduszkami ławie naprzeciwko drzwi, a on sam wykonał jeszcze kilka hokus–pokus. Potem przewiesił przez ramię lornetę, wsunął pod pachę parasol i stanął w drzwiach twarzą zwróconą do obu oszustów. — Najpierw rzućmy okiem w przyszłość — zaczął. — Widzę was obu… wspinacie się na strome wzniesienie… tuż obok was rozwiera się ciemna przepaść… potykacie się… i zaczynacie spadać! — Wszystko to sir David mówił w pozornym wzburzeniu. Teraz ściszył głos tajemniczo: — Nagle pojawia się wybawca… nieznajomy, który wam dobrze życzy… Ratuje was, chwytając za ręce. Uchronił was przed upadkiem w głęboką przepaść. Nigdy mu tego nie zapominajcie, panowie! Ustrzegł was przed złem. Sir Dawid zamilkł. W pokoju zapanowała przygnębiająca cisza. Obaj oszuści nie potrafili znaleźć słowa w odpowiedzi. Prawdopodobnie nie zrozumieli aluzji do planowanego przestępstwa, przed którym chciał ich uchronić Lindsay. Ale za chwilę będą mieli okazję go zrozumieć; postanowił powiedzieć im to jeszcze bardziej wyraźnie. — A teraz spójrzmy w dal, przez ściany tego pokoju — mówił dalej Lindsay. — Widzę… ach, to przecież jest sala kawiarni, przez którą wszedłem do tego domu! Siedzi w niej… to chyba niemożliwe… naprawdę siedzi tam mężczyzna w zielonym turbanie, derwisz, który biegł mym tropem jak pies! Siedzi i jest pogrążony w myślach. Poczekajcie! Chcę od razu poczytać w jego myślach. Może to być dowód na trzeci rodzaj mych nadnaturalnych zdolności. Obu słuchaczy tego dziwnego jasno– i dalekowidza ogarnął niepokój. Zaczęli nerwowo kręcić się na poduszkach wymieniając ukradkowe spojrzenia. Sir Dawid zrozumiał, że musi się spieszyć, jeżeli chce, aby jego gra skończyła się szczęśliwie. Zarówno w przypadku Greka jak i Francuza nie mógł liczyć na wiarę w zabobony. — Derwisz — mówił dalej podnosząc głos, zanim któryś z jego przeciwników zdołał zdobyć się na protest — derwisz myśli… o mnie! Chciałby mi odpłacić za szczutka w nos, którego mu dałem. Ma mu w tym pomóc dwóch dobrych przyjaciół. On chce się zemścić, a oni chcą moich pieniędzy. Tak, tak, messieurs! Wiem wszystko. Koniec z waszym planem. Nie dam się upić i ograbić… Nie skończył, bo obaj zdemaskowani oszuści zerwali się z miejsc. — Ty psie! Podsłuchiwałeś! — Poczekaj, zapłacisz nam za to! Już chcieli rzucić się na sir Dawida, ale natychmiast zatrzymali się jak wryci, gdy zobaczyli wylot lufy jego rewolweru. — Stać! Jeszcze jeden krok i strzelam! Złoczyńcy ani drgnęli, za to zaczęli okropnie kląć, wygrażać i krzyczeć. W tym czasie Anglik zrobił dwa kroki w tył. Upuścił parasol na podłogę, sięgnął za siebie lewą ręką i otworzył drzwi. — Polecam się łaskawej pamięci panów! Proszę pozdrowić ode mnie tego derwisza, Osmana! Zapłatę za wino położę na zewnątrz, na progu. Żegnam panów i proszę myśleć o mnie życzliwie! Szybki krok i sir David znalazł się na zewnątrz. Przekręcił klucz w zamku — widział go w czasie, gdy wchodził do środka — rzucił banknot na ziemię przed drzwiami i pomknął na dziedziniec. Nie chciał przechodzić przez kawiarnię, aby nie spotkać się z derwiszem. Zegnał go wściekły hałas. Uwięzieni oszuści usiłowali wyłamać drzwi, co wkrótce musiało im się udać. Poza tym czyniony przez nich szaleńczy hałas musi też wkrótce zwabić pomocników. Dlatego sir David musiał się spieszyć, aby jak najszybciej zniknąć z miejsca, w którym rozegrała się jego przygoda. Znalazł wyjście na ulicę, a ponieważ nie na darmo tak dokładnie przyglądał się planowi miasta, szybko i bez kłopotów odkrył drogę powrotną do swego jachtu. Obojętnie, jak gdyby miał za sobą najbardziej nudny spacer, wszedł po trapie na pokład łodzi. NIEMIECKI MALARZ Następnego dnia Dawid Lindsay znowu postanowił wyjść naprzeciw przygodzie. Wczorajsze przeżycia w greckim szynku bardzo mu przypadły do gustu. Dzisiaj, na wszelki wypadek, ruszył w innym kierunku; mimo wszystko nie sądził, aby spotkanie z oboma towarzyszami wczorajszej pijatyki mogło mu wyjść na zdrowie. W pewnej chwili odniósł wrażenie, że w przelewającym się jedną z ulic tłumie zobaczył zielony turban. Nie zawracał sobie nim jednak głowy, nawet gdyby to miał być derwisz Osman. Przecież w tym mieście jest tylu derwiszy. Dlaczego to on miałby akurat być tym człowiekiem, którego wpadający w oko turban widział przez moment! Nagle, z jednego z mijanych domów, dobiegł go śpiew. Sir Dawid zatrzymał się i zaczął nadsłuchiwać. Była to jakaś europejska piosenka. Wtedy zauważył wiszący nad drzwiami szyld; z napisu w języku francuskim wynikało, że znalazł się przed kawiarnią. Anglik postanowił wejść do środka. W niezbyt przytulnym korytarzu panował półmrok. Po lewej były jakieś drzwi, których klamkę bardziej wyczuł ręką, aniżeli zobaczył. — Sympatyczna buda! — mruknął — ale może znowu spotka mnie tu jakaś przygoda. Well! Otwarł drzwi i poczuł się miło zaskoczony. Wszedł do obszernej salki, w której paliło się tak wiele lamp, że było w niej jasno jak w dzień. W sali nie było okien, tylko wysoko pod sufitem widniało wiele otworów, którymi wydostawał się na zewnątrz tytoniowy dym. Anglik ujrzał przed sobą sporo gości odzianych zarówno w tureckie jak i europejskie ubrania. Mieszkańcy Orientu siedzieli nisko na rozłożonych na podłodze miękkich poduszkach, paląc w milczeniu czybuki lub nargile, a przed nimi, na niziutkich stolikach stały maleńkie, typowo wschodnie filiżanki z kawą. Europejczycy za to siedzieli przy wysokich stolikach na krzesłach i pili kawę z większych filiżanek paląc cygara lub papierosy. Pojawienie się dziwnie ubranego Anglika wzbudziło ogólne zainteresowanie. — Przedziwne, w najwyższym stopniu zaskakujące! — mruczał pod nosem jeden ze zdziwionych Turków. Zamilkły również rozmowy prowadzone przy stolikach Europejczyków. Oczy wszystkich skierowały się na sir Dawida, na niektórych twarzach pojawił się przelotny, pełen ironii uśmieszek; towarzyszyły mu ciche słowa podawane z ust do ust: „Anglik… zwariowany… spleen… błazen”. Lindsay nie zwracał uwagi na zainteresowanie wywołane swoją osobą. Z obojętną miną ruszył w kierunku jedynego stolika, przy którym było jeszcze wolne miejsce. Usiadł przy nim, uprzejmie poprosiwszy uprzednio o pozwolenie pozostałych gości. Wśród stolików przemykali się pośpiesznie murzyńscy chłopcy roznoszący gościom fajki, tytoń, żarzące się węgle i kawę. Sir Dawid zamówił po francusku kawę; został zrozumiany przez służbę i natychmiast obsłużony. Zdjął lunetę z ramienia i oparł ją obok parasola o ścianę. Potem wygodnie wyciągnął swe długie nogi i wyjął z kieszeni etui z cygarami rzucając przy tym badawcze spojrzenie na siedzącego naprzeciw sąsiada. Był to młody wysoki mężczyzna w wieku około dwudziestu czterech lat i pięknej głowie oraz twarzy naznaczonej powagą. Widać było na niej cień melancholii, który sprawiał, że młody człowiek był jeszcze bardziej sympatyczny. Skończył właśnie palić cygaro; odłożył do popielniczki niedopałek i najwyraźniej miał zamiar zapalić następne. W tym momencie Anglik wyciągnął w jego stronę etui z cygarami. — Proszę; niech się pan poczęstuje. Zaskoczony młodzieniec uniósł wzrok i zawahał się. Sir Dawid sięgnął do kieszeni kamizelki, wyjął z niej wizytówkę i podał ją swemu sąsiadowi. — Teraz chyba będzie pan mógł się poczęstować. Na wizytówce widniało nazwisko „Sir Dawid Lindsay”. Młodzieniec wykonał pełen zaskoczenia ruch ręką. Omal nie wykrzyknął, ale udało mu się stłumić ten odruch. Wziął jedno z cygar, a potem również i on wyjął swoją kartę wizytową. — Ach, a więc i pan ma wizytówki? — zdziwił się tym razem Anglik. — Sądziłem, że zachodnie obyczaje jeszcze się tu nie zadomowiły. — Nie jestem Turkiem. Na wizytówce młodzieńca widniał napis w języku niemieckim: „Paul Normann, malarz”. — Co? Jest pan Niemcem? — zawołał Lindsay otwierając ze zdziwienia swe duże usta tak szeroko, że cienkie wargi utworzyły niemal kwadrat. — Bardzo sobie cenię Niemcy. Mam tam krewnych — Adlerhorstów. Szukałem ich, ale niestety, wszelki ślad po nich zaginął. — Trudno w to uwierzyć — odparł Niemiec. — Ludzie nie mogą zniknąć tak po prostu bez śladu! — dodał rzucając przy tym zdziwione spojrzenie na Anglika. — Ja też nie uważałem tego za możliwe, ale tak jest. Ich posiadłości przeszły w inne ręce, a wszyscy członkowie tej rodziny zniknęli. Były to nader dziwne przypadki losu, hm! Proszę w końcu zapalić swe cygaro — jest prawdziwe peruwiańskie. Mam ich ze sobą osiem, a może dziewięć tysięcy sztuk. — W kieszeni? — uśmiechnął się Normann. — Nonsens! Na moim jachcie. Musiałem dobrze zaopatrzyć się w moje ulubione cygara, ponieważ nie wiem, kiedy znowu wrócę do domu. — Mam pan jakiś określony cel? — Nie. Szukam po prostu przygód. — Jakiego rodzaju? — To zbyteczne pytanie. Nie przyjechałem do Turcji po to, by przeżyć na przykład coś typowo chińskiego. — A więc? — badał go dalej Paul Normann, dla którego ta rozmowa zaczęła być zabawna. — To proste — mruknął niechętnie sir Dawid. — Chciałbym przeżyć coś typowo tureckiego. — Na przykład? — Jest pan nietypowym Niemcem, sir! To przecież jasne: Indie mają swoje tygrysy, Afryka — lwy, a Dziki Zachód — czerwonoskórych… — A Turcja? — Ma swoje haremy, sir. — Haremy? — Yes. Takiej właśnie przygody szukam. Proszę sobie tylko przypomnieć Wolfganga Amadeusza Mozarta! Uprowadzenia, niebezpieczeństwa. Uwolnienie porwanej Turczynki albo coś w tym rodzaju. Yes — dodał z naciskiem Anglik kiwając przy tym gwałtownie głową. Jego nos, który zdawał się być ponad miarę ruchliwy, poruszył się nawet na własną odpowiedzialność aż trzy razy. — Ach! — wyrwało się dość zaskoczonemu Normannowi. — Pan żartuje! — Dlaczego? Ja nie żartuję nigdy! Jestem sir Dawid Lindsay. Yes! Normann uśmiechnął się milcząco, niemal ze współczuciem. — Pan się śmieje? — odezwał się Anglik nie sprawiając wrażenia obrażonego. — Od trzech tygodni pływam tam i z powrotem między Dardanelami a Bosforem, aby przeżyć jakąś przygodę. I nic. Nothing. Nudna jest ta Turcja. Mam przyjaciela, też Niemca jak pan, na którego przygody spadają jak innemu jabłka z drzewa do koszyka. Nazywa się Kara Ben Nemzi. Jest teraz gdzieś wśród Apaczy albo Haddedinów. Nie mam pojęcia. Yes. Malarz już miał odpowiedź na końcu języka, ale się powstrzymał. Na jego szczerej twarzy pojawił się osobliwy wyraz napięcia. — Jeżeli rzeczywiście ma pan zamiar przeżyć coś podobnego — powiedział jakby pod wpływem nagle podjętej decyzji — to nie uda się to panu w taki sposób, jak pan sądzi. — A więc jak? Niechże pan w końcu powie! Pan mi się podoba i dlatego chętnie wysłucham pańskiego zdania. — Wydaje mi się, że powinien pan przede wszystkim zwrócić się do człowieka, który doskonale zna tutejsze obyczaje i stosunki. — Racja! Ale ja nie znam nikogo takiego. Dobrze bym go opłacił, nawet bardzo dobrze. Niech mi pan powie, czy może pan jest tu człowiekiem znanym? — zapytał unosząc przy tym znacząco brwi. — Już od trzech lat podróżuję po Turcji, zaś w Konstantynopolu przebywam dziewięć miesięcy. — To wspaniale! Ma pan ochotę poszukać przygód razem ze mną? — Pod pewnymi warunkami, tak. — Jakie warunki ma pan na myśli? — Aby o tym rozmawiać, musiałbym pana lepiej poznać. Szukając tego rodzaju przygód łatwo można zapłacić za nie głową. Z drugiej strony lubię niebezpieczeństwo i bardzo często go szukałem, ale tylko po to, by wypróbować moje siły, Jednakże… Młodzieniec chciał mówić dalej, ale Anglik przerwał mu z zachwytem: — Wypróbować siły! All right! Wypróbuję więc swoje siły tu, w Konstantynopolu. Jest pan człowiekiem, którego szukam! Yes. Czy jest pan bogaty? — Niestety, nie. — Nic nie szkodzi! Proszę wytropić dla mnie przygodę, prawdziwie turecką przygodę, więcej nic! Cała resztę załatwię sam. Dobrze zapłacę, nawet bardzo dobrze! Well! Paul Normann spojrzał w zadumie na podłogę. Po chwili na jego ustach pojawił się wesoły uśmiech. — Jest pan dżentelmenem — odparł — i chciałbym panu zaufać. Dobrze, zastanowię się więc i poszukam czegoś. Jak długo pan tu zostanie? — Jak długo? Tak długo, jak mi się będzie podobało, oczywiście. Well! — A gdzie będę mógł pana znaleźć? — Na moim jachcie. Jest zakotwiczony w porcie. Z pewnością znajdzie go pan od razu. Nosi moje imię, a na dziobie jest mój dokładny wizerunek. — Ale chyba nie tak dokładny, jak pana tu widzę? — Yes. Dlaczego nie? Jest nawet bardzo podobny. Doskonale oddaje mój wygląd. Kim pan jest, mister Normann, malarzem krajobrazów czy portrecistą? — Portrecistą. — To doskonale; pozwolę się panu namalować. Chce pan? — Jeżeli pan sobie tego życzy. — Świetnie. Może pan zacząć już jutro. Zapłacę panu część honorarium od razu. Ma pan z pewnością wiele wydatków — dodał i wyjął wypchany portfel, a z niego kopertę, którą zakleił uprzednio włożywszy coś do wewnątrz. Potem podał kopertę malarzowi. Paul Normann z wahaniem wziął ją do ręki i po chwili schował zaliczkę widząc, jak nos Lindsay zaczyna się groźnie poruszać. — A więc do jutra — powiedział sir Dawid. — Przed południem. A co teraz? Czy ma pan czas? — Niewiele. Zaraz mam spotkanie. — Ach… z pewnością będzie pan malował jakiś obraz? — Tak. A ponieważ jest pan wobec mnie tak otwarty, również chcę być szczery w stosunku do pana. Maluję teraz pewną damę. — Co? Może Turczynkę? — Czerkieskę. — By Jove! Czy jest piękna? — Niezrównanie! — Well. Ale jak to możliwe, że pan, człowiek obcy, może widzieć i malować tutejszą kobietę lub też dziewczynę? — To bardzo proste, a jednocześnie w najwyższym stopniu osobliwe. Wie pan, że handel niewolnikami jest zakazany, a mimo to nadal się go uprawia. Bardzo często do Stambułu przywozi się najpiękniejsze dziewczęta czerkieskie i tu sprzedaje możnym tego imperium. Znam pewnego handlarza dziewczętami mieszkającego w dzielnicy czerkieskiej, który ma na składzie tylko prawdziwe piękności. Ostatnio otrzymał młodą czerkieskę, którą postanowił przeznaczyć dla sułtana. Zwrócił się więc do dowódcy gwardii przybocznej i usłyszał od niego, że to wcale nie taka łatwa sprawa. Najkrótsza i najpewniejsza droga prowadzi przez matkę sułtana, Validę, której należy najpierw przedstawić portret dziewczyny. Jest wystarczająco wyemancypowana, aby się na to zgodzić. Ponieważ nie ma jednak żadnych muzułmańskich malarzy, handlarz był zmuszony poszukać jakiegoś Europejczyka i jego wybór padł na mnie. Sir Dawid słuchał tego wszystkiego w wielkim napięciu. — A więc pozowała już panu? — Nawet pięć razy. — I rzeczywiście jest tak piękna? — Zaskakująco piękna! — Well! — odparł w zadumie Lindsay, a potem uniósł głowę, jakby nagle przyszedł mu do głowy jakiś dobry pomysł. — Taka dziewczyna, mister Normann, byłaby czymś dla mnie. Malarz drgnął słysząc te słowa. — Dla pana? — powtórzył przeciągle. — Yes. Myślę, że to byłoby to, czego szukamy. Tę biedaczkę porwano z jej ojczyzny i sprzedano w niewolę. Well, a więc uwolnię ją z rąk tego handlarza. — Nie porywa się dziewczyny, którą można kupić. — Szkoda. Nos Lindsaya jeszcze smutniej zwiesił się ku szczęce. — Chciałem powiedzieć, że może pan tę dziewczynę… kupić. — No. To nie byłaby żadna przygoda. Nie musiałbym w tym celu przypływać do Stambułu. Malarz, jakby trochę rozczarowany, spuścił głowę i milczał. — Well! A więc będę musiał poczekać na inną okazję i zdam się całkowicie na pana. Niech pan każe, aby podano nam następną kawę! — Ja dziękuję, chciałbym już pójść. Muszę być punktualny. — Dobrze. A więc chodźmy! Podoba mi się pan i będę panu towarzyszył. Obaj mężczyźni zapłacili za kawę i poszli. Kiedy wychodzili z kawiarni, w pobliżu domu czekał na nich derwisz, który najwyraźniej nie zrezygnował z zemsty. — A więc dowiedział się, gdzie jestem — mruknął Anglik. — Kto? — Ten derwisz, który tam stoi. Chodził za mną już wczoraj. — Należy do kasty Płaczków. Z pewnością poprosi pana o pieniądze. Niech pan nie zwraca na niego uwagi. Zeszli na nabrzeże i wynajęli dwuwiosłowy kaik. To długie, wąskie, bardzo lekkie i szybkie łodzie, w których można siedzieć na sposób orientalny, to znaczy ze skrzyżowanymi nogami. Obaj mężczyźni wysiedli między Tofaną a Fyndykly. Anglik, który również i tam wzbudzał powszechne zainteresowanie, towarzyszył malarzowi w drodze wąskimi uliczkami. W końcu Normann zatrzymał się i wskazał na jeden z domów. — Jesteśmy u celu. Muszę się już z panem rozstać. Tu właśnie mieszka Barisza, handlarz niewolnikami. — Well! Sam znajdę drogę powrotną do Pery. A więc przyjdzie pan jutro na mój jacht? — Tak. — Good bye! Lindsay odwrócił się i wolnym krokiem ruszył drogą, którą tu przybył. Normann patrzył za nim, dopóki nie zniknął za rogiem. Potem zamiast do domu Bariszy wszedł do znajdującej się naprzeciwko kawiarni i zamówił filiżankę mokki. Czekając na nią otwarł kopertę: znalazł w niej pięćdziesiąt funtów. — To prawdziwe zrządzenie losu — mruknął pod nosem. — Nasza kasa była już prawie pusta. Nie mógłbym dać nic strażnikowi i w konsekwencji nie spotkałbym się z Czitą. Ciekawe, co powie Her — mann, gdy mu opowiem o tym dziwnym spotkaniu! Normann kazał wymienić funty Anglika na walutę turecką i znowu wyszedł na ulicę. CZERKIESKA NIEWOLNICA Jak większość budynków w Stambule, dom handlarza niewolników, Bariszy, był zbudowany z drewna. Od strony ulicy nie było żadnych okien, a wszystkie pokoje miały dostęp do światła i powietrza od dziedzińca. Drzwi wejściowe były niezamknięte, a korytarz za nimi wąski i niski. Normann zapukał do jednych z drzwi po lewej stronie. Ktoś przesunął rygiel i w szparze ukazał się czyjś wydatny nos. Dopiero kiedy się cofnął, drzwi zostały otwarte. Nos należał do właściciela tego budynku. Odpowiedział on na powitanie artysty z taką uprzejmością, że od razu można się było zorientować, iż malarz jest tutaj jedynie tolerowany i opłacany, bowiem bez niego nie powstałby potrzebny obraz. — Przyjrzałem się znowu obrazowi — odezwał się starzec. — Jak do tej pory jestem zadowolony, ale jak długo jeszcze masz zamiar nad nim pracować? — Nie wiem tego na pewno. Farby schną wolno, bo w pokoju jest za wilgotno. Nie mógł powiedzieć Bariszy, że pracuje tak wolno, jak to tylko możliwe, jedynie dlatego, by móc jak najdłużej przebywać z piękną Czerkieska, Czitą. — Im szybciej skończysz, tym większy będzie bakszysz, który dam ci poza sumą, na jaką się zgodziliśmy. Idź, Murzyn czeka już na ciebie! Przyszedłeś dzisiaj trochę później niż zwykle. Przez jedne z drzwi Normann wyszedł na korytarz biegnący wzdłuż dziedzińca. Siedział tam na dywanie stary Murzyn. Był to gruby Ali, który podczas pozowania miał uważać, aby Normann nie zwrócił się do Czerkieski ani jednym słowem. A jednak malarzowi udało się przemówić do serca Murzynowi, a to przy pomocy języka złota. Dał mu do zrozumienia, że musi rozmawiać z Czitą, aby w ten sposób przyjrzeć się jej twarzy w ruchu. Początkowo strażnik wzdragał się, ale w końcu zgodził, aczkolwiek pod wieloma warunkami. Za każdy seans zażądał pięćdziesięciu piastrów, czyli dziesięciu marek bakszyszu. Jego pan nie mógł się też o niczym się dowiedzieć, zaś wypowiedziane słowa nie mogły zawierać nic nieprzyzwoitego. Normann zgodził się na te warunki mając nadzieję, że w miarę upływu czasu Murzyn okaże się mniej surowy. Kiedy teraz Normann wszedł na korytarz, strażnik uniósł się i odpowiedział na powitanie szerokim uśmiechem. Potem otworzył jedne z drzwi i obaj weszli do jasnego obszernego pokoju, na którego pomalowanych na niebiesko ścianach wypisano złotem wersety z Koranu. Pod jedną ze ścian stała obita na czerwono otomana, a naprzeciwko, sztalugi z obrazem osłoniętym zwiewnym szalem. Murzyn położył dłoń na ramieniu malarza. — Dawałeś mi zawsze pięćdziesiąt piastrów, aby móc porozmawiać z Czitą. Pozwoliłem ci mówić jedynie słowa, które nie były niebezpieczne. Jeżeli dasz mi zamiast pięćdziesięciu, sto piastrów, pozwolę ci na więcej. Zgadzasz się? Serce Paula Normanna zatrzepotało z zachwytu. Do tej pory nie wolno mu było powiedzieć o swojej czy zapytać Czitę o jej sytuację. Prawie nic wiedział o tej wspaniałej istocie, poza tym, że ją kocha i że odda swe życie za to, by uczynić ją szczęśliwą. — Mówisz to poważnie? — zapytał szybko w odpowiedzi. — A jeżeli twój pan nas zaskoczy? — To mu się nie uda. Będę stał przy drzwiach i pilnował. Zgadzasz się? — Tak. — Daj mi więc sto piastrów! Było to dwadzieścia marek. Wcześniej Normann chętnie dałby o wiele więcej za pozwolenie, które otrzymał teraz za mniejszą sumę. Murzyn spojrzał chciwym wzrokiem na złotą monetę, a potem schował ją. — Dziękuję ci. A teraz pójdę przyprowadzić Czitę — powiedział i wyszedł. Normann podszedł do sztalug. Jego dłoń drżała, kiedy zdejmował zasłonę. Jego oczom ukazało się arcydzieło, mistrzowski przykład dzieła Stwórcy i zarazem artysty. Pracował nad tym obrazem z sercem pełnym miłości. Teraz zatopił się w podziwianiu widoku tej cudownej głowy tak bardzo, że zapomniał o wszystkim wokół. Z zadumy wyrwał go dopiero dźwięczny głos. — Bądź pozdrowiony w imię Allaha! Paul drgnął i obudził się ze swych marzeń; jego twarz pokryła się płomienistą czerwienią. Obok Murzyna, pośrodku pokoju, stała Czita. Cała jej postać wraz z głową otulona była w szeroki biały płaszcz; jedynie na wysokości oczu znajdowała się szczelina, przez którą patrzyła. Miękki dywan tak dokładnie stłumił kroki, że malarz nie usłyszał jej wejścia. Opanował się jednak szybko i odpowiedział na powitanie w sposób możliwie najbardziej swobodny. Czita podeszła do otomany i położyła na niej płaszcz, a potem rozpuściła włosy i odwróciła się do Normanna. — Czy tak będzie dobrze? Paul skinął głową i zajął się farbami, aby w len sposób ukryć swe zmieszanie. Kiedy odwrócił się do niej z powrotem, dziewczyna zajęła już miejsce na otomanie. Była ubrana bardzo starannie: spodnie z najdelikatniejszego żółtego jedwabiu i krótki kubraczek z tego samego materiału, ale o ciemnoróżowym kolorze. Ten kubraczek, na wpół rozpięły, pozwalał ujrzeć białą jak śnieg bluzkę z muślinu. Jej rękawy były rozcięte opadały ukazując doskonale ukształtowane ramiona. Małe stopy tkwiły w pantofelkach z bladoniebieskiego jedwabiu pasujących bardziej do dziecka aniżeli kobiety. Najwspanialszą częścią tego widoku stanowiła jednak głowa. Czita była blondynką i to z owego rzadko spotykanego rodzaju, gdy przez nieco ciemniejszy odcień jasnych włosów przebija połysk srebra. Na jej obliczu kładło się słodkie tchnienie całkowitej niewinności. Do tego wzruszający ślad wywołany cierpieniem duszy nadający jej miękkim, dziecinnym rysom swoistego powabu. Trudna do opanowania, swobodna fala włosów opadała w naturalnych splotach na ramiona. Oczy Murzyna obojętnie patrzyły przed siebie, podczas gdy Normann z trudem jedynie opanowywał olbrzymie wzruszenie. Malarz wziął do ręki pędzel i paletę z farbami. — Czy nie zechciałabyś pochylić nieco głowę? — zapytał po chwili tylko po to, aby coś powiedzieć. Dziewczyna usłuchała prośby. — Trochę za dużo. Poczekaj — dodał i odłożył pędzel, aby ręką ustawić jej głowę w odpowiednim położeniu. Natychmiast jednak lękliwie cofnął dłoń. W oczach dziewczyny bowiem zobaczył czysty strach. — Co czynisz?! — zawołała drżącym głosem. — Chcesz umrzeć? Przecież nie wolno ci mnie dotykać! — Chcesz, abym umarł? — Nie! Przenigdy! Ale jeżeli mój pan się o tym dowie!… — Nikt mu o tym nie powie. — Także i Ali? — Będzie milczał. Jej oczy rozbłysły. — Rozmawiałeś z nim? — Tak. Będzie miał uszy i oczy zamknięte. — Niech Allah go błogosławi! — Lubisz więc, gdy z tobą rozmawiam? — Och, jak możesz o to pytać?! — odparła dziewczyna. — Myślę o tobie całymi dniami, a nocą śnię tylko o tobie. Jesteś wtedy bogatym paszą i przychodzisz, aby mnie kupić. Wstrząśnięty malarz ukląkł przed Czitą, wziął jej ręce w swoje dłonie i zapytał nieskończenie delikatnym tonem, do którego ludzki głos jest zdolny tylko jeden, jedyny raz w życiu: — Czy poszłabyś ze mną, gdybym cię kupił? — Z całą chęcią! Mój pan, Barisza, zawsze mi powtarza, że kupi mnie sułtan i że będę nosiła kosztowne szaty i złote ozdoby, i rządziła jego haremem. Aleja nie chcę pójść do sułtana. Ty, tylko ty, powinieneś mnie kupić. Twój uśmiech jest moim klejnotem, a twoja miłość moją szatą. Nie chcę rządzić — chcę tylko ciebie kochać i służyć ci przez całe moje życie. Ale czy ty możesz mnie kupić? Mój pan chce za mnie bardzo dużo. Czy jesteś bogaty? — Nie — odparł smutno malarz. — Jestem biedny. — Mimo to wolę być u ciebie. Nie chcę pójść do nikogo innego. Wolałabym raczej umrzeć! — i pochylając się do jego ucha, szepnęła tak cicho, aby nie mógł jej usłyszeć Ali: — Uwolnij mnie! Pójdę za tobą wszędzie! — Dobrze! Uczynię to — szepnął w odpowiedzi Normann. — Ale może to kosztować twoje i moje życie! — Chętnie je dla ciebie oddam. Czy naprawdę wolisz mnie od padyszacha i jego skarbów? — Po tysiąckroć. — Więc Allah nam pomoże; jestem o tym przekonany! Zabiorę cię stąd z pewnością. W tym momencie strażnik odwrócił się do nich gwałtownie. — Odsuńcie się od siebie! Pan nadchodzi! W ułamku sekundy Normann znalazł się z obojętną miną przed sztalugami i zaczął nanosić na obraz pierwszą z brzegu farbę. Za moment do pokoju wszedł sam Barisza. — Możesz już odejść! — odezwał się bezwzględnym tonem do artysty. — Przyjdź znowu jutro! Normann wolno obrócił się. — Jeszcze nie skończyłem na dzisiaj — odparł. — Nic mnie to nie obchodzi. Jest tu ktoś, kto chce zobaczyć i porozmawiać z Czitą. Być może zostanie kupiona przez kogoś, kto zapłaci tyle samo co sułtan. A potem Barisza zwrócił się do dziewczyny i spojrzał na nią okiem znawcy. — Powinien cię ujrzeć taką, jaką jesteś właśnie teraz. Przyprowadzę go zaraz. Ty zaś, Frankończyku, przyjdź znowu jutro! Ali cię odprowadzi. Normann usłuchał polecenia z zaciętą miną. Aby nie wzbudzić podejrzeń pośpiesznie zebrał farby i zasłonił obraz. Na zewnątrz, w pokoju dla gości czekał klient Bariszy. Ku zaskoczeniu malarza był to derwisz, na którego zwrócił mu uwagę sir Dawid. Jakie były zamiary tego człowieka? Czyżby zajmował się czymś więcej niż tylko żebraniną? Normann poczuł nagle niepokój. Nie potrafił sobie jednak wytłumaczyć, skąd się wzięło to uczucie. Szybko ruszył w stronę przystani, gdzie wynajął kaik, którym kazał się zawieźć do Pery, gdzie wspólnie z przyjacielem, zajmował mieszkanie przy placu Indżira Bostana. * — Już z powrotem? — zapytał przyjaciel odwracając się od okna. Mężczyzna ten nie był tak wysoki i tak mocno zbudowany jak malarz. Biorąc pod uwagę jego jasne włosy i jasną karnację twarzy mógł być tylko mieszkańcem któregoś z krajów leżących na pomocy. — Pozowanie zostało niestety przerwane, i to właśnie wtedy, gdy dziewczyna wyglądała najpiękniej. Mężczyzna przenikliwie spojrzał na malarza. — Kiedy była najpiękniejsza? — powtórzył głosem pełnym napięcia. — A więc rozmawiałeś z nią? — Tak. — I co? — Ona mnie kocha, Hermannie! Sama mi to powiedziała! Wydaje mi się, że będę najszczęśliwszym człowiekiem, jeżeli uda mi się ją zdobyć! Hermann uścisnął dłoń przyjaciela. — Chciałbym żeby tak było i życzę ci wszystkiego najlepszego! — Co? Myślałem, że jesteś przeciwny takim romantycznym szaleństwom, jak to nazywasz. — Hm — mruknął zmieszany Hermann. — Tak, muszę być temu przeciwny z pewnego punktu, a właściwie z wielu punktów widzenia. Taka dziewczyna jak ona nie ma żadnego wykształcenia, nie zna życia, krótko mówiąc, nie ma o niczym pojęcia; nie można jej uwolnić, kupić tym bardziej, i tak dalej… W każdym razie jest to głupota. A mimo to… hm… jestem teraz trochę bardziej wyrozumiały. — Od kiedy? — Od przedwczoraj. — Czy można poznać powód? — Jeżeli przyrzekniesz, że mnie nie wyśmiejesz. — Przyrzekam. Nie zwykłeś zajmować się głupstwami. — Może w tym przypadku jest jednak inaczej — odparł Hermann z lekkim uśmiechem. — Co byś powiedział, gdybym również i ja… — i zająknął się. — Ty?! — roześmiał się z niedowierzaniem Paul. — W twoim przypadku to się jeszcze nie zdarzyło. Zamiast odpowiedzi Hermann wskazał na sofę. Malarz z zaskoczeniem patrzył na leżące na niej części ubrania. — Co to ma znaczyć! To kompletny strój, w jakim pokazują się na ulicy tureckie kobiety! — Zgadza się. Ubiorę go potem i wyjdę w nim na ulicę. — Jesteś szalony? — Raczej nie. Mam randkę. — Niewiarygodne. Nigdy jeszcze, choćby w najmniejszym stopniu, nie wykazywałeś zainteresowania jakąkolwiek kobietą, a teraz, tutaj, w Stambule, rzucasz się w wir przygody! — Może rzeczywiście jest to tylko przygoda, a może coś głębszego. — Czy mógłbym wiedzieć, o co idzie? Oczywiście o dziewczynę? — Tego nie wiem. Może to być również i kobieta. — Bies cię opętał? — W równym stopniu, co i ciebie, przyjacielu! Usiądź, opowiem ci o wszystkim. Zapal… ach, już przecież palisz! — zorientował się Hermann i wciągnął głęboko powietrze przez nos. — Cóż za doskonały tytoń! Paul, stajesz się lekkomyślny. To cygaro kosztuje co najmniej… — Nic, zupełnie nic! — Chyba go nie…? — Nie. Podarowano mi je. — Któż to uczynił? — Twój stryj — odparł malarz obserwując z ukosa przyjaciela. — Mój… stryj?! Oszalałeś? — No dobrze. Mówiąc bez ogródek: spotkałem dzisiaj sir Dawida Lindsaya. — Co? Spotkałeś tego dziwaka, Dawida? Uważasz mnie za głupca? — Nie. Posłuchaj, przyjacielu — i Paul opowiedział Hermannowi ze szczegółami o spotkaniu z dziwnym Anglikiem. — Powiedziałeś mu, że jestem z rodziny Adlerhorstów? — O tobie wcale nie było mowy. — I bardzo dobrze. Podobno ten mój angielski stryj jest niezłym dziwakiem. A więc chce przeżyć jakąś małą przygodę? — Tak. — To do niego podobne. Włóczył się już po wszystkich krajach świata, lądując często w bardzo przykrych sytuacjach. Zdziwiłbym się, gdyby umarł spokojnie we własnym łóżku. Gdybym mógł ci radzić, nie zadawaj się z nim zbyt blisko.! — Wręcz przeciwnie, Hermannie! Być może, pozwolę mu odegrać nawet pewną rolę w mojej sprawie. Ale teraz zajmijmy się może raczej twoją przygodą miłosną. — W której z kolei ty masz odegrać ważną rolę, i to jeszcze dzisiaj. — Jaka ma być moja rola? — Masz strzec miejsca spotkania. — Zrobię to, Hermannie. Przedtem jednak opowiedz mi, jak i gdzie zdobyłeś tę Turczynkę. — Słuchaj więc. Hermann usiadł, zapalił papierosa i rozpoczął swoją opowieść. — Jak wiesz, Dolina Słodkiej Wody jest ulubionym celem wycieczek i rozrywki tutejszej ludności. Szczególnie chętnie odwiedzają ją kobiety, które, aby choć raz móc się bez skrępowania przejść na świeżym powietrzu, przyjeżdżają tam w osłoniętych przed wzrokiem przechodniów wozach ciągniętych przez woły. Ostatnio nie miałem nic lepszego do roboty i pojechałem do tej doliny. Spacerowałem we wszystkie strony i dotarłem między innymi do platanowego zagajnika. W zaroślach usłyszałem z zaskoczeniem głosy kobiet i wesołe śmiechy. Oczywiście, powinienem się wycofać, ale przyznam się szczerze, że moja ciekawość zwyciężyła. Chciałem choć raz poobserwować muzułmańskie kobiety; ostrożnie więc skradałem się od drzewa do drzewa i w końcu zobaczyłem polanę, na której wesoło bawiło się kilkanaście młodych kobiet. — Młodych kobiet? Hm! Skąd o tym wiesz? W tych obrzydliwych, przypominających worki strojach nawet diabeł nie odróżniłby Wenus od swojej babki! — O nie! One bawiły się ubrane w lekkie stroje domowe. Wkrótce moje oczy interesowały się już tylko jedną z nich. Mówię ci, cóż to była za wspaniała istota, ileż w niej wdzięku. Kiedy w pewnej chwili podbiegła bliżej; zwróciłem wtedy uwagę na jej małą dłoń, na której błyszczał wspaniały klejnot. Opuściłem mą kryjówkę dopiero wtedy, kiedy skończyły zabawę i ruszyły w stronę wozów czekających na skraju zagajnika. Dogoniłem jeden z wozów, bo spłoszył się jego zaprzęg. Woźnica został zrzucony z kozła, a oba głupie zwierzęta ruszyły kłusem ciągnąc wóz. Pobiegłem za nim. Siedzące w wozie kobiety zaczęły ze wszystkich sił wołać o pomoc. Udało mi się schwytać jedno ze zwierząt, a potem zatrzymałem drugiego wołu. Podczas tej szalonej jazdy zasłony wozu rozsunęły się i jedna z zawoalowanych kobiet wyciągnęła do mnie drobną białą dłoń. — Jesteś Frankończykiem — powiedział słodki głos — a więc przyjmij moje podziękowania podług obyczajów panujących w twojej ojczyźnie. Na dłoni tej błyszczał wspaniały klejnot. Ucałowałem delikatną rączkę raz, drugi; cofnęła się dopiero za trzecim razem wśród cichego śmiechu pozostałych dziewcząt. Na granicy miasta wozy rozdzieliły się. Nie chciałem zwracać uwagi przechodniów idąc za tym, w którym siedziała „moja” dama, zgubiłem go więc i nie byłem w stanie odnaleźć mieszkania mej piękności. — Cóż za szkoda! — Przedwczoraj z kolei byłem na bazarze kupców handlujących muślinem. W pewnej chwili do sklepu, w którym byłem, weszła zakwefiona kobieta i kazała sobie podać próbki materiału. Miała ten sam głos i tę samą dłoń z diamentowym pierścionkiem. Oczywiście, nie wolno mi było z nią porozmawiać. Ponieważ zgubiłem ją potem w tłumie, wpadłem na pomysł, aby wczoraj znowu pójść na bazar. Zaledwie tam wszedłem — pojawiła się. — Ach! I tym razem rozmawiałeś z nią? — Tak. Oczywiście kosztowało mnie to sporą sumkę, gdyż musiałem wysłać kupca na dłuższą chwilę w najodleglejszy zakątek jego sklepu. Ponieważ mamy wspólną kasę i nasza gotówka prawie się skończyła, więc obawiam się, że będziesz zły z powodu tego niespodziewanego wydatku. — Bzdura, Hermannie! Powiedziałem ci przecież, jak dużą sumę dostałem od twojego stryja. Opowiadaj dalej! — Czy to ty jesteś tą różą z Doliny Słodkiej Wody? — zapytałem ją szeptem. Przez chwilę wahała się z odpowiedzią. — Pozwól mi na moment ujrzeć twe oblicze! — poprosiłem. — Jesteś odważny, cudzoziemcze. — Przyszedłem tu tylko z twego powodu. Jakieś przeczucie powiedziało mi, że też się tu pojawisz. Pójdę dziś za tobą, aby dowiedzieć się, gdzie mieszkasz. — Nie czyń tego, na Allaha! — Nie uczynię tego, jeżeli przyjdziesz tu znowu. — Przyjdę. — Pozwól mi choć raz porozmawiać z tobą bez przeszkód! Miej litość nade mną! W tym momencie powrócił kupiec. Zamieniliśmy te kilka słów w wielkim pośpiechu, a jednak czasu okazało się być za mało, abym usłyszał pożądaną odpowiedź. Nie mogłem dłużej pozostawać w sklepie: musiałem zapłacić i odejść. Na zewnątrz zatrzymałem się jednak przy sąsiedniej wystawie i zacząłem z pozorną ciekawością przyglądać się wyłożonym towarom. Po chwili wyszła i ona. Zobaczyła mnie i przeszła tuż obok. — Nie idź za mną — szepnęła. — Jeżeli mi jutro powiesz, gdzie mogę cię spotkać! — odparłem. Skinęła głową, więc nie poszedłem za nią. Byłem ciekawy, czy dotrzyma słowa. I rzeczywiście, przyszła. Jednakże kupiec nie dał nam żadnej okazji do rozmowy. Dziewczyna upuściła jednak na ziemie karteczkę. Oczywiście natychmiast wypadła mi z kieszeni chustka do nosa, więc schyliłem się i podniosłem zarówno chustkę jak i liścik. — Co było na kartce? — Oto ona. Czytaj! Podał przyjacielowi kartkę. Słowa na niej napisane były alfabetem łacińskim, ale w języku tureckim: Hennann Wallert Effendi! Przyjdź dziś o dziesiątej na wielki cmentarz pomiędzy Mehlewi Hane i Topsziler Köj. Będę ukryta pod bluszczem w północno — zachodnim skrzydle. — Co? Ona zna nazwisko, pod którym tu występujesz? — To zagadkowe, nieprawdaż? — Bardzo. Ale to się wyjaśni. Według tureckiej rachuby czasu godzina dziesiąta jest na dwie nasze godziny przed zachodem słońca. Pójdziesz tam przebrany za kobietę? — Nie. To rzucałoby się zbyt w oczy, gdyby samotna kobieta przepływała na drugą stronę odnogi morskiej i udawała w tak długą drogę na cmentarz. Po prostu pójdziemy tam we dwóch zabierając ze sobą ten strój. Jeżeli nie pojawi się żadne zagrożenie, pozostanę w mym zwykłym ubraniu. Gdyby jednak stało się niebezpiecznie, wtedy przebiorę się w kobiecy strój. Ten cmentarz przypomina las. Z pewnością znajdę w nim jakąś kryjówkę, aby móc się przebrać niezauważenie. — Gdybyśmy teraz wyszli, dotrzemy na miejsce tuż przed umówionym czasem. Co ty na to? — Dobrze. Zwińmy więc tę suknię jak koc; będzie ją można nieść pod pachą nie zwracając niczyjej uwagi. Nie minęło wiele czasu i obaj przyjaciele siedzieli już w wynajętym kaiku, który przewoził ich na drugą stronę Złotego Rogu. NA TURECKIM CMENTARZU Na drugim brzegu Paul Normann zapłacił wioślarzowi. W chwili, kiedy Wallert stawiał stopę na brzegu, podszedł do niego mężczyzna ubrany jak prosty robotnik. — Czy ty jesteś Wallert effendi? — zapytał. — Tak — odparł zapytany. Był zaskoczony, że ów człowiek zna jego nazwisko. — Mam ci przekazać, żebyś uważał na siebie. Powiedziawszy te słowa chciał się oddalić, ale Wallert szybko złapał go za rękę. — Gdzie mam uważać na siebie? — Nie wiem; może na cmentarzu. — Kto mi przekazuje te słowa? — Ona. Powiedziawszy to, nieznajomy wyrwał się z rąk Wallerta i pośpiesznie odszedł. Było to rzeczywiście dziwne. Mieszkańcy Zachodu widzą zazwyczaj kraje Orientu w romantycznym świetle. Niestety, przy bliższym poznaniu, z romantyczności owej nie pozostaje nic poza niebezpieczeństwem, na które naraża się obcy. Nie ma on bowiem o nim pojęcia albo też nie docenia wielkości zagrożenia. Obaj przyjaciele przebywali już jednak dostatecznie długo na Wschodzie, aby doceniać zarówno jego zalety, jak i nie tracić z oczu wad. Dlatego Paul Normann zapytał natychmiast: — Jesteś uzbrojony? — Tutaj nikt nie wychodzi z domu bez broni. Przypuszczam, że ty też wziąłeś ze sobą przynajmniej nóż. — Oczywiście. — Jest niekiedy lepszy od rewolweru, który robi za dużo hałasu. Nóż pracuje cicho; można być już bezpiecznym, zanim ktokolwiek zauważy, że człowiek był zmuszony się bronić. Szli wzdłuż muru ciągnącego się od Pałacu Konstantyna aż na sam dół, do Jeni Bagcze. Tam leżał cmentarz — cel ich spaceru. Nagle Hermann schwycił swego przyjaciela za ramię. — Spójrz na tę postać stojącą tam, przy akwedukcie. Niech mnie diabli, jeżeli to nie jest Anglik, i do tego zwariowany. W miejscu, w którym akwedukt opuszczał Edirne Kapussu, aby biec dalej w stronę Rodosto, kroczyła wysoka, chuda postać. Mimo że widać ją było tylko od tyłu, wyraźnie jednak można było zauważyć, że cylinder, surdut, spodnie, a nawet getry uszyto z rzucającego się w oczy szarego, kraciastego materiału. — Skąd on się tu wziął? — roześmiał się Paul Normann. — Pozwolisz, że ci przedstawię twojego stryja. Oto sir Dawid Lindsay! — Co? To on? — We własnej osobie. — Wobec tego to prawda, co o nim słyszałem. Jest wariatem. — Wcale nie wariatem, tylko dziwakiem. Niebawem poznasz go lepiej, i to oko w oko. Znika właśnie za drzewami. My natomiast skręcimy w prawo, aby dotrzeć do bramy. Cmentarz rozciągał się na bardzo dużej równinie i posiadał wiele wejść i wyjść. Przyjaciele weszli nań przez bramę główną. Stał w niej promieniejący powagą Turek, który przyjrzał im się nieufnie. Kiedy go mijali, uniósł dłoń. — Stójcie! Jestem strażnikiem tego miejsca. Jesteście cudzoziemcami? — Tak — odparł Paul. — Widzisz to przecież po naszych strojach. — To prawda. I dlatego mam obowiązek was ostrzec. — Przed czym? — Jest to właściwie wbrew nakazom Proroka, aby niewierni wchodzili do miejsc, na których spoczywają wyznawcy islamu w oczekiwaniu na żywot wieczny. Nawet jeżeli wielki sułtan w swej niezmiernej łaskawości zezwolił, aby wolno tu było wchodzić cudzoziemcom, aby mogli zobaczyć, jak prawdziwie pobożni wierni czczą swych zmarłych, mimo to jest przy tym zakazanych kilka rzeczy. — No dobrze, przyjacielu. Co jest nam zabronione? — Mój czas jest cenny i jeżeli otwieram usta, by z wami rozmawiać, to jesteście zobowiązani wynagrodzić mi mą dobroć. — To znaczy, że chcesz dostać bakszysz? — Tak. Bakszysz znaczy tyle samo co dobrowolny datek. Jest to słowo, jakie na Wschodzie można usłyszeć najczęściej. Normann wyciągnął z kieszeni monetę i podał ją strażnikowi, który skinął głową zadowolony. — Wasza wyrozumiałość jest wielka, a wasze serca pełne rozsądku — powiedział — dlatego nie będę was dręczył wyliczaniem rozlicznych rozporządzeń, które właściwie powinniście poznać, lecz powiem wam tylko o dwóch: jeżeli zobaczycie któregoś z prawowiernych podczas modlitwy, to strzeżcie, się, by mu w niej nie przeszkodzić. Po drugie, gdy wejdziecie do kwatery kobiet, tam gdzie rośnie bluszcz, zamknijcie wasze oczy i odejdźcie, piękno bowiem naszych kobiet i córek jest dla was zakazane. Kto zgrzeszy przeciwko tym zakazom, zostanie surowo ukarany — dodał i odwrócił się. — Wiedzieliśmy o tym i przedtem — roześmiał się Normann. — chodziło mu tylko o bakszysz. Biedak nie ma pojęcia, że przychodzimy właśnie z powodu jednej z tych zakazanych piękności. Teraz musimy pójść na pomocny zachód, tam, gdzie rośnie bluszcz. Zobaczymy! Po chwili weszli na ścieżkę prowadzącą między grobami i rosnącymi wśród nich cyprysami w pożądanym kierunku. Przy ścieżce tej stała ławka, rzadkość na orientalnym cmentarzu, na niej zaś siedział bogato odziany Turek, obserwujący nadchodzących surowym wzrokiem. — Spójrz na tego typa! — powiedział Hermann. — I zapamiętaj tę twarz; może będziesz chciał kiedyś namalować herszta rozbójników. — Ma rzeczywiście twarz szubienicznika. A jak się na nas patrzy! Jakby siedział tu specjalnie, żeby na nas uważać. Minęli go wolnym krokiem. Zadowolony „herszt rozbójników” kiwnął głową. — Jeden z nich jest blondynem; pasuje dokładnie do opisu. Ale nie przyszedł sam. Dlaczego zabrał ze sobą tego drugiego? Może to jest ten malarz, z którym dzieli mieszkanie? To dobrze, schwytamy więc dwóch winowajców zamiast tylko jednego — mruczał pod nosem. A potem uniósł się z ławki i wolno ruszył w stronę grupy drzew, pod którymi stało kilku ponuro spoglądających mężczyzn. — Czy widzieliście tych dwóch niewiernych, którzy przechodzili obok? — Tak, panie! — Idzie o tego mniejszego, to jego powinniście schwytać. Jeżeli ten drugi zacznie mu pomagać, schwytajcie także i jego. Dwóch z was pójdzie ku wejściu do altany z bluszczu i poczeka na umówiony znak. Kiedy tylko zostanie dany, wejdziecie do środka i schwytacie go. Pozostali niech pilnują wyjść na wypadek, gdyby jednak udało im się umknąć z altany. Ja wracam na swoją ławkę. W tym czasie przyjaciele minęli już ową grupę drzew. Oczywiście zauważyli zgromadzonych wśród nich mężczyzn. — To policjanci — stwierdził Paul Normann. — Bardzo się rzucają w oko. Wydaje mi się to dość dziwne. — Mnie też. Czego oni tu szukają? — W każdym razie nie są tu przypadkowo. Prawdopodobnie czekają na kogoś. — Może na mnie? — Byłoby to bardzo dziwne. Ale mi bije serce. Czyżby to było przeczucie, albo niespokojne sumienie? Może jednak byłoby lepiej, gdybyśmy się wycofali z tej przygody. — Ani mi to w głowie! Muszę koniecznie z nią porozmawiać. — No i proszę. Najpierw kręciłeś głową nade mną, a teraz ja mogę to zrobić w stosunku do ciebie. Obecność tych policjantów jest ostrzeżeniem; trzeba być teraz podwójnie ostrożnym. Do tego ta przestroga udzielona nam nad brzegiem zatoki. Wszystko to daje dużo do myślenia. — Czyżby zatrzymano ją w domu, bo odkryto jej zamiary? — Ha! Ciekawe, w jaki sposób można je było odkryć! — Może zdradziła się przed którąś z kobiet mieszkających razem z nią w haremie. Ta rozpowiedziała o tym i teraz chcą mnie schwytać w miejscu schadzki. — Coś w tym jest, co mówisz. Jeżeli twoje przeczucia są prawdziwe, to ubóstwiana przez ciebie piękność mogła znaleźć okazję, by cię potajemnie ostrzec. — Tak się wydaje. — A więc musimy być teraz przygotowani na najgorsze; jeżeli nic się takiego nie stanie — tym lepiej dla nas. Przyjmując więc, że ci policjanci są tutaj tylko z twojego powodu, mamy pewność, że wiedzą, czego tu chcesz. Zapewne pójdą za tobą do tego odległego zakątka cmentarza, gdzie masz schadzkę, aby cię tam schwytać. — Co za przeklęta sprawa. Muzułmanie nie znają się wcale na żartach, jeśli idzie o ich kobiety. Mamy tu co prawda naszego ambasadora, ale… hm! — O, jak widzę, twoje gorące uczucie zaczyna nieco stygnąć! — Wręcz przeciwnie! Żadne niebezpieczeństwo nie jest w stanie mnie odstraszyć! Będę natomiast ostrożniejszy. Wiesz, Paul, nie można mnie przecież schwytać, nie śledząc przedtem… — To oczywiste. — A więc zapłaćmy im pięknym za nadobne. Jeżeli tu przyjdą, aby mnie śledzić, to uczyń to samo z nimi! Od razu zauważysz, czy idzie im o mnie i dasz mi znak. — Doskonale. — Po prostu zagwizdasz. — To nie najlepszy pomysł. Te typy też mogą zagwizdać. Poza tym nie wiem, czy będę na tyle blisko ciebie, aby móc cię ostrzec gwizdem. Zobaczmy najpierw, jak wygląda nasza kryjówka. W razie konieczności będziemy bronić naszej skóry. — Nie dam im się schwytać tak łatwo. Jak wiesz, nie jestem z tych, co by się bali kilku nędznych typów, a poza tym mam nóż i rewolwer. A oto nasz kącik! Przyjaciele dotarli właśnie do miejsca wymienionego w liście. Pobliski mur był gęsto porośnięty bluszczem. Jego pędy zwisały tworząc rodzaj altan — podcieni; w upalne dni można było tu znaleźć miłe schronienie przed słońcem. Którą z altan miała jednak na myśli piękna nieznajoma? — W każdym razie nie ma zakazu zaglądania do środka — powiedział Normann. — Rzuć okiem, czy nie zobaczyć gdzieś twojego anioła, a potem… Tu przerwał, przed nimi bowiem, pośród zielonego listowia, ukazała się szczupła, dokładnie ukryta za kwefem kobieca postać. Położyła dłoń na piersi i pośpiesznie cofnęła się znowu w cień. — To ona! To ona! — wykrzyknął z zachwytem Hermann Wallert. — Poznajesz ją? W tych swoich strojach przypominających worki te kobiety podobne są do siebie jak dwie krople wody! — To na pewno ona. Przysięgam ci. — No dobrze, idź więc! Ale na razie nic jej o mnie nie mów! Zauważyłem, że jest tu taka masa sępów, że ich krzyk wcale nie zwraca uwagi człowieka. Jeżeli zauważę, że policjanci szukają ciebie, dwukrotnie wykrzyknę naśladując głos tych ptaków. Wtedy będziesz wiedział, jak się sprawy mają i możesz wziąć nogi za pas. — Ale dokąd mam uciekać? — W głąb bluszczowych zarośli i ciągle wzdłuż muru. Może znajdziesz przy tym czas, aby się przebrać w te kobiece szatki. Wystarczy ci nawet minuta, by nałożyć na swoje ubranie spodnie, płaszcz i turban. Opuścisz kwef i żaden mężczyzna nie dotknie cię nawet ręką. — A co z nią? Mam ją zostawić na pastwę losu? — Przecież nie możesz jej porwać w biały dzień! A jeżeli nie znajdą jej przy tobie, to nic jej nie będą mogli zrobić. Do dzieła więc! Poczekam na ciebie w pobliżu głównego wejścia. A teraz zabawię się w twoją Opatrzność. Paul Normann przeszedł kilka kroków z powrotem i zatrzymał się. Był tam grobowiec, nad którym rosła płacząca wierzba. Jej gałązki opadały niemal do ziemi. Było na nich tyle liści, że całkowicie zasłaniały jej pień. Paul ostrożnie rozsunął wierzbowe witki i stwierdził, że za nimi znajduje się doskonała kryjówka. Rozejrzał się wokół. Ponieważ nikt go nie obserwował, szybko wsunął się między gałęzie i położył na ziemi. Miejsce to było jakby stworzone dla jego zamiarów. Pomagając sobie ręką, mógł obserwować cała okolicę nie będąc widzianym przez nikogo. Czekał więc w wielkim napięciu na to, czy nadejdzie przewidywane niebezpieczeństwo. Po krótkim czasie usłyszał kroki. Szybko ugiął jedną z gałązek i przez powstałą szparę wyjrzał na zewnątrz. Pod pobliskim wysokim cyprysem stanęło dwóch policjantów. Nie byli widoczni z bluszczowej altany, ale po ich zachowaniu i spojrzeniach Normann zorientował się, że interesuje ich właśnie to miejsce. Jeden z nich wyciągnął z torby kilka rzemieni i wsunął je za pas. — Aha! — pomyślał Paul. — A więc to prawda! Chcą go aresztować. Tu jest dwóch, a pozostali obsadzili inne wyjścia. Dam więc znak Hermannowi. Zaraz potem rozbrzmiał dwukrotny okrzyk sępa–ścierwnika. Paulowi udało się tak doskonale naśladować głos ptaka, że obaj policjanci kilkakrotnie obracali głowę we wszystkich kierunkach w poszukiwaniu sępa. Od chwili, kiedy Hermann Wallert wszedł do altany nie minęło więcej niż pięć minut. Upłynęło jeszcze tyle samo czasu, gdy pod altaną rozległ się gwizd i obaj policjanci wskoczyli do środka. — Wielkie nieba! — mruknął Normann. — Ciekaw jestem, jak to się teraz potoczy. Schwytali go, czy też udało mu się zastosować do mego ostrzeżenia? Nie musiał długo czekać, gdyż za moment u wejścia do altany ukazała się kobieca postać. Jej kwef był odsunięty i Paul wyraźnie widział rysy twarzy. — Do diabła! — wykrzyknął niemal Normann. — To nie jest dziewczyna, tylko chłopiec! Oni rzeczywiście śledzili Hermanna. Gdybyż mu się udało szczęśliwie uciec! Teraz sam muszę poszukać bezpiecznego miejsca. Gdyby mnie tu znaleźli, może być źle. Przemknę się przez cmentarz tak cicho jak Indianin. Gdzie się podziało tych dwóch policjantów? W każdym razie, z pewnością poszli wzdłuż muru, tą samą drogą, co Hermann. A oto i nasz kochaneczek! Sprawiłoby to mi prawdziwą satysfakcję, gdybym mógł mu dać kopniaka albo porządnie sprać. Zamaskowany młodzieniec zasłonił już w tym czasie znowu swą twarz i ruszył w stronę wyjścia. Przekonawszy się, że jego kryjówka nie jest obserwowana Paul wyczołgał się na zewnątrz. Rzucając spojrzenia na wszystkie strony zaczął się skradać między platanami, akacjami, cyprysami i wszelkiego rodzaju krzewami, aby jak najbardziej oddalić się od tego miejsca. Dotarł do szerokiej alei, której nie mógł już ominąć, i ostrożnie rozejrzał się wokół. Ujrzał policjanta zbliżającego się z prawej strony, podczas gdy po lewej zauważył drugiego, który jak się wydaje, czekał na tego pierwszego. — Może powinienem się cofnąć, aby tych dwóch mnie nie zauważyło? — zadał sobie w myśli pytanie Paul. — Nie. Niech mnie zobaczą i będzie lepiej, jeżeli stanie się to zaraz. Nic nie mogą mi udowodnić, a więc nie mam się czego bać. Załóżmy więc jakąś maskę! — stwierdził i zdjął nakrycie głowy, a potem ukląkł przy grobie, obok którego stał. Znajdował się on tuż przy skraju alejki, tak że Paul z łatwością słyszał kroki policjanta. Mimo to nie zdradzał żadnego podenerwowania. Policjant zatrzymał się przy nim. Rozpoznał człowieka, którego miał znaleźć i był zaskoczony, że chrześcijanin modli się przy grobie jakiegoś muzułmanina. — Co tu robisz? — zapytał po pewnej chwili. Szybko, jak gdyby się przestraszył, Paul odwrócił głowę. — Modlę się — odparł krótko. — Nie wolno ci tego robić. — Dlaczego nie? — Modlitwa niewiernego hańbi miejsce spoczynku prawowiernego muzułmanina. Czego w ogóle szukasz na tym cmentarzu? — To moja sprawa. Idź swoją drogą, a ja pójdę moją! — Zrobisz tak, jeżeli ci się to uda. Przedtem jednak zaprowadzę cię do effendiego. — Jakiego effendiego? — Sam zobaczysz. Idź przodem! Nie mam czasu do stracenia! — Czy wiesz też może, co to znaczy stosować przymus wobec cudzoziemca? Cóż takiego uczyniłem, że odważasz się, rozmawiać ze mną jak z przestępcą? — Powie ci o tym effendi. Ruszaj! Paul Normann nie opierał się dłużej i został zaprowadzony do ławki, na której siedział Turek o twarzy łotra: był to właśnie ów effendi, o którym mówił policjant. Nieco z boku stał chłopiec, który zdjął już z siebie kobiece przebranie. Wyćwiczone oko malarza natychmiast go rozpoznało. Ujrzawszy zatrzymanego effendi ściągnął ponuro brwi. — Dlaczego tylko tego? — krzyknął na policjanta. — Gdzie jest ten drugi? Zapytany skrzyżował ramiona na piersi i skłonił niemal do samej ziemi. — Twój niegodny sługa, panie, zobaczył i aresztował tylko tego. Moi towarzysze z pewnością schwytają i drugiego z niewiernych. — A więc uważajcie, aby nam nie umknął. Paul Normann nie był jednak skłonny poddać się bez oporu; podszedł więc do effendiego. — Zmuszono mnie, abym tu przyszedł. Kto dał ci prawo, by stosować wobec mnie przemoc? — Milcz! Jestem Ibrahim Bej i masz otwierać usta tylko wtedy, gdy cię zapytam! — Nie zamilknę zanim nie dowiem się, dlaczego mnie zatrzymano! — Wiesz to doskonale, ty psie i uwodzicielu! — Co?! Obrzucasz mnie obelgami? Dobrze, odejdę stąd, abyś nie został ukarany za obrazę obywatela niemieckiego. I z tymi słowami Paul odwrócił się, ale policjant złapał go za ramię, zaś Turek zaczął krzyczeć na niego: — Nie próbuj uciekać! Jeżeli zrobisz jeszcze choć jeden krok, każę cię związać! Malarz chciał odpowiedzieć, ale zrezygnował, kiedy jego wzrok padł na człowieka, którego oczekiwałby w tym miejscu najmniej — sir Dawid Lindsay wszedł w tym momencie przez bramę na cmentarz i pośpiesznie, gdy zobaczył Normanna, sunął długimi krokami w jego stronę. — Heigh–day! Pan tutaj, master Normann? — zawołał wyciągając w jego stronę rękę. W tym samym momencie policjant odepchnął go. — Haide czekil! — wykrzyknął przy tym. Lindsay spojrzał zaskoczony na malarza. — Czego ten typ chce ode mnie? — Powiedział: heide czekil. To znaczy: odejdź, ruszaj swoją drogą! Ten człowiek jest z policji. — Ba, od kiedy to sir Dawid Lindsay przejmuje się policją?! — Pan się nie musi przejmować. Ja tak, bo zostałem aresztowany. Usta Anglika rozciągnęły się w zdziwieniu tak szeroko, że znowu stworzyły kwadrat, zaś jego nos począł się gwałtownie poruszać. — Och! A czemuż to? Obaj rozmawiali po angielsku. Turek przysłuchiwał im się przez chwilę w milczeniu. W końcu odezwał się do Lindsaya, również po angielsku, aczkolwiek ze straszliwym akcentem i wymową. — Co pan ma wspólnego z moim więźniem? Sir Dawid udał, że nie słyszał pytanie. — Go on! Niech pan opowiada! — powiedział do malarza. Paul Normann opowiedział mu o swym aresztowaniu i podejrzeniu, jakie padło na niego i jego przyjaciela, przemilczając jednakże rozumnie plan, jaki ich tu przywiódł. Podczas gdy opowiadał, obok całej grupy przeszła jakaś kobieta. Normann, który zwracał uwagę na wszystkich przechodzących, rzucił okiem na obuwie zakwefionej kobiety i skinął głową zadowolony. Po sztybletach rozpoznał bowiem Hermanna — a więc jego przyjacielowi udało się ujść agentom. Nie zaczepiany przez paszę ani policjantów minął ławkę i dotarł do wyjścia. Kiedy malarz skończył opowiadać, Lindsay zapytał: — Well! A czy rozmawiał pan z tym policjantem? — Oczywiście, tyle, że on nie ma zamiaru wysłuchać moich sprzeciwów. — Wierzę! Bo nie użył pan właściwych słów. — A cóż mógłbym mu jeszcze powiedzieć? — A to! I z tymi słowami Anglik sięgnął do kieszeni i wcisnął policjantowi do ręki bakszysz. Ten, kto znał Dawida Lindsaya, wiedział, że przy takich okazjach nie był zbyt skąpy. Siła przekonywania przedłożonego „dowodu niewinności” była tak duża, że policjant ukłonił się w sposób o wiele bardziej uniżony aniżeli przedtem wobec Turka. — Wasza Wysokość, twój uniżony sługa oczekuje na rozkazy. — Well! Odejdź! Away! Była to nader ucieszna scena: zarówno Lindsay jak i policjant nie rozumieli się w ogóle, ale ich dłonie rozmawiały językiem, którego jasność wypowiedzi nie pozostawiała nic do życzenia. To co nie udało się załatwić Paulowi Normannowi po turecku, z łatwością dokonał bakszysz Anglika. Policjant ukłonił się po raz drugi, jeszcze niżej niż poprzednio, odwrócił się od więźnia Ibrahima Beja i przestał się o niego w ogóle troszczyć. Wtrącenie się Anglika naturalnie doprowadziło Ibrahima do wściekłości. — Kto dał panu prawo mieszania się do moich spraw? — kaleczył w swym złym angielskim. — Kto? Ja! Dawid Lindsay. Well! — Poskarżę się u konsula angielskiego. — Well! — Zażądam zadośćuczynienia. — Well! — Zażądam surowej kary dla pana. — Well! — Będzie mnie pan musiał przeprosić. — No. — A jednak pan to zrobi. Jestem Ibrahim Bej, syn Meleka Paszy. Zna pan moje nazwisko? — No. — To je pan jeszcze pozna. Hańba, jakiej doznał mój dom, musi zostać odpokutowana. — Hańba? Skąd to panu przyszło do głowy? — Chciano uprowadzić moją najbardziej ulubioną żonę. — Kto? Ten mężczyzna tutaj? — Nie, jego przyjaciel. — Gdzie jest ten przyjaciel? — Jeszcze go szukamy. — A gdzie jest pańska żona? — W domu, w haremie. — Ach! To dziwnie! Chciano, jak pan twierdzi, porwać ją z tego miejsca, ale jej tu wcale nie ma. Jeżeli jednak jej tu nie ma, to nie można jej przecież uprowadzić, nie można też więc z tego powodu aresztować żadnego człowieka. Ibrahim Bej nie oczekiwał takiej konkluzji. Rozzłoszczony ściągnął brwi. — Przyjaciel tego człowieka nazywa się Wallert. Rozmawiał z moją kobietą. Dowiedziałem się o tym i zamiast niej, napisałem do niego list umawiając się w tym miejscu. Kazałem też włożyć kobiecy strój temu niewolnikowi, aby udawał moją żonę. Ten pies rzeczywiście spotkał się z nim w altanie. Czyż nie jest to wystarczającym dowodem? Dlatego go szukam i każę ukarać. — Yes. Kara musi być. Ale to nie mister Wallert jest winien, lecz pan. — Ja? Na Proroka, nie rozumiem! — Niebawem mnie pan zrozumie. Yes. Powiedział pan, że mister Wallert chciał uprowadzić pańską żonę. To niemożliwe, bo jej tu wcale nie było. Za to pan zwabił go tu, aby zaprowadzić do więzienia. Kto jest więc winnym? Chodźmy, mister Normann. Nie mamy tu już nic do roboty! Z tymi słowami Anglik odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. Za nim podążył Paul Normann. Ibrahim Bej zacisnął pięści i mruknął za nim pod nosem kilka słów, które wcale nie zabrzmiały jak błogosławieństwo. Potem zwrócił swoją uwagę na cmentarz, po którym nadal krążyli poszukujący Wallerta policjanci. Hermann nie przekroczył do tego czasu bramy, a więc, zdaniem Turka, ciągle jeszcze musiał znajdować się na cmentarzu. Wyszedłszy za bramę Lindsay zatrzymał się. — Wspaniała przygoda! Cóż to za zabawa! Warta wszystkie pieniądze! Yes! — Serdecznie dziękuję panu za pomoc, milordzie. — Nie ma o czym mówić. Ale niech pan do mnie nie mówi „milordzie”! Nie chcę tego słyszeć. Niech pan mówi do mnie po prostu „sir Dawid”! To całkowicie wystarczy między przyjaciółmi. — Z przyjemnością zastosuję się do tego. — Well! Wie pan już teraz, jak należy rozmawiać w tym kraju z policjantami? — Dał mi pan niezłą lekcję — roześmiał się malarz. — Niestety, wysłuchać tych rad, może tylko ten, kto posiada konieczne środki. — Yes. I cóż zrobimy teraz? Będziemy czekać na mister Wallerta? — To nie jest konieczne. Od dawna jest on bowiem już bezpieczny. — Nie był wcale na cmentarzu? — Nie. Opuścił go już przed nami. Ale niech mi pan powie, skąd pan się wziął akurat w tym miejscu? — Well! To całkiem proste. Wie pan, że szukam przygody. Usłyszałem, że tureckie damy chętnie chodzą na cmentarz, spotykając się tam i plotkując. Z tego powodu przyszedłem tu, aby się nieco rozejrzeć. Yes. — A więc tak sprawa wygląda. Chodźmy jednak dalej. Wallert czeka już na nas. — Gdzie? — Nad zatoką, tam gdzie wysiedliśmy z kaiku. Rzeczywiście, w starym miejscu czekała już łódź, w której siedział Wallert. Paul przedstawił sobie obu panów. Lindsay dokładnie przyjrzał się Niemcowi. — Wonderful! Cóż za zaskakujące podobieństwo! W moich zbiorach malarstwa mam obraz jednego z krewnych, do którego jest pan bardzo podobny. Co za przedziwny wybryk natury! Hermann Wallert mógł przy pomocy kilku słów wytłumaczyć mu powód tego „przedziwnego wybryku natury”, ale postanowił odsunąć to wyjaśnienie na jakiś czas. Podczas gdy kaik przepływał wody Złotego Rogu przyjaciele opowiadali sobie o swych przeżyciach, naturalnie po angielsku, aby Dawid Lindsay mógł brać udział w rozmowie. Kiedy Hermann wszedł do altany, piękna Turczynka stała już w niej ukryta w kącie. Gałązki bluszczu zwisały tak nisko, że można się było za nimi całkowicie ukryć. — Podejdź tu! — szepnęła Turczynka. — Nikt nas tu nie zobaczy. Z bijącym, sercem Hermann dał się jej zwabić w gąszcz okryty sekretnym półmrokiem. Potem Turczynka wzięła go za rękę; przytrzymał jej palce mocno i wyczuł na nich znany mu brylantowy pierścionek. A jednak wkrótce opanowało go dziwne uczucie. Nie czuł się wcale tak, jak to wyglądało w jego marzeniach. Brakowało mu lękliwej, niewinnej czułości ukochanej. — Jak bardzo ci dziękuję za to, że przyszedłeś — szeptała, ale w jej słowach nie było wzruszenia. — Jak długo już tu jesteś? — zapytał nader zimnym tonem. — Od ponad godziny. Moje serce tak bardzo za tobą tęskniło; bałam się już, że nie przyjdziesz. — Och, tego mogłaś być absolutnie pewna! — Nie wszyscy cudzoziemcy mają na tyle odwagi, aby wystawić się na takie niebezpieczeństwo. Pokazywałeś komuś mój list? — Kto go napisał? — zapytał w odpowiedzi. Na próżno oczekiwał na jakieś serdeczne słowo. — Ja sama. — Znasz więc pismo europejskie? — Oczywiście, wiele osób uczy się u nas teraz zachodnich języków. Dlaczego nie przyszedłeś sam? — Towarzyszy mi mój przyjaciel, ale nie ma pojęcia, co robię na tym cmentarzu… — Hermann przerwał nagle usłyszawszy umówiony sygnał. — Czemu tak nadsłuchujesz? — zapytała Turczynka. — To tylko krzyk sępa. Co chciałeś przedtem powiedzieć? — Chciałem powiedzieć, że znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie. — Och, nie! Ogarnął cię lęk? — Nie boję się o siebie, lecz o ciebie. Będziesz stracona, jeżeli znajdą mnie tu razem z tobą. — Któż miałby nas znaleźć? — Policjanci, którzy przed chwilą stali tam, pod drzewami. — Widziałeś ich? Och, nie mamy powodu się ich obawiać! — Myślę jednak, że tak. Muszę cię natychmiast opuścić. Czy zobaczę cię znowu na bazarze kupców muślinem? — Tak, ale tylko wtedy, jeżeli teraz zostaniesz przy mnie. — Nie mogę. Twoje życie jest w niebezpieczeństwo; moje również. Bądź zdrowa! Aż do tej chwili Hermann nie wypowiedział ani jednego czułego słowa i nie próbował pogłaskać ukochanej. Teraz chciał się wyzwolić z jej uchwytu, ale ona trzymała go mocno. — Jeżeli mnie kochasz, musisz zostać! — powiedziała Turczynka tonem pełnym nacisku. Jeszcze silniej zacisnęła palce wokół jego nadgarstka, wsuwając jednocześnie drugą rękę pod swój płaszcz. W tym momencie promień słońca przedarł się przez listowie i padł na mały metalowy gwizdek, który trzymała w ręce Turczynka. Dopiero teraz, na widok tego przedmiotu, Hermann zrozumiał, jaka jest jego sytuacja: został tutaj zwabiony. Nie mógł teraz brać żadnego względu na jej płeć zwaną słabszą. Mocno więc schwycił Turczynkę za rękę, w której trzymała gwizdek. — Zdrajczyni! — syknął. — To ci się nie uda! Drugą ręką sięgnął pod kwef i schwycił ją za gardło. Silnie ścisnął szyję; dziewczyna wydała z siebie chrapliwy okrzyk i straciwszy oparcie, osunęła się na ziemię. Taka wspaniała istota, a mimo to, podła zdrajczyni, pomyślał. Zaledwie jednak odsunął kwef, aby przynajmniej choć raz rzucić na nią okiem, musiał odskoczyć zaskoczony. — Do wszystkich diabłów, przecież to mężczyzna! W najwyższej złości uderzył młodzieńca pięścią w skroń, tak że tamten stracił przytomność. Potem rozejrzał się dokoła. Sąsiednia altana była pusta, następna również. Szybko pobiegł przed siebie. W piątej czy szóstej altanie bluszcz był równie gęsty jak w pierwszej. Pośpiesznie ukrył się w niej. Można było przejść obok i nie zauważyć go. Zdjął rzemień z ramienia i rozwinął kobiecy strój. Szybko włożył szerokie szarawary, związał je u kostek, potem ubrał płaszcz, podobne do turbana nakrycie głowy, a na końcu kwef. Teraz dopiero opuścił swą kryjówkę i przez sąsiednią altanę wyszedł na zewnątrz. Niezbyt daleko stał pośrodku alejki policjant, odwrócony jednakże do niego plecami. Hermann szybko przemknął pomiędzy krzewami, dotarł do jednej z bocznych dróżek, która prowadziła do wyjścia i wyprostowany, dostojnym krokiem ruszył w stronę bramy. Ku swemu zdziwieniu ujrzał w jej pobliżu przyjaciela trzymanego za ramię przez policjanta i rozmawiającego z Turkiem, który już przedtem rzucił im się w oczy, a obok nich swego dziwacznego stryja Dawida. Co powinien teraz począć? Przez chwilę miał zamiar pomóc przyjacielowi, który być może, znajdował się teraz w niebezpieczeństwie, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu, dochodząc w odpowiednim momencie do wniosku, że nie jest w stanie niczego dokonać. W swoim przebraniu prędzej by mu zaszkodził, aniżeli pomógł. Poza tym był przekonany, że Dawid Lindsay nie pozostawi malarza na pastwę losu. W ten sposób udało mu się szczęśliwie wydostać z cmentarza i najszybciej jak mógł, ruszył w stronę pobliskiego gaju oliwnego, aby pod osłoną drzew pozbyć się kobiecego przebrania. Dokonawszy tego bez przeszkód, ponownie udał się w pobliże cmentarnej bramy, by obserwować dalszy rozwój sytuacji. Wkrótce zobaczył przyjaciela i Anglika przekraczających bez przeszkód bramę. Uznał, że nie należy dołączać do nich w tym miejscu, tak blisko cmentarza, lecz ruszył przed nimi w stronę przystani. Tam wynajął kaik i czekał. Nie pomylił się w swym przewidywaniu, że również i oni przyjdą tutaj, bo już niebawem Paul Normann, cały i zdrowy, pojawił się na drodze wraz ze znajdującym się w wyjątkowo doskonałym humorze sir Dawidem. W czasie opowiadania Hermanna i ożywionej wymiany zdań kaik dotarł na przeciwległy brzeg. Kiedy ruszyli w drogę do domu, minął ich młodzieniec, który przedtem ostrzegł Wallerta. Paul rozpoznał go i schwycił za ramię. — Stój! — zawołał. — Raz już nam uszedłeś, ale powtórnie ci się to nie uda. Zaczepiony mógł mieć około dziewiętnastu lat i ubrany był jak zwykły robotnik. Sprawiał jednak wrażenie człowieka przebranego. Uśmiechnął się do malarza przyjaźnie, był pewny siebie. — Chcesz mnie zatrzymać? — Tak. — Nie dokonasz tego, jeżeli nie będę chciał. — Przyznaj się, że już raz dzisiaj rozmawiałeś z tym oto panem. — Tak, to prawda. — Kto cię przysłał? — Tego nie wolno mi powiedzieć. — Masz, to dla ciebie! — Paul Normann wyjął z kieszeni złotą monetę i podał chłopcu, który jednak odepchnął jego rękę. — Panie, nie obrażaj mojej duszy! Jestem Said Arabadżi. Nie biorę bakszyszu. Robię to, co rozkaże mi moja pani, ale nie czynię tego dla pieniędzy. Zaskoczony Wallert podał mu dłoń. — Dobrze to o tobie świadczy. Poznaję cię teraz. Byłeś w Dolinie Słodkiej Wody, kiedy spłoszył się zaprzęg wozu twojej pani? — Tak. Zatrzymałeś spłoszone zwierzęta i uratowałeś mą panią z wielkiego niebezpieczeństwa. — Czy możesz o niej mówić? — Nie. — Czy zakazała ci tego? — Tak, ale pozwoliła mi zdradzić swe nazwisko i nazwę ulicy, przy której mieszka. Wallert omal nie wykrzyknął z radości. — Jak ona się nazywa? — Cykima. Po turecku znaczyło to „ kwiat oleandru”. — A gdzie mieszka? — Znasz cmentarz żydowski leżący po drugiej stronie dzielnicy Oglu? — Tak. — Są tam dwa strumienie, które się łączą, aby razem wpaść do morza koło portu. Właśnie w rozwidleniu, które tworzą łącząc się, stoi pośrodku ogrodu wielki dom. To w nim Ibrahim Bej ukrywa najpiękniejsze ze swych żon. — A więc również i Cykimę? — Tak. Czy nie dziwi cię, że mimo jej ostrożności, mogłem ci powiedzieć jej nazwisko i adres? — Zapewne chce, abym ją odwiedził. — Na Allaha, cóż ci przychodzi do głowy! Nie, tego ci nie wolno uczynić. Ale ona ci ufa: boi się, że może jej grozić jakieś niebezpieczeństwo. Kiedy do tego dojdzie, ma nadzieję, że przyjdziesz jej z pomocą. Ale pamiętaj, że wolno ci przyjść do jej domu tylko w tym przypadku. To dlatego kazała ci powiedzieć swoje nazwisko i adres. — Skąd jednak będę wiedział, że grozi jej jakieś niebezpieczeństwo? Jeszcze dzisiejszej nocy będę koło cmentarza żydowskiego. — Na Proroka, nie czyń tego! Może to kosztować twoje życie, a także innych osób. — Chcesz nas zdradzić? — Wtedy musiałbym zdradzić również i moją panią, a tego nie uczynię. — A więc nie mamy się czego obawiać. Posłuchaj, co ci mam do powiedzenia: zwabiono nas w pułapkę, a ja muszę się dowiedzieć, jak to się stało. Tak więc wieczorem będziemy nad rzeką. — Nie znasz Ibrahima Beja. Jest człowiekiem okrutnym i nie oszczędzi was, jeżeli zauważy, że kręcicie się koło jego domu. — Także i my nie będziemy go oszczędzać, gdy wpadnie w nasze ręce. Może uda mi się więc porozmawiać z twoją panią. — To niemożliwe. Woda jest tam głęboka i szeroka, mury wysokie, drzwi mocne, a strażnicy nigdy wam ich nie otworzą. — Nawet jeżeli użyjemy złota jako klucza? — Nie. Za bardzo lękają się surowości swego pana. Zniknęliby ze świata żywych, gdyby się o tym dowiedział. — Czy możesz swobodnie rozmawiać ze swoją panią? — Nie za wiedzą mego pana, ale jak na razie wolno mi potajemnie oglądać jej promienne oblicze i słuchać jej cichego głosu. Uratowała mi życie, więc teraz wsłuchuję się w jej życzenia, aby je natychmiast spełniać. — Jesteś dobrym i wiernym sługą. Wracaj do domu w imię Allaha! Spotkamy się znowu. — Nie wcześniej, niż będzie tego chciała moja pani! — Powiedz jej, że postawię na szali me życie, aby móc ją zobaczyć i z nią porozmawiać. Może robić to, co uważa za słuszne; ja posłucham głosu mego serca. Posłaniec skręcił w boczną uliczkę i zniknął. Lindsay, któremu Normann tłumaczył całą rozmowę, spojrzał za nim z zadowoleniem. — Well — powiedział wsuwając parasol pod pachę jak strzelbę. — A więc mamy naszą przygodę. Yes. Teraz odbędziemy naradę wojenną — stwierdził i poszedł wraz z obu przyjaciółmi do ich mieszkania. — Chciałbym się teraz dowiedzieć, — zapytał Paul Normann — z kim właściwie rozmawiałeś na bazarze handlarzy muślinem? — Z pewnością, nie z nią. — Myślisz, że był to ten młodzieniec, który dzisiaj przebrał się za kobietę? — Tak sądzę. Któż potrafi w tym diabelskim stroju odróżnić kobietę od mężczyzny? — Ale ten diamentowy pierścionek! To ona go nosiła. On też go miał, jak mi opowiadałeś. — To rzeczywiście zagadka. Ale z pewnością ją rozwiążę. Przyrzekam ci, że dotrzymam słowa; niech się dzieje co chce — Pójdę tam dzisiaj wieczór na zwiady. — Na zwiady? — zaczął zrzędzić Lindsay. — To nonsens. Nikt nie wpadłby na taki bzdurny pomysł. — A dlaczegóż to? — Pójść na zwiady to o wiele za mało. Trzeba ją stamtąd wyrwać, ot co! Well! — Nie tak szybko! — wtrącił się malarz. — Takie rzeczy należy robić z rozwagą, dobrze się zastanowiwszy. Do takiego uprowadzenia konieczna jest też zgoda osoby, która ma być uprowadzona. — Zgoda? Nonsens! Tej dziewczyny nawet nie należy się pytać. W takich sprawach kobiety są zbyt lękliwe i robią za wiele ceregieli. Znacie miejsce, gdzie stoi ten dom? — Nie tak dobrze, jakby należało. W każdym razie byłem już na cmentarzu żydowskim i z pewnością widziałem ten dom. To wszystko. — A woda? Te dwa strumienie, które łączą pod murami ogrodu? Czy są szerokie? — Nie wiem. Jest mi tylko wiadomo, że ta rzeka wpada do morza w porcie, obok starej odlewni armat. — No Jowisza! Gdybyż ta rzeczka była wystarczająco szeroka! — Co wtedy? — Mam pewien wspaniały pomysł. Podnieść ciśnienie w maszynie parowej mego jachtu… podpłynąć najbliżej jak to możliwe tej posiadłości… zakotwiczyć przy murze… przejść na drugą stronę… zabrać dziewczynę… i odpłynąć gdzieś, gdzie nikt nas nie dopadnie. — Pan naprawdę wyobraża sobie takie porwanie bardzo prosto! — roześmiał się Hermann Wallert. — Bo i jest ono proste! Piekielnie proste, jeżeli się odpowiednio do tego zabrać. Yes! — Pozostańmy realistami! Mam poważny zamiar pójść tam dzisiaj i dokładnie zbadać tę okolicę. — Well! Zgadzam się. Rozejrzę się tam razem z panem. — Jeden z nas wystarczy. Rzuca się mniej w oczy aniżeli dwóch czy trzech ludzi. — No. Jeden nie wystarczy! Przybyłem do Konstantynopola specjalnie po to, aby przeżyć taką przygodę. Mam teraz tę przyjemność pozostawić innym? Nie, pójdę z panem. — Ale niechże się pan zastanowi; pańskie ubranie! Musi pan przyznać, że zbytnio rzuca się w oczy. — Well, wobec tego ubiorę się inaczej. Przebierałem się już za Kurda, a więc dlaczego nie mam być teraz Turkiem? — Co? Był pan już w Kurdystanie? — Yes. Razem z moim przyjacielem, Kara Ben Nemzim, który mógłby nawet, gdyby chciał, porwać cały sułtański harem! To piękny kraj, ale żyją w nim okropni ludzie. Przywiozłem to stamtąd jako pamiątkę — dodał unosząc przy tym lewą rękę, której brakowało dwóch palców. — Przeżył pan tam więc niebezpieczne przygody. — Yes. Bardzo niebezpieczne! Kiedyś wam o nich opowiem, ale nie teraz. Teraz pójdę bowiem kupić nowe ubrania. — Ubrania? Chyba tylko jedno! — No. Potrzebujemy trzech ubrań, dla każdego z nas po jednym. Jeżeli zostaniemy zauważeni, nikt nie powinien wiedzieć, że w tym uprowadzeniu maczali palce Europejczycy. — Ależ, sir, nie jesteśmy przecież milionerami. — Never mind! Ja zapłacę za wszystko. A więc na bazar z ubraniami; potem na cmentarz żydowski na zwiady, a potem uprowadzenie! Yes! — zakończył z naciskiem. Jego nos stał się przy tym tak ruchliwy, jak gdyby podzielał zachwyt swego właściciela w takim samym stopniu co on sam. — Nie wiem, czy tę sprawę da się załatwić tak szybko — zaczął go uspokajać Wallert. — Ja osobiście będę zadowolony, jeżeli uda nam się dzisiaj dokonać choćby zwiadu w tamtej okolicy. Chodźmy więc! Kiedy mieli zamiar opuścić dom, na czele szedł Anglik. Na progu zatrzymał się gwałtownie i cofnął nogę, która zawisła nad chodnikiem. — Niech diabli wezmą tego typa! — burknął wściekły. — Jakiego typa? — zainteresował się Normann. — Tego derwisza. Stoi tam, po drugiej stronie i gapi się na nasz dom. — Chciałbym tylko wiedzieć, jakie ma zamiary. — Zaraz dam mu do zrozumienia, że powinien kierować swe oczy tam, gdzie nie ma Dawida Lindsaya. Yes! I Anglik ruszył w stronę derwisza. — What do you want here — czego tu szukasz? — Anlamam — nie rozumiem. — Away — odejdź, zabieraj się stąd! — Allah inhal el Kelb! — Co on powiedział? — zapytał Lindsay malarza. — To po arabsku oznacza: „niech Bóg ukarze tego psa!” — Mnie, prawdziwego Anglika, on śmie nazywać psem? Oto moja odpowiedź! — Lindsay zamachnął się i kilkakrotnie spoliczkował derwisza. Derwisz stał jak skamieniały; nie odezwał się ani słowem, ale w jego wnętrzu aż się gotowało. Jakiś niewierny odważył się uderzyć prawowiernego syna Proroka! — Będą z tego kłopoty — powiedział Pauk Normann, gdy ruszyli w dalszą drogę. — Uderzenie muzułmanina przez chrześcijanina, i to w Konstantynopolu, jest wielce niebezpieczne. — Why? Miałem może czekać, aż spotkam tego durnia w Londynie albo Liverpoolu? CIEMNE POWIĄZANIA Nie bez powodu derwisz znalazł się przed domem naszych przyjaciół. Nie spuszczał bowiem z oczu sir Dawida Lindsaya, od kiedy zauważył jego jacht. Stąd też poszedł również za Paulem Normannem do domu Bariszy, handlarza niewolnikami. Doszedłszy do wniosku, że należy się czegoś dowiedzieć o malarzu, wszedł do domu handlarza. Kiedy Barisza ujrzał derwisza, natychmiast otworzył przed nim drzwi. Derwisze uchodzą za świętych i traktowani są zawsze, przynajmniej w niższych sferach społecznych, z dużą czcią. — Bądź pozdrowiony — powitał go. — Czy masz mi przekazać jakiś rozkaz Allaha? — Nie. Przychodzę, aby się czegoś od ciebie dowiedzieć. Czy masz w tej chwili u siebie dużo pięknych niewolnic? — Mam zawsze tylko najpiękniejsze, jakie może spotkać w Stambule. Chcesz założyć harem? — Nie. Wiesz przecież, że moja reguła mi tego zabrania. Przyszedłem tu z polecenia pewnego dostojnego pana, aby znaleźć dlań niewolnicę, którą mogłoby ucieszyć się jego oko. — Czy ten dostojny pan jest bogaty? — Bardzo. Swój majątek ma w workach ze złotymi, nie ze srebrnymi monetami. — Czy twoja reguła nie zakazuje ci również oglądania twarzy kobiety? — Moje oczy nie należą do mnie, lecz do tego, dla którego oglądam niewolnice; to nie ja je więc oglądam, lecz on. — Pokażę ci więc wszystkie, które mam w domu. Barisza zaprowadził derwisza do pokoju, w którym zazwyczaj przebywały dziewczęta. Derwisz sądził, że zastanie w nim Normanna; teraz zadawał sobie w myśli pytanie, gdzie się podział malarz. Przypuszczał, że w domu przebywa zapewne jeszcze więcej dziewcząt, a z jedną z nich, jest z pewnością teraz poszukiwany cudzoziemiec. Dlatego z niezadowoleniem potrząsnął głową, kiedy obejrzał już pokazane mu niewolnice. — Czy to wszystkie, jakie masz? — Tak. — Bardzo mi więc przykro. — Dlaczego? — Bowiem bej, który mnie tu przysłał, dokładnie opisał mi, jak ma wyglądać ta, którą chce kupić. Wśród tych jednakże, które mi pokazałeś, nie znalazłem żadnej, która byłoby do niej podobna. — A jak ona powinna wyglądać? — Nie otrzymałem pozwolenia, aby o niej mówić. Jeżeli nie masz więc już żadnej niewolnicy, to muszę odejść. Barisza nie zastanawiał się długo. — Czy ten bej jest bardzo bogaty? — Tak. Powiedziałem już to. Cieszy się wielką łaską naszego sułtana. — Przyznam ci się więc, że mam jeszcze jedną niewolnicę w domu. Jest ona najpiękniejsza ze wszystkich, jakie posiadałem do tej pory. Chciałem ją sprzedać naszemu wielkiemu sułtanowi. — Niech Allah błogosławi padyszacha! Dlaczego jednakże to on miałby posiadać tę właśnie niewolnicę. Czyż nie ma on już najpiękniejszych kobiet ze wszystkich krajów świata? Czy ktoś inny też nie mógłby cieszyć oka piękną kobietą? — Zapominasz, że sułtan płaci najwięcej ze wszystkich. Nigdy nie spiera się choćby o jednego piastra. — Masz rację, on nigdy się nie targuje. Albo płaci tyle, ile się żąda, albo nie płaci wcale. Jeżeli niewolnica mu się podoba, a on nie zapłaci ci tyle, ile chcesz, to i tak nie możesz go oskarżyć przed kadim. Nie wiesz jeszcze o tym? — Niestety, doświadczyłem już tego kilka razy. — Więc czyń, co ci nakazuje twój rozum! Pokaż mi tę niewolnicę, abym mógł przynajmniej zadecydować, czy powiedzieć o niej memu panu! — Zaprowadzę cię do niej. Ale poczekasz na zewnątrz, zanim wrócę; muszę najpierw ją o tym zawiadomić. Barisza poszedł, a w tym czasie derwisz wrócił do pokoju we frontowej części domu. Tam właśnie przebywał, gdy Paul Normann był zmuszony opuścić swą ukochaną. Obaj, mijając się, nie spojrzeli na siebie szczególnie przyjaznym wzrokiem. Kiedy więc handlarz wrócił, derwisz zapytał: — Czyżby cudzoziemcy też kupowali u ciebie niewolnice? — Nie, tylko wyznawcy proroka mogą się cieszyć rozkoszami życia już na ziemi. — Ale niewierni również do ciebie przychodzą? — Niekiedy tak. Pojawiają się z różnych powodów. Dlaczego pytasz? — Widziałem cudzoziemca, który właśnie był u ciebie. — Przebywał u niewolnicy, którą chcę ci pokazać. Sułtan, dla którego jest przeznaczona, nie mógł przybyć osobiście, aby ją obejrzeć, więc chcę mu posłać jej portret. Ten cudzoziemiec jest malarzem, który maluje jej wizerunek. Barisza zaprowadził derwisza do pokoju, który właśnie opuścił Paul Normann. Czita siedziała jeszcze na sofie, ale twarz miała już zasłoniętą kwefem; także i jej portret na sztalugach był zasłonięty. — Powstań przed tym pobożnym mężem i odsłoń swą twarz! — rozkazał handlarz. Czita wstała i odsunęła welon. Derwisz wydał głośny okrzyk; na jego obliczu pojawił się wyraz całkowitego zaskoczenia. Wydawać by się mogło, że jest niemal przerażony. Z wyraźnym trudem udało mu się powrócić do poprzedniej obojętności. Młoda Czerkieska zaczerwieniła się ze wstydu. Twarz tego mężczyzny budziła w niej wstręt. Opuściła z powrotem kwef, ale derwisz podszedł do niej szybko i podniósł go znowu. — Co powiesz na jej urodę? — zapytał pewny siebie Barisza. — Jest tak wielka, że z pewnością spodoba się memu bejowi. Ciemne oczy derwisza zapłonęły takim ogniem, że musiał to zauważyć nawet handlarz. — Widzę, że także i tobie bardzo się podoba! — powiedział z wyczekiwaniem w głosie. — Tak. Będę namawiał beja, aby ją kupił. Skąd ona pochodzi? — Z Kaukazu. — Sam ją stamtąd przywiozłeś? — Nie. Została przywieziona do Stambułu statkiem. Kupił ją dla mnie jeden z moich pośredników. — Jak ma na imię? — Czita. — Kto jest jej ojcem i jak się nazywa miejsce, w którym się urodziła? — Tego nie wiem. — To dziwne. A więc ten giaur, ten niewierny, widział ją i malował jej wizerunek? Gdzie on jest? — Tutaj. Nie jest jeszcze gotowy, a mimo to już bardzo podobny — odparł Barisza odsłaniając portret. Derwisz z uwagą przyglądał się obrazowi. — Tak — stwierdził w końcu — jest do niej bardzo podobny. Powiedz mi cenę, jaką za nią żądasz! — Od sułtana zażądałbym pięć sakiewek złota. — Sułtan dałby ci za nią pięć albo żadnej. Ja dam ci cztery sakiewki, które możesz otrzymać natychmiast i nikt nie będzie się z tobą targować nawet o jednego piastra. — Czy polecono ci wymienić tę sumę? — Nie, ale wiem, że mój zleceniodawca zapłaci tyle, ile ci proponuję. Zdecyduje się ją kupić, jeśli mi pozwolisz pokazać mu jej portret. — Chciałbyś go zabrać ze sobą? Nie znam cię przecież. — Chcesz zgrzeszyć wobec Allaha? Myślisz, że człowiek mojego świętego stanu mógłby cię okraść z obrazu? — Tak nie myślę, ale czy mógłbym się mimo to dowiedzieć, kto jest tym dostojnikiem, któremu chcesz go zanieść? — Ibrahim Bej, syn Meleka Paszy z Kurdystanu. — Znam go. Jest ulubieńcem sułtana. Możesz zabrać ze sobą ten obraz. Jeden z moich służących zaniesie go tam, gdzie zechcesz, i przyniesie z powrotem. W ten sposób wizyta została właściwie zakończona; derwisz znalazł więcej, niż szukał. Mimo to nie zapomniał, dlaczego właściwie tu przyszedł. — Prorok zakazał, aby prawowierni pozwalali sporządzać obrazy swego ciała i oblicza — powiedział surowo. — Ten obraz zostanie więc zniszczony. — Wtedy Ibrahim Bej będzie musiał za niego zapłacić. Ten cudzoziemiec nie maluje go przecież za darmo. — Porozmawiam z tym malarzem. Możesz mi powiedzieć, gdzie on mieszka? — Tuż obok placu Indżir — Bostana w Perze. Jego gospodarz jest Grekiem i nazywa się Miledas. — Wypytam go więc. Być może, że sprawa ta zostanie szybko załatwiona. Derwisz był bardzo wzburzony, nie chciał jednak dać tego po sobie poznać. Zrezygnował nawet z powrotu na piechotę — trwałoby to dla niego zbyt długo — wynajął więc na najbliższym placu osła i pojechał nim tak szybko, jak to było możliwe, przez most Pery na drugą stronę, do starego Stambułu, gdzie miał swój pałac Ibrahim Bej. * Ibrahim Bej nie piastował co prawda żadnego stanowiska państwowego, jednakże jego ojciec był wysokim dostojnikiem. Nie zapomniano o tym; stąd też jego syn cieszył się w kręgach dworu dość sporymi wpływami. Wiadomym było, że ten bardzo bogaty człowiek posiadał w swym haremie dużą liczbę pięknych kobiet. Mimo to nie czuł się tak szczęśliwy, jak można było sądzić. Miało to swoje powody. Rozmyślał właśnie nad jednym z nich, kiedy samotnie siedział w swym pokoju trzymając w dłoni cybuch długiej nargili. Przed nim, na małym złotym stoliczku, stała maleńka filiżanka do kawy wielkości połowy jajka. W pewnej chwili przeszkodzono mu; do pokoju wszedł czarny służący, pochylił głowę niemal do podłogi i czekał na odezwanie się swego pana. — Czyż nie mówiłem ci, ty psie — warknął bej — że chcę być sam?! Chcesz, abym cię kazał wychłostać? Niewolnik pochylił się jeszcze niżej. — Derwisz Osman… — odezwał się uniżonym tonem. — Co z nim? — Prosi cię, panie, o łaskę, by wolno mu było ujrzeć twe oblicze. — Niech wejdzie! Ale nie podsłuchuj, szakalu, bo każę ci obciąć uszy! Niewolnik odszedł, a za moment do pokoju wszedł derwisz. W żadnym wypadku nie okazywał takiej pokory jak sługa. Co prawda, na zewnątrz zdjął zielone pantofle, ale jednak ani na jotę nie zmienił swej dumnej, wyprostowanej postawy. — Co mi przynosisz? — zapytał Ibrahim Bej. — Obraz. — Co? Obraz? Zupełnie już stałeś się giaurem? — Nie. Ale namalował go pewien chrześcijanin. Pozwolisz, że ci go pokażę, panie? — Rozejrzyj się wokół! Czy wolno mi tu patrzeć na obraz, i to na dodatek będący dziełem niewiernego? Bej wskazał przy tym na ściany, których błękit ozdobiony był malowanymi złotem wersetami Koranu. Islam zezwalał jedynie na ozdobne zakrętasy i cytaty z Koranu; zakazywał natomiast wszelkich obrazów. — Uważasz mnie za niewiernego wyznawcę Proroka? — zapytał derwisz. — To co przyniosłem, możesz oglądać bez wyrzutów sumienia. To niespodzianka dla ciebie. Spójrz tylko! Powiedziawszy to zdjął zasłonę z przyniesionego portretu. Zaledwie jego oko spoczęło na malowidle, Turek wydał z siebie głośny okrzyk i tak szybko zerwał się z poduszki, na której siedział, że daleko odrzucił stolik do kawy, rozbijając przy tym kosztowny cybuch nargili. — Wielkie nieba! Piekło i szatani! — wykrzyknął. — Czy naprawdę widzę to, co widzę?! — Znasz ją? — zapytał Osman. — Anna von Adlerhorst! — A więc się mylisz. — To ona! Milcz! To jej twarz, jej usta, jej złociste włosy! To są jej oczy, te cudowne gwiazdy, za których spojrzenie oddałbym szczęście mej duszy! — A jednak to nie ona. To portret jej córki. — Jej córki? Jak to możliwe? — Czy ta kobieta mogłaby teraz tak wyglądać? Czy byłaby jeszcze tak młoda? — Nie. Masz rację. Skąd jednakże mógł się wziąć w Stambule portret jej córki? — Też nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, ale z drugiej strony to pewne, iż ta, której wizerunek teraz oglądasz, jest córką kobiety, która pogardziła twą miłością. — Nie może być inaczej. To z pewnością portret jednej z kobiet z tego przeklętego rodu Adlerhorstów. A gdzie ona sama? Derwisz Osman napawał się wrażeniem, jakie wywarł przyniesiony przezeń obraz. — A więc przyznaj, panie, że sprawiłem ci niespodziankę? — zapytał pewny siebie. — Tak, tak, to jest niespodzianka, i to nawet duża! — Chcesz kupić ten obraz? — Tak. Zapłacę za niego każdą sumę — gotówką i to natychmiast! — Będzie cię to kosztowało pięć sakiewek złota. — Pięć sakiewek? Oszalałeś? — Może uda ci się go kupić za cztery, jeżeli zapłacisz natychmiast. — Przecież jeden obraz nie może aż tyle kosztować! — A jednak powiedziałeś, że natychmiast zapłacisz za niego każdą sumę, jaka zostanie zażądana! — Czyż mogłem sądzić, że będzie to aż tyle? — To prawda. Potrafię ci wyjaśnić także i to: tyle pieniędzy ma kosztować nie ten obraz, ale niewolnica. — Ach, a więc to jest niewolnica! — Tak, czerkieska niewolnica. Znalazłem ją u Bariszy, którego ty też znasz. — W jaki sposób córka tej… tej… znalazła się w mieście sułtana jako niewolnica? — To tajemnica, którą musimy jeszcze wyjaśnić. — Jak jednak wpadłeś na pomysł, aby pójść do tego handlarza niewolnikami? — Śledziłem pewnego Anglika, który nosi takie same nazwisko jak Anna von Adlerhorst, kiedy była jeszcze panną — Lindsay. — Co? Lindsay? — Tak. To zwróciło moją uwagę, więc zacząłem go śledzić. I derwisz zaczął opowiadać, zaś bej słuchał go w najwyższym napięciu. — Kupię ją, kupię ją! — powtarzał co chwilę wzburzony. — Natychmiast pojadę do tego handlarza, mimo że nie mam czasu; powinienem być na cmentarzu… ach, nie znasz jeszcze tej historii. Ja też muszę ci pokazać obraz. — Co? Ty też masz obrazy? — Tylko jeden, jedyny. — i wyjął z kieszeni fotografię. Na jej widok derwisz gwałtownie się cofnął. — Bruno von Adlerhorst! Niech go szatan porwie! — To nie on! Czy ten człowiek mógłby być teraz jeszcze tak młody? — Nie. Masz rację. Poza tym od dawna już jest martwy. — Tak, udał się do Dżehenny i znajduje się wśród wszystkich przeklętych duchów. Niech go piekło pochłonie! — To może być więc tylko jego syn! — Ja też tak myślę. Ale nosi inne nazwisko. — To możliwe. Gdzie on jest? — Tu, w Stambule. — Niech Allah strzeże nas przed nim! — Jesteś jak dziecko. Przecież on nic o nas nie wie. — W jaki sposób zdobyłeś tę fotografię? — Kazałem ją zrobić. Ten pies jeszcze dzisiaj znajdzie się w więzieniu, a ja postaram się, aby nigdy więcej nie znalazł się na wolności. — Dlaczego? — Spojrzał na jedną z moich żon. — Żartujesz. — Posłuchaj, jak do tego doszło! Teraz Osman dowiedział się od Ibrahima Beja o wypadkach w Dolinie Słodkiej Wody, spotkaniu na bazarze, a w końcu o krokach, jakie powziął bej. — W jaki jednak sposób zdobyłeś fotografię tego cudzoziemca? — badał dalej Osman. — Kiedy wyśledziłem już, gdzie mieszka, przekupiłem gospodarza, który potajemnie zabrał mu to zdjęcie. Ten gospodarz jest Grekiem i nazywa się Miledas. — Jak? Miledas? Czy mieszka może w pobliżu placu Indżira — Bostana? — Tak, nieopodal. — Cóż za przypadek! Tam również mieszka i malarz tego portretu! — Na Allaha! To prawda, wiem, że mieszka z nim jeden malarz. Ten cudzoziemiec nazywa się Wallert, a malarz — Normann; to dwa niemieckie nazwiska. Czy brat i siostra wiedzą o sobie? — To wykluczone. — Dlaczego? — Brat natychmiast wyrwałby ją z rąk handlarza! Wiesz może, czy on w ogóle zna swoje prawdziwe nazwisko? — Z pewnością, był już wtedy wystarczająco duży, aby zachować je w swej pamięci. Ale czas upływa i robi swoje. Porozmawiamy o tym później. Teraz muszę pójść do Bariszy, aby kupić tę niewolnicę. Każę osiodłać. Pójdziesz przodem, aby go o tym powiadomić. — Mam tam czekać, aż przyjedziesz? — Tak. Musisz przypilnować, aby wszystko odbyło się w całkowitym porządku. Handlarz ma dostarczyć Czerkieskę do mego domu nad rzeką. Pójdziesz za nim niezauważony, by sprawdzić, czy tak uczynił. Potem przyprowadzisz go tutaj i będziesz świadkiem, że otrzyma ode mnie pieniądze. A teraz idź! — A obraz? — Pozostanie tutaj. Derwisz odszedł, a Ibrahim Bej stanął przed portretem i zaczął mu się przyglądać z ponuro ściągniętymi brwiami. W jego duszy pojawiły się złe wspomnienia. — Anna von Adlerhorst! — mruczał pod nosem. — W mym sercu królowało niebo, a ty zamieniłaś je w piekło. Zemściłem się, ale prawdziwy koniec mej zemsty nastąpi dopiero teraz: twoja córka, twoje odbicie, zostanie moją niewolnicą. Zasłonił znowu obraz i wydał rozkazy. Jeden z służących musiał natychmiast pośpieszyć do domu nad rzeką, aby przygotowano się tam na przyjęcie nowej niewolnicy. Kiedy Ibrahim Bej zeskoczył z siodła przed domem handlarza niewolnikami, Barisza powitał go z niemal niewolniczą uniżonością. — Czy derwisz powiedział ci, czego chcę? — O tak, panie. Niech twoje oko znajdzie zadowolenie patrząc na kwiat, który chcesz zerwać. — Czy ona wie już o mnie? — Nie. — Niech się więc i nie dowie, bo być może, stałaby się nieposłuszna. Jeżeli mi się spodoba i ją kupię, masz ją dostarczyć do miejsca jej zamieszkania, które opisze ci derwisz. Wywabisz ją z domy mówiąc, że zawieziesz ją na spacer do Doliny Słodkiej Wody. W ten sposób unikniesz wszelkich kłopotów, jakie mogłaby ci sprawić. Zakazuję ci także mówienia komukolwiek, kto ją kupił. Teraz jednak chcę ją zobaczyć. Ibrahim został zaprowadzony do pokoju, gdzie zazwyczaj pracował malarz; po chwili czarny eunuch przyprowadził Czitę. Kiedy bej zobaczył piękną Czerkieskę, niemal przestał już panować nad swymi odruchami. Mimo to udało mu się sprawiać na zewnątrz wrażenie całkowicie opanowanego. Niechętnie kręcił głową i mówił tak głośno, że słyszeli go zarówno Czita jak i strażnik. — Chwalono ją więcej niż na to zasługuje — powiedział szorstko. — Nie potrzebuję jej. Potem wyszedł. Zatrzymał się jednak na korytarzu obok handlarza. — Posłuchaj mej woli! Dam ci za tę dziewczynę cztery sakiewki złota i jedna sakiewkę srebra za obraz, i ani para więcej. Jeśli ci się to nie podoba, to spróbuj otrzymać więcej od padyszacha. Chcesz tego? — Kiedy dostanę pieniądze? — Natychmiast, gdy ją dostarczysz. Derwisz będzie ci towarzyszył do miejsca, gdzie otrzymasz umówioną sumę. — Jest twoja, o panie! Nigdy nie zobaczysz kobiety piękniejszej od tej dziewczyny. W ten sposób zakończono handel. Ibrahim pozostawił swego konia derwiszowi i udał się na brzeg, aby kazać przewieźć się kaikiem na cmentarz, na którym miano schwytać Hermanna Wallerta. * — Teraz mogłabyś zostać władczynią bardzo wpływowego, mężczyzny — gorączkowo wyjaśniał młodej Czerkiesce Barisza, kiedy Ibrahim Bej opuścił już jego dom. — Ty natomiast robisz taką minę, jakbyś go chciała przestraszyć. Jesteś chora? — Och nie! — A jednak jesteś niezdrowa. Twoje policzki są blade. Myślę, że powinnaś wyjść na świeże powietrze i słońce. Czy słyszałaś już o Dolinie Słodkiej Wody? — To miejsce, gdzie bawią się kobiety? — zapytała szybko w odpowiedzi. — Tak, o tym miejscu mówię. Chciałabyś tam pojechać? — Och, bardzo chętnie — jej oczy rozbłysły. — A więc wynajmę wóz, który cię tam zawiezie. — Niech Allah cię błogosławi! — Chcę ci sprawić przyjemność, mam jednak nadzieję, że będziesz bardziej miła, kiedy pojawi się znowu następny kupiec. Murzyński sługa wyszedł, aby wynająć arbę, dwukołowy, ciągnięty przez woły wóz. Czita wsiadła do niego nie przeczuwając, że już nigdy tu nie wróci. Zasłony wozu zostały dokładnie zaciągnięte. Nikt nie mógł ujrzeć kosztownej przesyłki. Barisza jechał obok, a za nim, w pewnej odległości, Osman. Towarzyszyły mu zaskoczone spojrzenia przechodniów, którzy jeszcze nigdy nie widzieli derwisza jadącego na tak dobrym i tak kosztownie osiodłanym wierzchowcu. W NIEWOLI U BEJA Droga prowadziła przez dzielnice Św. Dimitri i Piri Paszy. Kiedy mieli już za sobą tę ostatnią, Osman wysunął się na czoło. Chciał być pierwszym, który powita Czitę i bardzo cieszyła go myśl o jej przerażeniu, na jego widok. Posłaniec Ibrahima był już na miejscu. Kolorowi służący przygotowali w tym czasie wszystko na ich przybycie. Niebawem przez otwartą bramę wjechał ze skrzypieniem kół i zatrzymał się na dziedzińcu wóz ciągnięty przez woły. — Wysiadaj! — rozkazał Barisza. — Jesteśmy na miejscu. Posiadłość Ibrahima tworzyła ostrokątny trójkąt; wzdłuż jego dłuższych boków płynęły dwa strumienie łączące się na ich końcu. Tuż nad brzegiem, obmywany falami, wznosił się gruby, wysoki co najmniej na sześć metrów mur. W murze tym znajdowała się brama wjazdowa z mocnego, obitego żelazem drewna, wyposażona w ciężkie rygle i zamki. Przez tę bramę wchodziło się na dziedziniec, a stamtąd do budynku, za którym leżał trójkątny ogród wysadzany dającymi obfity cień drzewami i ozdobiony kwitnącymi krzewami. Wóz zatrzymał się na dziedzińcu. Czita wysiadła i rozejrzała się wokół zaskoczona. — Myślałam, że pojedziemy do Doliny Słodkiej Wody? — zapytała zdziwiona. — I tak też zrobimy — odparł Barisza z chytrym uśmieszkiem. — Ale to nie jest to miejsce! — Całkiem słusznie. Przywiozłem cię najpierw tutaj, abyś spotkała się z kobietami, które pojadą z tobą. Widzisz tego mężczyznę? Idź za nim. Pokaże ci te kobiety. Ja zaczekam tutaj, aż wrócisz. Uspokojona nieco Czita ruszyła w stronę drzwi przy których stał wskazany mężczyzna. Miał podłużną i nie wzbudzającą w żadnym wypadku zaufania twarz, a za jego pasem tkwił pejcz, co było pewnym znakiem, że piastował tu nader ważne stanowisko. Przyglądał się zbliżającej kobiecie surowym i przenikliwym wzrokiem; kiedy podeszła do niego, usunął się na bok, aby wpuścić ją do środka. — Jestem zastępcą beja, zarządcą tej posiadłości — odezwał się. — Byłoby dobrze, gdybyś sobie to zapamiętała. Chodź za mną! Na jego twarzy pojawił się złośliwy grymas. Odwrócił się i ruszył wraz z Czitą przez korytarz prowadzący na wewnętrzny dziedziniec. W jego środku znajdowała się otoczona kamiennymi ławkami fontanna. Dziedziniec ten okolony był kolumnowym krużgankiem, na którym spoczywało piętro pałacu. Chronione gęstymi kratami z drewna okna wskazywały, że za nimi znajdują się pomieszczenia, w których przebywają kobiety. Na dziedzińcu nie było żywej duszy. Mężczyzna poprowadził Czitę ku wąskim drewnianym schodom, u stóp których czekał nisko pochylony otyły Murzyn z tłustą gąbczastą twarzą i grubymi wargami. — To jest Omar. Od tej chwili będzie twoim strażnikiem, którego masz słuchać — powiedział mężczyzna do Czity. — Będzie mi zawsze mówił, czy jest z ciebie zadowolony. Czita spojrzała zaskoczona na Murzyna. — Moim strażnikiem? — powtórzyła zdziwiona. — Którego mam słuchać? Czy dobrze słyszę? — Nigdy nie powtarzam tego, co już raz powiedziałem. Jeżeli jeszcze nie wiesz, w czym rzecz, to zaraz przyjdzie tu ktoś, kto ci to wytłumaczy. W tym momencie na dziedziniec wszedł przez jedne z drzwi derwisz Osman. Z pewnością słyszał wypowiedziane głośno słowa nadzorcy. — Jak się wydaje — zwrócił się do Czity — Barisza nie powiedział ci wcale, dlaczego się tu znalazłaś?! Czita wzdrygnęła się przestraszona. Natychmiast rozpoznała w nim mężczyznę, który był dzisiaj u handlarza niewolników i przerwał jej spotkanie z Paulem Normannem. Podstępny, złośliwy wyraz jego twarzy wywarł na niej odpychające wrażenie. — Barisza powiedział mi — odparła — że mamy stąd zabrać kobiety, z którymi pojadę do Doliny Słodkiej Wody. — Zwiódł cię więc. Nie pojedziesz do tej doliny, lecz pozostaniesz tu. Ten dom należy do potężnego Ibrahima Beja, który cię kupił. — Kupił? — wykrzyknęła przerażona dziewczyna. — Tak. Przecież musisz o tym wiedzieć. Był przedtem u ciebie, aby ci się przyjrzeć. — On? Wcale mu się przecież nie spodobałam! — Mylisz się. Także i on cię zwiódł. Od tej chwili będziesz tu mieszkać. — Na Allaha! Czita oparła się o ścianę, aby nie upaść. Ten cios spadł tak niespodziewanie, że odczuła go z podwójną siłą. Derwisz odszedł, a wraz z nim i zarządca. Na zewnątrz zazgrzytał rygiel — Czita została uwięziona. Za to Murzyn otworzył inne drzwi i wskazał na nie palcem. — Wejdź! Wskażę ci twoje pokoje — odezwał się fałszywie uniżonym tonem. I gdy nie posłuchała natychmiast jego rozkazu, wyciągnął pejcz, który także miał zatknięty za pasem i potrząsnął nim ostrzegawczo. — Zrób, co ci powiedziałem, albo cię do tego zmuszę! Chwiejnym krokiem Czita weszła do korytarza; Murzyn popychał ją dalej, aż dotarła do jednego z pokoi, w którym nie było nic poza leżącymi wzdłuż ścian kilkoma poduszkami. — Poczekaj tu; potem zaprowadzę cię dalej — odezwał się Murzyn. — Zdejm kwef! Muszę ci się przyjrzeć, by zapamiętać twą twarz. Mówiąc to wyciągnął rękę ku zasłaniającemu jej twarz welonowi, lecz Czita cofnęła się gwałtownie. Przepełniało ją oburzenie na to niegodne traktowanie. — Nie waż się mnie tknąć! Murzyn zdziwił się bardzo tym nieoczekiwanym oporem. — Co, opierasz się?! Czy widzisz ten pejcz? — Nie odważysz się mnie uderzyć! — A kto ma mi w tym przeszkodzić? Jeszcze nie jesteś ulubioną żoną beja, tylko niewolnicą, którą mogę ukarać kiedy chcę. A więc pośpiesz się! — ponownie sięgnął, aby odsunąć je welon, ale Czita umknęła jego dłoniom i uciekła w najbardziej oddalony kąt pokoju. W tym momencie Murzyna ogarnęła wściekłość. Zamachnął się pejczem, ale nie udało mu się uderzyć dziewczyny, bowiem w drzwiach pojawiła się niespodziewana pomoc w osobie pięknej kobiety. Niezauważona uprzednio, szybkim krokiem podbiegła i wyrwała Murzynowi pejcz z ręki. — Chcesz ją bić, ty psie?! — wykrzyknęła władczym tonem. — Nie uczynisz tego! Jeśli chcesz, możesz sam tego zasmakować! Murzyn odwrócił się do niej i w następnej chwili otrzymał dobrze wycelowany cios. Z głośnym okrzykiem bólu zakrył twarz dłońmi i zatoczył się pod ścianę. W swej urodzie i władczej, a jednocześnie groźnej postawie, kobieta, która pośpieszyła jej na pomoc wywarła na Czicie głębokie wrażenie. Należała do istot, które mogły przyjść na świat tylko na Wschodzie. Stojąc przed czarnym niewolnikiem z uniesionym pejczem, ubrana tak samo jak Czita, w strój z czerwonego jedwabiu, z rozpuszczonymi gęstymi włosami opadającymi niemal do ziemi, z rozognionymi oczyma, zdawała się być stworzona do władania ludźmi. — Czy on cię uderzył? — zapytała się dźwięcznym głosem. — Jeszcze nie. Chciał tylko… — Jesteś nowa? — Tego nie wiem. Przyjechałam tu, by zabrać ze sobą kobiety na spacer. I wtedy usłyszałem, że kupił mnie Ibrahim Bej. — A więc to ty. Nie musisz się już lękać! Od tej chwili znajdujesz się pod moją opieką! — oświadczyła, a potem spojrzała na Murzyna. — Ty tchórzu! Odważasz się bić tylko słabych i bezbronnych! Kto ci pozwolił użyć pejcza, ty nędzny niewolniku równie nędznego pana? — Derwisz i nadzorca — wyjęczał piskliwie. — Będę więc musiała poważnie porozmawiać z nadzorcą. Powiedz mu, żeby się miał przede mną na baczności! Gdzie będzie mieszkać moja nowa przyjaciółka? — Po drugiej stronie dziedzińca. — Nie, nie zgadzam się na to. Ona zostanie razem ze mną. — To wola beja. — Beja? Co mnie obchodzi jego wola? Ty możesz pełzać przed nim, ale nie ja. Jesteś przygotowany na jej przyjęcie? — Tak. Nowa niewolnica ma wziąć kąpiel i wybrać sobie stroje; potem przyjdzie pan, aby ją powitać. — Ona wykąpie się u mnie. Tutaj też wybierze sobie stroje i klejnoty. Przynieś to wszystko do mnie! Niewolnik zawahał się. Wtedy kobieta ponownie uniosła pejcz. — Posłuchasz mych poleceń czy nie? — Pan mnie ukarze! — I dobrze ci tak! Weźmiesz baty i jeszcze z wdzięczności będziesz za to ślinił jego dłonie! A teraz pośpiesz się! Jak zbity pies Murzyn wymknął się z pokoju. — Mam na imię Cykima — powiedziała kobieta. — Chodź za mną, zaprowadzę cię — dodała biorąc Czitę za rękę i powiodła ją do wspaniale, na orientalną modłę urządzonych, kobiecych apartamentów. Dziewczyna opadła na niską, obciągniętą jedwabiem sofę, podczas gdy piękna gospodyni usiadła na poduszce. — Myślisz z pewnością, że jestem bardzo złą, niedobrą istotą — zaczęła śmiejąc się z zadowoleniem — ale wkrótce poznasz mnie lepiej. Jak masz na imię? — Czita. — To znaczy po czerkiesku „kwiat”. Tak, rzeczywiście jesteś podobna do kwiatu, słodko pachnącego kwiatu. Wydawać by się mogło, że słońce dotknęło cię swymi promieniami, pozostawiając najpiękniejsze i najcieplejsze z nich. Czuję, że cię polubię. Jesteśmy na razie same. Murzyn będzie się teraz grzebał w strojach; minie sporo czasu, zanim wybierze najbardziej odpowiednie dla ciebie. Nie usłyszy nas żaden człowiek. Dlatego możemy teraz powiedzieć wszystko, co powinnyśmy o sobie wiedzieć. Czy miałaś już jakiegoś pana? — Nie. — Widziałaś już beja? — Tak. Był u handlarza niewolników, aby mnie obejrzeć. — Spodobał ci się? — Ach nie! Ja… ja… ja go nienawidzę! Czita wyrzuciła z siebie te słowa z największą pasją. Jej oczy wypełniły się łzami. — Czyżby cię obraził? — Nie, ale… ale… Czita zamilkła czerwieniąc się. To co chciała powiedzieć, było zbyt delikatne, aby wyrazić w słowach. Cykima pochyliła się ku niej patrząc uważnie swymi ciemnymi oczyma. Na jej ustach pojawił się pełen wyrozumiałości uśmiech. — Zobaczyłam cię dopiero przed kilkoma minutami. Wypowiedziałyśmy też tylko niewiele słów. A mimo to znam cię już. Chcesz być wobec mnie szczera i uczciwa? — Och tak! — Jesteś zakochana? Czita uniosła oczy wahając się z odpowiedzią. Potem zasłoniła twarz dłońmi i wybuchnęła rozdzierającym serce szlochem. Była to jej jedyna odpowiedź. Cykima nie pytała dalej. Przygryzła dolną wargę, jak gdyby musiała przezwyciężyć ból. Nagle zeskoczyła z poduszki i podeszła do krat, aby długo patrzeć na cichy, ogarnięty już zmierzchem pusty ogród. Potem odwróciła się znowu do Czity. — O Allahu, dlaczego pozwalasz, aby na ten świat przychodziło tylu nieszczęśliwych ludzi? Nie jesteś tak dobry, jak to napisano w księgach!… Powiedz mi — zwróciła się łagodnym tonem do Czity ujmując jednocześnie jej dłonie w swe ręce — powiedz mi, czy chcesz zostać moją przyjaciółką, moją siostrą?! — Czy będzie mi wolno? — Proszę cię o to. A teraz powiedz mi, czy naprawdę nie byłaś jeszcze w żadnym haremie? — Nigdy. — A więc nie wiesz, czym jest harem: to piekło dla każdej kobiety, która ma w piersi serce. W haremie panuje najpodlejsza niewola, a w każdym z jego kątów czai się śmierć. Zewsząd szczerzą zęby nędza i rozpacz. Rozkazuje w nim mężczyzna, do którego należysz bez reszty, podczas gdy twoja dusza krzyczy o wolność. W haremie… cóż mam ci jeszcze powiedzieć?! To wszystko w ogóle trudno jest ująć w słowa. Kiedy Prorok mówił o okropieństwach Dżehenny, nie znał jeszcze wszystkich głębin piekła i jego najstraszliwszego zakątka, który nazywa się harem! Cykima zamilkła. Jej oczy płonęły, a z piersi dobywał chrapliwy oddech. — Ty też jesteś nieszczęśliwa? — zapytała Czita. — Nieszczęśliwa i biedna jak żadna inna kobieta. Ale ja nie jestem stworzona do cichego cierpienia, ja się bronię. Co prawda zostałam sprzedana, a mimo to jestem nadal panią, a wszyscy ci nędzni niewolnicy drżą przede mną. Tak jest i będzie, aż… — tu przerwała, a jej usta zbliżyły się do ucha Czity… — nie znajdę się na wolności. Nie pozostanę tutaj. — Na Allaha! Chcesz uciec? — Tak. — Weź mnie ze sobą! Jestem tak nieszczęśliwa, że chciałabym umrzeć. — Umrzeć? Nie, tak szybko nie umrzemy. Moje życie pogrążone jest w nędzy, a mimo to zbyt kosztowne, żebym nie chciała go bronić. Gdzie się urodziłaś? — Nie wiem. Nigdy nie poznałam mej ojczyzny. — Skąd więc przybyłaś do Stambułu? — Z tamtej strony morza. — Którego morza? Jest ich wiele i o różnych nazwach. — Nie wiem. Żyłam samotnie w małej wiosce. Pewien ponury, surowy mężczyzna karmił mnie i poił. Potem przypłynął statek, który przywiózł mnie tutaj. — Jak nazywała się wioska, w której mieszkaliście? — Tego też nie wiem. — A ten mężczyzna? — Tego również nie potrafię ci powiedzieć. Musiałam mówić do niego „panie”. — A więc z pewnością nie pozwalano ci także z nikim rozmawiać? — Z nikim, poza starą matką tego mężczyzny, a ona nigdy nie odpowiedziała mi na żadne pytanie. Była tak samo okrutna jak on. — Moja biedna przyjaciółko! Czy nauczono cię się modlić? — Tak. — Do kogo? — Do Allaha. — A więc również jesteś muzułmanką. Czy znasz kogoś innego? Czita pomyślała o malarzu. — Tak — odparła. — Znam pewnego cudzoziemca, który… który… — zacięła się. Cykima położyła dłonie na policzkach nowej przyjaciółki i badawczo spojrzała jej w oczy. — Kochasz tego cudzoziemca? Zamiast odpowiedzi Czita objęła ją mocno i ukryła twarz w jej ramionach. — Czy to prawda? — wyszeptała Cykima. — Tak. — Ja też znam pewnego Europejczyka, Rosjanina. — Na Allaha! Czy ty też go kochasz? — Cała moja dusza należy do niego. Wszystkie me myśli płyną w jego stronę. Ale nie mów o tym nikomu, na miłość boską! — Czy jest tu dużo innych kobiet? — Tak; są złośliwe i skore do plotek. Marzą jedynie choćby o jednym spojrzeniu rzuconym w ich stronę przez Ibrahima. Ofiarowywują mu całą swą urodę, aby otrzymać jakiś nędzny podarek. To nie są kobiety, nie są ludźmi, nie mają żadnych dusz, żadnych serc. Są nędznymi niewolnicami pozbawionymi kobiecej godności! Gdyby choć przeczuwały naszą tajemnicę, zdradzą nas, a wtedy będziemy zgubione. — Nie są twoimi przyjaciółkami? — Nie. Nienawidzą mnie. — Dlaczego? Czyżbyś je obraziła? — Nie rozmawiam z nimi, a więc nie mogłam ich obrazić. Uczyniłam jednak coś, czego nie wybaczy mi nigdy żadna mieszkanka haremu: zdobyłam serce władcy. — Ach, więc on cię kocha? — Nie wiem, czy jestem piękniejsza od nich, wiem natomiast, że sprzedałby je wszystkie, gdybym tylko pod tym warunkiem zechciała go kochać. — Nie jesteś jego kobietą? — Nie. — Nie musisz go słuchać? — Ma prawo wymagać ode mnie posłuszeństwa. Czy jednak na moim miejscu byłabyś mu posłuszna? Tego pytania Czita nie oczekiwała. Był to w ogóle temat, nad którym się dotąd nie zastanawiała. Opuszczona, wszystkie te Jata spędziła samotnie i nie znała jeszcze życia. Wiedziała jedynie, że ma zostać sprzedana i będzie należała do tego, który zapłaci za nią żądaną cenę. Co to jednak właściwie miało znaczyć, o tym nie miała pojęcia. Była jeszcze po prostu dzieckiem w najpiękniejszym znaczeniu tego słowa. — Nie muszę mu więc być posłuszna? — Nie pod każdym względem. — A gdzie leży granica? — Dziecko! Jesteś tak nieświadoma, jak gdybyś dopiero przyszła na ten świat. Nie musisz się jednak lękać. Znajdujesz się pod moją ochroną. Nie odważy się tknąć choćby jednego włosa na twej głowie. — Masz aż tak wielką władzę nad nim? — Tak. On się mnie boi. A dlaczego, tego się niebawem dowiesz. Gdzie ujrzałaś po raz pierwszy swego cudzoziemca? — W domu Bariszy. — A więc on cię też widział? — Tak. — Czy dał ci znak, że również cię kocha? — Tak, sam mi to powiedział. Czita zebrała się na odwagę i opowiedziała wszystko swej nowej przyjaciółce. — Biedne dziecko! — stwierdziła Cykima po usłyszeniu całej historii. — Nie spotka cię więc, kiedy jutro przyjdzie do Bariszy. — Na Allaha, cóż on uczyni? — Zacznie cię szukać, ale nie znajdzie. — Umrę więc z tęsknoty. Ale może Ali, mój dawny strażnik, powie mu, kto mnie kupił. — Jest możliwe, że również i Ali tego nie wie. Ale bądź spokojna, mimo to malarz dowie się, gdzie jesteś. — Któż mu to powie? — O tym porozmawiamy później. Ważniejszym jest wiedzieć, jak się nazywa i gdzie mieszka. Czy powiedział ci swe imię? — Tak. Brzmi ono dziwnie. Z trudem tylko je zapamiętałam. Nazywa się Paul Normann. Paul to jego imię, a nazwisko brzmi Normann. — To zwyczajne u cudzoziemców. A gdzie mieszka ten malarz? — O to go nie pytałam. — To niedobrze! Nie powinnaś była o tym zapominać. — Mimo to wierzę, że go znowu spotkam. — Znajdziemy go z pewnością. Handlarz niewolników na pewno wie, gdzie jest jego mieszkanie. Trzeba więc zacząć szukać u niego. — Ale któż to uczyni? W tym momencie na zewnątrz rozległ się odgłos kroków. Do komnaty Cykimy wszedł Murzyn w otoczeniu kilku chłopców niosących stroje i klejnoty przeznaczone dla Czity. W ten sposób poufna rozmowa dobiegła do końca. Zrezygnowano co prawda z kąpieli, ale nie ze zmiany strojów. Byty wśród nich stroje z materiałów, których kosztowność zachwycała serce i wspaniałe klejnoty, jakie nosi się tylko na Wschodzie; bowiem właśnie tam tylko mieszkanki haremów odcięte są od świata zewnętrznego i niemal nie stykają się z jego życiem. Poświęcają się więc przede wszystkim temu, aby spodobać się swemu panu, i w ten sposób spędzają czas na zabawie z błyskotkami i strojami. Przyniesiono również lampę, jako iż zapadł już wieczór. Przy jej blasku obie dziewczęta, kiedy Murzyn wraz z chłopcami znowu się oddalił, zaczęty wybierać pasujące do Czity stroje. Czita wybrała spodnie z czerwonego jedwabiu, do tego stebnowaną złotą nitką kurteczkę z tego samego materiału. Cykima przypięła jej do włosów ozdobę z weneckich złotych monet, zakładając jednocześnie na szyję łańcuszek z tychże klejnotów. Potem cofnęła się o kilka kroków, aby się jej lepiej przyjrzeć. — Jaka jesteś piękna! Kiedy bej cię ujrzy, będzie oczarowany. — Wolałabym raczej, aby w ogóle mnie nie oglądał! — Uczyni to bardzo szybko; przyjdzie tu, kiedy tylko wróci z cmentarza. — Jest na cmentarzu? — Tak. Chce… ale o tym opowiem ci później. Cieszę się na myśl o cierpieniu, jakie mu sprawisz. — Nie chcę mu nic absolutnie sprawiać, ani radości ani cierpienia. Wolałabym, aby się w ogóle o mnie nie troszczył. — Jesteś dzieckiem, miłym, pięknym dzieckiem, które wcale nie ma pojęcia, po co żyje. Mówisz tak, jakbyś nie wiedziała, że kobietom dana jest władza zdobywania męskich serc. Tak, możemy dać mężczyźnie wielkie szczęście, ale także sprawić, że poczuje się jak w piekle. Tak będzie w przypadku beja. Posłuchaj… — Cykima przerwała, bowiem z ogrodu dobiegł ją dźwięk przypominający cichy krzyk ptaka. — Ach, jest już! Niech Allahowi będą dzięki! — Kto? — Zobaczysz go. Zdradzę ci teraz moją tajemnicę, która może mnie kosztować życie. Poczekaj! Cykima zaniosła lampę do sąsiedniego pokoju, aby w jej komnacie zapanowała ciemność. Potem zdjęła drewnianą kratę i spuściła z okna sznur, którym wciągnęła za chwilę linę. — Co to ma znaczyć? — zapytała lękliwie Czita. — Będę miała gościa. — Kto tu przyjdzie? — Mój zaufany człowiek. — Na Allaha! To mężczyzna? — Młodzieniec, a właściwie chłopiec, który pomoże nam opuścić to miejsce. — A jeżeli go pochwycą? — Och, on jest sprytny. Nie da się schwytać. Bez wątpienia upewnił się wcześniej, czy nie ma w pobliżu kogoś podejrzanego. Mówiąc te słowa Cykima umocowała koniec liny do żelaznego haka, na którym zawieszona była krata, i dała znak. W kilka chwil potem w oknie ukazał się Said. — Jesteśmy bezpieczni? — zapytała Cykima. — Tak, pani — odparł młodzieniec. — Na Allaha! Nie jesteś sama! — Nie bój się! Ta przyjaciółka nas nie zdradzi. Bardzo się lękałam. Czy został schwytany? — Nie. — A więc się uratował! Niech Allahowi będą dzięki! Udało ci się go ostrzec? — Niestety, nie tak bardzo, jak bym chciał. Powinienem był porozmawiać z nim dłużej, ale był z nim jakiś cudzoziemiec, tak że nie wolno mi było powiedzieć więcej, poza tym, żeby uważał na siebie. — I wiesz z pewnością, że się uratował? — Tak. Rozmawiałem z nim potem znowu. Był wtedy z nimi jeszcze jeden cudzoziemiec — w ubraniu, jakiego jeszcze nie widziałem. Rozmawiali o tobie. Mam ci przekazać, że przyjdą tutaj dzisiaj wieczór. — Co? Czy dobrze słyszę? Tutaj? — Tak. — Kim są ludzie, którzy byli razem z nim? — Nie wiem; nie mogłem przecież o to pytać. — Nie, ale powinieneś był ich śledzić. — To było niemożliwe. Oddaliłem się zauważywszy zbliżającego się derwisza; nie powinien mnie zobaczyć razem z cudzoziemcami. — Wiadomość którą przyniosłeś zmartwiła mnie. A więc nie sam, tylko razem z tymi dwoma? — Tak. Prosiłem ich co prawda, aby porzucili ten pomysł, ale oni rozkazali mi, aby ci powiedział, że możesz czynić, co ci się podoba, oni jednakże będą działali według swych zamiarów. — Cóż za nieostrożność! Będą zgubieni, a ja razem z nimi. — Jeżeli zechcesz, poczekam aż się zjawią i powtórzę im moje ostrzeżenie. — Jak chcesz się stąd wydostać, aby do nich dotrzeć? — Och, to nic trudnego. Zarządcą jest co prawda okrutnym i nieustępliwym, ale za to niezbyt mądrym człowiekiem. Znajdę jakąś wymówkę. Co mam więc im powiedzieć, gdy ich spotkam? Cykima zamyśliła się na chwilę. — Powiedz im, a przede wszystkim jemu, że powinien przyjść dopiero jutro, o północy, i zupełnie sam. Nie wiem co prawda, w jaki sposób uda mu się dostać do tego zakątka ogrodu przez rzekę i mur, ale będę tam na niego czekała. Czy derwisz był tylko przypadkowo w miejscu, gdzie się spotkaliście? — Nie. Obserwowałem go; specjalnie starał się przebywać w pobliżu mieszkania tych cudzoziemców. — Ostrzeż ich więc! Na razie nie mam dla ciebie żadnych innych poleceń. Uważaj tylko, aby cię nie odkryto! Cykima podała mu rękę, do której przycisnął żarliwie swe usta. Potem zsunął się zgrabnie na dół, do ogrodu. Cykima odwiązała linę, zrzuciła ją w dół i zamknęła okno kratą. — To wielkie ryzyko! — odezwała się Czita. — Jeżeli was zauważą, umrzecie oboje. — Och, nie dam się im tak łatwo zabić! — odpowiedziała Cykima przynosząc lampę z sąsiedniego pokoju. — Mam swego obrońcę. Oto on! — mówiąc to Cykima sięgnęła za szeroki jedwabny pas owijający jej biodra i wyciągnęła mały sztylet. Ta niepozorna broń miała doskonale wyostrzoną dwustronną klingę i trzonek z litego złota z umieszczoną na jego nasadzie wielką drogocenną perłą. — Sztylet! — wykrzyknęła Czita. — Czy sądzisz, że ktoś się go przestraszy? — Z pewnością! Spójrz tylko na tę klingę pod światło. Czy widzisz, że jej szpic jest nieco ciemniejszy? Został zatruty. Człowiek którego skóra zostanie choćby nim tylko lekko zadraśnięta, niemal natychmiast upadnie martwy na ziemię. Wiadomo o tym wszem i wobec. Wystarczy, że tylko wyciągnę ten sztylet, a wszyscy natychmiast uciekają przede mną. — Czy dowiodłaś już im, że twoja broń jest rzeczywiście tak groźna? — Tak. Ukłułam nią lekko psa, tak że prawie tego nie poczuł. Po kilku sekundach upadł i zdechł. — Ta broń jest więc dla ciebie bardzo cenna. Musisz ją tylko mocno trzymać, aby ci jej nie zabrano! — Próbowano już tego; ale nie uda się to nikomu, bo ten sztylet jest mi bardzo drogi: nie tylko z powodu trucizny, ale również i dlatego, że jest drogocenną pamiątką… po nim. — Masz na myśli tego Rosjanina? — Tak. — A więc to on podarował ci ten sztylet? — Tak, to on mi go dał. Dostał go w Indiach od pewnego księcia. Z zewnątrz dobiegł ich odgłosy człapania. Kroki zatrzymały się pod drzwiami. — Nadchodzi bej. Z pewnością chce zobaczyć nową niewolnicę. Przygotuj się na jego powitanie. I rzeczywiście, Ibrahim Bej powrócił już z cmentarza. Polowanie mu się nie udało, więc znajdował się w tak fatalnym humorze, że witający go przed bramą zarządca natychmiast to zauważył. — Czy przywieziono już nową niewolnicę? — Tak, o panie. — Gdzie zamieszkała? — W pokojach, które jej przydzieliłeś. Te ostatnie słowa nie były oczywiście zgodne z prawdą, ale Murzyn po prostu nie znalazł w sobie jeszcze na tyle odwagi, aby zameldować zarządcy o swej sprzeczce z Cykimą. Zgodnie z tym meldunkiem Ibrahim udał się na pierwsze piętro po drugiej stronie dziedzińca, gdzie stanął przed nim drżący ze strachu Murzyn. — Otwieraj! — To nie tutaj, o panie — wyszeptał niewolnik. — Ona jest po drugiej stronie, u Cykimy. — Kto tak polecił? — Cykima. — Ty psie! Kto jest twym panem i władcą, ja czy ta kobieta? — Ty, o panie. Ale ona pojawiła się w chwili, kiedy prowadziłem na górę nową niewolnicę i musiałem jej usłuchać. — Usłuchałeś więc jej, a nie mnie! Za to zostaniesz teraz… dajcie mi mój pejcz… Ibrahim chciał, jak to miał w zwyczaju, własnoręcznie wychłostać Murzyna swoim pejczem. — Łaski, panie! — zaczął skomleć ten pełen strachu. — Nie ma tu twojego pejcza. — Nie ma? A gdzie jest? — Ma go Cykima. — Cykima, ciągle ta Cykima! Jak mogłeś oddać jej nawet mój pejcz?! — Ona mi go wyrwała i uderzyłam mnie nim. — Ty tchórzu! Dostaniesz potem za to dwadzieścia batów w pięty! Dwadzieścia batów w pięty było bardzo ciężką karą. — Litości, o panie! — zaczął błagać niewolnik i padł na kolana. — Czy miałem się dać jej otruć? Przecież ona ma ten swój sztylet! — Więc go jej zabierz! — To się nie uda nikomu. — Ponieważ wszyscy jesteście tchórzliwymi psami. Czy otrzymasz swoją karę, będzie teraz zależeć od nowej niewolnicy. Jak się czuje w nowym położeniu? — Na początku płakała. — A potem? — Uspokoiła się. Słyszałem jak żywo rozmawiała z Cykimą. Jest teraz w żółtej komnacie. Ibrahim ruszył w tamtym kierunku. Z napięciem oczekiwał, jak przyjmie go piękna Czerkieska. Kiedy wszedł, znalazł Czitę leżącą na otomanie; jej postać oblana była delikatnym światłem lampy. Szybko zamknął za sobą drzwi i zasunął rygiel. Potem przez chwilę, oparty o drzwi, przyglądał się jej w milczeniu. Cykima miała rację. Ibrahim był oczarowany tą dziewczyną. Widział ją co prawda już u handlarza niewolników, ale tylko przez krótką chwilę. Teraz była ubrana w o wiele bardziej kosztowny strój aniżeli wtedy. W tym momencie bej był zdecydowany uczynić ją swą ulubioną nałożnicą. — Czita! — zaczął cicho. Dziewczyna nadal leżała na otomanie; zwróciła tylko nieco głowę w jego stronę. — Witam cię w mym domu! — mówił dalej. — Ja ciebie również. — Naprawdę? — Czy nie powinnam? Przecież jesteś tu panem. — Życzyłbym sobie jednak, abyś mnie nie witała jako władcę, lecz człowieka, którego kochasz. — Ja… ja cię nie kocham. — Ale mnie pokochasz! Rozkażę mym sługom, aby traktowali cię jako panią tego domu. Każde twoje życzenie ma być spełnione; wszyscy będą się starać wyczytać je z twoich oczu. Podejdź i daj mi swą rękę! Usiadł obok niej starając się schwycić jej dłoń. Dziewczyna odsunęła się przed nim aż na koniec otomany. — Co? Uciekasz przede mną? — odezwał się nieco zaskoczony. — Dlaczego? — Chcesz mej miłości, a ja cię nie kocham. — Pokochasz mnie jeszcze. — Ciebie? Nigdy! — Czy wiesz, że cię kupiłem i stałaś się moją własnością? Zapłaciłem za ciebie, a więc należysz do mnie! Powiedział te słowa spokojnie, bowiem sposób w jaki go odrzuciła rozbawił go. Podobał mu się opór, jaki stawiała ta piękna i dziecinna zarazem istota. — Mylisz się. Suma jaką za mnie zapłaciłeś nie wystarczy, abym stała się twoją własnością! Żebym do ciebie należała. Sułtan zniósł niewolnictwo. Jestem wolnym człowiekiem. — Małe, głupie dziecko! Słyszałem, że rozmawiałaś z Cykimą. To są słowa, które znam także i z jej ust. Ostrzegam cię: nie daj się jej zwieść! Chciałem jej szczęścia, ona jednak nie była na tyle rozumna, aby je ode mnie przyjąć. Pozostanie więc nadal niewolnicą, tylko po to, aby służyć tym, które obdarzę swą czułością. Moje serce należy teraz do ciebie. Czy chcesz zostać moją sułtanką? — Nie. — Nie żartuj! — Nie żartuję. Mówię ci szczerze to, co czuję. Ibrahim zmarszczył czoło i kilkakrotnie chrząknął niecierpliwie. — Mam nadzieję, dziecko, że powiedziałaś to w żartach. Podejdź tu! — rozkazał wyciągając ramiona. Wtedy dziewczyna zeskoczyła z otomany i uciekła pod przeciwległą ścianę. — Wolę raczej umrzeć! — powiedziała stanowczo. — Jesteś szalona? Należysz do mnie i masz mnie słuchać! Podejdź tu i stań obok mnie! Dziewczyna nie usłuchała. — Mam prawo i władzę, aby ukarać nieposłuszeństwo. Mógłbym cię zmusić do usłuchania mego rozkazu, ale jest to wbrew mojej godności. Aby zmusić cię do posłuszeństwa, mam służbę. O to, czego teraz nie chcesz uczynić z dobrej woli, będziesz błagała na klęczkach. Daję ci moją miłość! Masz zostać moją kobietą, matką mych synów. Masz być moją władczynią, a ja chcę być tylko najważniejszym z twych sług. Ale za to chcę twojej miłości. Powtarzam ci jeszcze raz: przyjdź do mnie i zostań moją sułtanką! — Nigdy! Wybierz sobie inną! — Pogardzasz mną? Dobrze więc; później uznasz za wielką łaskę, aby obdarować mnie swą czułością. Ibrahim otworzył drzwi i dał znak strażnikowi oczekującemu na rozkazy swego pana, aby wszedł. — Zaprowadź tę niewolnicę pod pręgierz i każ jej wymierzyć w każdą piętę po pięć batów, ale tak, aby nie popękała jej skóra! Grubas skrzywił twarz w szerokim grymasie i podszedł do Czity. — Chodź ze mną! Chciał ją schwycić, ale dziewczyna wyśliznęła mu się i uciekła w kąt komnaty. Ruszył za nią, ale za moment odskoczył z głośnym krzykiem aż pod same drzwi. — Co się stało, tchórzu? — zapytał gniewnie Ibrahim. — Ona ma ten sztylet! — wyrzucił z siebie Murzyn. Dopiero teraz także i bej ujrzał w dłoni dziewczyny niebezpieczną broń. — Niech cię piekło pochłonie, tchórzu! — parsknął z wściekłością. — Szybko, odbierz go jej! — Ona… ona mnie nim dźgnie! — Posłuchasz mego rozkazu, ty psie, czy nie?! — wykrzyknął wyciągając w rozkazującym geście rękę. Murzyn zebrał w sobie całą odwagę i ponownie zaczął zbliżać się do Czity. Już miał ją złapać za rękę, gdy — dziewczyna uniosła dłoń ze sztyletem i w tym samym momencie przerażony strażnik uciekł z powrotem pod drzwi. — Spróbuj sam, panie! — Dobrze, sam ją rozbroję, ale potem wbiję ci ten sztylet w brzuch, ty szubrawcu! Teraz i Ibrahim zaczął się zbliżać małymi kroczkami do Czity. — Oddaj mi ten sztylet! — rozkazał. — Ta zabawka nie jest dla ciebie! — mówił usiłując schwycić ją za ramię. W następnej chwili, błyskawicznym ruchem — Ibrahim nie miał nawet czasu, aby odskoczyć — Czita przecięła sztyletem rękaw jego kaftana. Odrobinę dalej, a byłby już trupem. — Ty żmijo! — syknął. — Chcesz zamordować swego pana? Odpokutujesz za to! Jeżeli nie będziemy się mogli do ciebie zbliżyć, zostaniesz zamknięta na tak długo, aż głód zniszczy twe ciało, a pragnienie pożre twą duszę. Wtedy chętnie będziesz posłuszna, aby tylko pozostać przy życiu. — Tak samo jak ja! — rozległ się nagle głos Cykimy, która niespodziewanie stanęła w drzwiach. — Zamknij nas, jeżeli chcesz! Podziękujemy ci nawet za to, bo nie będziemy cię musiały więcej oglądać. — Jesteś siostrą diabła! — wrzasnął z wściekłością Ibrahim. — Tak, ta siostra diabła potrafi bowiem otwierać od wewnątrz zamknięte drzwi. Niepotrzebnie wydałeś pieniądze na zakup Czity, Ibrahimie. Zawarłam z nią przymierze. Została moją siostrą, więc nigdy nie będzie twoją kobietą. — Jeszcze będziecie musiały mnie obie słuchać! Mam wystarczające możliwości, aby was zmusić. Teraz na razie ukarzę tego psa. Marsz! Nauczę cię, abyś w przyszłości lepiej wykonywał moje rozkazy! Z tymi słowy Ibrahim popchnął przed siebie Murzyna, aby wymierzyć mu chłostę w pięty. Już po krótkiej chwili w całym domu usłyszeć można było ryk bitego niewolnika. PIERWSZY ŚLAD Zakupiwszy na bazarze nowe ubrania Paul Normann, Hermann Wallert i sir Dawid Lindsay udali się na jacht Anglika, gdzie wspólnie zjedli kolację. Potem przebrali się i wyruszyli w drogę. Kiedy minęli Hasköj, skąd odchodziła droga do dzielnicy Piri Pasza, skończyła się już regularna zabudowa. Mogli teraz zgasić latarki, jakie zgodnie z miejscowymi obyczajami zabrali ze sobą wychodząc do miasta. Latarki zostały schowane do toreb. Wkrótce zbliżyli się do opisanego przez posłańca Cykimy strumienia; poszli w górę rzeki aż do rozwidlenia. Zapadł już co prawda wieczór, ale widać jeszcze było na kilka kroków. Obok nich płynął strumień, a po jego drugiej stronie wznosił się mur. Trudno było jednak wyraźnie rozpoznać, na ile był szeroki i wysoki. — Gdybym miał ze sobą swój parasol — powiedział Lindsay — mógłbym zmierzyć szerokość i głębokość wody. Muszę się jej dokładniej przyjrzeć. Well! Anglik podszedł bliżej brzegu i przykucnął. Potem wychylił się najdalej, jak mógł, do przodu, starając się zobaczyć przeciwległy brzeg. — I co? — zapytał Paul Normann. — Jest głęboko — odparł Anglik. — Bardzo głęboko. — Skąd pan to wnioskuje? — Bo trzymam rękę w wodzie i czuję, że płynie bardzo spokojnie i wolno. Musi być więc głęboka. — A szerokość? — Hm. Jest zbyt ciemno, aby coś stwierdzić. — A mniej, więcej? — Well. Muszę się więc jeszcze bardziej wychylić. Jeżeli tylko uda mi się utrzymać równowagę… Na Jowisza! Zaraz potem rozległ się głośny plusk i szanowny sir Dawid Lindsay zniknął z powierzchni ziemi. — Wpadł do wody! — zawołał przerażony Hermann. — Tu jest głęboko i może się utopić. — Ściągajmy więc ubrania! Musimy mu pomóc! Słyszysz?! Tuż przed nimi rozległ się cichy plusk. — Czy to pan, sir Dawidzie? — zapytał Paul. W odpowiedzi usłyszał jedynie sapanie i parskanie. — Czy pan nas słyszy, sir? — Yes — zabulgotał głos Anglika. — Jest pan ranny? — Nie. Wiem już za to, jak tu jest głęboko. — A więc? — Woda sięga mi dokładnie po brodę. — A jak szeroki jest strumień? — Ponad trzy metry. — Czy można stanąć na tamtym brzegu na ziemi? — Nie. Wszędzie jest woda. — A więc mur wznosi się bezpośrednio z wody. — To nader nieprzyjemna sprawa… Słuchajcie! Musi pan natychmiast wyjść… ktoś nadchodzi! — Dlaczego mam wyjść? — Nikt nie może nas tu zobaczyć. — Well! A więc pozostanę w wodzie. Tutaj jestem bezpieczny. Nikt mnie tu nie będzie szukał. Tylko nie odchodźcie za daleko! Obaj przyjaciele zniknęli bez słowa, a sir Dawvid starał się zachować kompletną ciszę. Kroki zbliżyły się. Przechodzień już miał minąć Lindsaya, gdy w pewnej chwili, ku swej radości, lord, którego głowa znajdowała się na tej samym poziomie co brzeg, rozpoznał w nim młodzieńca, który po południu ostrzegł już raz Hermanna Wallerta. — Pst! — syknął sir Dawid. Młody człowiek zatrzymał się, schylił i zobaczył głowę wystającą z wody. — Maszallah! To człowiek! Kim jesteś i co tu robisz? — Fuj! Jak tu śmierdzi szlamem! Co za okropieństwo! Nie jestem w stanie wyciągnąć stąd nóg. — Chcę wiedzieć, kim jesteś! Jeden mówił po angielsku, drugi zaś po turecku; stąd obaj nie byli w stanie się zrozumieć. W końcu Lindsayowi z najwyższym trudem udało się wyciągnąć nogi ze szlamu i wyjść na brzeg. — Nie wiem, co masz na myśli, mały. Psst! Hej tam! Normann! Wallert! Odezwijcie się! — zawołał ostrożnie stłumionym głosem. Obaj przyjaciele oddalili się tylko o kilka kroków i położyli na ziemi. — To pan, sir Dawidzie? — zapytał Paul. — Kto jest obok pana? — To ten mały, odważny młodzieniec, który rozmawiał z wami dzisiaj! — Ach, to ty, Said — ucieszył się Hermann. — To dobrze. Czy rozmawiałeś z nią? — Tak. — Co powiedziała? — Że masz przyjść jutro o północy, ale sam. — To świetnie. A dokąd? — Tutaj, w pobliże tego ogrodu. Sposób dostania się do niego musimy jednak pozostawić twojej pomysłowości. — Przyjdę, choćbym miał się przebić przez ten mur. — I masz uważać na derwisza. Obserwuje cię; sam to widziałem. — Wiemy już o tym. Czy masz mi jeszcze coś do przekazania? — Nie. I tak straciłem już dużo czasu. Mój pan czeka. — Na kogo? Czyżby na ciebie? — Tak. I na osła, którego mam mu przyprowadzić z najbliższego placu. — Ach, a więc Ibrahim jest w domu? — Tak. I chce wrócić z powrotem do swego pałacu. Zostałem wysłany, by sprowadzić dla niego osła i poganiacza. Przyjdź jutro w nocy! Będę pilnował, aby nikt cię nie odkrył — dodał, a potem pośpiesznie odszedł w stronę miasta. — Co za piekielny język ten turecki — stwierdził Lindsay. — Co on powiedział? Hermann przetłumaczył mu treść rozmowy. — To wspaniale, wręcz cudownie! — zwołał Lindsay radośnie wzburzony. — Nareszcie coś się zaczyna dziać! — Na razie to była tylko rozmowa. Nie wiem jeszcze, czy wyjdzie z tego uprowadzenie. — A co może wyjść innego? — Poczekajmy trochę! — Nie mam ochoty czekać. — Chce pan więc wcześniej stąd wyjechać? — Nie to miałem na myśli. Zrobimy następująco: przyjdziemy tu razem. Pan wejdzie do środka, a my poczekamy na zewnątrz. Potem zdecydujemy co począć. — Zgoda. Ale jak mam się dostać do środka ogrodu? — Tak, to jest pewien problem. Najlepsza byłaby z pewnością drabina. — Z pewnością! Ale zbytnio rzuca się w oczy. — Rzuca się w oczy? Dlaczego? Jeśli ktoś wystawi swój nos za daleko, dostanie weń prztyczka. Na niebiosa!!! Przyszedł mi do głowy pewien pomysł! — Możemy go poznać? — Powąchaj mnie pan najpierw! — Dziękuję, nie jestem zwolennikiem takich zapachów. — Ja też nie, ale trudno, skoro musiałem już wpaść do tego strumienia. Posłuchajcie: posłano po osła dla beja. Będą go więc musieli przeprowadzić obok. Co by było, gdybyśmy Ibrahima wysmarowali tym błotem? — To wspaniały pomysł! — roześmiał się Hermann. — Nic mu to nie zaszkodzi. Przecież zastawił na was dzisiaj pułapkę. To niesympatyczny facet! — To może być dla nas nieprzyjemna sprawa. — Dlaczego? — Bo tylko zwrócimy na siebie jego uwagę. — Nonsens. Przecież mamy na sobie inne ubrania. Nie rozpozna nas. — Co ty na to, Paul? — Słuchając was przyszła mi do głowy pewna myśl. Co by było, gdybyśmy przy okazji zdobyli klucz od bramy tego domu? — W jaki sposób? — To nie musi być wcale takie trudne. Nie ma tu żadnego odźwiernego, który by otwierał bramę. Jest niepotrzebny; mało kto tu zachodzi, mało kto puka do bramy. Ibrahim z pewnością przychodzi tu o różnych porach, także i w nocy. Ma więc prawdopodobnie przy sobie klucz. — To możliwe. Chcesz więc powiedzieć, że powinniśmy mu go zabrać? — Tak, zabawimy się po prostu trochę w rozbójników. Z pewnością nie będzie mu nikt towarzyszył poza poganiaczem. A z tymi dwoma chyba damy sobie radę. — Z pewnością. Jeśli nie znajdziemy klucza, to przynajmniej napędzimy mu trochę strachu. Teraz odsuńcie się jednak na bok, aby nas nie zobaczono. Wydaje mi się, że słyszę jakieś kroki. Po kilku chwilach minął ich zaufany Cykimy wraz poganiaczem i osłem. — Teraz może już nadejść sam bej. Nie musieli długo czekać, by ponownie usłyszeć stukot oślich kopyt. Przodem biegł z papierową latarnią na kiju chłopiec, za nim dreptał osioł, tak mały, że stopy Ibrahima niemal dotykały ziemi. Bej był wściekły, bo miał dzisiaj fatalny i pełen nieszczęść dzień. Nagle został wyrwany ze swych ponurych rozmyślań: obok niego wyrosła jak spod ziemi wysoka postać, która ryknęła mu do ucha: — Czapkyn! Chowarda! A potem poczuł na szyi dwie ręce. Chciał zawołać o pomoc, ale był w stanie tylko zarzęzić i wkrótce stracił przytomność. Kiedy poganiacz usłyszał okrzyk Lindsaya sądził, że idzie o napad rabusiów. Schwycił cugle osła, który na skutek ataku Anglika pozbył się jeźdźca, wskoczył na siodło i pomknął przed siebie nie wydawszy ani jednego dźwięku. — No to pozbyliśmy się go! — roześmiał się sir Dawid. — A teraz zajmijmy się tym drugim. Wydaje mi się, że chyba zemdlał na chwilę. — Nic nie mów! — szepnął mu do ucha Paul Normann. — Gdyby słyszał, to po pańskim angielskim mógłby się zorientować, kim jesteśmy. — On zemdlał! — stwierdził Hermann. — Przeszukajmy jego kieszenie! Wkrótce znaleźli w kaftanie beja ciężki klucz. — To właśnie ów klacz! — ucieszył się Wallert. — A teraz uciekajmy. — Stójcie, nie tak szybko! — sprzeciwił się Normann. — Jeżeli będzie mu brakowało tylko tego klucza, zorientuje się, że ta właśnie o niego nam chodziło. Musimy mu zabrać wszystko. Najlepiej cały kaftan z zegarkiem i wszystkim, co w nim jest, aby myślał, że obrabowali go uliczni złoczyńcy, tylko przy okazji zabierając i ten klucz. Jego rada znalazła uznanie pozostałych. — Może byśmy go tak trochę zanurzyli w tym strumieniu? — zapytał Anglik, kiedy schowali już wszystkie rzeczy zabrane bejowi. — Nie, nie powinniśmy tracić czasu, poza tym mógłby nas ktoś tu spotkać i w ten sposób zniweczyć nasz plan. — Szkoda, wielka szkoda. Uczyniłbym to z całego serca. A więc znikajmy! Po mniej więcej pół godzinie wszyscy ponownie znaleźli się na jachcie i zmienili ubrania. Przymusowa kąpiel wcale nie zaszkodziła Anglikowi, jako iż noc była ciepła i przyjemna. Kiedy bliżej przyjrzeli się swej zdobyczy zobaczyli, że zegarek był nader kosztownym, wysadzanym drogimi kamieniami przedmiotem. Otwarłszy jego kopertę Hermann wydał z siebie głośny okrzyk. Schwycił zegarek w ręce i zaczął wpatrywać się w wewnętrzną stronę koperty. Oczy zdawały mu się wychodzić z orbit. — No Boga, cóż ja widzę?! — zawołał. — Co się stało? — zapytał Lindsay. Na dźwięk tego głosu Hermann uświadomił sobie, że zdradził się swym okrzykiem. — Jestem panu, milordzie, — powiedział opanowując się — winien pewne wyjaśnienie. Sir Dawid Lindsay z zaskoczeniem spojrzał na pobladłego Niemca. — Wyjaśnienie? Dlaczego? Nie rozumiem pana. — Zaraz mnie pan zrozumie — powiedział Hermann, a potem sięgnął ku szyi. Zdjął z niej złoty medalion, a potem otworzył go i podał Lindsayowi. — Zna pan tę twarz? Anglik wziął medalion do ręki i rzucił okiem na maleńki, namalowany na kości słoniowej portret. W następnej chwili poczuł jakby go ogarnął paraliż. Jego oczy otwarły się szeroko, a usta w swym zaskoczeniu utworzyły głęboką jamę, do której zaglądał zatroskany czubek nosa. W końcu rysy Anglika ożywiły się. — To Anna… Anna Lindsay… moja siostra! Jego usta zamknęły się powoli, a zadowolony nos wrócił pośpiesznie na swoje miejsce. — Jak… w jaki sposób ten medalion znalazł się w pańskim posiadaniu? — Ta kobieta to moja matka — wyjaśnił drżącym głosem Wallert. — Pańska… pańska matka? A więc… więc musi pan być z rodziny Adlerhorstów?! — Zgadza się: Bruno von Adlerhorst jest moim ojcem, a pańska siostra była moją matką. — Adlerhorst… ojciec… matka… siostra… człowieku… chłopie… przyjacielu, a więc jestem pańskim naturalnym wujem! — Nie może być chyba inaczej. — Excellent, sir… to znaczy, chciałem powiedzieć: well, my boy! To naprawdę wspaniała przygoda, indeed! Muszę cię przycisnąć do serca! Allright, yes! Otoczył go swymi długimi ramionami jak ośmiornica, przycisnął kilka razy do piersi, a potem pocałował w policzek, co udało mu się tylko dlatego, że jego nos na moment uchylił się gwałtownie. — Mister Wallert… sir… chłopie… nie posiadam się z radości! Dlaczego nie powiedziałeś mi tego od razu? — Nie było jeszcze do tego okazji — wyjaśnił Hermann, któremu wielka radość tak zazwyczaj powściągliwego Anglika wyraźnie sprawiła satysfakcję. — Well! Powiedz mi też, jak masz na imię? — Hermann. — A więc Hermann von Adlerhorst! Well. A gdzie jest twoja rodzina; powiedziano mi w Niemczech, że zaginęliście. — Mój ojciec nie żyje, a gdzie jest moja matka i troje rodzeństwa — tego nie wiem… Jego słowa przerwał pełen zdziwienia okrzyk Paula Normanna. Znał co prawda historię swego przyjaciela, ale jeszcze nigdy nie widział medalionu. Witając gwałtownie swego siostrzeńca Lindsay odłożył medalion; Paul wziął go do ręki i zaczął uważnie oglądać. Właśnie wtedy wyrwał mu się ten pełen zaskoczenia okrzyk. Hermann spojrzał na przyjaciela, który z osłupieniem wpatrywał się w mały portret. — Co ci jest? — Czita… to jest Czita! To ona jak żywa! — Twoja ukochana? — Tak. — Musiałeś się pomylić. Takie wielkie podobieństwo jest przecież niebywałą rzadkością! — Nie mylę się, Hermannie! Jestem malarzem i potrafię odróżnić w każdym obrazie cechy istotne od mało ważnych. To są dokładnie takie same rysy, te same włosy i oczy. Hermann Wallert–Adlerhorst i sir Dawid Lindsay spojrzeli na siebie w milczeniu. Podejrzenie, jakie wypełniło ich myśli było zbyt awanturnicze. — To nonsens! — stwierdził w końcu Hermann. — Po tym, co powiedziałeś, myślałem już, że odnalazłem swoją siostrę. Jeżeli jednak nie mam żadnego innego dowodu, poza tym podobieństwem, to, jeśli się postaram i dobrze poszukam, odnajdę niebawem z tuzin sióstr! — Nie wyrokuj zbyt pośpiesznie! W tej całej sprawie jest pewien punkt, który daje mi dużo do myślenia: Czita nie zna swoich rodziców. — To, w każdym razie, jest zaskakujące, ale znowu nie aż tak rzadkie. Moja mała siostra Liza miała wtedy dopiero rok i naturalnie może pamiętać swych rodziców równie mało co twoja piękność. Ile lat ma twoja Czita? — Siedemnaście. — To dziwne: Liza miałaby dzisiaj dokładnie tyle samo. Paul, Paul, jeżeli w twoim przeczuciu jest choć odrobina… — To nonsens! — wpadł mu w słowo Lindsay. — Tak daleko jeszcze nie zaszliśmy. Opowiedz mi najpierw, jak doszło do tego, że nic nie wiesz, co się stało z twoimi bliskimi. — To bardzo smutna historia. Uczyniła mnie tym, kim teraz jestem: niespokojnym wędrowcem, który postawił sobie za cel odnalezienie zaginionych. — To bardzo dobrze! Doskonale! Pomogę ci i będę szukał razem z tobą. Well! — Mój ojciec był, jak sobie przypominasz, konsulem w Adenie. Moi rodzice mieli poza mną jeszcze dwóch synów — ja byłem najstarszy — i córeczkę, którą opiekowała się nania. — Ile miałeś lat, kiedy straciłeś swoich najbliższych? — Osiem. Ojciec uważany był za bardzo bogatego człowieka, za kogoś, kto powinien być zadowolony ze swego losu; ale on tęsknił za ojczyzną. Poza tym chciał zapewnić nam dobre wychowanie i wykształcenie, a do tego Aden nie był najlepszym miejscem. Zdecydował się więc wysłać całą rodzinę z powrotem do Niemiec. — Well! Czy udało mu się wprowadzić swe postanowienie w czyn? — Tak, ale stało się to naszym nieszczęściem. Weszliśmy na pokład arabskiego statku, sambuka. Podróż przez Morze Czerwone zaczęła się pomyślnie. Przypominam sobie jeszcze niektóre słowa ojca, który dużo zajmował się mną, swym najstarszym synem. Pokazywał mi i wyjaśniał wiele interesujących rzeczy. Pewnego dnia zauważyłem jego niepokój. Kiedy go zapytałem o powód, odpowiedział mi, że zbliżamy się do okolicy, którą często nawiedzają arabscy piraci. Nos sir Dawida znowu zrobił się nader ruchliwy, tak jak gdyby on sam brał bezpośredni udział w tej opowieści. — Znam tę okolicę; to musiało być na wysokości Ras Hatiba. — Tak, to może się zgadzać. Ojciec powiedział mi nazwę, która brzmiała podobnie. Czy słyszałeś kiedyś o dżeheinach? — Yes. Mój przyjaciel, Kara Ben Nemzi, przeżył dzięki nim niebezpieczną przygodę. — Okazało się więc, że obawy mego ojca nie były bezpodstawne. Następnego dnia zostaliśmy zaatakowani przez uzbrojony statek. Nasza tchórzliwa załoga natychmiast opuściła żagle i poddała się. Na pokład naszej łodzi wpadli dziko wyglądający ludzie i rzucili się na nas. Ojciec, który stanął w naszej obronie, został na moich oczach zabity, a matkę i nas, dzieci, zamknięto w kajucie. Wspomnienie tego strasznego wydarzenia, które zniszczyło jego życie, wzburzyło opowiadającego. Zasłonił oczy dłonią, aby ukryć napływające łzy. Przyjaciele milczeli. Dopiero po chwili Hermann był stanie kontynuować swoją opowieść. — Ale najstraszniejsze miało dopiero nadejść. Turecka załoga, która w rękach piratów była jedynie bezwolnym narzędziem, musiała zawrócić statek i pożeglować do Suakinu, portu na wybrzeżu Afryki. Nigdy nie zapomnę tej nazwy. Wiecie zapewne, że to miasto jest sławne z handlu niewolnikami. Wkrótce stało się dla nas jasne, co rozbójnicy chcą z nami zrobić. Zaledwie wpłynęliśmy do portu, zostaliśmy pognani na targ niewolników i wystawieni na sprzedaż. Tak, wystawieni, to jest odpowiednie słowo. Byliśmy oglądani i dotykani przez kupców jak towar. Byłem wtedy za mały, aby dokładnie pojąć te wydarzenia; dopiero o wiele później uświadomiłem sobie, co musiało się dziać w sercu mojej matki, kiedy widziała jak jej dzieci, jedno po drugim, odrywane były od jej boku i sprzedawane. Hermann ponownie zamilkł poruszony. Lindsay robił niewiarygodne miny, aby ukryć swoje wzruszenie, a Paul Normann ocierał sobie oczy. Znał od dawna tę historię, ale jego żywa wyobraźnia przedstawiała mu ówczesne wydarzenia z taką wyrazistością, że bez przerwy, na nowo, ogarniało go głębokie wzruszenie. — Byłem pierwszym, na którego przyszła kolej. Jeszcze dzisiaj pamiętam zrozpaczone spojrzenie matki, którym się ze mną żegnała. Byłem tak wyczerpany płaczem, że wszystko co się stało później, przyjmowałem obojętnie. Muszę jednak powiedzieć, że miałem szczęście, o ile w moim położeniu w ogóle można było mówić o szczęściu. Dostałem się w ręce bogatego Turka, kupca z Chartumu, który był wobec mnie miły i przyjazny i nie pozwalał odczuć, że jestem tym, kim jestem — czyli niewolnikiem. Pomińmy więc te lata. Były one, mimo dobrego traktowania, jednym okresem udręki; nigdy też nie zapomniałem ostatniego spojrzenia mej matki. Gorąca tęsknota za nią wypełniała również moje sny. Coraz bardziej też utwierdzałem się w chęci rozpoczęcia poszukiwań mojej utraconej rodziny, kiedy tylko dojrzeję i będzie to możliwe. Miałem okazję stać się przydatnym memu panu i oddać mu kilka przysług, które uznał za tak cenne, że podarował mi w końcu wolność. Sir Dawid Lindsay był głęboko poruszony. — Biedny chłopiec — powiedział z dziwnym wyrazem twarzy. — Ile miałeś wtedy lat? — Dwadzieścia. — Niesłychane. Nieprawdopodobne. Jeden z krwi Lindsayów był przez tuzin lat niewolnikiem! Biedny chłopiec… biedna moja siostra! — Według europejskiego pojęcia nie zdobyłem wykształcenia, ale za to całkowicie opanowałem język i pismo tureckie oraz arabskie. Poza tym, jako przedstawiciel mego pana, miałem dużo do czynienia z kupcami niemieckimi, francuskimi i angielskimi. Spotkania z rodakami pozwoliły mi nie zapomnieć ojczystego języka, zaś przy okazji, z łatwością nauczyłem się angielskiego i francuskiego. Dlatego też z dużą nadzieją mogłem w końcu przystąpić do spełnienia celu, jaki sobie postawiłem. Jak to się zaczęło, nie ma teraz nic do rzeczy, ale za przyczyną mych językowych zdolności zostałem zwerbowany do niemieckiej służby wywiadowczej. Dziwi cię to, Paul, prawda? Tego się chyba po mnie nie spodziewałeś? Uważałeś mnie za biednego naukowca, który w celach naukowych zwiedza inne kraje. Ale nie jestem tak pozbawiony środków, jak sądzisz i jak to z pewnych względów udawałem. Dla mego celu było lepiej i mniej podejrzane, jeżeli uważano mnie za człowieka ubogiego. Ja zaś dysponuję wystarczającą ilością pieniędzy. Zdziwiłbyś się, gdybym ci powiedział, którzy z mieszkańców Stambułu zaliczają się do moich znajomych. Wybacz mi więc ten brak szczerości! Jak widzisz, miałem do tego ważne podstawy. — Jak mógłbym ci z tego powodu czynić wyrzuty, drogi Hermannie! — A co z matką i rodzeństwem? — przerwał mu sir Dawid. Dowiedziałeś się już czegoś o nich? — Ani trochę. Muszę przyznać, że to właśnie z tego powodu wstąpiłem do wywiadu, jako iż zawód ten pozwolił mi dokładnie zwiedzić kraje mahometańskie. Miałem nadzieję, że natknę się na jakiś ślad. Ale jak do tej pory, wszystko było na próżno. Dopiero dzisiaj… W tym momencie opowieść została przerwana przez bardzo dziwne zachowanie sir Lindsaya, który kręcąc się na swoim miejscu i robiąc najdziwniejsze miny sprawiał wrażenie, że nie może się już doczekać, aby dojść do głosu. W końcu nie wytrzymał i przerwał Hermannowi. — Heigh–day… a więc wiem więcej niż ty! Znalazłem nie tylko ślad, ale całego Adlerhorsta! To prawda! Yes! Hermann spojrzał na niego zaskoczony. — Nie rozumiem cię. Wąskie wargi Lindsaya rozciągnęły się w zadowolonym uśmiechu od ucha do ucha. — Zazwyczaj wiem, co mówię. Yes. — Znalazłeś któregoś z Adlerhorstów? — Yes. — A więc jednego z mych braci? — Yes. — Którego? Martina czy Gottfrieda? — Martina. — Gdzie? Gdzie? — W Ameryce. — W… Ameryce? To niemożliwe! — Dlaczego niemożliwe? Ja nie żartuję. Jestem Dawidem Lindsayem. Yes. Można sobie wyobrazić, że ta wieść wprowadziła Hermanna w stan najwyższego wzburzenia. Słowo do słowa dowiedział się wszystkiego, co wiedział jego wuj. Jak już wspominaliśmy, Hermann był pierwszym z rodziny, który znalazł nabywcę w Suakinie. Nie miał więc pojęcia, co się stało z matką i resztą rodzeństwa. Teraz dowiedział się prawdy. Martin, który wtedy miał pięć lat, był ostatni, którego sprzedano. Mimo iż był tak mały, ówczesne straszliwe wydarzenia dokładnie wryły mu się w pamięć. Po Hermannie sprzedano niańkę, potem sześcioletniego Gottfrieda, a następnie przyszła kolej na matkę z małą Lizą. W końcu pozostał tylko mały Martin. Chociaż jego pan bardzo się starał, nie mógł znaleźć kupca na szczupłego i drobnego chłopca. Handlarzowi nie pozostało więc nic innego, jak spróbować sprzedać go na innym targu niewolników. Mały Martin został załadowany na statek, który wypłynął z portu; dokąd — tego nie był w stanie teraz powiedzieć. Jednakże na pełnym morzu statek przewożący niewolników został zatrzymany przez angielski parowiec i przeszukany. Wszyscy więźniowie odzyskali wolność. Nad małym chłopcem zlitował się bogaty amerykański plantator, który zobowiązał się zabrać go ze sobą i zatroszczyć o niego. Amerykanin uczynił nawet więcej: przeprowadził w Niemczech wyczerpujące poszukiwania rodziny chłopca. Dowiedział się przy tym, że istnieje jeszcze tylko jeden krewny, a mianowicie brat Anny von Adlerhorst, który jednakże mieszka w Anglii. Dawid Lindsay zgłosił swą natychmiastową chęć zajęcia się sierotą, ale plantator bardzo polubił już Martina i wzdragał się przed oddaniem go w inne ręce. Lindsay zadowolił się tym oświadczeniem, tym bardziej, że chłopiec również był przywiązany do swego przybranego ojca; poza tym nic mu u niego nie brakowało. Mimo to sir Dawid nie omieszkał dowiadywać się od czasu do czasu o swego siostrzeńca. Dlatego też sir Dawid Lindsay był teraz w stanie poinformować Hermanna, że jego brat jest zarządcą na plantacji swego przybranego ojca. Powodziło mu się dobrze; była tylko jedna sprawa, która rzucała cień na jego życie: nieznany los pozostałej rodziny. — Well — zakończył swą opowieść Lindsay. — W końcu zobowiązałem się, że rozpocznę poszukiwania jego krewnych. Przy tej okazji natknąłem się więc teraz na drugiego siostrzeńca, a być może nawet i na siostrzenicę. Z pewnością uda mi się odnaleźć także twoją matkę i drugiego brata. To drobiazg dla Dawida Lindsaya. Yes. Hermann Wallert–Adlerhorst i Paul Normann z zapartym tchem i w wielkim napięciu przysłuchiwali się tej opowieści. Hermann był tak wstrząśnięty, że po jej zakończeniu przez dłuższą chwilę nie był w stanie nic powiedzieć. W końcu opanował się jednak. — Dzisiejszy dzień jest najpiękniejszym w moim życiu — powiedział do Dawida Lindsaya. — Dałby Bóg, aby nie zwodziła cię twa nadzieja i że uda mi się jeszcze kiedyś połączyć z moimi najbliższymi. Dobry początek uczyniłeś tą radosną wiadomością, a poza tym, ja również natknąłem się na pewien dziwny trop. — Co? Gdzie? Jaki trop? — zawołał Anglik. — Kiedy? — Spójrz tylko na ten zegarek! — powiedział Hermann i podał Lindsayowi zabrany bejowi czasomierz, którego przez cały czas trwania opowieści nie wypuszczał z dłoni. — Heavens! To przecież herb Adlerhorstów! A pod spodem jest wypisane nazwisko Bruna von Adlerhorsta! Co to ma znaczyć? Także i Paul Normami sięgnął teraz po zegarek i przyjrzał mu się dokładniej. — To oznacza — odparł Hermann — że człowiek, któremu zabraliśmy zegarek, musi wiedzieć, skąd go ma. Będzie nam musiał też o tym powiedzieć. — Yes. Odwiedzę tego człowieka od razu jutro, z samego rana — stwierdził władczo Lindsay. — Czyżbyś chciał mu powiedzieć, że to my zabraliśmy ten zegarek? — Damned, masz rację! Ale co można jeszcze zrobić? — Trzeba się nad tym zastanowić. Nie możemy podejmować żadnych kroków, zanim ich dokładnie nie omówimy. — Well. Pozostańmy więc nadal przy twojej rodzinie. Czy twój ojciec miał wrogów? — Byłem wtedy zbyt młody, aby z całą pewnością odpowiedzieć na to pytanie. Pamiętam tylko, że w naszym domu często bywał pewien Turek, ale któregoś dnia ta znajomość nagle się urwała. Wyglądało na to, że mój ojciec miał z nim jakąś sprzeczkę. — Ach! A jak się ten Turek nazywał? — Już nie pamiętam. — Szkoda. Jestem bowiem zdania, że twoja rodzina padła ofiarą zemsty. — O tym też już myślałem. — Tak? A dlaczego? — Mieliśmy służącego, Francuza, nazwiskiem Florin. Dla nas dzieci był zawsze bardzo miły, ale ja mimo to go nie znosiłem. On też był z nami podczas napadu piratów. Jednakże od tej pory nigdy go już nie widziałem. — Może został zabity? — Nie; wiem z pewnością, że nie było go pomiędzy zabitymi ani więźniami. Skąd się wziął u nas? Początkowo nie myślałem o tym. Później jednak, już jako mężczyzna, zacząłem się nad tym zastanawiać. — I do czego doszedłeś? — Florin nie był w dobrych stosunkach z moją matką. Wtedy nie zwracałem na to specjalnej uwagi, ale potem dokładnie się nad tym zastanawiałem. Matka była zawsze zadowolona, kiedy Florin wychodził z pokoju, zaś w jego obecności milczała i zachowywała się z rezerwą. — To dziwne! Zastanawiające! Jak to sobie tłumaczysz? — Myślę, że w stosunku do mojej matki Florin przekroczył pewną granicę, jaka dzieliła go od państwa, i że matka skarciła go za to. — Możliwe; ja też tak sądzę. — Ale gdzie się podział Florin podczas napadu piratów? Zniknął nagle tak, jakby go pochłonęło morze. Czyżby zabawił się w zdrajcę? — To możliwe? Ale w jaki sposób mógł się skontaktować z rozbójnikami? — Tego też nie wiem. — Czy przypadkiem nie maczał w tym palców ów Turek, o którym przedtem wspominałeś? Hermann wzruszył ramionami. — Tego nie mogę wiedzieć. Byłem wtedy za młody. O jednym jednak muszę jeszcze wspomnieć: kiedy dzisiaj wychodziliśmy z mojego domu, uderzyła mnie twarz tego derwisza. Tak samo albo bardzo podobnie musiałby dzisiaj wyglądać Florin. — To chyba tylko przypadek! — Naturalnie. Ale dlaczego ten typ poświęca nam tak uporczywie tyle uwagi? — Nie wiem. Jestem Dawid Lindsay. Co mnie obchodzi jakiś turecki żebrak? — Zostawmy przeszłość przeszłości i zajmijmy się lepiej teraźniejszością — przywołał ich do porządku Paul. — Sprawdźmy, co jest w tej portmonetce, którą zabraliśmy Ibrahimowi. Przeliczono zawartość portfela: było tego kilkaset piastrów. — Nie uwierzyłbym, że zostanę kiedyś ulicznym rabusiem — roześmiał się Lindsay. — Ale jestem zadowolony ze swego pierwszego sukcesu. Szkoda że ten sposób zarabiania na chleb kończy się zazwyczaj na szubienicy. A oto i klucz! Jaki olbrzymi. By Jove, ale jesteśmy głupcami! — Dlaczego? — zapytał Hermann. — A czy to jest dobry klucz? — Miejmy nadzieję. — Nadzieja… to mi nie wystarczy. Mieliśmy tam przecież najlepszą okazję, by sprawdzić, czy pasuje. — To prawda. Że też o tym nie pomyśleliśmy! — Nevermind…nic nie szkodzi! Naprawimy to! — Jak? Mamy tam pójść jeszcze raz? — Yes. Zaraz tam pobiegnę. — O nie, drogi wuju! Zostań tutaj i wypocznij do jutra! My się przespacerujemy. — Well. W porządku, nie mam nic przeciwko temu. Nawiasem mówiąc, nie uwierzysz, jak miło jest słyszeć z twoich ust słowa „drogi wuju”. Jest mi przyjemniej, niż gdyby mi ktoś podarował sto tysięcy funtów. Yes. Przez chwilę cała trójka z powagą omawiała swe następne kroki. Potem rozdzielono się, ustaliwszy uprzednio jako miejsce spotkania pewną kawiarnię w starym Stambule. Później Paul i Hermann jeszcze raz poszli do Khalid Oglu. * Następnego dnia przyjaciele wstali bardzo późno. Hermann kazał się przewieźć kaikiem do starego Stambułu. Tam przespacerował się do meczetu Aja Sofia, a potem zszedł w dół, na wybrzeże w Bagtsze Kapussu. Po drodze kupił poranne wydanie „Bassiretu”, w którym znalazł wiadomość o napadzie na Ibrahima Beja, oczywiście pełną przesady. Wyznaczono nawet nagrodę za ujęcie sprawców. Najważniejszym było jednak, że opisano dokładnie zegarek, wymieniając nawet herb, jakim był ozdobiony. Dotarłszy do wybrzeża Hermann skierował swój wzrok na kawiarnię leżącą tuż nad głęboką zatoczką, nad którą stał także stary urząd celny. Sir Dawid Lindsay już tam był i z dala kiwał do niego ręką. — Moming, chłopcze! Dobrze, że w końcu przyszedłeś. Czuję się tu jak Samson pomiędzy Filistynami. — Dlaczego? — Ponieważ nie rozumiem tego diabelskiego języka. Znam tylko dwa słowa: Allah i bakszysz, więcej nic. A to raczej nie wystarczy, prawda? Nie widzisz, jak mi się powodzi? — Jak? Anglik wskazał na okrągły kamień służący za stół, przed którym siedział na drugim, niższym kamieniu. Stół był pusty. — Nic nie zamówiłeś? — Yes. Tysiąc razy wymówiłem słowo „kawa”, ale nic nie dostałem. — Kawa nie jest słowem arabskim ani tureckim, tylko francuskim. Powinieneś powiedzieć kahwe. — Aha, kahwe\ No dobrze. A jak się mówi filiżanka? — Fidżan. — A jedna? — Liczba jeden to bir. — Doskonale. A więc… bir fidżan kahwe! — Dobrze; wystarczy też powiedzieć bir kahwe. — Świetnie. Chciałbym się nauczyć jeszcze więcej. Te typy, które tam siedzą, dostały kawę oraz fajki. Ryknąłem kilka razy tytoń, ale nikt mnie nie chciał zrozumieć. Niech diabeł porwie tych czarnych kelnerów! — Tutaj tytoń nazywa się tütün. — Tütün ? Głupie słowo. Ale chwila! Słusznie! Przecież to wiedziałem! Tylko po prostu zapomniałem. Yes. Kiedyś nauczyłem się od mojego przyjaciela, Kara Ben Nemżiego, całej masy słów tureckich i arabskich. Ale wszystko zapomniałem. Away! Well. Never mind. Jak się nazywa właściwie fajka? — Czibuk — Bir to jeden, a więc… bir czibuk tütün. — Nie. Mówi się inaczej. Jeżeli chcesz dostać fajkę, musisz powiedzieć: bir lüle tütün. — Bir lüle tütün. Dziękuję chłopcze. Możemy więc już zamawiać. Napijesz się ze mną? — Tak. — Ale pozwól mi zamówić! — Bardzo chętnie; spróbuj! — A więc najpierw… birka… ka…kawasse! — Na miłość boską! Zaraz przyprowadzą ci policjanta! Nie mówi się kawasse tylko kahwe. — Do diabła! A potem: bir tüle tütün! — Znowu źle! Mówi się bir lüle tütün. — Lüle tütün czy tüle tütün, to właściwie obojętne dla tych ludzi. Tylko diabeł może zrozumieć tak bezsensowny język! A bir to tutaj jeden! Będzie chyba lepiej, kiedy ty zamówisz. — Ja też tak myślę! — roześmiał się Hermann. W konsekwencji na stole pojawiły się dwie filiżanki kawy i dwie świeżo nabite fajki. Sir Dawid cmokał z zadowoleniem i spoglądał wokół siebie. Hermann za to rozmyślał o celu, jaki sobie postawił i do którego się, dzięki odnalezieniu zegarka, zbliżył o mały krok. Siedzieli więc przez krótką chwilę milcząc, pogrążeni każdy w swoich myślach. Nagle Lindsay odłożył fajkę. — Jacy ci Turcy są głupi! — stwierdził. — Nie sądziłem, że to możliwe! — Cóż takiego? — Przyroda jest tak szczodra, że wystarczy, iż człowiek tylko sięgnie po coś i już ma to w ręku. Ale tu jest dokładnie na odwrót. Tu rośnie tytoń i kawa. A spójrz tylko na te filiżanki maleńkie jak naparstek! A ten czibuk, który można w ciągu dziesięciu minut wypalić dwadzieścia razy! Hermann nie miał pojęcia, co powinien odpowiedzieć na ten dziwny, chłopski sposób obserwacji i wyciągania wniosków. Z pewnością nie brał zbyt poważnie słów wuja, bowiem znał już dobrze tego dziwaka. W końcu w jego oczach pojawił się przebiegły uśmiech. — Zaleta nie zawsze leży w wielkości — powiedział. — Tylko? — W jakości. Chcę powiedzieć, że często ktoś woli mniej niż więcej, małe od większego. Na przykład, gdy ktoś ma dziurę w głowie albo narośl… — Narośl? Nie wymawiaj tego słowa więcej! Mój nos tego nie znosi. — Wybacz mi! Nie to miałem na myśli. Lindsay skinął dobrodusznie głową. — Zobacz lepiej, co to za łódź tam płynie. — To statek sułtana. — Siedzą w nim kobiety. Cztery, sześć, osiem! — To żony sułtana. — Co? Więc one mogą wychodzić na spacer? — Tak, tyle że oczywiście muszą ukryć swe twarze za kwefem. — Heavens! A gdzie przebywają zazwyczaj? — W różnych miejscach: w seraju, Besziktaszu, Dolmabagtcze i jeszcze w innych miejscach. — I nikt ich nie ogląda? — Ani jeden człowiek. Obsługiwane są przez strażników, których dowódcą jest Kislar Aga. — Co to znaczy? — Kislar oznacza dziewczynę, a aga — pana. Oba słowa razem oznaczają pana albo władcę kobiet. — Chciałbym być Kislar Agą! — Ja nie, dziękuję! — Dlaczego? — Po pierwsze, jest niewolnikiem. — Hm… — Po drugie, musi być Murzynem. — Fiu, fiu! — A po trzecie, ma mnóstwo kłopotów z taką ilością kobiet. W każdym razie jest to najwyższe stanowisko w seraju, równe znaczeniem wielkiemu wezyrowi. — Wielkie nieba! Nie zamienię się z nim. Mówisz więc, że żaden mężczyzna nie może ich zobaczyć? — Nie. Oznaczałoby to dla niego śmierć. Wyjątki są możliwe tylko w bardzo rzadkich przypadkach. — Jakich, na przykład? — Jeżeli inny władca ma zamiar ożenić się z córką sułtana. Wtedy zezwala się jego posłowi spojrzeć na jej oblicze i porozmawiać z nią, aby mógł złożyć sprawozdanie swemu władcy. — Dziwny kraj ta Turcja. Porozmawiajmy lepiej o rzeczach dla nas bardziej osiągalnych, aniżeli widok niezasłoniętej twarzy jakiejś haremowej piękności. Czy wczoraj w nocy byłeś jeszcze raz ze swoim przyjacielem w Khalid Oglu? — Tak. Klucz pasuje. — Well. A więc bitwa jest już w połowie wygrana. — A wczorajsza historia jest już dokładnie opisana w gazetach. Posłuchaj! I Hermann przeczytał wujowi artykuł. — Czy podjęliście jakąś decyzję? — Tak, uznaliśmy, że najlepiej będzie zaskoczyć beja. W takim stanie najłatwiej będzie się od niego czegoś dowiedzieć. — Jestem z wami. Kiedy tam pójdziemy? — Od razu, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. — Ani trochę! Zapłacili więc i wyszli. Dom beja, którego adresu dowiedzieli się z gazety, był niedaleko, około kwadrans drogi od kawiarni. Brama budynku była wąska. Za nią leżała na ziemi słomiana mata, na której siedział jakiś opalony typ. Zaledwie ujrzał obu mężczyzn, skoczył na równe nogi i zastawił im wejście. — Stójcie! Nie wolno wchodzić! Jestem kapudczi. — Co on powiedział? — zapytał Lindsay. — Jest odźwiernym i nie chce nas wpuścić. — Nie? Jestem sir Dawid Lindsay i nie pozwolę, aby jakiś Turek zakazywał mi wejścia. Zrozumiałeś, mój chłopcze? — Najpierw jednak spróbujmy może po dobroci — uspokoił go Hermann. — Bardzo proszę — odparł Anglik. — Znam jednak dobrze ich obyczaje: albo bakszysz albo pięść. Yes. Hermann zwrócił się do odźwiernego, który nie zrozumiał ani słowa z ich rozmowy — co najwyżej słowo bakszysz — i ciągle zastawiał im wejście. — Życzymy sobie porozmawiać z twoim panem, Ibrahimem Bejem. — On teraz nie przyjmuje nikogo. Odbywa swą drzemkę. Przyjdźcie znowu innym rażeni! — Musimy jednak porozmawiać z nim teraz. Zejdź nam z drogi! Ale odźwierny nie miał zamiaru wykonać polecenia. Wtedy Hermann chwycił go za klapy kaftana, uniósł i odstawił na bok. Nikt nie sądził, aby Niemiec był zdolny do takiej sztuki, a już najmniej odźwierny. Nie był w stanie wyksztusić z siebie słowa, tylko stał z otwartymi ustami patrząc zaskoczony za oboma obcokrajowcami spokojnie wchodzącymi do wnętrza domu. Po chwili dotarli na dziedziniec, gdzie znaleźli kilku Murzynów, którzy na widok Anglika zaczęli wydawać głośne okrzyki zdziwienia. Tak ubranego człowieka nie widzieli jeszcze nigdy w życiu. — Gdzie jest Ibrahim Bej? — zapytał Hermann jednego z nich. Murzyn wskazał jedne ze schodów, o których poręcz opierało się leniwie dwóch niewolników. — Przejście! — rozkazał krótko Hermann. Jego słowa nie odniosły jednak żadnego skutku; niewolnicy stali dalej z otwartymi ustami. Wtedy Hermann odsunął obu łokciami na boki. Obaj goście weszli przez stworzoną w ten sposób lukę po schodach ścigani jazgotem niewolników, którzy dopiero teraz otrząsnęli się z zaskoczenia. Schody prowadziły na swego rodzaju zewnętrzny ganek, na który wychodziło wiele drzwi. Jedne z nich otwarły się właśnie i wyszedł z nich głośnym przekleństwem na ustach sam bej, aby poznać przyczynę tego hałasu. Ujrzawszy obu cudzoziemców uczynił to samo, co jego służba — otwarł szeroko usta i oczy. — Dzień dobry — przywitał go Hermann. — O ile wiem, to mówisz po angielsku. — Niezbyt dobrze — odparł zaskoczony Turek. — Jaki język, poza tureckim, znasz najlepiej? — Francuski. — Dobrze, będziemy więc mówili po francusku. Ale nie tutaj; zaprowadź nas do swego salonu. Ibrahim Bej dopiero powoli był w stanie uświadomić sobie, że tych dwóch obcokrajowców odważyło się przyjść do niego bez uprzedniego zameldowania. Na wpół w szoku otworzył drzwi i pozwolił im wejść. Znaleźli się w ozdobionym z całym orientalnym przepychem pomieszczeniu, w którym właściciel domu jeszcze przed chwilą oddawał się słodkiemu nieróbstwu. Bej opadł na pulchne poduszki, nie poprosiwszy jednakże gości aby również zajęli miejsca. Powoli dochodził do siebie i przyglądał się nieproszonym gościom wzrokiem wyrażającym po części niechęć, pogardę, ale także i pewnego rodzaju obawę. Czego mógł chcieć od niego ten Niemiec, na którego zastawił na cmentarzu pułapkę? Ten Niemiec, tak zaskakująco podobny do człowieka, w którego życiu, a także życiu jego rodziny, odegrał tak fatalną rolę? Czy ten młodzieniec rzeczywiście był synem zamordowanego? A jeżeli tak — w jakim zamiarze się tu pojawił? Czyżby coś podejrzewał, może sprowadził go tu jakiś trop i chciał teraz się na nim zemścić? — Z pewnością chce się pan dowiedzieć, czego właściwie chcemy od pana? — rozpoczął po francusku rozmowę Hermann. — Oczywiście. — Nie jest to ważna sprawa. Kupiłem tylko coś, co chcę panu pokazać. Dzisiaj rano spotkałem handlarza, który zaproponował mi zegarek. — Zegarek? Jaki zegarek? — Złoty, doskonała robota, ozdobiony diamentami i herbem. — Czy mogę go zobaczyć? Hermann wyjął zegarek z kieszeni i podsunął go Ibrahimowi pod oczy, ale tak, że mógł go oglądać, natomiast nie był w stanie wziąć go do ręki. — Czy to ten, który panu zabrano? O którym pisano w gazecie? Ibrahim nie wiedział zrazu, co odpowiedzieć. Jeżeli ten młody Niemiec był synem zamordowanego, to znał zegarek swego ojca i oczywiście zapyta, w jaki sposób znalazł się w jego posiadaniu. Z drugiej strony nie mógł zaprzeczać, że nie jest to jego własność, bowiem to on sam dokładnie opisał go w „Bassiret”. — Mój był bardzo do niego podobny — odpowiedział więc wymijająco. — Tylko podobny? — uśmiechnął się Hermann. — Jestem przekonany, że to pański, bowiem ma wewnątrz na kopercie herb i nazwisko jednego z Adlerhorstów, dokładnie tak, jak napisano w „Bassiret”. Teraz oczywiście Ibrahim miał już zamknięte wszystkie drogi odwrotu i musiał się przyznać. — Jeżeli ten zegarek ma rzeczywiście te cechy, to jest moją własnością — stwierdził i wyciągnął rękę, aby zabrać zegarek. Hermann jednakże spokojnie schował go do kieszeni. — Pańską własnością? Musi pan najpierw tego dowieść. Sądzę raczej, że należy on do mnie. Ibrahim zbladł; a więc ten młodzieniec jest jednak synem dawnego konsula. Ale w jaki sposób udało mu się tu dotrzeć? Bej wiedział, że przecież wszyscy członkowie rodziny Adlerhorstów zostali sprzedani w niewolę. Było tylko jedno wyjście: wyprzeć się wszystkiego. — Jestem bardzo zdziwiony. Jak może pan twierdzić, że ten zegarek, który od wielu lat znajduje się w moim posiadaniu, należy do pana? — Ponieważ jestem synem Bruna von Adlerhorsta! Ibrahim oczekiwał tej odpowiedzi, mimo to jednak ogarnęło go przerażenie. Szybko jednak się opanował. Był przekonany, że wszystkie dowody, na podstawie których można było dowieść przynależności do rodziny Adlerhorstów, zostały zniszczone. Jak, wobec tego, ten młody Niemiec, chce dowieść, że jest Adlerhorstem? — Jeżeli pan rzeczywiście jest jednym z Adlerhorstów, to przyznaję, że ma pan prawo do tego zegarka — powiedział z opanowaniem. — Ale czy mógłby mi pan pokazać na dowód prawdy pańskie dokumenty? Bejowi udało się trafić w sedno problemu; rozpoznał to od razu po spojrzeniu rzuconym przez Hermana na sir Dawida. Rzeczywiście miał on jedynie dokumenty opiewające na nazwisko Wallerta. Medalion z portretem Anny von Adlerhorst nie mógł być tu dowodem. Z zakłopotania pomógł mu się wydobyć sir Dawid. — Sądzi pan może, że ten młodzieniec nosi ze sobą zawsze swoją metrykę i zaświadczenia o szczepieniu? Ja, sir Dawid Lindsay, oświadczam panu, że ten pan jest moim siostrzeńcem, to znaczy synem mojej siostry, Anny Lindsay, po mężu Adlerhorst. Czy to wystarczy? Jeżeli nie, proszę się pofatygować do brytyjskiego poselstwa! Yes! Było to wyraźne i z naciskiem wypowiedziane oświadczenie, Ibrahim nie odważył się więc sprzeciwiać. — Czy mógłbym zapytać, w jaki sposób ten zegarek dostał się w pańskie ręce? — badał dalej Hermann. — Nie muszę panu odpowiadać na to pytanie. — Nie? Zaraz panu dowiodę, że jest pan do tego zobowiązany. Członkowie mojej rodziny zniknęli, padli ofiarą przestępstwa. Ten zegarek jest tropem, którym pójdę bez względu na konsekwencje. Ibrahim uniósł się ze swej poduszki. Jego brwi zmarszczyły się groźnie, a oczy zaczęły rzucać niebezpieczne błyski. — Jestem wiernym wyznawcą Proroka, a ty jesteś giaurem, którego właściwie wcale nie powinienem przyjmować u siebie! Wystarczy jedno moje słowo, a zostaniesz zamknięty do więzienia, porywaczu! Ibrahim sądził, że zagrał w tym momencie swoim najważniejszym atutem, szybko musiał jednak stwierdzić, że nie odniósł on żadnego skutku. — Porywacz? Dlaczego? — Posiadam dowody, że chciał pan zwabić na cmentarz moją ulubioną żonę! Hermann uśmiechnął się tylko. — Pańską ulubioną żonę? To prawda — odparł spokojnie. — Ale czy sądzi pan, że nie ma do tego innego powodu, jak tylko chęć uprowadzenia tej kobiety? — Nie widzę żadnej innej przyczyny. — Ja za to widzę! Szukam moich krewnych, którzy zostali sprzedani jako niewolnicy. Ślad zaprowadził mnie do pana. Któż może mi wziąć za złe, że ja, jako obcokrajowiec, przekroczyłem granice, które wyznaczają tutaj stosunki między mężczyznami a kobietami? Uczyniłem to tylko po to, aby dowiedzieć się czegoś o mojej rodzinie. Słowa te zostały wypowiedziane z taką siłą i przekonaniem, że Ibrahim nie znalazł żadnej odpowiedzi. Nie przeczuwał, że Hermann dokonał tego mistrzowskiego posunięci tylko po to, aby samemu wydostać się z pułapki. — Nie wiem nic o pańskiej rodzinie. — I nigdy nie spotkał pan żadnego Adlerhorsta? W tym momencie przebiegłemu Ibrahimowi przyszła do głowy pewna myśl. — Muszę przyznać, że spotkałem kiedyś pewnego Niemca, który tak albo podobnie się nazywał. — Gdzie? — W Monaco. — W tej jaskini gry? — Tak. Grał z taką namiętnością, że wszystko przegrał. W końcu postawił swój zegarek, a ja go wygrałem. — Dobrze pan to sobie wymyślił… ale pan kłamie! — To obraza! — wykrzyknął Ibrahim. — A ja powtarzam: pan kłamie! Jeżeli jakiś gracz nie ma już pieniędzy i chce postawić jakiś przedmiot, to jest to wtedy tylko sprawa dyrekcji kasyna. A więc tylko kasyno mogło wygrać ten zegarek, a nie pan. — Odkupiłem go potem od kasyna. — Przed chwilą go pan wygrał, a teraz go pan kupił. Jest to doskonały sposób zdobywania wiarygodności. Nie pozwolę się oszukać. Nawiasem mówiąc, to mogę przysiąc, że ten zegarek był w posiadaniu mego ojca jeszcze w dniu jego śmierci. — Może pan sobie mówić, co się panu podoba! Ja zaś natychmiast udam się do przedstawiciela Niemiec i poskarżę na sposób, w jaki pewien Niemiec składa wizyty tureckiemu dostojnikowi. — Zgadzam się panem całkowicie. Zaproponuję nawet panu swoje towarzystwo. Będzie lepiej, gdy pojawimy się tam razem, aby wyjaśnić tę sprawę. — Well, a ja będę towarzyszył memu siostrzeńcowi — wtrącił się Anglik. — Może przyjdzie panu do głowy, aby poskarżyć się także i na mnie w poselstwie brytyjskim. — Wątpię w pańskie zdrowe zmysły — syknął Ibrahim. — W innym przypadku inaczej byśmy porozmawiali. Całe pańskie postępowanie jest w najwyższym stopniu dziwaczne. Obraził mnie pan, zaatakował moich służących. Zażądam za to zadośćuczynienia! — Doskonale! Do tego czasu musimy się jednak pożegnać. — Jestem w tej sytuacji zmuszony pozostawić zegarek w pańskich rękach, mimo iż jest moją własnością! — A ja jestem zmuszony zabrać go ze sobą, ponieważ jest własnością mego ojca. Chodźmy, wuju! — po czym wraz z sir Dawidem opuścił pokój beja. — Przeklęty typ! — warknął z wściekłością w brodę Ibrahim.Czy zna moją tajemnicę? Że też ten zegarek musiał wpaść akurat w jego ręce! Co za diabelsko głupia historia! Lindsay zszedł po schodach z Hermannem. Zebrani na dole Murzyni zbili się w tłumek i pośpiesznie rozstąpili, kiedy zobaczyli tę dwójkę. — I co powiesz o beju? — zapytał Hermann. — Ten pies ma gębę typowego łotra. — Myślę, że jesteśmy na dobrym tropie! Ten Ibrahim jest przestępcą. To co powiedziałem jemu, nie odważyłbym się powiedzieć żadnemu innemu muzułmaninowi. Ten typ musi mieć coś na sumieniu. Będę go miał na oku, ponieważ z pewnością wie więcej o mojej rodzinie, aniżeli się do tego przyznaje. Idąc musieli zrobić miejsce małej karawanie. Czterech tragarzy niosło kosztowną lektykę poprzedzaną przez dwóch mężczyzn z białymi laskami w rękach. Zasłony lektyki byty opuszczone, tak aby nikt nie mógł zobaczyć, kto jest w środku. Karawana minęła ich szybkim krokiem. — Dziwny obyczaj — stwierdził Lindsay. — To musiał być ktoś znaczny. — To była jedna z lektyk sułtana. Muszę wiedzieć, dokąd jest niesiona. To może być związane z moją sprawą. Żegnam cię, wuju. Spotkamy się wieczorem. Kiedy tragarze dotarli pod bramę domu Ibrahima, zatrzymali się. Z lektyki wysiadł jakiś Turek i wolno, dostojnym krokiem wszedł na dziedziniec. Ujrzawszy go, Murzyn przy bramie padł z pokorą na ziemię. — Na Allaha! To wielki wezyr! Pozostali niewolnicy poszli za jego przykładem. Fakt, że wezyr pojawił się w sposób tak nieoficjalny, musiał mieć szczególne powody. Zazwyczaj ten najwyższy ze wszystkich dostojników porusza się po ulicach z takim samym przepysznym orszakiem co i sam sułtan. Tym razem miał jednak zamiar nie wzbudzać szczególnej uwagi. Krocząc po dziedzińcu dotknął stopą jednego z niewolników. — Czy twój pan jest w domu? — Tak, o panie! — Biegnij więc i powiedz mu, że nadchodzę. Niewolnik zerwał się z ziemi na równe nogi i pomknął. Wezyr wolno ruszył jego śladem. Wkrótce wyszedł mu naprzeciw pan domu i pokłonił się tak nisko, że niemal dotknął twarzą ziemi. — Niech Allah błogosławi twoje stopy, wielki wezyrze! — pozdrowił go. — Obyś żył tysiąc lat i spełniły się twoje wszystkie życzenia. — Prowadź mnie do swojej komnaty! Ibrahim poprowadził dostojnego gościa do pokoju, ale jednak nie tego, w którym przedtem rozmawiał z Hermannem i sir Dawidem; był on o wiele skromniejszy. Wezyr usiadł na poduszkach i wyjął z kieszeni kaftana drogocenną bursztynową fajkę. Był to znak, że chce zapalić. Jeden z niewolników przyniósł czibuk, a minister przyśrubował fajkę do niego. Kiedy zapalił, spojrzał łaskawie na beja, który nadal stał przed nim z pokorą. — Siadaj i rozkoszuj się łaską Allaha. Obłok tytoniu odświeża duszę i umacnia rozum. Chcę z tobą porozmawiać. Była to rzeczywiście wielka łaska i Ibrahim pośpiesznie skorzystał z zaproszenia. — Moje przybycie zaskoczyło cię z pewnością — mówił dalej wezyr. — Nikomu nie wolno wiedzieć, że jestem u ciebie, a ty nie powiesz o tym nikomu ani słowa! — Na rozkaz, wielki wezyrze. Każę sobie uciąć język. — Tego ci nie rozkazałem. Nie jestem tak okrutny wobec żadnego z moich niewolników, tym bardziej nie postąpię w ten sposób z tak wiernym sługą, jak ty. Twój ojciec, Melek Pasza, położył wielkie zasługi dla szczęścia państwa, a ty poszedłeś w jego ślady. Tak więc i przed tobą staną otworem wielkie zaszczyty, jeżeli zdasz jeszcze jeden egzamin. Przychodzę tu, aby wysłać cię na zesłanie. Ibrahim zbladł jak kreda. — Nie poczuwam się do żadnej winy, o panie! — wyjąkał. — Nie mówię przecież, że zasłużyłeś na to zesłanie; wysyłam cię stąd tylko dlatego, ponieważ poza krajem możesz wyświadczyć nam większe usługi niż tutaj. Ponieważ jednak cieszysz się moją łaską, chcę cię przedtem zapytać, czy nie boisz się ponieść tej ofiary? — Rozkazuj panie, a ja spełnię twe życzenie. — Oczekiwałem tego. Czy są jakieś powody, które trzymają cię tu, w Stambule? — Nie. — A więc ofiara, jakiej od ciebie zażądam, nie będzie zbyt wielka, bowiem świadomość spełnienia twych obowiązków i szczodre za to wynagrodzenie ułatwi ci wyjazd. Zanim ci jednak powiem, o co idzie, chcę poznać twoją opinię. Twoja dotychczasowa działalność dała ci okazję poznania naszej polityki zagranicznej. Czy lubisz Anglię? — Nie. — A dlaczego? — Anglik nigdy nie będzie bezinteresownym przyjacielem. Jest sprytnym kupcem, który nie ma przed sobą nic innego, jak tylko realizację swego celu na całym świecie. — Masz rację. Czy lubisz Francuzów? — Nie czuję do nich sympatii. Francuz podobny jest do kochającej ozdoby kobiety, która uważa się za najpiękniejszą. — A Niemiec? — Niemiec jest ufny, szczery, a poza tym silny jak niedźwiedź, kiedy przyjdzie do walki. — Słuchaj więc: jak wiesz, dawnymi czasy całe pomocne wybrzeże Afryki należało do nas. Potem posłuszeństwa odmówiło nam najpierw Maroko. Później Francuzi zabrali nam Algerię, a teraz skierowali swój wzrok na Tunezję. Doszło do mojej wiadomości, że prowadzone są tajne rokowania z bejem Tunisu. Życzy on sobie, by pozostać niezależnym, aby Italia wzięła Trypolis. Sprzysięgła się przeciwko nam. Dlatego ważnym jest dla mnie, by się dowiedzieć, jakiego rodzaju tajne postanowienia zostaną powzięte. — Jak chcesz się tego dowiedzieć, panie? — Poprzez ciebie. — Na Allaha! Nie jestem wszystkowiedzący! — I nie musisz być. Masz mieć tylko oczy i uszy otwarte. — Chcesz więc, panie, abym podjął się tego zadania? — Tak. Chcę cię wysłać do Tunisu, a ty masz mi zgodnie z prawdą przekazać wszystko, czego się dowiesz. — To ciężkie, o ile w ogóle nie niemożliwe zadanie. Nie pozwolą, aby takie wieści dotarły do uszu wysłannika sułtana. Będą mnie unikać i traktować z największą ostrożnością. — Nie uczynią tego, bowiem nie będziesz wśród nich jako bej, lecz jako człowiek, który popadł w niełaskę i ma z tego powodu wszelkie podstawy gniewać się na sułtana i chcieć się zemścić na mnie. — Twoja mądrość jest wielka, o panie. Pozwala na użycie środków, o których bym nigdy nie pomyślał. — Nie wzdragaj się na dźwięk tego słowa — będziesz naszym szpiegiem — to chwyt znany od zarania tego świata. — Czy mam przyjąć inne nazwisko? — Tak. — Jakie? — O tym jeszcze zadecydujemy. Wszystkie twoje dokumenty muszą na nie opiewać. Nie będziesz bejem, lecz tylko effendim. — Dlaczego nie kimś innym, na przykład rzemieślnikiem lub kupcem? — Tacy ludzie nie mają dostępu do beja Tunisu, ty zaś musisz, dotrzeć w jego pobliże, jeżeli chcesz osiągnąć zamierzony przez nas cel. Effendi jest urzędnikiem lub uczonym, który łatwo może znaleźć się w pobliżu księcia. — Kiedy mam wyjechać? — Szybko. Musisz wyjechać potajemnie, jeszcze podczas jutrzejszej nocy. Postaram się znaleźć statek, który zawiezie cię prosto do Tunisu. Ibrahim zastanawiał się przez chwilę. Było kilka spraw, jakie nie uszczęśliwiały go z tego powodu. — Twoje myśli nie wydają się być zbyt wesołe — odezwał się wielki wezyr. — Powiedz mi, co cię smuci. Jeżeli to możliwe, postaram się spełnić twe życzenia. — Mam, panie, harem! — Czyżbyś podarował serce którejś ze swych niewolnic? Wiadomo wszem i wobec, że masz najpiękniejsze dziewczęta w całym Stambule. — Ta kobieta została stworzona po to, aby cieszyć serce mężczyzny. Kiedy zalśni jej piękne oko, będzie on spełniać swe obowiązki z podwójną gorliwością. — Masz rację. Nie mam wobec tego nic przeciwko temu, gdybyś chciał zabrać ze sobą kilka swoich niewolnic. — Czy nie będzie to zbytnio wpadać w oko, gdy jakiś effendi, zwykły uczony czy urzędnik, posiadać będzie kilka kobiet? — Znam wystarczająco wielu effendich, którzy posiadają po kilka kobiet. Ile z nich ma ci towarzyszyć? — Tylko dwie. — Nie ma w tym żadnego niebezpieczeństwa. Możesz przecież powiedzieć, że są to twoje siostry, albo że jedna z nich jest twoją siostrą, zaś druga żoną. Udam się teraz do sułtana i zwołam wszystkich ministrów, aby się z nimi naradzić. Potem otrzymasz nasze rozkazy. Ręka sułtana będzie czuwać nad tym, aby nic niczego nie zabrakło. Odchodzę więc, a ty nakaż swym ludziom, aby zachowali milczenie o mojej wizycie! Wielki wezyr pożegnał się z bejem z łaskawą miną. Na dziedzińcu przeszedł wśród niewolników, którzy znowu padli przed nim na twarz, nie zwracając na nich zupełnie żadnej uwagi. Tragarze już na niego czekali; wsiadł do lektyki, a oni biegiem ruszyli w drogę powrotną do seraju. ROZCZAROWANIA Paul Normann z niecierpliwością oczekiwał popołudnia, kiedy to znowu będzie miał szczęście pracować nad portretem ukochanej. Jednakże gdy pomyślał o radości, jaką przeżył wczoraj, ogarnął go jednak nagły niepokój. Nie podobał mu się derwisz. Dlaczego akurat ten człowiek chciał zobaczyć Czitę, mimo iż nie był w stanie jej kupić? Jedyną odpowiedzią na to pytanie było to, że działał na czyjeś polecenie. Na tę myśl Paulowi zrobiło się gorąco. Co prawda dziewczyna była przeznaczona dla padyszacha, ale jeżeli ktoś inny zapłaciłby za nią dobrze, też mógłby ją łatwo kupić. Rozmyślając o tym, już przed południem, kiedy Hermann poszedł na spotkanie z Lindsayem, Paul wyruszył do handlarza niewolnikami, Bariszy. Przez kilka minut stał niezdecydowany przed jego domem. Czy powinien wejść? I to teraz, o tak niezwyczajnej porze? Czy nie wzbudzi to podejrzeń nieufnego Bariszy? Ale lęk nie dawał mu spokoju. Odsunął wszelkie wątpliwości na bok, wszedł na korytarz, a potem zapukał do drzwi, przez których okienko Barisza zwykł był wysuwać swój długi nos. Nie inaczej było i tym razem. — To ty? — zapytał zaskoczony staruch. — Wejdź! A potem otworzywszy drzwi ze zdziwieniem przyglądał się przez chwilę młodzieńcowi. — Dlaczego przychodzisz rano, kiedy masz malować dopiero po południu? — Nie mam dziś po południu czasu, dlatego chciałem cię zapytać, czy nie pozwoliłbyś mi wykonać mej pracy teraz. — Nie mam już tego obrazu. Paul Normann poczuł się, jak gdyby ktoś uderzył go w głowę. — A co się z nim stało? — zapytał głucho. — Został sprzedany. — Przecież nie był jeszcze gotowy. — Nic nie szkodzi. — Nie otrzymałem również za niego zapłaty. Do tego czasu jest on moją własnością i nie wolno ci go było sprzedawać. — Nie żartuj! To ja zamówiłem ten obraz, a więc należał do mnie! — Nie żartuję. Chcę mieć z powrotem mój obraz! — Czy mam ci to jeszcze raz powtórzyć? Został sprzedany! — Zapewne razem z niewolnicą? — Tak. Myślisz może, że sprzedałbym twoje naiwne bazgroły bez tej dziewczyny? Nikt na świecie nie dałby za niego nawet piastra! — Kto ją kupił? — Tego nie wolno mi powiedzieć. — A więc dowiem się od sędziego. — Proszę bardzo. Żaden kadi, żaden mułła nie uwierzy, że mógłbym podać nazwisko człowieka, który kupił ode mnie niewolnicę. — Ale kadi może cię zmusić do tego, abyś podał nazwisko człowieka, który ma mój obraz. — Nikt mnie do tego nie zmusi. Wystarczy, że się wszystkiego wyprę. Wtedy cię jeszcze na dodatek ukarzą, bo jako niewierny podejrzewałeś wyznawcę Proroka, iż wykroczył przeciwko nakazom Koranu, a mianowicie, że kazał ci namalować obraz. Bądź więc rozsądny! Zrezygnuj z tego obrazu! Zapłacę ci za niego. — Nie jest na sprzedaż. — Oho! A przecież ustaliliśmy już cenę! — Za gotowy obraz, ale nie za niedokończony. Chcę mój obraz z powrotem, albo żądam, aby mi pozwolono go dokończyć dla tego, kto go kupił. — Nie gadaj bzdur! Weź lepiej te trzysta piastrów; płacę ci, jak gdybym był padyszachem. — Tak sądzisz? Nie sprzedałbym ci go za trzy tysiące. — Idź więc do diabła, albo do kogo tam sobie chcesz, tylko natychmiast się stąd wynoś! Zorientowawszy się, że nic więcej nie uda mu się osiągnąć u Bariszy, Paul wyszedł. Potrafił się jednak na tyle opanować, żeby nie wzbudzić u starego podejrzeń co do prawdziwego powodu chęci poznania nazwiska kupca. A więc ten niewyjaśniony lęk, jaki przedtem odczuwał, nie był bezpodstawny: Czita została sprzedana! Ale komu? Na próżno łamał sobie głowę. Najlepiej będzie, pomyślał, jeżeli od razu postaram się odnaleźć Hermanna Wallerta. W domu musiał bardzo długo czekać na przyjaciela, który nie wrócił jeszcze z wizyty u Ibrahima Beja. Hermann pojawił się w końcu koło południa. Przeraził się, kiedy usłyszał, co się wydarzyło. Przyjaciele długo się naradzali, ale nie doszli do żadnych wniosków. — Z pewnością stoi za tym ten derwisz — powiedział Hermann. — Ale na czyje polecenie działał? — Gdybyśmy się mogli tego dowiedzieć! Ale poczekaj; czy ten Murzyn, Ali, nie mógłby nam zdradzić, gdzie jest Czita? Zawsze dobrze mu płaciłem i z niejaką pewnością możemy przyjąć, że za dobry bakszysz wypaple nam tę tajemnicę. — Nie możesz jeszcze raz pokazać się u tego starucha. — To prawda. Musimy więc wymyślić sposób, jak na krótki czas wywabić Bariszę z domu. — To byłoby wyjście. Tylko jak to zrobić? — Zastanówmy się. Nawiasem mówiąc, rzecz ma jeszcze trochę czasu. Nie można przyjść tak od razu: ktoś mógłby na to zwrócić uwagę. Proponuję, abyśmy odwiedzili twego wuja. Może on znajdzie jakąś radę. Niestety, sir Lindsay też nie potrafił im nic poradzić. Ale aby odwrócić uwagę Paula i poprawić mu humor, zaproponował im krótką przejażdżkę. Obaj przyjaciele zgodzili się. Gdyby Normann wiedział, że ten spacer przeciągnie się aż do późnego wieczora, z pewnością zrezygnowałby z niego. Nie wziął tak dosłownie oświadczenia Lindsaya, że jego poszukiwania mogą poczekać do jutra. Nie, musiał mieć tę pewność jeszcze dzisiaj! Czita została sprzedana i stała się własnością kogoś innego. Z tego powodu wieczorem ogarnął go wielki niepokój. Dopiero spacer do haremu Ibrahima beja spowodował, że zaczął myśleć o czymś innym i zmniejszył tęsknotę za utraconą ukochaną. Było już około wpół do drugiej w nocy, kiedy cała trójka wyruszyła w drogę do Khalid Oglu. — Oczywiście, będę drużbą! — powiedział nagle Lindsay do Hermanna. — Drużbą? — Tak, na weselu. — Na czyim weselu? — No, twoim. — Myślisz, że od razu zabierzemy ją ze sobą? — Yes. — Poczekajmy, takie sprawy zazwyczaj nie rozwijają się tak szybko. Jeszcze wcale z nią o tym nie rozmawiałem. — Well, to ja z nią porozmawiam. Hermann zatrzymał się zaskoczony. — Chcesz wejść z nami do ogrodu? — A co? Mam może czekać pod murem i piec naleśniki? — To nie, ale… — By Jove, tu nie ma żadnego „ale”! — Bardzo proszę, sir Dawidzie, zakochani lubią być sami! — wtrącił się do ich rozmowy Paul. — Oczywiście zostawimy Hermanna sam na sam z jego ukochaną, ale będziemy go strzec. — Świetnie. Doskonale. Zgoda. Ale w jaki sposób? Stojąc na zewnątrz? — Nie. Musimy wejść do środka razem z nim. — Well. Ja też tak sądzę. Jest pan rozsądnym człowiekiem. Ale, ale, słyszę już plusk wody. Jest tam też wysoki mur. — Tak, to ten sam strumień, w którym się pan wczoraj pluskał. Poczekajmy chwilę. musimy się zastanowić, co zrobimy, gdyby nas odkryli. — Możemy ustalić tylko jedno — odparł Hermann. — Jeżeli nie uda się nam przejść przez mur, musimy wrócić do bramy, nawet gdybyśmy musieli siłą wywalczyć sobie przejście. Nie musimy się niczego bać: każdy ma dwa rewolwery, to jest razem trzydzieści sześć pocisków. Możemy przy ich pomocy wysłać do diabła wszystkich mieszkających za tym murem. Najważniejsze, który z nas będzie miał klucz? — Ja go nie chcę, mister Normann — odezwał się Anglik — a Hermann będzie tak zajęty ratowaniem swej ukochanej, że w żadnym wypadku nie chciałbym powierzać mu klucza. Ostrożnie przemknęli się wzdłuż strumienia, aż do miejsca, w którym zbudowano nad nim wąski mostek. Przeszedłszy przez niego dotarli do miejsca, gdzie mur oznaczający granice posiadłości tworzył ostrokątny trójkąt. Teraz, krok za krokiem, skradali się wzdłuż niego, aż dotarli do bramy. Klucz rzeczywiście do niej pasował. — Otwarte — szepnął po chwili Normann. — Możemy wchodzić! — stwierdził i ruszył przodem. Gdy znaleźli się wewnątrz, przede wszystkim z powrotem zamknęli bramę. Potem stali jeszcze przez chwilę nadsłuchując. Panowała kompletna cisza, widać tylko było przed nimi ciężką, ciemną sylwetkę domu. — Teraz, szybko za róg! — szepnął Lindsay i już zaczął wysuwać stopę, aby ruszyć prosto do celu, gdy Paul przytrzymał go za ramię. — Na miłość boską, sir Dawidzie, dokąd pan chce iść? — No, za róg! Przecież powiedziałem. — Ale nie prosto, przez dziedziniec! Nie, musimy trochę nadłożyć drogi i trzymać się przez cały czas muru. Ruszyli więc gęsiego na prawo, wzdłuż muru, a potem skręcili w lewo, za róg. Rosły tam gęste krzewy; dochodził stamtąd zapach jaśminu i dzikiego bzu. W ten sposób udało im się dość szybko dotrzeć do tylnej części budynku. Tutaj odkryli rozjaśnione lampą okno, które jednak zamknięte było drewnianą kratą. Ogród rozciągał się na dość sporym obszarze, stąd też cała trójka musiała pokonać w ciemnościach spory szmat drogi. W końcu dotarli do wierzchołka trójkąta. Około dwudziestu metrów od niego rósł w pobliżu muru platan przewyższający go sporo; część jego gałęzi wystawała na zewnątrz. Podczas poprzedniej wizyty przyjaciele nie zauważyli go, jako iż znajdowali się po przeciwnej stronie ogrodu. Teraz Paul zatrzymał się pod drzewem i spojrzał do góry. — Hm! Być może ten stary platan wyrósł tu na nasze szczęście. — Co masz na myśli? — zapytał Dawid Lindsay. — Spójrz tylko do góry! Na tle nieba widać wyraźnie gałęzie; dwie lub trzy z nich wyrastają poziomo poza murem. Potrafi się pan wspinać, sir Dawidzie? — Yes, jak wiewiórka. — Ja także, nie mówiąc już o naszym przyjacielu Hermannie. Gdybyśmy zostali odkryci, nie musiało by od razu dojść do otwartej walki. — Masz na myśli, że moglibyśmy się ukryć na tym drzewie? — Skądże! Mimo ciemności, natychmiast by nas odkryto. W razie konieczności powinniśmy się wycofać na mur. Na nim możemy leżeć tak długo, aż niebezpieczeństwo minie. — Excellent! Spróbuję się więc od razu na niego wdrapać. I z tym słowami Lindsay objął długimi ramionami pień drzewa. Paul przytrzymał go jednak za rękę. — Proszę, sir Dawidzie, niech pan przestanie. — Dlaczego? — Nie wiem, czy potrafi się pan dobrze wspinać. — A ja nie wiem, czy wy potraficie. Yes — zakończył sir Dawid i rozpędziwszy się, wykonał potężny skok. Trzy metry nad ziemią schwycił pień ramionami, objął go nogami i szybko zaczął się wspinać. Wkrótce dotarł do jednej z gałęzi, położył się na niej i przesunął w stronę muru. Wszystko to szło szybko i pewnie, jak gdyby sir Dawid nie robił w życiu nic innego, jak tylko wybierał jajka z ptasich gniazd. Potem Anglik zsunął się z gałęzi na mur i zaczął go badać. — Wspaniale! — szepnął Paul. — Jest bardziej zwinny, aniżeli sądziłem. Patrz, już wraca! Anglik położył się znowu na gałęzi, a potem zsunął po pniu na ziemię. — Wspaniała przygoda! Nie oddałbym jej za sto funtów. — Co pan widział na murze? — Jest doskonały dla naszych celów. Wyłożono go płytami, które są szerokie na ponad trzy stopy, tak że swobodnie będziemy mogli na nim kucać nie będąc widzianymi z dołu. — To dobrze. Idźmy więc dalej. Uszedłszy kilka kroków dotarli do rogu. Rosły tam niskie krzewy, których wierzchołki nie sięgały szczytu muru; na ziemi leżały kwadratowe kawałki trawnika ułożone w rodzaj ławki. Cała trójka przeszukała zarośla przekonując się, że nikt się w nich nie ukrył. — Ja zaczekam tutaj — odezwał się Hermann. — A gdzie wy się ukryjecie? — Cofniemy się trochę i położymy w trawie, przy ścieżce prowadzącej do budynku. Chodźmy, sir Dawidzie! — Możemy przecież tu jeszcze chwilę razem posiedzieć — odparł Dawid Lindsay. — Hermann jest umówiony dopiero o północy. — Do dwunastej nie brakuje już zbyt wiele czasu, uważam więc… ale posłuchajcie! Cała trójka zamieniła się w słuch. Od strony budynku dobiegły ich jakieś szmery. — Ktoś nadchodzi — szepnął Paul. — Szybko, ukryjmy się w krzakach! Pośpiesznie ukryli się w zaroślach. Kroki były już bardzo blisko. Wkrótce rozpoznali w ciemnościach zarysy jakiejś postaci, nie byli jednak w stanie dojrzeć jej twarzy. — Pst! — syknęła postać. — Jest pan tu, Wallert? Usłyszawszy to nazwisko wiedzieli już, że mają przed sobą sprzymierzeńca. Wyszli więc z ukrycia. — Na Allaha! — przeraził się zaufany Cykimy. — Trzech ludzi! Miałeś przyjść sam, effendi! — Zabrałem ze sobą przyjaciół, aby czuwali nad moim bezpieczeństwem. — O to ja się już zatroszczę. Pojedynczy człowiek jest pewniejszy, aniżeli trzech. Odeślij ich z powrotem! — Nie da się. Skoro znaleźli się już w ogrodzie, niech zostaną. Kiedy przyjdzie twoja pani? — Cykima wysłała mnie, abym sprawdził, czy już przyszedłeś. Nadejdzie, skoro tylko dowie się, że jesteś. Jak dostaliście się do ogrodu? — Przez bramę. Ale nie troszcz się o nas, tylko przyprowadź Cykimę. — Muszę się o was troszczyć, wydaje się bowiem, że nie wszystko jest w porządku. Nasz pan jest tutaj. — Ibrahim? — Tak. I jest z nim derwisz Osman. Jeżeli on tu jest, to z pewnością stało się coś, z czego nie należy się cieszyć. Spotkali się już po południu i zachowywali bardzo tajemniczo; nie mogłem nic zobaczyć, ani się dowiedzieć. Wygląda na to, że zaczęli się pakować, tak jak gdyby mieli wyjechać. — Chyba nie zabiorą ze sobą Cykimy? — Nie sądzę. Podkradłem się kilka razy do haremu i nie zauważyłem, żeby pakowano jakieś rzeczy należące do kobiet. — Gdzie ona mieszka? — W tym pokoju z oświetlonym oknem. — Jak więc dostanie się na dół? — Tam z przodu, przy murze, leży drabina używana przez ogrodnika przy podcinaniu gałęzi. Postawię ją przy oknie i Cykima zejdzie po niej. — A jeżeli przypadkowo ktoś nadejdzie i ją zauważy? — Będę stał na straży na dziedzińcu i natychmiast zamelduję o wszystkich podejrzanych rzeczach. Niech Allah będzie z wami! — rzucił odchodząc. Odeszli także Dawid Lindsay i Paul; ruszyli wzdłuż wysypanej drobnym piaskiem ścieżki prowadzącej z tego zakątka ogrodu do domu. Było ona po obu stronach wysadzana ozdobnymi krzewami. Przy jednym z nich Paul zatrzymał się. — Tu będzie najlepiej. Połóżmy się w trawie za tymi krzewami. Uczyniwszy to, mogli teraz dokładnie obserwować okno pokoju, w którym mieszkała Cykima. Światło przedzierało się między prętami kraty. W tym czasie zaufany Cykimy przystawił już drabinę, wspiął się po niej i cicho zapukał w kratę. Zobaczył przez nią swa panią siedzącą na otomanie z Czitą. Cykima podeszła do okna. — Czy on już przyszedł? — Tak, czeka w ogrodzie. — Zaraz wyjdę. Cykima zgasiła lampę, przeszła przez okno na drabinę i zeszła po niej do ogrodu. — On nie przyszedł sam, o pani — zameldował sługa. — Zabrał ze sobą tych dwóch. — Cóż za nieostrożność! Czy są razem? — Nie. Ukryli się bliżej budynku. — Idź więc na dziedziniec i miej uszy i oczy otwarte! — Pozwól mi jednak najpierw zadać ci pytanie, o pani. Czy uciekniesz z tym cudzoziemcem? — Czy wtedy zdradziłbyś mnie? — Nie. Allah świadkiem, że jestem ci wierny. — Powiem ci więc, iż może się tak zdarzyć, że z nim odejdę. — Weź mnie więc ze sobą, o pani! — Taki mam zamiar. Oddałeś mi wielkie przysługi i chętnie cię ze sobą zabiorę. Idź już jednak, nie wolno nam tracić czasu. Sługa oddalił się w stronę dziedzińca, a Cykima pośpieszyła do ogrodu. Hermann siedział w tym czasie na ławce wśród zarośli pogrążony w trwożliwym oczekiwaniu. W żadnym wypadku nie przeceniał bezpieczeństwa tego przedsięwzięcia, ale jeszcze większe było jego szczęście z bliskiego spotkania z ukochaną. Usłyszał jej lekkie kroki, zanim jeszcze zdołał zobaczyć otuloną ciemnym płaszczem postać. Wstał z ławki i rozpostarł ramiona, aby przycisnąć ją do siebie. Opuścił je znowu, gdy usłyszał jej przyjazny, ale chłodny głos. — Niech cię chroni Allah — odezwała się powściągliwie. — Chciałeś ze mną rozmawiać. — Czy to ty jesteś Cykima, którą widziałem w Dolinie Słodkiej Wody? — Widziałeś tylko moją dłoń, która podałam, aby ci podziękować. — Och, widziałem nie tylko twą dłoń, ale także i ciebie, bez kwefu, kiedy bawiłaś się ze swymi towarzyszkami na polanie! Gniewasz się na mnie? — Nie byłoby to sprawiedliwe z mej strony, skoro zaryzykowałeś dla mnie swe życie. Usiądź i pozwól, abym usiadła obok ciebie. Słowa te zabrzmiały co prawda miło, ale w żadnym razie nie tak, jak mówi kobieta, której serce usycha z tęsknoty za ukochanym. Hermann usiadł. Zapadła chwila przykrego niemal milczenia. — Dlaczego chciałeś ze mną rozmawiać? — zaczęła w końcu. — Nie wiesz tego, Cykimo? — Podsłuchiwałeś mnie i widziałeś bez kwefu. Spodobałam ci się. Teraz odwiedzasz mnie, aby opowiadać potem w swej ojczyźnie, jaki to byłeś odważny, jak to wdarłeś się do czyjegoś haremu, aby zdobyć serce kobiety. — Fałszywie mnie oceniasz, bardzo fałszywie. — A jak jest naprawdę? — Kocham cię! Kocham cię z całego serca! — Tak mówi każdy, kto chce zdobyć kobietę dla swej rozrywki. — Rozrywki? O Cykimo, jak bardzo mnie nie znasz! Powiedziałem to absolutnie poważnie! Czy znasz tę starą przypowieść, że podczas narodzin chłopca Allah wywołuje w niebie imię dziewczynki, która ma do niego należeć, mimo iż urodzi się dopiero później? — Słyszałam o niej. To chrześcijańska legenda. — A więc, kiedy cię zobaczyłem, miałem uczucie, że podczas moich narodzin Allah wywołał właśnie twoje imię. Zdawało mi się, że moja dusza nie potrafi połączyć się z żadną inną, jak tylko z twoją! Od tamtej chwili należę tylko do ciebie; byłem wtedy pewien, że zaryzykuję dla ciebie me życie! Dlatego byłem tak szczęśliwy, gdy spłoszyły się twoje woły i mogłem cię uratować. Słyszałem twój głos, widziałem twą rękę, którą wolno mi było ucałować — a potem, potem ujrzałem cię znowu na bazarze! Czyż nie było to zrządzenie boskie? O Cykimo, mojego zachwytu nie dało się wtedy zmierzyć żadną ziemską miarą! Czy ciągle jeszcze sądzisz, że przyszedłem dziś do ciebie dla rozrywki? Hermann mówił to z żarliwością i głębokim przekonaniem; pochylał przy tym ku niej, aby sprawdzić jakie wrażenie wywarły na niej te słowa. Cykima nie zdjęła kwefu, ale opuściła głowę, jak gdyby wsłuchiwała się w jakiś swój wewnętrzny głos. — A więc kochasz mnie naprawdę i chcesz, abym została twoją żoną? — zapytała w końcu ściśniętym głosem. — Tak i przysięgam ci, że przyprowadziło mnie do ciebie tylko moje serce! — Jesteś chrześcijaninem, nieprawdaż? — Tak. — Czy chrześcijanom wolno pojmować za żonę mahometankę? — Nie, ale miłość nie zna żadnych przeszkód. — Dobrze — odparła szybko zwracając głowę ku niemu. — Jeżeli przyrzeknę ci moją miłość, czy, aby mnie posiąść, opuścisz swoją wiarę i przejdziesz na moją? Tego pytania Hermann nie oczekiwał. — Nie — odparł po chwili z wahaniem. — A więc mnie nie kochasz! — O Cykimo, całe moje życie należy do ciebie — aż po grób — ale moje zbawienie wieczne… — Tak więc myślisz, że dla ciebie to ja zmienię moją wiarę? — Mam taką nadzieję. — A więc oczekujesz ode mnie większego poświęcenia, niż od siebie. Tymczasem moja wiara jest dla mnie tyle samo warta, co twoja dla ciebie. — Czy nie możemy do siebie należeć, nie zmieniając naszej wiary? — Nie; sam oświadczyłeś przed chwilą, że chrześcijanin nie może poślubić wyznawczyni Proroka. Hermann podniósł się z ławki i powiedział ze smutkiem: — Kędy przyrzekłaś spotkać się ze mną nie myślałem, że nasza rozmowa tak się zakończy. Tęskniłem za tobą i pragnąłem cię; miałem wrażenie, że otwierają się przede mną niebiosa, a tymczasem… Hermann nie dokończył zdania i odwrócił się. — Jestem zmuszona rozmawiać z tobą w ten sposób — odparła, a on usłyszał w jej głosie drżenie. — Jesteś co prawda mężczyzną, ale jeszcze młodym; górę wzięła twoja wyobraźnia. Nie znasz jeszcze życia i myślisz, że uda ci się zdobyć wieczne szczęście, jeżeli będziesz słuchał tylko głosu serca, które często bije szybko i gwałtownie, ale niebawem uspokaja się. Hermann gwałtownie odwrócił się do Cykimy. — Bądźmy szczerzy wobec siebie! Przyjęcie, jakie mnie spotkało, nie jest takie, jakiego oczekiwałoby kochające serce. A więc mnie nie kochasz? — Nie — odparła cicho. Było to bardzo krótkie słowo, a jednak zawierało w sobie wszystko, co można powiedzieć o bólu i cierpieniu. — Dlaczego więc kazałaś mi tu przyjść? — zapytał gorzko. — Usiądź najpierw spokojnie obok mnie, a potem porozmawiajmy. — O czym możemy jeszcze rozmawiać? Powiedziałaś mi, że mnie nie kochasz i to wystarczy. Nie mam tu już nic do szukania i mogę odejść. — Chcesz więc pozostawić samą nieszczęśliwą istotę, która chce cię poprosić o pomoc i współczucie? Hermann, który już miał zamiar odejść, zatrzymał się słysząc ostatnie słowa. — Chcesz prosić mnie o pomoc? — zapytał. — I jesteś nieszczęśliwa? — Bezgranicznie! Tylko z tego powodu pozwoliłam ci przyjść do ogrodu. — Ponieważ jesteś zależna od woli tego łotra Ibrahima? — Tak. — Mam cię uwolnić? — Tak. — Kiedy? — Jak najszybciej. — I dokąd mam cię zawieźć? — Dokąd chcesz. Pójdę za tobą wszędzie, byle tylko się stąd wydostać! — Jako kto chcesz pójść za mną, jeżeli mnie nie kochasz? Chyba nie jako moja żona? — Nie, to niemożliwe. Ale proszę cię, abyś został moim przyjacielem i zabrał mnie stąd jako swą przyjaciółkę, twoją siostrę. Cykima wstała, zdjęła kwef z twarzy i prosząco położyła dłonie na ramionach Hermanna. On jednak nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Jego miłość nakłaniała go z całym naciskiem, by posłuchał jej prośby, za to rozum nakazywał mu ostrożność. — Uczynisz tak? — zapytała. — Proszę, daj mi twą rękę na znak, że się na mnie nie gniewasz. Przyrzeknij mi, że nie będziesz miał mi za złe, iż nie oddałam ci mego serca. Mówiąc to, wyciągnęła do niego obie ręce; pod wpływem współczucia i rycerskości Hermann schwycił jej dłonie i mocno uścisnął. — To Bóg daje nam miłość. Tylko on wie, jak bardzo krwawi moje serce, ale to co czyni, jest dobre. Tak, chcę być twoim bratem! — Niech Allah błogosławi cię za te słowa! Czuję, że straciłabym dla ciebie moje serce, gdyby jeszcze do mnie należało. — Ach, więc kochasz innego? — Tak. — Cóż za szczerość! Czuję ją w mym sercu jak rozżarzone żelazo. — Są lekarze, którzy leczą choroby przy pomocy rozżarzonego żelaza. — Tak, weterynarze — odparł gorzko Hermann. — Albo czarownicy wśród dzikich ludów. — To żelazo przyczyni się do tego, że i twoja rana wyleczy się i zabliźni szybciej. — Chcesz więc, abym cię stąd wydostał? — Z całego serca! — Chcesz pojechać do niego? — Tak. — I po to, aby się do niego dostać, mam cię stąd uwolnić? — Modliłam się do Allaha, aby to uczynił. Hermann westchnął głęboko. — To dziwne — powiedział po chwili gorzko. — Przychodzę tu, aby położyć u twych stóp me serce. Przychodzę, by ci powiedzieć, że nie potrafię bez ciebie żyć — a ty żądasz teraz, abym cię uratował dla innego! Nie wiesz, czego ode mnie żądasz! — Wiem o tym doskonale. To największa ofiara, jakiej można zażądać na tym świecie, ofiara, którą może ponieść tylko silny i wspaniałomyślny człowiek! — A ty uważasz mnie za tak silnego i wspaniałomyślnego? — Tak. Kiedy cię ujrzałam, gdy poskramiałeś spłoszone woły, od razu powiedziałam sobie, że jesteś taki jak on. Jesteś w ogóle do niego podobny! Masz jego twarz, jego rysy, jego oczy, usta, głos. Jesteś podobny do niego jak brat do brata. — Kim on jest? — Oficerem. — W służbie sułtana? — Nie, służy u rosyjskiego cara. — Jak się więc poznaliście? — Pochodzę z Kaukazu. Mój ojciec był jednym z najdzielniejszych wodzów; przez całe życie walczył z Rosjanami. Pewnego razu wziął do niewoli jednego z ich oficerów i przywiózł go do nas, w góry. Poznaliśmy się tam i pokochali. Później został wymieniony za naszych jeńców i na pożegnanie przyrzekł mi, że przyjedzie po mnie i weźmie za żonę. Po zawarciu pokoju mój ojciec pojechał do Moskwy zabierając mnie ze sobą. Zaczęłam się dopytywać o mego ukochanego i dowiedziałam się, że po powrocie z niewoli car wysłał go daleko do Azji. Pokój nie trwał jednak długo; wojna zaczęła się na nowo. Mój ojciec zginął. Zostałam sama i podług starych obyczajów musiałam poddać się woli rady wodzów. Miałam zostać oddana jednemu z nich za żonę; broniłam się przed tym. Nie wiesz, co to oznacza wśród naszych ludów. Dano mi czas do namysłu i kiedy nadal pozostawałam wierna mej miłości, zawieziono mnie na wybrzeże, załadowano na statek i sprzedano do Stambułu. Nie miałam już od tej chwili żadnej przeszłości; nie uratowałam z niej nic poza moją miłością, zgryzotami i zatrutym sztyletem, jaki dał mi niegdyś mój ukochany. — Biedna dziewczyno! A twój ukochany? — Och, chyba nigdy się nie dowiedział, dokąd mnie wywieziono! Cykima skurczyła się w sobie i zaczęła cicho szlochać. Jej płacz głęboko ranił duszę Hermanna. Łagodnie wziął ją za ręce. — Nie płacz! Może uda nam się go odnaleźć, będę go szukał. Cykima z wdzięczności odwzajemniła uścisk i spojrzała mu w oczy. — Widzisz, że miałam rację? Najpierw się gniewałeś, a teraz chcesz mi nawet pomóc w jego odnalezieniu! — Czy powiesz mi jego imię? — Mówiłam do niego Bogumir. — To rosyjskie imię i oznacza w moim języku Gottfried. Jest więc Rosjaninem z urodzenia? — Nie. Nic mi nie powiedział o swej rodzinie. Ale słyszałam, jak rozmawiał z Niemcami z Tyflisu, którzy przywędrowali w nasze góry, w ich ojczystym języku. Twierdzili, że mówi nim tak dobrze, jak gdyby urodził się w Niemczech! — Czy powiedział ci, jak się dalej nazywa? — Nie. — Ale musiał mieć przecież jakieś nazwisko! Nie tylko samo imię! — Nie wiem. Był kapitanem i nazywano go… ach, nie potrafię sobie przypomnieć tego długiego, obcego słowa. Nigdy go przy mnie nie wymawiał, zaś słowo Bogumir było krótsze i łatwiejsze. — Ale musisz znać przecież jego nazwisko! — Pamiętam tylko jego początek; pierwsze dwie sylaby. — Jak one brzmią? — Orioł. — Nie wiesz, jak ono brzmiało dalej? Pomyśl dobrze! Jak można znaleźć człowieka, nie znając nawet jego nazwiska? — Było ono dla mnie zbyt trudne do wymówienia. Myślę, że było w nim coś jak „cze” lub „czu”. Zaskoczony puścił jej ręce. — Na Boga! Przypomnij sobie dobrze! Było tam rzeczywiście jakieś „cz”!? — Tak. Hermann cofnął się o krok ciężko dysząc. — Co ci się stało? — spytała zdziwiona. — Przeraziło cię coś? — Ach nie — odparł wzburzony. — To nie strach, lecz radość! Mówisz więc, że był do mnie podobny? — Jak brat do brata. — I miał na imię Bogumir, czyli Gottfried? Mój Boże, spraw, aby i reszta się zgadzała! Przypomnij sobie dokładnie, Cykimo: czy nazwisko, którego nie mogłaś zapamiętać mogło brzmieć — uważaj dobrze — Oriołskij? — Tak, tak! To ono! Oriołskij, kapitan Oriołskij! Co to znaczy? — Mniej więcej to samo co Adlerhorst. — Nie znam tego słowa. — To po niemiecku. I przysięgam ci, że wydostanę cię z tego domu; człowiek, którego kochasz jest moim bratem! Cykima spojrzała na niego bez słowa. — Twoim… bratem? — powiedziała dopiero po chwili. — Tak. Nazwisko się zgadza i jestem do niego podobny. — Na Allaha! To nie do wiary! — Trudno, abym się pomylił. To nazwisko jest bardzo rzadkie… imię też się zgadza… ach, czuję, że jest tak, jak mówię! — Allah jest wszechmocny i miłosierny. Teraz zapewne dowiem się, gdzie jest Bogumir? — Niestety, nie mogę ci tego powiedzieć, ponieważ sam tego nie wiem. — Ty nie wiesz? Nie wiesz, gdzie jest twój brat? — Nie. Mogę ci tylko powiedzieć, że nieszczęście, przestępstwo porozrzucało wszystkich członków mojej rodziny po całym świecie. Już od dłuższego czasu szukam zaginionych i dzięki tobie odkryłem dziś ślad jednego z braci. — To cudownie! — Tak, to rzeczywiście cud. Pójdę tym śladem i odnajdę brata. — Co za szczęście! Czuję że zbliża się moje wybawienie! — Tak, będziesz wolna. Chcesz pójść ze mną? — Kiedy? — Teraz. — To chyba nie będzie możliwe. Mam przyjaciółkę; przyrzekłam, że pomogę jej uciec razem ze mną — nie gniewaj się na mnie — przyrzekłam też jeszcze komuś, że ją zabiorę ze sobą. — Kto to jest? — Młody Arabadżi, który jest również i waszym sprzymierzeńcem. — Dobrze. Ale dlaczego twoja przyjaciółka chce uciec? — Bej ma zamiar uczynić ją swą małżonką, ale ona kocha kogoś innego. — Czy jej ukochany mieszka tu, w Stambule? — Tak, przynajmniej na razie. Jest cudzoziemcem. — Cudzoziemcem? Jak się poznali? — Ona jest tu dopiero od wczoraj; powiedziała mi, że poznała go, kiedy malował jej portret. — Jak… gdzie… cooo? Dziewczyno! Czy twoja przyjaciółka ma może na imię Czita? — Tak, tak ma na imię. Znasz ją? — Była u handlarza niewolników, Bariszy? — Tak, bej kupił ją od niego. Na Allaha, ty naprawdę ją znasz! — Och, znam nawet jej ukochanego. — Tego malarza? — Tak. Odwiedził mnie dziś rano opowiadając o swym nieszczęściu. — Zabierzesz ją więc ze mną i zaprowadzisz do niego? — Nie, nawet by mi to nie przyszło do głowy. Niech ją sam stąd zabierze! — Ależ dlaczego? Czy ta biedaczka ma jeszcze długo czekać? — Nie. Pójdzie z nami, jeszcze dzisiejszej nocy, bowiem jej malarz jest tu, w ogrodzie. To jeden z dwóch moich przyjaciół, którzy przyszli razem ze mną. Natychmiast go tu sprowadzę. — Na Allaha! — wykrzyknęła cicho Cykima. Hermann pobiegł, ale nie ścieżką, lecz prosto przez trawnik, który tłumił odgłos jego kroków. Nie wiedział co prawda dokładnie, gdzie ukryli się jego przyjaciele, ale w pobliżu zarośli usłyszał cichy okrzyk. — Hermann? — Tak. Zza krzewów wyłonił się Paul, a za nim sir Dawid. — Nie było cię całą wieczność — mruknął Anglik przeciągając się. — Pójdzie z nami? — Tak, natychmiast. Ale nie sama: zabierzemy ze sobą jej przyjaciółkę i służącego. Ta przyjaciółka nazywa się chyba Czita. — Czita? — wyrzucił z siebie Paul. — Powiedziałeś to w tak dziwnym sposób… to chyba nie jest… — Tak — roześmiał się Hermann. — To jest twoja Czita! — Boże w niebiesiech! — Cykima przyrzekła jej, że ją ze sobą zabierze. — No to chodźmy… ale szybko! Paul pomknął w kierunku ławki. Obaj przyjaciele ruszyli za nim nieco wolniej. Kiedy Normann zbliżył się do Cykimy, natychmiast zapytał: — Czy zrobił jej krzywdę? — Nie, nie wolno mu było jej tknąć. — W przeciwnym razie połamałbym mu wszystkie żebra! A więc Czita opowiadała ci o mnie? — Bez przerwy, całymi godzinami! — roześmiał się Hermann, który właśnie się zbliżył. — Ale nie traćmy czasu. Cykima przyprowadzi tu zaraz Czitę. — Jak przedostaniemy się przez mur? — zapytała Cykima. — Nie martw się; mamy klucz od bramy. Zabraliśmy go wczoraj paszy. — A więc to wy go napadliście? — Tak, teraz możemy się do tego przyznać. Ale pośpiesz się, abyśmy nie musieli zbyt długo czekać. Cykima nie kazała sobie tego dwa razy powtarzać. Pobiegła do stronę domu, wspięła się po drabinie i przez otwarte okno wśliznęła się do ciemnego pokoju. Paul był niezdolny w milczeniu znosić swoje szczęście. — Któżby pomyślał! — roześmiał się stłumionym głosem. — Czita została sprzedana właśnie tutaj! Zabierzemy więc swoje ukochane z tego samego haremu! Cudownie! Hermann stał milcząc, ogarnięty mieszanymi uczuciami. — W twoich żyłach musi płynąć rybia krew, przyjacielu! — szepnął Paul do Hermanna. — Niestety, nie. Z całą szczerością Cykima wyznała mi, że kocha innego. — I mówisz to tak obojętnym tonem? Żartujesz, naturalnie! Gdyby cię nie kochała, nie zabrałbyś jej ze sobą… ona też by z tobą nie poszła, gdyby cię nie kochała. — A jednak tak jest. Powiedziała mi nawet jego nazwisko, które mnie zaskoczyło. Kocha rosyjskiego oficera,; nazywa się Oriołskij. — Orioł… Orioł… — powtórzył sir Dawid. — Co za dziwne nazwisko! Można sobie połamać język. — Ale dla nas ma ono wielkie znaczenie. — Dlaczego? — Bo po niemiecku oznacza to w wolnym tłumaczeniu Adlerhorst. — The devil! — Po tym, co mi opowiedziała Cykima, nie jest to Rosjanin, lecz Niemiec. — Czyżby to był ślad twojego zaginionego… Heavens! Ktoś chyba woła o pomoc?! — Tak, to głos kobiety! Chodźmy szybko! Przyjaciele pobiegli w stronę domu. Kiedy minęli już zarośla zobaczyli, że otwarte okno Cykimy jest jasno oświetlone. — Chyba ich tam nie ma — powiedział z troską w głosie Paul. — Z pewnością — odparł Hermann. — Będzie się strzegła, aby oświetlać pokój tak jasno, gdy chce uciec. Podejdźmy bliżej! Przebiegli przez miękki trawnik. Zbliżywszy się do domu zobaczyli w oknie dwóch mężczyzn. — Do diabła! — szepnął sir Dawid. — To przecież Ibrahim Bej! — I derwisz! Coś tu nie jest w porządku! — Ibrahim ma w ręce lampę, wychyla się przez okno. Ach! Ibrahim wysunął teraz lampę za okno. — Na szatana! — usłyszeli jego głośne przekleństwo. — O okno oparta jest drabina! Natychmiast pojawił się obok niego derwisz. — Weszła do pokoju przez okno? — Z całą pewnością. — Była więc w ogrodzie. Czego tam szukała? — Sam się o to pytam! — Czyżby ten przeklęty Wallert… — Oszalałeś?! — A czego by szukała w ogrodzie? Biegnij szybko to sprawdzić! Może jeszcze tam jest. Obaj mężczyźni wybiegli z pokoju, który teraz ponownie pogrążył się w ciemności. — Wiemy teraz, co chcą uczynić — uśmiechnął Hermann. — Nie żartuj! — odparł Paul. — Z jego słów wynika, że schwytał Cykimę. Mamy chyba jeszcze czas, żeby uciec przez bramę; ale co z kobietami? Zostawimy je? — Nie! — powiedział zdecydowanie Lindsay. — A więc na drzewo, a potem na mur! W chwilę później byli już przy platanie. Wspięli się szybko do góry, a potem po gałęziach przeszli na mur. Zaledwie nań dotarli, usłyszeli już kroki i głosy. — Zbliżają się — szepnął Hermann. — Nic nie szkodzi — odparł Paul. — Sądzę, że jesteśmy tu bezpieczni. — Co będzie, kiedy któryś z nich wpadnie na ten sam pomysł? — Myślisz, że zechce wejść na drzewo? — Tak. — Wtedy nie pozostanie nam chyba nic innego, jak go stąd zestrzelić. — W ten sposób sprowadzimy nieszczęście na Cykimę, bo potwierdzimy, że była razem z nami w ogrodzie. — A czy jest jeszcze jakiś środek, aby odwieść ich od wspinania się na drzewo? — Chyba go znam. Paul, pomóż mi przytrzymać tę gałąź do chwili, aż któryś z nich wpadnie na pomysł wejścia na nią. Konar po którym nasza trójka przesunęła się na mur, był gruby i zwisał mnie więcej cztery stopy nad nim. Hermann uniósł się i przyciągnął go wolno do siebie. Paul pomógł mu go przytrzymać. Leżeli tak teraz na murze, zwróceni głowami do siebie i przytrzymywali gałąź. — Dobry pomysł! — szepnął malarz. — Prawda? Jeżeli któryś z tych łotrów wlezie na górę, to po prostu puścimy gałąź; wyleci w powietrze, a potem spadnie, nie wiedząc nawet, jak to się stało. Pst… już tu są! Hałas, jakim Ibrahim i derwisz obudzili wszystkich, szybko się zbliżał. Tłum białych i Murzynów stworzył linię na całą szerokość ogrodu; zbliżali się teraz do narożnika. Ponieważ ogród zwężał się, linia była coraz gęściejsza i wkrótce prześladowcy stali już jeden obok drugiego. Wszyscy mieli w dłoniach papierowe latarnie i byli uzbrojeni w najprzeróżniejsze przedmioty, jakie wpadły im w ręce w pośpiechu. Lewe skrzydło tej dziwnej armii zatrzymało się w pobliżu plątana, podczas gdy prawe przeszukiwało zarośla. Pośrodku stał Ibrahim, a obok niego derwisz Osman. — Przejrzyjcie dokładnie każdy krzew! — rozkazał Ibrahim i w milczeniu oczekiwał na zakończenie poszukiwań. Nie znaleziono jednak niczego i nikogo. — A więc pomyliliśmy się — stwierdził Ibrahim. — W ogrodzie nie było nikogo, a Cykima pozwoliła sobie tylko na mały spacer. — Wybacz mi, beju — odezwał się derwisz. — A co, jeżeli ktoś tu był i zdążył się już oddalić? — W jaki sposób? — Przez mur! — Nikt się tam nie dostanie. — Mimo to, jest taka możliwość. Spójrz tylko na to drzewo! Człowiek łatwo się może nań wdrapać i przejść na drugą stronę. — Ale nie zejdzie po tamtej stronie na dół. Mur jest zbyt wysoki, a w dole płynie strumień. — To prawda, ale Allah poddał mi pewną myśl. Ktoś mógł być w ogrodzie, a potem wspiął się na mur i położył na nim, aby spokojnie odczekać, aż odejdziemy. Powinniśmy to sprawdzić. — Jeśli idzie o mnie, zgoda. Omar, wejdź na górę! Gruby czarny niewolnik odłożył latarnię, podszedł do drzewa, objął go ramionami i spróbował wspiąć się do góry. Ponieważ cała rozmowa prowadzona była po turecku, sir Dawid nie zrozumiał z niej ani słowa. Kiedy ujrzał jednak próby Murzyna, zbliżył usta do ucha Paula. — Tak myślałem: chcą się dostać na górę. — Temu grubemu to się nie uda. Niewolnik dyszał i sapał jak lokomotywa. Za każdym razem, gdy się trochę podciągnął, zaraz się zsuwał. — Emin, popchnij go! — rozkazał gniewnie Ibrahim. Emin, a potem inni zaczęli pomagać Murzynowi; połączonymi siłami udało im się w końcu podsadzić grubasa tak wysoko, że zdołał schwycić najniżej rosnącą gałąź. Zamiast jednak się podciągnąć, bezsilny niewolnik zakołysał się kilkakrotnie tam i z powrotem, a potem puściwszy się, spadł. Wtedy derwisz zdjął swój brudnobiałą opończę i objął pień, aby samemu się nań wdrapać. Widać było, że nie ma wprawy w wspinaniu się na drzewa, ale wchodził coraz wyżej. Zdyszany usiadł w końcu na jednej z gałęzi, aby odpocząć przez kilka chwil. — Widzisz coś na murze? — zapytał go w napięciu Ibrahim. — Nie. — No to schodź! — Popatrzę jeszcze trochę dalej. Nikt nie położyłby się od razu tu, na skraju. Jeżeli ktoś tu jest, to ukrył się dalej, aby nie zostać odkrytym od razu. — Nadchodzi! — szepnął Hermann. — Puścimy gałąź na „trzy”. Raz… dwa.. — Tylko nie spadnij! — ostrzegł derwisza Ibrahim. — O czym ty myślisz, panie! — odparł zraniony w swej dumie derwisz. — Allah podarował mi talent wspinania się jak kot. Nie jestem w stanie spaść. — Trzy! — powiedział cicho Hermann. Gałąź poleciała z wielką siłą do góry; derwisz został wyrzucony w wyższe partie drzewa, a potem z trzaskiem spadł na ziemię. Wszyscy zaczęli krzyczeć ze strachu i przerażeni, oświetlili leżącego na trawniku derwisza, który mimo swej pobożności przeklinał na czym świat stoi zwijając się z bólu. — Złamałeś sobie coś? — zapytał z troską Ibrahim. — Nie wiem, muszę dopiero sprawdzić — jęknął Osman. Zebrał się na czworaki, i ostrożnie stanął na nogach. Hermann czekał tylko na tę chwilę. — Teraz wszyscy się na niego patrzą — szepnął do Paula. — może mi się uda… — i podniósł się błyskawicznie, schwycił gałąź i przyciągnął znowu do siebie. — No, mamy ją znowu! — ucieszył się. — To na wszelki wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy jeszcze raz wdrapywać się do góry. Po drugie, nie zauważą, że gałąź została odchylona. — Nic mi nie jest — odpowiedział w tym momencie swemu panu derwisz. — Niech Allahowi będą dzięki, że nie zrobiłeś sobie krzywdy. To niedobrze, gdy człowiek potrafi się wspinać jak kot. — Rozumiem — odparł na tę złośliwą uwagę wściekły Osman. — Któż jednak wpadłby na pomysł, że ta gałąź może tak nagle podskoczyć do góry. — Podskoczyć? Nigdy nie słyszałem, aby jakąś gałąź poruszała się wedle swej woli! — A jednak. — Tak, ugięła się pod tobą i wróciła na swoje miejsce, gdy spadłeś. Tak się dzieje z każdą gałęzią. — Nie, ona uderzyła mnie, kiedy byłem obok niej. Dlatego spadłem. Ktoś musiał stać wyżej ode mnie. — Wobec tego sprawdź ją jeszcze raz! Niewolnicy unieśli latarnię i wszyscy spojrzeli w górę. — Niepojęte! — warknął derwisz. — Mógłbym przysiąc, że sama poruszyła się do góry. — Wyleczyłeś się już więc z pomysłu, że ktoś jest na górze? — Niech Allah pognębi jego i wszystkich, którzy są na murze! — Nie będziesz więc wchodził jeszcze raz? — Śmiej się, śmiej! Niech teraz ktoś inny spróbuje. — To bez sensu. Chodźmy, mamy co innego do roboty — dodał Ibrahim i ruszył w stronę domu. Wkrótce odgłosy ich kroków umilkły, a w ogrodzie zapanowała ponownie ciemność. — Był to ratunek w ostatniej chwili! — powiedział oddychając z ulgą Paul. — Twój pomysł był rzeczywiście wspaniały, Hermannie. — Dzięki Bogu, uratował nas i miejmy nadzieję, że kobiety także. Co teraz zrobimy? — W każdym razie, nie pozostaniemy na górze. Jest tu piekielnie niewygodnie. Jeżeli ktoś wpadnie na pomysł, aby dokładnie przeszukać to miejsce, to może nas jednak znaleźć, podczas gdy ogrodu raczej nie będą przeszukiwać po raz drugi. Lepiej więc ukryjmy się na dole. — Wobec tego schodzimy! Po kolei ześliznęli się na trawnik i pobiegli w stronę zarośli, aby ukrywszy się, poczekać na dalszy rozwój wydarzeń. W ogrodzie jednak nadal panowała cisza. Dopiero po długiej chwili usłyszeli kroki wielu mężczyzn maszerujących wzdłuż strumienia, po drugiej stronie muru. Przyjaciele nie przeczuwali, że był to Ibrahim i tragarze z dwiema lektykami, w których znajdowały się oszołomione narkotykiem Cykima i Czita. Cała karawana zmierzała w stronę statku. Przyjaciele czekali jeszcze przez dłuższy czas w ogrodzie, aż wreszcie skończyła się ich cierpliwość. — W ten sposób nie dojdziemy do niczego — stwierdził malarz. — Albo stało się jakieś nieszczęście, albo na skutek jakiegoś przypadku nie mogą przyjść do nas. Proponuję, żebyśmy zorientowali się w sytuacji, nawet gdyby to było związane z pewnym niebezpieczeństwem. — W jaki sposób? — Po prostu podejdziemy do domu. Zobaczymy, czy drabina stoi jeszcze pod oknem. Okno pokoju Cykimy było ciemne, a drabina zniknęła; znaleźli ją leżącą pod ścianą. — Stańcie na straży przy obu narożnikach, a ja wejdę na górę — powiedział malarz. Sir Dawid ruszył na prawo, a Hermann w lewo. Paul oparł drabinę o ścianę i wszedł na górę. Okno znowu było zamknięte założoną od środka kratą. Ponieważ nie było w nim szyby, z łatwością można byłoby usłyszeć, gdyby ktoś był w środku. Przez chwilę Paul nadsłuchiwał z wytężeniem, nie udało mu się jednak usłyszeć najmniejszego dźwięku. — Czita! — szepnął w końcu. Odpowiedziała mu cisza. — Cykima! Cisza. W końcu zszedł na trawnik i odstawił drabinę na dawne miejsce. — Na górze nie ma już nikogo. Chyba zaczęli coś podejrzewać i przenieśli kobiety do innego pomieszczenia. Będziemy musieli przyjść znowu jutro. — Co się mogło stać? — zastanawiał się Hermann. — Kto to wie? — Co, mówisz o tym tak spokojnie?! Czuję straszny lęk. Jeszcze przed chwilą przeszło po drugiej stronie muru tylu ludzi. A jeżeli je stąd zabrali? — Dokąd mieliby je zabrać? — Zaczęli coś podejrzewać i przenieśli je do pałacu Ibrahima. Wtedy koniec z naszym uprowadzeniem. — Nawet i w takim przypadku nie należy tracić nadziei! Jej zaufany, Arabadżi, zna nasz adres i z pewnością przekaże nam jakąś wiadomość. — Może zabrali go tak samo jak Cykimę. — Coś w tym jest, co mówisz. Zaraz rano, kiedy to będzie tylko możliwe, przyjdę tu, aby zasięgnąć języka. — I sprowadzisz podejrzenia na siebie! — Nie, postaram się być ostrożny. Zaczyna już świtać. Musimy stąd szybko zniknąć. — Niech diabeł porwie tego łotra Ibrahima z całym jego haremem! — mruknął Dawid Lindsay. Przyjaciele znowu podbiegli pod mur i wzdłuż niego pomknęli w stronę bramy. Udało im się otworzyć ją bez kłopotów, a potem zamknąć, gdy znaleźli się już — na zewnątrz. Zatrzymali się dopiero w sporej odległości od ogrodu, aby naradzić się, czy lepiej jest pójść na jacht, czy też do mieszkania na placu Indżira Bostana. Wybrali jacht. W chwili, gdy się na nim znaleźli, obok przepłynęła łódź wypełniona pasażerami. Przyjaciele nie zwrócili na nią uwagi: byli piekielnie zmęczeni i postanowili położyć się na chwilę. Paul nakazał służbie, aby obudzono ich w odpowiednim czasie. Było już późne przedpołudnie, gdy malarz wstał z łóżka. Pozostali dwaj spali jeszcze; nie miał serca ich budzić. Pozostawił wiadomość o swoich zamiarach i ruszył w drogę na miejsce nocnych wydarzeń. Dotarłszy do bramy energicznie użył kołatki. Otworzył mu jakiś Murzyn. — Czego chcesz? — zapytał. — Czy jest już Ibrahim Bej? — Nie. — Kto tu więc teraz rozkazuje? — Zarządca. — Więc zaprowadź mnie do niego! — Kim jesteś? — Posłańcem w ważnej sprawie. To drobne kłamstwo pomogło. Pozwolono mu wejść i zaprowadzono do zarządcy. — Kto cię posyła? — zapytał zarządca. — Barisza. — Ten stary szaleniec?! Czego chce? — Najpierw mam zapytać się o portret Czity. Jest jeszcze nie skończony. Może bej chce, aby namalować go do końca. O obrazie Paul wiedział od Cykimy; postanowił teraz użyć tej informacji. — Musisz przyjść później: bej nagle wyjechał. — Dokąd? — Nie powiedział o tym nikomu. — Kiedy wróci? — Zapewne niezbyt prędko; zabrał ze sobą swe ulubione żony: Czitę i Cykimę. Paul drgnął zaskoczony. Zadał sobie wiele trudu, aby dowiedzieć się czegoś więcej, ale musiał wkrótce stwierdzić, że zarządca też wie niewiele. Wynajął więc osła i pojechał do Pery, do pałacu Ibrahima, aby tam, podając się za wysłańca jakiegoś dygnitarza, ostrożnie zasięgnąć języka. Dowiedział się jednak tylko tyle, że w nocy bej wyjechał w długą podróż parowcem. Natychmiast wrócił na jacht, aby przekazać złe wieści. Oczekiwano go już tam z niepokojem. — Czego się dowiedziałeś? — zapytał Hermann. — Wyjechali. — Kto? Chyba nie nasze kobiety? — Cała trójka: Ibrahim, Czita i Cykima. — Na Boga! Cóż za nieszczęście! — Gdybym tylko wiedział, gdzie on jest! Będę go ścigał aż na krańce tego świata! Hermann uderzył się nagle w czoło. — Wiem już! Jak mogłem choć przez chwilę mieć wątpliwości! — Bzdura! — mruknął Lindsaya. — Skąd miałbyś o tym wcześniej wiedzieć?! — Przypominasz sobie, że wczoraj, po wizycie u Ibrahima, poszedłem w ślad za sułtańską lektyką? Wiesz, kto wysiadł z niej przed domem Ibrahima? — Nie. — Wielki wezyr we własnej osobie. Masz jeszcze wątpliwości, że nagły wyjazd beja nie ma związku z tą wizytą? — Być może! Ale w ten sposób nie posunęliśmy się ani o krok. Kto nam powie, gdzie jest ten łotr? Może wielki wezyr? — Drwij sobie zdrów! Mam swoje źródła, by się tego dowiedzieć. Daję ci słowo, że jeszcze przed wieczorem powiem ci cel podróży Ibrahimowi. Powiedziawszy to, Hermann wziął kapelusz i wybiegł, nie zwracając uwagi na pytania, jakie padały w ślad za nim. Dawid Lindsay i Paul Normann musieli długo czekać na powrót Hermanna. Mijała godzina za godziną; zniecierpliwiony Lindsay wydawał sprzeczne rozkazy załodze, tak że jej członkowie zdumieni kręcili głowami. W końcu, późnym popołudniem, Hermann wrócił zdyszany i rozgorączkowany. Ale w jego oczach widać było żywy blask. — A więc? — zapytał Paul. — Ibrahim wyjechał do Tunisu, a ja pojadę za nim przy najbliższej okazji. — Do Tunisu? — zapytali jednocześnie sir Dawid i Paul. — Czego on tam chce? — Wyjaśnię wam tę sprawę tak krótko, jak to możliwe. Zdradziłem wam wczoraj, że pracuję w niemieckim wywiadzie. Fakt ten ma to do siebie, że muszę mieć oczy bardziej otwarte, aniżeli którykolwiek z normalnych obywateli. Dzięki mym zasługom zdobyłem zaufanie swych przełożonych; teraz wysyłają mnie tylko tam, gdzie idzie o szczególnie drażliwe sprawy, które należy rozwiązywać z wielką ostrożnością. W związku z tym poszedłem od razu do… nie, jego nazwisko nie ma nic do sprawy. Poszedłem więc do mego przełożonego. Był zaskoczony, kiedy opowiedziałem mu o wizycie wielkiego wezyra u Ibrahima; uznał tę informację za wiadomość dużej wagi. Natychmiast wysłał swoich informatorów i już po dwóch godzinach wiedziałem wszystko. — To znaczy? — zapytał Paul Normann. — To znaczy? — powtórzył sir Dawid. — A mianowicie to, że wczoraj popołudniu odbyło się posiedzenie Rady Ministrów, podczas którego postanowiono wysłać Ibrahima do Tunisu, aby czuwał nad krokami Mohammeda es Sadoka Beisa, któremu Wielka Porta niezbyt dowierza. Rozumiecie mnie? — No — odparł Dawid Lindsay. — Ten Tunis jest mi całkowicie obojętny, nie mówiąc już o tym Mohammedzie. Yes. — Opowiem wam więc w największym skrócie o sytuacji w Afryce Północnej. Francja dąży do zdobycia wpływów w Tunezji, a Mohammed es Sadok, który dopiero niedawno zażądał od Wielkiej Porty niezależności Tunezji, obawia się o swój tron i władzę. Dlatego szuka pomocy w Italii, z którą prowadzi rokowania dotyczące Trypolisu. Zauważmy jednak, że Trypolis należy do Wielkiej Porty. Możecie sobie więc łatwo wyobrazić, jak bardzo napięte są aktualnie stosunki sułtana ze swym byłym wasalem, bejem Tunisu. — To łatwo zrozumieć — powiedział Paul. — A Niemcy? Co one mają z tą sprawą wspólnego? — Niemcy? Są zainteresowane innymi terenami, ale nie może im być obojętne, gdy widzą jak Francja rozszerza swe posiadłości kolonialne w Afryce w nieskończoność. Dlatego starają się przeszkodzić dążeniom swego zachodniego sąsiada w Tunisie i z drugiej strony popierają starania Italii o zdobycie wpływów w Trypolisie. Czy wyraziłem się jasno? — Yes. Bardzo wyraźnie. Nadzwyczaj jasno! — pochwalił go sir Dawid. — Stąd też Niemcy obserwują uważnie kroki Wielkiej Porty podjęte przeciwko bejowi Tunisu. Dlatego też poświęcamy tak wiele uwagi podróży Ibrahima do Tunisu. A wiecie, kto ma go pilnować? — No — odparł potrząsając głową sir Dawid. — Ale ja wiem — wtrącił się Paul. — Mówiłeś przedtem, że pojedziesz do Tunisu. Czyżbyś to ty otrzymał zadanie…? — Tak, to ja — uśmiechnął się Hermann. — Wystarczyło tylko, że wspomniałem, iż chciałbym pojechać za tym Turkiem i już otrzymałem to zadanie. Wypływam jutro pierwszym parowcem. A ja jadę z tobą — uzupełnił malarz. Nonsens! Jutro! Dlaczego nie dzisiaj? Dlaczego nie natychmiast? Hallo, kapitanie! — Yes, sir! Kapitan zatrzymał się kilka kroków przed Anglikiem. — Kiedy możemy wypłynąć? — Dokąd, sir? — Do Tunisu. — W ciągu trzech godzin. Wcześniej się nie da, bowiem tyle czasu zabiorą formalności w kapitanacie portu. — Well! Więc za trzy godziny! Podczas gdy kapitan pośpieszył, by wydać konieczne rozkazy, Lindsay zwrócił się do dwóch Niemców. — Macie paszporty? — Ja zawsze noszę mój przy sobie — oświadczył Hermann. — Ja również — dodał malarz. — Well. A więc idźcie szybko z nimi do niemieckiego konsulatu, aby wbili odpowiednie pieczęcie. — Ja już to załatwiłem — uśmiechnął się Hermann. — Wypływamy więc za trzy godziny — stwierdził sir Dawid. — Go ahead — naprzód! Musimy dostać tego Ibrahima Beja! Trzeba się dowiedzieć, skąd ma ten zegarek; chciałbym się też nieco więcej dowiedzieć o tym Rosjaninie Er… Or… Or… — Oriołskij. — Tak, Oriołskij. Tutaj nic nie wyszło z uprowadzenia. Nevermind. W Tunisie powinno pójść lepiej. Well! Podczas gdy Paul poszedł, aby załatwić swe formalności paszportowe, Hermann kazał przywieźć na jacht bagaże swoje i przyjaciela. Wypłynęli dokładnie po trzech godzinach. Ubrany w swój garnitur w szarą kratę sir Dawid Lindsay stał na pokładzie pomiędzy oboma Niemcami. Miał pewną minę człowieka, któremu zawsze udaje się to, co zamierzył. W RUINACH KARTAGINY Tunis nie leży bezpośrednio nad morzem, lecz na brzegu jeziora oddzielającego go od wybrzeża morskiego. Dlatego stworzono tam szczególnego rodzaju zewnętrzny port, będący dla tego miasta tym samym co Bremerhaven dla Bremy czy Cuxhaven dla Hamburga. Port ów nazywa się Goletta. Z Tunisu do Goletty można się dostać wozem, wierzchem, łodzią albo na piechotę, a ostatnio nawet koleją. Na drodze prowadzącej do portu panuje zawsze ożywiony ruch, szczególnie, gdy ogłoszą się wpłynięcie nowych statków; pełno na niej wtedy handlarzy i ciekawskich. Owi gapie, którzy także i dzisiaj stali na nabrzeżu nie za bardzo wiedzieli, co myśleć o dziwnym, małym stateczku. Przypłynął przed mniej więcej dwoma godzinami i rzucił kotwicę między wielki statkami, tak jakby czuł się im równy. Ze szczególnym zdziwieniem patrzono na dziwną, ubraną w szary garnitur w kratę postać wyobrażoną na dziobie statku. Nikt z mieszkańców Orientu nie uważał za możliwe, że ktoś taki może naprawdę istnieć. Kiedy jednak otwarły się drzwi kajuty i wyszedł z niej żywy model, zdziwienie zmieniło się w zaskoczenie. Dawid Lindsay nie zwracał najmniejszej uwagi na pełne ciekawości spojrzenia czy okrzyki, lecz zapytał swym zwykłym spokojnym głosem kapitana: — Czy mister Normann lub Wallert powiadomili już, gdzie będą mieszkać? — Jeszcze nie, sir. — Well. Sam się wobec tego dowiem. — Schodzi pan na ląd, sir? — Yes. — Kiedy możemy pana oczekiwać z powrotem? — Nie wiem. Wprowadźcie jacht jak najszybciej do portu wewnętrznego i czekajcie tam na mnie! Well! Wydawszy rozkazy Anglik zszedł po trapie na nabrzeże, a potem wkroczył w tłum, który rozsuwał się przed nim pełen zaskoczenia i szacunku. W tłumie roiło się od Maurów, Arabów, Tuaregów, Murzynów, Żydów i chrześcijan ze wszystkich krajów, wszelkich kolorów skóry, mężczyzn i kobiet ubranych w najprzeróżniejsze stroje i szmaty. Tragarze, poganiacze osłów, woźnice, sługi i wioślarze tłoczyli się wokół Anglika w przekonaniu, że ten tak nadzwyczajnie ubrany człowiek z pewnością będzie rozdawał nadzwyczaj sute datki. Sir Dawid odsuwał ich jednak od siebie swym olbrzymim parasolem, a gdy to nie wystarczało, pomagał sobie pięściami czy łokciami. Ponieważ Tunis zdał mu się leżeć blisko morskich fal, on zaś przez dłuższy czas był ograniczony w ruchu jedynie do pokładu jachtu, chciał więc znowu wyprostować swe długie nogi, to znaczy udać się do miasta na piechotę. Szedł wolno, rozglądając się wokół; w pewniej chwili jego wzrok padł na kobietę, którą zauważył już na wybrzeżu. Teraz, podobnie jak on, miała zamiar udać się na spacer do miasta. Była wysoka i miała ruchy pełne młodzieńczej werwy. — By Jove! — mruknął Lindsay. — Cóż to za wspaniała kobieta! Prawdopodobnie jest z bardzo wytwornego haremu. Niestety, jestem tu sam i nie mówię ani słowa po turecku. Gdybyż tu był Paul albo Hermann! Spróbuję, może rozumie po francusku. Przechodząc obok niej ściągnął swój wysoki cylinder w szarą kratę. — Bonjour, mademoiselle! — Bonjour, monsieur! — Ach, pani mówi po francusku! — Jak pan słyszy. — Wonderfull! Wolno więc pani rozmawiać z mężczyzną? Spojrzała na niego zdziwiona zza kwefu. — W tym miejscu zwraca to chyba jednak zbyt dużą uwagę, gdy z panem rozmawiam — odparła po chwili z wahaniem. — Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy swobodniej porozmawiać? — Chce pan tego, monsieur? — Yes — odpowiedział wpadając mimo woli w angielski. — A więc coś panu powiem. Niech pan poczeka tutaj, aż odejdę trochę dalej. Potem przywoła pan tamtego wioślarza i wsiądzie do jego łodzi. Powie mu pan tylko jedno słowo: Kartagina. — Dlaczego? — Jej ruiny leżą po tamtej stronie portu. Tam też popłyniemy; nikt nie będzie nas obserwował. — Well! — Później, gdy pański wioślarz mnie dogoni, powie mu pan: beraber almak. — Co to znaczy? — Że chce mnie pan zabrać. Dobije wtedy do brzegu i zabierze mnie. — Marvellous! Niech więc pani idzie! Załatwię tę sprawę. Mam więc pomachać ręką i powiedzieć beraber almak. Doskonale! Kobieta odeszła. Anglik nie zauważył wielu zdziwionych spojrzeń, myślał jedynie o przygodzie, jaka go nieoczekiwanie miała spotkać. Z pewnością Dawid Lindsay był mądrym człowiekiem, ale skłonność do romantycznych przeżyć często powodowała, że zapominał o rozsądku. Do tego dochodziło nastawienie Europejczyków, którzy słowa „Turczynka” czy „muzułmanka” od razu kojarzyli, może i nie bez racji, z takimi pojęciami jak harem czy wielkim niebezpieczeństwem. Wszystko zaś, co się łączyło z niebezpieczeństwem, było dla Anglika bardzo nęcące. Randka w ruinach Kartaginy! — mruczał pod nosem. — Zapewne Kartagińczycy nie przypuszczali, że w ruinach ich miasta będę się spotykał z mieszkanką haremu! Piękna przygoda! Przywołał ręką jednego z wioślarzy i wsiadł do jego łodzi. Mężczyzna uśmiechnął się trochę dziwnie, kiedy sir Dawid powiedział mu hasło „Kartagina”, i rzucił chytre, porozumiewawcze spojrzenie na idącą z przodu dziewczynę. Wydawał się już od dawna być wprowadzony w tego rodzaju tajemnice. — Beraber almakl — rozkazał sir Dawid uznawszy, że nadszedł czas. Wioślarz natychmiast skierował łódź do brzegu. Dziewczyna weszła na pokład i usiadła naprzeciwko Anglika. Płynęli teraz wolno przez jezioro. — Zapewne nie jest pan Turkiem? — zapytała niewinnie. — No. Jestem Anglikiem. — Na Allaha, jest pan giaurem! — Proszę, niech się pani nie boi! My, chrześcijanie, nie jesteśmy kanibalami. — To mnie uspokaja — odparła z dziecinną powagą. — Jestem nawet gotów spełnić każde pani życzenie. Tylko proszę dać mi do tego okazję. — Na Allaha, bardzo chętnie. — Przedtem jednak proszę spełnić moją prośbę. Proszę mi pozwolić, abym mógł podziwiać pani piękne oblicze. Moje przecież pani widzi. — Nie wie pan, że to zabronione? — Yes. Wiem. Ale jesteśmy przecież sami. — A wioślarz…?! — Och, będzie milczał jak ryby w tej wodzie. — A więc chyba się odważę. Jest pan mężczyzną, któremu można spełnić taką prośbę — i odsunęła kwef. Rzeczywiście, była piękna. Pełne wargi, delikatnie zaokrąglone policzki, uwodzicielskie spojrzenie. Tak, ta dziewczyna podobała mu się. — Jest pan zadowolony? — Tak, bardzo — odparł szczerze. — Proszę mi powiedzieć, czy harem, w którym pani mieszka, jest duży? — Tak. — Ile kobiet w nim mieszka? — Sześć; między nimi trzy córki. A ja jestem jedną z nich. — A więc pani ojciec jest panem tego haremu? — Tak. — Jest pani szczęśliwa? Spojrzała na niego zaskoczonym i zarazem badawczym spojrzeniem. Nie oczekiwała najwyraźniej tego pytania; zastanawiała się teraz najwyraźniej, jak ma się zachować wobec tego dziwnego obcokrajowca. — N…nie — odpowiedziała po chwili z dużym wahaniem. — Well! Bardzo dobrze! Doskonale! — Co? Pan się z tego cieszy? — Yes! Nawet bardzo! Wyjaśnię pani powód, gdy będziemy sami. Teraz to zbyt niebezpieczne. Rozmowa umilkła ku niezadowoleniu dziewczyny, która nie bardzo mogła zrozumieć zachowania Anglika. Nie był w niej zakochany; to było dla niej od razu jasne. Czego więc chciał? Łódź przybiła do brzegu i Lindsay wyszedł z niej ze swoją „sułtanką”. Ponieważ czekająca przygoda wprowadziła go w dobry nastrój, także i zapłata za kurs była tak hojna, że wioślarz mruczał zadowolony przyglądając się szczodremu cudzoziemcowi niemal ze współczuciem. Dawid Lindsay nie troszczył się o wioślarza, lecz w towarzystwie dziewczyny natychmiast wyruszył w drogę ku ruinom. Dlatego też nie zauważył chytrego spojrzenia, jakie rzucił za nim Tunezyjczyk. Wpadł w sieci! — mruknął wioślarz. — Nieźle się wykrwawi, zanim zdoła się znowu wyzwolić. Po tej stronie jeziora okolica była zdecydowanie bardziej pusta. Tylko z rzadka zobaczyć można było samotnego wędrowca spacerującego wśród ruin tak potężnego niegdyś i bogatego miasta. Przeszedłszy kilkadziesiąt kroków dziewczyna zatrzymała się. — Niech mi pan teraz powie, dlaczego się pan ucieszył, że nie jestem szczęśliwa? — odezwała się nagle. — Ponieważ sądzę, że w tej sytuacji szybko zgodzi się pani z moją propozycją. — Jaką propozycją? — Chcę panią uszczęśliwić! — Uszczęśliwić? Jak chce pan tego dokonać? — Bardzo prosto, mademoiselle. Uwolnię panią z tej smutnej sytuacji! — Uwolni mnie pan? — Tak. Uprowadzę. — Pan mnie uprowadzi? — Yes. — Z ojcowskiego domu? — Yes. Dziewczyna ponownie spojrzała na niego badawczo. Czy on rzeczywiście mówił poważnie? Czy naprawdę był tak naiwny, czy tylko udawał, że nie wie, na czym polega jej gra? — Dlaczego nie wybrał pan sobie do tego Angielki? Nos sir Dawida zdawał się wydłużać słysząc to głupie pytanie. — W wolnej Anglii nie ma haremów i niewolnictwa! Yes! — Chce się pan ze mną ożenić? — Nonsens! Nie ożenić. Tylko uprowadzić! Dopiero teraz zaczęła pojmować, o co mu chodziło. Był dziwakiem, nic więcej! Odpowiadało jej to, więc postanowiła wziąć udział w tej zabawie. — Ale to trudna, bardzo trudna rzecz — odparła. — Well! Tym lepiej. Ale dokąd mnie pani prowadzi? — Widzi pan tamte kolumny? U ich stóp stoi mała chatka — w niej będziemy sami i będziemy mogli bez przeszkód porozmawiać. — Do kogo ona należy? — Do mego dobrego znajomego. Był niewolnikiem mego ojca, później zaś, w nagrodę za dobrą służbę, został wyzwolony. Niech pan tu chwilę poczeka! Zobaczę najpierw, czy nie ma tam kogoś obcego. — Well, zaczekam. Dziewczyna odeszła. Dawid Lindsay oparł się pełen oczekiwania o potężny, prastary kamienny blok. Nie spuszczał przy tym oczu z chaty, w której zniknęła dziewczyna.. Ukazała się ponownie dopiero po dłuższej chwili razem z drugą dziewczyną i mężczyzną, wskazując przy tym na Anglika. Cała trójka dokładnie go sobie obejrzała. — Mężczyzna? — zastanawiał się sir Dawid. — Well, dostanie dobry bakszysz, jeżeli będzie się zachowywał rozsądnie. Jego towarzyszka podeszła do niego. — No i co? — zapytał pełen napięcia. — Jesteśmy bezpieczni — odparła. — Chodźmy. — To jest więc ten wyzwoleniec pani ojca? — Tak. — Ale razem z nim była jakaś kobieta! — Nie musi się pan o to martwić. To moja ukochana siostra, która również poszła na spacer w ruiny. — Ach! Siostra! Czy jest ładna? — Nawet bardzo! — Młoda? — Dwa lata młodsza ode mnie. — Ma męża albo ukochanego? — Nie. — Well. Chodźmy więc, chodźmy! Chata zbudowana była z nieobrobionych kamieni i w żadnym wypadku nie sprawiała miłego wrażenia. Przed jej drzwiami stał dawny niewolnik, wysoki, chudy typ ze skośnymi oczami, odziany w strój, który najłatwiej można by było określić mianem szmat. Jego wygląd nie Wzbudzał wielkiego zaufania, szczególnie że za sznurem służącym mu za pas tkwiły dwa długie noże. — Sallam aleicum! — powitał Anglika i pochylił się pokornie. — Bon jour — odparł sir Dawid, a potem wyjął ze swej dobrze wypchanej portmonetki złotą monetę i podał wyzwoleńcowi. Oblicze mężczyzny skrzywiło się w wielkim zadowoleniu. Ukłonił się po raz kolejny, jeszcze niżej niż poprzednio. — Tysiąckrotne dzięki, monsieur — powiedział również po francusku. — Proszę, niech pan wejdzie do mego ubogiego domostwa. Może się pan w nim czuć bezpieczny; będę pana strzegł, aby nikt wam nie przeszkodził! Lindsay skorzystał z zaproszenia. Musiał się jednakże bardzo schylić, aby się dostać do wnętrza chaty przez niskie drzwi. Chata składała się z czworokątnego pomieszczenia, w którym nie było nic poza długą słomianą matą, na której dla upiększenia leżał stary dywan. W jednym z kątów widać było kilka popękanych garnków i brudnych naczyń, zaś w drugim stały butelki i kieliszek do wina. Mały otwór służył jako okno. Na dywanie siedziała młodsza siostra i powitała sir Dawida po francusku. — Moja siostra opowiadała mi o panu! — odezwała się. — Witam pana, aczkolwiek żaden mężczyzna nie powinien nas oglądać ani rozmawiać z nami. Robię wyjątek tylko na prośbę mej siostry. Proszę usiąść. Lindsay odłożył parasol i kapelusz, a potem usiadł na dywanie tuż obok niej, tak, aby znalazło się również miejsce dla starszej siostry. Nie wyglądało jednak na to, by ta miała zamiar skorzystać z zaproszenia. Spojrzała najpierw w stronę drzwi, a potem powiedziała: — Czy wie pan, że mamy w Tunisie zwyczaj częstowania miłego gościa powitalnym kieliszkiem ? — To ogólny zwyczaj. — Nie wypiliśmy jednak jeszcze toastu na pańskie powitanie. — Ach, mamy wznieść toast? Gdzie jest więc ten powitalny napój ? — Tam, w tych butelkach. Chce pan jedną z nich, abyśmy mogli wypić za pańskie zdrowie? — Proszę bardzo. — Ale właściciel tej chaty jest biedny; nie może dać nam tego napoju za darmo. — Excellent! Mam wypić za swoje zdrowie i jeszcze za to zapłacić. — Well Ile kosztuje ta butelka? — Dziesięć franków. Czy to za dużo dla pana? — Tego nie mogę jeszcze powiedzieć, ponieważ nie wiem, co jest wart ten napój. Ale aby zrobić wam przyjemność… — A więc zapłaci pan? — Ach… tak od razu? — Tak. — Nie można więc poczekać, aż skończymy? Dobrze, oto pieniądze, mała czarownico — i sir Dawid dał jej dziesięć franków. Dziewczyna przyniosła butelkę, napełniła kieliszek i podała go Anglikowi. — Proszę, niech pan pije! Oby Allah miał pana długo w swej opiece! — Well! Niech pani napije się pierwsza! Dziewczyna podniosła kieliszek do ust i wypiła go jednym haustem. — Nieźle! — zdziwił się sir Dawid. — Ma pani dobre gardło, prawie jak mój sternik. Niech pani da się napić również i swojej siostrze! — Nie, najpierw pan. To pan jest tu gościem. — Well. Proszę mi więc nalać! Ostrożnie podniósł szybko napełniony kieliszek najpierw do swego organu powonienia. Jego oczy przymknęły się, a podejrzliwy nos zakołysał. Potem zdecydowanym ruchem przytknął kieliszek do ust i wypił go szybko jednym haustem. Konsekwencją było trudna do opisania mina. Cienkie wargi zacisnęły się, jak gdyby postanowiły nigdy więcej się nie otwierać, zaś nos unosił się i opadał szybkimi ruchami kompletnie niezadowolony z krzywdy, jaka go spotkała. Potem jednak nastąpiła erupcja, którą spokojnie można było nazwać wulkaniczną. Trząsł się cały, by za moment zacząć kaszleć i kichać. Podczas gdy po policzkach spływały mu łzy, obie dziewczyny śmiały się głośno i bez serca na widok bolesnego działania powitalnego toastu. — Co wy… apsiiik! Z czego wy się śmiejecie, koboldy! — wściekał się. — Ten diabelski… apsiik!… piekielny napój palijajc… apsiik!… jak wszyscy diabli! I wy nazywacie to… powitalnym toastem?! Z czego te jest zrobione? — Ze spirytusu. — Zauważyłem! Heavens! I co tam jest jeszcze? — Skórki z pomarańczy, ośli ogórek i czosnek. — Ośli… i czosnek… Do diabła; chyba zwariowałyście! Nic więc dziwnego, że gryzie w gardle, jak wściekły pies! I tę wódkę pije pani jak stary wachmistrz? — Moja siostra również. Widzi pan? Mówiąc to dziewczyna podała pełny kieliszek siostrze, która natychmiast opróżniła go jednym haustem. — No dobrze. Wasze gardła muszą być jednak zrobione ze skóry na żołnierskie buty. Ośli ogórek i czosnek! Za dziesięć franków! — Czy to może dla pana za drogo? — No. Ze względu na was — nie. Ale czy wam, mahometankom, wolno pić coś takiego? — Oczywiście; to przecież nie jest wino! — Mahomet byłby jednak bardziej rozsądny, gdyby pozwolił wam pić wino, a zakazał tego piekielnego trunku! Wonderful! Takie delikatne dziewczyny, a są w stanie przełknąć taki ogień w płynie! Na Wschodzie człowiek rzeczywiście nie powinien się niczemu dziwić. Teraz starsza siostra usiadła po drugiej stronie Anglika i jako, że dywan nie był zbyt długi, wszyscy troje siedzieli ciasno obok siebie. Cała sytuacja zaczynała się nie podobać sir Dawidowi. Wcale nie miał zamiaru wdawać się w jakieś miłostki; zależało mu tylko na przygodzie związanej z ich haremem. Chciał jedynie znaleźć Turczynkę, która zechce dać się uprowadzić. Teraz zaczął mieć wątpliwości, czy znalazł się w odpowiednim towarzystwie, bowiem obie kobiety nie sprawiały wrażenia, aby czuły się nieszczęśliwe i były warte uprowadzenia. — No, dzieci — odezwał się nieco zduszonym głosem — jesteście rzeczywiście milutkie, ale jak wygląda sprawa z waszym uprowadzeniem? Dziewczęta spojrzały na siebie porozumiewawczo, walcząc z ogarniającym je śmiechem. — W naszym przypadku to będzie ciężka, bardzo ciężka sprawa — odparła jedna z nich. — Jesteśmy zamknięte w domu. — To jeszcze o niczym nie mówi. Nawiasem mówiąc, nie zauważyłem tego; przecież chodzicie po okolicy zupełnie swobodnie! — Och, to tylko pozory. Jesteśmy bardzo dobrze pilnowane, tyle, że z pewnej odległości. — To również nie jest żaden problem. Wystarczy, że zabiorę was na mój jacht i będziecie wolne. — Nie jest to takie łatwe, jak pan myśli. Jesteśmy strzeżone, a pan tego nie zauważa. Nawet nie uda się panu dotrzeć z nami na statek. — Hm, to mi się podoba. — Można nas uprowadzić zapewne tylko z naszego domu w mieście. Ale ojciec jest bardzo czujny i surowy. Zabiłby pana, gdyby nas schwytał. — Zabić? Nie udałoby się mu to tak łatwo! — Jest jeszcze jedna przeszkoda: nie pozwolę się sama uprowadzić. — Nie? Dlaczego nie? Czy mam może uprowadzić wszystkie sześć kobiet, o których pani mówiła? — Nie; trzy z nich są już żonami, i na dodatek dość stare. — Niech więc zostaną tam, gdzie są! — Jednakże trzy pozostałe, czyli ja i moje siostry, bardzo się kochamy i przysięgłyśmy sobie, że nigdy się nie rozstaniemy. Jeżeli więc nie weźmie pan wszystkich trzech… — By Jove! Wszystkie trzy naraz! — Te warunki są bardzo ciężkie, nieprawdaż? — Ciężkie? Nonsens. Ale jak wygląda sprawa z trzecią siostrą? Jak do tej pory, nic bliższego się o niej nie dowiedziałem. Czy jest młoda? — Najmłodsza z nas. — Piękna? — Najpiękniejsza. — Well. Zabiorę więc wszystkie trzy. Czy da pan nam swoje słowo i rękę? — Yes. Oto moja ręka. Powiedzcie mi tylko, dzieci, dlaczego chcecie uciec? Widzę przecież, że możecie swobodnie spacerować, macie wasze wspaniałe ośle ogórki z czosnkiem… czego jeszcze chcecie? — Pierwszym i głównym powodem jest to, że nasz ojciec jest tyranem. — Co za osioł! — Daje nam mało jedzenia. — Nie, nie wyglądacie na zbytnio wygłodzone! — Poza tym nie znosimy tamtych trzech kobiet. Są stare, kłótliwe i lubią plotki. Nienawidzą nas, bo jesteśmy młode i ładne. Dlatego robią nam na złość, gdzie tylko mogą. — Dobrze! Teraz rozumiem: trucizna i rozczłapane pantofle! W dalszym ciągu nie wiem jednak, jak mam się do was zwracać. — Nie wolno nam zdradzić naszych imion. — Wam, kobietom, wielu rzeczy nie wolno, a mimo to je robicie. — Niech więc pan mówi do nas tak, jak pan chce. — To romantyczne i dlatego mi się podoba. A więc nadam wam imiona. Ponieważ siedzę pomiędzy wami i przypominam patriarchę Jakuba, który również zabrał ze sobą do ojczyzny swe dwie siostry, więc powinnyście nazywać się tak samo, jak one: ta z prawej — Rachela, a ta z lewej — Lea. Zgoda? — Tak! — Świetnie — mówił dalej sir Dawid. — Pomówmy więc o naszych zamiarach. Jak to sobie wyobrażacie? Czy mam was potem zabrać ze sobą? — Tak, oczywiście. — A potem się z wami ożenić? — Dlaczegóżby nie? — To niemożliwe. Jako chrześcijanin nie mogę żenić się z Turczynką, a już na pewno nie z trzema. To byłaby piękna historia. Zapamiętajcie więc: chcę was chętnie uwolnić, i to z wielką przyjemnością, ale nie mogę się z wami ożenić. — Nic nie szkodzi. Są jeszcze inni, wielu innych. — Heavens! — wyrwało się Anglikowi. — Myśli pan, że to nieprawda? — Prawda, prawda. Tylko, czy rzeczywiście sądzicie, że będę za nich wyciągał gorące kasztany z ognia? — Nie chce pan? Niech więc pan nas tu zostawi! Albo ożeni się z nami na przekór wszystkim przeszkodom! — Do diabła! Ale zrobią oczy w moim klubie w Londynie, kiedy pojawię się w nim z całą waszą trójką! Chyba was jednak uprowadzę. Tak postanowiłem i tak zrobię. I to całkiem sam. Niech się dziwią! — Kiedy to ma nastąpić? — Najlepiej jeszcze dzisiaj! — Jeszcze dzisiaj? Co o tym sądzisz, Lea? — A jak ty myślisz, Rachelo? — Myślę, że to będzie trudne. — Tak, ale mimo to możliwe. — Tylko wtedy, kiedy wszyscy będą spali. — Wcześniej się nie da. Ale teraz nie możemy tego dokładnie powiedzieć. Nie jesteśmy przecież w domu. — Well! A więc radzę wam wrócić do domu. — To najlepsze wyjście. Ale jak przekażemy panu wiadomość? — Nie wiem. To już wasza sprawa. — Ma pan rację. Och, gdyby mógł pan odwiedzić naszego ojca! Wtedy wszystko dałoby się załatwić o wiele łatwiej. — Czy on przyjmuje gości? — Nawet dość często. Niestety, nie lubi obcokrajowców. — To głupie z jego strony. — Tak, nasz ojciec nie jest najmądrzejszym człowiekiem, za to bardzo chciwym. I to jest być może punkt, w którym może go pan zaatakować. — Dlaczego? Musi go pan obdarzyć sporą sumą pieniędzy. — Bakszysz? — Och, bakszysz daje się tylko osobom niżej stojącym. Obraziłby go pan w ten sposób i nasz plan byłby nie do wykonania. — Well! A więc zostawmy to rozwiązanie. Kim jest właściwie ten stary zrzęda? — Jubilerem. — Ma swój sklep? — Nie. I o to właśnie idzie. Wycofał się już z interesów. Kupuje i sprzedaje klejnoty tylko z zamiłowania. Wielu z klientów, którzy do niego przychodzą, zostaje odprawionych z kwitkiem. Nikomu nie pokazuje swoich skarbów, udaje biednego i proponuje jedynie tylko kilka klejnotów. Są to jednak bardzo rzadkie okazy. Jeżeli ktoś się na tym zna, może liczyć na jego przychylność. — Ja także lubię rzadkie okazy. — Spróbuje pan? — Yes. — Ale takie rzadkości są bardzo drogie! — Nie będą chyba kosztować od razu tyle, co całe królestwo. — Musi go pan zaatakować z jego słabej strony; tylko, na miłość Allaha, nie wolno się panu targować. Tylko w ten sposób może pan zdobyć jego szacunek. Może nawet pana zaprosić, aby wypił pan z nim kawę na dziedzińcu domu. — Czy to takie wielkie wyróżnienie? — Tak. Robi to rzadko; nie okazał tej łaski jeszcze żadnemu obcokrajowcowi. Jeżeli jednak otrzyma pan zaproszenie — wygraliśmy. — Dlaczego? — Wtedy powiemy panu, jak będzie można wyprowadzić nas z domu. Z tyłu dziedzińca, w miejscu, gdzie siadują goście, jest krata, za którą przebywają kobiety. Kiedy ojciec wstanie, aby oddalić się na chwilę — a o to już my się postaramy — wtedy będziemy sami i przekażemy panu nasz plan. — Doskonale! A jeżeli nie wstanie i nie odejdzie? — Wtedy podamy panu karteczkę ze wszystkim, co konieczne. — Dobrze. A jak się nazywa wasz ojciec. — Ali effendi. Nie wolno jednak panu nikomu powiedzieć jego nazwiska, ani nikogo o niego nie pytać. — Dlaczegóż nie? — Nosi pan rzucające się w oczy ubranie i to mogłoby nas zdradzić. Jeżeli zniknie cała nasza trójka, nikt nie może wiedzieć, dokąd uciekliśmy. — Jak więc znajdę wasz dom, jeżeli nie wolno mi o niego zapytać? — Będzie pan szedł za nami i obserwował z daleka, gdzie wejdziemy. — Dobrze. — Nie wcześniej jednak, zanim nie zapadnie całkowita ciemność. W przeciwnym razie ojciec może nas zauważyć za kratą. Teraz zaś wypijmy i chodźmy stąd. Rachela i Lea opróżniły same butelkę, jako iż sir Dawid odmówił następnego kieliszka. Potem wszyscy wyszli z chaty. Obie dziewczęta dotarły na brzeg jeziora i kazały się przewieźć na drugą stronę. Także i Lindsay wynajął przewoźnika i zszedł na ląd zaraz za dziewczętami. Sir Dawida zaczęły dręczyć skrupuły, że wdał się w taką dziwną przygodę. Z drugiej jednak strony, nie był człowiekiem zatrzymującym się wpół drogi. Poza tym dał dziewczynom słowo i swoją rękę. Nie, nie mógł się już cofnąć. A może w efekcie tej historii przeżyje coś, czego później nie będzie się musiał wstydzić. Naturalnie mijający go przechodnie nadal przyglądali się mu zdziwieni, ale on nic sobie z tego nie robił, tylko konsekwentnie szedł za dziewczętami mijając wąskie zaułki, uliczki, aż dotarli do jakichś drzwi. Dopiero wtedy Rachela odwróciła się i skinęła mu głową. Zgodnie z ustaleniami minął je obojętnie, jak gdyby ten dom nic go nie obchodził. Mimo to, obserwował go ukradkiem bardzo dokładnie. Fasada domu wyglądała jak stary, walący się mur. Poza drzwiami nie było w nim żadnego otworu. To wszystko, co zdołał stwierdzić. Podobnie zbudowany był i sąsiedni dom, obok którego wąski zaułek skręcał. Anglik wszedł w uliczkę. Z pewnością znajdował się tam ogród, jednakże mur był tak wysoki, że nie był w stanie ponad nim zajrzeć do środka. — To dziwne — stwierdził gniewnie pod nosem. — Nie będę w stanie wyprowadzić je przez drzwi; prawdopodobnie można stąd wyjść tylko z tyłu, a potem przez sąsiedni ogród. Skąd jednak wziąć potrzebną do tego drabinę? Trzeba będzie posłuchać, co będą miały do powiedzenia dziewczęta. Zapamiętał dokładnie uliczkę i dom, tak że był pewien, iż w ciemnościach bez przeszkód znajdzie to miejsce. Do zapadnięcia zmierzchu nie brakowało już zbyt wiele. Sir Dawid wszedł więc do jednej z kawiarni urządzonej w stylu europejskim. Siedział w niej pijąc kawę i paląc cygara, aż do zapadnięcia zmroku. „UPROWADZENIE Z SERAJU” Zapadł zmierzch. Dawid Lindsay wstał i wyszedł z kawiarni. Czuł się nieco dziwnie. Nie dlatego, iżby się bał, strachu bowiem nie znał. Czuł jednak wewnętrzne napięcie, które nawet mogło przypominać niepokój, co też nie powinno było dziwić. Pijąc kawę i paląc cygara usiłował sobie wmówić, że spełni dobry uczynek dla dziewcząt, ale nie udało mu się przekonać siebie do końca. Tylko jedna myśl umacniała go w jego postanowieniu: dokonać uprowadzenia zupełnie samemu i całkowicie na własną rękę. Cóż powiedzą Paul i Hermann, jeśli się uda! Te rozważania spowodowały, że w końcu wróciła cała jego zwykła pewność siebie; wychodząc z kawiarni wyprostował się, chwacko nasuwając cylinder na czoło. Niebawem bez kłopotów odnalazł swoją uliczkę i dom. Drzwi były zamknięte. Zapukał zdecydowanie. Był rzeczywiście ciekawy Alego, ojca trzech córek, które miały być uprowadzone dzisiejszej nocy. Zapukawszy powtórnie usłyszał po chwili człapanie; za moment drzwi uchyliły się, ale tylko tak dalece, na ile pozwalał żelazny łańcuch, którym były zamknięte. — Kto tam? — usłyszał mówiący po arabsku skrzypiący kobiecy głos. — Nie rozumiem — odparł cicho. — Zna pani francuski? — Tak. Niech pan zaczeka! Za drzwiami ktoś uniósł starą latarnię tak, że blask światła padł na sir Dawida, zaś zza latarni ukazała się pomarszczona kobieca twarz patrząca nań badawczo. Dziewczęta uprzedziły o wizycie sir Dawida; ponieważ zapomniały jednak zapytać go o nazwisko, dokładnie opisały jego wygląd. Starucha dostała w związku z tym konieczne polecenia. Mimo to, gdy zobaczyła Anglika, nie wpuściła go od razu do środka; nie powinien myśleć, że jest tu już znany. — Z kim pan chce rozmawiać? — zapytała teraz po francusku. — Z Ali effendim. — Czego pan sobie życzy od niego? — Jestem zbieraczem staroci i kolekcjonerem rzadkich okazów. Słyszałem, że posiada interesujący zbiór takich rzeczy. — On nie lubi, gdy mu się przeszkadza o tej porze. Cóż mu przyjdzie z tego, gdy będą do niego przychodzili ludzie, oglądali jego zbiory, a potem odchodzili, mówiąc tylko „dziękuję”. — Ja do nich nie należę. — Chce pan coś kupić? — Tak, jeśli mi się jakaś rzecz spodoba. — Wobec tego odważę się pana wpuścić. Niech pan poczeka w sieni. Starucha zdjęła łańcuch, wpuściła go do środka, a potem natychmiast z powrotem zamknęła drzwi. Później pośpiesznie oddaliła się zabierając ze sobą latarnię. Kazano mu czekać w ciemnościach bardzo długo. W końcu starucha wróciła i ponownie zaświeciła mu w twarz. — Może pan wejść. Mówiąc to, ruchem ręki nakazała mu iść za sobą; poprowadziła go sienią do wąskiego korytarza, gdzie w tym momencie otwarły się jedne z bocznych drzwi. Nakazała mu wejść do środka, sama zaś pozostała na zewnątrz i zamknęła za nim drzwi. Dawid Lindsay znalazł się w małej, pomalowanej na biało izbie, w której nie było nic, poza próchniejącym stołem i czteroma koślawymi krzesłami. Usiadł ostrożnie na jednym z nich i czekał. Kaganek z zardzewiałego żelaznego drutu rzucał słabe światło. Po chwili, przez drugie drzwi, wszedł do izby pan domu. Miał na sobie długi, barwny kaftan i czerwony fez. Był już stary, a długa, siwa i falująca broda nadawała jego wyglądowi czcigodności, które to wrażenie jednak wyraźnie osłabiał przenikliwy, chytry wzrok. — Marhaba! — pozdrowił sir Dawida unosząc niedbale dłoń, zamiast zwyczajowego niskiego ukłonu. — Co znaczą te słowa? Rozumiem tylko po francusku. — Bon soir! — Ach, dobry wieczór! Dobry wieczór, monsieur Ali effendi. Proszę mi wybaczyć, że przeszkadzam, ale słyszałem o pańskich rzadkich klejnotach i chciałbym prosić o pokazanie kilku. — Właściwie to nie robię tego chętnie. Przestałem już wykonywać mój zawód. — Wiem, wiem. Ale wśród miłośników sztuki i znawców to przecież coś innego. — Tak, gdyby pan rzeczywiście był znawcą i miłośnikiem sztuki… — Jestem. Starzec przyjrzał mu się badawczo. — Jest pan numizmatykiem? — Yes. Oui. — A więc pokażę panu kilka starych monet, które są bardzo cenne — powiedział i ponownie wyszedł z izby. Dawid Lindsay położył cylinder i parasol w kącie, i cierpliwie czekał. Starzec powrócił po chwili ze skórzanym woreczkiem w ręce. Wyjął z niego starannie opakowaną w bibułkę monetę, odwinął papier i podał ją Lindsayowi. — To wielka rzadkość. Zna pan to? Było to stare francuskie pięć sou, niezbyt jednak zużyte; ktoś starannie oszlifował awers i rewers monety, tak aby nie można było dokładnie zobaczyć wytłoczenia. Sir Dawid sprawdził ją uważnie. — Well. To rzeczywiście stary miedziany pieniądz. — Tak, ale skąd i z jakiego okresu pochodzi? — Tego rzeczywiście nie wiem. Muszę szczerze przyznać, że moja wiedza na ten temat tu się skończyła. — A więc niech pan posłucha z szacunkiem, że należała ona do owych stu monet, które prorok Mahomet, niech Allah go błogosławi, kazał wybić na pamiątkę zdobycia Mekki. Anglik nie miał wcale ochoty wierzyć w to, że w owym czasie Mahomet posiadał maszynę do bicia monet, musiał jednak utrzymać starego w dobrym humorze, o ile w ogóle chciał osiągnąć swój cel. Dlatego też stwierdził tonem pełnym podziwu: — Naprawdę? Ach, a więc ta moneta rzeczywiście ma dużą wartość. Na ile ją pan ceni? — Pięćdziesiąt franków. Ta suma była jednak za wysoka dla Dawida Lindsaya; oddał więc monetę z powrotem. — Jest być może tyle warta, ale jestem przekonany, że nie zechce pan jej sprzedać. — Dlaczego nie? Mam jeszcze sporo takich rzadkości. — Niech pan pokaże! — Proszę, ta srebrna moneta jest równie cenna. Niech się pan jej przyjrzy dokładnie! Lindsay zrobił mu tę uprzejmość, ale w przypadku tej monety obie strony były tak gładkie, że niemożliwym było stwierdzić, że kiedyś było to sześć austriackich grajcarów. — Niestety, też jej nie znam. — Nie? A mą dużą wartość. Mohammed Drugi kazał ją wybić na pamiątkę swego sławnego zdobycia Konstantynopola. Oczywiście, z tej chwalebnej przeszłości nic nie można było już zauważyć. — Ile ona kosztuje? — zapytał uprzejmie Anglik. — Trzydzieści franków. — Sądzę, że ta pamiątkowa moneta jest dla pana tak droga, że nie zechce pan jej sprzedać. Yes. Niech mi pan pokaże inne! Ali wyjął jeszcze trzy czy cztery sztuki, mające rzekomo równie wielką wartość; niestety, wszystkie były tak samo pozbawione tłoczeń jak dwie pierwsze. Kiedy sir Dawid również i teraz nie wykazywał ochoty, by kupić którąś z nich, Ali zaczął się irytować. — Myślałem, że jest pan znawcą i miłośnikiem sztuki, tymczasem… — Jestem, jestem! Sądziłem tylko, że nie zechce się pan rozstać z tak cennymi okazami. — Dlaczegóżby nie? — Well. Ile pan zażąda, gdybym kupił wszystkie monety, jakie mi pan pokazał? — Nigdy nie spuszczam ceny, bowiem podaję zawsze najniższą; proszę to wziąć pod uwagę! Propozycja niższej ceny byłaby dla mnie obrazą. Lepiej byłoby w ogóle nie dyskutować o cenie. Te monety kosztują sto franków, jeżeli sprzedam je wszystkie naraz. Dodam panu jeszcze ten woreczek. Była to śmieszna propozycja, bowiem brudny mieszek nie był wart ani grosza. Jednakże dla osiągnięcia swego celu Anglik zrobił dobrą minę do złej gry. — Well, nie będę się więc targował. Kupuję wszystkie — i z tymi słowami wyjął portfel, zapłacił żądaną sumę, biorąc w zamian mieszek. Ali szybko schował pieniądze do kieszeni kaftana. — Zrobił pan dobry interes — powiedział z godnością. — Na pewno się jeszcze zobaczymy. — Wątpię, jako że nie pozostanę długo w Tunisie. — Chciałbym więc panu jeszcze dzisiaj coś pokazać, na wypadek, gdybyśmy się już nie mieli zobaczyć. — Co to jest? — Cenny pierścień, który nosiła ukochana żona Proroka. — Niech go pan pokaże! Pierścień był zwykłą, złotą lub tylko pozłacaną obrączką; Lindsay kupił ją za jedyne pięćdziesiąt franków. Potem jeszcze nabył za ciężkie pieniądze sztylet należący jakoby kiedyś do kalifa Abu Bekra i grot strzały, którą wyjęto z rany sławnego wodza Tarika. — Mam już więc wszystko, czego pragnąłem — powiedział, a gwałtownie ruchy jego nosa wskazywały na najwyższy stopień niechęci. — Mogę więc już pójść. Sięgnął po cylinder i parasol. Staruch jednakże nie miał zamiaru go puścić, gdyż jego plan przewidywał zwabienie Anglika na dziedziniec. — Gdyby zechciał pan wypić ze mną jeden fidżan kawy — powiedział z protekcjonalną uprzejmością. — Chciałbym panu pokazać jeszcze wielką rzadkość, z której się pan z pewnością ucieszy. Proszę za mną! Ali poprowadził sir Dawida przez dwie małe izby na mający tylko kilka metrów kwadratowych dziedziniec. Na jego tyłach rzeczywiście znajdowała się, wspomniana przez dziewczęta, drewniana krata. Na dziedzińcu paliła się tylko jedna, jedyna latarnia. Dokładnie pod nią znajdowało się małe podwyższenie zbudowane z kilku desek ułożonych na kamieniach i przykryte dywanem. — Niech pan siada. Zamówię kawę i zaraz wrócę. Zaledwie Dawid Lindsay oparł się plecami o kratę, ktoś trącił go w plecy. — Witaj, panie! — szepnął kobiecy głos. — Jesteśmy tutaj. — Wszystkie trzy? — zapytał również szeptem. — Tak. — Well. A więc co robimy? — Nie wiemy tego jeszcze dokładnie. Musimy się najpierw dowiedzieć, kiedy ojciec pójdzie spać. — To fatalne! Muszę przecież coś wiedzieć! — Cierpliwości. On zaraz wróci. Czy pan coś kupił? — Yes. — To dobrze. Jest więc w dobrym humorze. — Na to wygląda. — Sprawia jednak wrażenie nieco rozdrażnionego. Byłoby dobrze, gdyby pan mógł jeszcze coś od niego kupić. Wtedy z pewnością pójdzie przeliczyć pieniądze; to dla niego wielka przyjemność. Ach, właśnie nadchodzi. Niech pan będzie uprzejmy dla niego! Wraz z Alim pojawiła się na dziedzińcu kobieta, która uprzednio otworzyła Lindsayowi drzwi domu. Przyniosła dwie filiżanki kawy i fajki. Ali wyjął z kieszeni jakiś przedmiot i uroczyście podał go Anglikowi. — Proszę, niech pan patrzy i podziwia! — Co to jest? — Niech pan zgadnie! — Kawałek starego papieru do pakowania. — Słusznie! Ma jednak niebywałą wartość. — To znaczy? — Jest pan co prawda niewiernym, ale wie pan być może, że Koran jest naszą świętą księgą? — Wiem o tym doskonale. — A to, że została ona objawiona Prorokowi przez archanioła Gabriela? — Też to wiem. — A więc archanioł przyniósł ją z nieba. Ponieważ mogłaby się jednak zmoczyć w chmurach, archanioł zawinął ją. — Hang it all! — wyrwało się sir Dawidowi, który ze zdziwienia szeroko otwarł nie tylko usta, ale i oczy. — Co to oznacza? — zapytał Ali. — To dobre, stare angielskie przekleństwo! — odparł Lindsay z satysfakcją. — Niech pan nie przeklina, gdy mówimy o takiej świętości! — Przepraszam! Ciekawe, skąd ten anioł mógł wziąć papier tam na górze? — Allah jest wszechmocny: potrafi papier zrobić z niczego. — Hm, to bardzo proste wyjaśnienie! — I jedynie prawdziwe. Może pan nie wierzy? — Szczerze mówiąc, to chciałbym panu powiedzieć, że jest pan wielkim osz… W tym momencie otrzymał zza kraty silnego kuksańca i nie dokończył zdania. Ali powoli gładził brodę. — Co pan chciał powiedzieć? Nie wierzy pan w autentyczność tej relikwii? — Well. Yes. Myślę jednak, że ciężko będzie panu dowieść pochodzenia tej kartki papieru — w tym momencie sir Dawid przypomniał sobie znowu o swym zadaniu — nawet gdyby uważał tę możliwość za prawdopodobną. Yes! — Prawdopodobną? To za mało. Nawet najmniejsza wątpliwość będzie dla mnie obrazą! Lindsay ciągle jeszcze usiłował zachować swą niewiarę, ale otrzymał kolejne dwa silne kuksańce w żebra; nie pozostało mu więc nic innego, jak się poddać. — Zastanawiając się jednakże głębiej — zaczął się jąkać zakłopotany — muszę przyznać, że ten papier… damned… może być prawdziwy. — Chce go pan kupić? — Jeszcze mu się dokładnie nie przyjrzałem. Jest tu zbyt ciemno. — Och, nie ma w nim nic szczególnego do oglądania. — Żadnego słowa, któreby napisał na nim anioł? — Nie. A po co jakiś napis? Przekazał go Prorokowi osobiście. — A jak on się dostał w pańskie ręce? — W spadku. Jestem prawdziwym potomkiem Proroka, szeryfem. To wyjaśnia wszystko. A więc: kupuje go pan? — Jaka jest cena? — Trzysta franków. — Heavens, to jest… — i powstrzymał się natychmiast, bowiem dwie pięści znowu zaczęły pracować nad jego plecami. — To jest naprawdę bardzo tanio! — Nieprawdaż? Taka relikwia i tylko trzysta franków! Powinienem za nią zażądać pięciokrotnie więcej. Ale dotrzymuję raz danego słowa. W tym momencie na dziedzińcu pojawiła się starucha i zameldowała swemu panu, że przyszedł sąsiad, aby porozmawiać o murze rozdzielającym ich posesje. — Muszę pana, niestety, przeprosić — powiedział Ali z ubolewaniem. Być może, potrwa to czas dłuższy. A więc: kupuje go pan? — Tak — odparł Lindsay otrzymawszy kuksańca w żebro. — Allah oświecił pańskie zmysły, mimo iż jest pan niewiernym. Oto ten papier. Podał sir Lindsayowi kartkę i odszedł. Zaledwie zniknął, krata za Anglikiem odsunęła się. — Niech pan wchodzi! — powiedział cichy kobiecy głos. — Szybko! Zaraz potem Lindsay został wciągnięty przez czyjąś rękę do otworu, a stamtąd do oświetlonej izby, w której zobaczył swe piękne przyjaciółki i ich młodszą siostrę. — Dobrze pan to zrobił — powiedziała z uznaniem Lea. — A oto nasza siostra. Podoba się panu? — Yes. — I będzie mogła z nami pójść? — Naturalnie. — A więc chodźmy już do ogrodu! Lea poprowadziła Anglika przez jakieś drzwi na mary placyk, na którym mimo ciemności, rozpoznał szybko zarysy drzewa. To dzięki niemu ten maleńki czworokąt zawdzięczał swe dumne miano ogrodu. — Widzi pan tę drabinę? — zapytała Lea. — To z jej pomocą uciekniemy dzisiaj. Obok jest ogród sąsiada. Przedostaniemy się do niego, a tam, od uliczki, będzie nas dzielił już tylko jeszcze jeden murek. — Znam go. — To dobrze, nie muszę go więc panu opisywać. Tam będzie pan na nas czekał. — Kiedy? — Dokładnie o pomocy. — Well, przyjdę punktualnie i mam nadzieję, że nikt nam nie przeszkodzi. — Nie lękam się tego, bo wprowadził pan ojca w dobry humor. Pójdzie wcześnie spać. — Niech Allah da mu spokojny sen! Możecie być naprawdę zadowolone, że uciekniecie od swego ojca, dzieci! — Dlaczego? — To największy oszust w Tunisie. — Nie rozumiemy tego. — Jego monety nie są warte ani grosza, zaś ten arkusz starego papieru pakowego nigdy nie był w rękach Proroka! Dawid Lindsay nigdy mu tego nie zapomni. Jeżeli przedtem miałem drobne wyrzuty sumienia, teraz zrobię to z całą pewnością i przekonaniem. — Cóż takiego? — Uprowadzę was! Ten stary oszust zdziwi się jutro, kiedy nagle zostanie pozbawionym dzieci ojcem. A więc o północy? — Tak. Przyjdzie pan na pewno? — Z całkowitą pewnością. — Niech więc pan wraca na swoje miejsce! Ojciec nie może nawet przeczuwać, że pan odszedł na chwilę. Dziewczęta odprowadziły go z powrotem na dziedziniec. Lindsay siedział długo samotnię na słabo oświetlonym podwórcu. Minęło chyba pół godziny, kiedy staruch w końcu wrócił. — Jestem już z powrotem — powiedział udając zdyszanego. — Ta rozmowa była bardzo ważna, w przeciwnym razie wróciłby o wiele wcześniej. Zapali pan jeszcze jedną fajkę? — Dziękuję! Mam już dosyć! — A te trzysta franków? — Zaraz je pan otrzyma. Sir Dawid zapłacił i schował papier do kieszeni. Potem wielce szanowny gospodarz odprowadził go do sieni i uprzejmie pożegnał. Starucha zaprowadziła gościa do bramy; zanim jednak ją otwarła, włożyła mu dłoń na ramieniu. — Czy nie zechciałby pan dać mi małego bakszyszu? Sir Dawid sięgnął do kieszeni i spełnił jej prośbę. Wydawała się być zadowolona z podarunku, jako iż wypuściła go na ulicę dziękując bez przerwy. * Miotany sprzecznymi uczuciami Lindsay wędrował zaułkami i uliczkami Tunisu; miał właśnie zamiar przejść przez mały placyk, gdy w oko wpadł mu lepiej od innych zbudowany dom, przed którego drzwiami stały dwie duże latarnie. Nad wejściem widniał napis wykonany wielkimi złotymi literami. — Maison Italienne — „Dom Włoski” — przeczytał. — Ach, to ten sławny zajazd, w którym mieszkają cudzoziemcy. Wejdźmy więc do środka! Może mają tam szklaneczkę porteru lub ale. Miał szczęście: pierwszą osobą, jaką napotkał, był Paul Normann. — Ach, otrzymał pan już więc naszą wiadomość! — zawołał ucieszony malarz. — Jaką wiadomość? — Że zamieszkaliśmy w „Domu Włoskim”. — No. Wcale nie zostałem na pokładzie i tylko przypadkiem tędy przechodziłem. — To się nazywa szczęście! Zarezerwowaliśmy dla pana dwa pokoje. Myślałem, że przyszedł pan w związku z naszą wiadomością. Gdzie pan był tak długo? Nos sir Dawida zaczął się nerwowo poruszać, jak gdyby za tym niewinnym pytaniem przeczuwał jakieś podejrzane zamiary. Najwyraźniej jego właściciel niechętny był opowiadaniu, jak spędził minione godziny. Jednakże wrodzona pewność siebie Anglika, który nie znosił żadnej krytyki swego postępowania, a także świadomość, że prędzej czy później będzie musiał wtajemniczyć swych towarzyszy w całą sprawę, skłoniły go do mówienia. — To tajemnica, sir! — powiedział z wielką powagą. — Wielka tajemnica. — Tajemnica? — roześmiał się Paul — Brzmi to tak, jakby chciał pan samotnie porwać cały seraj. — Tak też chcę postąpić. — Zapewne był pan już w środku? — Yes. — Chyba pan żartuje? — Jestem sir Dawid Lindsay i nigdy nie żartuję. A czy wy także odnieśliście jakiś sukces? — Niestety, nie. Byliśmy u konsula i na policji, a nawet u Limana de Rossi — na próżno! — Kto to jest Liman de Rossi? — Szef kapitanatu portu. Sądziliśmy, że zdobędziemy u niego jakąś informację, bowiem jest on obecny podczas każdego wyokrętowania. Dowiedzieliśmy się, że przed przybyciem naszego jachtu wpłynęły do portu dwa parowce z Konstantynopola. Nie udało nam się jednak odkryć żadnego śladu Ibrahima. Niepowodzenie przyjaciół przywróciło pewność siebie Lindsaya. — Miałem więc więcej szczęścia! — Co? Wie pan więc, gdzie on się ukrył? — Nie to miałem na myśli. Mówiłem tylko o moich prywatnych sprawach. — Pańskich prywatnych sprawach? A więc ta wielka tajemnica nie dotyczy tego łotra, Ibrahima? — No. To moja własna przygoda. — Pańska własna przygoda? — powtórzył przeciągle malarz. — I… Przerwał i błyskawicznie zaczął się zastanawiać nad słowami sir Dawida. Przez długi czas Lindsaya nie było na jachcie, był bardzo tajemniczy, a na dodatek, wbrew swemu chłodnemu opanowaniu, dręczył go jakiś dziwny niepokój. Poza tym Paul znał już dobrze upór chciwego przygód Anglika — wszystko to bardzo go zaniepokoiło. — Yes — mruknął Dawid Lindsay, gdy Paul się zastanawiał. — Trzy za jednym zamachem. — Trzy? — Yes. — Kobiety? — Nie. — Któż więc? — Dziewczęta. — Ale, na Boga, jest pan w Tunisie dopiero od kilku godzin i poznał pan już trzy Turczynki? Gdzież je pan, na miłość boską, wynalazł? — Na miłość boską? No. Wynalazł? No. Poznałem je w ruinach Kartaginy. To bardzo szacowne miejsce, sir. — Wszystkie trzy? — Yes. One, two, three. Dopiero w tym momencie Paul zorientował się, że sir Dawid mówi zupełnie poważnie. — Czy byłby pan tak łaskawy i zdradził mi coś więcej? — Ani myślę! Dowiecie się w odpowiedniej chwili. — Naraża się pan na niebezpieczeństwo! Nie rozumie pan języka tego kraju! Łatwo może się pan znaleźć w sytuacji bez wyjścia. — Bez wyjścia? Mam dużo siły! Jestem w stanie potrząsnąć dzisiaj całym Tunisem! — Chce pan dzisiaj czegoś dokonać? Proszę pana… — Niech pan zamilknie, mister Normann! Przyjdę tu jeszcze raz dzisiaj, aby zatrzeć ślady i odwrócić ode mnie uwagę. Ale nie zaraz; mniej więcej w dwie godziny po pomocy. Wtedy cała sprawa będzie już załatwiona. — Chyba nie ma pan na myśli tego haremu…? — Yes! — Niech pan posłucha ostrzeżenia, sir Dawidzie, i nie robi nic bez nas! — Dowiodę wam, że plan, jaki wymyśliłem, nie mógłby być lepiej opracowany. Dostarczę tę trójkę na jacht, a potem przyjdę tutaj. W ten sposób zatrę ślady. — Czy te trzy dziewczyny mieszkają tam, w ruinach? — Nie. Mieszkają w mieście, u swego ojca, który był jubilerem i przestał już pracować. — Był pan już w jego domu? Naturalnie. Znalazłem się tam pod pretekstem odkupienia kilku jego rzadkich eksponatów. Mam tu trochę tych różności… heavens! Muszę je panu pokazać! Ten oto papier przybył do nas prosto z nieba. Był weń zawinięty Koran, aby nie zamókł w chmurach, kiedy miał go ze sobą archanioł. Te stare monety zostały wybite na cześć zdobycia Mekki i Konstantynopola. Ten grot z kolei… — i ze śmiechem kontynuował swe wyjaśnienia wykładając przedmioty na stół. — I pan w to wszystko wierzy? — Chce mnie pan obrazić, sir? Ten staruch jest wycwanionym oszustem, ale jego trzy córki są tego warte… to anioły! — Jego trzy córki są takimi samymi oszustkami, chciał pan powiedzieć! Bardzo proszę, aby zarzucił pan swój plan, albo przynajmniej przesunął jego wykonanie! — Ani myślę. — Hermann też by panu to odradzał. — Czy on tu jest? — W swoim pokoju. Zaraz go sprowadzę. Niech sam wypowie swoje zdanie na ten temat — dodał Paul i pobiegł na piętro. Dawid Lindsay poczuł się jednak urażony; rzucił na stół monetę, włożył cylinder, wziął do ręki parasol i opuścił zajazd. W pośpiechu zapomniał nawet leżących na stole „kosztowności”. Szybko pobiegł ulicami, skręcając bez przerwy, by dopiero po długiej chwili pozwolić sobie na wolniejszy krok. W pewnej odległości od hotelu, idąc w stronę portu, minął jakiegoś człowieka, który wolno podążał w tym samym kierunku. Zaledwie go wyprzedził, usłyszał głośny okrzyk radości. — Hamdulillah! Lindsay effendi! Lindsay effendi! Zaskoczony zatrzymał się, odwrócił i zajrzał wołającemu mu twarz. Był to młody Arabadżi, zaufany pięknej Cykimy. — Człowieku, ty tutaj?! Heavens! Czy Cykima też jest z tobą? — Cykima burada, Cykima burada. Pasza burada, derwisz Osman burada. — Ach, i oto mamy wszystkich pięknie razem! Ale kto to jest ten burada? A może to jakaś baba? Burada znaczy po turecku „tutaj” „jest tutaj”. Ale oczywiście Lindsay nie miał o tym pojęcia. Arabadżi znał angielski dokładnie tak samo, jak sir Dawid turecki, więc tylko wzruszył ramionami. — Geliniz, geliniz! Oznaczało to: „niech pan pójdzie za mną”. Chłopiec wskazywał przy tym na lewo. Dawid Lindsay potrząsnął głową tak mocno, że jego cylinder w szarą kratę aż się zakołysał. — Głupi język ten turecki. Rzeczywiście, żaden uczciwy chrześcijanin nie jest go w stanie zrozumieć. — Gdzie jest pan Hermann Wallert? — zapytał niecierpliwie Arabadżi. Tylko po nazwisku sir Dawid domyślił się, co ma na myśli chłopiec. — A la Maison Italienne! — Bilirim, bilirim! — ucieszył się młodzieniec i odwrócił, aby pośpiesznie ruszyć przed siebie, tym razem w stronę miasta. — Bilirim! Co za głupie słowo! — burknął Lindsay. — Ale czyż to nie cud, że spotkałem tu tego chłopaka? Ale będzie radość, kiedy się spotka z tamtymi dwoma! To dobrze, ponieważ przeżyją teraz również i swoją przygodę. Well, a więc będziemy mogli jutro wypłynąć. Straszna dziura z tego Tunisu. Przedtem jednak porozmawiamy sobie jeszcze z tym Ibrahimem o zegarku i rodzinie Adlerhorstów. Sir Dawid odnalazł jacht zakotwiczony przy zachodnim brzegu jeziora. Wszedłszy na pokład dowiedział się, że kapitan udał się na ląd; powiedział więc sternikowi, że wróci po północy i przyprowadzi ze sobą trzy damy. — Trzy? — zapytał sternik, który do tej pory słyszał tylko o Cykimie i Czicie. — Yes. — To chyba niebezpieczna przygoda? — Yes. — Pójdzie pan sam, sir? — Yes. — Czy mogę pójść z panem? — No. Powiedziawszy to, sir Dawid poszedł do kajuty, by przebrać się w turecki strój, który zakupił w Konstantynopolu. Aby nie natknąć się na Paula i Hermanna, Lindsay specjalnie nadłożył drogi. W związku z tym nie miał już zbyt wiele czasu, kiedy dotarł do domu trzech piękności. Zegarek wskazywał pięć minut przed północą. Minęło tych pięć minut, potem następne pięć, i jeszcze dziesięć, wszystkie w absolutnej ciszy. Nikt też nie pojawił się w okolicy. W końcu usłyszał jakiś szelest po drugiej stronie muru — mógł to być odgłos dostawianej drabiny. W chwilę potem zobaczył czyjąś głowę pojawiającą się zza krawędzi muru. — Pst! — usłyszał cichy szept. — Jest pan tam? — Yes. Oui. Kto to? — To ja, Rachela. — A pozostałe? — Są jeszcze na dole. Zaraz wejdzie Lea. W tym samym momencie Rachel i Lea usiadły na murze, a zaraz potem ukazała się trzecia siostra. Wszystkie trzy wciągnęły drabinę i opuściły ją po drugiej stronie. Anglik przytrzymał szczeble, a dziewczęta zaczęły schodzić. — Oto jesteśmy — powiedziała Lea. — Widzi pan, że potrafimy dotrzymywać słowa? — Yes — mruknął Dawid Lindsay. — Myślałem już, że się nie pojawicie. Ale nie zatrzymujmy się. Idziemy! Szczerze mówiąc, nie czuł się dobrze w swojej skórze. Nie bał się; podczas najbardziej nawet ryzykownych przygód przeżytych wspólnie z Kara Ben Nemzim nie zadrżał ani razu — tym razem jednak nie mógł się wyzbyć niepokoju. Niepokój ten byłby z pewnością jeszcze większy, gdyby wiedział, iż tak zwany ojciec tych trzech rzekomych córek własnoręcznie pomagał im przejść przez mur, zaś jego pomocnik stał w pobliżu i obserwował Anglika. Trzy siostry podążały w milczeniu za sir Dawidem. Po przejściu kilku ulic cała czwórka zatrzymała się: postanowiono naradzić się, czy nie byłoby lepiej udać się na jacht okrężną drogą. Anglik sprzeciwił się, zaś dziewczęta nie były jeszcze pewne, która z dróg jest bezpieczniejsza. W tym momencie obok sir Dawida pojawił się jak spod ziemi jakiś mężczyzna. — Dobry wieczór! Co pan tu robi? — zapytał po francusku. — A dlaczego pan pyta? — odparł w odpowiedzi sir Dawid. — Ponieważ mam do tego prawo. — I ja również — stwierdził kolejny głos z drugiej strony. Lindsay odwrócił się^. Także i tutaj stał jakiś mężczyzna. — Czego chcecie od nas, messieurs? — Zna pan nas? — zapytał pierwszy z mężczyzn. — Nie. — Ale nasze mundury są panu znane? — Nie widzę ich. Jest przecież zupełnie ciemno. — To proszę się przyjrzeć teraz! Mężczyzna wyjął z kieszeni małą latarkę i zapalił ją. Miał na sobie mundur policjanta, podobnie jak jego towarzysz. Teraz pojawił się obok nich i trzeci policjant. — Jesteście policjantami? — zapytał zaskoczony Anglik. — Jak pan widzi. A więc, niech pan odpowiada: co pan tu robi? — Spaceruję. — Z tymi dziewczętami? — To moje żony. — Ach! Kim pan jest wobec tego? — Sir Dawid Lindsay. — Anglik? Proszę nam tu nie opowiadać bajek! — Mogę tego dowieść. — Oho! Żaden Anglik nie ma trzech żon! Anglicy nie noszą również takich ubrań. A więc, skąd pan ma te dziewczyny? Do tej pory Lindsay odpowiadał na pytania całkowicie spokojnie. Teraz doszedł do wniosku, że może być już nieco mniej uprzejmy. — Nie sądzę, abym musiał wam na to odpowiadać. — Wobec tego będę zmuszony pana aresztować. — Nie zrobi pan tego. Jestem Anglikiem i jako takiego, nie można mnie aresztować bezkarnie. — Niech nam pan dowiedzie, że jest Anglikiem! — Well, chodźcie wobec tego na mój statek! — Pański statek, nawet gdyby pan takowy posiadał, nic mnie nie obchodzi. Ten statek w ogóle wydaje się być wielkim kłamstwem. — Niech pan uważa, co mówi! — Proszę mi pokazać swój paszport! — Mam go na swoim jachcie. — Więc każe go pan jutro nam przynieść! Teraz jednak proszę pójść z nami! Zachowuje się pan podejrzanie. Aresztuję pana razem z tymi dziewczętami. Naprzód! Mężczyzna wziął sir Dawida za ramię, otrzymał jednak od niego tak silne uderzenie w żołądek, że upadł. W tej samej chwili dwóch pozostałych rzuciło się na sir Dawida. Oczekiwał tego i przyjął ich również dwoma dobrze wycelowanymi ciosami. W tym momencie został zaatakowany nagle przez kolejnych dwóch mężczyzn, których do tej pory nie zauważył. Rzucili się na niego z tyłu i przewrócili na ziemię. Sir Dawid bronił się co prawda ze wszystkich sił, ale w końcu został obezwładniony. Po chwili szybko związano mu ręce na plecach. Była to cicha, niemal bezgłośna walka. Żaden z jej uczestników nie wydał z siebie ani jednego okrzyku. Lindsay nie odważył się wołać o pomoc, zaś pozostali mieli z pewnością ważny powód, aby załatwić swą robotę w absolutnej ciszy. Jeden z policjantów wziął latarkę, która upadła w czasie walki na ziemię i oświetlił dziwnego więźnia. — Teraz mamy cię naprawdę w swoich rękach i zobaczymy, czy rzeczywiście nie pójdziesz z nami. — Ponieważ jestem związany, możecie mnie oczywiście do tego zmusić. Zwracam wam jednak uwagę na odpowiedzialność, jaką za to poniesiecie. — Spełniamy tylko nasz obowiązek. Jest pan porywaczem! — Tego mi najpierw musicie dowieść. — Ten człowiek może o tym zaświadczyć — i policjant oświetlił jednego z owych dwóch mężczyzn, którzy tak podstępnie zaatakowali go z tyłu. Na twarzy sir Dawida pojawił się wyraz całkowitego zaskoczenia. — Ali effendi! — zawołał zaskoczony. — Tak, to ja! Czy chce pan zaprzeczać, iż uprowadził moje trzy córki? — To się jeszcze okaże. Ale pan za to może zaświadczyć, że jestem Anglikiem! — To też się jeszcze okaże. — A tam — dodał gniewne Lindsay — stoi jeszcze jeden oszust, który to z pewnością wie! — i wskazał na piątego z napastników, którego oblicze pojawiło się właśnie w świetle latarki. Był to typ, w którego chacie siedział razem z dziewczętami. — Ja go nie znam — odparł bezczelnie wskazany. — To podłe kłamstwo. Mam teraz co prawda inne ubranie aniżeli po południu, ale trudno zapomnieć moją twarz. — To wszystko jest mało ważne — wyjaśnił Ali. — Pytaniem jest, czy on przekonał moje córki, aby poszły z nim w tajemnicy przede mną. Podejdź tu! Powiedz prawdę, a wtedy zostanie wam oszczędzona kara! — Jest tak, jak powiedziałeś — odparła Lea. — Jakie miał zamiary? — Chciał nas zaprowadzić na swój statek. — To wystarczy. Porozmawiamy z nim jeszcze poważnie, zanim go stąd zabierzemy. Zaprowadźcie go do chaty! Ja tymczasem doprowadzę te niesforne kobiety do domu i zaraz wrócę. Ali odszedł z dziewczętami, obrzucając je w drodze groźbami. Sir Dawid został wyprowadzony z miasta ciemnymi zaułkami w kierunku starego kartagińskiego akweduktu. Tu i tam widać było kilka jego dobrze zachowanych filarów. Pod jednym z nich stała rozpadająca się chata, do której kierowali się rzekomi policjanci. W drodze Lindsay nie powiedział ani słowa; milczał również, gdy wepchnięto go do środka. Spokojnie usiadł i zachowywał się, jak gdyby nie słyszał wszystkich złośliwych uwag, jakie do niego kierowano. Minęło sporo czasu do chwili, kiedy wrócił Ali, obrażony ojciec uprowadzonych dziewcząt. Pozostali ustąpili mu pokornie miejsce. Ali usiadł naprzeciwko więźnia, a jego mina była bardziej zmartwiona aniżeli gniewna. — Zadecydujemy teraz o pańskim losie — zaczął gładząc się po siwej brodzie. — Mam nadzieję, że szybko okaże się, czy uwolnimy pana czy też przekażemy bejowi, aby wydał wyrok. — W moim przypadku bej nie ma nic do gadania! Jestem Anglikiem. Sam pan to wie najlepiej. Przecież byłem u pana. — Nie znam pana; nie przypominam, sobie, abym kiedykolwiek widział pana w moim domu. Bardzo pan zgrzeszył wobec mnie, ale może panu wybaczę, mimo iż pan na to nie zasłużył. Moje córki były mi zawsze posłuszne; teraz zhańbiły moją starą głowę. A dlaczego? Bo uwiódł pan te niewinne istoty! — Niewinne istoty? Hang it all! Te baby zwabiły mnie w pułapkę! Yes! — Jest pan wystarczająco dorosły i rozumny, aby nie dać się zwabiać przez takie dziewczęta w pułapki. Zawrócił im pan w głowie, ale Allah mnie oświecił. Wiem o wszystkim. Jednakże jestem gotów okazać łaskę, jeżeli zgodzi się pan spełnić warunki, jakie muszę postawić jako ojciec. — Warunki? Well. Niech pan mówi! — Ten, kto porywa dziewczynę, musi zapłacić sumę, jaką dałby za nią, gdyby brał ją za żonę. — Excellent! A więc o to idzie! — Tak. Jest pan bogaty? — Bardzo. — Ile zapłaciłby pan za kobietę? — Wiele milionów, gdybym kochał swą wybrankę. Na taką odpowiedź Ali nie był przygotowany. Najbardziej zaskoczyła go wysokość sumy. Wolałby, aby Anglik na początku wzbraniał się płacić. — Wiele milionów? Za jedną jedyną kobietę? — Yes. — Porwał pan jednak aż trzy moje córki! To jest po trzykroć wiele milionów! — All right. — Których zapewne nie zechce pan zapłacić! — Dlaczego nie? Zrobię to, czego wymaga prawo. Jeśli sędzia mnie skaże — zapłacę ile trzeba. Ta odpowiedź najwyraźniej nie odpowiadała smutnemu ojcu. Ali potrząsnął głową. — Nie jestem aż tak okrutny. Chcę od pana o wiele mniej. Jeśli za każdą z moich córek zapłaci pan pięć tysięcy franków, zostanie pan natychmiast uwolniony. — No. Zapłacę tylko tyle, ile określi sędzia. — Niech pan da za każdą cztery tysiące.! — Ani centyma! — Trzy tysiące! — No. — Będę zadowolony nawet z dwóch tysięcy! — Nothing. — Czy pan wie, że mogę pana do tego zmusić? Znajduje się pan przecież w moich rękach! — Nie. Jestem aresztowany. Zaprowadźcie mnie do miasta! W tym momencie do rozmowy wmieszał się „wyzwoleniec” Alego. — Załatw to szybko! Po co te wybiegi! To twardy chłop, a ja nie mam ochoty długo się z nim sprzeczać. — Dobrze. Chciałbym więc pana poinformować — powiedział były właściciel przyniesionego z nieba papieru pakowego — że ci mężczyźni wcale nie są policjantami. — Tak też myślałem. — To moi zaufani ludzie, którzy zrobią, co im powiem. Żądam więc po dwa tysiące franków za każdą z moich córek. Za godzinę chcę usłyszeć pańską odpowiedź. Do tej pory niech się pan zastanowi, co dla pan jest lepsze. Od pańskiej odpowiedzi będzie zależeć pański los. Nos Lindsaya zaczął się groźnie poruszać. — Jesteście łotrami — powiedział z pogardą. — Jest mi przykro, że któremuś z Anglików zdarzyło się wpaść w waszą pułapkę! Siwobrody staruch skinął głową z pełną ironii litością. — Te dziewczęta były jedynie przynętą. Mógł pan o tym pomyśleć wcześniej. Teraz wie pan już, co pana czeka. — Bzdura. Dopiero teraz to wszystko zaczyna mi się naprawdę podobać. Takie nędzne typy jak wy zapewne zapłaciłyby ten okup, ale ja jestem Dawid Lindsay. — Ryzykuje pan swym życiem! — Well! Więc mnie zamordujcie! Źle się to dla was skończy, messieurs! — Dlaczego? — Sir Dawid Lindsay nie wdaje się w takie przygody w tym przeklętym Tunisie, nie podjąwszy przedtem odpowiednich kroków. Pewność z jaką wypowiedział te słowa, a także odwaga, wywarły wrażenie na oszustach. Przez krótką chwilę rozmawiali ze sobą szeptem. — Podjęliśmy decyzję — zaczął od nowa Ali. — I nic nie odwiedzie nas od niej. Żądam za każdą z córek po tysiąc franków. — Nie więcej? To jednak dziwne, że chce pan pieniądze tylko za te trzy damy, a nie, na przykład, jeszcze za swoich pomocników. Te dziewczęta wcale nie są pańskimi córkami, więc nie dostaną nic. Przejrzałem was i nie dam ani centyma. — A więc umrze pan. Daje panu godzinę: jeżeli nadal będzie się pan opierał, zostanie pan wrzucony do morza. Policja dojdzie do wniosku, że to był nieszczęśliwy wypadek. — Jest mi obojętne, co pomyślą inni. Ja sam bym w to nie uwierzył, a to jest w końcu najważniejsze. SIR DAWID DOSTAJE BAKSZYSZ Po spotkaniu z Lindsayem młody Arabadżi szybko pobiegł do miasta. Niebawem znalazł się, pytając przechodniów, przed „Włoskim Domem”. W salonie dla gości obaj przyjaciele, wyraźnie wzburzeni, siedzieli przy stole oglądając pozostawione „kosztowności”. Na widok Saida zerwali się na równe nogi. — Ty? Ty tutaj? — zawołał Paul i wybiegł naprzeciw chłopca. — Jak się cieszę! Czy Czita też tu jest? — Tak! — A Cykima? — zapytał Hermann. — Ona także. Ibrahim i derwisz Osman również są tutaj. — Skąd wiedziałeś, że tu jesteśmy? — Dowiedziałem się tego kilka minut temu od pewnego jegomościa ubranego w szarą kratę. — Od sir Dawida? Gdzie go spotkałeś? — Na przedmieściach. Szedł do portu. — Bogu dzięki! A więc opowiedział nam tylko bajeczkę o tych trzech pięknościach z haremu. Masz czas? — Dla was zawsze. — Chodź więc do mojego pokoju na górę! Tam nikt nam nie będzie przeszkadzał. Musisz nam dokładnie opowiedzieć o tamtej nocy w Konstantynopolu. Zniknęliście wtedy tak nagle. Obaj przyjaciele zapakowali „kosztowności” w „niebiański papier” i poszli z chłopcem na górę. — Najpierw — zaczął Paul — powiedz nam, co z dziewczętami? — Czują się dobrze, ale obawiają się o swój los. Liczą na was. — Nie zawiodą się więc. Wyjaśnij nam jednak powód tak nagłego zniknięcia. — Och, effendi, nie miałem pojęcia o żadnym wyjeździe, tak samo jak i dziewczęta! Dopiero później zrozumieliśmy wiele rzeczy, o których przedtem nie wiedzieliśmy. Już w trakcie dnia Ibrahim był w domu, a razem z nim Osman. Niech będzie przeklęty! Najpierw, w tajemnicy, robili coś długo z zarządcą; potem dowiedzieliśmy się, że pakowali się pośpiesznie. Wyjechaliśmy na łeb na szyję, kiedy byliście jeszcze w ogrodzie. — Nie mogliście nas zawiadomić? — Było to rzeczą niemożliwą. Kiedy pełniąc straż na dziedzińcu dowiedziałem się, iż odkryto waszą obecność, pościg był już w ogrodzie. Chciałem ich wyprzedzić, ale mój pan wysłał mnie na górę, do kobiet, które leżały jak martwe na dywanie. — Wielkie nieba! Cóż się z nimi stało? — Również i tego dowiedziałem się później. Mój pan, przewidując, że będą się bronić, za radą derwisza udał się do pewnego mędrca, który zna wszystkie leki. Dostał od niego jakiś proszek, który, jeśli go się wydmuchnie przez rurkę pod światło, powoduje iż człowiek stojący za tym światłem pada jak martwy i budzi się dopiero następnego dnia. Z tym to proszkiem Ibrahim poszedł do dziewcząt. Spotkał tylko Czitę, bo Cykima była jeszcze w ogrodzie. Nieprzytomną zaniesiono do sąsiedniego pokoju. Kiedy Cykima wróciła, jej również dmuchnięto proszkiem w twarz. — Ach! — skinął głową Paul. — Stąd też okrzyk, jaki usłyszeliśmy z jej ust. — Oczywiście Cykima nie była w stanie nic już uczynić — mówił dalej Arabadżi. — Ponieważ była w ogrodzie, mój pan zaczął coś podejrzewać i kazał go przeszukać. Ja zaś musiałem pójść do nieprzytomnych dziewcząt, by pomóc je dźwigać w lektyce. Prawie nie miałem czasu, aby spakować swoje rzeczy. Wyruszyliśmy przez miasto na statek, a potem tutaj, do Tunisu. Nie byłem w stanie was ostrzec. Gdybym mimo to spróbował, natychmiast rzuciłoby się to w oczy i zostalibyście odkryci. — Zupełnie słusznie. Postąpiłeś rozsądnie. Ale co z dziewczętami? Jak zachowywała się Cykima? — Odważnie jak mężczyzna. W czasie całej podróży nie wypowiedziała jednego słowa: ani do Ibrahima, ani do Osmana. Czuła się szczęśliwa, że może mieć znowu przy sobie swój sztylet, aby bronić się w ostateczności. — Czyżby go przedtem straciła? — Zabrał go jej Ibrahim, gdy była nieprzytomna. Sądził, że w ten sposób znajdzie się całkowicie w jego władzy, ale nie przeczuwał i nadal nie przeczuwa, że ma ona we mnie swego sojusznika. Już pierwszego dnia podróży ukradłem mu go i oddałem Cykimie. Teraz może się znowu bronić; on boi się trucizny i nie odważy się tknąć żadnej z dziewcząt. — A co z Czitą? — Och, z nią było bardzo źle! Cykima, jako kobieta, była jak szlachetna jastrzębica, Czita zaś niczym słodka żona słowika. Z oczu nieprzerwanie płynęły jej łzy. Bez przerwy płakała za eflfendim Normannem. W czasie tej opowieści Paul bez przerwy spacerował po pokoju ze ściągniętymi brwiami i zaciśniętym pięściami. — Wystawię jeszcze rachunek temu Ibrahimowi! — zgrzytał zębami. — Czy wiesz dlaczego tu przyjechał? — Nie. Derwisz i ja musieliśmy śledzić, co się dzieje w pałacu beja Tunisu, a także Bardo — zamek za miastem. Bez przerwy zmienialiśmy się na straży przychodząc wcześnie rano i opuszczając nasze posterunki dopiero późnym wieczorem. — Kogo właściwie śledziliście? — Cudzoziemskich konsulów. Musieliśmy zapisywać, kto odwiedza beja, kiedy do niego przychodzi i wychodzi. — Znasz cel tego śledztwa? — Nie. — Gdzie mieszka twój pan? — Na przedmieściu, przy drodze prowadzącej do Bardo. Wynajął tam mały domek. — Jest więc sam z dziewczętami? — O nie. Zatrudnił dwóch mężczyzn, którzy je pilnie strzegą. — A teraz rzecz najważniejsza: jak on się nazywa tu, w Tunisie? — Hulam i twierdzi, że jest urzędnikiem ze Smyrny. — To chyba wszystko, co chcieliśmy się w tym momencie od ciebie dowiedzieć. Idziesz teraz do domu? — Tak. — Pójdziemy więc z tobą! — Nie, nie. Nie wolno wam. Nocą strażnicy są w dwójnasób czujni i podejrzliwi. — Masz rację, ale czyż dziewczęta mają spędzić w tym piekle całą wieczność?! — Proszę was, abyście pozostawili to na razie mnie. Już jutro przed południem powiem wam, czy będę mógł coś zrobić dla was. Mój pan jest jak jadowita żmija, którą należy zniszczyć. Służę mu tylko dlatego, aby uwolnić Cykimę. Postanowiłem nawet, że go zabiję; ale wtedy poznałem was, i ponieważ jesteście mądrzejsi ode mnie, pozostawię wam uwolnienie mojej pani pomagając przy tym ze wszystkich sił. — Jesteś dzielnym chłopcem. Ale teraz zjedz coś i napij się. Said zabrał się do kolacji. Kiedy wychodził, minęła już północ. — Co powie twój pan, kiedy wrócisz tak późno? — Pomyśli że jestem dobrym i uważnym sługą, bo opowiem mu o długiej wizycie jakiegoś gościa u beja Tunisu. — Czy możesz opisać dom, w którym mieszka Ibrahim? — Zobaczysz go po prawej ręce, idąc z miasta w kierunku Bardo. To pierwszy dom zaraz za starym akweduktem; stoi w wielkim ogrodzie otoczonym murem. Pokoje dla kobiet są w wieży z oknami skierowanymi ku miastu. Jutro powiem wam, kiedy będziecie mogli go obejrzeć nie zwracając na siebie uwagi. Kiedy Said wyszedł, Paul rozłożył ramiona i zaśpiewał tak głośno i donośnie, jakby stał przed drzwiami alpejskiego szałasu. — Do diabła! — roześmiał się Hermann. — Ależ ty się nagle zmieniłeś! Zaśpiewałeś po raz pierwszy od wielu, wielu dni! — A czy nie mam do tego powodu? Pomyśl, znowu odnaleźliśmy Czitę! Moją i twoją Czitę! — Masz na myśli moją siostrę? Hm, ta sprawa jest nadal więcej niż niepewna. Zastanawiałem się nad tym podczas rejsu; podobieństwo twojej Czity do mojej matki określiłbym raczej jako przypadek. — Przypadek? Ale przecież tu idzie nie tylko o podobieństwo! — A o co jeszcze? — O wiele kwestii, które traktowane pojedynczo nie są ważne, zebrane jednak razem nabierają wielkiego znaczenia. Zacznijmy od tego Ibrahima: jest w posiadania zegarka twego ojca. Odmawia jednoznacznego wyjaśnienia, jak wszedł w jego posiadanie i szuka ucieczki w kłamstwie. Dlaczego? Tylko dlatego, zewie, iż prawda mogłaby mu zaszkodzić. Musiał wcześniej być znajomym twego ojca. Dalej: akurat Ibrahim kupuje Czitę, o której sądzimy, że jest twoją siostrą; kupuje, gdy odnalazł ją derwisz Osman, o którym sam mówisz, że już kiedyś widziałeś jego twarz. A więc dopiero Osman zwrócił uwagę tego Turka na Czitę. Dlaczego? Tylko ze względu na jej urodę? Wątpię. Istnieje w tej sprawie tajemniczy związek przypadków, którego jeszcze nie rozumiem. Czuję że ma on wielkie znaczenie. I co powiesz na to? — Nić do rozwiązania tajemnicy Ibrahima ma być może w swych rękach Osman. Jak jednak możemy go zmusić, aby akurat nam ją wyjawił? — Masz rację. Jednakże nie mamy do tej pory prawnej podstawy do działania przeciwko nim. Te łotry nadal mają nad nami przewagę na całej linii. — Niestety. Ale gdy przyjdzie pora, znajdzie się i rada! Mam dziwne przeczucie, że spotkamy się niebawem z Ibrahimem, ale na zupełnie innej zasadzie niż w Konstantynopolu. Nie ma tu tak pewnego gruntu pod nogami jak w Stambule. Mam nawet nadzieję, że dzięki moim stosunkom uda mi się go całkowicie wyeliminować z gry. — Ach, myślisz o Krügerze Beju, dowódcy straży przybocznej tunezyjskiego księcia? — Tak. Jak wiesz, mam do niego pismo polecające. Byłem u Krüger Beja dzisiejszego popołudnia; przyrzekł mi, że przy rozstrzyganiu kwestii politycznych nigdy nie zapomni co jest winien swej niemieckiej ojczyźnie. — A więc jest rzeczywiście Niemcem? — Tak, pracował kiedyś w browarze w Brandenburgii. — Co… pracował w browarze? Chyba żartujesz! — Nie. Krüger ma za sobą dziwne koleje losu. Był w Legii Cudzoziemskiej; wylądował w Algierze, skąd uciekł po roku służby, dostał się do niewoli mauretańskiego emira i w końcu znalazł się w Tunisie, gdzie doszedł do stanowiska dowódcy straży przybocznej Mohamme — da es Sadoka. Cieszy się teraz szczególnym zaufaniem swego władcy, ale nigdy nie zapomniał swej niemieckiej ojczyzny. Naturalnie mówi po niemiecku w sposób straszny, ale to duża zabawa, gdy go człowiek słucha. Będziesz miał dużą uciechę. — I sądzisz, że ten człowiek może nam pomóc? — Jestem o tym przekonany. — Ale… hm… wydaje mi się, że aby piastować tak wysokie stanowisko, musiał przejść na islam? — To prawda. — Możemy więc znaleźć u niego mało zrozumienia, gdy idzie o porwanie Czity i Cykimy. — Mylisz się, jeśli idzie o niego. Pomoże nam, jak to tylko będzie możliwe. — Tym lepiej dla nas. Pali mi się już ziemia pod nogami! Siedzieć tu tak bezczynnie i czekać, wiedząc, że Czita i Cykima są w rękach tego łotra, Ibrahima! Poszedłbym tam najchętniej już dzisiaj wieczór. — Ja także! — No to chodźmy! Może to tylko pomóc w naszych zamiarach, kiedy dokładnie rozejrzymy się po tamtej okolicy. Wkrótce potem obaj przyjaciele byli już w drodze do Bardo. Nie przeczuwali, że w ich ręce dostanie się jeszcze dzisiaj broń, którą skutecznie będą mogli użyć przeciwko Ibrahimowi i jego pomocnikom. * Pogrążony głęboko w myślach Said szedł swoją drogą. I oto, na jednej z uliczek za portem, doszedł go z pewnej odległości hałas i głosy, których brzmienie wskazywało, że wydarzyło się coś niezwyczajnego. Zaczął nadsłuchiwać i wkrótce zobaczył rozbłyskujące niedaleko światło latarki; usłyszał też urywki wzburzonej rozmowy. — … Dawid Lindsay! — dobiegło jego uszu. Ponieważ reszta słów wypowiedziana została po francusku, chłopiec nic z tego nie zrozumiał. Jego uwagę zwróciło jednak nazwisko Lindsaya. Dlatego pośpiesznie zaczął się skradać w tamtą stronę, pochylił się ku ziemi i w ten sposób stał się świadkiem aresztowania Anglika. Z oddali śledził ludzi, którzy zatrzymali Lindsaya, do chwili, gdy zniknęli w chacie. Said podszedł do otworu służącego za okno, ostrożnie zajrzał do wnętrza i zobaczył sir Dawida siedzącego ze związanymi rękoma na ziemi. Co prawda Said nie do końca zrozumiał, o co idzie, zauważył jednak, że Anglik najwyraźniej znalazł się w niebezpieczeństwie. To mu wystarczyło. Stracił i tak już wiele czasu, jedna godzina więcej nie znaczyła już wiele. Ze strony obu Niemców nie mógł oczywiście liczyć na pomoc, nawet gdyby odnalazł ich teraz w „Domu Włoskim”, bowiem droga tam i z powrotem trwałaby zbyt długo. Co należało teraz zrobić? Said nie mógł się dłużej wahać i zastanawiać, jeżeli rzeczywiście chciał sprowadzić pomoc; nie wolno mu było stracić ani minuty. A więc na policję! Pobiegł najszybciej jak mógł do pałacu beja Tunisu, gdzie, jak wiedział, mógł o każdej porze spotkać policjantów. Był na tyle ostrożny, że nie wymienił tam żadnego nazwiska; nie wiedział przecież, w jaki sposób Lindsay znalazł się w tak niebezpiecznej sytuacji. Dlatego też opowiedział tylko, że jakiś mężczyzna został zawleczony przez rabusiów do chaty przy starym akwedukcie i zaproponował policjantom, że posłuży im jako przewodnik. Wielokrotnie musiał powtarzać ze wszystkimi szczegółami swoją opowieść, zanim mu uwierzono; potem jednakże wachmistrz Sabtieh z dziesięcioma uzbrojonymi po zęby ludźmi natychmiast wyruszył w drogę, by schwytać rabusiów. Rozpoczął swoją operację wcale mądrze. Nadłożył drogi, aby dotrzeć na miejsce od strony, z której rozbójnicy najmniej spodziewali się przeszkód. Było przecież możliwe, że wystawili jakieś straże. Policjanci niepostrzeżenie zbliżali się do chaty. Wachmistrz Sabtieh podkradł się do okna i zobaczył związanego Anglika. — Doskonale — szepnął do Saida. — Powiedziałeś prawdę; możesz więc już odejść. Said zniknął błyskawicznie. Mógł wrócić teraz do swego pana, który z pewnością nie pójdzie spać, zanim nie wysłucha sprawozdania swego sługi. Wachmistrz słyszał przez okno każde słowo, jakie wypowiedziane zostało wewnątrz chaty. Właśnie ktoś, kogo nie mógł zobaczyć, powiedział: — Godzina już minęła. Niech pan więc powie, jaka jest pańska decyzja? — Well — odparł Lindsay z pogardliwym spojrzeniem. — Zdecydowałem się powiedzieć wam, co następuje: jesteście godnymi pożałowania złoczyńcami i tchórzliwymi złodziejaszkami, z którymi nigdy nie będzie pertraktował wolny Anglik. — Da pan więc po tysiąc franków za każdą moją córkę, czy nie? — No. — W ten sposób podpisał pan wyrok śmierci na siebie! — Gdybym tylko miał wolne ręce, to wypisałbym na waszych twarzach coś zupełnie innego! — Jak pan chce! Zamiast się poddać, obraża pan nas. Powiedział pan, że nic nam nie da, my jednak weźmiemy przynajmniej to, co pan ma przy sobie. Przeszukać go! Lindsay zerwał się z ziemi, mimo iż miał związane ręce. Były niewolnik uchwycił go za ramię; Anglik odepchnął go od siebie i tak kopnął obcasem w podbrzusze, że tamten padł na ziemię. — Zabić go! Zastrzelić! — zaczęli wołać jeden przez drugiego pozostali. W tym samym momencie drzwi chaty zostały wyważone uderzeniami kolb karabinowych i do środka zajrzały wyloty dziesięciu luf. — Heigh–day! — uśmiechnął Anglik. — Powiedziałem wam przecież, łajdacy: Dawid Lindsay nie pozwoli się utopić jak młode kocię! Wachmistrz Sabtieh wszedł do środka strzeżony karabinami swych ludzi i z uwagą przyjrzał się obecnym. — Ty tutaj, Jakubie Asir? — powiedział. — W jakimże to celu wybrałeś się na tak późny spacer? To pytanie, na dodatek zadane w języku francuskim, zostało skierowane do siwobrodego starca, Alego. Nie było w tym nic dziwnego, jako że w tunezyjskiej policji służyło wielu Francuzów. Dlatego też Lindsay doskonale je zrozumiał. — Jakub Asir? — zawołał. — Czy jest to może nazwisko tego oto mężczyzny? — Tak — potwierdził wachmistrz. — Nie nazywa się więc Ali effendi? — On? Niechby się tylko odważył! Czy ten łotr twierdził, że jest effendim? — Tak. Udał przede mną, że jest jubilerem i przedstawił się jako Ali effendi. — Odważyłeś się na to, ty psie?! — To nie prawda! To nie prawda! — Nie? Nie muszę mieć nawet na to żadnego dowodu! Właśnie schwytałem cię na gorącym uczynku przestępstwa! A wy, łotry, skąd macie policyjne mundury? Znam was, opryszki! Udawali przed panem, że są policjantami? — Tak — odpowiedział sir Dawid. — Aresztowali mnie i przyprowadzili tutaj. — Dlaczego? — Ten człowiek twierdzi, że porwałem jego trzy córki. — Trzy córki! Na Allaha, ten parszywy pies wcale nie ma córek, lecz daje u siebie schronienie dziewczętom, które potem sprzedaje! To przebiegły oszust. Wiedzieliśmy o tym od dawna, ale on był za sprytny, aby dać się schwytać. Dzisiaj w końcu wpadł nam w ręce; już mu się nie uda wydostać. Związać go, i to tym samym sznurem, którym skrępował tego mężczyznę. — Jestem niewinny! — lamentował siwobrody staruch, gdy go wiązano. — Dajcie mu w pysk, jeśli się nie zamknie! I zwiążcie również pozostałych! Dotychczasowa bezczelność złoczyńców zamieniła się w lament. — Wasze wymówki nic wam nie pomogą — przerwał ich usprawiedliwania wachmistrz. — Słyszałem na własne uszy, że ten mężczyzna musi wam zapłacić za każdą z trzech dziewcząt po tysiąc franków, a jeżeli tego nie uczyni, zostanie zabity. To mi wystarczy. Kim jednak ty jesteś? — zapytał sir Dawida. — Anglikiem — odparł Lindsay. — Anglik? W tym przebraniu? W głosie wachmistrza słychać było niewiarę. — On kłamie; nie jest żadnym Anglikiem — zawołał Jakub Asir. — Czy możesz tego dowieść? — Tak. Niech pan spojrzy na ten pierścień! — sir Dawid zdjął z palca herbowy sygnet i podał go policjantowi. — Na Allaha! Jaki wielki diament! Musisz być bardzo bogaty, prawie tak samo bogaty jak Anglik, który wpłynął dzisiaj do portu własnym jachtem. — Kto panu powiedział, że ten Anglik jest tak bogaty? — Dwóch mężczyzn w „Włoskim Domu”, którzy o nim rozmawiali. Przyniosłem im paszporty. — Paul Normann i Hermann Wallert? — Tak. Znasz ich? — Przypłynęli na moim jachcie. Jestem Dawid Lindsay, człowiek o którym rozmawiali. — Poszedłeś chyba na spacer pod przybranym nazwiskiem? — Tak, często tak robię. — Nie potrzebuję więc żadnych dowodów więcej. Udowodniłeś kim jesteś i możesz iść, dokąd ci się podoba. Do kroćset! — zaklął przerażony wachmistrz, albowiem uświadomił sobie, że ciągle jeszcze zwraca się do Lindsaya per ty. — Proszę o wybaczenie, monsieur! Zapomniałem z kim mówię. Może pan więc odejść; proszę mi jednak przyrzec, że stawi się pan, aby złożyć zeznanie przeciwko tej bandzie łotrów. — Well, przyjacielu. Ale zanim stąd odejdę, chciałbym panu zostawić małą pamiątkę. Sir Dawid wyjął portmonetkę i dał każdemu z policjantów po złotej monecie, zaś wachmistrz Sabtieh otrzymał ich aż pięć. Policjanci wlepili w niego oczy; takiej szczodrości nigdy jeszcze nie doświadczyli. Wachmistrz skrzyżował ręce na piersi i skłonił się głęboko. — Niech Allah da panu dziesięć tysięcy lat życia! Te psy zaś zostaną dostarczone tam, gdzie ich miejsce. Natychmiast dostaną kije i myślę, że będziemy ich mogli powiesić już jutro o świcie! Była to oczywiście lekka przesada, ale świadczyła o dobrej woli wachmistrza. Kiedy Lindsay odszedł, od strony chaty jeszcze długo dobiegały go okrzyki bólu. Lindsay szedł, zatrzymywał się od czasu do czasu, rozglądał niezdecydowanie w prawo i w lewo, potrząsając przy tym głową i mrucząc coś pod nosem. Jego nos skręcał się przy tym w obie strony, starając się być dłuższy od brody, która zdawała się być niezadowolona ze swego właściciela. Pogrążony w myślach podążał w stronę portu. Wkrótce zatrzymał się po raz kolejny i za moment uderzył się ręką w czoło. — Tak nie można. Nie mogę wrócić na statek. Czekają tam na trzy dziewczęta… damned… Kiedy przyjdę sam, zostanę wyśmiany! Pójdę więc lepiej do „Włoskiego Domu”. Well. Odwrócił się i pośpiesznie ruszył z powrotem w stronę miasta. Nie dotarł jeszcze do pierwszych domów, gdy, potrząsając głową, zatrzymał się po raz trzeci. — By Jove! Co za głupia historia! Tam też nie mogę się pokazać. Przecież tak bardzo chwaliłem się przed Paulem tym trzykrotnym porwaniem. Yes. Normann miał rację ze swymi podejrzeniami. Jak do tej pory ten młody człowiek jest bardziej rozsądny ode mnie starego. Gdzie więc jest lepiej dać się wyśmiać, tu czy tam? Trzeba się będzie jeszcze przez chwilę zastanowić. A może nie pójdę ani na jacht ani do tego zajazdu. Mamy tu piękną, szeroką drogę. Gwiazdy tak cudownie świecą, a powietrze jest takie czyste i ciepłe. Pójdę sobie na spacer; może przyjdzie mi do głowy jakiś inny pomysł. Lindsay znajdował się na drodze prowadzącej do Bardo. Ruszył wolno przed siebie, mrucząc od czasu do czasu pod nosem. Był w najwyższym stopniu niezadowolony z siebie. Zapalił z niechęcią cygaro i zapadł w ponurą zadumę nie zwracając kompletnie uwagi na okolicę, przez która szedł. W końcu zatrzymał się po raz czwarty, wyciągnął w powietrze rękę, jak gdyby na coś przysięgał i zawołał głośno: — Niech diabli wezmą wszystkie baby, a Turczynki w szczególności! — Dlaczegóż to? Przestraszony Lindsay opuścił ramię. Z ciemności nocy wynurzył się przed nim jakiś mężczyzna. Z przyzwyczajenia sir Dawid ostatnie zdanie wypowiedział po francusku, podobnie jak obcy, który tak samo jak on ubrany był w orientalny strój. — To pana nic nie obchodzi — stwierdził Lindsay. — I ma pan oczywiście rację. Ale jest pan ubrany jak my, a mówi po francusku. — Pan tak samo. — No cóż; jestem przecież w końcu Francuzem. — Ja również. — Uważałem jednak, że będzie lepiej, gdy ubiorę się w tutejszy strój. — Ja tak samo. — A więc jesteśmy rodakami. Kim pan jest? — Marynarzem — odparł Lindsay idąc za nagłym podszeptem. — Marynarzem? Anglikowi ta odpowiedź przyszła do głowy zupełnie przypadkowo. Ze względu na nieprzyjemne doświadczenia, jakie zdobył tego dnia, nie uważał za stosowne mówić prawdy. — Właściwie niezupełnie marynarzem — wyjaśniał dalej. — Mam tutaj łódź i przewożę ludzi z portu do miasta. Sir Dawid strzepał popiół ze swego cygara i włożywszy go z powrotem do ust zbliżył się do nieznajomego. Zaciągnął się kilkakrotnie; dzięki temu oświetlił mu twarz, sam pozostając w cieniu. Nieznajomy cofnął się oburzony. — Co pan robi? Przecież omal nie spalił mi pan nosa! — Oświetlam pana — odparł Dawid Lindsay. — Przecież muszę widzieć, z kim rozmawiam. Powiedział to nader swobodnym tonem, mimo iż był w najwyższym stopniu zaskoczony; w nieznajomym bowiem rozpoznał człowieka, którego oczekiwałby tu najmniej — derwisza Osmana. Tę twarz trudno było zapomnieć, aczkolwiek Osman nie miał tym razem na sobie stroju derwisza. Naturalnie sir Dawid stał się w dwójnasób ostrożniejszy, aby samemu nie zostać rozpoznanym. Być może, pojawi się jakaś szansa, aby się czegoś dowiedzieć. — Niewiele panu przyjdzie z tego, gdy pan zobaczy mą twarz — powiedział Osman. — Przecież mnie pan nie zna. — Naturalnie. Nawiasem mówiąc, nie zobaczyłem jej; cygaro nie jest niestety pochodnią. — W jakim celu właściwie spaceruje pan tutaj? — Hm… z powodu nieszczęśliwej miłości. — I dlatego chodzi pan po nocy i łapie cykady? To nic nie pomoże. — To jasne. Ale co miałbym innego robić? — Szukać okazji dla zdobycia bakszyszu, dobrego bakszyszu. — Żaden marynarz nie opuści okazji dobrego zarobku. Czy mam pana gdzieś zawieźć? — Nie, ale może mi pan oddać inną przysługę. Czy ma pan godzinę wolnego czasu? — Jeżeli nie będzie to trwało długo, jestem do pańskiej dyspozycji. — Świetnie. Musi pan jednak przyrzec, że nie piśnie słówka. Nie potrzebuję żadnego gaduły do załatwienia tej sprawy. — My, marynarze, przyzwyczajeni jesteśmy do trzymania gęby na kłódkę. Z kim zresztą miałbym plotkować? Co najwyżej z sobą samym. — Dobrze, a więc otrzyma pan ode mnie dobry bakszysz — Osman podszedł bliżej i dodał poufałym tonem: — Ja też jestem zakochany. — Ach tak. I pewnie ona pana nie chce? — Wręcz przeciwnie, bardzo mnie lubi. Umówiła się nawet ze mną na dzisiaj. Mam przejść przez mur i dostać się do ogrodu. Poszedłem tam, przed pół godziną, ale mur… był za wysoki! — To rzeczywiście głupia sprawa! — Ona siedzi w ogrodzie, a ja stoję za murem. Na szczęście spotkałem pana; jest pan nadzwyczaj wysokim człowiekiem. — Rozumiem. — Jeżeli wejdę panu na ramiona, łatwo przejdę na drugą stronę. Czy pomoże mi pan? Lindsay natychmiast zorientował się, że nie idzie tu wcale o nieszczęśliwą miłość, ale jakieś łajdactwo. Uznał jednak, że rozsądniej będzie nie pokazywać zadowolenia z tego spotkania, lecz z wahaniem zgodzić się na tę propozycję. — Dla nieszczęśliwie zakochanego nie jest to akurat najprzyjemniejsza rzecz. Pomogę panu przedostać się na drugą stronę i kiedy będę czekał, pan będzie w siódmym niebie. — Ale zostanie pan za to czekanie wynagrodzony! Niech pan pomyśli o bakszyszu! Dam panu dwa franki. — Mon Dieu, ale pan musi być bogaty! Byłbym zadowolony już z pół franka. — A więc widzi pan, że dobrze płacę. Pomoże mi pan? — Ależ naturalnie! Dwa franki! Oczywiście, że pomogę. Czy pańska piękność będzie jeszcze w ogrodzie? — Z pewnością; przyrzekła mi, że będzie czekała jeszcze dwie godziny! Derwisz ruszył przodem i niebawem zszedł z drogi, skręcając w lewo. Przed nimi majaczyła ciemna sylweta jakiegoś dużego budynku, a może nawet całego szeregu domów. Anglikowi przyszło na myśl, że może to być Bardo, siedziba beja Tunisu, o którym słyszał we „Włoskim Domu”. Osman szybko poprowadził go w stronę budowli, a potem wzdłuż otaczającego ją starego muru. W końcu derwisz zatrzymał się i wskazał w górę. — To tutaj. W tym miejscu, za murem, stoi ogrodowa altana. Lindsay spojrzał w górę. — Tak, sam się pan tam nie dostanie. Jeżeli jednak wejdzie pan na moje ramiona, to się panu uda. — Pan, oczywiście, musi przejść ze mną na drugą stronę, w przeciwnym razie nie będę w stanie wrócić. Mam ze sobą sznur, którym obwiązałem się w pasie. Pomoże mi pan wyjść na mur, a potem mocno schwyci koniec sznura. Ja zejdę później na dół, a pan wdrapie się na mur i zeskoczy. W ten sam sposób wrócimy potem na tę stronę. — Ale ma pan ze sobą torbę, która będzie przeszkadzała. — Nie za bardzo; mam w niej tylko podarunki dla ukochanej. A więc do dzieła! — Dobrze. Złożę ręce, pan najpierw wejdzie na nie, a potem na moje ramiona. — Niech pan lepiej potrzyma moją torbę; wciągnę ją potem sznurem. Ale niech pan będzie ostrożny, żeby się nic nie rozbiło! Sir Dawid schwycił torbę; aż płonął z ciekawości, by się dowiedzieć, co w niej jest. Nie miała uchwytu i była otwarta. Kiedy derwisz wdrapywał się na mur, szybko sięgnął do wewnątrz i wyczuł palcami długie i grube wiertło do drewna, kłębek delikatnego drutu, kilkanaście jakby szpilek do włosów, tyle że dłuższych i grubszych, blaszaną puszkę w formie kwadratowego i wysokiego na niecały cal pudełka i jeszcze kilka przedmiotów, których celu i przeznaczenia nie mógł pojąć. Po kilku chwilach Lindsay wdrapał się za derwiszem i zeskoczył szczęśliwie po drugiej stronie ogrodowego muru. — Oto jestem — powiedział. — I co dalej? — Nic. Będzie pan tutaj czekał, aż wrócę. Pójdę teraz do tamtej altany. Altana stała całkiem blisko; mimo ciemności można ją było wyraźnie zobaczyć. — Dobrze. — Niech pan tu zostanie i uważa, aby pana nie schwytano! — Czy to tak niebezpieczne? — Są tutaj strażnicy; mimo to nie sądzę, aby któremuś z nich wpadł do głowy pomysł zrobienia obchodu. Gdyby jednak ktoś nadszedł, niech pan się po prostu położy na ziemi. Musi pan pamiętać, że jeżeli pana schwytają, ja również nie wydostanę się na zewnątrz. Z tymi słowami Osman cichymi krokami zniknął w ciemności. Anglik nadsłuchiwał przez chwilę; głębokiej, nocnej ciszy nie zakłócił żaden dźwięk. — Dziwna przygoda — pomyślał. — Ten szaleniec z pewnością zamierza zupełnie coś zupełnie innego, aniżeli powiedział. Ta randka jest na pewno jakimś oszustwem. Po co mu ten świder? A drut i szpilki? Co jest w tym blaszanym pudełku? Well, nie będę tu stał, tylko pójdę to sprawdzić. Sir Dawid ukląkł i na czworakach podążył za Osmanem. Zatrzymał się przy altanie; nadsłuchiwał przez chwilę z wytężeniem, ale bez żadnego skutku. Znajdował się teraz z tyłu małego drewnianego domku. Czy powinien poczołgać się za róg, aby dotrzeć do drzwi? Nie, tego nie wolno mu było zrobić. Derwisz mógł go zauważyć i zacząć coś podejrzewać. Pozostał więc na ziemi. I dobrze uczynił, bowiem po pewnym czasie, dokładnie w miejscu, gdzie znajdowała się jego głowa, usłyszał cichy, dziwny szmer, podobny do tego, jaki powstaje podczas wiercenia. Przyłożył ucho, a potem i rękę do ściany. Zaraz poczuł szpic wiertła przebijającego się przez drewno. Derwisz wiercił więc dziurę. — W jakim celu? — zadał sobie pytanie Lindsay. Wiertło zostało teraz wyciągnięte i kiedy Dawid Lindsay ponownie zaczął ostrożnie macać, poczuł, że do dziury derwisz wepchnął cienki, izolowany podwójny drut. Osman pchał tak długo aż na zewnątrz znalazło się kilkanaście metrów drutu. — To jakiś przewód! — mruknął pod nosem Anglik. — Po co? Muszę uważać! Nadsłuchiwał dalej. Po chwili doszedł go odgłos cichych kroków: derwisz wyszedł z altany. Sir Dawid w ostatniej chwili pokonał krótki odcinek drogi powrotnej, gdy Osman pojawił się i ukląkł obok wywierconej dziury. Sir Dawid nie mógł zobaczyć, co tam robił. Po kilku minutach derwisz wrócił z powrotem do altany. Sir Dawid szybko przyczołgał się do dziury i zbadał ją palcami. Drut był na końcu zakrzywiony ku ziemi i przytwierdzony do niej długimi szpilami. Leżący na ziemi koniec był wystarczająco długi, aby pociągnąć go do muru, a potem przerzucić na drugą stronę. — Heavens! Dawid Lindsay nie jest w końcu taki głupi, jak można by było sądzić po jego zachowaniu w ciągu tego dnia. Sądzę, że wiem, co on chce zrobić — pomyślał sir Dawid. — Ten człowiek chce wysadzić w powietrze altanę. Ale w jaki sposób? Może przy pomocy elektryczności? Hm… derwisz i elektryczność… to nie pasuje do siebie. Jak on się może na tym znać? Po krótkim czasie Osman wyszedł znowu z altany i kontynuował swą tajemniczą pracę. Lindsay szybko wycofał się; leżąc na ziemi, ciągle jednak pozostawał w pobliżu,, aby dokładnie go obserwować. Odczuł niemal satysfakcję, kiedy Osman przymocował drut w kilku miejscach na ziemi aż do samego muru. Nadszedł czas, aby sir Dawid się wycofał — szybko poczołgał się wzdłuż muru, aż do miejsca, gdzie miał czekać. Po chwili pojawił się też i derwisz. — No i co, zauważył pan coś podejrzanego? — zapytał Osman. — Nie. Nikogo tu nie było. A pańska dziewczyna? — Jeszcze ją zastałem. Miała właśnie zamiar odejść, bo czekała zbyt długo i nie mogła już dłużej. Jutro ucieknie ze mną. — Chyba będziemy stąd znikać? — Jeszcze nie. Aby dziewczyna mogła wygodniej przedostać się na drugą stronę, przerzucimy teraz ten drut przez mur. Rozumie pan? — Właściwie to nie! Nie rozumiem, w jaki sposób chce pan osiągnąć swój cel. — To bardzo proste! Jutro wieczór przywiążę do drutu, który tylko słabo jest umocowany do muru, lekką drabinkę sznurową. Dziewczyna z łatwością przeciągnie ją do ogrodu. Chodźmy! Kilka kroków stąd jest dobre miejsce do tego! Drut został umocowany do muru kilkoma szpilami; potem obaj mężczyźni weszli na górę, a później zeskoczyli na dół po drugiej stronie. Drut, a właściwie drucik był tak cienki, że trudno go będzie zauważyć nawet w czasie dnia. — Skończyliśmy! — odetchnął derwisz, gdy stanęli już na drodze. — Teraz możemy już stąd znikać. Jakby pod wpływem natchnienia Lindsay ukradkiem wyjął z kieszeni scyzoryk i wsunął go rysę w murze, aby później łatwiej odnaleźć to miejsce. Miał bowiem zamiar pójść do „Włoskiego Domu” i sprowadzić tu Paula i Hermanna. Szli teraz szybko w kierunku miasta. W pewnym momencie zbliżyli się do posiadłości, którą wynajął Ibrahim; mieszkał w niej także i Osman. Derwisz nie chciał jednak, aby rzekomy marynarz to zauważył. Dlatego poprowadził swego pomocnika dalej w stronę akweduktu; nawet jego ruiny świadczyły o wspaniałości minionych stuleci. — Tu musimy się rozstać i pan otrzyma swój bakszysz — powiedział derwisz i sięgnął do kieszeni. W tym momencie usłyszeli nagle jakiś szmer od strony domu Ibrahima. Były to kroki dwóch osób. — Nadchodzą jacyś ludzie! — szepnął Osman podając szybko Anglikowi pieniądze. — Nie powinni nas zobaczyć. Niech pan będzie cicho i ukryje się w tym załomie muru, aż sobie pójdą. — Przykucnijmy lepiej nisko. Tak będzie bezpieczniej. Zaledwie to zrobili, obaj mężczyźni byli tuż obok nich. Ku zdziwieniu Lindsaya rozmawiali półgłosem po niemiecku; także i ich głosy zdały mu się być znajome. Z tym większą uwagę zaczął nadsłuchiwać. — Teraz mogę nareszcie zapalić cygaro — odezwał się jeden z nich. — Masz ogień? — Tak, zaraz ci go dam. W tym samym momencie zapłonęła zapałka i oświetliła twarze obu mężczyzn, którzy zatrzymali się zaledwie niecałe dziesięć kroków od muru. Przypuszczenia sir Dawida, gdy usłyszał głos obu mężczyzn, zamieniły się teraz w pewność: rozpoznał w nich Paula i Hermanna. Mimo iż nie musiał się niczego obawiać z ich strony, z powodu derwisza zachował całkowity spokój. Na widok twarzy obu Niemców Osman drgnął gwałtownie. — Na Allaha! — wyrwało mu się. — To te piekielne draby… Nie wypowiedział tych słów głośno, ale mimo to Paul odwrócił się. — Słyszałeś? — zapytał cicho przyjaciela. — Wydawało mi się, że ktoś coś powiedział. — Mylisz się. To tylko wiatr zaszumiał w ruinach. Chodźmy dalej! Przyjaciele pomaszerowali wolno w stronę miasta. Dopiero teraz Osman odważył się wyprostować. Był tak wzburzony, że nawet nie myślał zachować rozwagi w obecności marynarza. Zrobił dwa, trzy kroki i zatrzymał się gwałtownie. — A więc oni tu byli! — zasyczał. — Czego tu szukali? Jak się dowiedzieli? Czyżby coś się stało? Muszę to wiedzieć! Niech ich diabli… co mam teraz zrobić? Powinienem pójść za nimi… i jednocześnie wrócić do domu! — Zna ich pan? — zapytał niewinnie Lindsay. — Nawet bardzo dobrze. To dwa arcyłotry, po których można się spodziewać najgorszego…. Czy chcesz do tych dwóch franków dorobić jeszcze dziesięć? — Dziesięć franków? To dla mnie majątek! — Dobrze. Idź więc za tymi dwoma… potajemnie oczywiście… muszę się dowiedzieć, gdzie mieszkają. Biegnij już! Szybko, szybko! Będę czekał na ciebie w tym miejscu. Z tymi słowami Osman popchnął Anglika do biegu. Sir Dawid ruszył szybko, ale kiedy się odpowiednio oddalił, zatrzymał się. — Damned! Co mam teraz zrobić? Chciałem przecież śledzić tego typa, aby dowiedzieć się, gdzie mieszka! A on mnie teraz wysyła za nimi. Co mam uczynić? Tych dwóch znajdę z pewnością, ale jego… do diabła! Chciał się dostać do domu i było mu bardzo spieszno. Z pewnością nie znajdę go już w tym miejscu. Lepiej więc będzie, gdy pójdę za tymi dwoma. Kiedy zdyszany dopadł Paula i Hermanna, obaj przyjaciele usunęli się z drogi: słyszeli jego pośpieszne kroki i chcieli go przepuścić. — Stójcie, arcyłotry! — zawołał. — Oddajcie wszystko, co macie! Pieniądze albo życie! Yes! — Do diabła! — wykrzyknął Paul. — Sir Dawid! — To rzeczywiście wujek! Skąd, na Boga, się tu wziąłeś? — Zdziwisz się, kiedy ci o tym opowiem. — Zapewne wracasz od tych trzech piękności z haremu? — No. Niech diabeł porwie wszystkie baby z haremów całego świata! „Uprowadzenie z seraju” będę oglądał już tylko w operze. Mozart zna się na tym lepiej. Well. Znalazłem natomiast coś o wiele ważniejszego. Derwisza! — I nic poza tym? — Nic poza tym? To jest cała twoja odpowiedź? — A cóż mielibyśmy jeszcze powiedzieć? — Powinniście zacząć klaskać ze zdumienia i podziwu! Oto znajduję typa, którego tak szukamy, a wam jest to zupełnie obojętne! — Wybacz, ale znaleźliśmy dużo więcej: całą kryjówkę, w której jest Ibrahim i dziewczęta. — By Jove! Gdzie? — W domu za akweduktem. — Ach, więc to tam mieszka ten łotr! Dlatego powiedział, że musi wracać do domu! — Kto? — Derwisz. Widział was obu i rozpoznał. — Widział i rozpoznał? — Yes. Byłem przy tym. Chciał pójść za wami, opamiętał się jednak i wysłał mnie. — Ciebie? Derwisz wysłał ciebie za nami? — Yes. Nazwał was arcyłotrami. — I ty wysłuchałeś tego spokojnie? — Yes. Czyż nie miał racji? Zarobiłem u niego dwa franki i… — Dwa franki? Ty? — I wziął je pan, sir Dawidzie? — Yes. I zarobię u niego jeszcze dziesięć franków, jeżeli mu powiem, gdzie mieszkacie. — I to ciebie on wysyła za nami? Ciebie?! To naprawdę cudowne! Ale przecież on cię zna! — Nie poznał mnie; było za ciemno… a na dodatek to przebranie. Ach, przeżyłem dziwne przygody! Będziecie zdziwieni, naprawdę zaskoczeni! — Opowiadaj! — Well! Ale najpierw powiedzcie mi, co robicie tu, na przedmieściu, o tak późnej porze? — Byliśmy właśnie w ogrodzie Ibrahima i rozmawialiśmy z Czitą i Cykimą. — Musicie mi o tym opowiedzieć. — Naturalnie. Ale może będzie lepiej, jeżeli ty przedtem, w drodze do miasta, opowiesz nam o swoich przygodach. — Wcale nie do miasta! Mam dla was coś lepszego. Nie możemy jednak pozostać tu, na drodze, bo ten oszust mogły nas zauważyć. Skręćmy w lewo! Zaraz wam wyjaśnię, dlaczego to takie ważne. W PĘTLI Paul i Hermann mieli jedynie zamiar przedyskutować sytuację pod domem, w którym więzione były dziewczęta. Kiedy jednak dotarli do ogrodu, nie potrafili o tym rozmawiać. — Obejdziemy go jeszcze raz dookoła? — zaproponował Hermann. — Jeśli idzie o mnie — zgoda. Ale cicho, aby strażnicy nic nie usłyszeli. — Chcesz wejść do środka? — Gdyby to było możliwe, to dlaczegóżby nie? Nie zapominaj, że tam jest Czita, a ja stoję sobie tutaj… Nad czym tu się zastanawiać? — Rzeczywiście. Ja też się tak czuję. Ale ci strażnicy! Może któryś z nich jest właśnie w pobliżu. — Raczej nie. Jak wiemy, harem znajduje się po stronie wieży zwróconej ku miastu. Jeżeli już, to strażnicy będą pilnowali tamtej okolicy. — No to można by było spróbować. Podjąwszy decyzję Paul sięgnął pomiędzy pręty ogrodowej bramy i odsunął rygiel. Udało mu się tego dokonać bez najmniejszego hałasu. Potem otwarł drzwi — ich zawiasy zaskrzypiały przeraźliwie. Przyjaciele drgnęli przerażeni. — Co za pech! Teraz nic, tylko stąd zwiewać! — Nie — sprzeciwił się Paul. — Wchodźmy szybko! Popchnął przyjaciela do ogrodu, zamknął bramę, zasunął rygiel i ciągnąc za sobą Hermanna, przebiegł spory kawałek drogi aleją. — Połóżmy się na trawniku, tuż obok ogrodzenia! Zaledwie padli na ziemię, usłyszeli zbliżające się kroki. Obok nich przeszedł strażnik i to tak blisko, że mogli go złapać za nogę. Przyjrzał się bramie i okolicy, a potem wolno wrócił ku wieży. Obaj przyjaciele ostrożnie poczołgali się teraz wzdłuż ogrodzenia i wkrótce ujrzeli wieżę, jednakże z powodu oddalenia i ciemności nocy mogli zobaczyć jedynie jej zarysy. — Zostań tu! — szepnął Paul. — Ja pójdę się rozejrzeć. Poczołgał się dalej. Nie minęło wiele czasu i usłyszał chrząknięcie, które zdradziło mu miejsce, gdzie znajdował się strażnik. Paul uznał, że najmądrzej będzie znaleźć się akurat w jego pobliżu. Strażnik siedział na kamiennej ławce przy wysypanej żwirem, biegnącej wzdłuż żywopłotu ścieżce wiodącej wokół domu. Nie było to korzystne dla jego zamiarów. Mimo to Paul przyczołgał się prawie do samej ławki. Teraz był w stanie zobaczyć nawet poszczególne detale architektoniczne wieży. Na dole zbudowano rodzaj werandy opierającej się na dwóch drewnianych kolumnach. Powyżej werandy Paul zobaczył dwie okiennice, z których jedna była zamknięta, druga natomiast zdawała się być otwarta. Z pozycji strażnika wnioskować można było, że nie ma ochoty na opuszczenie wygodnego miejsca na ławce bez specjalnego powodu. Paul postanowił wrócić do Hermanna. — Nareszcie — odetchnął z ulgą Wallert. — Dom ma werandę, na która można się wspiąć bez trudności. Zauważyłem na górze otwartą okiennicę, ale strażnik siedzi akurat pod nią. — To fatalne! — Gdybym tylko wiedział z całą pewnością, że one mieszkają właśnie po tej stronie. — Tak powiedział arabadżi, a on chyba wie to najlepiej. — Wobec tego ty odwrócisz uwagę strażnika, a ja w tym czasie wejdę na górę. Zgoda? — Nie będę się sprzeczał, bo w końcu to twoja Czita jest tam na górze. To najważniejszy argument. — No to załatwione. — Podczołgam się z drugiej strony i narobię hałasu. Kiedy przyjdzie strażnik, ukryję się. W tym czasie ty będziesz już na górze. — Musisz go jednak, gdy odejdzie od ławki, zatrzymać przynajmniej przez pięć minut. Tyle czasu będę co najmniej potrzebował. Możesz rzucić w jego stronę kilkoma kamieniami; leży ich tu bez liku. — A jak dowiem się, że chcesz już zejść? — Dam ci znak, który nie zwróci jego uwagi. Potrafię doskonale naśladować świerszcza. — Świetnie, świerszcz nie zwróci uwagi. A więc do dzieła; minęła już pomoc i musimy wykorzystać ciemności. — Podczołgam się jeszcze raz do niego. Zajmie mi to minutę. Wtedy rzucisz kamieniem. Paul podczołgał się znowu do ławki i położył tuż za nią w trawie. Nie musiał długo czekać, gdy po drugiej stronie domu coś poruszyło się w krzewach, a zaraz potem usłyszał odgłos kamienia spadającego przez liście. Strażnik natychmiast zerwał się z ławki i zaczął nadsłuchiwać. Następny rzut miał miejsce po kilkunastu sekundach, potem znowu coś poruszyło się w krzewach. Strażnik mruknął coś pod nosem i oddalił się. Zaledwie Paul zobaczył go znikającego za rogiem, zerwał się z ziemi i podbiegł do jednej z kolumn. Trzy, cztery pośpieszne ruchy i już był na górze. Natychmiast położył się na drewnianym daszku, bowiem jego wspinaczka nie była wcale taka bezgłośna. Był też i najwyższy czas; w kilka sekund później powrócił strażnik. Pełen podejrzeń zatrzymał się, spojrzał do góry, zrobił kilka kroków w tę i tamtą stronę, i ponownie mruknął coś, tym razem tak głośno, że nawet Paul usłyszał na górze jego głos. W tym niebezpiecznym momencie Hermann znowu rzucił kamieniem i strażnik ponownie poszedł w tamtą stronę. Paul wyprostował się. Widział przedtem dobrze: rzeczywiście były tu dwie okiennice, z których jedna była zamknięta. W otwartym oknie natomiast ukazało się coś białego. — Jest tam kto? — rozległ się zduszony głos pytający po francusku. — Tak — odparł. — Przyszedłem wam pomóc. Kim jesteś? — Cykima — padła cicha odpowiedź. — Cofnij się — szepnął Paul. Cykima natychmiast zniknęła z okna i w kilka sekund później Paul wszedł do wewnątrz. Nadsłuchiwał jeszcze przez chwilę w oknie, spoglądając badawczo w dół. Właśnie w tej chwili powrócił strażnik; zdawał się być uspokojony i spacerował wzdłuż ściany domu. Dopiero teraz Paul odwrócił się od okna. Cykima stała tuż obok niego. — Effendi Normann — szepnęła. — Chwała Allahowi! Gdzie jest effendi Wallert? — Na dole w ogrodzie. A gdzie Czita? — W pokoju obok. Śpi. — A ty nie możesz? — Nie mogłyśmy długo zasnąć z radości, bo otrzymałyśmy wiadomość, że jesteście w Tunisie. — Zapewne od Saida? — Tak: Położyłyśmy się dopiero przed godziną. Czita szybko zasnęła. Tak mało przecież sypia — prawie przez cały czas płacze. Ja też chciałam już zasnąć, gdy usłyszałam hałas w ogrodzie. Natychmiast pomyślałam, że to wy. Wstałam więc, nie budząc Czity. I teraz stoisz przede mną. Możemy więc znowu mieć nadzieję! — Nie tylko nadzieję, ale i pewność. Czy nie mógłbym jednak porozmawiać z Czitą? — Oczywiście; zaraz ją ostrożnie obudzę i powiem co się stało. W przeciwnym razie mogłaby krzyknąć ze szczęścia i nas zdradzić. Poczekaj chwilę — i Cykima poszła do drugiego pokoju. Ucho Paula usłyszało za moment ciche szepty, potem zduszony okrzyk. W kilka sekund później jakaś postać szybko podbiegła do niego. Dziewczęce ramiona objęły go, głowa przytuliła się do piersi. Stali tak przez długą chwilę pogrążeni w pełnym wzruszenia milczeniu. Także i on objął ją. — Czito! Mój kwiatuszku, moje szczęście! Nareszcie spotkałem cię znowu! Teraz wszystko będzie już dobrze. Och, ale musiałaś cierpieć! Dziewczyna nie odpowiedziała, ale jej ciało zadrżało od szlochu, którego nie była w stanie powstrzymać. Czekał cierpliwie, aż minie ten atak płaczu. — Teraz nic już nie powinno nas rozdzielić! — powiedział po chwili. Zaczęły się opowieści, żale i pocieszenia. Serca obojga stopiły się w jedno. Początkowo Cykima pozostała w drugim pokoju pozwalając zakochanym nacieszyć się ponownym spotkaniem. Potem wróciła do nich. Paul dowiedział się teraz, że również i na korytarzu spał jeden strażnik. W tej chwili więc nie można było nic zrobić. Ustalili jednak, że następnego dnia rano Said przyjdzie do „Włoskiego Domu”. Wtedy przyjaciele postanowią, co dalej czynić. Nie mogli jednak zbyt długo zwlekać; niebezpieczeństwo w jakim znajdowali się Paul i Hermann wzrastało z każdą minutą: zbliżał się świt. Paul podszedł więc do okna i dał Hermanowi umówiony znak. Nie minęło wiele czasu i strażnik znowu wstał z ławki, a potem zniknął za rogiem domu. Paul jeszcze raz przytulił ukochaną. — Żegnaj! A potem przeszedł przez okno, zsunął się po kolumnie i kilkoma skokami pokonał wysypaną żwirem ścieżkę. Natychmiast rzucił się na ziemię, bowiem w tym samym momencie powrócił strażnik. Paul poczołgał się w stronę ogrodzenia, gdzie za chwilę pojawił się także i Hermann. — Dzięki Bogu! — powiedział oddychając z ulgą. — Bałem się o ciebie. Ta wyprawa trwała przecież całą wieczność. Jak wygląda sytuacja? — Najpierw zniknijmy stąd! * Po kilku minutach opuścili ogród i zniknęli za najbliższym rogiem. Dotarli do starego akweduktu, gdzie, nie wiedząc o tym, przeszli tuż obok sir Dawida i derwisza. W chwilę potem Lindsay dogonił obu przyjaciół i ku ich zdziwieniu, zaprowadził na tyły ogrodu pałacu Bardo. Kiedy dowiedzieli się, dlaczego to zrobił, zrozumieli już wszystko i całkowicie przyznali mu rację. Anglik macał przez chwilę mur otaczający ogród i niebawem odnalazł swój scyzoryk. Przed zgłoszeniem całej sprawy na policji w Bardo, cała trójka postanowiła przejść na drugą stronę muru, aby dokładniej przyjrzeć się niewątpliwie zbrodniczym przygotowaniom derwisza. Dawid Lindsay ponownie udał, jak to określił, drabinę, i rzucił dwóm przyjaciołom swój pasek, przy pomocy którego Paul i Hermann wciągnęli go na górę. Z całą ostrożnością Lindsay poprowadził ich do miejsca w altanie, w którym derwisz wyborował dziurę, a potem do wnętrza domku. Przy świetle zapalonej zapałki rozejrzeli się po całkowicie pozbawionej okien izbie. W jednej ze ścian znajdowała się nisza z drewnianym podwyższeniem, na którym leżała poduszka. Poza dywanem pokrywającym całą podłogę izba była całkowicie pusta. — Dziwne, bardzo dziwne. To nie wygląda na zwyczajną altanę. — Nie — potwierdził Paul. — Jest to raczej coś w rodzaju kapliczki. Nisza pokazuje kiblah, kierunek, gdzie znajduje się Mekka, w stronę której każdy z modlących się musi zwrócić twarz. Jak się wydaje, podwyższenie to służy do klęczenia. Fakt, że jest tylko jedno, wynika chyba z tego, że ta kaplica przeznaczona jest tylko dla jednego wiernego, a jest nim oczywiście… — … bej Tunisu! — wpadł mu w słowo Hermann. — Z całą pewnością. A więc ten zamach został przygotowany na niego, o ile w ogóle można mówić o jakimś zamachu. Zobaczmy, gdzie biegnie drut! Przy pomocy zapałek szybko odnaleźli miejsce, w którym przewód wchodził do wewnątrz domku; prowadził on pod dywanem do podwyższenia. Drut kończył się na nim i to, jak wcześniej przypuszczali, w metalowym pudełku ukrytym całkowicie pod podwyższeniem. — Hang it all! I co powiecie na to? — To zamach — stwierdził Paul — zamach na życie beja! — Excellent! Sądzę, iż doskonale się stało, że spotkałem tego łotra. Well. Teraz trzeba o tym zgłosić. Potem aresztowanie. Chłosta. I szubienica. — Tak, trzeba to natychmiast zgłosić. Nie wiemy przecież, kiedy ma nastąpić ten zamach. Nie możemy stracić ani sekundy! — A komu to zgłosimy? — Zobaczymy, kto tu jeszcze nie śpi. Chodźcie! Pobiegniemy do pałacu i zobaczymy, czy gdzieś nie pali się jeszcze światło. Ogród był wielki i wspaniale urządzony — przyjaciele zauważyli to mimo panujących ciemności. Musieli przejść spory kawałek drogi, zanim dotarli do jednego z budynków należących do pałacowego kompleksu. Nigdzie nie zauważyli żadnego strażnika. Niewiele okien domu było wbudowane w ścianę bez żadnego porządku. Na szczęście jedno z nich było oświetlone. Chronione przez drewnianą kratę znajdowało się tuż nad samą ziemią. Hermann był pierwszym, którym zajrzał do środka. Zaskoczony cofnął się. — Do diabła! To przecież sam Krüger Bej! — Co? Muszę go zobaczyć! Paul odsunął przyjaciela i zajrzał do wewnątrz. Przy stole siedział rzeczywiście „Pan strażników”, Krüger Bej. Rozparł się na krześle i rozpiął lamowany złotem mundur. Jego ogorzała, dobroduszna twarz o potężnych wąsach, miała wyraz wielkiego zadowolenia. Szeroki, nieco za mały nos miał kolor, jakiego nie ujrzysz u wiernych wyznawców Proroka, którym zabronione jest używanie pewnych napojów. Aby utwierdzić to podejrzenie, jakie musiało się pojawić na widok tego nosa, na stole stała butelka wina i kieliszek; zarówno butelka jak i kieliszek były puste. A więc to ten człowiek był dawnym piwowarem, a teraz dowódcą wiernych strażników, którym Mohammed es Sadok Pasza powierzył pieczę nad swym drogocennym życiem. Po wielu pełnych przygód podróżach przybył do Tunisu i został zwerbowany przez beja. Z urodzenia inteligentny, odważny i dzielny wspinał się coraz wyżej po szczeblach kariery, by w końcu zostać dowódcą straży przybocznej. Naturalnie musiał przejść na islam. Był ogólnie znaną i lubianą osobistością; szczególnie chętnie odwiedzali go Niemcy, a to ze względu na pewną właściwość, mianowicie sposób, w jaki mówił po niemiecku. W jego przypadku trudno było mówić o dobrym wykształceniu. Mówił po niemiecku tak, jak pomocnik piwowara albo Brandenburczyk w swoim dialekcie. Przez wiele lat, nie miał okazji, aby ćwiczyć się w ojczystym języku, i w końcu zapomniał go w trzech czwartych. To co mu jednak pozostało w pamięci, używał według reguł stosowanych w języku tureckim i arabskim. W ten sposób powstał specyficzny, trudny do opisania sposób wyrażania się. A poza tym, na dodatek, mówił bardzo dużo i chętnie. Nic nie sprawiało mu większej radości aniżeli wizyta Niemca. Wtedy z poważną miną budował tak zabawne zdania, że jego słuchacz musiał z całych sił opanowywać się, aby nie wybuchnąć śmiechem. — A więc to jest ten Krüger Bej, o którym tyle się opowiada? — zapytał Paul po dłuższym wpatrywaniu się w okno. — Tak, to on. Uważam za szczególne zrządzenie losu, że to właśnie jego udało nam się spotkać. — Zapukamy? — Naturalnie. Ale pozostaw to mnie, proszę! I Hermann zapukał w drewnianą kratę. Zaraz potem jedno ze skrzydeł okna uchyliło się, a później czyjś głos zapytał po arabsku: — Kto tam? — Trzech biednych niemieckich rzemieślników — padła odpowiedź po niemiecku. Na te słowa krata został nieco uniesiona i w otworze ukazała się głowa Krüger Beja zderzając niemal z twarzą Hermanna. — Chulera! Pana tutaj, w Bardo?! — Jak pan widzi, ekscelencjo! — W jaki sposób przyszedł pan o tej porze na spacer do tego zamczyska? — Przeszedłem przez mur. Zaskoczony tą odpowiedzią Krüger Bej otworzył szeroko usta i z osłupieniem wpatrywał się w mówiącego te słowa. — Jest pan diabłem! — Nie, ale mamy za to panu coś bardzo ważnego do zameldowania. Proszę nas wpuścić do środka! — Nas? Nie jest pan sam? — Nie, powiedziałem już, że jest nas trzech. Jest ze mną dwóch moich przyjaciół, o których opowiadałem panu dzisiaj. — Ten angielski wujek i malarzyna? Dobrze! Zaraz będę miał zaszczyt pojawić się osobiście! Niech pan idzie wzdłuż muru do najbliższych drzwi! Krüger Bej otworzył je i wprowadził gości do swego pokoju. — Bądźcie pozdrowieni i powiedzcie, dlaczego się tu znaleźliście. — Przychodzimy, aby ostrzec Mohammeda es Sadoka przed zamachem — zaczął Hermann. — Ktoś chce go wysadzić w powietrze. — Wszelki duch! Raczy pan żartować! — Nie. To prawda. — Kiedy ma się stać to niewiarygodne wydarzenie? — Podczas modlitwy w ogrodzie. — Kto ma tego dokonać? — Pewien derwisz, niejaki Osman. — Łaskawy pan będzie wyrażać się wyraźniej. Zdaje mi się, że śnię. Hermann opowiedział teraz szczegółowo przygody Lindsaya, sprawiając tym wielkie wrażenie na Krüger Beju. Sir Dawid mówił co prawda po niemiecku tylko kilka słów, rozumiał jednak ten język na tyle, że był w stanie uwiarygodnić opowieść Hermanna. — Jeżeli jest tak, jak opowiadacie — odezwał się Krüger Bej — to uratowaliście zarówno życie bejowi, jak i wyświadczyliście wielką przysługę mojej osobie. A więc w altanie? — Tak, w altanie modłów. — Tak więc zamach ma nastąpić po południu o trzeciej, nie inaczej. — Skąd pan może to wiedzieć? — ‘¦ Wiadomo w całym mieście, że Mohammed es Sadok odbywa w altanie jedynie popołudniowe modły. Kiedy tylko muezzin z minaretu wezwie wiernych do modlitwy, Mohammed es Sadok udaje się do altany i modli się przez całe piętnaście minut. Tak więc mordercy mają wystarczająco dużo czasu, aby dokonać swego haniebnego czynu. — Świetnie pomyślane! Ten zamach musi się więc udać. — Tak jest, a morderca wcale nie musi obawiać się odkrycia. Pozwolę sobie natychmiast zawiadomić Mohammeda es Sadoka. — Co? Chce pan go obudzić? — Tak, zawsze. — Wolno panu? — Ze względu na powyższą sytuację, odważę się tego dokonać. — Czy on tu przyjdzie? — Z pewnością! Wzbudziłbym podejrzenia, gdybym opowiedział mu to w jego łóżku. Zbadamy całą sprawę w wielkiej tajemnicy, inaczej moglibyśmy zdradzić się mordercy. Panowie wybaczą! Pułkownik napisał kilka słów na kartce, włożył ją do koperty, którą zapieczętował, a potem zaklaskał. W pokoju pojawił się Murzyn kłaniając z pokorą. Krüger Bej podał mu list i rozkazał coś szeptem. Po wyjściu Murzyna Krüger zmienił temat rozmowy; zaczęto mówić o osobistych sprawach trzech przyjaciół. Krüger Bej wykazał duże zainteresowanie ich kłopotami. Podczas rozmowy pułkownik wstał i usunął ze stołu butelkę i kieliszek; najwyraźniej Mohammed es Sadok nie powinien zobaczyć, jakim to zakazanym rozkoszom oddaje się „pan strażników”. Już po niedługim czasie ktoś zapukał do drzwi. Pułkownik zapalił lampę i wyszedł na zewnątrz. Stał tam w ciemności Mohammed es Sadok ubrany w strój zwykłego człowieka. — Oto twój list — powiedział niezadowolonym tonem oddając pułkownikowi kopertę. — Dlaczego każesz mnie budzić pośród nocy? Krüger Bej nie stracił jednak swego opanowania. — Idzie o twoje życie, władco! — odparł po arabsku. — Gdybyś nie przyszedł tu w tajemnicy, moglibyśmy nie schwytać mordercy. — Moje życie? Mordercy? Czy dobrze słyszę? — Tak jest. Powiedziałem ci panie, że ów Ibrahim Bej przybył do nas pod fałszywym nazwiskiem, aby zbadać twoje zamiary. Twierdziłeś, że możemy mu ufać. Jeszcze dzisiaj sam stwierdzisz, iż miałem rację. Ibrahim chce cię zamordować, i to podczas modlitwy. — Daj mi na to dowody! — Powinieneś na własne oczy przekonać się, że mówię prawdę. Pułkownik opowiedział, co usłyszał od Hermanna Adlerhorsta i jego towarzyszy. Mohammed es Sadok wysłuchał jego sprawozdania spokojnie. — Chodźmy więc do altany — powiedział w końcu. — Tylko my dwaj! Trzej przyjaciele pozostali w pokoju. Sądzili, że bej Tunisu zacznie ich wypytywać, ale byli w błędzie. Siedzieli w pokoju już ponad godzinę; nadszedł świt, kiedy w końcu Krüger Bej wrócił. — Nareszcie! — zawołał sir Dawid po francusku. — Myślałem już, że przyrośniemy do tych krzeseł. Zazwyczaj ludziom, którzy przynoszą takie wieści, poświęca się więcej uwagi. Krüger Bej, który w tak okropny sposób traktował ojczysty język, dowiódł mu teraz, że potrafi doskonale mówić po francusku. — To zależy od okoliczności — odpowiedział. — Nasz władca nie jest wam nieprzychylny; polecił mi was pozdrowić. — A więc niech go pan pozdrowi i ode mnie, i powie mu, że z nim skończyłem! Yes! — Tak zrobię. — A teraz pożegnam się z panem. Adieu! Zapewne nigdy się już nie zobaczymy! — Wręcz przeciwnie! Zobaczymy się jeszcze dzisiaj przed południem! — Ani mi to w głowie! — Co? Nie ma pan może ochoty wziąć udziału w przesłuchaniu? — Jakim przesłuchaniu? — Mohammed es Sadok jest surowym i sprawiedliwym, a także szybkim sędzią. Niechętnie pozostawia ferowanie wyroków innym. Dlatego też już dziś, przed południem, zostanie wydany wyrok w sprawie wydarzeń, jakie miały miejsce tej nocy. — Jakich wydarzeń? — Ktoś porwał trzy kobiety z pewnego haremu. — Heavens! Dawid Lindsay zbladł. — Chciał je zabrać na swój statek. — Niech to diabli! — A więc to idzie chyba o pana, sir Dawidzie! — roześmiał się Paul. — Zostawcie mnie w spokoju! Ta historia już się skończyła! — Jeśli idzie o pana, tak — uśmiechnął się również Krüger Bej — ale dla Jakuba Asira i jego kompanów, wcale nie. Ich sprawa zostanie załatwiona od ręki, ale w tym celu musi pan być przesłuchany. — Nonsens! Nie chcę być przesłuchiwany! Jeżeli ktoś chce się czegoś dowiedzieć, niech zapyta tych łotrów. Proces jest publiczny; nikt nie musi wiedzieć, w jaki sposób pewien Anglik postanowił sobie zażartować. — Mimo to jest kilka kwestii, które chciałbym przemilczeć. I właśnie dlatego powinien pan jeszcze trochę zostać i napić się u mnie kawy. — Co kawa ma wspólnego z tą sprawą? — Mohammed es Sadok ucieszy się, jeżeli będzie mógł pana przyjąć po wypiciu tej kawy i osobiście usłyszeć całą tę historię z pańskich ust. Te słowa natychmiast wywołały pożądane wrażenie. — Well. Jeżeli tak się sprawy mają! — zgodził się Lindsay. — Kto będzie jeszcze obecny podczas tej audiencji? — Nikt. Bej chce wysłuchać tylko pana i potem, na podstawie pańskiej opowieści, wydać wyrok. — Ten bej Tunisu jest wcale rozsądnym człowiekiem. All right! Wypijmy więc kawę w pałacu w Bardo. A jak wygląda sprawa z altaną? Musimy być przecież pewni, że podjęto… — Bardzo proszę! — przerwał mu Briiger Bej. — O to się już zatroszczono. Bej na własne oczy przekonał się, że zawdzięcza wam życie. Prawdopodobnie osobiście poprosi pana o zachowanie milczenia w tej sprawie, przynajmniej dzisiaj. Teraz jednak przekonajmy się, czy napój bogów jest już gotowy. Pułkownik zaklaskał i natychmiast do pokoju wniesiono kawę. Następną godzinę w mieszkaniu Krüger Beja można spokojnie określić słowami „Niemcy na Wschodzie”. Była to przyjemna rozmowa, o której wszyscy myśleli jeszcze długo z satysfakcją. Naturalnie była ona prowadzona po niemiecku, zaś pułkownik, a zarazem „pan strażników”, dokonywał cudów językowych, tak że Paul i Hermann musieli zadać sobie dużo trudu, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Krüger Bej usilnie starał się dowiedzieć, co sprowadziło trzech przyjaciół do Tunisu. Hermann otwarcie i szczegółowo opowiedział o tragicznym losie, jaki spotkał całą jego rodzinę i o udziale, jakim mieli w tym prawdopodobnie Ibrahim i derwisz Osman. Pułkownik wysłuchał tej opowieści z wyraźnym zainteresowaniem i przyrzekł swą pomoc, o ile uda się obu podejrzanych zatrzymać. Godzina minęła szybko; wkrótce pojawił się posłaniec beja, aby sprowadzić Dawida Lindsaya. Anglik ruszył za nim z niemiłym uczuciem; obawiał się tej rozmowy wkraczającej w jego prywatne sprawy. Kiedy jednak wrócił, jego twarz promieniała, a nos poruszał się zadowolony. Otrzymał zapewnienie, że pewne kwestie jego wczorajszej przygody nie ujrzą światła dziennego. W końcu Mohammed es Sadok kazał zaprząc swą liczącą ponad sto lat oficjalną karocę, która odwiozła Lindsaya i jego dwóch niemieckich przyjaciół do „Włoskiego Domu”. Tam znaleźli Saida, który czekał na nich już od dłuższego czasu. Przyniósł im wiadomość od Czity i Cykimy: obaj przyjaciele mieli przyjść do nich o pomocy, aby zabrać je ze sobą. Potem zadecydują, co dalej. — Mój pan — zakończył swą opowieść arabadżi — chce udać się dzisiaj po południu na konną przejażdżkę. — Dokąd? — Przypadkowo znam cel, bowiem mam im towarzyszyć. Chce pojechać do kurortu l’Enf. — To znane uzdrowisko nadmorskie. Czego on tam szuka? — Tego nie wiem. Zapewne chce po prostu pojechać na spacer; może chce im sprawić przyjemność, aby miały dobry humor i traktowały go lepiej niż dotychczas. — Czy powiedział może, kiedy wróci? — Nie. Przypuszczam jednak, że będzie w domu przed zmierzchem. BEJ TUNISU Rozpoznawszy Paula i Hermanna, derwisz poszedł do domu, aby sprawdzić, czy nie wydarzyło się coś szczególnego. Najpierw wypytał dokładnie strażnika w ogrodzie. Jego odpowiedź dała mu dużo do myślenia. Dlatego też kazał zapalić papierową latarnię i dyskretnie przeszukać ogród. Przy tej okazji odkryto ślady obu przyjaciół. Derwisz natychmiast pośpieszył do Ibrahima, który jeszcze nie udał się na spoczynek, jako że dopiero co wysłuchał meldunku Saida. Zdziwił się niezgorzej tak późną wizytą derwisza. Jego zdziwienie szybko zamieniło się w przerażenie, gdy wysłuchał opowieści Osmana. — Hermann Wallert? Brat Czity? — wykrzyknął. — To niemożliwe! — Mam nie ufać mym oczom? — Musieli więc opuścić Konstantynopol zaraz po nas. Czyżby przypłynęli tu na jachcie swego przyjaciela, Anglika? — To bardzo możliwe. — Muszę mieć pewność! Natychmiast pojadę do portu, aby się dowiedzieć, czy ten jacht zarzucił tu kotwicę. — Czy nie byłoby lepiej poczekać najpierw na powrót mego pomocnika, marynarza, abyśmy wiedzieli, gdzie mieszkają te psy? — Twoja rada jest słuszna. A więc sądzisz, że jeden z nich był na piętrze mego domu? — Jestem o tym przekonany. Rozpoznałem jego ślady na piasku, a na piętrze jedna z okiennic była otwarta. — Do diabła! — Może wiedzą już nawet, że są rodzeństwem. — Oby pochłonęła ich Dżehenna! Teraz mogę uwierzyć nawet w to, że te łotry były w moim ogrodzie w Konstantynopolu. — Tego można się było spodziewać. — Może już wtedy chcieli uprowadzić obie dziewczyny; w ostatniej chwili mogliśmy temu przeszkodzić. Jak jednak im się udało przejść przez fosę i tak wysoki mur? — Któż to może wiedzieć? Może mieli jakiegoś wspólnika. Jak inaczej udałoby się im tak szybko odkryć miejsce naszego pobytu? — Wspólnika? W moim domu? — A gdzieżby inaczej? — Któż mógłby nim być? Na pewno żaden z obu strażników, bo nigdy nie widzieli ich na oczy. Pozostaje więc tylko Said. — Nie znam nikogo innego. — Ale to właśnie jemu ufam. Czyżby za tym otwartym, uczciwym obliczem miało się kryć kłamstwo i zdrada? To niemożliwe! — Za bardzo mu ufasz, panie, i na zbyt wiele pozwalasz; mówisz mu rzeczach, o których właściwie nie powinien mieć pojęcia. — Dobrze więc. Wystawię go na próbę i biada mu, jeżeli jej nie sprosta! Czy dowiedziałeś się dzisiaj czegoś szczególnego? — Nie, ale dokonałem czegoś, co z pewnością jest o wiele ważniejsze od tego, co do tej pory zrobiliśmy. — Cóż takiego? — Powiem ci o tym później. Teraz musimy wyruszyć w drogę. Mój posłaniec mógł już wrócić i nie będzie chciał czekać pod murem. Zanim wyszli, Ibrahim sprawdził jeszcze, czy Said udał się już na spoczynek, a potem rozkazał obu strażnikom, aby pilnowali domu ze wzmożoną uwagą. Kiedy dotarli do akweduktu, posłaniec, biedny francuski marynarz, oczywiście jeszcze nie przybył. Ów marynarz siedział bowiem w tym czasie w Bardo, w domu „Pana Strażników”. — Może musiał daleko iść za nimi — odezwał się po chwili Osman. — Wtedy z pewnością nie mógłby jeszcze wrócić. — Poczekajmy więc. Muszę się koniecznie dowiedzieć, gdzie ci ludzie mieszkają. W tym czasie możesz mi opowiedzieć, co takiego ważnego dzisiaj dokonałeś. Czy ma to związek z naszymi zamiarami w Tunisie? — Naturalnie. Pomyślałem sobie mianowicie, że już dwa razy byłeś u beja Tunisu… — Niestety, bez skutku! — Pewna osoba, mająca duże wpływy na dworze, nie sprzyja nam, co jest tym bardziej szkodliwe, że nasza sprawa wymaga pośpiechu. — Następca tronu jest nam bardziej przychylny od Mohammeda es Sadoka. — Czy rozmawiałeś z nim? — Tak, wczoraj po południu. — Czy przeczuwa, kim jesteś i co cię tu sprowadziło? — Być może. Musiałem mu przecież dać do zrozumienia, że nie jestem zwykłym effendim. Potraktował mnie z wielką łaskawością. Nie wydaje się, aby zbytnio kochał beja. Gdyby to on stał za sterem państwa, wtedy wystarczyłoby jedno moje słowo i nasze sprawy byłyby w najlepszym porządku. — To daj mu do ręki ten ster! — Ja? — zapytał zaskoczony Ibrahim. — Jak mógłbym tego dokonać? — Zabierając ten ster z dłoni aktualnego władcy. — Oszalałeś? Możnaby tego dokonać tylko przy pomocy powstania, a na to nie mam ani czasu, ani koniecznych wpływów. — Powstanie? Na Allaha! Derwisz wypowiedział te słowa lekceważącym tonem. — Na co sobie pozwalasz?! — rozgniewał się Ibrahim. — Znasz może lepszy środek? — Tak, środek, który działa natychmiast. Śmierć! — Masz na myśli… morderstwo? — Czyżbyś się go obawiał? — Nie; dowiodłem tego wystarczająco! — Tak, pochodzisz z dobrego kurdyjskiego plemienia. A w Kurdystanie krew człowieka nie jest warta jednego piastra. Czasy twojej burzliwej młodości dawno jednak już minęły. Teraz, jak się wydaje, brzydzisz się już zapachem krwi. — Oho! Jeśli chcę coś osiągnąć, użyję każdego dostępnego mi środka. Ale nie wolno mi jednak uczynić nic, co byłoby wbrew woli sułtana. — Chcesz go najpierw pytać o pozwolenie? Najważniejszą rzeczą jest przecież, aby nikt nie mógł ci dowieść, że to zrobiłeś. Ibrahim milczał. Głos kusiciela znalazł przychylnego słuchacza. Zastanawiał się. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili. — Jesteś szatanem, i to tak sprytnym i podstępnym, jak on sam. — Losy i koniec człowieka zapisane są od początków świata w księdze jego życia. Nic nie da się w niej zmienić. Jeśli Allah postanowił, że Mohammed es Sadok ma urzec z mojej ręki, to nie będę mordercą, jeżeli go zabiję — spełnię jedynie wolę Wszechmocnego. — Mówisz o sobie? Czyżbyś chciał tego dokonać? — Dlaczego nie? Pytanie tylko, co w zamian za to dostanę od ciebie? — A czego żądasz? — Części władzy, która tobie przypadnie. — Moja łaska będzie ci towarzyszyła. — Pomyśl tylko, że jeśli wypełnisz szybko twe zadanie, staną przed tobą otworem wszystkie urzędy i godności! Wezyr nigdy chyba nie miał wielkich względów u sułtana. Gdyby władca Tunisu umarł teraz, wtedy wraz z nim upadłby wielki wezyr i wszyscy ministrowie i dygnitarze Wielkiej Porty. Na ich miejsce wejdą nowi, a wśród nich, ty będziesz jednym z pierwszych. — Wiesz o tym równie dobrze, jak ja. — Czy będę twoim tajnym sekretarzem, jeżeli zostaniesz ministrem? — Tak. Przysięgnę ci to na brodę Proroka. — Dobrze! Czy słyszałeś kiedyś o „przyjaciołach min”? — Tak. Istnieje wiele tajnych związków, do których należą głównie derwisze i studenci. Jeden z tych związków zwie swoich członków przyjaciółmi trucizny”, a inny „przyjaciółmi min”. Ten pierwszy usuwa swoich wrogów przy pomocy trucizny, drugi zaś zabija tych, którzy stają mu na drodze, wysadzając ich w powietrze lub przy pomocy pistoletu albo karabinu. — To prawda. — A ty? Czyżbyś był jednym z nich? — Jestem „przyjacielem min”. — A co twój związek ma wspólnego z naszym zadaniem? Czyżby bej Tunisu miał być wysadzony w powietrze? — Dlaczego nie? Mina leży już na swoim miejscu. Założyłem ją dzisiejszej nocy w ogrodowej altanie Mohammeda. I derwisz opowiedział Ibrahimowi o całym wydarzeniu, ale tylko tyle, ile chciał powiedzieć. — Jak chcesz ją odpalić? — zapytał z wątpliwością w głosie Ibrahim. — To proste. Wystarczy tylko elektryczna iskra. Tu, we wnętrzu mego turbanu, mam małą baterię. Jeśli zechcę spowodować wybuch miny, wystarczy, że dotknę baterii końcówkami tego drutu. Iskra przeskoczy i w tym samym momencie mina wybuchnie. — Nie znam się na tych nowoczesnych rzeczach. Obawiam się jednak, że to wyładowanie może zniszczyć i ciebie. — Nie musisz się o nic obawiać. Mina ma tylko ograniczony zasięg, ale za to jest silna. Poza tym, między mną a Mohammedem es Sadokiem stoi ogrodowy mur. — Zdradzi cię huk wybuchu. Wszyscy pośpieszą na pomoc, gdy go usłyszą, i schwytają cię. — A kto będzie wiedział, że to ja jestem przyczyną? Pójdę tylko na spacer. Kiedy muezzin zawoła z minaretu „Wierni, przygotujcie się do modlitwy!”, bej wejdzie do altany i uklęknie na poduszce. Ja będę w tym czasie wolno spacerował wzdłuż muru i przechodząc, dotknę końcówkami drutu baterii. Któż przybiegnie na tyle szybko, i tak szybko odkryje przewód, aby mógł powiedzieć, że to ja jestem sprawcą zamachu? Najważniejsze jednak jest to, czy zgadzasz się z moim pomysłem czy nie? — Wzbudzasz lęk, człowieku! Oczywiście, że się zgadzam, o ile będę miał pewność, że nie zdołam uzyskać poparcia beja w inny sposób. — Mam może czekać, aż ktoś odkryje minę? — Nie. Pójdę do niego jutro przed południem; od przebiegu naszej rozmowy będzie zależeć, czy go oszczędzimy. — Niech tak będzie. Ale zbliża się świt, a mój posłaniec jeszcze nie wrócił. — Jesteś go pewny? — Allah nie dał mu rozumu, a głupiec nigdy nie zostanie zdrajcą. Nie był chyba na tyle sprytny, aby śledzić obu na raz; chyba ich zgubił. Teraz boi się wrócić, aby zażądać bakszyszu. Słyszysz — muezzin odmawia właśnie poranną modlitwę. Możesz teraz jechać do portu i poszukać jachtu. — A co ty będziesz robił? — Pójdę do domu, aby strzec piękności twego haremu aż do twojego powrotu. Derwisz odszedł, a Ibrahim ruszył w stronę miasta, które zwolna zaczynało budzić się do życia. Przy starej bramie miejskiej stał młody poganiacz ze swymi osłami. Ibrahim wynajął jednego z nich i pojechał do portu. I rzeczywiście, niebawem zobaczył jacht Anglika stojący na kotwicy! Zamiast od razu wrócić do domu, pojechał wzdłuż portu na południe i zatrzymał się dopiero w pobliżu meczetu Sidi ben Hassana. Zakotwiczona tam była przy brzegu długa łódź, podobna do tych, jakich używa się na parowcach. Obok niej siedziało dwóch tureckich marynarzy. Znali go chyba, bowiem na jego widok zerwali się na równe nogi i pokłonili głęboko. — Gdzie jest sternik? — zapytał Ibrahim. — Śpi za tamtą skałą. — Mam może sam pójść i obudzić go? Marynarze pośpiesznie ruszyli w stronę skały i wkrótce potem powrócili z zaspanym sternikiem. — Co rozkażesz, o panie? — zapytał sternik. — Czy długo tu już jesteście? — Tak. Przecież taki był twój rozkaz. — Przekaż kapitanowi, aby podniósł kotwicę i opłynął półwysep Dakhul! Prawdopodobnie wkrótce będę musiał opuścić Tunis. W takim przypadku przyjadę do was z tamtej strony na wielbłądzie. Znajdziecie mnie na północ od wioski Klibiah leżącej przy wzgórzach el Melah. Będę tam czekał na was jutro o wschodzie słońca. Przypłyńcie dużą łodzią, bo będzie ze mną kilka osób, które, być może, nie zechcą popłynąć z nami dobrowolnie. — A jeżeli cię nie będzie, o panie? — To znaczy, że pozostanę w Tunisie. Wtedy wrócicie tutaj i będzie dalej czekać. Powiedziawszy to, Ibrahim zadowolony wrócił do domu. Jeżeli zamach bombowy się nie uda, wtedy będzie miał otwartą drogę ucieczki. Wróciwszy do domu, spotkał wyspanego już Saida i powiedział mu, że ma pojechać z nim po południu na spacer do uzdrowiska l’Enf. Również i to polecenie należało do jego planu ucieczki — zarówno Said jak i dziewczęta nie powinni przeczuwać, że niebawem znowu będą musieli wypłynąć na morze. Powiedział o tym derwiszowi, który z podstępnym uśmiechem pochwalił jego przygotowania. — Teraz pójdę do Bardo — oświadczył Ibrahim. — Mohammed es Sadok będzie dzisiaj sprawował sądy w swoim pałacu. Przedtem odbędzie się audiencja. Wtedy zadecydujemy, czy wysadzimy minę. W tym czasie ty będziesz strzegł domu! Powiedziawszy to, wyszedł. Zaledwie zniknął za drzwiami, derwisz zacisnął pięści i pogroził Ibrahimowi. — Idź sobie, idź! — syknął zza zaciśniętych zębów. — Ty potrójnie zaślepiony głupcze! Czita nie jest przeznaczona ani tobie, ani temu przeklętemu giaurowi! To ja ją znalazłem i tylko do mnie będzie należeć! * W przedpokojach pałacu beja Tunisu cisnął się tłum tych, którzy chcieli, aby władca wysłuchał ich próśb podczas dzisiejszej audiencji. Wbrew jednak zwyczajowej ciszy, w pałacowych pomieszczeniach słychać było tłumiony z trudem szmer podnieconych głosów. Ulice Tunisu obiegła bowiem pogłoska, że podczas próby zamachu na jednego z zagranicznych książąt schwytano osławionego złoczyńcę Jakuba Asira wraz z pomocnikami. Miał go dzisiaj sądzić sam Mohammed es Sadok. Był to przypadek, który z pewnością zwabi na dziedziniec pałacu tysiące widzów. W przedpokojach wywoływano tymczasem przybyłych na audiencję. Jeden po drugim znikali za kotarami oddzielającymi pozostałych od sali posłuchań. — Hulam effendi! Ibrahim Bej uniósł się ze swej poduszki i po chwili stanął przed Mohammedem es Sadokiem. Władca siedział przy wielkiej, kosztownie inkrustowanej nargili, opierając łokcie na obciągniętych jedwabiem poduszkach. Lewą ręka bawił się naładowanym rewolwerem. Jego oczy ostro spojrzały na wchodzącego Ibrahima, który skłonił się tak nisko, że niemal dotknął czołem podłogi. — Byłeś u mnie już dwa razy, Hulamie effendi — zaczął Mohammed es Sadok. — Cóż sprowadza cię do mnie dzisiaj? — Wiesz, o panie, że popadłem w niełaskę w Stambule. — Tak mi powiedziałeś. I dlatego przybyłeś na mój dwór. Przyjąłem cię wczoraj aż dwa razy. — Twoja łaska spływa na mnie, o panie… — Nie mów o łasce — przerwał mu Mohammed es Sadok z pogardliwym, pełnym dumy uśmiechem. — Przybyłeś tu ze Stambułu i dałeś mi cenne wskazówki o zamiarach i życzeniach wielkiego wezyra. — Jestem twoim wiernym sługą, o panie! — Mam więc dla ciebie pewne zadanie. Przekaż wielkiemu wezyrowi wyrazy mego szacunku i powiedz mu jednocześnie, iż dziwi mnie jego postępowanie! — Nie rozumiem cię, o panie! — Byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś rozumiał! — powiedział ostro Mohammed es Sadok. — Hulam effendi ze Smyrny jest za małym człowiekiem dla beja Tunisu. Jest robakiem, którego nie zauważam. Nie znam go. Jeżeli jednak zmusi mnie, abym go poznał, wtedy zmusi mnie równocześnie do tego, abym zdeptał jego głowę. Sprawiłoby to mi przykrość ze względu na jego ojca, z którym wymieniłem chleb i sól, i który był zbyt wielkim człowiekiem, aby wysyłać do mnie godnego pożałowania obłudnika. Ibrahim Bej osunął się na kolana. Jego ręce drżały, a na czole pojawiły się krople potu. — Panie! — wyjąkał. — Jestem tylko posłusznym wykonawcą rozkazów, o panie! Łaski, o panie! — Tak, jesteś niewolnikiem twego pana i dlatego nie ciebie dotknie mój gniew. Ale strzeż się uczynić coś w mym kraju, co byłoby wbrew mej woli i moim prawom! Twój wezyr nie potrafi cię ochronić. Radzę ci pozostać Hulamem effendim i jako taki, jeśli jesteś mądry, powrócić do swego kraju. Będzie to dla ciebie najlepsze wyjście. Jeśli się znowu zobaczymy, nie odbędzie się to już tak pokojowo, jak w tej chwili. Teraz możesz odejść. Nie zatrzymuję cię. Próżny i zarozumiały Ibrahim effendi długo jeszcze nie mógł pojąć, w jaki sposób udało mu się przejść przez przedpokoje na dziedziniec i opuścić pałac. W domu powitał go czekający w wielkim napięciu derwisz Osman. — No, i jak poszło? Co zadecydowałeś? — On musi umrzeć! — Ach! Opowiadaj! — Nie ma co opowiadać! Zostaliśmy zdradzeni! — Zdradzeni? — Tak. Ten Mohammed es Sadok, niech go Allah przeklnie, zna moje nazwisko i moje zadanie. — Niech go szatan porwie! Ale skąd mógłby to wiedzieć? Ibrahim z wściekłością wzruszył ramionami. — Skąd? Jest tylko jedna możliwość: od tych frankońskich psów, którzy przybyli tu za Czitą i Cykimą! Są jedynymi, którzy mnie tutaj znają — Ibrahim uniósł pięści, potrząsając nimi. — Niech tylko ci giaurowie dostaną się w moje ręce… — To wszystko nie ma sensu — przerwał mu zimno derwisz. — Ważniejszym jest, abyśmy natychmiast stąd zniknęli, zanim cię aresztują w twym własnym domu! — Mohammed es Sadok będzie się musiał dobrze zastanowić, zanim każe schwytać wysłannika wielkiego wezyra. Nie, teraz dopiero przeszła mi naprawdę ochota do ucieczki, gdyby nie udał się twój zamach na beja. Następca tronu jest mi przychylny i popiera nasze plany. Mimo to przygotuję wszystko do ewentualnej ucieczki. Każmy więc sprowadzić nasze wierzchowce! — Czy pojedziesz na spacer także i wtedy, gdy zamach się uda? — Tego nie wiem. — Tak będzie lepiej. Przygotowania są zakończone. Byłoby podejrzane, gdybyś tego nie uczynił. Pojedziesz więc na spacer nad morze i powrócisz wieczorem do domu. * W tym czasie Mohammed es Sadok odbywał sąd nad Jakubem Asirem i jego wspólnikami. Wstępne przesłuchanie polegało na tym, że wsunięto ich stopy pomiędzy dwie, skręcone śrubami deski i wymierzono im razy na nagie stopy — mężczyznom na dziedzińcu; każdy z nich otrzymał dwadzieścia uderzeń, a dziewczętom w zamkniętym pokoju. Dostały po dziesięć razów. Ta chłosta wzmocniła ich gotowość do zeznań. Ze względu na bogate doświadczenie w tego rodzaju sprawach Mohammedowi es Sadokowi udało się pokierować głównym przesłuchaniem w taki sposób, że ani razu nie wymieniono nazwiska Davida Lindsaya. Nie minęło wiele czasu i wszyscy podejrzani wyspowiadali się dokładnie ze swych sprawek. Wyrok był dziwaczny: konfiskata całego majątku. Potem mężczyznom ogolono włosy, brody i wąsy, co było niebywałą hańbą. Na koniec władca rozkazał, aby wszyscy, zarówno mężczyźni, kobiety jak i dziewczęta, zostali doprowadzeni do granicy algierskiej i wyrzuceni z Tunisu. — Nie chcę bowiem — wyjaśnił bej — zabić tych psów, jako iż to Allah podarował im życie. Nie chcę też ich więzić, bo musiałbym ich żywić; mam lepszych i uczciwszych poddanych, którzy są bardziej warci żywności i odzienia od tych złoczyńców. Dlatego wypędzam ich z mego kraju. W ten sposób pozbędę się ich. Jeśli jednak mieliby wrócić, wtedy zostaną zachłostani na śmierć. Tak brzmi mój wyrok. La ilaha ill’ Allah we Mohammed rasul Allah! Po tym dziwnym procesie Paul i Hermann udali się do „Domu Włoskiego”, aby zjeść obiad. Potem mieli pójść do Krüger Beja, zabierając ze sobą Lindsaya, który czekał na nich w zajeździe, gdyż nie miał wcale ochoty być świadkiem w tym procesie. Cała trójka chciała być obecna w Bardo podczas aresztowania derwisza Osmana. Kiedy David Lindsay usłyszał, jaki wyrok otrzymali jego nocni współtowarzysze, uśmiechnął się z zadowoleniem pod nosem. — Gdyby wszyscy sędziowie tak postępowali, byłaby to wspaniała zabawa z przestępcami przepychanymi tam i z powrotem przez granice! — powiedział z ulgą, podczas gdy jego nos kołysał się, jakby węszył nowe przygody. — Zobaczymy jak sobie panowie Francuzi poradzą z tym Jakubem Asirem! Ja z pewnością nie uprowadzę już żadnej z jego „córek”! Well! „KIJ WYZNAŃ” Popołudniowa modlitwa muzułmanów przypada dokładnie na godzinę trzecią. Już o drugiej Ibrahim był u Czity i Cykimy, aby przygotować je do spaceru. Wkrótce potem Said przekazał im wiadomość, że ich pan i władca jeszcze raz opuścił dom na krótki czas. — Gdzie jest derwisz? — zapytała Cykima. — Też wyszedł. — Czy pojedzie z nami? — Tak. Pojedziemy wszyscy razem. — Dlaczego wszyscy? Czy to przypadkiem nie wygląda na ucieczkę? — Też to już podejrzewałem. — Czy nie byłoby więc lepiej, abyśmy od razu wyszły z domu i poszukały naszych przyjaciół? — To niemożliwe. Obaj strażnicy, uzbrojeni po zęby, są na swoich posterunkach. Nie ma co teraz myśleć o potajemnej ucieczce; w walce z nimi musiałbym przegrać. Poza tym należycie do naszego pana; może tego w każdej chwili dowieść i zażądać waszego wydania. Musimy czekać do wieczora! — A jeżeli Ibrahim znowu nas wywiezie? — Nie sądzę. Wiem, że ma tu jeszcze wiele spraw do załatwienia. Wczoraj słyszałem jak omawiał z Osmanem swe dzisiejsze plany. — Niech nas Allah strzeże! — westchnęła Czita. — Poza tym — kontynuował Said — jestem na wszystko przygotowany. Powiedziałem naszym przyjaciołom, że chcemy pojechać na spacer do uzdrowiska l’Enf. Pojadą za nami i jeżeli nie wrócimy, to postaram się, aby wiedzieli, dokąd nas zawieziono. Nie musicie się o nic martwić. Takiej obrazy Ibrahim Bej nie zniósłby w swoim domu. Aż gotował się z wściekłości na Mohammeda es Sadoka i nieoczekiwane poniżenie. Wyszedł więc, aby być świadkiem zamachu bombowego na beja Tunisu. Nie miał jednak zamiaru znaleźć się w niebezpiecznej sytuacji, więc poszedł do Bardo okrężną drogą. Za królewskimi ogrodami były gęste zarośla; stamtąd mógł spokojnie obserwować przebieg wydarzeń. Muezzin dał znak do rozpoczęcia modlitwy. Mahometanie nie używają dzwonów; zamiast nich stosuje się kołatki wydające z siebie daleko słyszalny, miły uchu dźwięk. Właśnie zamilkło ich echo, a stojący na szczycie minaretu muezzin rozpoczął nawoływanie wiernych: — Hai el Moslemin alas salah — zbierzcie się, o wierni, na modlitwę! W takiej chwili każdy prawowierny muzułmanin klęka, aby rozpocząć swą modlitwę. Osman nie uczynił jednak tego, podobnie jak Ibrahim, który w najwyższym napięciu przyglądał się, jak derwisz powoli i pełen godności spaceruje wzdłuż ogrodowego muru. Wtem derwisz zatrzymał się na moment; wydawało się, że zmęczony długim spacerem, opiera się o mur. Teraz powinien nastąpić wybuch. Jednakże mimo iż obaj wytrzeszczali oczy i z uwagą nadsłuchiwali, nie zobaczyli i nie usłyszeli nic. Oczekiwali głośnego wybuchu, ale na próżno. Co się stało? Gdzie leżała przyczyna? Czyżby Osman nieprawidłowo uzbroił bombę? Derwisz rozejrzał się; w zasięgu wzroku nie było widać żadnego człowieka. Pośpiesznie zbadał drut i baterię — wszystko było w najlepszym porządku. Ponownie dotknął końcówek drutu — nic! — Kuli schejatińn — do stu diabłów! — zaklął w duchu. — Spróbuj — my więc jeszcze raz! Derwisz wyciągnął nóż i zaostrzył końcówki drutu, aż zalśniły metalicznie… i wtedy poczuł na karku dotknięcie silnej dłoni. Osman wydał z siebie okrzyk przerażenia. W tym samym momencie z muru zeskoczyło jeszcze dwóch mężczyzn, biorąc go między siebie. — Co tu robisz? Derwisz odwrócił się gwałtownie — przed nim stał ten przeklęty giaur: Hermann Wallert. — No, odpowiadaj! — rozkazał Hermann. — A co cię to obchodzi? — wyjąkał Osman, rozpoznając z przerażeniem w dwóch pozostałych mężczyznach Paula Normanna i Davida Lindsaya. — Z pewnością mnie to coś obchodzi! — roześmiał się Hermann. — Do tej pory myślałem, że jesteś derwiszem! — Bo nim jestem! — Kłamiesz. Gdybyś należał do tego pobożnego zakonu, to w tej godzinie modlitwy klęczałbyś teraz na ziemi i dzielił się swą duszą z Allahem. — Sądzisz, że masz prawo mówić mi, co mam czynić? — Nie, nie mam takiego prawa. — A więc nie dotykaj swymi nieczystymi dłońmi prawowiernego muzułmanina i pozwól mi odejść! Derwisz odwrócił się, ale Hermann przytrzymał go za ramię. — Poczekaj jeszcze chwileczkę! Chętnie bym się dowiedział, co trzymasz w ręce. Ach, to bateria! Kogóż to chcesz naelektryzować, dobry człowieku? Osman ponownie stracił panowanie. — Elektryzować? — zapytał. — A co to znaczy? — Nie wiesz? A więc muszę ci to wyjaśnić. Taką naładowaną baterię dotyka się tymi drutami. I to nazywa się elektryzowaniem. — Nic z tego nie rozumiem. Co mnie obchodzi ten drut?! — Wtedy elektryczna iskra przeskakuje przez ten drut aż do modlitewnej altany, w której leży bomba, a ta z kolei wybucha, zabijając władcę Tunisu. — Ty psie! — wrzasnął derwisz i zaczął wymachiwać pięściami, próbując w ten sposób otworzyć sobie drogę ucieczki. Jednakże Hermann natychmiast znowu złapał go za kark i z taką siłą rzucił nim o mur, że za moment derwisz, jęcząc z bólu, osunął się na ziemię. — Poleż tu sobie, chłopcze! — roześmiał się Hermann. — Mamy jeszcze słówko do zamienienia. Proszę tu przyjść, panie pułkowniku! Zza krawędzi muru wyłoniła się poczerwieniała twarz Krüger Beja. — Ach! — zawołał z góry pułkownik. — A więc udało się nam schwytać na gorącym uczynku to niebezpieczne indywiduum! Macie tu sznur, aby związać go, by nie czynił oporu! — dodał rzucając z muru linkę. Derwisz dopiero teraz pojął, w jak niebezpiecznej sytuacji się znalazł. Zaczął się opierać, szarpać i ryczeć z wściekłości jak oszalałe dzikie zwierzę. — Dajcie mu klapsa, aby złagodniał! — polecił ze szczytu muru pułkownik. Polecenie to było już jednak niepotrzebne. Hermann zacisnął już bowiem ręce na szyi złoczyńcy, dusząc go. Potem derwisza spętano i kilku wzburzonych żołnierzy beja wciągnęło go do ogrodu. Dla obu Niemców i Anglika spuszczono ze szczytu muru drabinę. Wokół pojmanego zgromadziło się w ogrodzie około pięćdziesięciu ponurych, dziko wyglądających członków straży przybocznej beja; nie było co myśleć o ucieczce. — Przyznajesz się do winy, ty psi synu? — zapytał Krüger Bej. — Nie mam się do czego przyznawać! — wydyszał Osman. — Nie wiem, czego ode mnie chcecie! — Dobrze, jak chcesz. Spróbujemy więc poprawić ci nieco pamięć. Pułkownik dał znak i przed jeńcem natychmiast pojawiło się dziwne urządzenie służące do wymierzania chłosty na sposób arabski. Urządzenie to, przypominające ławę, do której przywiązywano skazańca, miało na jednym ze swych końców poręcz. Wciągano na nią nogi i przywiązywano tak, aby nagie stopy znalazły się w pozycji poziomej. W taki sam sposób przywiązano i derwisza. Opierał się temu z całych sił, klnąc na czym świat stoi. — Chce mu pan już teraz wymierzyć chłostę? — zapytał Hermann pułkownika straży przybocznej. — Tak, to absolutnie oczywiste i zrozumiałe! — Zanim zostanie dostarczony do beja? — Tak. Kto kłamie, musi zostać wychłostany. Zrozumiano? Derwisza przywiązano tak, że nie mógł się poruszyć. U jego stóp stanął dżezzar, czyli kat. W Tunisie jednak słowo to nie ma tak jednoznacznego wydźwięku, jak w Europie; wykonywanie wyroku w tym kraju jest jednym z najwyższych wyróżnień, którego dostąpić mogą jedynie najbardziej wierni władcy wojownicy. Krüger Bej przeprowadził przesłuchanie naturalnie w języku tureckim. — Czy byłeś dzisiaj w nocy w pałacowym ogrodzie? — Nie. — Dwa baty! Derwisz natychmiast otrzymał dwa ciosy, wymierzone po jednym w każdą piętę. — Tak, tak! Byłem tu! — wrzasnął Osman. — Czy umocowałeś w nim drut? — Nie. — Dwa baty! I znowu dżezzar wymierzył uderzenia tak, aby wypadły tuż obok siebie. Przy każdym z nich skóra na piętach pękała, co powodowało piekielny ból. — Przestańcie! — zawył Osman. — Tak, tak, tak, zrobiłem to! — Czy położyłeś także i bombę? — Nie. Ponowny znak ze strony Krüger Beja i dżezzar wykonał swoją powinność. — Och, na Allaha! Tak, tak, położyłem również i bombę! — Po co? — Chciałem… chciałem zobaczyć, czy wybuchnie. — Nie chciałeś więc zamordować beja, władcy wszystkich prawowiernych muzułmanów w tym kraju? — Nie. — Dajcie mu cztery baty. Zaledwie derwisz otrzymał drugie uderzenie, zawył jak bity pies. — Przestańcie! Tak, tak, chciałem go zabić! Odczuwany ból był silniejszy od lęku przed straszną karą, którą miał otrzymać później za swój postępek. — Czy masz wspólników? — Nie. — Dwa baty! Podeszwy stóp derwisza były już mocno poranione. Dżezzar ponownie zamachnął się do ciosu. — Stójcie! — krzyknął skrzywiony z bólu Osman. — Tak jest, mam jednego wspólnika, Ibrahima Beja! — Czy miałeś innych wspólników? — Nie. — Jeszcze dwa baty! — Przysięgam na Allaha i jego Proroka, że wiedział o tym tylko Ibrahim! Dżezzar chciał wymierzyć kolejne razy, ale Hermann przytrzymał jego rękę. — Chyba rzeczywiście nie miał innych wspólników — powiedział do Krüger Beja. — Mógłbym na to przysiąc. Niech go pan lepiej zapyta o moje krewne! Krüger Bej skinął głową. — Czy znasz tego effendiego? — zwrócił się do Osmana. Derwisz spojrzał przekrwionymi, wypełnionymi nienawiścią oczyma na Hermanna. — Tak. — Wymień jego imię! — Wallert effendi. — Nie myślę o imieniu, którego używa, lecz o prawdziwym nazwisku. Derwisz zamilkł zaskoczony. Co kryło się za tym pytaniem Krüger Beja? Czyżby znał historię rodziny Adlerhorst, a może wiedział nawet o jego udziale w jej tragedii? To jednak wydawało się Osmanowi niemożliwe. — Nie znam jego innego nazwiska. — Jeszcze dziesięć batów! To zaskakujące zaostrzenie kary wywołało na twarzy więźnia przerażenie. Z jego gardła wydarł się przeraźliwy okrzyk strachu. — Na Allaha! Miejcie litość! Nie bijcie mnie więcej! Powiem wam wszystko! — Dobrze, spróbuję więc jeszcze raz. Ale biada ci, jeśli ponownie wystawisz moją cierpliwość i dobroć na próbę! A więc znasz tego mężczyznę? — Tak. — I jego prawdziwe nazwisko? — Tak. — Jak ono brzmi? — Adlerhorst. — Widzisz, jak kij potrafi pomóc w mówieniu! I jak doskonale potrafiłeś wymówić to trudne na człowieka Wschodu słowo! Pozwala mi to przypuszczać, że wcale nie jesteś Turkiem. Mów, psie! — Na brodę Proroka. Jestem… Krüger Bej rzucił tylko dżezzarowi spojrzenie, zaś jeden jedyny groźny ruch ręki kata wystarczył, by pokonać ostatni opór Osmana. — Stój, nie bij mnie! Jestem Francuzem. — A twoje nazwisko? — Nazywano mnie dawniej… Derwisz zamilkł na chwilę. — No? — groźnie mruknął pułkownik. — Florin. Hermann patrzył na więźnia szeroko otwartymi oczyma z bladą jak kreda twarzą; leżący przed nim mężczyzna z krwawiącymi stopami był dawnym służącym jego matki. Wallert czuł się tak, jakby za chwilę jego serce miało mu odmówić posłuszeństwa. Przed jego oczyma zaczęły ponownie pojawiać się tragiczne wydarzenia z przeszłości — zaś winę za nie i za nieskończone cierpienia jego rodziny ponosił ten łajdak! Dlatego to rysy jego twarzy wydawały mu się od początku dziwnie znajome! Krüger Bej kontynuował przesłuchanie. — Niech Allahowi będą dzięki, że przy mojej pomocy wzmocnił twoją pamięć! Teraz powiedz mi, kim byłeś dla rodziny Adlerhorstów? — Byłem… byłem ich służącym. — A ten człowiek, który zwie się Ibrahimem Bejem, i w którego posiadaniu znajdował się zegarek zamordowanego konsula? Derwisz poczuł, że nie ma już nic do stracenia. Teraz przynajmniej jego wspólnik powinien podzielić ten sam los co on. Chronić go nie miało już sensu i byłoby ze szkodą dla samego Osmana. — Ibrahim Bej, który wtedy nie nosił jeszcze tego tytułu, przebywał wówczas jako wysłannik padyszacha w Adenie i zakochał się w małżonce konsula. Krüger Bej ściągnął brwi w oczekiwaniu na dalsze słowa więźnia, podczas gdy oczy Hermanna zawisły na wargach byłego sługi jego rodziny. — Co dalej? — Zaloty Ibrahima zostały odrzucone. Wtedy przyrzekł zemstę całemu rodowi Adlerhorstów. — Na razie ta historia jest jasna. Jaki był w niej twój udział? Twoja znajomość z Ibrahimem wymaga bliższego wyjaśnienia. Osman rzucił pełne wahania spojrzenie na Hermanna. — Chętnie odpowiem na twoje pytanie, Wasza Wysokość, ale uczyń, aby ten człowiek oddalił się z tego miejsca. Wtedy będę mówił dalej. — Chcesz mi jeszcze wydawać polecenia, ty psie?! Ten młody effendi zostanie przy nas! To przede wszystkim on ma pełne prawo, by poznać całą tę historię. Mów, albo… Jeden, jedyny ruch ręki Krügera wystarczył, aby przezwyciężyć opór derwisza. — Mówię już, mówię! — zawołał pełen strachu. — Sprawa wyglądała tak, że ja również kochałem moją panią, i kiedy… Osman ponownie zamilkł. Być może resztki wstydu nie pozwalały mu mówić dalej. — A więc? — warknął Krüger Bej. Dżezzar mocniej uchwycił kij, a potem uniósł go, aby być gotowym do uderzenia na pierwszy znak swego pana. — Na litość Boga! — zajęczał derwisz. — Opowiem wam wszystko, tak jak było naprawdę! Czyż byłem winien temu, że ją kochałem? Ale ona mnie odrzuciła. Hermann Adlerhorst spojrzał Florina, jakby budząc się ze swego koszmarnego snu. — Ty łotrze! Odważyłeś się podnieść oczy na moją matkę? Dalej! Mów szybko, albo cię uduszę! Hermann zacisnął pięści, a na jego twarzy pojawił się taki wyraz, jakby w następnej chwili miał zamiar rzucić się na derwisza. — Jej odmowa wprawiła mnie we wściekłość — mówił dalej Osman lękliwie spoglądając na kij dżezzara. — W mojej duszy płonął już tylko ogień zemsty. Związałem się więc z Ibrahimem; wspólnie postanowiliśmy znaleźć okazję, aby zniszczyć tę rodzinę. Wkrótce okazja taka nadeszła. Konsul chciał powrócić do Niemiec. Ibrahim z łatwością dowiedział się nazwy i godziny wypłynięcia statku, którym mieli podróżować Adlerhorstowie. Wtedy Ibrahim wysłał posłańca do szejka Dżehhennów, którzy również i wtedy cieszyli się sławą groźnych piratów. Ibrahim znał ich szejka i umówił się z nim, że ten napadnie na statek, który wraz z ładunkiem miał przypaść piratom. Ibrahim zaś miał dostać majątek konsula. Szejk miał także zatrzymać sumę, jaką uzyska ze sprzedaży jeńców. Paul Normann objął przyjaciela widząc jego wzrok i wyraz twarzy. Także i David Lindsay przysunął się do Hermanna. Obaj chcieli przeszkodzić w tym, aby z nadmiaru bólu Hermann nie rzucił się na tego łajdaka, który miał na sumieniu wieloletnie cierpienia jego rodziny. Jednakże nadludzkim wysiłkiem Hermann zdołał utrzymać panowanie nad sobą. Przeżywając w tych chwilach jeszcze raz te wszystkie straszne lata postanowił poczekać na koniec całej historii. — A co z moją matką? — zapytał opanowanym głosem. — Siostrami? Gdzie one są? — Nie wiem. Przysięgam na Allaha i jego Proroka! Moja zemsta została zaspokojona, więc przestałem się troszczyć o przeszłość, aż… — Aż?! Mów dalej! — … aż przed kilkunastoma dniami zobaczyłem pewną młodą Czerkieskę. — Czitę? — Tak. — Tę, którą malował mój przyjaciel? — Tak, tę, która mieszkała u Bariszy. — Skąd ona się wzięła u tego handlarza niewolnikami? — Tego nie wiem. — Czy Barisza był waszym wspólnikiem? — Nie. — Ty psie! — wykrzyknął Krüger Bej. — Jeżeli twoja pamięć ma zamiar cię znowu zawieść, to każę, aby „Kij Wyznań” zatańczył na twych stopach, aż twoja pamięć znowu będzie tak wielka, jak łaska sułtana! — Łaski, o panie! — zajęczał Osman. — Nie znałem Bariszy. Zupełnie przypadkowo odnalazłem Czitę u niego. — Czy ona jest… moją siostrą? — przerwał mu Hermann. — Nie mogę tego powiedzieć z całą pewnością. Przypuszczaliśmy, że tak, ze względu na podobieństwo do mojej dawnej pani. Nie mieliśmy innego punktu zaczepienia, poza zgadzającym się wiekiem i tym, że Czita nie potrafiła nic powiedzieć o swojej rodzinie. Wyznanie derwisza nie przebiegało tak łatwo i lekko, jak to się czyta. Mówił cicho, zacinając się i przerywając co chwilę. Tylko strach przed dalszą chłostą zmusił go do pełnego wyznania swoich postępków. Po skończonym przesłuchaniu pułkownik rozkazał, aby Osmana rzucono w najciemniejszy i najpewniejszy kąt więzienia. Potem, na czele swej straży, wyruszył, aby aresztować Ibrahima. Paul i Hermann byli jednak szybsi od niego. * Będąc świadkiem schwytania Osmana, Ibrahim omal nie zdradził się okrzykiem strachu. — Na Mahometa i jego kalifów! — zazgrzytał zębami. — To były te psy! W jaki sposób się tu znaleźli?! Czyżby sternik, który mi pomagał, zdradził im wszystko? Jeżeli nie uda mi się teraz uciec, będę stracony! Z drżącymi kolanami Ibrahim śledził tok dalszych wydarzeń. — Na wszystkich diabłów i złe duchy całego piekła! — jęczał. — Wciągnęli go przez mur! Jest ich jeńcem! Miał już zamiar uciec, ale na miejscu trzymało go jeszcze jakieś dziwne przeczucie. Po kilku minutach dobiegł go z ogrodu przeraźliwy krzyk, a zaraz potem, drugi. Ibrahim wiedział już wszystko. — Dostał chłostę! Oni go przesłuchują! — mruczał ponuro. — Z pewnością zapytają go o wspólników. Wtedy on wymieni moje imię! Zdradzi mnie, bo jest fałszywym, samolubnym psem, a żaden człowiek nie oprze się bólowi, kiedy kij kata uderza w pięty. Trzeba uciekać. Nic, tylko uciekać! Za pół godziny strażnicy Krüger Beja będą przed moim domem! I jakby ścigany przez furie, Ibrahim umknął spod muru pałacowych ogrodów. Nie szukał żadnych okrężnych dróg i nie obawiał się, że swą ucieczką zwróci uwagę przechodniów. Byle do domu, możliwie jak najszybciej! Byle nie tracić czasu! Kiedy dotarł do domu i zobaczył, że stoją przed nim gotowe do drogi wierzchowce — odetchnął z ulgą. Za to dziewczęta zaczęły się opierać. Pośpiech Ibrahima wydał im się podejrzany; wszystko to wyglądało raczej na ucieczkę niż na spacer. Opierały się przez dłuższy czas. W końcu Ibrahim rozkazał obu strażnikom zabrać je siłą, a jeżeli będą się broniły sztyletem, po prostu zastrzelić. W kilka minut potem dziewczęta siedziały w lektykach dźwiganych przez wielbłądy, zaś mężczyźni na koniach. Brakowało tylko jednego uczestnika spaceru. — Gdzie jest, do diabła, Said?! — ryknął bej. — Tutaj! — odpowiedział chłopiec wybiegając z domu i wskakując na siodło. — Twoje szczęście! Naprzód! Początkowo jechali na zachód, drogą prowadzącą do miasta. Potem skierowali się ku tak zwanemu nowemu fortowi. W ten sposób Ibrahim omijał ruchliwe okolice, co miało później utrudnić wypytywanie przechodniów o kierunek jego ucieczki. Z nowego fortu jest już niedaleko do uzdrowiska l’Enf. Ibrahim ani myślał zatrzymywać się w uzdrowisku, które podał za cel swego spaceru, lecz galopem, przecinając dolinę Tal Suttun, ruszył w stronę sporego miasteczka — Soliman. Na południowym krańcu zatoki Tunisu, wbijając się w morze na południowy wschód, rozciąga się półwysep Dakhul. Ponieważ ucieczka morzem była niemożliwa, Ibrahim postanowił jechać konno aż na sam koniec półwyspu. Tam miała nań oczekiwać łódź zamówiona poprzedniego dnia. Gdyby udało mu się do niej dotrzeć, byłby uratowany. Wiedział, że nie wolno mu spocząć ani na chwilę; dlatego też dziewczęta nie mogły wyjść z lektyk, dopóki wielbłądy były w ruchu. Obaj ich strażnicy byli dobrze wyszkoleni. Nawet siedząc w siodłach, każdy z nich trzymał cugle jednego z wielbłądów, odbierając tym samym Czicie i Cykimie wszelkie szansę ucieczki. Niebawem uciekinierzy dotarli do Solimanu. — Nie czekajcie na mnie, tylko jedźcie dalej! — rozkazał Ibrahim. — Ja przyjadę niebawem. Ibrahim zatrzymał przy sobie tylko Saida, który prowadził za cugle konia przeznaczonego dla derwisza. — Który z was pokaże nam najlepszą drogę do Klibiah? — zapytał Ibrahim stojących w pobliżu mężczyzn. Jeden z nich wystąpił do przodu. — Ile mi dasz? — Dostaniesz pięćdziesiąt piastrów i tego konia wraz z siodłem i uprzężą. Ale tylko wtedy, gdy natychmiast z nami pojedziesz i wskażesz nam drogę! — Na Allaha! Jesteś tak szczodry, że trudno ci niemal ufać! Daj mi najpierw pieniądze! Ibrahim wyciągnął mieszek. W tym czasie Said zeskoczył z konia i zaczął poprawiać popręg. — Dlaczego zsiadłeś z konia? — zapytał go szorstko Ibrahim. — Ci strażnicy to głupcy! Nie potrafią dobrze osiodłać konia! Ten popręg jest o wiele za luźny. — Pośpiesz się! Nie mamy czasu do stracenia! I z tymi słowami ruszył prowadzony przez nowego przewodnika. Said kiwnął ręką stojącym mężczyznom, przekazując im znak milczenia. — Mam wam coś do powiedzenia. Podejdźcie! W tej samej chwili Ibrahim obejrzał się do tyłu i zaklął głośno. — Myślałem, że już dawno poprawiłeś popręg! — Nie dałeś mi czasu, o panie! — A więc się pośpiesz i ruszaj za mną! Nie mogę opóźniać naszej wycieczki z twego powodu — dodał i pojechał za przewodnikiem. Wierny sługa tylko na to czekał. Zaledwie jego pan zniknął za rogiem uliczki, siodło okazało się być już w całkowitym porządku. Said natychmiast wskoczył na konia. Zamiast jednak pośpieszyć za swym panem, pochylił się ku stojącym wokół mężczyznom. — Wasz towarzysz dostał pięćdziesiąt piastrów — szepnął. — Chcecie zarobić dwieście, trzysta, a może i więcej piastrów? — Na Allaha! Toż to cały majątek! — Chcecie? Decydujcie się szybko! — Co mamy za to zrobić? — Szybko pobiec do uzdrowiska l’Enf. Przybędą tam jeźdźcy, którzy będą pytać, dokąd pojechaliśmy. Powiedzcie im, że do Klibiah! Gdyby ci jeźdźcy nie przyjechali niebawem, niech jeden z was szybko pobiegnie do miasta, do „Włoskiego Domu” i zapyta o nich. To dwóch Niemców i jeden Anglik. Ja nazywam się Said. Zrozumieliście? — Tak. Kto nam zapłaci? — Ci panowie z „Włoskiego Domu”. Dadzą wam tyle, co powiedziałem, a nawet więcej, jeśli postaracie się szybko ich znaleźć. Przyrzekam wam na Allaha i brodę Proroka, że otrzymacie swoje pieniądze! — Ponieważ przysięgłeś, zrobimy to. Zaraz się rozdzielimy, tak abyśmy nie zgubili ich z oczu, a jeden z nas pojedzie konno do miasta, do „Włoskiego Domu”! Said pognał konia, aby jak najszybciej dopędzić swego pana. Zrobił wszystko, co było do zrobienia. Zadawał sobie co prawda pytanie, czy nie byłoby lepiej, gdyby sam pojechał do miasta, ale wtedy jego pan natychmiast domyśliłby się przyczyn tej ucieczki. Wtedy z pewnością zmieniłby kierunek jazdy. Poza tym Said był przekonany, że lepiej będzie, jeśli zostanie z dziewczętami, bo nikt nie wiedział, co je jeszcze czeka. W OSTATNIEJ CHWILI Kiedy Paul i sir Dawid, którzy wyprzedzili „Pana Strażników” i jego żołnierzy, wdarli się do ogrodu Ibrahima i dotarli do jego domu, zastali drzwi zamknięte. Zapukali do nich, ale nikt im nie otworzył. Wokół nie było śladu człowieka. Było to dziwne, jako że Ibrahim miał rzekomo udać się tylko na spacer; trudno przypuszczać, że zostawiłby dom całkowicie niestrzeżony. Paul i sir Dawid obeszli dom dookoła, a potem, po krótkim namyśle, weszli do środka przez jedno z otwartych okien na parterze. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, było całkowicie puste. Weszli do ciemnego korytarza. Także i on był pusty. Hermann zbadał kolejne drzwi, a w końcu wyłamał je. W tym momencie nadjechał Krüger Bej. — Aresztowaliście już kogoś? — zapytał. — On wyjechał. — Co? Wyjechał? Dokąd? — Razem z dziewczętami pojechał konno na spacer do l’Enf! — Co? Na spacer? Temu zbrodniarzowi zachciało się jeszcze spaceru? No to zaraz zaczniemy mu deptać po piętach! — Pojedziemy za nim? A może byśmy najpierw sprawdzili, czy rzeczywiście idzie tylko o zwykły spacer? — Doskonale. Zaraz zrobimy szybkie badanie domu! I wszyscy zaczęli przeszukiwać dom Ibrahima. Rozpoczęli od pokoi, w których mieszkały dziewczęta. Wszystkie były całkowicie puste; na podłogach leżały jedynie poduszki i dywany. W pewnej chwili Paul schylił się i podniósł z podłogi jakiś mały przedmiot. Był to złoty medalion, podobny do tego, jaki posiadał Hermann Adlerhorst. Wisiał na cienkim, złotym łańcuszku rozerwanym w środku. Zaciekawiony Paul obrócił medalion kilkakrotnie w palcach; po chwili udało mu się go otworzyć. W następnej chwili wydał z siebie pełen zaskoczenia okrzyk. — Spójrz, Hermannie, to naprawdę ty. Jak żywy! Hermann spojrzał nic nie rozumiejącym wzrokiem na maleńki portrecik ukryty w medalionie. — To… to nie ja… to… to mój ojciec! — powiedział w końcu z wielkim trudem. — Twój ojciec? Skąd… skąd ten portret… po co ja się jeszcze o to pytam? Przecież teraz ta sprawa jest już jasna jak słońce! Ten medalion mogła nosić tylko Czita. — Czita! — A wiesz, co to oznacza? — zawołał Paul w najwyższym podnieceniu. — Co? — To oznacza, że Czita rzeczywiście jest twoją siostrą. Dalsze wątpliwości byłyby kompletną bzdurą. — Czita… moją siostrą? Hermann uderzył dłońmi o ścianę, oparł o nie głowę i zapłakał jak dziecko. Wszyscy byli głęboko poruszeni tą sceną. Nikt jednak nie odezwał się, nawet Lindsay, który po Hermanie był najbardziej zainteresowany losem rodu Adlerhorstów. W końcu Paul położył rękę na ramieniu Hermanna. — Spróbuj się opanować, drogi Hermannie! Przecież to, czego się dowiedziałeś, nie powinno napawać cię smutkiem. — Nie, nie! — odparł Hermann ochrypłym głosem. — To smutne i radosne zarazem! Moja siostra — niewolnicą! Ale czy naprawdę nie ma już żadnych wątpliwości? Byłoby straszne, gdyby… — Zamilknij! Jak po tym wszystkim, czego się dowiedziałeś, mógłbyś mieć jeszcze wątpliwości? Przypomnij sobie tylko, co opowiadałeś mi na statku o tych dwóch medalionach! Jeden z nich, z portretem matki, dostałeś ty, jako najstarszy, zaś drugi, z portretem ojca, dostała w pół roku po narodzinach, twoja siostra, jako najmłodsza z rodzeństwa. Czy możesz mieć jeszcze jakieś wątpliwości? — Ja przecież nie wątpię; chcę tylko zdobyć absolutną pewność. Ona przecież musi wiedzieć, co zawiera ten medalion! — Czy rzeczywiście? Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie, ona nie ma żadnego pojęcia o zawartości medalionu. Pomijając fakt, że jego zameczek jest bardzo skomplikowany i doskonale wykonany, co jest dowodem na doskonałą, europejską robotę, ona nigdy nie miała do czynienia z europejskimi rzeczami. Wychowywano ją przecież na sposób wschodni. — Mam wrażenie, że ona zgubiła ten medalion. Paul sprawdził miejsce pęknięcia łańcuszka. — Nie sądzę. Powiedziałbym raczej, że łańcuszek został rozerwany umyślnie. Mój Boże, a jeśli nie idzie tu o zwykły spacer, tylko ucieczkę?! Dziewczęta rozpoznały portret i zaczęły się bronić; wtedy łańcuszek, podczas obrony, został rozerwany. — Nie mamy teraz czasu, aby się nad tym zastanawiać — powiedział twardo Hermann. — Musimy przede wszystkim zatroszczyć się o Czitę i Cykimę. Biada lbrahimowi, jeśli spadnie im choć włos z głowy. W wielkim pośpiechu przeszukiwano pozostałe pokoje. — Nie ma tu wielu przedmiotów codziennego użytku — stwierdził Hermann skończywszy poszukiwania. — Mam niemal przeczucie, że ten łotr wie już o aresztowaniu derwisza i uciekł z tego powodu. — Musimy więc za nim jechać. — Takie jest i moje zdanie. Musimy koniecznie pojechać do l’Enf. Problem ten, ku zadowoleniu obu przyjaciół, został rozwiązany przez Krüger Beja. Przyrzekł postarać się o konie. Niebawem ruszono pośpiesznie z powrotem do Bardo, pozostawiwszy jednak na straży w domu Ibrahima kilku żołnierzy. Mieli oni, na wypadek, gdyby Ibrahim powrócił, natychmiast go aresztować. Ponieważ straż przyboczna dowodzona przez Krüger Beja składała się głównie z jeźdźców, do dyspozycji było więc wiele dobrych koni. Pułkownik złożył władcy Tunisu krótki meldunek, a potem ruszył wraz Niemcami, sir Dawidem i dziesięcioma swoimi ludźmi w pościg za Ibrahimem. Przez miasto przejechali kłusem, a potem cała grupa pomknęła dalej galopem. Rewizja domu przy starym akwedukcie zabrała ponad godzinę. Była już prawie godzina piąta po południu, gdy jeźdźcy pod wodzą Krüger Beja dotarli do l’Enf. Ponieważ ich dowódca był powszechnie znany, wielu mieszkańców miasteczka przyglądało się im z dużą ciekawością. — Pułkownik straży przybocznej — powiedział jeden z nich. — To nie może być człowiek, na którego czekamy. Usłyszawszy te słowa Hermann natychmiast wstrzymał konia. — Czekasz na jeźdźców z miasta? — Tak. Na dwóch Niemców i Anglika. — To my. — Znasz Saida, arabadżiego? — Naturalnie. Masz od niego wiadomość? — Mamy wam powiedzieć, że pojechał do Klibiah. Znaleźli w Soliman przewodnika, któremu dali pięćdziesiąt piastrów i konia z rzędem. — Do Klibiah! — wykrzyknął zdziwiony Hermann. — Naprzód! Za nimi! Jednakże mężczyzna schwycił jego konia za cugle. — Niech Allah oświeci twój umysł, panie, i otworzy twą kieszeń! Hermann natychmiast wyjął portmonetkę i wyciągnął z niej sztukę złota. Jednakże mężczyzna przyglądał się monecie potrząsając tylko głową. — Twoja dobroć, panie, jest mniejsza aniżeli usta tego Saida. — Ach, a więc coś ci przyrzekł? — Czterysta piastrów — skłamał posłaniec z pełnym oddania wyrazem twarzy. Do Hermanna zbliżył się Dawid Lindsay; jego nos poruszał się zaciekawiony. — Bakszysz? — zapytał. — To moja sprawa. Ile? — Czterysta! — Czy jego wiadomość jest coś warta? — Nawet bardzo. — Ci ludzie dostaną więc pięćset piastrów. Jestem w końcu Dawidem Lindsayem. Yes. Jeźdźcy natychmiast ruszyli galopem dalej. Na szczęście, wśród ludzi pułkownika byli tacy, którzy tak dobrze znali półwysep, że mogli się po nim poruszać nawet w nocy. Początkowo jechali w stronę Solimanu, a stamtąd, do Masery. Późnym wieczorem jeźdźcy dotarli do El Abeid, gdzie do morza wpadała rzeczka o tej samej nazwie. Ścigani byli tam godzinę wcześniej, a potem pojechali do Bir el Dżedi. — Czy rzeczywiście musimy jechać do Klibiah? — zapytał jeden z przewodników. — Tak. To miejsce było wymienione w wiadomości, jaką przekazał nam Said. — Wydaje mi się jednak, że ten Turek ma przewodnika, który niechętnie jeździ złymi drogami. Prawdopodobnie więc pojedzie do Dżedi, a stamtąd, z pewnością do Sidi Daud. Potem, jadąc w stronę swego celu, chyba przetnie półwysep i cały czas będzie się trzymał dobrych dróg, mimo iż nadłoży w ten sposób sporo drogi. — Czy możemy przeciąć jego szlak? — Oczywiście, jeśli nie obawiacie się trudów jazdy. — No to w drogę! Wjedziemy więc w góry. Wody strumienia o nazwie Adieb płyną tam dokładnie w kierunku, jaki nam odpowiada. Pojedziemy jego doliną i już przed świtem znajdziemy się w Klibiah. Po krótkiej naradzie przyjęto tę propozycję. Wkrótce okazało się, ze był to dobry pomysł. Już na dwie godziny przed świtem cała grupa dotarła do celu. Niestety, Ibrahim co prawda powiedział przewodnikowi, że celem jego podróży jest Klibiah, wcale jednak nie miał zamiaru odwiedzać tego miejsca, bowiem umówił się na spotkanie z marynarzami nieco bardziej na północ, w pobliżu wzgórz el Melah. Pułkownik, trójka naszych przyjaciół i żołnierze mogli więc całą wieczność czekać na niego w Klibiah. Na szczęście, o świcie, dotarł do nich jeździec z Sidi Daud. Przekazał pułkownikowi wieść, że mała grupka uciekinierów, mająca do dyspozycji dwa wielbłądy i pięć koni, wyjechała wczoraj późnym wieczorem z Daud i obozuje teraz u podnóża el Melah. Goniec widział ich ze szczytu wzgórz. — Biada nam! — wykrzyknął Hermann. — Oni wcale nie mają zamiaru tu przyjeżdżać! Jak się wydaje, czekają tam na przybycie statku. — Rzeczywiście, widziałem na horyzoncie dym parostatku — potwierdził posłaniec. — Do stu diabłów! Gdzie? — Na wysokości wzgórz Aswad. — Jak daleko stąd obozują ci jeźdźcy? — Jakieś dziesięć minut drogi. — W jakim kierunku? — Trzeba pojechać między tymi chałupami. Hermann wskoczył na siodło. — Nie mamy czasu do stracenia! Inni poszli natychmiast jego przykładem. Niczym ścigani przez furie, jeźdźcy pogalopowali przez wioskę w stronę wąskiej, wznoszącej się doliny, która pod koniec przechodziła w płaskowyż. Gdy dotarli na wyżynę zobaczyli rozpościerające się u ich stóp morze. Turecki parowiec, powoli kołysząc się na fali, oczekiwał na powrót jednej ze swoich szalup. Szalupa ta była właśnie wyciągana na brzeg. Opodal stały dwa wielbłądy i pięć koni. Kilku mężczyzn usiłowało zmusić dwie opierające się kobiety do wejścia na deskę łączącą brzeg z szalupą. Jeden z nich wydał z siebie nagle głośny okrzyk. Zauważył ścigających — natychmiast zaczął machać rozkazująco w stronę parowca. Zaraz potem ukazała się ukryta pod płótnem żaglowym lufa armatnia. — To oni! Przybyliśmy za późno! — wykrzyknął Paul. — Myślę, że zaraz zaczną do nas strzelać! — Nie odważą się aż tak bardzo złamać prawo międzynarodowe mruknął Hermann. — Nie jesteśmy przecież w stanie wojny z Turcją! Chcemy tylko schwytać grupę przestępców. Galopem za nimi! Wszyscy dodali ostróg swym wierzchowcom i popędzili w dół. Czita została siłą wciągnięta przez swego strażnika do łodzi. Dopiero teraz zauważyła przyjaciół i błagalnie wyciągnęła w ich stronę ramiona. Cykima zaś, która również zobaczyła nadjeżdżających wybawicieli, broniła się już ostatkiem sił. Ścigający, na czele z Hermannem i Paulem, ruszyli do ostatniego szturmu. Poza Cykimą i przewodnikiem, który stał z boku kompletnie zaskoczony przebiegiem wydarzeń, na brzegu znajdowali się tylko Ibrahim z drugim ze strażników i Said. Chłopiec zorientował się, że ratunek jego pani zależy od sekund — z trudem więc podniósł z ziemi ciężki kamień i uderzył nim strażnika. Wyczyn chłopca tak bardzo zaskoczył Ibrahima, że zastygł nieruchomo na kilka mgnień oka. Cykima zobaczyła swą szansę, gwałtownym szarpnięciem wyrwała się z rąk upadającego strażnika i wybiegła naprzeciw jeźdźcom. Za chwilę znalazła się w ramionach swego wybawiciela. Z przekleństwem na ustach Ibrahim wbiegł po desce do łodzi. Wiosła marynarzy natychmiast zanurzyły się w wodzie i szalupa powoli zaczęła odbijać. W tym momencie ścigający właśnie dotarli do brzegu. — Stać! Zatrzymać się! — wykrzyknął Krüger Bej. Odpowiedzią był śmiech marynarzy. — Jesteśmy strażą przyboczną beja Tunisu! Rozkazuję wam, abyście się zatrzymali! Szalupa płynęła dalej. Jeźdźcy zeskoczyli z koni. — Otworzyć ogień do tych łotrów! Cykima rzuciła się przed strzelców. — Nie strzelajcie! — wykrzyknęła. — W łodzi jest Czita! Możecie ją zabić! — Bzdura! — mruknął Krüger Bej. — Ale zgoda, opuścić strzelby! Ona ma rację — powiedział po niemiecku do Paula. — Z tymi tureckimi flintami jest jak z pruską loterią: nigdy nie wiadomo; co się trafi — dodał zeskakując przy tym z konia i wyjmując z olster swój własny karabin. — Hell and damnation! — wykrzyknął David Lindsay. — Nasze pistolety nie sięgną tak daleko! Damned! Tylko minutę wcześniej i mielibyśmy całą tę bandę w sieci. Mój przyjaciel, Kara Ben Nemzi, wystrzeliłby im teraz wiosła z rąk! Yes! Zrozpaczony Paul potrząsnął pięściami w stronę morza. Ścigający widzieli, jak Czita szamoce się w szalupie ze swoim strażnikiem. Nagle padł strzał. Sir Dawid obejrzał się i spojrzał w poczerwieniałą twarz Krüger Beja, który właśnie opuszczał lufę swego karabinu. — To, aby dowieść mym niemieckim rodakom, że stary Brandenburczyk, Krüger Bej, też posiada doskonałe oko — powiedział pułkownik marszcząc czoło. — Patrzcie! — dodał wyciągając ramię. Stojący w odpływającej łodzi strażnik wyrzucił ramiona w powietrze i osunął się na kolana. — Czita! — rozległ się ponad falami okrzyk Paula. W chwili, gdy strażnik przewracał się do tyłu wypadając za burtę, Czita, wykorzystując sytuację, wskoczyła do morza. Przez chwilę unosiła się jeszcze na falach, a potem, z okrzykiem zniknęła w wodzie. Na skutek całego zamieszania szalupa zaczęła się gwałtownie kołysać. Ibrahim, chcący pochwycić dziewczynę, musiał złapać się za burtę, aby nie wypaść z łodzi. — Wiosłujcie dalej! — ryknął sternik. Wioślarze z całych sił zabrali się do dzieła. — Stójcie, psie syny! — wrzasnął rozwścieczony Ibrahim. — Muszę mieć Czitę z powrotem! Wracajcie! — Żeby nas zastrzelili jak psy! — warknął w odpowiedzi sternik. — Odpływamy, powiedziałem! Szalupa ze sporą szybkością wspinała się na fale i niebawem znalazła się poza zasięgiem kul. Kiedy Czita postawiła stopę na krawędzi burty, Paul potężnym skokiem znalazł się w wodzie, tak, jakby przeczuwał, co ma zamiar uczynić jego ukochana. Silnymi pociągnięciami przecinał fale — widział jednak tylko odpływającą łódź i wygrażającego pięściami Ibrahima. Czita natomiast zniknęła z powierzchni morza. Poczuł jak ściska mu się serce; w tej pełnej ogarniającego go przerażenia chwili poczuł, jak bardzo i gorąco ją kocha. Znalazł się właśnie mniej więcej w pobliżu miejsca, w którym Czita rzuciła się do morza. Mimo iż uważnie rozglądał się wokół — nigdzie nie potrafił odkryć nawet najmniejszego śladu dziewczyny. W pewnej chwili zdało mu się, że zobaczył kilka pęcherzyków powietrza wypływających z głębin. Natychmiast zanurkował i szukał pod wodą Czity tak długo, aż potworny ból w piersiach zmusił go do wynurzenia się na powierzchnię. Jeszcze raz nabrał powietrza i zanurzył się. Brak tlenu ćmił mu wzrok, grożąc rozerwaniem płuc. W tym momencie coś owinęło się wokół jego prawej dłoni. Kompletnie bezsilny i wyczerpany dał się wynieść na powierzchnię… a obok niego wyłoniła się z zielonych fal morza blada i piękna twarz Czity. Najpierw ten radosny widok wydał mu się omamem spowodowanym brakiem powietrza; ale za moment poczuł, że jego dłoń wczepiona była jeszcze kurczowo w skraj jej sukni. Jej bezwładne ciało zaczęło go znowu wciągać w głąb morza. Strach i radość zarazem przywróciły mu natychmiast pełną przytomność i zdwoiły opuszczające go siły. Głęboko zaczerpnął powietrza i położył nieprzytomną dziewczynę w poprzek swej piersi i na plecach, wykonując równomierne, spokojne ruchy, popłynął w stronę zebranych na brzegu ludzi Krüger Beja, posyłających za znikającą łodzią wymyślne przekleństwa. Na brzegu Hermann i Cykima uklękli przy nieprzytomnej dziewczynie, a Paul opadł na piasek u jej stóp, aby dojść do siebie po potwornym wysiłku. — Ja już swoje zrobiłem, młody przyjacielu — uśmiechnął się Krüger Bej. — Miejmy nadzieję, że łaskawy Bóg, albo Allah, jak należałoby raczej mówić w tym kraju, uczyni teraz swoje. Chyba nie da się zawstydzić staremu żołnierzowi… aha, już zaczyna przychodzić do siebie! Kobiety są jak koty; jeśli nie wrzuci się ich do wody w zaszytym worku, nie utoną! — Proszę tu podejść, pułkowniku! — odezwał się Lindsay spoglądając na zakochaną czwórkę, podczas gdy jego nos nie był już w stanie ukryć nadmiernego wzruszenia. — Jesteśmy tu niepotrzebni. Indeed. Jedźmy więc do najbliższej wioski. Ta miss będzie potrzebować suchej sukni. Yes. Obaj panowie wskoczyli na siodła swych koni i ruszyli wraz z żołnierzami w drogę. Turecki parowiec zwolna wypływał na pełne morze. W tym czasie uderzony w głowę przez Saida strażnik zwolna zaczął dochodzić do siebie i wraz z przewodnikiem niepostrzeżenie zniknął z miejsca wypadków. W końcu, pod dłońmi Cykimy i Hermanna, Czita powoli otworzyła oczy. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzała, była przepełniona lękiem twarz Paula. — Paul! Ja chyba śnię! — szepnęła z uśmiechem, a powieki jej oczu znowu się zamknęły. — Czita! Moja Czita! — A to wszystko tylko po to, aby zdobyć pogardzaną przez ludzi, czerkieską niewolnicę! Paul zerwał się na równe nogi. — Wcale nie jesteś Czerkieską, Czito — szepnął jej cicho do ucha. — Jesteś Niemką jak ja! — Niemką?! — powtórzyła jak we śnie, a jej oczy znowu się otwarły. Rozejrzała się wokół i rumieniąc, zobaczyła delikatne rysy Hermanna Adlerhorsta pojawiające się zza pleców Paula. Przerażona podciągnęła mokrą bluzkę pod szyję. — Nie wstydź się mego przyjaciela — powiedział malarz mrugając wesoło do Hermanna. — Jest ci jeszcze bliższy ode mnie. O wiele bliższy! — Jeszcze bliższy od ciebie? — Tak, Czito! — Nie rozumiem cię — szepnęła cicho. — Wyjaśnię ci to, kiedy dojdziesz do pełnych sił — odparł Paul. W przystępie nagłego uczucia dziewczyna objęła go mocno ramionami. — Och, jestem już silna, bo mam ciebie… i nigdy więcej cię nie opuszczę! — A więc powiem ci: masz brata, którego… — Brat? Na Allaha! Gdzie on jest?! — wykrzyknęła opuszczając ramiona i przyciskając je na piersi. — Oto on, Czito! Stoi przed tobą. Razem zostaliście sprzedani w niewolę, ale jemu udało się zbiec i własnymi siłami zdobyć dla siebie miejsce w życiu. Głowa dziewczyny z westchnieniem opadła na ramię Paula. Jej powieki znowu się zamknęły, a Cykima położyła dłoń na ustach ukochanego. — Znowu omdlała — powiedziała tonem pełnym wyrzutu. Było to jednak omdlenie pełne radości, od którego jeszcze nikt nie umarł. LIŚĆ KONICZYNY Pewnego ciepłego wiosennego wieczoru brunatny niedźwiedź wędrował wolno pośród wielusetletnich drzew północnoamerykańskiej puszczy. Był to chyba niedźwiedź, bowiem poruszał się bezgłośnie sposobem niedźwiedzim i od czasu do czasu mruczał coś cicho. Jego ciemne futro było prawie niewidoczne na tle zarośli. Trzeba było mieć bystre, przyzwyczajone do nocnych ciemności oko trapera lub westmana, aby dostrzec tę niesamowitą istotę. Lecz taki właśnie traper natychmiast pomyślałby, że może nie ma jednak do czynienia z niedźwiedziem, jako iż misie nie są zwolennikami nocnych wędrówek i z zapadnięciem zmroku udają się spać, jak to mają w zwyczaju porządni ludzie. Niedźwiedź ten więc musiał mieć nadzwyczajny powód, aby zachowywać się wbrew obyczajom swego plemienia. W każdym razie był nader zajęty celem swej aktualnej wędrówki; często się zatrzymywał i ze zdziwieniem potrząsał głową. I coraz częściej mruczał coś pod nosem. Mruczenie to jednakże było coraz cichsze. Zdawać by się mogło, iż wietrzy jakieś niebezpieczeństwo. Właśnie zatrzymał się ponownie i stanął na tylnych łapach; powęszył nieufnie wokół, znowu potrząsnął głową, uczynił przednimi łapami kilka dziwacznych ruchów i jeszcze raz zamruczał. I wydarzyła się rzecz dziwna: owo niedźwiedzie mruczenie przeszło w całkiem wyraźne ludzkie sarkanie. — Damned, niech mnie zjedzą na surowo, jeśli nie czuję tu dymu! — i istota ponownie potrząsnęła głową. — Tak, to dym. Ktoś zapalił ognisko z suchych gałęzi. Mokre drewno pali się inaczej; jego dym gryzie w nos, o ile się nie mylę. Skąd można wziąć w tym mokrym od deszczu lesie suche drewno? Zapach dochodzi z prawej, bo z każdym krokiem w tamtą stronę staje się silniejszy. Zobaczmy więc! Istota przeszła zaledwie dwadzieścia kroków i znowu się zatrzymała, tym razem gwałtownie, jak ktoś, kto nagle zobaczył coś zaskakującego. — Do diabła! A cóż to takiego? Istota znowu zaczęła węszyć, tym razem bardzo starannie, jak smakosz, który na ulicy mija otwarte okno od kuchni, mimowolnie zatrzymuje się i wciąga powietrze nosem, by się dowiedzieć, czy wewnątrz smaży się kotlety po wiedeńsku czy na sposób paryski. — To nie jest mięso bawołu, ani pekari, nie jest to także mięso niedźwiedzia; to w ogóle nie jest żadna dziczyzna. To z pewnością zapach najbardziej delikatnego mięsiwa, jakie istnieje. Niech mnie zjedzą, jeśli to nie baranina, której zapach uwodzi me nozdrza. Baranina w środku puszczy! Może być tylko kradziona. A więc mamy do czynienia ze złodziejami, a może jeszcze z gorszymi typami unikającymi dziennego światła. Traper jada takie delikatne mięso tylko wtedy, gdy nie chce zdradzić swej obecności wystrzałem. Węsząc, istota posuwała się dalej, idąc naprzeciw zapachowi pieczonej baraniny. Puszcza pełna była wysokopiennych drzew stojących od siebie w sporej odległości, stąd też łatwo było się po niej poruszać. Niebawem w oddali pojawił się odblask ogniska. Istota ruszyła w jego kierunku. Nagle zatrzymała się znowu i wyciągnęła nos. — Te typy pozwalają sobie nawet na grog! Żyje im się tak dobrze, jakby świętowali dzisiaj czyjeś chrzciny! Na moją Liddy, powinni się strzec, abyśmy się do nich nie wprosili w kumy, hihihi! Istota maszerowała dalej, ale ciągle przed oczyma miała jedynie odblask płomieni, bowiem samo ognisko paliło się w długiej wąskiej rozpadlinie. Była to mała kotlinka porośnięta krzewami jeżyn i paprociami. Istota położyła się znowu na ziemi i zaczęła posuwać się do przodu na czworakach do chwili, gdy dotarła do skraju kotlinki i mogła do niej zajrzeć. Na dnie kotliny obozowała grupa mężczyzn o różnych kolorach skóry; podobnie różne były ich stroje i uzbrojenie. Byli wśród nich biali, Murzyni i Mulaci; zdaje się, że był wśród nich nawet jeden Indianin. — Niech ich diabli porwą! — szepnęła istota. — Ich szubieniczne oblicza nie oznaczają nic dobrego. Co za głupcy — zapalić takie ognisko! Można by było upiec na nim bizona! Ci panowie czują się więc bardzo pewnie i nie sądzą, że ktoś może ich tu podsłuchiwać. Na zdrowie! Żebyś się udławił! Słowa te przeznaczone były dla mężczyzny, który skórzanym kubkiem nabrał gorącego grogu z wiszącego nad ogniskiem żelaznego kociołka i wlał go sobie do gardła. — Hm, te typy mają przy butach ostrogi. A więc ich konie muszą być gdzieś niedaleko. Trzeba będzie uważać, aby nie zbliżyć się do nich zbytnio. Mogłyby zacząć parskać i zdradzić tym moją obecność. Ale, ale, posłuchajmy co tam mówią! Właśnie jeden z mężczyzn, który zdawał się być przywódcą pozostałych, zaczął coś głośno mówić. — Chyba zapuścimy tu korzenie! — zaczął gniewnie. — Nasi zwiadowcy dawno powinni byli już wrócić. Do Wilkinsfield można dojechać z powodzeniem w cztery godziny, a oni wyjechali tam o świcie. — Z pewnością chcieli załatwić całą sprawę możliwie jak najbardziej sumiennie — zaczął go uspokajać jeden z mężczyzn. — Może zechcą nawet zajrzeć staremu Milkinsowi do kasy, aby się dokładnie dowiedzieć, ile w niej ma. — Och, ma w niej wystarczająco dużo. Dlatego też nie powinni tracić czasu. Wysłałem ich tylko po to, aby się dowiedzieć, czy on jest tam teraz. Często wyjeżdża do Saint Louis albo Nowego Orleanu. W takim przypadku nie uda się nam ubić z nim żadnego interesu. Skórzany kubek zaczął krążyć wśród siedzących przy ognisku i rozmowa urwała się. Wkrótce jednak ciszę przerwał głośny gwizd. — Nadjeżdżają! — wykrzyknął przywódca. Wśród mężczyzn zapanował ruch, który zdradził, w jak wielkim napięciu oczekiwali na swych towarzyszy. Niektórzy zerwali się nawet z ziemi, aby ich powitać. Po kilku minutach rozległy się kroki; spośród drzew wyszło dwóch mężczyzn i zaczęło schodzić na dno kotlinki. Bez zbędnych wyjaśnień usiedli przy ognisku, wyciągnęli noże i zaczęli odcinać sobie spore kawałki mięsa z piekącego się na rożnie barana. — I co? — zapytał niecierpliwie przywódca chwytając jednego z nich za przegub ręki, kiedy ten chciał nabrać gorącego grogu z kociołka. — Nie potraficie mówić, hę? Widzieliście Wilkinsa? — Yes. — I co? — Nawet zjedliśmy u niego obiad. — Ach! Za kogo się podaliście? — Emigrantów ze Wschodu. Przybyliśmy tu, aby się trochę rozejrzeć po okolicy i może kupić trochę ziemi. — Doskonale. Jak długo Wilkins tu jeszcze zostanie? — Wyjeżdża w przyszłym tygodniu. — A jak wygląda sprawa z zarządcą? — Tym psem z Niemiec? — Yes. Nazywa się Adler. — A jak ma wyglądać? Jest tam nadal. Ludzie mówią, że pochodzi ze starej, niemieckiej szlachty. — Niebawem już przestanie. Przed dwoma laty, kiedy po raz pierwszy odwiedziliśmy plantację, zastrzelił mego brata. Teraz za to zapłaci. Znajdziemy jakiś milutki sposób, by mu pokazać, co to znaczy zastrzelić brata Krwawego Jacka. — Milutki sposób? — roześmiał się chrapliwie jakiś brodacz. — Znam taki sposób — wpadł mu w słowo inny z mężczyzn. Doskonały sposobik, aby strzelanie do ludzi przeszło mu po wsze czasy. A przy okazji będzie to dla nas świetna zabawa, panowie! — Mów! — A więc pewnego razu, wraz z kilkoma kamratami, chciałem zabrać parę koni pewnemu bogatemu ranczerowi. Przy tej okazji zostałem wtedy postrzelony w ramię przez jednego z jego chłopców. Za karę dostał kilka razy po uszach, a potem rozebraliśmy go do naga, nasmarowaliśmy grubo miodem i przywiązaliśmy do drzewa w pobliżu wielkiego mrowiska. Mówię wam, dżentelmeni, że wezwał na pomoc chyba wszystkich świętych. Ci jednakże nie chcieli przerywać nam zabawy. — Opowiadaj dalej! — Dalej? No cóż. Zostawiliśmy go tam i pozwoliliśmy mu kląć i modlić się do woli. Ludziom wierzącym nie należy przeszkadzać w modlitwie! — opowiadający roześmiał się grzmiąco i odciął jeszcze jeden kawałek baraniny. — Po około dziesięciu minutach przestał się już jednak modlić. Był tak zajęty mrówkami, które oblazły go całkowicie, że chyba nie miał już czasu zajmować się modlitwą. — Mogę to sobie wyobrazić — roześmiał się także i brodacz. — I co się stało z tym chłopcem? — A cóż się miało stać? Kiedy w dwa tygodnie później przejeżdżaliśmy obok tego miejsca, znaleźliśmy już tylko sam szkielet. To robactwo pożarło go całego, zostawiając tylko same kości. — To wcale nie jest taki głupi pomysł — odezwał się przywódca. — Jeśli uda się nam znaleźć miód, to poślemy tego Niemca w ten sam sposób w zaświaty. Jutro wieczór będziemy w Wilkinsfield. O północy załatwimy najpierw Murzynów, a potem wejdziemy do domu. Jestem przekonany, że znajdziemy spory łup, bo… Podsłuchujący tę rozmowę nie dosłyszał już więcej, bowiem rozpoczął odwrót. To, czego się dowiedział, wystarczyło mu, aby wiedzieć, co ma robić dalej. Przez chwilę czołgał się jeszcze, starając się przy tym zatrzeć swoje ślady. Kiedy oddalił się wystarczająco, wstał i już na dwóch nogach ruszył pośpiesznie w głąb puszczy. Było całkowicie ciemno. Oko Europejczyka nie widziałoby zapewne w panujących pod dachem gałęzi wysokich drzew nocnych ciemnościach dalej, jak na wyciągnięte ramię. A jednak samotny wędrowiec nie zderzył się z żadnym drzewem, ani nie potknął o któryś z wystających korzeni. Dzięki wieloletnim ćwiczeniom zmysły takiego leśnego człowieka nabierają ostrości zmysłów dzikiego zwierzęcia. Do tego wytworzyło się w nim coś w rodzaju zdolności przeczuwania, szósty zmysł, który pozwala traperowi już z daleka „zwietrzyć” niebezpieczeństwo. Jest rzeczą zadziwiającą, do czego zdolny jest taki człowiek. Otoczony stale niebezpieczeństwem, nie ceni zbytnio swego życia; przy relatywnie najmniejszych szansach potrafi narazić swe życie dla kogoś, a jednocześnie dzięki swemu sprytowi, odwadze i wytrwałości jest w stanie wyjść obronną ręką z opresji, o których rozpieszczony człowiek cywilizowany nie ma żadnego pojęcia. Zasłużony, odznaczony w trzech kampaniach wojennych wieloma orderami oficer nie przeżył być może w całym swym życiu tyle, co prosty, odziany w łachmany westman w ciągu pół roku. — A więc mamy do czynienia z Krwawym Jackiem — mruknął pod nosem traper. — Bardzom ciekaw, co powiedzą na to te dwa greenhorny, Dick i Will. Byłoby to rzeczą doskonałą, gdyby się nam udało przeszkodzić temu opryszkowi! Naturalnie, musimy najpierw pojechać do Wilkinsfield, aby ostrzec właściciela plantacji i jej zarządcę, którego te łotry chcą rzucić na pożarcie mrówkom. Zdziwicie się, opryszki, kiedy Sam Hawkens sprzątnie wam sprzed nosa wasz łup! Już się cieszę na tę zabawę. To jest warte co najmniej dziesięć skór bobrzych, o ile się nie mylę. Po około kwadransie traper usłyszał szum płynącej wody. Drzewa stały się rzadsze, nieprzenikalny do tej pory dach z gęsto porośniętych liśćmi gałęzi otwarł się. Nad głową trapera rozpostarło się usiane gwiazdami niebo. Polana porośnięta była gęstymi krzewami, przez które przebijały się wody sporego strumienia. Nie zastanawiając się ani przez moment Sam Hawkens skręcił za jednym z krzewów i znalazł się na małym, wolnym od zarośli skrawku ziemi, wystarczająco dużym, aby było na nim miejsca na trzy osoby i ognisko. Jego płomienie utrzymywane były na sposób indiański: w żarzącym się popiele znajdowały się jedynie czubki gałęzi. Tuż obok ognia leżało dwóch mężczyzn, którzy prawie się nie poruszyli, kiedy Sam Hawkens podszedł do nich. — Dołóżcie do ognia! Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, o ile się nie mylę. Jeden z mężczyzn natychmiast dorzucił do żarzącego się popiołu garść suchych gałązek. W górę strzelił wysoki płomień, oświetlając trzy postaci wyglądające tak osobliwie i dziwnie, jak ludzie, których można spotkać tylko na Dzikim Zachodzie. Teraz można było zobaczyć, iż Sam Hawkens, mężczyzna niskiego wzrostu, ubrany w długą myśliwską kurtkę, w ciemnościach rzeczywiście podobny był do niedźwiedzia, a szczególnie wtedy, gdy poruszał się na czworakach. Owa myśliwska kurtka, uszyta z koźlej skóry i najwyraźniej przeznaczona dla osoby zdecydowanie wyższej, składała się praktycznie z samych łat. Oglądany przy świetle dziennym człowieczek ten wyglądał jak dziecko, które ubrało się w surdut dziadka. Odzienie to dopełniał, a raczej wieńczył stary filcowy kapelusz, którego kolor, wiek i kształt wywołałby zmieszanie nawet u najbardziej sprawnego umysłowo człowieka. Spod ronda tego przedpotopowego nakrycia głowy wyglądał spośród gęstwiny zmierzwionych, posiwiałych czarnych włosów przerażającej wielkości nos, który mógłby z powodzeniem służyć za wskazówkę dowolnej wielkości zegara słonecznego. Z powodu potężnego zarostu, poza tak wybujałe wyrośniętym organem powonienia, widać było jedynie dwa maleńkie, nad wyraz ruchliwe i patrzące wesoło, sprytne oczka. Kontynuację długiej, uszytej z koźlej skóry myśliwskiej kurtki stanowiły dwie cienkie, krzywe nóżki tkwiące w postrzępionych legginsach. Były one już bardzo zużyte; człowieczek zwany Samem Hawkensem musiał wyrosnąć z nich przed wielu laty. Fakt ten pozwalał zobaczyć parę indiańskich butów, w których przy sprzyjających okolicznościach mógł znaleźć schronienie cały ich właściciel. Także i mężczyzna, który dorzucił do ognia suchego drewna, sprawiał niemniej osobliwe wrażenie. Był niemożliwie wysoki i przeraźliwie chudy. Na nogach miał mocne myśliwskie buty. Ubrany był w obcisłą koszulę myśliwską, a na szerokie, kanciaste ramiona zarzucił wełniany koc, którego postrzępione rogi sterczały we wszystkich kierunkach świata. Na krótko ostrzyżonej głowie miał rzecz, nie będącą ani chustą, ani czapką, ani także kapeluszem. Określenie tego nakrycia głowy było zdaje się w ogóle niemożliwe. Trzeci z mężczyzn był równie wysoki i chudy. Wokół głowy owinął sobie wielką ciemną, przypominającą turban chustę. Ubrany był w czerwoną kurtkę huzarów angielskich, która w niewytłumaczalny sposób zbłądziła na Dziki Zachód, lniane spodnie i długie buty sięgające za kolana. Za pasem tkwiły dwa rewolwery i nóż zrobiony z najlepszej stali Kingfielda. Gdyby ktoś chciał koniecznie znaleźć coś charakterystycznego w jego twarzy, musiałby zauważyć szerokie usta; oba ich kąciki zdawały się mieć dużą sympatię do koniuszków jego uszu, zbliżając się do nich w nader poufały sposób. Wyraz jego oblicza był przy tym pełen tak wielkiej szczerości, iż nikt nie mógł mieć wątpliwości, iż jego właściciel jest człowiekiem, w którym nie było ani uncji fałszu. W bliskiej odległości od ogniska znajdowały się ustawione w kozioł trzy strzelby. Ale co to były za strzelby! Jedna z nich wyglądała jak kij, druga przypominała wąż przymocowany do długiego kawałka drewna, zaś trzecia dawno już utraciła jakikolwiek kształt. Na skutek uderzeń kolbą odłamało się z niej wiele kawałków drewna, które zastąpiono nowymi, po czym całość ściągnięto żelazną taśmą. Człowiek nie obznajomiony z warunkami panującymi na Dzikim Zachodzie nie uwierzyłby, że można oddać z niej strzał, nie narażając przy tym na niebezpieczeństwo życia strzelca. Jednakże każdy traper wie, jaką wartość ma taka broń i weźmie ją do ręki tylko z największą czcią. Owa strzelba była prawdopodobnie w przeszłości wspaniałym okazem rusznicy wyprodukowanej w Kentucky. Nigdy nie opuściła swego właściciela, ratując mu stukrotnie życie; jednakże w miarę upływu czasu i przebytych niebezpieczeństw została mocno uszkodzona. Była wielokrotnie naprawiana i poprawiana. Jej właściciel dokładnie ją studiował; kochał ją i nie chciał żadnej innej. Znał ją dokładnie w najdrobniejszych szczegółach. Kiedy tylko się nią posługiwał, był to zawsze strzał mistrzowski. Człowiek nieobeznany z tą rusznicą z pewnością jednak nie trafiłby w cel. Gdyby tych trzech mężczyzn pojawiło się nagle na jednej z wiejskich dróg w Europie, to z pewnością, już w godzinę później, siedzieliby zamknięci w najbliższym areszcie. Naturalnie, na Dzikim Zachodzie sprawy miały się zupełnie inaczej. Tutaj, gdzie nikt nie zwracał uwagi na ubranie, żadnemu rozsądnemu człowiekowi nie przyszłoby do głowy rzucić kosę spojrzenie na któregoś z tej trójki z powodu ich dziwacznego stroju. Wręcz przeciwnie; każdy poczułby się zaszczycony ich towarzystwem, bowiem tych trzech mężczyzn należało do najsłynniejszych traperów. Na całym Dzikim Zachodzie znani byli jako the leaf of trefoil czyli liść koniczyny. — A więc, Samie Hawkensie, ilu ich jest? — zapytał mężczyzna ubrany w huzarską kurtkę. — Nie wiem tego dokładnie, Willu Parkerze. Było zbyt ciemno, aby ich policzyć. Nie jest ich jednak chyba więcej niż tuzin, o ile się nie mylę. — A więc opowiadaj i nie kaź sobie wyciągać z gardła każdego słowa! — stwierdził ten trzeci, przypominający bardziej szkielet aniżeli żywego człowieka. — Wyciągać z gardła? Bądź cierpliwy, Dicku Stone, stary szopie! Wydaje mi się, że nie masz nawet tylu pieniędzy, ile jest warta wiadomość, którą przyniosłem. — Nie chełp się tak, stary Samie! — Ja się chełpię? To chyba ty to robisz, stary szopie! Nie musisz mi nic mówić, i tak wiem doskonale, ile warte jest to, czego się dowiedziałem, i że nie byłbyś w stanie zapłacić za tę wiadomość. A może masz dziesięć tysięcy dolarów, Dick? — Dziesięć… chyba zwariowałeś, Samie! Myślisz może, że tyle dostaniesz za swoją wiadomość? — Bzdura! Mówisz tak, jakby Sam Hawkens mógł sprzedać swoją mądrość za pieniądze! Jedno jest jednak pewne: jeżeli zachowam pod mym skalpem to, co wiem, to pewien człowiek będzie jutrzejszej nocy biedniejszy o dziesięć tysięcy dolarów. — A więc opowiedz w końcu twoją historię, jak się należy w porządnym towarzystwie — warknął Will Parker. — Przecież mustanga nie kiełzna się od tyłu, tylko od przodu. — Dobrze, że mi o tym przypomniałeś, bo bym o tym zapomniał. Nawiasem mówiąc, Willu, ujarzmianie mustangów jest jedyną rzeczą, której się ode mnie nauczyłeś w ciągu szesnastu lat naszego wspólnego życia, hihihihi! To „hihihihi” było nader osobliwym, można by rzec, skierowanym do wewnątrz śmiechem. Widać było, iż jest to typowy śmiech Sama Hawkensa. — Powinieneś być bardzo smutny, jeżeli przez tak długi czas nie potrafiłeś nauczyć mnie więcej — odparł sucho Parker. — To naprawdę nie jest moja wina. Zadałem sobie wiele trudu, ale mimo to pozostałeś greenhornem, takim, o jakich pisze się w książkach, o ile się nie mylę. — Przestańcie! — przerwał im szkielet. — Czy nie moglibyście się w końcu uspokoić? Czy w trakcie najbliższego roku dowiemy się w końcu twoich nowości, Sam? — Masz rację, kochany Dicku! Dlatego też twój pęd do wiedzy powinien zostać zaspokojony. Czy słyszałeś już kiedyś o Krwawym Jacku? — Na Boga! Jak możesz o to pytać?! Cała preria na wschód od Gór Skalistych wypełniona jest echem opowieści o jego haniebych czynach. Jest przywódcą bandy, której ulubionym zajęciem jest kradzież koni i włamania. Niestety, nikomu nie udało się jeszcze zarzucić lassa na jego szyję. — Well! A więc uda się to teraz. Jutro rano schwytamy go na gorącym uczynku, przy czym wiele do powiedzenia w tej sprawie będzie miała moja Liddy — odparł Sam rzucając przy tym zakochane spojrzenie na swoją flintę. — Yes! — wtrącił się do rozmowy Parker. — Krwawy Jack jest desperado, podobnie jak Buttler, przywódca łotrów, z którymi mieliśmy do czynienia przed kilku laty. — Albo ten nikczemny Hopkins, który ma na sumieniu naszego przyjaciela Ciotkę Droll, i z którym, mam nadzieję, jeszcze się kiedyś spotkamy — dodał Dick Stone. — Ale, ale, czy nie mógłbyś w końcu opowiedzieć nam swojej historii, drogi Samie? — Well! Byłbym już w jej połowie, gdybyście mnie dopuścili do słowa. A więc słuchajcie i nie przerywajcie mi! I Sam zaczął opowiadać o swoich podchodach. — Oczywiście, w tej sytuacji musimy pojechać do Wilkinsfield — zakończył swoje sprawozdanie — aby ostrzec właściciela plantacji i jej niemieckiego zarządcę. Pojedziecie ze mną, o ile się nie mylę? — Przecież nie zostawimy Krwawego Jacka tylko tobie! — zawołał Dick. — Taniec zacznie się jutro po północy; aby tam dotrzeć, potrzeba czterech godzin. Zostało nam więc trochę czasu. — Czy wyruszymy zaraz? — zapytał Will. — A dlaczego mielibyśmy wędrować po puszczy nocą? — sprzeciwił się Sam. — Proponuję, abyśmy pozostali tu do świtu. I tak przybędziemy na miejsce wystarczająco wcześnie, aby ostrzec właściciela plantacji, o ile się nie mylę. — Szkoda, że nie mamy tu naszych koni! — Dlaczegóż to? Twoim kościom wyjdzie to tylko na zdrowie, jeśli się przespacerują przez cztery godziny. Gdybyś jednak, stary szopie, przepowiedział nam, że wpadniemy na trop Krwawego Jacka, wtedy nie oddalibyśmy w Van Buren naszych szkap na „wypoczynek”, gdy wyruszaliśmy na kilka dni do tej puszczy. A może miałbym pozwolić, by moja Mary galopowała po wierzchołkach drzew? Jesteś i zawsze pozostaniesz greenhornem, o ile się nie mylę. Tym samym zostało już powiedziane wszystko, co można było powiedzieć na temat tej prostej sprawy. Zmieniono temat rozmowy i przy ognisku potoczyła się swobodna, poufała pogawędka, którą tak lubią ludzie Zachodu. — Czy wiesz, Samie, jaki mamy dzisiaj dzień? — zapytał Will Parker. — Naturalnie. Dzisiaj jest piątek. — Bzdura! Nie to miałem na myśli. Ale w końcu nie mogłeś tego wiedzieć. Przecież nie było cię wtedy przy tym. A ty, Dicku, czy wiesz, co mam na myśli? — Yes, dlaczego miałbym nie wiedzieć? — A więc? — Dzisiaj jest druga rocznica dnia, w którym Ciotka Droll zaczął gryźć trawę. — Well. A więc pamiętasz. To miło, że o tym nie zapomniałeś. — To byłoby brzydko z mojej strony! Zapomnieć o takim przyjacielu! Tego się po mnie nie spodziewaj, na syna mojej matki! — Często dzisiaj o nim myślałem. — Tak samo jak ja. — I miałem przy tym w żołądku przeczucie, że niebawem coś się wydarzy, coś, co będzie miało związek z naszym zmarłym towarzyszem. — To był głód, drogi Willu! — roześmiał się Sam. — Znamy już twoje „przeczucia”. Dawno już chyba nie miałeś w zębach soczystej pieczeni z łapy niedźwiedzia, co? Hihihihi! — Nie obrażaj mnie! — obruszył się Parker w dobrze udanym gniewie. — Moje przeczucia są w każdym razie o wiele bardziej delikatne niż twoje. — Will ma rację — pomógł mu Dick Stone. — Ja również, kiedy myślałem dzisiaj o Ciotce, czułem, że coś dziwnego wisi w powietrzu. — W powietrzu? — zadrwił Sam. — Jeden czuje to w żołądku, a drugi nawet w powietrzu! „Śmieszna Ciotka” z pewnością trzyma się ze śmiechu za brzuch, kiedy patrzy ma was z Krainy Wiecznych Łowów. Czyżby miał do nas przylecieć w odwiedziny? Wybijcie sobie te mrzonki z głowy! Po prostu zbyt często myśleliście dzisiaj o nim i wprowadziliście się w ten osobliwy nastrój. To wszystko, o ile się nie mylę. — No — stwierdził z powagą Dick. — Jest w tym wszystkim coś innego, w rodzaju przeczucia, którego nie da się dobrze opisać. Nawiasem mówiąc, ty też, Samie, masz niekiedy podobne przeczucia, a więc nie widzę powodu, abyś się z nas wyśmiewał. — Ale się zrobiliście wrażliwi! — roześmiał się Sam. — : Nawiasem mówiąc, nie widzę żadnego powodu, aby się wam sprzeciwiać. Znam doskonale to uczucie. U nas, traperów, jest ono czymś w rodzaju szóstego zmysłu. — Well, teraz podobasz mi się bardziej, stary Samie! — pochwalił go Parker. — Biedna Ciotka Droll! Dlaczego nie ustąpiłeś wtedy Frankowi Hobble! Żyłbyś jeszcze dzisiaj! — Yes! — potwierdził Dick. — Dlaczego musiał się mieszać w cudze sprawy, które go właściwie nic nie obchodziły? Szkoda chłopa! — Nie mów tak, stary Dicku! Oczywiście byłoby rozsądniej, gdyby osiadł na starość na swym gospodarstwie w Niemczech. Ale takie było właśnie jego przeznaczenie. Los westmana! O czym tu dyskutować? Ogarnął nas dzisiaj jakiś przeklęty ponury nastrój! Któż może wiedzieć, gdzie spotkamy kulę, która zaprowadzi nas do Krainy Wiecznych Łowów? Los westmana. To z pewnością była jego zasługa. Ciotka Droll był znanym westmanem, któremu przyjaciele nadali owe żartobliwe przezwisko z powodu osobliwego stroju, jaki nosił, i któremu pozostał wierny do końca. Przez długi czas zarabiał na chleb jako tajny agent policji. Potem został wspólnikiem Old Firehanda; mieli kopalnię srebra nad Srebrnym Jeziorem. Dochody z niej były wystarczająco duże, aby starczyło im pieniędzy na resztę życia. Mógł teraz urzeczywistnić swe marzenia i kupić sobie duże gospodarstwo w swojej ojczyźnie, w Niemczech. Jednakże gdy ktoś choć raz wciągnął do płuc powietrze prerii, zawsze do niej powróci. Ciotka nie potrafił wytrzymać zbyt długo na wsi, podobnie jak jego przyjaciel i kuzyn, Hobble Frank. Wkrótce znowu znaleźli się na Zachodzie. Pewnego razu spotkali się z Old Shatterhandem i wyruszyli w nową podróż na Dziki Zachód. Potem spotkali „Liść koniczyny”. Po kilku przygodach rozstali się znowu. Ciotka i Hobble Frank wrócili na Wschód; przez kawałek drogi towarzyszyli im Dick Stone i Will Parker. W czasie ich nieobecności Sam Hawkens postanowił wykorzystać czas i odwiedzić Old Firehanda, który osiedlił się nad Srebrnym Jeziorem. Dlatego też nie był świadkiem smutnych wydarzeń, których ofiarą padł Ciotka Droll. Kiedy przyjechali do Santa Fé, miasto było ogarnięte wielkim wzburzeniem. Niejaki Hopkins popełnił szereg niewiarygodnych wręcz oszustw bankowych i zniknąwszy bez śladu doprowadził do tego, iż wielu szacownych bankierów popadło w wielkie kłopoty. To było właśnie coś dla Drolla. Obudziła się w nim dusza byłego detektywa. Natychmiast oddał się do dyspozycji władz, co bardzo nie spodobało się Hobble Frankowi. Żadne jego prośby nie skłoniły przyjaciela i kuzyna do zmiany zamiarów. Ponieważ nie chciał go opuścić w potrzebie, nie pozostało mu nic innego, jak tylko wziąć udział w pościgu za uciekającym przestępcą. To, co nie udało się władzom, cała czwórka osiągnęła w mgnieniu oka: odnaleźli ślad poszukiwanego i pojechali za nim aż do jeziora Wasath w Utah. Zbliżyli się do ściganego przestępcy tak bardzo, że mogli mieć nadzieję, że dogonią go w ciągu następnego dnia. Zatrzymali się na nocny biwak nad małym strumieniem, którego brzegi porośnięte były gęstymi krzewami. Właśnie rozsiodłali konie i usiedli przy ognisku, gdy z zarośli padł strzał. Ciotka Droll upadł z przestrzelonym czołem na ziemię. Hopkins dowiedział się o pościgu i jedną kulą uwolnił się od najniebezpieczniejszego ze swych wrogów. Cóż z tego, że trzech pozostałych westmanów natychmiast wskoczyło na konie i ruszyło, by pomścić śmierć towarzysza? Ścigany przestępca znalazł schronienie u jednego z plemion indiańskich w Utah, mającego w pobliżu swe tereny myśliwskie i wszystkie starania mścicieli, aby zmusić Indian do wydania mordercy, nie odniosły skutku. Musieli nawet pogodzić się z tym, że Hopkins ze śmiechem chwalił się przed nimi swym haniebnym czynem. Wstrząśnięty Hobble Frank powrócił do Niemiec. Śmierć kuzyna na całe życie odebrała mu ochotę do wędrówek po Dzikim Zachodzie. Członkowie „Liścia koniczyny” tak często rozmawiali między sobą o nieszczęsnym pościgu Ciotki, że Sam Hawkens dokładnie poznał wszystkie okoliczności jego śmierci. Po słowach Willa Parkera zapanowało znaczące milczenie; każdy z trójki na swój sposób czcił pamięć zmarłego towarzysza. Być może, że wzmianka o kuli, która na nich czeka, poruszyła jakąś ukrytą w ich duszach strunę, co spowodowało, że zamyślili się nad swym losem. W głębokiej ciszy słychać było tylko szum przepływającego w pobliżu strumienia. Nagle Sam uniósł głowę, tak jakby doszedł go jakiś szmer. Dwóch pozostałych mężczyzn ani drgnęło. Nadstawili tylko uszu, ale nic nie usłyszeli. — Słyszeliście? — szepnął Sam. — Nie — odparł również szeptem Will. — To było coś w wodzie. — Zapewne żaba albo jakaś ryba. — Greenhorn! W pobliżu jest jakaś łódź. Słuchajcie! Doszedł ich teraz plusk, jakby woda spadała z kamienia, ale bardzo cicho. — Słyszeliście? — szepnął znowu Sam. — Fale obmywają ster albo wiosło. To gdzieś niedaleko, powyżej naszego obozu. Chodźcie, musimy się dowiedzieć, co się tam dzieje! Wzięli do ręki swoje strzelby i zaczęli się skradać w stronę brzegu. Światło gwiazd odbijało się w wodzie przypominając kawałeczki pływającego fosforu. W ich matowym świetle dostrzegli jakiś ciemny, poruszający się kształt, który wolno się do nich zbliżał. Było to czółno. Cała trójka z napiętą uwagą obserwowała jak czółno skręciło lekko w kierunku środka strumienia. — To indiańskie kanoe z kory; aż po skraj burty zanurzone jest w wodzie — zauważył Sam. — Siedzi w nim tylko jeden człowiek. Właśnie wciągnął wiosło. W tym momencie doszedł ich trzask i w czółnie rozbłysł na moment płomyk. — Aha, odłożył wiosło, aby mieć wolne ręce — powiedział Sam. — Zapalił fajkę. Patrzcie… można nawet rozpoznać jego twarz. Sam poczuł nagle, jak Parker chwyta go mocno za ramię i ściska tak silnie,, że z bólu musiał przygryźć wargę. — Do diabła! — szepnął Will. — Czy to możliwe? — Co? — O ile mnie wzrok nie myli w tym świetle, to znam to przeklęte oblicze! Dick, mamy go! Och, te moje przeczucia! — Ciszej, ciszej! — ostrzegł go Dick — bo nas usłyszy i znowu nam umknie. Ja też go rozpoznałem. — Kto to jest? — zapytał Sam. — To morderca Ciotki Droll. — Do kroćset! Chyba zobaczyłeś zjawę?! — My się nie mylimy. To on, albo ktoś, kto jest do niego podobny jak bliźniak. On musi wyjść na brzeg. — Doskonale. Ale nie możemy zastanawiać się zbyt długo! Nie może nas zobaczyć. Niech myśli, że Sam Hawkens jest tutaj bez towarzystwa. Rozumiesz mnie, Sam? — Naturalnie. A może sądzisz, że mam siano pod moją peruką? — A więc zawołaj go i zwab do ogniska! My zaś pojawimy się w odpowiedniej chwili. — No to znikajcie… on zaraz tu będzie! W kilka sekund potem mężczyzna siedzący w czółnie znalazł się na wysokości Sama. Widać było, że chce, aby łódź sama dryfowała po strumieniu. — Ahoj! Hola! — zawołał traper niezbyt głośno, ale tak, żeby siedzący w łodzi mężczyzna mógł go usłyszeć. Człowiek drgnął gwałtownie, schwycił za wiosło i kilkoma pociągnięciami oddalił się od brzegu. — Halo! Słyszy mnie pan? — powtórzył Sam. — Niech pan tu przybije! — Dziękuję bardzo! — Bardzo pana o to proszę! Potrzebuję pana! — Kim pan jest? — Traperem i chcę się dostać do Van Buren. — To niech pan tam pobiegnie! — Zwichnąłem nogę i nie mogę iść dalej. Mężczyzna w czółnie milczał przez chwilę, a potem kilkoma pociągnięciami wiosła popchnął łódź w kierunku brzegu, aby pozostać w zasięgu głosu Sama. — Jak się pan nazywa? — Miller. Sam podał pierwsze lepsze nazwisko, jakie akurat przyszło mu do głowy. Nie mógł podać swego prawdziwego imienia, sądził bowiem, że może być one znane obcemu. W takim przypadku człowiek w łodzi mógłby nabrać podejrzeń; jeżeli bowiem był to rzeczywiście Hopkins, to wiedziałby też, że Sam Hawkens jest nieodłącznym towarzyszem Dicka i Willa. — Jest pan sam? — Yes. Na ile mnie nie mylą moje oczy. — Mówi pan prawdę? — A dlaczego miałby pana oszukiwać? Niech mi pan lepiej powie, dokąd prowadzi go droga? — Również w okolice Van Buren. A więc chciałby pan popłynąć ze mną? — Tak, jeśli pan na to pozwoli. — Może pan zapłacić? Było to nader osobliwe pytanie. Żaden westman nie wziąłby od drugiego człowieka zapłaty za tak drobną przysługę. — A czym miałbym zapłacić?: — roześmiał się Sam. — Jest pan zapewne kapitanem, a pańska łupina orzecha jest parowcem z Mississippi, bo żeby wejść na jej pokład, musiałbym najpierw wykupić bilet, hę? Sam Hawkens miał swoje powody, aby przeciągać tę rozmowę; chciał w ten sposób dać czas Dickowi i Willowi, aby mogli dobrze ukryć się w pobliżu obozowiska. — Nie może pan ode mnie żądać, abym go przewiózł za darmo, master Miller! A jeżeli się to panu nie podoba, no cóż… — No! — wykrzyknął Sam. — Niech pan będzie tak dobry i zostawi swoje wiosła w spokoju! Naturalnie, że nie chcę, aby mnie pan wziął ze sobą za darmo! — A ile chce pan za to dać? — Tyle, ile to będzie kosztować, chyba jeszcze znajdę w moich kieszeniach. — Dobrze więc. Spróbujmy zrobić interes — odparł mężczyzna i skierował czółno bliżej brzegu. — Może się pan też trochę ogrzać przy moim ognisku , jeśli pan chce, i przekonać się także, że jestem tu zupełnie sam. — Ach! A więc rozpalił pan ognisko. Czy ma pan również coś do jedzenia? — Niewiele, ale wystarczy dla dwóch. Nie zabrał pan ze sobą żadnych zapasów? — Już się skończyły. Nie jadłem nic od dzisiaj rano. Ta fajka też jest już ostatnia. Niech pan prowadzi! Mężczyzna wysiadł z czółna i przywiązał je do jednego z krzewów. Sam podparł się swą flintą i kuśtykając ruszył w stronę ognia, tak, jak gdyby naprawdę okulał. Obawiał się trochę, że mężczyzna odkryje przy ognisku ślady jego towarzyszy; jednakże Dick i Will dobrze je zatarli. — Jak doświadczony westman mógł tak zranić się w nogę? — zapytał mężczyzna siadając przy ognisku. — Potknąłem się o jakiś przeklęty korzeń i upadłem — odparł master Miller siadając również i boleśnie jęcząc ułożył wygodnie nogę. — A więc chce się pan dostać do Van Buren? Czego pan tam szuka? — Potrzebuję amunicji i chcę wykurować nogę. — Skąd się pan tu wziął? — Z gór Ozark, gdzie polowałem. — Bez konia? — Skradziono mi go w górach, kiedy nocowałem w małym, opuszczonym zajeździe. Niech diabli porwą tych żartownisiów! Ale, ale, master, zna mnie pan już teraz i wie, skąd przybywam i dokąd się udaję. Czy mógłbym również i ja poznać pańskie nazwisko? — Nazywam się Walker. — Dziękuję. Zapewne nie jest pan myśliwym? Obcy miał na sobie szare, niemal miejskie ubranie. Nie wyglądał na kogoś, kto przybywał z głębi prerii lub długo włóczył się po puszczy. — Dawniej nim byłem, teraz zajmuję się handlem. — Tytoń? Bawełna? — Wszystkim, co się trafi. Ale przed chwilą mówił pan, że da mi coś do jedzenia! — Proszę wybaczyć, omal o tym nie zapomniałem! Sam odwiązał od swego lassa skórzaną torbę i wyciągnął z niej kawał ciemnego mięsa. — Co to jest? — zapytał Walker. — Niedźwiedzia szynka suszona na wietrze. — Doskonale. Niech ją pan daje! — mężczyzna odciął sobie kawał mięsa i zaczął jeść. Swoją strzelbę, która zabrał ze sobą z czółna, położył na kolanach. Mięso najwyraźniej mu smakowało. — A więc chce mi pan zapłacić — stwierdził żując twardą szynkę. — Myśliwi jednakże rzadko mają przy sobie pieniądze. Czym mi pan więc zapłaci? — Najpierw chciałbym się dowiedzieć, ile pan zażąda za przewiezienie mnie do Van Buren. — Dwa dolary. — Chyba pan zwariował! Gdybym mógł chodzić, dotarłbym tam za pięć godzin. Nie musi pan wcale wiosłować, łódź sama tam dopłynie i mimo to żąda pan aż tak dużej sumy? — Jeśli jest to dla pana zbyt dużo, to niech pan tu siedzi do końca świata! Każda praca i każda przysługa wymaga swojej zapłaty. — Ma pan dużo racji. Ten kawałek niedźwiedziej szynki, na przykład, którą pan — właśnie zjadł, kosztuje pięć dolarów. — Oszalał pan? — Sam pan powiedział, że trzeba zapłacić za wszystko. — Myślałem, że poczęstował, mnie pan za darmo? — A ja myślałem, że weźmie mnie pan ze sobą za darmo. — To coś całkiem innego! — Nie chce pan więc zapłacić mi za ten kawał niedźwiedziej szynki? — Ani myślę, master Miller! — Musi pan zapłacić! — Niech pan nie będzie śmieszny, sir! Co mi pan zrobi, jeżeli nie zapłacę? — Wezmę w zastaw pańską strzelbę. — Niech pan spróbuje! Mężczyzna skoczył na równe nogi przekonany, że Sam nie będzie mógł tak szybko się poruszać. Hawkens siedział jednak nadal spokojnie i uśmiechał się dobrodusznie. — Nie tak nerwowo, stary przyjacielu! To prawda, jestem ranny w nogę, nie mógłbym więc pana dogonić, gdyby pan teraz zaczął uciekać ze swoją strzelbą. Ale pan tego nie zrobi. — Tak pan sądzi? Walker nie był szczególnie sprytny, ale miał w swej twarzy coś, co natychmiast rzucało się w oczy, mimo iż trudno było określić tę cechę. Kto raz zobaczył te rysy, niełatwo je zapominał. — Nie — odparł Sam. — Pan nie ucieknie, i nawet zawiezie mnie do Van Buren. — Nie, do diabła! Ani mi w głowie zabierać pana ze sobą. Jest pan zwykłym lichwiarzem. Ja zażądałem od pana dwóch dolarów; pan za ten kawałek łykowatego mięsa chce pięć dolarów… musiałbym więc dodać panu jeszcze trzy, a na dodatek zrobić miejsce w łodzi. To śmieszne! Sam dawno już zauważył, jak jego dwaj przyjaciele bezszelestnie zbliżyli się przez zarośla do Walkera. Teraz stali tuż za upartym właścicielem indiańskiego kanoe. — A więc będę musiał naprawdę wziąć w zastaw pańską flintę — odezwał się z ubolewaniem. — Mam nadzieję, że odda mi ją pan dobrowolnie. Walker popukał się w czoło. — Jak się wydaje, w pańskiej makówce nie wszystko jest w porządku. Niech ją więc pan sam sobie weźmie! Dobranoc! — i odwrócił się chcąc odejść. — Już ją mam! — roześmiał się Sam. I rzeczywiście, strzelba Walkera znalazła się w tym momencie w jego rękach. Stojący za Walkerem Dick Stone wyrwał mu ją z dłoni w mgnieniu oka i rzucił małemu Samowi. Walker nie miał pojęcia, jak to się stało. Gwałtownie odwrócił się i ujrzał stojących przed nim dwóch mężczyzn. Blask ognia oświetlał ich twarze. Natychmiast je rozpoznał. Na jego obliczu pojawił się wyraz przerażenia. — Do wszystkich diabłów! To wy? — Jacy „wy”? — zapytał Dick. — Znasz nas, jak się wydaje! — To wy? — powtórzył przeciągle Walker. Jego oczy były szeroko otwarte. Wydawało się, że nie jest w stanie się poruszyć. — Tak, to my… przyjaciele Ciotki — odparł Dick. — Jesteśmy tu, abyś odpowiedział za jego śmierć! Po twarzy Walkera przebiegł szybki kurcz. Zdołał już uwolnić się od przerażenia. Zadawał sobie pytanie, czy ratunek jest jeszcze możliwy. Tak, ale tylko poprzez ucieczkę. Nie mógł, co prawda, pobiec w kierunku czółna; wtedy byłby zgubiony. Nawet gdyby udało mu się dotrzeć do łodzi, wskoczyć do środka i odbić od brzegu, to kule tej trójki dosięgłyby go z całą pewnością. — Śmierć Ciotki? — zapytał tonem całkowitego zdziwienia. — Nie rozumiem was. Nie wiem, o czym mówicie. — Och, rozumiesz mnie doskonale. A może twierdzisz, że nie nazywasz się Hopkins i nie jesteś mordercą naszego przyjaciela, Ciotki Droll? Mężczyzna potrząsnął głową. — Hopkins? Nie znam tego nazwiska. Nazywam się Walker i nie mam pojęcia, czego ode mnie chcecie. — Nie łżyj! Walker–Hopkins zrobił obrażoną minę. — Z całą powagą wypraszam sobie ton, jakim ze mną rozmawiacie. Wydaje się, że bierzecie mnie za kogoś, kto jest być może do mnie podobny. Ale to jeszcze żaden powód, aby w ten sposób ze mną rozmawiać. Will roześmiał się głośno. — Niezłą grasz komedię, łotrze! Ale ona zaraz się skończy. Wyciągnij ręce! Zaraz ci je zwiążemy. Will wyciągnął dłoń, ale Walker uskoczył nagle w zarośla, które zaczynały się tuż za nim. W następnej chwili rozległy się dwa wystrzały, a potem Dick i Will odrzucili swe strzelby, wyciągnęli noże i rzucili się w pościg. Sam Hawkens siedział nadal ułożony wygodnie obok ogniska. Po chwili wstał i podniósł z ziemi obie rusznice oraz strzelbę Walkera. — Co za głupota — odezwał się potrząsając głową. — I oni chcą być prawdziwymi westmanami. To greenhorny, niepoprawne greenhorny, co też zawsze mówiłem, o ile się nie mylę. I jak się okazało — miał rację. Walker ani myślał narażać się na niebezpieczeństwo postrzelenia lub schwytania. Wskoczył w zarośla ze świadomością, że natychmiast będą do niego strzelać, a potem ścigać. Zaledwie więc zamknęły się za nim gałązki krzewów, skręcił w prawo i zrobiwszy kilka kroków, położył na ziemi i leżał nieruchomo jak trup. Jego przewidywania okazały się słuszne. Obie kule przeleciały obok niego, nie czyniąc mu żadnej krzywdy, a za chwilę usłyszał, jak obaj jego wrogowie przedzierają się przez zarośla w kierunku brzegu. Sam Hawkens wolno podszedł do strumienia, wsiadł do czółna, odbił i utrzymywał łódź w pewnej odległości od brzegu. Jego zdaniem było to najlepsze, co mógł w tej sytuacji uczynić. Walker nadsłuchiwał przez chwilę. Kiedy nie słyszał już żadnego szmeru, ostrożnie wrócił na skraj obozowiska. Od razu zauważył, że przy ognisku nie było żywej duszy. Ruszyli za mną w pościg — pomyślał. — Ale co z tym małym typem? Czyż nie został przy ognisku? Przecież był ranny w nogę, a może tylko udawał? Teraz nic, tylko szybko muszę dotrzeć do czółna! Moja strzelba… och, zabrali moją strzelbę ze sobą! Walker ostrożnie zaczął skradać się w stronę brzegu. Jednakże czółno zniknęło. Ku swemu przerażeniu zobaczył je w odległości około dziesięciu metrów od brzegu. Siedział w nim Sam; Walker rozpoznał go po zniekształconym kapeluszu. — Niech diabli porwą tego łotra! — zaklął pod nosem. — Wygląda i zachowuje się jak dureń, a jest przy tym wielkim spryciarzem. Do diabła… w łodzi jest moja torba. Straciłem ją! Przez chwilę Walker zastanawiał się głęboko. — Nie, nie jest jeszcze stracona. Oni tu wrócą, aby spotkać się i naradzić z tym małym. Może przyjdą nawet z powrotem do ogniska. Wtedy spróbuję uciec czółnem. Oczywiście, najpierw muszę podsłuchać, o czym będą mówili. A więc ukryję się w tych zaroślach. Z pewnością nie będą sądzili, że mógłbym tu zostać. Walker ukrył się więc tuż w pobliżu miejsca, gdzie było przedtem przywiązane czółno i czekał na powrót swoich prześladowców. Jego cierpliwość nie była zbyt długo wystawiana na próbę. Wkrótce coś zaszeleściło w krzakach i pojawiła się wysoka, chuda postać. Był to Dick. Zatrzymał się przy brzegu, niemal w tym samym miejscu, gdzie ukrył się Walker. Ten, oddalony od Dicka najwyżej o cztery kroki, wyraźnie słyszał, jak zaskoczony chudzielec muczał coś gniewnie pod nosem. — Wielkie nieba! — warknął nagle Dick. — Ten łotr siedzi sobie w swym czółnie i czeka, żeby nas wyśmiać. Czekaj, draniu, zaraz poczęstuję cię kulką… Na Boga! Toż to Sam. A gdzie jest Will? Odpowiedź przyszła prawie natychmiast. Pobliskie krzewy rozchyliły się z trzaskiem i wypadł z nich Will Parker, głośno dysząc po szybkim biegu, a także ze wzburzenia i gniewu. — Dick, to ty? Widziałeś go, a może… Heavens! Ten łotr siedzi w czółnie! — Mylisz się! Ten siedzący w kanoe dżentelmen, to nasz Sam. — Ach, rzeczywiście! Ale co mu przyszło do głowy? Zamiast wygodnie siedzieć w czółnie, mógł razem z nami ruszyć w pościg za Walkerem. Zaraz mu powiem, co o tym myślę. Jako stary, doświadczony westman powinien przecież wiedzieć, co… Will przerwał słysząc charakterystyczny chichot Sama. — Czy skończyliście już wpatrywać się w niebo? Mam nadzieję, że nie uważacie mnie już dłużej za tego, który wam uciekł? — Dlaczego siedzisz w czółnie na środku rzeki? — zapytał gniewnie Will. — Czy ktoś cię tam przybił gwoździami, Sam? Podpłyń tutaj! — Well! Zaraz będzie mogli mnie uściskać — i kilkoma pociągnięciami wiosła podpłynął do brzegu, a potem przywiązał kanoe do jednego z krzaków. — Jeśli idzie o uściski, to się mylisz, stary Samie — burknął Will. — Naprawdę nie zasłużyłeś na taką nagrodę. Zachowujesz się nie jak westman, lecz jak niedoświadczone dziecko. — Ach, tak? A ja sądziłem, że zachowałem się bardzo mądrze, o ile się nie mylę. — Zamiast siedzieć w czółnie, mogłeś razem z nami ścigać tego łotra. Bądź co bądź, sześcioma rękami byłoby go łatwiej schwytać niż czteroma. — Tak, gdyby te sześć rąk miało sześćdziesiąt oczu, aby łatwiej widzieć w ciemnościach. W nocy nigdy nikogo nie ścigam. Przecież go nawet nie rozpoznam. A jeśli będę go chciał usłyszeć, będę musiał się zatrzymać i nadsłuchiwać. W tym czasie zdobędzie on już taką przewagę, że będą musiał zrezygnować z dalszego pościgu. Jeśli ktoś ucieknie mi w nocy, to niech sobie spokojnie biegnie, gdzie chce; ja poczekam na świt. Wtedy będę mógł zobaczyć ślady jakie zostawił i iść za nim tak długo i daleko, jak mi się podoba. Wy natomiast pognaliście za tym Hopkinsem jak ślepcy, zadeptując przy tym jego ślady tak dokładnie, że nie ma co już myśleć o tym, aby go schwytać. — Hm — mruknął Dick. — Muszę powiedzieć, że twoje usprawiedliwienie nie jest wcale takie złe. Dlaczego jednak wlazłeś do tego czółna? — Bardzo sprytne pytanie! Człowiek, który płynął tym czółnem, mógł w nim coś zostawić, nieprawdaż? Sam pochylił się do wnętrza łodzi, wziął z dna jakiś przedmiot i podał go Willowi. — Torba podróżna ? — zdziwił się Will. — Jaka ciężka. Co też może w niej być? — Już to zbadałem. W środku są kule, a oprócz tego sporo pieniędzy… srebrnych dolarów, jak mi się wydaje. — Doskonałe odkrycie. I nie ma w niej nic więcej? Żadnych papierów lub coś w tym rodzaju? — Nie. Bądźcie zadowoleni, że znaleźliśmy te pieniądze! — Bardzo słusznie. Ale po tysiąckroć wolałbym mieć w rękach tego łotra niż srebrne dolary. Diabli mnie biorą, kiedy o tym pomyślę. Miałem go przed samym nosem, dokładnie między pięściami i pozwoliłem mu uciec! Co na to powiesz, Dick? — Co powiem? Że jesteśmy największymi osłami, jakich nosiła ta ziemia. Cały czas marzymy o tym, aby dopaść tego drania, a kiedy on wpada w nasze sieci, niczym podarunek niebios, pozwalamy mu uciec. Wstydzę się przed samym sobą. — I dobrze wam tak! — roześmiał się Sam. — Powstydźcie się trochę! Tyle, że możecie to zrobić również przy ognisku. — Tak, chodźmy do ogniska. Leżą tam jeszcze nasze flinty. — Już nie. Czy bylibyście tak uprzejmi i zabrali je z czółna? — Z czółna? Dlaczego zabrałeś je ze sobą? — Nie pojmujecie tego? Chciałem zapobiec nieszczęściu, jakiego mogliście narobić. Mogliście przecież trafić tego biedaka. — Nie żartuj sobie, Sam. Mnie naprawdę nie jest do śmiechu! — Mówię to zupełnie poważnie. Dajcie uciec temu Walkerowi czy Hopkinsowi! Co będziecie mieli z tego, że go zabijecie? Nic! Chodźcie, położymy się teraz spać, a jutro rano zobaczymy, czy nie uda się nam jednak odkryć jego śladów. Mnie oczywiście zbytnio na tym nie zależy. Musimy przecież jechać do Fort Gibson na spotkanie… nie możemy pozwolić, aby nasi towarzysze zbyt długo na nas czekali. A jeżeli poświęcimy pół wieczności na tropienie śladów jakiegoś człowieka, to przybędziemy za późno i odejdziemy z kwitkiem. Powiedziawszy to, Sam ruszył w stronę ogniska. Dick i Will poszli jego śladem potrząsając głowami; nie zrozumieli nić z tego, co powiedział. Co miały oznaczać jego ostatnie słowa? Nikt nie wspominał przecież o Fort Gibson leżącym od tego miejsca o jeden dzień jazdy. Przeczuwali jednak, że miał swoje powody, aby tak mówić. — Słyszałeś, Dick? — Yes. — Zrozumiałeś? — No. Dotarłszy do ogniska Will natychmiast zwrócił się do Sama. — Co miałeś na myśli mówiąc… — Zamknij dziób! — przerwał mu cicho, ale stanowczo Hawkens. — Siadajcie i czekajcie! Powiedziawszy to, położył się na ziemi i wczołgał w najbliższe zarośla. Dick i Will słyszeli, jak sprawdzał otoczenie obozowiska. Potem wrócił i usiadł razem z nimi. — Mówcie tak cicho, żeby nikt nas nie słyszał! — Sądzisz, że ten łotr jest jeszcze tutaj? — A wy nie? Ja na jego miejscu tak bym zrobił. Schowałbym się za najbliższym krzakiem i patrzył, jak przebiegacie obok. Potem poczekałbym, aż wrócicie i spokojnie uciekłbym czółnem. — I sądzisz, że on wpadł na ten sam pomysł? — Tak. Nie wyglądał na kogoś, kto upadł na głowę; miał typową twarz spryciarza. Można się po nim tego spodziewać. Nawiasem mówiąc, zostawił w czółnie torbę z pieniędzmi. Choćby z tego powodu musi spróbować odzyskać swą własność. — Jesteś naprawdę niezrównanym człowiekiem, Sam. Jesteśmy pełni podziwu dla ciebie. — Pshaw! Uznanie wyrażone przez dwóch greenhornów nie jest zbyt wiele warte. Mówię wam, że ten typ dawno już zniknąłby w swym kanoe, gdybym do niego nie wsiadł! — Za to teraz mu się to uda! — I niech ucieka! — Co? Chcesz mu pozwolić uciec? — Bardzo mi was żal, dzieciaki! Naprawdę bardzo wam współczuję. Sam potrząsnął głową i spoglądał na nich swymi oczkami tak, jak gdyby popełnili właśnie największe głupstwo swego życia. — Współczujesz nam? — obruszył się Dick. — Chcecie schwytać tego człowieka nie pozwalając mu się stąd oddalić. To błąd. O wiele rozsądniejszym będzie pozwolić mu uciec, aby w ten sposób łatwiej dostać go w nasze ręce. — Twoich pełnych sprzeczności słów nie zrozumiałby nawet diabeł! — Przyjmijmy więc, że Walker ciągle jest gdzieś w pobliżu. Czy wiecie, w którym miejscu? — Nie — odparł Dick. — Jak więc chcecie go schwytać? — Bardzo prosto. On chce uciec stąd czółnem. Wystarczy więc, że ukryjemy się w pobliżu, aby na niego poczekać i schwytać. — Nigdy go w ten sposób nie dostaniecie! Będzie was obserwował, zrezygnuje z czółna, a potem zniknie na zawsze. Mówiąc to Sam uniósł nieco głowę, jak gdyby czegoś nadsłuchiwał. — Ale jeżeli umknie nam teraz, to nigdy go nie złapiemy — sprzeciwił się Dick. — Pshaw! Nie uda mu się całkowicie zniknąć z tego świata. A jego czółno też nie jest w stanie popłynąć bezpośrednio do nieba. Jutro rano ruszymy w dół rzeki. Gdy znajdziemy jego łódź, będziemy wiedzieli, gdzie wysiadł na brzeg. Byłaby by to sprawka diabła, gdyby nie znalazło go trzech takich westmanów jak my. — A jeżeli zrezygnuje z łodzi i ucieknie na piechotę? — zapytał Will. — W takim przypadku byłby dla nas stracony na zawsze. — Nie całkiem. Za trzy godziny zacznie świtać. Do tej pory jego ślady nie znikną. Z pewnością uda nam się je odkryć. — Nawet diabeł by cię nie rozgryzł, Samie! Przedtem, gdy staliśmy na brzegu, powiedziałeś, że jest rzeczą niemożliwą, aby udało się nam odkryć jego ślady. — Tak? Naprawdę tak powiedziałem? — uśmiechnął się Sam. — Czy rzeczywiście sądzicie, że jestem tak głupi, aby na cały głos wykrzykiwać o swoich zamiarach i myślach? I to szczególnie wtedy, gdy ten, którego szukamy, może znajdować się w pobliżu? — Masz rację, Samie. Posłuchamy twojej rady. Myślisz więc, że powinniśmy teraz spokojnie tu leżeć i pozwolić mu uciec? — Nie. Myślę, że powinniście teraz razem ze mną poczołgać się do miejsca, gdzie jest czółno. Will spojrzał zaskoczony na Sama. — Czy cię diabeł opętał? Właśnie radziłeś nam, żebyśmy przestali się troszczyć o łódź, a teraz znowu mówisz, żebyśmy tam poszli! — Czy nic nie słyszeliście? Chodźcie więc ze mną! Sam wstał i cała trójka ruszyła w stronę brzegu. — No, i gdzie on jest teraz? — zapytał Sam. — Do diabła! Uciekł! — Tak. Spójrzcie tam! Widzicie czółno? — Tak, ale nie ma w nim nikogo. — Pshaw! Sądzicie, że zechce się wam pokazać? Położył się na dnie łodzi. Mamy myśleć, że czółno odpłynęło samo, bo było źle przywiązane. — Zapewne jest tak, jak mówisz. Ja jednak myślę, że powinniśmy mu teraz posłać parę kulek. — I co wam to pomoże? Takiego łotra trzeba schwytać żywcem. Co wam przyjdzie z trupa? — Znowu masz rację. Zostawmy go więc tam, gdzie jest! Gdy się rozjaśni, pójdziemy wzdłuż brzegu. Z pewnością odkryjemy miejsce, w którym porzuci łódź. — Hm! — uśmiechnął się Sam. — Tym razem jesteście z kolei bardzo pewni zwycięstwa. Jak się już zapewne zorientowaliście, ten typ jest bardzo sprytny. Po pierwsze nie wiemy, na którym brzegu wysiądzie. — A więc rozdzielimy się. Będziemy szukać na obu brzegach. — Tak. Rzeka nie jest szeroka. Możemy się widzieć i porozumiewać, idąc po jej obu stronach. Trochę wyżej znalazłem resztki starej tratwy. W razie potrzeby wystarczy dla was dwóch. Na razie, jeśli idzie o ten problem, wszystko jest w porządku. Myślę jednak, że ten typ jest zbyt sprytny, aby wysiąść tam, gdzie go będziemy szukać. Będzie przekonany, że pójdziemy jego tropem, i najpierw poszukamy jego czółna. Jak go oceniam, jest na tyle sprytny, aby wysiąść gdziekolwiek i puścić czółno puste z prądem rzeki. — To byłaby głupota z jego strony! — Nie tak bardzo jak się wydaje. Brzeg jest na całej długości piaszczysty, albo przynajmniej miękki. Wysiadając, będzie musiał zostawić jakieś ślady. Nie ma na nogach wysokich butów, jakich używa się na prerii, tylko nowe trzewiki. Ich ślady łatwo da się odróżnić od innych. Teraz powinniśmy się jednak trochę wyspać. Jutro czeka nas dużo pracy. Musimy schwytać tego łotra, a potem dotrzeć do master Wilkinsa, aby ostrzec go przed tą bandą złodziei. Ja w każdym razie kładę się teraz spać, o ile się nie mylę. Good night! NA PLANTACJI Pierwsze promienie porannego słońca zamigotały na falach rzeki przepływającej przez Wilkinsfield, odbijając się w kroplach rosy, które jak lśniące perły leżały na liściach i płatkach kwiatów. Na bawełniane pola wyruszyli, żywo gawędząc, Murzyni i Murzynki należący do plantacji. Gwar ich paplaniny przypominał z oddali skrzeczenie stada świegocących szpaków. Również i w pałacyku właściciela plantacji, w zabudowaniach gospodarczych i ogrodzie rozpoczęła się codzienna praca. Spokój panował tylko nad rzeką. Wokół nie było widać ani śladu człowieka. A jednak, z oddali nadpłynęło po chwili indiańskie kanoe. Była to łódź uciekającego przestępcy. Najwyraźniej miał zamiar opuścić swe czółno właśnie w tym miejscu. Przyglądał się uważnie brzegowi i dobił do niego dopiero w miejscu usianym wielkimi kamieniami, gdzie nie mógł zostawić żadnych śladów. Potem wyskoczył z łodzi i przeciągnął się, patrząc jednocześnie uważnie w górę biegu rzeki. — Ale ich zbałamucę — roześmiał się pod nosem. — Nawet jeżeli mają zamiar udać się do Fort Gibson, aczkolwiek wcale nie wierzę temu sprytnemu człowieczkowi. Z pewnością szukają teraz mojego czółna. Tam, gdzie go znajdą, będą szukali i mnie. Puszczę je więc stąd z biegiem rzeki. I żeby go zbyt szybko nie znaleźli, jeszcze je dodatkowo obciążę. Walker włożył kilkanaście kamieni do łodzi, która zanurzyła się tak głęboko, jakby siedział w niej człowiek. Uważał przy tym skrupulatnie, aby nie pozostawić żadnych śladów stóp. Potem pchnął kanoe, które spłynęło na środek rzeki i szybko zostało zabrane przez jej prąd. Walker popatrzył za nim, ale bardzo szybko odwrócił się przerażony w stronę lądu, skąd doszedł go piskliwy okrzyk wydany z kobiecych ust. — Na Jezusa! Ono odpływa! Na brzegu pojawiły się od strony ogrodu należącego do plantacji dwie Murzynki z koszami wypełnionymi praniem. Ponieważ nie mogły przypuszczać, że Walker puścił czółno rozmyślnie, stąd jednej z nich wyrwał się pełen przerażenia okrzyk. To spotkanie było dla ściganego przestępcy nader nieprzyjemne, jednakże Walker starał się nie dać tego po sobie poznać. Podszedł więc do obu Murzynek i wzruszył z ubolewaniem ramionami. — Tak, uciekło mi. Zapomniałem je przywiązać. — Nieco dalej jest łódź naszego pana. Jeżeli się pan pośpieszy, zdąży pan jeszcze dogonić swoje czółno. — Dziękuję, ale nie jest mi już potrzebne. Kim jesteście? Zauważywszy, że zaczął się im przyglądać Murzynki pokazały w uśmiechu swe białe zęby. — Ja jestem My, a ona Ty — odpowiedziała starsza z Murzynek. My i Ty były zdrobnieniami od Mary i Tony. Murzyni lubią takie skróty, ale są one w użyciu także i wśród białych Amerykanów. Stąd też Dick i Will były zdrobnieniami od Richarda i Williama. — My i Ty… to bardzo piękne imiona. Która z was jest My? — Ja — odparła starsza i zawstydzona zaczęła skubać rąbek swej białej chustki. — Czy macie mężów? — Na Boga! Czy mamy mężów? Jesteśmy dziewczętami, massa! — Ach, tak. U kogo służycie? — U massa Wilkinsa. Pracujemy w kuchni. — Czy wasz massa jest dobry? — Bardzo dobry. — A czy jesteście zadowolone z jego córki? — Ona jest jeszcze bardziej dobra, bardzo dobra! — Jak się więc wydaje, bardzo lubicie swoich państwa? — Tak, massa. — Bardzo mnie to cieszy. A więc nie ma tu nikogo, kto by nie był zadowolony z waszych państwa? — O nie, nikogo. — A jednak jest ktoś taki, My! — wpadła jej w słowo młodsza Murzynka. — Znam takiego jednego! — .Masz na myśli Bommiego, tego niedobrego Bommiego? — Czy on też jest Murzynem i służy u waszych państwa? — badał Walker. — On nie jest służącym, ani Murzynem, tylko biednym Negrem. „Negr” było obraźliwą formą słowa „Murzyn”, które wypowiedziane przez Murzynki zabrzmiało w tej sytuacji nader śmiesznie. Zamiar w jakim Walker przybył do Wilkinsfield nakazywał mu znalezienie człowieka, który żył z właścicielem plantacji na złej stopie. — Gdzie mieszka ten niedobry Bommy? — Między tą a następną plantacją. Trzeba przejść przez ogród, a potem na przełaj przez pole trzciny cukrowej. Po drugiej jego stronie, na samym skraju, stoi chata, w której Bommy sprzedaje gin i whisky. — A więc ma szynk? — Tak. Został wyzwolony i dostał na dodatek tę chatę. Ponieważ nie chce pracować, zaczął sprowadzać whisky i ją sprzedawać. Nasz massa zakazał jednak kupować wódkę u Bommiego; dlatego Bommy gniewa się na naszego massę. — To zły człowiek! — stwierdził Walker — Hopkins. — Czy długo będziecie nad rzeką? — Wiele godzin. — A więc coś wam powiem. Czy mnie widziałyście? — Tak. — Właśnie, że nie. Nie widziałyście mnie. Zrozumiałyście? Murzynki otwarły usta ze zdumienia i patrzyły na niego bezgranicznie zdziwione. — Na Jezusa! — zawołała My. — Przecież widzimy, że massa stoi tu przed nami jak żywy! — Ale mimo to, wy mnie nie widziałyście! Niebawem mogą się tu pojawić ludzie, którzy będą o mnie pytać. To są źli ludzie i chcą zaszkodzić waszemu massa Wilkinsowi. Macie im powiedzieć, że przepływałem tędy w indiańskim czółnie i popłynąłem dalej, w dół rzeki. Zrozumiałyście mnie? — Tak, tak — Murzynki skinęły z wahaniem głowami. — Lubicie chłostę? — O Jezu, o Jezu! — A więc powiem wam, że zostaniecie bardzo wychłostane, jeśli mnie zdradzicie. Macie im powiedzieć, że popłynąłem dalej. Nie zapomnijcie o tym! Walker wspiął się po bardzo stromym w tym miejscu brzegu i ruszył w stronę chaty Bommiego. Należący do plantacji ogród przypominał park; jednakże żyzność ziemi zamieniła go znowu w na poły zdziczałe zarośla. Stąd też można było przejść przez ten zdziczały i gęsto zarośnięty ogród i nie być zauważonym przez nikogo. Walkerowi było to bardzo na rękę. Idąc, starał się unikać otwartej przestrzeni. Dom plantatora sprawiał bardzo okazałe wrażenie. Zbudowany był w stylu późnego renesansu, ze względu jednak na południowe warunki, wyposażono go w pełne przewiewu balkony i werandy. Na jednej z nich przechodzień mógł zauważyć przepiękną scenę. Na hamaku spoczywała tam młoda dziewczyna. Jej rozpuszczone lśniące czarne włosy opadały prawie do podłogi. Wyrazista, szczupła, a jednak pełna delikatności twarz była tak piękna, że nawet na słynnym z urodziwych kobiet Południu trudno było spotkać kogoś podobnego. Głowa dziewczyny spoczywała na lewej ręce; na prawej siedziała papuga, która żartobliwie kłóciła się ze swą właścicielką. Nad dziewczyną siedziała na huśtawce mała małpka, zaś przed werandą czyścił sobie pióra przywiązany łańcuszkiem do żelaznego pręta orzeł z Gór Skalistych. Nawet zimne serce Walkera doznało na ten przepiękny widok chwilowego wzruszenia. Zatrzymał się za jednym z drzew i przez kilka minut podziwiał dziewczynę. — Mon chéri mon favori, mój kochany, mój uwielbiany — usłyszał po chwili dźwięcznie brzmiący głos. Dziewczyna mówiła po francusku, jak to było w zwyczaju w tych okolicach. Papuga odpowiedziała jak człowiek; należało przypuszczać, że tego rodzaju poufałe dialogi były nader często ćwiczone. — Ma belle, ma petite femelle, moja piękna, moja mała pani! Małpka sięgnęła łapką w dół, pociągnęła delikatnie swoją panią za włosy, i gdy ta, uśmiechając się, spojrzała w górę, zwierzątko posłało jej tuzin całusów. Z całą pewnością nauczyła się tej sztuczki od swej pani. Teraz z kolei papuga odwróciła głowę, rozejrzała się wokół i zawołała głośno: — Mon amant, mon bien–aimé, ol’es–tu? Ol’–es–tu? — Mój skarbie, mój kochany, gdzie jesteś? Gdzie jesteś? Piękna dziewczyna pogroziła jej palcem. — Bądź cicho, ty szelmo! Nie wolno ci nic zdradzić. Papuga jednak otrząsnęła się, wydała z siebie chichot, zadziwiająco przypominający ludzki głos i zatrzepotała skrzydłami. — C’est monsieur Adler, le bon monsieur Adler — to jest pan Adler, nasz dobry pan Adler! Adler, jak już była mowa, było nazwiskiem niemieckiego zarządcy plantacji. Właścicielka ptaka spłonęła rumieńcem aż po same uszy, mimo, iż jak sądziła, w pobliżu nie było żadnego człowieka. Zerwała się z hamaka i wraz z papugą zniknęła w drzwiach prowadzących z werandy do jej pokoju. — Cóż to za kobieta! — mruknął Walker ocierając dłonią czoło. — Do diabła, że też nie mogę wystąpić tu oficjalnie! Poczekam tu i zobaczę, co ma zamiar zrobić tych trzech traperów. Kiedy niebezpieczeństwo minie, będzie wiedział, co robić dalej. Teraz jednak muszę pójść do tego czarnego szynkarza, Bommiego. Być może, znajdę w nim sprzymierzeńca przeciw Wilkinsowi. I Walker ukradkiem ruszył dalej i niebawem, niezauważony wyszedł z ogrodu. * Obie Murzynki, My i Ty, zajmowały się praniem przez ponad dwie godziny. Murzynki plotkują chętnie, a śmieją się jeszcze chętniej. Najmniejszy drobiazg jest dla nich powodem, by się wesoło śmiać. Stąd też czas im się nie dłużył; z tego powodu nie usłyszały zbliżających się kroków. Zauważyły mężczyznę, który zbliżył się do nich idąc brzegiem rzeki dopiero wtedy, gdy je pozdrowił. — Good morning, girls! Dziewczyny wyprostowały się nad praniem, odwróciły w kierunku mówiącego i… wydały okrzyk przerażenia. Przyczyną jego był wygląd małego, osobliwie odzianego człowieczka o twarzy naznaczonej życiem na prerii, w o wiele za długiej, myśliwskiej kurtce i zdeformowanym kapeluszu na głowie. — Nie krzyczcie tak, robaczki! — roześmiał się Sam Hawkens. — A może ja naprawdę wyglądam tak przerażająco, hihihihi! Dopiero teraz dziewczyny uświadomiły sobie, że ten dziwny mężczyzna pozdrowił je całkiem przyjaźnie. Przyjrzały mu się dokładniej i zobaczyły twarz promieniującą dobrodusznością. Pozwoliło im to szybko się opanować. — Kto jest waszym panem, dziewczęta? — Massa Wilkins. — Doskonale. Czy jest w domu? — Tak. Massa pije teraz herbatę. My zapomniała przy tym najwyraźniej, iż od chwili opuszczenia przez nią domu minęło już prawie trzy godziny i jej massa zapewne dawno już przestał pić herbatę. — Jak długo już tu pierzecie? My spojrzała do kosza z praniem i stwierdziwszy, że nie ubyło go zbyt wiele, odpowiedziała z wahaniem: — Tylko kilka minut, bardzo króciuteńkich minutek. Sam wiedział już o co chodzi. Podszedł bliżej i zbadał ślady, jakie ich nagie stopy pozostawiły w wilgotnym piasku. — Jak się nazywasz? — pytał dalej. — My, a to jest Ty. — A więc posłuchaj, moja droga My. Jesteś wielką kłamczuchą! Mówisz, że jesteś tu dopiero kilka króciuteńkich minutek, a ja twierdzę, że minęło już kilka godzin, od kiedy przyszłyście na brzeg. — Tak, kilka króciuteńkich godzinek. Dziewczyna powiedziała to tak naturalnie i szczerze, jak gdyby nie było dla niej żadnej różnicy między minutami a godzinami. Sam Hawkens uśmiechnął się do niej. — Co on wam powiedział? — pytał dalej uśmiechając się przyjaźnie. — On? Kto? — Mężczyzna, który wysiadł z czółna. My i Ty nie miały pojęcia o bystrości i sprycie traperskiego mózgu; ze zdziwienia nie wiedziały, co odpowiedzieć na to pytanie. — No, odpowiedzcie! — naciskał Sam Hawkens. Obie dziewczęta spojrzały na siebie bezradnie. Tamten groził im chłostą, ten zaś miał w dłoni strzelbę; wyglądał w każdym razie bardziej przerażająco niż ten pierwszy i zdawał się wszystko wiedzieć. My okazała się bardziej sprytna od Ty. Miała powiedzieć, że człowiek w czółnie popłynął dalej i przemilczeć fakt, że poszedł do ogrodu. Z pomocą swej murzyńskiej bystrości znalazła wyjście, łącząc zakazane z dozwolonym. — Przybył tu i popłynął swym kanoe do ogrodu — powiedziała śmiało wskazując ręką kierunek. Tego było za wiele nawet Samowi Hawkensowi; przez moment gapił się na nią z rozdziawionymi ustami. — Czy ty oszalałaś, dziewczyno? Przecież w tym ogrodzie nie ma ani kropli wody! Chciałaś zapewnię powiedzieć, że on tu wysiadł? — Tak — przyznała się My. — Czy puścił czółno z prądem rzeki? — Tak, massa. — I ten mężczyzna powiosłował na własnych nogach do ogrodu? — Tak, bardzo wiosłował! — I zakazał wam o tym mówić? — Obiecał nam chłostę. — Nie musicie się lękać! Możecie być pewne, że to on zostanie wychłostany, jeśli się nie mylę! Słowa te wzbudziły zaufanie dziewcząt. Po kilku następnych, krótkich pytaniach Sam dowiedział się o każdym słowie, jakie wypowiedział Walker. Dziewczęta opowiedziały mu przy okazji nawet o łodzi właściciela plantacji. — Czy potraficie wiosłować? — zapytał. — Wiosłować? Tak — odparła dumnym tonem My. — Codziennie wiosłujemy naszą miss po rzece. — Spójrzcie więc na tamten brzeg! Widzicie tych dwóch mężczyzn? To są moi dobrzy przyjaciele. Chętnie przedostaliby się na ten brzeg, ale nie mają łodzi. Jeśli jedna z was przepłynie łodzią na tamtą stronę, to dam wam ten wspaniały obrazek, na którym zobaczycie, jakie kapelusze powinnyście sobie kupić. Te, które tu widzicie, są teraz właśnie w modzie. Sam sięgnął za pazuchę kurtki i wyciągnął kilkakrotnie złożoną kartkę papieru. Pochodziła ona z jakiegoś starego czasopisma. Traperzy rzadko miewają przy sobie kawałek papieru, stąd też Sam traktował go niemal jak świętość, aczkolwiek posłużył on już chyba stukrotnie za opakowanie różnych rzeczy. Na papierze widać było ślady tłuszczu, sadzy, brudu i krwi. Na skutek zużycia kartka była już niemal przeźroczysta: litery z jednej strony przebijały na drugą. Jednakże zamieszczony na kartce drzeworyt widać było nawet dość wyraźnie. Przedstawiał on głowę dziewczyny o mongolskich rysach twarzy. Na tej dziewczęcej głowie umieszczony był południowochiński kapelusz z sitowia o rondzie, którego rozmiary przypominały rodzinny parasol przeznaczony dla dziesięciu osób. Pod rysunkiem znajdował się podpis: Chińska piękność z czasów panowania cesarza Fung–lu–czu, pięćset lat przed narodzeniem Chrystusa. Sam wygładził papier o swą sztywną kurtkę i pokazał drzeworyt obu dziewczynom. Murzynki lubią rzucające się w oczy kształty i krzyczące kolory. Kiedy więc My i Ty ujrzały narysowaną głowę, a potem kapelusz, aż zaklaskały z zachwytu. — Cóż to za kapelusz! — wykrzyknęła My. — O Jezu, Jezu! Jaki piękny! Kim jest ta wytworna dama? — Murzyńska królowa z Nowego Jorku. Ma majątek wart trzysta milionów i zawsze nosi tylko najmodniejsze kapelusze. — I ten obrazek ma się stać naszą własnością? — Tak, jeśli jedna z was popłynie łodzią na drugi brzeg. W tym momencie między dziewczętami rozgorzała sprzeczka, która z nich ma zasłużyć na tę drogocenną nagrodę. Sam rozstrzygnął ten spór w salomonowy sposób; stwierdził mianowicie, że przetnie kartkę na dwie części i każda z dziewcząt dostanie jedną. Ta jednakże, która otrzyma prawą połowę kapelusza będzie musiała wiosłować. Obie Murzynki zgodziły się z tą propozycją. Ty otrzymała prawą część drogocennego drzeworytu i pośpiesznie ruszyła w stronę miejsca, gdzie była zakotwiczona łódź Wilkinsa. My trzymała tymczasem swoją połówkę wysoko nad głową i tańczyła pełna zachwytu, wydając przy tym radosne okrzyki. Od tej chwili Sam Hawkens przestał się troszczyć o dziewczęta. Z wielką starannością zaczął badać ziemię. Oczywiście, na samym brzegu nic nie znalazł, ponieważ Walker dokładnie zatarł tam wszelkie ślady. Jednakże na skraju ogrodu jego wyćwiczone oko dostrzegło wiele przygniecionych źdźbeł trawy. Ślady te powtarzały się w regularnych odstępach, stąd też Sam nie miał najmniejszych wątpliwości, że przeszedł tędy jakiś człowiek. W tym czasie Ty przepłynęła na drugą stronę rzeki. Dick i Will wsiedli do łodzi, a ponieważ obaj byli bardziej wyćwiczeni w wiosłowaniu od Murzynki, w krótkim czasie znaleźli się na drugim brzegu. — Machałeś do nas ręką — odezwał się Will. — Czy znalazłeś jakiś ślad? — Tak — zachichotał Sam. — Niebawem będziemy go mieli, jeśli się nie mylę. — Gdzie on jest? — Posłuchajcie — Sam zwrócił się znowu do Murzynek. — Mam jeszcze jeden taki obrazek. Jest o wiele piękniejszy od tego. Dostaniecie go, jeżeli zrobicie to, co wam powiem. — Czy mamy jeszcze kogoś przewieźć przez rzekę, massa? — zapytała zaciekawiona My. — Nie, chcę od was czegoś innego. Jeżeli ten mężczyzna, który wysiadł w tym miejscu z czółna powróci i zapyta was, czy tu byliśmy, to nie wolno wam o tym nic powiedzieć. — Tak, massa. Powiemy mu, że massa z twarzą jak preria i ci obaj chudzi massa wcale tu nie byli. — Bzdura! Nie wolno wam mówić, jak wyglądaliśmy, w przeciwnym razie zorientuje się, że tu byliśmy. Jeżeli nas nie widziałyście, nie możecie też wiedzieć, jak wyglądamy. — To prawda! Lepiej więc stąd pójdziemy i będziemy prały w innym miejscu. — Doskonale. Jest to w każdym razie pierwsza mądra myśl, jaka wam w życiu przyszła do głowy. A więc znikajcie stąd, wy czarne dzierlatki, i to tak daleko, jak to tylko możliwe! — A ten drugi obrazek, massa? — Przyniosę go wam później, moje małe czarnuszki! Dziewczęta rozpaplały się na nowo i zabrawszy ze sobą kosze z praniem, ruszyły pośpiesznie w górę rzeki. Sam zaprowadził przyjaciół na skraj ogrodu, pokazał im ślady, a potem poinformował, o czym dowiedział się od dziewcząt. Dick w zadumie dotknął palcem nosa. — Sądzisz więc, że powinniśmy pójść tym tropem, Sam? Ma z pewnością ze dwie godziny. W tym czasie ten łotr mógł już załatwić tutaj swoje sprawy i opuścić to miejsce. Jest więc możliwe, że gdy my będziemy szli tym tropem, on tu wróci, przywłaszczy sobie łódź i po prostu odpłynie. — Tak, to bardzo możliwe — pokiwał głową Will zgadzając się ze zdaniem przyjaciela. — Nie, to niemożliwe — odparł Sam. — Mogę wam tego łatwo dowieść. Walker przypłynął w indiańskim kanoe. Tutaj nie buduje się i nie używa tego typu łodzi. Co z tego wynika? — Że przypłynął z daleka, w każdym razie z gór — odparł Will. — Zgadza się. Dalej: Walker wiedział z pewnością, że będziemy go szukać, a mimo to przypłynął tu, tak blisko miejsca, w którym nam umknął. Czyżby miał to być tylko przypadek? — Z pewnością nie. Chciał tu przyjechać już przedtem. — Wynika więc z tego, że tu pozostanie. Jestem przekonany, że przybył do Wilkinsfiełd w sprawie, która zatrzyma go na plantacji na dłużej. Najlepiej będzie, jeśli pójdziemy jego tropem. I cała trójka, na czele z Samem, który spuścił głowę, aby lepiej widzieć ślady, ruszyła w głąb ogrodu. Po pewnym czasie Hawkens zatrzymał się, przykucnął i zaczął badać ziemię z wielką uwagą. — Hm — mruknął w końcu. — Tu, za tym drzewem stał przez dłuższy czas z czubkami stóp skierowanymi w prawo. Miał więc twarz zwróconą w kierunku domu właściciela plantacji. Żaluzje nie są jeszcze podniesione, podobnie chyba jak przed dwoma godzinami; obserwował wobec tego werandę. Coś więc było na niej interesującego. Poczekajcie chwilę… jestem zdania, że przyszedł tu z jakimś konkretnym zamiarem, który jest związany z plantatorem. Nie poszedł od razu do niego, tylko potajemnie skradał się wśród drzew. Jego zamiary wobec Wilkinsa nie są więc dobre. Możliwe, że odwiedzi właściciela, kiedy będziemy go jeszcze szukać, a może już jest u niego. Może to master Wilkins siedział wtedy na werandzie, kiedy… a jednak nie! Ta małpka, orzeł i delikatne zasłony przy drzwiach… to miejsce dla damy, jeśli się nie mylę! Nie wydając swym towarzyszom żadnym poleceń co do dalszego postępowania, Sam szybkim krokiem ruszył w stronę domu. Właśnie w tym momencie otwarły się drzwi werandy i wyszła z nich młoda dama, której uroda poprzednio tak zafascynowała Walkera. Zauważywszy traperów, dziewczyna wydała cichy, pełen zaskoczenia okrzyk. Sam Hawkens zbliżył się do niej i zatrzymał się u stóp schodów. Miał zamiar rozmawiać z nią pełnym skrótów językiem traperów, jednakże powstrzymał się, będąc pod wielkim wrażeniem, jaki wywarł na nim wdzięk dziewczyny. Spróbował się więc głęboko ukłonić. Jego zdaniem, żaden hrabia nie zrobiłby tego lepiej. Ponieważ jednak Sam nie był w żadnym przypadku dworskim tancerzem, ukłon ten wypadł tak komicznie, że młoda dama musiała zasłonić usta chusteczką, aby ukryć uśmiech. — Proszę wybaczyć — odezwał się Sam. — Jest pani z pewnością miss Wilkins. — Tak, to ja. — Tak sobie od razu pomyślałem. Bardzo się cieszę, że moce panią poznać, miss! Mam nadzieję, że będzie pani ze mnie zadowolona. — Dlaczego? Ja mam być z pana zadowolona? To zakłada istnienie pewnego rodzaju znajomości między nami. — Oczywiście! — potwierdził Hawkens. — Będzie mi pani jednak musiała wybaczyć, że nie mam na myśli w tym przypadku znajomości bliższej. Dziewczyna zarumieniła się mimo woli, wkrótce potem roześmiała się jednak wesoło. — Chętnie to panu wybaczę! — Poza tym przychodzę tu jako pani dobry przyjaciel. Wkrótce pani tego dowiodę. Dlatego, jak mam nadzieję, otrzymam odpowiedź na moje pytanie. Czy przed mniej więcej dwoma godzinami przebywała pani na tej werandzie? — Tak. — Czy był ktoś z panią? — Nie. — Była pani mianowicie obserwowana, i to przez jakiegoś obcego człowieka, który stał za tamtym platanem. Ten typ stał tam przez dłuższy czas, aby się pani przyjrzeć. Nie musi się pani jednak z tego powodu rumienić. Jeżeli ktoś ma taką twarzyczkę jak pani, może dać się oglądać o każdej porze dnia i nocy, nie musząc się tego wstydzić, jeśli się nie mylę. — Czy przyszedł pan tu tylko z tego powodu, by opowiadać mi takie rzeczy? — Nie, powiedziałem to tylko przy okazji. Przyszedłem właściwie po to, by się dowiedzieć, czy mógłbym porozmawiać z master Wilkinsem. — Będzie to raczej trudne. Ma teraz gościa. — Ach, czyżby ten typ był już u niego? — Jaki…? Kto? — Ten, który panią obserwował. Dziewczyna zarumieniła się ponownie. — Czyżby Leflor miał się odważyć… — Leflor? Nie Walker albo Hopkins? Hm…być może tutaj nazywa się on Leflor. — Kto to jest Walker? — Człowiek, którego szukam. Łajdak, który przybył tu z Gór Skalistych, aby… — Czy to on mnie obserwował? — wpadła mu w słowo dziewczyna. — Tak. — To przykre, ale master Leflor jest kimś innym. To właściciel pobliskiej plantacji. Jest teraz u papy, aby porozmawiać o bardzo ważnych interesach. — Mój interes jest jeszcze ważniejszy. Będę chyba zmuszony przerwać obu panom tę pogawędkę. — Jeśli tak, to zechce pan zadać sobie trudu i wejść do domu od frontu! Tam znajdują się główne drzwi, a służący zamelduje pana u papy. Tylko nie powinien pan, tak jak tu, zapomnieć podać mu swego nazwiska. — Proszę mi wybaczyć, miss! Kiedy jednakże patrzę na panią, zapominam o mojej metryce i świadectwie szczepień. Nazywam się Sam Hawkens i jestem traperem z zawodu. Zaskoczona dziewczyna zrobiła krok do przodu. — Sam Hawkens? Traper? — Tak. Tak mnie nazywają. — Cóż za radosna niespodzianka! Czytałam o panu! Teraz zaskoczenie ogarnęło z kolei małego trapera. — Pani czytała? O mnie? — Tak, nawet kilka razy. — To niemożliwe, moja droga miss. Nie napisałem niczego, co mogło trafić do pani rąk, jeśli się nie mylę. Dziewczyna roześmiała się dźwięcznie. — O to nie będę się spierała. Nawiasem mówiąc, również nie to miałam na myśli. Jeśli naprawdę jest pan Samem Hawkensem, słynnym traperem, to czytałam o panu w gazecie. — Na Boga! W gazecie? — Tak, drogi panie. Myśliwi, którzy powracają z prerii, opowiadają różne przeżycia, swoje i cudze; przy tej okazji padają nazwiska sławnych traperów. Pan do nich należy. A to co opowiadają, drukuje się również zazwyczaj w gazetach. — A cóż takiego wydrukowano o mnie? — Różne rzeczy. Czy przypadkiem, wraz z sześcioma tylko innymi myśliwymi, nie obronił pan przed napadem Indian karawany z Santa Fé? — Tak. Było nam wtedy bardzo gorąco, ale czerwonoskórzy musieli oddać nam pole. — A czy nie uratował pan kiedyś całego zajazdu wraz z podróżnymi przed napadem Siuksów? — Tak, to prawda. Ale nie był to żaden bohaterski czyn. Było nas przecież trzydziestu mężczyzn przeciwko osiemdziesięciu Indianom; taka sprawa to błahostka. — A czy nie… — dziewczyna drgnęła nagle i dotknęła swych wspaniałych włosów. — …nie oskalpowano mnie kiedyś przypadkiem? — dokończył za nią obojętnie Sam. — Hm, jest w tym trochę prawdy, ale chciałbym zobaczyć tego pismaka, który miałby zamiar zbliżyć się do skalpu Sama Hawkensa, hihihihi! — Och, jak bardzo panu współczuję! — zawołała szczerze dziewczyna. — Pan musi być bohaterem! Jest pan nawet przyjacielem wielkiego Old Shatterhanda! Bardzo się cieszę, że mogłam pana poznać. Byłoby cudownie, gdyby zechciał pan spędzić z nami kilka dni, sir. — Być może będę mógł zostać tu dzień lub dwa; niebawem się to rozstrzygnie. Przede wszystkim jednak muszę porozmawiać z pani ojcem, jeśli się nie mylę. Sam ponownie uczynił wielce, jego zdaniem, dystyngowany ukłon i odszedł. Skręciwszy za róg domu zobaczył wysokie i szerokie drzwi. Stał przy nich mężczyzna w lekkiej liberii. — Halo, przyjacielu, którędy można się dostać do master Wilkinsa? — Będziesz musiał zaczekać, człowieku. Przed południem mój pan nie ma czasu i nikogo nie przyjmuje. — To doskonale się składa. Ja też nie mam czasu, tak więc możemy nasze interesy załatwić od ręki. Pójdziesz teraz do swego pana i powiesz mu, że Sam Hawkens chce z nim pilnie porozmawiać. Zrozumiano? — A co mnie obchodzi jakiś Sam Hawkens? Czekaj, aż… Odźwierny przerwał nagle, cofnął się o krok i głęboko skłonił. W korytarzu otwarły się jedne z drzwi i pojawiła się w nich córka właściciela plantacji. Uśmiechając się przyjaźnie podeszła do Sama. — Ponieważ pański interes jest tak pilny, sama poszłam do papy, aby pana zameldować. Proszę, niech pan pójdzie za mną. Sam Hawkens rzucił lokajowi druzgocące spojrzenie i ruszył za nią. Miss Wilkins poprowadziła Sama przez przedpokój do gabinetu; znajdowało się w nim dwóch mężczyzn: jej ojciec, master Wilkins, i jego sąsiad, Leflor, o którym mu przedtem wspomniała. Wilkins był silnym jeszcze mężczyzną w wieku około sześćdziesięciu lat. Miał wygląd prawdziwego dżentelmena: był pewny siebie, jednakże jego oczy miały dobroduszny wyraz. Zmarszczki, jakie łączyły zewnętrzne kąciki oczu ze skroniami kazały przypuszczać, że jego dotychczasowe życie nie było pozbawione trosk i kłopotów. Drugi z mężczyzn mógł mieć około trzydziestu lat. Był wysoki, prawie chudy i nieco pochylony do przodu. Jego ubranie było uszyte bez zarzutu, a twarz gładko ogolona. Sprawiał wrażenie prawdziwego Jankesa. Przyjrzawszy się wchodzącemu Hawkensowi, zmrużył oczy i opuścił kąciki ust. Nadało to jego twarzy nieprzyjemnego wyrazu. Po pierwszym spojrzeniu rzuconym na Sama zmarszczył czoło, uniósł wargi ukazując zęby i wzruszył w szczególny sposób ramionami, tak jakby chciał go odepchnąć od siebie. — Papo, to jest master Hawkens, który chce z tobą porozmawiać — powiedziała młoda dama. — Myślę, że jest ci życzliwy. — Naturalnie, droga Almy. Witam pana, sir. Wilkins wyciągnął dłoń do trapera. Sam uścisnął ją serdecznie. — Cieszę się, że nie gniewa się pan na mnie za to, że przeszkadzam. Prawdopodobnie mam to do zawdzięczenia tylko wstawiennictwu miss Almy. — Nie tylko — uśmiechnął się plantator. — Również pańskiej sławie. — Która w każdy razie czyni z człowieka kogoś więcej, niż jest w rzeczywistości! Te słowa wypowiedział Leflor rzucając lekceważące spojrzenie na Sama. Traper odwróci! się w jego stronę i spojrzał mu prosto w oczy. — Możliwe, master. Czy ma pan ją także, sir? — Dlaczego? Ja? Ja i sława? Leflor był całkowicie zaskoczony pytaniem Sama. — A więc nie cieszy się pan żadną sławą? Hm! A więc niech pan nie mówi o mojej, tylko najpierw zatroszczy się o to, aby również i o panu ludzie mogli opowiadać coś dobrego! Ten incydent był wyraźnie nieprzyjemny dla pana domu. Chciał załagodzić atmosferę, jednakże Leflor go uprzedził. — Słusznie, master! — roześmiał się ostro. — Traper powinien mieć zawsze cięty język; musi tylko dokładnie przyjrzeć się swemu przeciwnikowi, aby nie trafił na kogoś, kto stoi wyżej od niego. Nawiasem mówiąc, nie wygląda pan na prawdziwego westmana. To futro jest przecież tylko przebraniem, a ta flinta… cóż to za śmieszne żelastwo! Plantator wziął strzelbę z rąk Sama i pokazał ją ze śmiechem Wilkinsowi. Ten dał mu ostrzegawczy znak, który małe, sprytne oczka trapera natychmiast zauważyły. — Pańskie mruganie nie jest konieczne, sir! Wiem już, jak powinienem postępować z tym człowiekiem. Jeżeli natychmiast nie położy mojej rusznicy na stole, poczuje moją pięść na swoich pożółkłych zębach. Wtedy z pewnością zauważy, kto stoi wyżej, on czy ja. Sam Hawkens jest dobrodusznym człowiekiem, ale tylko w stosunku do porządnych ludzi. — Ależ sir! — oburzył się Leflor. — Drogi chłopcze! Traper powiedział te słowa niezbyt głośno, ale za to dobitnie i spokojnym tonem. Jednakże cała jego postawa wskazywała na to, że za kilka sekund pięść Sama wyląduje na szczęce Leflora. Wilkins szybko wsunął się pomiędzy obu przeciwników, zabrał strzelbę z rąk Leflora i oddał ją traperowi. — Proszę, drogi sąsiedzie, tylko beż żadnych kłótni! Master Hawkens jest moim gościem; nic panu nie zrobił i dlatego nie widzę powodu, aby wszczynał pan z nim kłótnię. A teraz, master Hawkens, czy mógłbym zapytać o powód pańskiej wizyty? Leflor w milczeniu przyjął tą naganę, ale jego oczy błyszczały, zaś wyraz twarzy kazał oczekiwać, iż nie przyjmie spokojnie tej porażki. Almy, z pobladłą twarzą, opierała się o ścianę. Jej piękna twarz była pełna chłodu i miała nieprzenikniony wyraz. Kiedy napotkała szukające jej oczu spojrzenie Leflora, jeszcze bardziej ściągnęła brwi. Sam udawał, jakby tego wcale nie zauważył. — Jest mi to nawet bardzo na rękę, sir — odparł spokojnie. — Też nie mam czasu na czcze gadanie. Przybyłem tu, aby zapytać, czy jest może panu znany człowiek nazwiskiem Walker. — Walker? To dość często spotykane nazwisko. Słyszałem go już zapewne, nie mam jednak żadnego znajomego, który by się tak nazywał. — A Hopkins? — Też nie. — Hm. A więc nie odwiedził pana dziś rano nikt o takim nazwisku? — Nie. — Czy pozwoli pan, że zapytam, kto w ogóle dzisiaj pana odwiedził? — Nikt. Master Leflor jest pierwszym gościem, z którym dzisiaj rozmawiam. — Dziękuję. Ale mam do pana jeszcze inną sprawę. Czy mógłbym z panem porozmawiać w cztery oczy? — Oczywiście. Czy ta sprawa dotyczy pana? — Nie, wręcz odwrotnie — pana. — Może pan więc spokojnie o tym mówić. Nie mam żadnych tajemnic przed moją córką, a master Leflor jest moim sąsiadem i przyjacielem, który chyba będzie mógł się przysłuchiwać temu, co ma pan do powiedzenia. — Nie jest to takie pewne. Proszę pana jednak, abyśmy porozmawiali w cztery oczy. Może być przy tej rozmowie co najwyżej pańska córka. Czy jest tu może pokój, master Wilkins, w którym moglibyśmy porozmawiać, będąc pewni, że nikt nas nie podsłucha? — Tak, tuż obok. Leflor roześmiał się głośno. — Jeśli idzie o mnie, master Wilkins, to nie musi pan opuszczać tego pokoju! Jeśli nie ma się do mnie zaufania, to ja jestem tym człowiekiem, który powinien stąd wyjść. Udam się więc w tym czasie do ogrodu i proszę pana, aby wezwał mnie pan przez lokaja, kiedy tylko będziemy mogli dalej rozmawiać. Nie chciałbym stąd wyjeżdżać bez wspólnego podjęcia decyzji w naszej sprawie — dodał Leflor i wyszedł do ogrodu. Plantator przyjaźnie pogroził palcem traperowi. — Dorobił się pan wroga, master Hawkens. — Hm! Wszystkie łotry są wrogami uczciwego człowieka. Jeden mniej czy więcej, to obojętne, jeśli się nie mylę. Gdy zaś idzie o naszą sprawę, to chciałbym, aby właśnie master Leflor nic o niej nie wiedział. — Niech pan pamięta, że jest moim sąsiadem i że w takiej leżącej na uboczu okolicy jestem pod wieloma względami skazany na współpracę z innymi plantatorami! — Być może; ale ja po prostu nie ufam temu człowiekowi. Czy może mi pan przyrzec, że nic mu o tym nie powie, master? — Jeżeli pan tego żąda… tak. Ale czy pańska sprawa jest rzeczywiście tak ważna, master? — Nawet bardzo. Zaraz się pan o tym przekona. Czy znany jest panu niejaki Krwawy Jack? Plantator wyraźnie przeraził się słysząc to nazwisko. — Krwawy Jack? — odparł. — Och, znam go aż za dobrze! Co on ma z tym wspólnego? — Chce pana odwiedzić dzisiejszej nocy. — Wielkie nieba! To bardzo zła wiadomość! Wilkins zrobił kilka kroków po gabinecie, a potem zatrzymał się przed Samem. — Skąd pan o tym wie, sir? Przecież chyba tego panu nie powiedział? — A jednak, sam mnie o tym poinformował, hihihihi! Podsłuchiwałem go wczoraj wieczór, w lesie, cztery godziny drogi stąd. — Cóż to za wiadomość! Rzeczywiście jest bardzo ważna! Almy, moje dziecko, i co ty na to powiesz? Po sprzeczce sprowokowanej przez Leflora dziewczyna nie odezwała się ani słowem. — Uspokój się, papo — powiedziała teraz opanowanym głosem. — To byłoby naprawdę straszne, gdyby ten człowiek i jego kamraci na nas napadli. Teraz jednak wiemy, jakie środki bezpieczeństwa musimy podjąć. Master Adler z pewnością zrobi, co do niego należy, tak jak wtedy; i jeżeli grzecznie poprosimy Sama Hawkens, to może zostanie tutaj, aby użyczyć nam swego doświadczenia, szóstego zmysłu i swojej rusznicy. Nieprawdaż, master? Dziewczyna wyciągnęła w stronę Sama swą małą dłoń. Sam ujął ją dwoma palcami i przyłożył do swej myśliwskiej kurtki w miejscu, gdzie jak przypuszczał, powinno znajdować się jego serce. — Zostanę z wami, miss. Nie jestem przy tym sam; są ze mną jeszcze dwaj moi towarzysze, którzy mają się zwyczaj myć. Czytała pani o mnie, miss. Czy w gazecie nie było przypadkiem także nazwisk Dicka Stone’a i Willa Parkera? — Oczywiście. Oni są przecież zawsze z panem, stąd też nazywają was wszędzie „Liściem koniczyny”. — Tych dwóch też wam pomoże. — A więc są tutaj? — Yes. „Liść koniczyny” jest w komplecie, jeśli się nie mylę. Są w ogrodzie i czekają na mnie. — Dlaczego nie weszli razem z panem do środka? — Ponieważ tam są bardziej potrzebni; później z pewnością się tu pojawią. Czy ten niemiecki nadzorca jest dzielnym człowiekiem? — Możemy na nim polegać — odparł plantator. — To mój przybrany syn. Almy spojrzała na ojca pełnym wdzięczności spojrzeniem. — Poświęci dla nas swoje życie — dodała. — A więc chyba uda się nam załatwić tych łotrów. Teraz opowiem panu całą historię, master Wilkins. I Sam opowiedział o wszystkim, co wydarzyło się od poprzedniego wieczora. Ojciec i córka słuchali tej opowieści w wielkim napięciu. — A więc ten Walker znajduje się tutaj, na terenie mojej posiadłości? — zapytał Wilkins. — Ciekawe, czego on może chcieć? — W każdym razie, przyszedł tu z jakimś konkretnym zamiarem. Być może, odwiedzi pana. Czy mógłby mi pan przyrzec, że postara się go zatrzymać przy tej okazji tak długo, aż wrócę? — Oczywiście. Czy teraz pójdzie pan dalej jego tropem? — Musimy go dopaść za wszelką cenę. — A jeśli stracicie trop? — Z pewnością prowadzi on do Bommiego. — Bommy? Ach! Czy pan go zna? — Dopiero od pół godziny. Co to za człowiek? — To nader niewdzięczna i bardzo egoistyczna kreatura. Mój brat wyzwolił go i podarował mu nawet trochę ziemi. Zbyt leniwy, aby wyżywić się z pracy własnych rąk, zaczął handlować wódką. Aby nie sprowadził moich ludzi na manowce, zakazałem im kupować whisky u niego. Od tej pory usiłuje mi szkodzić na każdym kroku. Myśli pan więc, że Walker go odwiedził? — Dałbym za to głowę. — Musi go więc znać. — Niekoniecznie. Pytał dwie pańskie Murzynki, My i Ty, o kogoś, kto panu nie sprzyja, a one powiedziały mu o tym Bommym. Teraz wie pan już wszystko, master. Wraz z mymi towarzyszami pojadę odwiedzić tego Bommiego. Może uda się nam schwytać u niego naszego człowieka. — Kiedy pan znowu wróci? — Najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Potem będziemy mieli czas, aby omówić plan naszej obrony przed napadem tych łotrów. Ale niech pan nie wspomni o tym nikomu ani słówkiem! Murzyni to nader gadatliwi ludzie. Jeśli się o tym dowiedzą, podniosą piekielny hałas, który ostrzegłby Krwawego Jacka. A wtedy on zrezygnuje; byłaby to wielka szkoda. — Jednakże Leflor musi się o tym dowiedzieć. Chętnie przybędzie tu ze swymi ludźmi, aby nam pomóc. — Wtedy ja, Dick i Will wyjedziemy stąd. Nawiasem mówiąc, mam dziwne przeczucie, że ten Leflor wcale nie jest takim pańskim przyjacielem, jakiego udaje. Teraz niech pan spokojnie czeka na mój powrót. Potem zobaczymy, czy będzie nam potrzebna obca pomoc. Good bye, master Wilkins, good bye, miss Almy! * Jak powiedzieliśmy, Leflor udał się do ogrodu. Bardzo się rozgniewał z powodu Sama i płonął żądzą zemsty za poniesioną porażkę. Czegóż mógł chcieć ten zarozumiały traper od Wilkinsa? Leflor długo i bezskutecznie się nad tym zastanawiał. Spacerował więc wściekły po szerokiej, wysypanej żwirem ścieżce do chwili, gdy wyrwał go z zadumy odgłos zbliżających się kroków. Młody, prosto ubrany mężczyzna, którego pełna wyrazu twarz ocieniona była kapeluszem panama, nadszedł boczną ścieżką i o mało nie zderzył się z Leflorem; nie mógł go wcześniej zobaczyć, bo plantator zasłonięty był wysokim żywopłotem. Po twarzy Leflora przebiegł skurcz nienawiści. — Niech pan ma oczy otwarte, master Adler! A może jest pan ślepy? Adler szedł spokojnie dalej, nie odpowiadając na tę zaczepkę. — Ma pan watę w uszach, master? Adler przystanął i wolno się odwrócił. — Ach, więc pan mówi do mnie? — Naturalnie! Pańskie zachowanie wobec mnie jest tak niegrzeczne, że nie jestem w stanie go dłużej ścierpieć. Dlaczego mnie pan nie pozdrawia? Adler wzruszył lekko ramionami. — Dziwi mnie pańskie pytanie. Zawsze pana pozdrawiałem. Ponieważ jednak nigdy pan nie odpowiadał na moje pozdrowienia, zaprzestałem tego w końcu. — Ach, tak! — stwierdził ironicznie Leflor. — Żąda pan więc, aby plantator pierwszy pozdrawiał służącego! — Dlaczegóżby nie? Jeżeli tak bardzo zależy panu na pozdrowieniach „służącego”, które chce pan wymusić, to ten służący jest wobec tego na tyle ważną osobą, że i pan może go pozdrowić. — Nie mam ochoty sprzeczać się z panem na ten temat. Niech więc pan lepiej pójdzie do stajni i zatroszczy się o to, aby mój koń dostał obrok. — Nie chcę panu zabierać tej przyjemności i wolałbym, aby pan sam zatroszczył się o swego konia. Obaj mężczyźni stali blisko siebie, patrząc sobie prosto w oczy. Było jasne, że Leflor rozpoczął tę sprzeczkę dlatego, że nienawidził nadzorcy plantacji. Wiedział, że Adler traktowany był w domu właściciela jak przybrany syn, tym samym odgrywając dość ważną rolę. — Nie chce pan więc wykonać moich rozkazów? — W pańskim przypadku nie może być żadnej mowy o rozkazach. — Oho! Niebawem przekona się pan, że jest wręcz odwrotnie. Zięć master Wilkinsa potrafi złamać pańską dumę! Twarz Adlera zrobiła się odrobinę bledsza. — Nigdy pan nim nie zostanie! — Nie? A więc oświadczam panu, że właśnie poprosiłem o rękę Almy. — I został pan odrzucony? — Bardzo się pan myli. — Pshaw! Uważam pańskie słowa za zwykłe kłamstwo. Leflor cofnął się o krok. — Jak pan śmie! — syknął. — Ty przeklęty niemiecki psie! A masz! Chcąc uderzyć Adlera w twarz Leflor zamachnął się pięścią, ale przeszyła ona tylko powietrze; w sekundę później sam otrzymał potężny cios w żołądek, na skutek którego wylądował na ziemi. — O Jezu, o Jezu! — rozległy się dwa piskliwe okrzyki. Były to My i Ty, które wracały z gotowym praniem znad rzeki. By wcześniej dotrzeć do domu, wybrały boczną ścieżkę, którą przedtem szedł Adler. Usłyszawszy głosy, zatrzymały się i rozpoznały sprzeczających się mężczyzn. Zrozumiały każde słowo, i kiedy ujrzały padającego na ziemię Leflora, wydały pełen przerażenia okrzyk. Tylko z dużym trudem Leflorowi udało się podnieść z ziemi. Mimo to, natychmiast chciał się znowu rzucić na Adlera, który spokojnie oczekiwał ataku w postawie bokserskiej. Kiedy plantator zauważył, że jego porażka miała świadków, wybrał pośpieszny odwrót w zarośla. Adler wzruszył z pogardą ramionami. — Co tu robicie? — ofuknął Murzynki. — Podsłuchiwałyście nas! — O nie, massa! Nie podsłuchiwałyśmy — zaczęła się bronić Ty. — Wracałyśmy znad rzeki, zupełnie przypadkowo. — Czy słyszałyście i widziałyście wszystko? — Tak. Massa Adler jest silnym bohaterem. O Jezu! Massa Leflor potoczył się na ziemię jak pies, który wypadł z okna. Wyobrażając sobie tą scenę My i Ty głośno się roześmiały. — Starajcie się więc szybko dotrzeć do kuchni! — rozkazał Adler. — 1 zakazuję wam, abyście komukolwiek o tym opowiadały! Jeśli to wypaplacie, będzie źle. A więc macie milczeć! — Będziemy milczeć, massa, bardzo milczeć! Dziewczęta wzięły swoje kosze z praniem i pokłusowaly w stronę kuchni. Znalazły w niej Almy. Musiała zostawić ojca samego z Leflorem, który wrócił ze spaceru, i zaczęła szukać sobie zajęcia, aby odwrócić myśli od mającego nastąpić napadu. — Już wróciłyśmy, miss Almy! — zawołała już u progu My. — Długo was nie było — skarciła je ich pani. — Powinnyście już dawno skończyć pranie! — Wcześniej? My i Ty nie mogły skończyć wcześniej. Miały dużo innych zajęć i pracy. — A cóż to były za inne zajęcia? — Najpierw nadpłynął mężczyzna w indiańskim czółnie. Potem przyszedł ten człowiek w myśliwskiej kurtce. A potem dwóch mężczyzn wysokich jak bambusowe tyczki. I w końcu ta kłótnia między massa Leflor i massa Adler. Alma Wilkins nadstawiała ucha. — Kłótnia między massa Leflorem i massa Adlerem? — Tak. Massa Leflor obraził massa Adlera. Powiedział, że massa Adler ma go pozdrawiać pierwszy, słuchać jego rozkazów i opiekować się jego koniem. Massa Leflor powiedział, że jest zięciem massa Wilkinsa. Massa Leflor dostał zgodę massa Wilkinsa. Almy zrobiła się czerwona jak burak. — Kto tak powiedział? . — Massa Leflor. — Do massa Adlera? — Tak. — Co odpowiedział massa Adler? — Powiedział, że to kłamstwo. — Bo jest to kłamstwo. — Wtedy massa Leflor bardzo się rozgniewał i chciał uderzyć massa Adlera. Massa Adler był jednak o wiele szybszy i trafił massa Leflora w brzuch tak silnie, że ten zrobił koziołka i upadł na ziemię. O Jezu, jakie to było piękne! — A co się stało potem? — Zaczęłam krzyczeć i Ty zaczęła krzyczeć. Wtedy ten niedobry massa Leflor uciekł. Massa Adler podszedł do nas i rozkazał nam, żebyśmy o tym nikomu nie opo… o Jezu, a ja właśnie o tym opowiedziałam! Źle się to dla nas skończy! — Uspokój się! Nic się wam nie stanie, ale nie mówcie o tym nikomu więcej! Jednakże w dwie minuty później My była już u Nero, czarnego woźnicy, który był jej narzeczonym i gestykulując żywo, opowiedziała o wszystkich swoich dzisiejszych przeżyciach. Wkrótce potem w kuchni zjawił się służący, aby poprosić miss Almy do ojca. Wilkins przyjął córkę z miną pełną troski, wzruszenia i napięcia. — Usiądź, drogie dziecko! — poprosił. — Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Plantator założył nogę na nogę i kilkakrotnie pogładził się po czole, jak gdyby miał kłopoty ze znalezieniem słów. Almy stała nadal spokojnie. — Wiem, co chcesz mi powiedzieć. — To będzie raczej trudne. — Z pewnością. Jest ci nieprzyjemnie o tym mówić. Chciałabym cię więc poprosić, abyś potraktował tę sprawę możliwe swobodnie. — Mówisz o czekającym nas nocnym napadzie. Och, sprawia mi on w tej chwili najmniejszy kłopot, bowiem jest coś innego, o wiele bardziej kłopotliwego, mianowicie… — …moje małżeństwo — wpadła mu w słowo Almy. Wilkins drgnął wyraźnie zaskoczony. — Co? Ty wiesz o tym? — Tak. Leflor od dawna o tym myślał. Jego dzisiejsze zachowanie kazało mi przypuszczać, że w końcu będzie chciał porozmawiać z tobą o swych zamiarach. — I tak też uczynił — odparł z wyraźną ulgą plantator, widząc jak swobodnie Alma potraktowała ten problem. — I co mu odpowiedziałeś? — Jeszcze nie podjąłem decyzji. Musiałem najpierw porozmawiać z tobą. Bez twojej zgody nie oddam twojej ręki żadnemu mężczyźnie. — Na kiedy się z nim umówiłeś, aby przekazać mu moją decyzję? — On jest tu jeszcze. Prosił o natychmiastową odpowiedź. Czeka na nią w salonie. — Bardzo mu się śpieszy — roześmiała się ironicznie dziewczyna. — Odpowiem mu więc natychmiast. Zaskoczony ojciec schwycił rękę córki. — Czy rzeczywiście tak chętnie chcesz mu dać swoją odpowiedź? Tego nie przypuszczałem. Ileż prawdy jest w słowach, że kobiety są nieobliczalne. Myślałem, że znam cię dobrze, ale jak widać, myliłem się. — Tak, myliłeś się, papo, ale w całkiem innym sposób, niż sądzisz. Chodźmy więc! Almy weszła z ojcem do salonu, w którym Leflor czekał na nich przy oknie. Myślał jeszcze zapewne o Adlerze, bowiem jego czoło pokryte było groźnymi zmarszczkami. Słysząc wchodzących odwrócił się; kiedy ujrzał uśmiechającą się piękną dziewczynę trzymającą ojca za rękę, wyraz jego twarzy zmienił się całkowicie. — Tak szybko! — wykrzyknął. — Oczywiście, pozwalam sobie potraktować ten fakt jako szczęśliwy znak dla mnie! Czy mogę mieć nadzieję? — zapytał i chciał ująć dłoń dziewczyny; ona jednakże cofnęła się szybko o krok. — Powoli, master Leflor. Najpierw niech mi pan powie, czego pan oczekuje? — Że zdecyduje się pani zostać moją wybranką. — Jeśli pan ma nadzieję mnie posiadać, to znaczy że mnie pan jeszcze nie posiada? — Niestety, nie. — Dlaczego więc twierdzi pan wobec innych ludzi, że otrzymał pan już moją zgodę? Almy spojrzała na niego przy tym tak ostro, że Leflor musiał spuścić oczy. — Ja miałbym tak twierdzić? Wobec kogo? — Oświadczył pan to master Adlerowi. — Ach, więc ten pozbawiony honoru człowiek wygadał się! — Nie, nie powiedział ani słowa na ten temat. Świadkami pańskich słów i pańskiej porażki były My i Ty; opowiedziały mi o tym natychmiast. Czy uważa mnie pan za tak tani towar, że wystarczy tylko sama pańska dobra wola, abym stała się pańską własnością? Bardzo się pan wobec tego pomylił. Słowa, które wypowiedział pan do Adlera są nie tylko kłamstwem, ale nawet obrazą dla mnie. Nie mogę więc, co oczywiste, należeć do człowieka, który mnie obraża. Pomijając miłość, musiałabym przynajmniej szanować tego, z którym zwiążę swoje życie; a wobec pana nie odczuwam nawet szacunku! Leflor nie przerwał Almy ani słowem. Patrzył się na nią tylko z niewiarygodnym zaskoczeniem. — Czy ja dobrze słyszę? — zapytał zbity z tropu. — A więc, odmawia mi pani swej ręki? — Tak, z całkowitym przekonaniem. Leflor na próżno szukał słów. Był tak pewny, że Almy się zgodzi, że nie potrafił znaleźć się w tej niemożliwej dla niego sytuacji. Zmylony wesołością Almy Wilkins był święcie przekonany, że potajemnie kochała ona Leflora. Jej odpowiedź zaskoczyła go i zasmuciła jednocześnie, jednakże bez sprzeciwu podporządkował się życzeniu swego jedynego dziecka. Teraz poczuł nawet ulgę i skinął głową z aprobatą. — A więc ma pan, czego chciał — powiedział lodowato do Leflora. — Był pan zbyt nieostrożny. Za duża pewność siebie kończy się często źle. Muszę szczerze przyznać, iż całkowicie rozumiem decyzję i sposób myślenia mej córki. Pańska nierozważność i zbytni pośpiech przykro nas zaskoczyły. A ich konsekwencje nie zostaną, niestety, panu oszczędzone. Dopiero w tym momencie Leflor pojął, że rzeczywiście przegrał na całej linii. Jego oblicze nabrało zielonkawego koloru; policzki zapadły się, a długie, kościste palce nerwowo głaskały surdut. — Czy pamięta pan jeszcze dokładnie wszystko, co panu przedtem powiedziałem, master? — Tak, pamiętam — odparł Wilkins czyniąc jednakże wrażenie, że przypomina sobie o tym z trudem. — Wydawało się wtedy, że jest pan przekonany, że pańska córka przyjmie moje oświadczyny! Przyrzekł mi pan również, że spróbuje ją przekonać! Bardzo szybko zmienił pan poglądy. Oby pan tego nie żałował! A może życzy pan sobie trochę czasu na zastanowienie? Przyjadę więc jutro jeszcze raz. — Dziękuję, sir! Po tym, co się wydarzyło, nie widzę powodu, abym się nad tą kwestią zastanawiał. Nasza decyzja jest aktualna. — Tak — powtórzyła za ojcem Almy. — Nasza decyzja pozostaje w mocy. Rozwścieczony Leflor zrobił krok w stronę plantatora. — A więc… — parsknął gniewnie. — Każdy jest kowalem swego losu. Nie powiem wam nic więcej, poza tym, że niebawem tego pożałujecie. Wtedy na próżno będziecie prosić mnie o pomoc! — i z wysoko uniesioną głową Leflor opuścił salon. Ojciec i córka milczeli do chwili, kiedy usłyszeli stukot kopyt odjeżdżającego konia. — Odjechał! — stwierdził Wilkins z głębokim westchnieniem. — Czyżbyś się tym zmartwił, papo? — Ach, nie. Ale jeszcze przed pięcioma minutami nie oczekiwałem takiego zakończenia sprawy. — Leflor twierdził, że miałeś zamiar mnie przekonywać! — To prawda, przyrzekłem mu to, mimo iż i ja niespecjalnie go cenię. Jednakże po jego zachowaniu sądziłem, że nie jest bez szans na przyjęcie oświadczyn. Znalazł również sposób, abym sądził, że ten związek będzie z korzyścią dla nas. Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona. — Jakiż to był sposób, papo? — Wiesz o tym, że podczas wojny secesyjnej byłem zwolennikiem stanów północnych, zaś wszyscy właściciele ziemi w tej okolicy jeszcze do tej pory są przekonanymi południowcami. Stanowiący wyjątek mogą dzięki intrygom łatwo stracić wszystko, co mają. W swej gorliwości dla dobrej sprawy poniosłem wtedy sporo ofiar i uczyniłem coś, o czym nikt tutaj nie powinien wiedzieć. W jaki sposób Leflor dowiedział się o wszystkim, nie jestem w stanie pojąć; wie on jednak wystarczająco wiele i może mi bardzo zaszkodzić. — Czyżby ci tym groził, na wypadek, gdybym mu odmówiła ręki? — Tak. — Masz więc tym samym najlepszy dowód na podłość jego zamiarów. Wolę raczej pójść żebrać, aniżeli zostać żoną takiego łotra! — Nie wiesz jeszcze, co to bieda, Almy! — Potrafię ją znieść z godnością, za to nie mogłabym przeżyć faktu, iż jestem żoną takiego człowieka. A poza tym, papo, nie jesteśmy biedni. — Ale on może nas zniszczyć! — Więc sprzedamy plantację i wyjedziemy stąd! Wilkins westchnął głęboko i potrząsnął głową. Na sercu leżało mu jeszcze jedno zmartwienie, ale nie był w stanie obciążyć nim sumienia swego dziecka. Czyż miał jej powiedzieć także o tajemnicy, która pozbawiłaby ją spokoju? Nie, a przynajmniej na razie nie. Jeszcze nie teraz… ciągle tak sobie powtarzał, a jednak musi przyjść kiedyś czas, kiedy zostanie zmuszony do tego, by jej wszystko powiedzieć. Co czynić? Wilkins otrząsnął się z dręczących go myśli; czuł się zbyt słaby, by dalej się nad tym zastanawiać. Almy objęła ojca i przytuliła głowę do jego piersi. — Myślisz więc, że postąpiłam słusznie? — Zupełnie słusznie i całkowicie uczciwie, moje dziecko. — Tak samo będziesz o mnie myślał dzisiejszej nocy, kiedy będziemy musieli odeprzeć napad tych bandytów. Czy mister Adler wie już o nim? — Nie. Jeszcze go dzisiaj nie widziałem. Przyślij go do mnie, gdy go zobaczysz! Almy wyszła z pokoju. Zamykając drzwi usłyszała jakiś szelest i zobaczyła Adlera wychodzącego ze swego pokoju. — Master Adler! Zarządca zatrzymał się i pełen szacunku zdjął kapelusz. — Czy pani coś rozkaże, miss Almy? Adler zawsze zachowywał się i rozmawiał z nią w taki pełen szacunku sposób. Sprzeczność między jego oddaniem i pewnością siebie w innych sytuacjach zawsze peszył Almy, gdy znalazła się w jego pobliżu. — Chciałam pana prosić, aby pan wykonał pewne drobne polecenie mego ojca — powiedziała. — Bardzo chętnie, miss Almy. Dziewczyna stała w hallu przed drzwiami i przy ostatnich słowach cofnęła się wolno o krok i weszła z powrotem do salonu. Adler oczywiście ruszył za nią. Sądził przecież, że otrzyma od niej jakieś polecenie. Jej zmieszanie rosło jeszcze bardziej, gdy Adler zamknął za sobą drzwi. Stał teraz i oczekiwał na polecenia. Co miała uczynić? Powiedzieć o tym, że ma się zgłosić do ojca, mogła i w hallu. Dlaczego pozwoliła mu wejść razem z sobą do salonu? Teraz było już za późno, by go odsyłać. Mogłoby go to zranić lub zdradzić jej zakłopotanie. Obawiała się obydwu tych rzeczy. Musiała więc szybko wymyślić coś innego. Rozejrzała się wokół szukając ratunku, chciała odkryć jakiś przedmiot, który by jej w tym pomógł… I znalazła! — Almy, Almy, moja Almy! — zawołała na zewnątrz papuga. Tak, papuga była teraz jej jedynym ratunkiem. — Master Adler, czy pan się zna na or… or… or… Jak brzmiało to słowo? To piekielnie nieprzyjemne, gdy człowiek zna pierwszą sylabę jakiegoś słowa i nie może sobie przypomnieć czterech pozostałych. Adler usłyszał okrzyk ptaka i wiedział już, o co jej idzie. — Ornitologii? Czy o to słowo pani chodziło? — pomógł jej. — Tak, miałam na myśli ornitologię. — Przedtem dużo zajmowałem się ptakami. — Czy papugami też? — Również. — Pan wie wszystko; od dawna już to u pana podziwiałam. A teraz wie pan nawet, co… Almy przerwała przestraszona, jako iż nie miała pojęcia, o co należało zapytać się dalej. — Na jakie choroby może chorować papuga? — uśmiechnął się zarządca. — Tak, to też wiem. Czy pani papuga jest chora, miss Almy? Jej rzęsy zatrzepotały, a oczy spojrzały na niego z wdzięcznością. — Niestety, tak. Bardzo się martwię o to kochane stworzenie. — Może uda mi się pomóc, miss Almy. — Czy mam ją tu przynieść? — Bardzo proszę! Almy wyszła. Na zewnątrz zatrzymała się jednak i położyła rękę na sercu. Wielkie nieba, pomyślała, co ja mam teraz począć? Ta papuga jest przecież całkiem zdrowa. Którą chorobę mam wybrać? Nie mam pojęcia. Z wahaniem zdjęła ptaka wraz łańcuszkiem z jego pręta i zaniosła go do Adlera. — Oto on. Adler przyjrzał się małemu pacjentowi. — Nicpoń, nicpoń! — zawołała papuga. — Idź sobie, idź! — Bardzo ci dziękuję, kochana! — roześmiał się Adler. — Czy dokładnie obserwowała pani tego chytrusa? Wie pani, co jej jest? — Tak, całkowicie — wyrwało się dziewczynie. Adler skinął głową w zamyśleniu. — Zobaczmy więc, czy moja diagnoza będzie się zgadzała z pani. Uważam mianowicie pani ulubienicę za bardzo nerwową. — Tak, tak! — wykrzyknęła z ulgą Almy. — To biedactwo ma bardzo słabe nerwy. Obawiam się jednak, że nie ma na to żadnego lekarstwa. — Dlaczegoż to? — Papa powiedział kiedyś, że bardzo trudno jest wyleczyć nerwicę, jeśli już ktoś raz na nią zachorował. — To prawda, ale w przypadku ludzi. Papugi jednakże mają o wiele silniejsze nerwy od człowieka. — Jaki środek mógłby jej więc pomóc? — Aby to wiedzieć, musimy najpierw poznać przyczynę choroby. Na skutek pewnego rodzaju emocji nerwy doznają osłabienia. — Tak, to prawda! — Jakiego rodzaju były to więc emocje? — Ona nie znosi monsieur Leflora i zawsze, kiedy go widzi, ogarnia ją wielkie wzburzenie. — Och, jaka szkoda! — Dlaczego szkoda? — Ponieważ w tej sytuacji nie można pomóc ptakowi. Nie wolno przecież wyrzucać za drzwi przyjaciela z powodu jakiejś papugi! — Moja papużka jest mi bardziej miła od tego sąsiada. — To całkiem możliwe. Ale mimo to nie może być pani z tego powodu nieuprzejma wobec Leflora. — Będę taka, jeśli pomogę tym mej papużce. Leflor nigdy tu już nie przyjdzie. Powiedziałam o tym przed chwilą. — A pani ojciec? — Był przy tym i przyznał mi rację. — I wszystko to z powodu papugi? Mówiąc to Adlerowi zadrżały kąciki ust i to tak wyraźne, że Almy to zauważyła. — Tak, z powodu papugi — odparła chłodno. Wyraz twarzy Adlera natychmiast się zmienił. — Czy rzeczywiście oddaliła pani Leflora tylko z powodu nerwowości ptaka? — zapytał pochylając się ku niej. Almy spojrzała mu prosto w oczy, jej spojrzenie na moment wypełniło się ciepłem. Jej dusza zatęskniła nagle za nim. W tej sytuacji nie była w stanie utrzymywać dalej pozorów. — Nie. Papuga wcale nie jest chora. Wiedział pan o tym, master Adler, nieprawdaż? — Tak, jest całkowicie zdrowa! — A ja nie znoszę Leflora. To zły człowiek. Odszedł stąd i nigdy tu już nie wróci. Bogu niech będą dzięki! W tym momencie papuga zatrzepotała skrzydłami, jakby gdyby ucieszyła się ze zmiany tematu rozmowy. — Adler, Adler! — zawołała. — Mon amant, mon bien–aime ol’ es–tu? Almy chciała się w tej chwili zapaść pod ziemię. Po twarzy zarządcy przepłynął dziwny cień. — Och, ona bardzo tęskni za orłem swym towarzyszem z werandy! Najlepiej będzie, jeśli ją tam zaniesiemy. Westchnienie ulgi wyrwało się z ust Almy. Natychmiast zaniosła papugę na werandę. Kiedy wróciła, wyciągnęła dłoń do zarządcy. — Czy gniewa się pan na mnie, master Adler, za ten żart, na jaki pozwoliłam sobie z papugą? Zamiast odpowiedzi Adler schwycił jej dłoń i mocno uścisnął. — Rzecz wyglądała tak — kontynuował szybko Almy — że miałam pana wysłać do ojca, gdybym pana spotkała. Kiedy nagle zobaczyłam pana przed sobą, nie potrafiłam od razu znaleźć odpowiednich słów. Adler spojrzał na nią dziwnym wzrokiem. Dziewczyna poczuła to spojrzenie głęboko w swym sercu i zaczerwieniła się. — Czego chciał ode mnie pani ojciec? — Nie wiem. Ale prawdopodobnie idzie o to, by oddał pan kilka dobrze wymierzonych strzałów, jak wtedy, gdy celował pan do brata Krwawego Jacka. — Na Boga! Chyba nie wydarzy się nic podobnego? — Nawet dokładnie to samo! Krwawy Jack jest w pobliżu i ma zamiar zemścić się dzisiejszej nocy… — Well! I pani mówi mi to dopiero teraz? I tak spokojnie? — A więc sądzi pan, że nie obejdzie się bez zaciętej walki? — Tak myślę. — Mój Boże! Mój biedny papa! Z pewnością będzie walczył razem z nami! — Może uda mi się wszystko tak ułożyć, aby nie znalazł się w niebezpieczeństwie. — Och, gdyby mógł pan to sprawić! — Ależ bardzo chętnie. — Dziękuję panu. Ale… czy pan również będzie mógł uniknąć niebezpieczeństwa związanego z walką? Adler z uśmiechem potrząsnął przecząco głową. — To niestety nie będzie możliwe, miss Almy. Czyżby mógł tchórzliwie ustąpić pola tym łotrom? — Nie, nikt nie może nazwać pana tchórzem, ale nie powinien się pan narażać na niebezpieczeństwo! Adler machnął pogardliwie ręką. — Dlaczego? Ludzkie życie jest tylko wtedy coś warte, gdy ma wartość także i dla innych ludzi. — Nie potrafię sobie wyobrazić, że pańskie życie nie ma wartości dla innych ludzi! Niech pan pomyśli o swoich krewnych! Czy zapomniał pan już, że sens pańskiego życia leży w tym, aby odnaleźć matkę i rodzeństwo? Cień smutku przebiegł po twarzy Adlera. — Czy kiedykolwiek uda mi się osiągnąć ten cel? Aby wykonać ten plan, konieczne są sumy, jakich nie mam i długo jeszcze nie będę posiadał. Myślałem już, aby wyruszyć na poszukiwanie złota i w ten sposób szybko dojść do większego majątku. Ale oznaczałoby to jednocześnie zamianę pewnego, choć skromnego zarobku, na całkowicie niepewne bogactwo, zaś mój zdrowy rozsądek sprzeciwia się takim próbom. — I ma pan całkowitą rację. — Być może. Ale niech pani sama powie: czy ja mogę tu dojść do bogactwa, którego potrzebuję, aby osiągnąć cel mego życia? Tak mija rok za rokiem; czy moje życie ma wobec tego jakąś wartość? — Są jeszcze inni ludzie, którzy nie życzą, aby trafiła pana jakaś kula. — Któż mógłby to być? — Ja na przykład. — Pani? — Tak — odparła odważnie Almy. — Byłabym bardzo smutna, gdyby się panu coś przydarzyło. Jego twarz zadrżała. Adler w milczeniu przycisnął jej dłoń do swych warg. — Uczyniła mnie pani szczęśliwym swymi słowami. Niech pani pomyśli kiedyś o tej chwili, kiedy nie będę już z panią… — Chyba nie chce pan wyjechać? — wykrzyknęła przerażona. — Nie, ale moja przyszłość leży w ręku Boga. Nikt nie wie, co może się wydarzyć w następnej chwili. Jeżeli kiedyś nie będę w pani pobliżu, zaś pani pomyśli o mnie przez moment, to niech pani będzie przekonana, że moje życie należy do pani. Powiedziawszy to, puścił jej dłoń, i w następnej chwili wybiegł z pokoju. Dziewczyna opadła na jeden z foteli i ukryła twarz w rękach. Przez długi czas siedziała w ten sposób bez ruchu. Adler miał dziwny nastrój. Kochał i wiedział, że jest kochany. Ale czy mógł wypowiedzieć to decydujące słowo? Sercem znalazł się po drugiej stronie oceanu i pomyślał o smutnym i nieznanym losie rodu Adlerhorstów. Należał do tej rodziny, mimo iż tu, w Ameryce, gdzie własna siła, a nie urodzenie czyni człowieka tym, kim jest, postanowił skrócić swe nazwisko i opuścić tytuł barona. Mimo to czuł się jednak nadal całkowicie związany z zaginioną rodziną. Los sprzyjał mu, chyba jako jedynemu z pozostałych członków rodu Adlerhorstów. Czy więc nie było jego obowiązkiem uczynić wszystkiego co było możliwe w ludzkiej mocy, by odnaleźć matkę i rodzeństwo, o ile w ogóle jeszcze żyją? Czy zanim to uczyni, mógł myśleć tylko o swoim własnym szczęściu? W CHACIE MURZYNA Pożegnawszy się z plantatorem i jego córką, Sam Hawkens wrócił do Dicka i Willa. — Gdzieś ty tkwił? — burknął pełnym wyrzutu tonem Will. — Czekamy tu już całą wieczność, a nawet dwie wieczności. Zapewne zagapiłeś się na śmierć na tą małą, z którą rozmawiałeś na werandzie? — Tak. Bardzo szybko to poszło, hihihihf! Pierwsze spojrzenie, miłość, wyznanie uczuć, zaręczyny, wszystko za jednym zamachem. Pójdzie ze mną na Zachód jako moja sąuaw, jeśli się nie mylę. Będziecie musieli mi to wybaczyć! — Nie gadaj bzdur! — Patrzcie tylko na tego greenhorna\ Bzdury… Pod skalpem Sama Hawkensa nie ma miejsca na żadne bzdury! — Czy zwróciłeś uwagę właścicielowi plantacji na dzisiejszy wieczór? — Myślisz może że opowiadałem mu o twojej babce? Niebawem wrócimy do niego, aby odbyć naradę wojenną! Teraz jednak poszukamy naszego dobrego przyjaciela, master Walkera. Idziemy! I ruszyli, prowadzeni przez Sama. Hawkens był doskonałym tropicielem. Po upływie ponad dwóch godzin, na uczęszczanej drodze, potrafił odnaleźć ślady pozostawione przez uciekającego przestępcę. W ten sposób wydostali się z ogrodu i dotarli do plantacji trzciny cukrowej przeciętej w połowie drogą. Daleko na horyzoncie rozpościerał się gęsty las; na jego przedpolu rosły gęste zarośla. To właśnie tam nasza trójka dostrzegła chatę Bommiego. Sam Hawkens zatrzymał się, przyjrzał się okolicy i kilkakrotnie skinął głową w głębokim zamyśleniu. — Bez wątpienia jest to chata tego Negra — mruknął bardziej do siebie, aniżeli do swych przyjaciół — zaś ta droga zaprowadzi nas prosto do niego. Jeżeli nią pójdziemy, z pewnością dostrzegą nas z daleka, a wtedy Walker umknie. Musimy się więc skradać bokiem. Najlepiej będzie jeśli obejdziemy plantację dookoła. Jest otoczona zaroślami, i jeżeli będziemy się ich trzymać blisko, nie zauważą nas, jeśli się nie mylę. Chodźmy więc! Dick i Will ruszyli za nim bez sprzeciwu i już nie niecałym kwadransie ukryli się na skraju gęstych zarośli, skąd można było dokładnie obserwować tylną ścianę chaty, a nawet wziąć ją pod ostrzał. Chata znajdował się w odległości około osiemdziesięciu kroków. Przestrzeń między tropicielami a chatą była gęsto porośnięta krzewami. — Zostaniecie teraz tutaj! — rozkazał Sam. — Ja podejdę bliżej i postaram się dotrzeć do krzaków rosnących naprzeciwko drzwi. Jeśli zobaczycie, że znalazłem się w niebezpieczeństwie, wyślijcie mi kilka kulek na pomoc. Sam wyszedł ze swej kryjówki i ostrożnie, od krzaka do krzaka, czołgał się, aż dotarł do zarośli znajdujących się co najwyżej w odległości sześciu kroków od wejścia do chaty. Był to dziki bez, porośnięty na dodatek dzikim winem; nawet w środku dnia stanowił on doskonałe schronienie. Sam Hawkens błyskawicznie zniknął w zaroślach. Zamaskował się przy pomocy gałązek tak doskonale, że mogło by go odkryć tylko oko doświadczonego westmana. Chata zbudowana była z potężnych pni, podobnie jak dach. W każdej z jej czterech ścian znajdował się mały otwór służący za okno. Drzwi do chaty, jak to często można było spotkać w tej okolicy, znajdowały się w tylnej ścianie. Otwierały się na zewnątrz, podobnie jak okiennice zbite z grubych, podwójnie złożonych desek. Sam Hawkens przyjrzał się temu bardzo dokładnie. — Hm — burknął pod nosem. — Dobrze, że drzwi i okna otwierają się na zewnątrz. Można je zablokować i uwięzić w ten sposób mieszkańców chaty jak wodne szczury w ich norach na brzegu. Zaraz… — przerwał nagle, bowiem drzwi chaty otwarły się. Wyszedł z nich Murzyn, który rozglądając się uważnie, ostrożnie obszedł chatę dookoła. — Wszystko w porządku — zawołał do wnętrza, kiedy powrócił z drugiej strony. — Nie widać nikogo w okolicy. Wychodź, Danielu! Na progu chaty ukazał się drugi Murzyn ubrany w pasiasty, biało–niebieski strój. Był bosy i bez nakrycia głowy. Zatrzymał się na progu i ostrożnie również rozejrzał się wokół. — To głupio, że nawet u ciebie nie można porozmawiać spokojnie — mruknął gniewnie. — Kto to jest ten człowiek u ciebie? — To cię nic nie obchodzi. Przekazałeś mi wiadomość; wezmę w tym udział i jeżeli masz mi jeszcze coś do przekazania, powiedz to teraz. Tamten w chacie nie usłyszy tego. — Czy będzie tu jeszcze dzisiaj wieczór? — Nie sądzę. — To dobrze. Nie potrzebujemy żadnych świadków. Nasz pierwotny plan był doskonały, ale kapitan go zmienił. Ponieważ znam cię dobrze, a ty z kolei kilkakrotnie już nam pomogłeś w innych sprawach, zostałem do ciebie wysłany, aby dowiedzieć o wszystkim. Przyjedziemy tu punktualnie o dziewiątej. — A kiedy zaczniemy całą akcję? — To zależy od okoliczności; sygnał da sam Krwawy Jack. Masz wystarczająco dużo whisky? — Więcej aniżeli zniosą wasze gardła. — To dobrze. Pozbądź się więc tego człowieka, abyśmy wieczorem byli tutaj sami. Powiedziawszy to. Murzyn ruszył w kierunku lasu. Gospodarz chaty, Bommy, postał jeszcze chwilę na zewnątrz, a potem wszedł do środka. Sam Hawkens uznał, że na razie nie jest wskazanym wdzierać się siłą do chaty. Był przekonany, że Walker znajduje się wewnątrz i nie chciał dopuścić do walki, która by mogła zniweczyć cały jego plan. Dlatego wyczołgał się ze swej kryjówki i skradając się, obszedł chatę dookoła, by sprawdzić, czy nie słychać jakichś podejrzanych odgłosów. Jednakże wokół panowała cisza. Sam powrócił do drzwi, przycisnął się do ściany i gestem ręki przywołał swych przyjaciół. Jednocześnie dał im gestami do zrozumienia, aby starali się dotrzeć do niego niezauważeni. Jednakże dla Willa Parkera te przygotowania trwały zbyt długo; nie lubił takiej nadmiernej ostrożności i był zwolennikiem szybkiej i gwałtownej reakcji. — Teraz to już chyba obojętne, czy nas zauważą czy nie — zrzędził. — I tak przecież mamy zamiar wejść do środka, a wtedy wszystko co tam jest, będzie nasze. — Sam będzie niezadowolony. — Pshaw! Jest zbyt ostrożny. Znowu stracił mnóstwo czasu, i na co? Leżał w zaroślach i gapił się tylko na tego starego Murzyna. To śmieszne! I z tymi słowami, nie kryjąc się, ruszył w stronę chaty. Dickowi nie pozostało nic innego, jak tylko pójść w jego ślady. Nie dotarli jeszcze do Sama, gdy drzwi chaty, o które był oparty, zostały z hałasem zaryglowane od wewnątrz. — Do diabła! — syknął Sam Hawkens. — Co wam wpadło do głowy, żeby przyjść tak otwarcie? Myślicie może, że w tej budzie zrobiono te okienka tylko po to, żeby zajrzeć do środka? Jej mieszkańcy też wszystko widzą. Jeżeli ktoś chce schwytać ptaka, musi go podejść ukradkiem, a nie tak otwarcie, jak to zrobiliście, jeśli się nie mylę! — Ptaszek, którego chcemy złapać, przecież nam już nie umknie. Mam nadzieję, że jest w tej starej klatce — Will Parker wskazał przy tym gniewnym ruchem na chatę. — Tak, jesteś bardzo mądry, stary Willu! — zadrwił Sam Hawkens. — A jak go chcesz schwytać? — Po prostu wejdziemy do środka, a potem wyprowadzimy. — Takiemu wielkiemu greenhornowi otworzą drzwi już choćby z samego współczucia i oczywiście później, serdecznie zaproszą cię do środka. Hihihihi! — Jeśli nie, to wysadzimy drzwi! — Spróbuj tylko! Nie mam nic naprzeciw, jeśli chcesz dostać kulkę w łeb. — Sądzisz więc, że Murzyn może strzelać? Nie odważy się. — Pshaw! Jest właścicielem tej chaty i może otwierać jej drzwi tylko temu, komu ma ochotę otworzyć. Gdybyście zachowali konieczną ostrożność, to dawno już bylibyśmy w środku i mieli naszą rybkę w sieci. — Czy on jest tam naprawdę? — Tak. Tych dwóch, których właśnie podsłuchiwałem, mówiło o tym. — Kim był ten drugi czarnuch? Zapewne jakiś Murzyn od Wilkinsa? — Good luck! Oby wielki Manitou rozjaśnił twoją makówkę! To był Murzyn należący do bandy Krwawego Jacka, którą podsłuchiwałem wczorajszej nocy. Natychmiast go rozpoznałem po tym jego pasiastym ubranku. A gdybym go nie poznał, to i tak wiedziałbym natychmiast, w czym rzecz. Rozmawiał z Bommym o Krwawym Jacku. Gdyby przeczuwali, że stary Sam Hawkens ich podsłuchuje, to trzymaliby buzie na kłódkę. Will Parker spuścił głowę, za to Dick Stone wysłuchawszy szczegółowej relacji starego trapera uśmiechnął się, kiwając potakująco głową. — To świetnie, że wszystko słyszałeś, Samie! — Nic możemy jednak dać poznać po sobie, że wiemy o czym rozmawiali! W przeciwnym razie nasz plan spali na panewce. — Jak jednak dostaniemy się teraz do chaty? — Trzeba spróbować, aby nas sami wpuścili. — No to zapukaj! Na twarzy Sama Hawkensa pojawił się wyraz zdziwienia. — Ja? — zapytał. — Oszaleliście? Myślicie, że tych dwóch w chacie, widziało mnie tak dokładnie jak was? — Ale słyszeli naszą rozmowę? — Uznają, że to była rozmowa między wami. Nie wiedzą, że Sam Hawkens jest tu także osobiście. Tak więc pukanie to wasza sprawa i jeżeli rokowania nie skończą się dobrze, odejdziecie stąd tak otwarcie, jak przyszliście! Przypuszczam, że jeden z nich pójdzie za wami, by sprawdzić, czy rzeczywiście stąd odeszliście. Ja w tym czasie szybciutko wejdę do środka i obejmę chatę w swe posiadanie. Wtedy wy potajemnie wrócicie do tych zarośli, w których się przedtem ukrywaliście. Potem zobaczymy, co dalej. W każdym razie będziecie mogli ze swej kryjówki ostrzelać chatę i dać temu Walkerowi posmakować waszego ołowiu, gdyby miał zamiar uciec. Dick kiwnął głową zgadzając się z Samem. — Jesteś naprawdę sprytny, stary Samie! — Tak myślisz? To dobrze, że choć ja mam trochę oleju w głowie, bo na takich greenhornów jak wy nie ma co za bardzo liczyć, hihihihi! No to teraz pukajcie! Nie dajcie jednak zauważyć po sobie, że wiecie, iż nasz ptaszek jest w chacie! Oni muszą być nadal pewni siebie, jeśli się nie mylę. * Oczarowany pięknością młodej plantatorki Walker dotarł niezauważony przez nikogo do blokhauzu Bommiego i znalazł jego drzwi otwarte. Nie było w tej okolicy złodziei, jako iż szczodra natura prawie bez trudu pozwalała wziąć nawet największemu biedakowi to, czego potrzebował do życia z pożywienia i picia. Należało się obawiać co najwyżej obcych bandytów, o których opowiadano sobie na Południu, którzy jednak po każdym napadzie znikali z powierzchni ziemi na dłuższy czas. Bommy siedział na drewnianym pieńku, którego używał jako ulubionego krzesła. W drewnianej fajce palił samosiejkę, której odór mógłby pozbawić przytomności nawet dorodnego bizona. Nerwy takich ludzi jak on były mocne jak żelazny drut. — Good morning, sir — pozdrowił go Walker–Hopkins. Bommy nie odpowiedział na powitanie. Uprzejme pozdrowienie ze strony białego człowieka wzbudziło podejrzliwość pogardzanego przez wszystkich Murzyna. — Powiedziałem „dzień dobry”! — powtórzył Walker ostrym tonem. — Słyszałem — odparł obojętnie Bommy. — Ma pan dla mnie whisky? — Nie. Również i teraz Bommy nie ruszył się ze swego pnia. Był mocno zbudowanym Murzynem o bardzo długich ramionach i nogach. Jego pomarszczona twarz i oczy miały tępy, podstępny wyraz. Gość stanął przed nim na szeroko rozstawionych nogach; ponura postać Murzyna zdawała się go bardziej rozbawiać niż obrażać. — A więc nie ma pan dla mnie łyka ognistej wody? Dlaczegóż to? — Nie znam pana. — Ale ja chciałem wypić z tobą szklaneczkę ginu lub whisky, a ponieważ ma pan w zwyczaju robić to tylko ze znajomymi, zostanę więc tak długo, aż mnie poznasz. Walker nie miał z pewnością nadmiernie łagodnego usposobienia; jednakże tym razem postanowił za wszelką cenę zdobyć zaufanie Bommiego. Wnętrze chaty było urządzone nad wyraz prosto: do grubych pni przybito deski, które udawały stoły i ławy, na których siadywali tutejsi goście. Walker usiadł na jednej z takich ławek i obyczajem Jankesów położył wygodnie nogi na stole. Bommy przyglądał się temu spokojnie przez kilka chwil, a potem wstał ze swego pieńka. — Jak długo ma pan tu zamiar pozostać, milordzie? — Dopóty, dopóki nie zostaniemy dobrymi znajomymi. — To chyba nigdy nie nastąpi, bowiem za niecałe dwie minuty wyleci pan za drzwi. — Nie sądzę. — Szybko się pan o tym przekona. Niech pan zdejmie nogi ze stołu, albo panu w tym pomogę! — warknął Murzyn, a potem wyciągnął rękę w stronę Walkera, który jednak szybko podciągnął nogi ku sobie. — Rzeczywiście, chyba mówisz poważnie! — roześmiał się. — To mi się podoba! Widzę po tym, że jesteś odważnym człowiekiem. Powiedz mi, czy nie zarobiłbyś chętnie dwóch albo trzech sztuk złota? Oczy Murzyna rozbłysły. — Nawet bardzo chętnie, ale sto sztuk złota byłoby mi jeszcze bardziej miłe. — Doskonale powiedziane, my black boy. Może być z tego i sto sztuk, jeśli poznam w tobie przydatnego mi człowieka. — O Jezu… sto? Ach, milordzie, niech pan z powrotem położy sobie wygodnie nogi na stole! Może je pan sobie kłaść, gdzie się to panu żywnie spodoba. Czego pan sobie więc życzy? — Najpierw szklaneczkę whisky. Murzyn znowu zmarszczył czoło. — Ta pańska piekielna wódka! Czy nie może pan pić czegoś innego? A co, jeśli przysłał tu pana master Wilkins, aby mnie wystawić na próbę? — Czyżbyś się lękał mister Wilkinsa? — Lękał? Ja? Pshaw! Murzyn uniósł ramiona i zrobił lekceważącą minę. — Dlaczego więc pytasz o niego, jeśli się go nie lękasz? — Bo lubię mieć dobrych sąsiadów. Master Wilkins zabronił swoim ludziom przychodzić do mnie. Chociaż się go nie lękam, może mi jednak zaszkodzić… dlatego też, chociaż w małym stopniu, staram się spełniać jego wolę. — I uważasz mnie za jego szpiega? — To przecież całkiem możliwe, że mógłby pan nim być. Walker wstał z ławy i położył Bommiemu rękę na ramieniu. — Jego szpiegiem? Mówię ci, że master Wilkins nie ma większego wrogą ode mnie. Pytanie tylko, czy zechcesz mi pomóc, aby spłatać mu złośliwego figla. — A więc idzie o figiel? To trochę za mało dla niego! — Grube wargi Murzyna skrzywiły się w ponurym uśmiechu. — Och, to wcale nie jest za mało! Jest duża różnica między figlem a figlem. Może to być figiel, w efekcie którego Wilkins straci honor i życie. — O Jezu, Jezu! — Tak, mówię to tobie całkiem otwarcie. — Honor i życie? — Miejmy nadzieję. Najpierw jednak mam go zamiar pozbawić jego własności? — Całej plantacji? — Tak, ma ją już zbyt długo. Chcesz mi przy tym pomóc? — Pomogę każdemu, kto jest przeciw temu przeklętemu Wilkinsowi, jeśli… mi dobrze zapłaci. — Nie musisz się bać, jeśli idzie o zapłatę, przyjacielu. Zamknij więc drzwi, aby nikt nas nie zaskoczył przy rozmowie! Nikt nie powinien mnie tu zobaczyć. — Dlaczego? — zapytał Bommy ryglując drzwi. — Opowiem ci o tym, jeśli dasz mi szklaneczkę. Bommy udał się do kąta chaty i podniósł drewnianą klapę, pod którą znajdował się czworokątny loszek. Wyciągnął zeń butelkę i dwie szklanki, a potem usiadł naprzeciwko białego. W tym czasie Walker rozejrzał się po chacie. Całe jej wyposażenie składało się z łóżka, dwóch stołów i czterech ław, drewnianego pnia, na którym przed chwilą siedział Murzyn, pieca z dwoma garnkami i patelnią, loszku z wieloma butelkami i szklankami, siekiery, kilku noży, starego parasola i stosu chrustu i drewna leżącego w jednym z kątów. Nad piecem znajdował się wyciąg, przez który odchodził dym; chata nie miała bowiem komina. Nie było w niej też sufitu, zaś podłogę stanowiło zwykłe klepisko. Bommy zauważył spojrzenie swego gościa. — Podoba się panu mój pałac? Oczywiście nie jest tak wyposażony jak domy w Nowym Jorku czy w Nowym Orleanie. — Nie jest to konieczne. Ale przy całej jego prostocie powinieneś mieć tu coś, czego potrzebowałby taki człowiek jak ja czy ty. — Mam wszystko, czego mi potrzeba — odparł ze sprytnym uśmieszkiem Bommy, przepijając do gościa. — Także i kryjówkę? — Tak, sir. — Ale chyba nie w tej chacie? — Skąd to panu przyszło do głowy? — Musiałbym zauważyć jakiś jej ślad. Murzyn roześmiał się ironicznie. — Zauważyć ślad? Byłaby to piękna kryjówka, gdyby ktoś obcy mógłby ją odkryć już po pięciu minutach! Musiałbym być głupcem. — Damned, gdzie jest więc ta wspaniała kryjówka? — Za dużo pan pyta. Jest pan tu dopiero kilka chwil i nie znam pana. Nie może pan oczekiwać, że… Walker skinął ręką i roześmiał się. — Już dobrze, już dobrze! Cieszę się, że jesteś tak ostrożny. Moje zaufanie do ciebie rośnie. Ale aż trudno w to uwierzyć. Cztery nagie ściany i goły dach… i tu ma być jeszcze kryjówka? Walker ponownie przyjrzał się wnętrzu chaty, potem zbadał łóżko i stos chrustu; oczywiście sięgnął ręką w głąb płytkiej piwniczki, a nawet podszedł do pieca i pogrzebał w popiele… na próżno. Bommy obserwował jego poszukiwania z dumną miną. — I co? — odezwał się. — Czy Bommy nie jest sprytny? Jest tu kryjówka, której nikt nie potrafi znaleźć. — A więc trafiłem na odpowiedniego człowieka. Być może, będę się musiał ukryć u ciebie na krótki czas. — Przed kim? — No cóż, będę z tobą szczery, aczkolwiek nigdy nie wtajemniczam tak szybko kogoś w moje sprawy. Walker nalał sobie nową szklaneczkę, wypił pośpiesznie jej zawartość, a potem napełnił również i szklankę Murzyna. Na jego twarzy pojawił się wyraz poufałości. — Czy to prawda, że mister Wilkins ma brata? — Tak, starszego brata. — Czy go znałeś? — Oczywiście. Byłem jego ulubionym służącym. Kiedy zmarł, zarządził w swym testamencie, że mam zostać wyzwolony i dostać tę chatę na własność. — Czy ten starszy Wilkins nie miał przypadkiem dzieci? — Tylko jednego syna. — Czy on żyje? — Tego nie wiem. Wyjechał gdzieś daleko i jak do tej pory, nie powrócił. — Dokąd wyjechał? — Tego się nie dowiedziałem, ale jego wuj i kuzynka będą to z pewnością wiedzieć. — Jakie były wasze stosunki? — Bardzo złe. Był przeciwieństwem ojca i mnie nie znosił. Dostałem od niego wiele kopniaków. — A więc nie ucieszyłbyś się szczególnie, gdybyś go znowu zobaczył? Bommy zacisnął pięści i w milczeniu wyszczerzył zęby z wściekłości. — A więc, przyjacielu, wiedz, że on jeszcze żyje. Właśnie wysłał swych trzech najlepszych przyjaciół, aby cię odwiedzili. — Co pan mówi, milordzie! Kim są ci ludzie? — Trzej traperzy. Jeden z nich nazywa się Sam Hawkens, a dwóch… — Czy to może „Liść koniczyny”? — przerwał mu Murzyn. — Znasz ich może? — Tylko z opowiadań. — Przyjadą tu, jak sądzę, z tajnym zleceniem młodego Wilkinsa. Wiedzą, że ja też tu jestem, aby przeszkodzić ich planom. Jest więc możliwe, że przyjadą tu jeszcze dzisiejszego przedpołudnia. Dlatego cieszę się, że masz dobrą kryjówkę. — Rozumiem, ale… Murzyn zamilkł i zapatrzył się w zadumie w ziemię. Nie wystarczało mu to, co opowiedział mu do tej pory obcy; zbyt wiele rzeczy było dla niego niejasnych. Walker wyczuwał to doskonale. Musiał znaleźć jeszcze inny powód. Sięgnął więc do kieszeni i wyjął płócienny woreczek; przez jego oczka prześwitywał błysk złotych monet. Wyjął jedną z nich i podał Murzynowi. — Masz, Bommy. To mały zadatek, jeśli chcesz zostać moim kompanem. Murzyn chciwie wyciągnął dłoń po monetę; Walker jednakże szybko cofnął rękę. — Tylko cierpliwości. Najpierw przybij na zgodę — powiedział i wyciągnął dłoń. Bommy uderzył w nią mocno i zaraz potem otrzymał swoją monetę. — Złoto, złoto, złoto! — roześmiał się. — I mogę go jeszcze więcej zarobić? — O wiele więcej, jeśli będzie mi służył wiernie i dobrze. — Och, jestem bardzo wiernym człowiekiem. Będę walczył dla pana. Umrę dla pana. Zrobię wszystko, czego pan zażąda. — Widzisz więc, że mogę cię dobrze wynagrodzić i zrobię to, jeśli… Z zewnątrz doszedł ich odgłos stukotu kopyt. Przed chatą zatrzymał się jakiś jeździec, który po chwili uderzył pejczem o framugę okienka. — Bommy, stara wrono! Gdzie się schowałeś? — zawołał. — Do diabła! Czy ten człowiek ma zamiar wejść do środka? — zapytał zatroskany Walker. — Nie. To massa Leflor. Przejeżdża tędy prawie codziennie — wyjaśnił Murzyn i podszedł do okna. — Tak, massa, Bommy jest tutaj! — Przynieś mi jeden gin! Murzyn napełnił szklaneczkę i wyniósł ją na zewnątrz. Walker wstał z ławy i podszedł do okna. Przyglądał się przez chwilę jeźdźcowi, stając się jednocześnie świadkiem jego rozmowy z Bommym.— Czy massa jedzie do massa Wilkinsa? — Tak, stary nocny cieniu. — I do miss Almy? — A co cię to obchodzi? — Mnie? Nic, całkiem nic! — Dlaczego więc robisz taką cholernie przebiegła minę? Gadaj, co masz na języku! — Nie teraz, massa, nie teraz. Dopiero wtedy, gdy massa porozmawia z massa Wilkinsem. — Porozmawia? O czym? — O miss Almy. — Luck a day, Bommy! Ty rzeczywiście coś ukrywasz! Jestem ciekawy, co to jest! — Nie, nie teraz! Powiem panu potem! — Dobrze. Wiedz więc, że już za chwilę będę rozmawiał z master Wilkinsem. — Już za chwilę? O Jezu, o Jezu! Wiem doskonale, jaką odpowiedź pan otrzyma. — Jaką? — Niech miss Almy sama panu to powie! Czy wracając napije się pan jeszcze szklaneczkę? — Dlaczego? — Ponieważ wtedy powiem panu to, czego nie mogę powiedzieć teraz. — Dobrze, przyjadę tu — i Leflor odjechał bez słowa pożegnania. Murzyn wrócił do chaty. — Kim był ten człowiek? — To massa Leflor, plantator, nasz najbliższy sąsiad. Massa Leflor jest zakochany w miss Almy, córce massa Wilkinsa. — Na Boga! Czy może jedzie się jej oświadczyć? — Tak, ale zostanie odrzucony. — Dlaczego? — Jeśli nie znajdą się przyczyny, o których nie wiem, to Wilkins odrzuci jego oświadczyny. A nawet, jeśli on się zgodzi, to miss Almy nie zrobi tego, bo kocha innego mężczyznę. Ponieważ Walker widział już piękną córkę plantatora, temat ten zainteresował go. — Czy znasz tego drugiego mężczyznę ? — Tak. To massa Adler, zarządca plantacji. Uważany jest za przybranego syna plantatora. — Do diabla! To wygląda niedobrze dla Leflora. — Tak. Jego oświadczyny zostaną odrzucone. — I co potem? — Zacznie nienawidzić massa Wilkinsa i zechce się zemścić. Bommy doskonale zna massa Leflora. Walker zadumał się na chwilę. — Czy Leflor jest bogaty? — Nawet bardzo. — Przyszła mi do głowy pewna myśl. Czy Leflor wracając, powie ci, że został odrzucony? — Dlaczego nie? Wie dobrze, że ma we mnie bardzo dobrego sprzymierzeńca, kiedy będzie się chciał zemścić. — Być może także i we mnie. Czy nie mógłbyś wtedy zaprosić go do środka? — Tak, jeżeli będzie pan chciał z nim porozmawiać. — Ale tylko w przypadku, jeśli jego oświadczyny zostaną odrzucone. Ta rozmowa ciągnęła się jeszcze przez dobrą chwilę. W pewnym momencie do drzwi, które Bommy ponownie zaryglował, rozległo się pukanie. — Do diabła! Ktoś przyjechał — szepnął Walker. — Kto to jest? Murzyn podszedł do drzwi i uchyliwszy je nieco, wyjrzał na zewnątrz. — To Daniel, mój znajomy — wyjaśnił. — Nie może mnie zobaczyć. Gdzie jest twoja kryjówka? — Niech pan idzie! Bommy podszedł do pieca; był on zbudowany z długich szerokich kamiennych płyt stykających się z tylną ścianą chaty. Płyty opierały się na pionowo stojących na klepisku potężnych dębowych klocach. Murzyn odsunął lewy z bocznych kloców. — O tym pan z pewnością nie pomyślał! — roześmiał się głośno. Wnęka pod piecem była pusta i tak głęboka, że mógł się w niej ukryć nawet wysoki mężczyzna. Było w niej wystarczająco dużo powietrza do oddychania. — Luck a day! — zdziwił się gość. — Lepszą kryjówkę trudno sobie wyobrazić. — Niech pan się tam szybko schowa! Daniel znowu zapukał. Zazwyczaj odchodzi, bo myśli że mnie nie ma w chacie. Walker wczołgał się do środka wnęki. Murzyn zasunął z powrotem dębowy kloc, a potem otworzył drzwi i wpuścił Daniela, który też był Murzynem, do środka. Położył przy tym palec na ustach, na znak, że nie wolno mówić głośno. Usiadł z Danielem w najbardziej oddalonym od pieca rogu chaty i zaczął z nim rozmawiać szeptem. Rozmawiali o zamiarach Krwawego Jacka; szeptali tak bardzo długo, zaś ukryty pod piecem Walker nie był w stanie zrozumieć ani słowa. W końcu Bommy odprowadził Daniela przed chatę; był to moment, w którym Sam Hawkens zaczął już podsłuchiwać obu Murzynów. Kiedy Bommy wrócił do chaty, zapomniał ponownie zaryglować drzwi. Od razu podszedł do paleniska, aby odsunąć dębowy kloc. Wszystko to robił tak wolno i z takim namysłem, że zanim Walker wyszedł ze swojej kryjówki, Sam zdążył obejść ukradkiem dom dookoła. Spojrzenie Walkera padło na uchylone drzwi. — Dlaczego nie… — zaczął i przerwał gwałtownie przerażony. Chciał zapytać Bommiego, dlaczego zostawił drzwi otwarte, ale pytanie utkwiło mu w gardle, gdy przez szparę zauważył, zbliżającego się Dicka i Willa. Bez słowa podbiegł do drzwi i zasunął rygiel. Bommy zrozumiał, że w pobliżu znalazł się ktoś niepożądany i pośpiesznie podszedł do okna. Wyjrzał przezeń w ostatnim momencie, by ujrzeć oby traperów podchodzących do ściany chaty. — Kim są ci ludzie? — wyszeptał. — Dick Stone i Will Parker. A Sam Hawkens musi też być niedaleko. — A więc Pańscy prześladowcy już tu są. — Tak. Nie wpuszczaj ich, na Boga, do środka! — rzucił Walker i schyliwszy się ku okienku rzucił spojrzenie na zewnątrz. — Widzę tylko tych dwóch, ale stawiam swą głowę, że ten sprytny lis, Hawkens, też jest z nimi. Zapewne się gdzieś ukrył. — Skąd wiedzą, że pan tu jest? — Musieli znaleźć mój ślad. Powtarzam: nie wolno ci ich wpuścić do środka! — Co pan też mówi! Właśnie z pańskiego powodu muszę ich wpuścić do środka. — Bzdura! Właśnie z mojego powodu powinni zostać na zewnątrz! Jesteś panem tego domu! Możesz ich stąd wypędzić. — Tak. Ale tych trzech traperów jest zbyt sprytnych. Udadzą, że odeszli i zaczają się gdzieś w pobliżu. A wtedy, prędzej czy później, dostaną pana. — Co więc radzisz? — Do kryjówki! Tylko szybko! — Nie zdradzisz mnie? — Ani mi to w głowie! Walker jednakże nie wierzył Murzynowi. Wyjął z kieszeni jeszcze dwie złote monety i wcisnął mu je w dłoń. — Jeśli mnie nie znajdą — szepnął — dostaniesz jeszcze pięć. — Szybko do środka! — Halo! Otwierać! — rozległ się na zewnątrz głos Willa Parkera. W kilka sekund Walker znalazł się z powrotem pod piecem. Bommy podszedł do drzwi. — Kto tam? — Goście. — Ilu? — Dwóch. — Oho! — Bommy uderzył lekko w drzwi. — Jest was przecież trzech! Nastąpiła chwila ciszy, a potem uszu Murzyna dobiegły szept rozmowy prowadzonej na zewnątrz. Nie zrozumiał z niej jednak ani słowa. — Zaraz się dowiesz, ilu nas jest — zaczął znowu Will Parker. — Tylko otwórz drzwi, człowieku! — Kim jesteście? — Bądź przeklęty za swą ciekawość! Czy to uprzejme tak wypytywać porządnych ludzi? Chcemy się napić, zrozumiałeś? — No to wchodźcie! — Bommy odsunął rygiel. Do chaty weszło trzech traperów, bowiem Sam Hawkens zrozumiawszy, że jego plany zostały pokrzyżowane, także zdecydował się wejść do środka. Rzuciwszy okiem po wnętrzu chaty myśliwi byli jednomyślni. Poza Bommym nie było w niej nikogo. Traperzy usiedli przy jednym ze stołów; Dick i Will pozostawili Samowi rolę przesłuchującego. — Daj nam się coś napić na dzień dobry, człowieku! — powiedział mały traper. — Chyba masz coś, co rozgrzałoby żołądek starego trapera? — Wystarczającą ilość. — Myślę że tak. Cała piwniczka jest pełna. Sam podszedł do odsuniętej pokrywy, spojrzał do wewnątrz, a potem ukląkł i udał, że wybiera odpowiednią markę, obmacując przy tym ściany i dno loszku. Po zbadaniu piwniczki dał znak swym towarzyszom, że nic nie znalazł. Powróciwszy na miejsce schwycił za szklaneczkę. — Nalej nam i wypij razem z nami, dobry człowieku! Czy twoje interesy idą dobrze? — W miarę. — To widać. Jeśli ktoś płaci ci złotymi monetami, to nie masz powodu, by się uskarżać na złe czasy. Walker usłyszał te słowa i oblał się ze strachu potem. Także i Bommy się przeraził. W pośpiechu pozostawił na stole obie złote monety, które dostał od Walkera. Starał się zachować swobodną minę; stuknął się kieliszkiem z Samem, wrzucając jednocześnie pieniądze do kieszeni. — Mielibyście rację, gdyby to był mój dzisiejszy zysk. Każdego dnia dwie złote monety, to byłoby bardzo dobrze! — Miałeś już dzisiaj gości? — Tak. — Ilu? — Brakuje jeszcze kilku do setki. — Wierzymy ci bez przysięgania. Wolelibyśmy jednak otrzymać bardziej konkretną odpowiedź. Sądziliśmy, że spotkamy u ciebie naszego dobrego znajomego. — A kto to jest? — Z pewnością już go widziałeś. Nazywa się Walker albo Hopkins. — Walker, Hopkins. Tych nazwisk jeszcze tutaj nie słyszałem, massa. — Nie? Hm, a może na kilka chwil wyszedłeś z chaty? — Nie. — Nie? Bo myślałem, że podczas twojej nieobecności mógł się tutaj zakraść i ukryć bez twojej wiedzy. — To niemożliwe. Gdzie mógłby się tu ukryć? — Może pod łóżkiem. — Niech pan się przekona. — Albo pod chrustem? — Wybrałby sobie bardzo niewygodne miejsce. — Jasne; wolelibyśmy jednak sami się o tym przekonać. Traperzy dokładnie zbadali stos chrustu, ale nic nie znaleźli. Murzyn przyglądał się im pełen lęku. Co będzie, jeśli wpadną na pomysł przeszukania i zbadania pieca? Postanowił temu zapobiec. Wziął naręcz chrustu, rzucił go do paleniska, podpalił, a potem wyszedł z kociołkiem na zewnątrz, aby przynieść wody. — Do diabła! — zaklął Dick. — Gdzie on się ukrył? Musi tu być! Sam skinął na niego ręką. — Od razu wam mówiłem, że nie ma go w Wilkinsfield. Musielibyśmy znaleźć tu jego czółno. Powiosłował dalej w dół rzeki. Straciliśmy tylko nasz drogocenny czas i możemy mieć kłopoty by go dogonić. Kiedy Murzyn wróci, zapłacimy i ruszamy w drogę. Powróciwszy, Bommy zawiesił kociołek nad paleniskiem. Dodał do ognia, aby trzask płonących gałęzi zagłuszył ewentualny kaszel lub kichanie ukrytego Walkera, a potem odwrócił się z przyjazną miną do Sama Hawkensa. — Potrzebuję teraz dużej szklaneczki grogu. Mam nadzieję, że panowie zostaną, aby się ze mną napić. — Dziękujemy ci za ten napój, dobry człowieku! Będziemy szczęśliwi, kiedy opuścimy już twą zadymioną budę. Sam zapytał o rachunek i zapłacił. Potem cała trójka ruszyła w stronę lasu. Dotarłszy do zarośli, skąd nie mogli już być obserwowani z chaty, zatrzymali się. — Kiwnąłeś nam ręką — powiedział Will. — A więc sądzisz, że on tam jest? — Z całą pewnością. — Ale gdzie? — Jeden diabeł go wie! Gdzieś w tej budzie musi być jakaś dziura w ziemi. Jednakże klepisko było tak mocno ubite, że trudno było odkryć jej ślad. Zakładam się o moją głowę, że te złote monety były od Walkera. Nie mamy wyjścia. Zrobimy tu zasadzkę. Chyba diabeł musiałby maczać w tym swoje pazury, gdybyśmy w końcu nie dopadli tego ptaszka! Bommy obserwował ich odejście, a potem ponownie zaryglował drzwi. Po kilku chwilach wypuścił Walkera z kryjówki. Przestępca wyglądał jak trup; na jego twarzy lśniły grupę krople potu. — To było straszne — wyksztusił. — Byłby koniec ze mną, gdyby mnie odkryli. — A cóż pan zrobił takiego strasznego? — Opowiem ci o tym później. Teraz muszę się przede wszystkim dowiedzieć, gdzie oni są. — Odeszli stąd. — Nie wierzę. Kiedy poszedłeś po wodę, Sam Hawkens powiedział głośno, że ruszą zaraz w dół rzeki… — To chyba dobrze dla pana! — To bardzo źle! Znam tego sprytnego lisa, Hawkensa! Mógłbym przysiąc, że powiedział to tylko po to, aby mnie wprowadzić w błąd. Oni z pewnością zaczają się gdzieś w pobliżu twojej chaty i będą czekać, aż wyjdę. — Musi pan więc zostać tu do zapadnięcia nocy. — Dlaczego nie dłużej? — Nie sądzi pan chyba, że pozwolę, aby oblegano mój dom przez całą wieczność? Mam więcej do roboty, aniżeli tu siedzieć i was strzec. Dzisiaj wieczór oczekuję wielu gości, którzy nie mogli pana zobaczyć. — A więc chcesz mnie wydać? — Nie. Płaci pan dobrze, a ja panu za to służę. Do zapadnięcia zmroku z pewnością znajdziemy jakieś wyjście, aby mógł pan stąd odejść bez narażania się na niebezpieczeństwo. W tym momencie znowu usłyszeli dobiegający z zewnątrz stukot kopyt. Był to powracający od Wilkinsa Leflor. — Gdzie jesteś, czarna ropucho? Murzyn podszedł do okna. — Czego pan sobie życzy, massa? — Szklaneczkę whisky, ale dużą, ty czarnuchu! — Czy massa Wilkins się zgodził? — Nie, niech go diabli porwą! — Niech więc pan wejdzie do środka! Dowie się pan czegoś ciekawego. Leflor przywiązał swego wierzchowca do pala przed chatą i podszedł do drzwi. Bommy wpuścił go do środka. Kiedy Leflor ujrzał Walkera, zdziwił się bardzo. — Co to ma znaczyć? Tu ktoś jest. Dlaczego zaprosiłeś mnie więc do środka, ty czarny psie? Walker zerwał się z ławy. — Proszę o wybaczenie, sir — odezwał się. — Mam nadzieję, że nasze przypadkowe spotkanie przyniesie korzyści nam obu. Nazywam się Walker. — Walker? — powtórzył zdziwiony Leflor. — Czy to może pana właśnie szukają? — Tak, mnie. — Czego chcą od pana? — Idzie o pewien mały interes, coś, co ludzie nazywają krwawą zemstą. — Bardzo panu współczuję. Ten Sam Hawkens jest najlepszym tropicielem między Górami Skalistymi a Atlantykiem! — Mam nadzieję, że zechce mi pan zapewnić ochronę. — Ja? Nic mnie nie obchodzą pańskie sprawy! — Może jednak! Proszę mi wybaczyć, sir, jeśli zadam panu jedno pytanie, które może się panu wydać zbyt natrętne, ale należy ono do sprawy. — Niech pan pyta! — Czy oświadczył się pan córce Wilkinsa i dostał kosza? — Bounce! Czy to ten czarny łotr panu wszystko wypaplał? — Tak, ale wyszło to z korzyścią dla pana. Niech pan siada. Postawimy Bommiego na straży, aby nam nikt nie przeszkodził. Wyciągnęli z piwniczki butelkę rumu, siedli razem przy stole i zaczęli szeptem rozmawiać. Bommy zasiadł na swoim pieńku, zapalił fajkę i przez szparę w drzwiach obserwował uważnie okolicę. Nie rozumiał ani słowa z rozmowy obydwu białych, ale chyba i zbytnio go ona nie interesowała. Walker bez ogródek przeszedł do sedna sprawy. — Gdybym ja poprosił o rękę dziewczyny i został odrzucony — zaczął — to moim pierwszym życzeniem byłoby zapłacić za tę hańbę. Mam nadzieję, że pan myśli podobnie? — Nie różnię się zbytnio od pana i przyznaję, że także myślę o wyrównaniu rachunku. — Mam w ręku sposób, który umożliwi panu dokonanie zemsty. — Dlaczego pan? Czy zna pan Wilkinsa? — Jego nie, ale tym lepiej znam jego bratanka, Artura Wilkinsa. — Do diabła! Pan zna Artura? Gdzie go pan spotkał? — Pozwoli pan, że na to pytanie odpowiem później. Teraz jednakże chciałby się dowiedzieć, czy zna pan dobrze stosunki panujące w Wilkinsfield? — Naturalnie; przecież jestem najbliższym sąsiadem. — Do kogo należy plantacja? — Oczywiście do Wilkinsa. — To się pan chyba bardzo myli. — Raczej nie. Do kogóż by więc miała należeć? — Do kogo, pyta pan? A do kogóż by innego, jak nie do mnie! Leflor zerwał się z miejsca. — Co? Do pana? Chyba pan śni! — Niech pan nie mówi tak głośno! Ten czarnuch nie musi tego słyszeć. I Walker zaczął wyjaśniać powody swego zaskakującego oświadczenia. W końcu wyjął portfel, a z niego kilka dokumentów, które pokazał Leflorowi. Sądząc po wielkich pieczęciach, były do urzędowe dokumenty. Leflor przejrzał je, na krótko przyjrzał się im pod światło i zbadał na wszelkie znane mu sposoby. — I któżby to pomyślał? Ma pan absolutną rację, mister Walker. Daje mi pan do ręki dynamit. Chciałbym, aby te papiery należały do mnie. Czy nie ma pan ochoty ich sprzedać, sir? — Aby zarobić kilka nędznych groszy? O nie! — Nie mam zamiaru pana naciskać. Pańskie prawa są nienaruszalne, ale mimo to Wilkinsowie będą się bronić. Dojdzie do procesu. Czy ma pan środki, aby go prowadzić? — Hm! Wydałem cały swój majątek, aby zdobyć te dokumenty. — A więc niech się pan dobrze zastanowi, czy jest pan w stanie prowadzić ten proces! Radzę panu, aby sprzedał pan swoje prawa do plantacji. Nie dostanie pan wprawdzie całej sumy, ale jak sądzę, i tak jej pan nie zapłacił. Niech się pan zastanowi! — Sprzedam me prawa tylko za odpowiednią sumę, która musi być wypłacona natychmiast. — A ja jestem w stanie spełnić pańskie żądania. — A więc, ile pan proponuje? — Tego nie da się tak od razu powiedzieć. Chyba się jeszcze zobaczymy. Czy nie zechciałby pan być moim gościem? — Jeśli tak się sprawy mają… przyjmuję pańskie zaproszenie. — Doskonale. Natychmiast wyślę gońca do Van Buren, aby sprowadził na moją plantację notariusza. Niech sprawdzi dokumenty i od razu załatwi wszystko, co jest konieczne, aby ta plantacja przeszła w moje ręce. My zaś z pewnością się dogadamy co do sumy. — Jeśli idzie o mnie… zgadzam się. — Uważam więc, że powinniśmy wyjechać od razu. Dlaczego miałby pan tutaj dłużej siedzieć? — Zapomina pan, że utknąłem tu jak w sieci, sir! — Do diabła, rzeczywiście o tym zapomniałem! W jaki właściwie sposób doszło do tego? — Jeszcze panu o tym opowiem. Najważniejsze, aby wymknąć się im teraz; wtedy wygram z nimi. — Przepędzić stąd może ich tylko Wilkins. Ale on chyba zwariował na punkcie Hawkensa. Ja z kolei, nie mogę wysłać swoich ludzi na cudzy teren. Trzeba więc będzie użyć podstępu — Leflor dotknął palcem nosa. — Niech pan poczeka, zaraz coś wymyślę, sir! — Jestem bardzo ciekaw! — To bardzo proste. Ma pan prawie tę samą figurę co ja. Zamienimy więc nasze ubrania. Pan wsiądzie na mego konia i odjedzie. Wezmą pana za mnie i nic panu nie zrobią. — Luck a day! To doskonały pomysł. Zobowiązuje mnie to do największej wdzięczności. — Pshaw! Ręka rękę myje. A więc, sir, niech się pan rozbiera! Ja, jak pan widzi, już zacząłem. I Leflor rzeczywiście zaczął się rozbierać. Walker zrobił to samo. Po pięciu minutach każdy z nich tkwił już w ubraniu drugiego. — Pojedzie pan więc do mego domu. Napiszę panu kilka słów, aby pana natychmiast przyjęto i zaopiekowano się panem. Mają również natychmiast wysłać gońca do Van Buren, aby sprowadził notariusza. Nie chcę tracić ani godziny czasu. — Nie znam jednak drogi. — To niepotrzebne. Pojedzie pan ścieżką, którą przyjechałem z Wilkinsfield, cały czas prosto przez las. Na jego przeciwległym krańcu zaczyna się moja plantacja. Jeśli będzie się pan trzymał drogi, wyjedzie pan prosto na bramę mojej plantacji. Przyjmie pana zarządca. Odda mu pan mój list, który zaraz napiszę. — Wszystko pięknie i dobrze… a co będzie z panem? — Dlaczego pan pyta? — A jeżeli tych trzech traperów będzie się chciało na panu zemścić? — Znam tych ludzi. Z pewnością tego nie zrobią. Za bardzo kierują się swym sumieniem. Musi pan tylko uważać, aby nie zobaczyli pańskiej twarzy! Niech Bommy sprowadzi teraz mojego konia pod drzwi. Wsiądzie pan na niego tak, aby te łotry ujrzały tylko pańskie plecy. W ten sposób najpewniej ich pan zmyli. Murzyn odwiązał konia od pala i przyprowadził go pod drzwi chaty. Zbliżała się chwili, kiedy Walker miał wyjść na zewnątrz. Na myśl o tym ogarnął go wielki lęk. Jeżeli traperzy odkryją podstęp, zaczną do niego strzelać. Powiedział o tym Leflorowi, który go jednak wyśmiał. — Niech pan nie będzie taki delikatny, sir! Czy widzi pan konia przed chatą? Stoi tak, że może pan z niej wyjść, a oni nie zobaczą pańskiej twarzy. Wtedy odwróci się pan, wskoczy na siodło i ruszy galopem! SĄD NA PRERII Cierpliwość Sama Hawkensa i jego towarzyszy została wystawiona na ciężką próbę. Zauważyli przyjazd Leflora, który potem zniknął w chacie Murzyna. Przebywał w niej o wiele, wiele za długo niżby tego wymagało wypicie szklaneczki whisky. Zdziwiło to nieco oblegających. Czyżby dogadywał się z Walkerem, który musiał znajdować się ukryty gdzieś w chacie? Mijała minuta za minutą, a Leflor ciągle nie wychodził. Sprawa stawała się coraz bardziej podejrzana. Sam zamyślił się głęboko. — Do diabła! — zaklął w końcu. — Nie ma wątpliwości, że ci w chacie obmyślają teraz plan, w jaki sposób wyprowadzić Walkera nie narażając go na niebezpieczeństwo. — To się im nie uda — warknął Will. — Nie, bo wtedy będą mieli do czynienia z Samem Hawkensem, który nie pozwoli bezkarnie grać sobie na nosie, jeśli się nie mylę. Patrzcie! Murzyn wychodzi z chaty i idzie ku jej frontowej ścianie! — To nic takiego. Idzie przyprowadzić konia. Leflor odjeżdża. To wszystko. — Nie dajcie się zwieść — ostrzegł Sam. — Przeczuwam, co oni mają zamiar zrobić. Koń zostanie podprowadzony pod same drzwi, za którymi będzie ukryty Walker. Pod taką osłoną będzie starał się nam umknąć. — Good luck, rzeczywiście — zgodził się z nim Will. — Z pewnością chcą tak zrobić. Dick, wyceluj do nich! Co prawda, z Walkera nie zobaczymy więcej niż jego stopy, ale to wystarczy. Uważaj! — I obaj westmani unieśli swe rusznice. — Patrzcie! — szepnął Dick. — Z chaty wychodzi Leflor. Zaraz powinien pojawić się Walker. Za moment jednak trzech traperów spojrzało na siebie ze zdziwieniem. Leflor wsiadł na konia, podał Murzynowi rękę i zamieniwszy z nim jeszcze kilka słów, odjechał. — Luck a day! — zdziwił się Will. — On rzeczywiście odjeżdża sam. A więc ten drań jest ciągle jeszcze w środku. Sam potrząsnął w zadumie głową. Cała sprawa wyraźnie mu się nie podobała. — Niech to diabeł porwie! Nic z tego nie rozumiem. — A co byś powiedział, drogi Samie, gdyby się okazało, że podczas gdy my oblegamy ten stary wigwam, Walkera wcale w nim nie było. — On tam był. Słyszałem wyraźnie, jak Bommy mówił o tym Danielowi. Dotąd jeszcze nie wyszedł… a więc musi nadal w niej być. — Najlepiej będzie, Samie, jeśli jeszcze raz wejdziemy do środka i dokładnie przeszukamy! Może jednak znajdziemy jakiś ślad. — Jeśli idzie o mnie, zgoda. Ale tym razem zrobimy to inaczej! Podejdziemy teraz ukradkiem. Chodźmy, nie należy tracić czasu! Wyczołgali się z buszu i kryjąc w zaroślach, ukradkiem zbliżyli się do chaty. Następnie szybko przedostali się do jednego z jej narożników, aby nie być widzianymi przez okno. Potem zatrzymali się i zaczęli nadsłuchiwać. — Drzwi chaty są otwarte — szepnął Dick. — Wewnątrz jest dwóch ludzi. Słyszycie ich głosy? — zapytał Will. — Czy nie miałem racji? — ucieszył się Sam Hawkens. — Teraz go dostaniemy, jeśli się nie mylę. Come in! I cała trójka, z Samem na czele, wdarła się do chaty. Bommy stał w pobliżu drzwi, a Leflor siedział przy stole, odwrócony plecami do wejścia. — Good mornig po raz drugi, czarna sowo! — powitał Bommiego Sam. — A więc twój podopieczny wyszedł już ze swej kryjówki? — Podopieczny? — zapytał Murzyn. — Kogo ma pan na myśli? — Zaraz ci pokażę. Sam odsunął Murzyna na bok i w towarzystwie obu traperów, podszedł od tyłu do rzekomego Walkera i poklepał go po ramieniu. — Nareszcie, mój chłopcze! Gdzie pan tak nagle zniknął? Słysząc wchodzących Leflor uniósł szklaneczkę do ust. Wypił spokojnie jej zawartość i teraz spokojnie i wolno odwrócił się. — The devil! Cóż za gbur odważa się mnie klepać po ramieniu? Wypraszam to sobie stanowczo! Cała trójka, kompletnie zaskoczona, cofnęła się gwałtownie o krok. Leflor wybuchnął głośnym śmiechem. — Cóż tu się wyrabia? Gracie jakąś komedię? Ach, i kogóż my tu widzimy? Sam Hawkens! Pańskie oblicze nie jest zbyt pełne mądrości, sir, przynajmniej w tej chwili. Co pan się tak na mnie gapi? Leflor pomylił się jednak, nie biorąc pod uwagę sprytu Sama. Ironia zawarta w jego słowach wystarczyła, aby całkowicie przywrócić traperowi przytomność i bystrość umysłu. Na twarzy Sama pojawiła się nagle całkiem inna mina; ze zdziwieniem zaczął potrząsać głową. — Nie pojmuję, jak pan może być tak pyskaty w tej sytuacji, mister Walker. — Walker? — roześmiał się znowu Leflor. — Czyżby pan stracił wzrok od czasu, kiedy się widzieliśmy? Mam nadzieję, że mnie pan poznaje. — Oczywiście, mój chłopcze. Nazywa się pan Walker albo Hopkins! — Nie rozumiem pana; przecież spotkał mnie pan niedawno u Wilkinsa. — Spotkałem tam tylko jednego człowieka, a był nim mister Leflor. — To właśnie ja. — Pan? Pan jest Leflorem? Sam Hawkens roześmiał się rozbawiony; jego towarzysze natychmiast dołączyli do niego. Od razu pojęli jego plan. — Ależ, sir, ja naprawdę nazywam się Leflor. — Pshaw! — odparł Sam. — Niech pan nie będzie dziecinny! Leflor właśnie odjechał na swoim własnym koniu. Pan natomiast jest mordercą o nazwisku Hopkins. Pańskie bezsensowne wymówki nic panu nie pomogą. Will, podaj rzemień. Zwiążemy mister Hopkinsowi ręce. — Nie ścierpię tego! — zawołał rozwścieczony Leflor. — Zapytajcie tylko tego Murzyna! Poświadczy wam, że nie nazywam się Hopkins. Bommy gwałtownie pokiwał głową. — Ten massa nazywa się massa Leflor, sir. — Milcz, psie! — huknął na niego Sam. — Z tobą też się szybko rozprawimy! Dajcie tu rzemienie! Zwiąże tych łotrów tak, że za pięć minut będą wyglądali jak rolmopsy! Obaj, Leflor i Murzyn, słyszeli już tyle o sławnym „Liściu koniczyny”, że nie odważyli się stawiać oporu. Poza tym byli trzymani w szachu przez rusznicę Dicka i Willa. Bronili się za to tym więcej słowami. Nic im to jednak nie pomogło i w krótkim czasie zostali tak skrępowani lassami myśliwych, że nie byli się w stanie ruszyć. Nie odważyli się nawet kląć. — Ja zatroszczę się teraz o przetransportowanie tego Walkera dalej. Wy pozostaniecie z nimi, zaryglujecie drzwi od wewnątrz i nie wpuścicie do środka żadnego człowieka! W ostateczności macie użyć swych rusznic! Jeśli będą hałasować, dajcie im powąchać waszych pięści… ale mocno; to najlepszy środek na takich chłopców, jeśli się nie mylę! — dodał i wyszedł z chaty. Miał zamiar wrócić do posiadłości Wilkinsa. Ucieszył się bardzo, gdy niebawem zobaczył nadjeżdżającego Adlera. — Należy pan, jak przypuszczam, do mieszkańców Wilkinsfield, sir? — Tak jest, mister Hawkins. Nazywam się Adler i jestem zarządcą plantacji. Mister Wilkins rozmawiał ze mną o pańskim ostrzeżeniu. Na wszelki wypadek wysłaliśmy do Van Buren gońca, który ma sprowadzić zbrojną pomoc. Czy to panu odpowiada? — Tak. Potrzebuję jednak jeszcze drugiego posłańca; ma pojechać na plantację Leflora. — To niedobrze. Od dzisiejszego rana znajdujemy się z jego właścicielem na wojennej stopie. — Nic nie szkodzi. Właśnie dostał zapłatę za swe postępowanie. Poszukujemy pewnego łotra nazwiskiem Walker; znajdował się w obleganej przez nas chacie Bommiego. Wtedy nadjechał Leflor i aby ratować tego łotra, dał mu swe ubranie. Nie wiedząc o tym, uznaliśmy Walkera za Leflora i pozwoliliśmy mu odjechać. Prawdopodobnie udał się na jego plantację. Musimy jednak mieć tego pewność. — To jest podobne do Leflora. On też jest łotrem. Sam pojadę jako posłaniec. — Pan? To wspaniale! Kiedy pan wróci? — Najpóźniej za pół godziny. Czy to ważne? — Nawet bardzo. — A więc pojadę galopem. — Jeszcze jedno pytanie: czy macie tu może jakiś wóz z plandeką? — Do czego jest on panu potrzebny? — Aby przewieźć więźniów. — Niech pan każe dać sobie wóz do przewozu bawełny i konia! Gdzie znajdę pana po moim powrocie? — W domu mister Wilkinsa. Obaj mężczyźni pożegnali się; Adler pojechał w jednym, a Sam Hawkens pobiegł w drugim kierunku i po pięciu minutach dotarł do pałacyku plantatora. Przed zabudowaniami gospodarczymi stało kilka wozów do transportu bawełny gotowych do wyjazdu na pola. Nie mówiąc wiele, Sam odsunął jednego z plotkujących woźniców, schwycił bat i lejce, i galopem odjechał. Już po dwóch minutach zatrzymał się przed chatą Bommiego. Jej drzwi otwarły się na jego pukanie. Obaj więźniowie leżeli jeszcze tam, gdzie ich ostatnio widział. Po chwili przeniesiono Leflora na wóz i przysypano całym chrustem, jaki był w chacie. Potem Sam ruszył w stronę posiadłości Wilkinsa. Związanego Bommiego pozostawiono w chacie; niech go uwolnią później jego kamraci. Traperów przestał on już interesować. — Co masz właściwie zamiar zrobić, Samie? — zapytał półgłosem Will. — Głupie pytanie! Ten łotr oszukał nas; czy trzech doświadczonych westmanów ma mu to puścić płazem? — Nie. Masz rację. Jak to sobie jednak wyobrażasz? — Dobrze, powiem wam. Nikt nam za to nic nie zrobi. Leflor przebrał się, aby nas zmylić, i właśnie to przebranie będzie naszym usprawiedliwieniem. Dostanie tylko za swoje, nic więcej, a raczej mniej, jeśli się nie mylę. W tym momencie dogonił ich galopem jeździec: był nim Adler. Sam Hawkens dał mu znak ręką; pozostawił swych towarzyszy przy wozie i został z Adlerem nieco z tyłu. — Załatwione — powiedział Adler. — Jeszcze przed granicą plantacji Leflora spotkałem jej zarządcę. Walker pojawił się na niej na koniu i w ubraniu Leflora. Zostanie tam przez dłuższy czas; przydzielono mu więc dwa pokoje gościnne na pierwszym piętrze. Jednocześnie, zgodnie z poleceniami zawartymi w liście Leflora, który przywiózł Walker, wysłano konnego posłańca, aby jak najszybciej sprowadził z Van Buren notariusza. — Ach! A czemuż to? — Tego zarządca nie wiedział. — W każdym razie ma to coś wspólnego z Walkerem. Niech pan teraz szybko pojedzie do Wilkinsa i zbierze wszystkich ludzi! Chcę im sprawić przyjemność. — Jaką? — Tego panu na razie nie zdradzę. Powiem tylko, że idzie tu o pewnego więźnia. — Jest pan… — Adler nie dokończył śmiejąc się szelmowsko. — Pst! Niech pan się śpieszy, aby zebrać ludzi! Adler ruszył z kopyta. Kiedy trzech traperów osiągnęło swój cel, na werandzie domu oczekiwała ich Almy wraz z ojcem. Przed werandą zebrali się wszyscy mieszkańcy plantacji, oprócz tych, którzy pracowali na polach. Należący do plantacji Murzyni czynili okrutny hałas. Przejęci tajemnicą, natychmiast otoczyli wóz. Każdy chciał mieć najlepsze miejsce. Sam Hawkens stanął na koźle i uniósł prawą rękę na znak, że chce przemówić. Natychmiast zapanowała cisza. — Wielce szanowne białe i czarne damy i wielce szanowni biali i czarni gentlemani! Mam zamiar dać wam przykład na to, jak wygląda wymiar sprawiedliwości na prerii. Uczynię to po to, abyście się dowiedzieli, jak wygląda sprawiedliwość między mężczyznami Dzikiego Zachodu. Jak się nazywa ten gruby, czarny gentleman w cylindrze i z szablą przy swym boku? — To master Scipio, nocny strażnik strzegący chat, w których śpią Murzyni — odpowiedział ktoś. — Dziękuję, milordzie! A więc drogi master Scipio, niech mi pan powie, czy jest pan w posiadaniu nosa? Czarny nocny strażnik natychmiast obmacał wszystkimi dziesięcioma palcami swe oblicze w miejscu, gdzie zgodnie z jego przekonaniem powinna znajdować się wymieniona część ciała. Kiedy poczuł, że ciągle się tam jeszcze znajduje, skinął zadowolony głową i szeroko się uśmiechnął. — Yes, sir. Master Scipio ma nos. Wszyscy roześmieli się, nie wyłączając stojących na werandzie Wilkinsa i jego córki. — Powiedz mi więc, master Scipio, czy ktoś mógłby panu zabrać nos? — O nie! Nikt nie może tego uczynić. — Jeżeli więc ktoś odciąłby pański nos, to co by pan uczynił, master? — Zrobiłbym to samo z jego nosem. — Doskonale. Bardzo dobrze. To jest właśnie prawo prerii. Oko za oko, nos za nos! Życie za życie! Naszą trójkę nazywają „Liściem koniczyny”; wszyscy wiedzą że nie należy z nas żartować. Mieliśmy kiedyś towarzysza, który był jednocześnie znanym westmanem. Został podstępnie zastrzelony przez pewnego złodzieja i mordercę, którego ścigał. Długo i bezskutecznie szukaliśmy tego mordercy. W końcu znaleźliśmy go dzisiaj. Master Scipio, czym ten morderca powinien zapłacić za swój haniebny czyn? — Swoim życiem. — Doskonale! Jest pan urodzonym szeryfem albo lordem majorem, master Scipio. — Yes, yes, sir. Jestem bardzo mądry, nadzwyczaj mądry, cudownie mądry! — nocny strażnik wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Ten morderca znajduje się teraz na tym wozie jako nasz więzień, a my przyjechaliśmy tu, by wykonać na nim wyrok w całej surowości prawa prerii. Hałas jaki wybuchł w tym momencie, był nie do opisania. Wszyscy krzyczeli, śmiali się i tańczyli. Almy przyglądała się temu z dreszczem. — Czy to możliwe, papo? — Nie bardzo w to wierzę. Któż może wiedzieć, jakie są zamiary tego żartownisia, Sama Hawkensa. Nie wygląda wcale na człowieka chciwego zemsty. Sam zwrócił się teraz do Willa Parkera. — Przyprowadź przestępcę, Willu! Szyje wszystkich zebranych wyciągnęły się, aby zobaczyć winowajcę. Will sięgnął pod stos chrustu, wyciągnął oskarżonego, rzucił na ziemię i uwolnił z więzów. Leflor nie wstał jednak; wstyd przygwoździł go do ziemi. Nie chciał pokazać swej twarzy. W związku z tym fatalnym początkiem przedstawienia, Will postanowił interweniować. Swymi żelaznymi rękoma schwycił Leflora i postawił na nogach. Ze zmierzwionymi włosami i w pobrudzonym ubraniu plantator przedstawiał sobą żałosny widok. Początkowo nikt nie chciał uwierzyć własnym oczom, potem jednak rozległy się najpierw pojedyncze, a później cały chór głosów. — Massa Leflor! Massa Leflor! — Mylicie się! — wykrzyknął Sam. — To nie jest massa Leflor, tylko człowiek nazwiskiem Walker i jest, być może, tylko podobny do massa Leflora. — Nie, nie, to jest massa Leflor, massa Leflor! — rozległ się wokół krzyk. — Spokój! Cisza! Chyba lepiej wiem od was, kim jest ten łotr! To przecież ja go schwytałem. Wilkins, który do tej pory milczał, wystąpił przed tłum. — Co to ma znaczyć, mister Hawkens? Jak pan mógł sobie pozwolić na użycie siły wobec mister Leflora? — Mister Leflora? — zdziwił się niewinnie Sam Hawkens. — Niech pan wybaczy, ale jest to niejaki Walker–Hopkins, a nie pański sąsiad. Niech pan się przyjrzy jego ubraniu! — Ten strój może rzeczywiście zmylić człowieka. Ten mężczyzna jest jednak bez wątpienia mister Leflorem. — To niemożliwe. Ukrył się u Bommiego, gdy go szukaliśmy! — Musi się pan mylić! — O nie! Jest nas trzech traperów posiadających trzy pary doskonałych oczu. Widzieliśmy jak prawdziwy Leflor przyjechał do Bommiego, a potem odjechał. A co pan powie na temat tego człowieka, mister Adler? — Powiem, że się mylicie — odparł Adler, a kąciki jego ust dziwnie zadrgały. — To jest mister Leflor. — Dziwne! Przecież nie oślepliśmy. Gdyby to był Walker, moglibyśmy go zgodnie z prawem prerii natychmiast powiesić; jeśli jednak jest to rzeczywiście Leflor, musimy go puścić wolno. Może on nam w tym pomóc, odpowiadając szczerze na nasze pytanie. A więc powiedz nam, kim jesteś? Leflor milczał. Wstyd nie pozwolił mu mówić. — Widzicie więc, że mam rację — zawołał Sam. — Gdyby był Leflorem odpowiedziałby na moje pytanie. Przekażemy go więc ludziom prerii i za kwadrans będzie wisiał na tamtej gałęzi. Dick, podaj stryczek! Dopiero w tym momencie więzień poruszył się. — Jestem Leflor! Rozwiążcie mnie! — wysyczał przez zęby, usiłując jednocześnie uwolnić się z żelaznego uchwytu Willa. — Nie tak szybko! — odezwał się Sam. — Jeżeli rzeczywiście jesteś Leflorem, to mamy prawo dowiedzieć się, jak to się stało, że wzięliśmy cię za ściganego przez nas przestępcę? Leflor nie odpowiedział. — Samie Hawkensie, rozkazuję panu uwolnić tego człowieka! — odezwał się Wilkins. Dobroduszna do tej pory twarz małego trapera nabrała nagle całkiem innego wyrazu. Jego oczy rozbłysły, a postać wyprostowała się. — Proszę mi wybaczyć, sir, ale nie może mi pan rozkazywać. Nasza trójka podlega tylko prawu panującemu na prerii. Gdyby go nie przestrzegano, natychmiast podniosłyby głowę wszystkie ludzkie potwory, zaś na Dzikim Zachodzie zapanowałyby grzech i przestępstwo. Wczoraj wieczór schwytaliśmy długo poszukiwanego okrutnego przestępcę; udało mu się jednak nam ujść. Ale „Liść koniczyny” mimo to dopadł go. I oto stoi przed wami ten, którego schwytaliśmy, ubrany tak samo, jak wczoraj wieczór. Jego ślad zaprowadził nas do chaty Bommiego. Powiedział nam, że jest kimś innym. Dobrze! Okażemy mu swą łaskę i wysłuchamy go. Niech nam wyjaśni, jak to się stało, że ma na sobie ubranie ściganego przez nas przestępcy. Jest to naszym, dobrym prawem, a jeśli ktoś będzie chciał nam w tym przeszkodzić, to bez zbędnych słów sam zastrzelę tego łotra na miejscu. Nazywam się Sam Hawkens i przypadku takich nędznych łotrów nie znam się na żartach, jeśli się nie mylę. Sam rzeczywiście zdjął z pleców swą rusznicę i wycelowawszy ją w głowę Leflora, rozejrzał się wokół wyzywająco. Mały traper grał swoją komedię tak doskonale, że nikt nie odważył mu się sprzeciwić. Almy drżała na całym ciele, nie potrafiła jednak oderwać oczu od fascynującego widoku. — A więc, człowieku? — kontynuował Sam. — Jeżeli nam nie odpowiesz, będziemy musieli uznać, że nazywasz się Walker, i będzie to ostatni moment w twym życiu, gdy miałeś wolne ręce i nogi. — Nazywam się Leflor — syknął więzień. — Skąd się wzięło na tobie ubranie ściganego przez nas łotra? — Zamieniłem się z nim. — Po co? — Chciałem go uratować. — Dlaczego mu pomogłeś? Czy go znałeś? — Nie. — Kłamiesz! Powinieneś się wstydzić! Chciałeś być gentlemanem, a lękasz się prostego trapera. Jestem jednak zbyt dumny, aby się z tobą dłużej zadawać. Jest wspólnikiem mordercy. Masz jego ubranie i pomogłeś mu w ucieczce; dlatego wzięliśmy go za ciebie. Wyśmiałeś Sama Hawkensa i chciałeś go oszukać. Teraz odczuwasz tego skutki. Wynoś się więc do diabła, i strzeż w przyszłości przed takimi czynami. Will puścił ręce więźnia. Leflor zrobił kilka szybkich kroków, zatrzymał się jednak po chwili, odwrócił i uniósł w górę dłoń. — Zapamiętajcie to wszyscy, jak tu stoicie! Wrócę tu znowu! A tobie, ty psie, pokażę, co to znaczy zemsta! — Zaczynasz całkiem mądrze! — uśmiechnął się dobrodusznie Sam Hawkens. — Jeżeli jeszcze raz wpadniesz w moje ręce, to na pewno znajdziesz się w diabelskim gabinecie osobliwości, gdzie już dawno jest dla ciebie przeznaczone miejsce. Leflor uciekł pośpiesznie. Sam wszedł za to na werandę, na której stał tylko Wilkins, bowiem Almy nie chciała oglądać do końca upokorzenia Leflora. Za moment, obok Sama, na werandzie znaleźli się Dick i Will. Wilkins dał znak zebranym Murzynom. Po chwili ludzie rozeszli się, głośno dyskutując o wydarzeniach, których byli przed chwilą świadkami. Wilkins miał bardzo poważną minę. — Czy rzeczywiście nie rozpoznał pan Leflora? — zapytał. — Ależ skądże! — roześmiał się Sam. — A więc chciał pan tylko odegrać komedię? — Komedię? — powtórzył tym razem również poważnie mały traper. — Nie miałem zamiaru nikogo tym bawić. — To przedstawienie nie było wcale konieczne. — Konieczne? Hm! Ten człowiek miał zamiar mnie przechytrzyć; musiał więc ponieść konsekwencje swego planu. — Uczynił to więc pan tylko z poczucia swej zranionej dumy? Muszę pana za to skarcić, mister Hawkens! — Niech pan robi, na co ma ochotę. Ja też tak postąpię, spełnię mianowicie swój obowiązek. Porozmawiajmy o czymś innym! Kiedy przybędzie tu wojsko? — Po zapadnięciu zmroku. Mister Adler poprosił przez posłańca, aby przybyli tu ukradkiem. — To bardzo mądre posunięcie. W ten sposób spadniemy na tych łotrów jak burza. Mam nadzieję, że wielu z nich zginie przy tej okazji. Czoło Wilkinsa zmarszczyło się. — A ja nie. Chcę aby ich schwytano i przekazano sprawiedliwości. Niech potem władze postąpią z nimi zgodnie z prawem. — Te słowa brzmią co prawda bardzo pięknie, ale nic nie znaczą. Władze wsadzą ich do aresztu, skąd z pewnością szybko uciekną. To się często zdarza. Najlepszym lekarstwem na tę zarazę jest kulka, jeśli się nie mylę. Na twarzy Wilkinsa pojawił się wyraz dezaprobaty. — Po tym, co pan teraz powiedział, jestem zmuszony prosić, aby wasza trójka nie wzięła udziału w wydarzeniach, jakie mają nastąpić dzisiejszej nocy na mojej plantacji. — Mówi pan to poważnie? — zapytał zaskoczony Sam. — Mam nadzieję, że oficer dowodzący oddziałem wojska będzie myślał inaczej niż pan. Mam również nadzieję, że odda mi do dyspozycji swych ludzi, abym mógł schwytać Walkera. — Jakie są pańskie zamiary w tym względzie? — Walker przebywa na plantacji Leflora. Ja nie mogę wejść na jej teren; wojsko jednak posiada takie prawo. Każę żołnierzom wyprowadzić tego łotra z domu Leflora. — Jeżeli tego rodzaju wrogie działania rozpoczną się na terenie mojej posiadłości, będę miał w Leflorze wroga na całe życie. A tego bym nie chciał. Wpłynę więc na oficera, aby nie dał się przekonać i nie stał się narzędziem pańskiej osobistej zemsty. — A więc będzie pan chciał wpłynąć na oficera, by pozostawił Walkera w spokoju? — zapytał obojętnym tonem Sam. — Tak. Jestem przekonany, że moje słowo wystarczy, aby mnie posłuchał. — To prawda. Ja natomiast nie mam żadnych wpływów. Mówi pan więc, że nie będziemy mogli dziś wieczór wziąć udziału w obronie plantacji, a Walker nie zostanie aresztowany? Jestem prostym człowiekiem, sir, ale doświadczonym w walce z wszelkimi możliwymi niebezpieczeństwami. Sądziłem, że postępuję słusznie; jeśli jednak uważa się pan za człowieka bardziej doświadczonego, byłoby to z mojej strony zbytnim natręctwem, gdybym się panu nadal naprzykrzał. Życzę panu, aby pan nigdy już nie potrzebował cudzej rady. I niech pan dobrze myśli o Samie Hawkensie, który był panu życzliwy! Bóg z panem! Z tymi słowami Sam przewiesił swą rusznicę przez plecy, zeskoczył z werandy i ruszył w stronę lasu. — Good bye! — pożegnał się także i Dick. — Farewell! — mruknął Will zrzędliwym tonem i poszedł śladem Dicka. Podczas tej rozmowy traperzy byli sami z Wilkinsem. Adler odszedł z Murzynami, aby rozdzielić pracę. Speszony rozwojem sytuacji Wilkins pozostał sam na werandzie. Tego nie przewidział. Nie powinni byli odejść, a już na pewno, nie w ten sposób. Mieli się przecież przekonać o jego wdzięczności. Przybyli tu, aby go ostrzec przed napadem bandytów; byli jego zbawcami, a teraz odeszli obrażeni. Tak nie powinno się było stać. — Panowie! — zawołał za nimi. — Panowie, dokąd to? Zostańcie! Ale oni go nie słuchali. Żaden z nich nawet nie odwrócił głowy. Właśnie w tej chwili Will, jako ostatni z „Liścia koniczyny”, znikał za pierwszymi drzewami lasu. Plantator ruszył więc za nimi. Dobiegł do miejsca, w którym zniknęli w lesie i postanowił iść dalej prosto. Szukał ich, głośno wołając. Nie znał tego rodzaju ludzi; odesłał ich, na serio czy przez pomyłkę, było to obojętne. Mieli odejść, więc odeszli. O tym, że gdy zniknęli mu z oczu, natychmiast skręcili w las pod kątem prostym — nie mógł wiedzieć. Ponieważ biegł dalej prosto, nie miał szans ich dogonić. Nie był przy tym westmanem i nie potrafił odczytać pozostawionych przez nich śladów. W końcu Wilkins pomyślał o Adlerze i pośpiesznie ruszył z powrotem, by go odnaleźć. Kiedy po dłuższych poszukiwaniach wreszcie mu się to udało, zaczął się skarżyć na swoją niezręczność. — Za późno! — odparł zarządca. — Oni odeszli i nie mają zamiaru wrócić, sir. Jeśli nie zechcą, by ich odnaleziono, to nikt ich nie znajdzie. — Czy naprawdę nie ma żadnej możliwości, by do nich dotrzeć? Adler zastanowił się na moment. — Chyba jest pewien sposób. Wątpię jednak, czy zechcą tu wrócić. Mają zamiar schwytać Walkera, który zatrzymał się u Leflora. Będą więc bardzo pieczołowicie pilnować jego domu, aby utrudnić Walkerowi ucieczkę. Dlatego należałoby ich szukać właśnie tam. — Zechce pan to dla mnie zrobić? Może uda się panu ich dogonić, zanim dojdą do plantacji Leflora. — Życzyłbym sobie tego, ale nie sądzę, aby mi się to udało. Adler wyjechał już po kilku minutach. Kiedy wrócił, zapadał właśnie zmierzch. Nie znalazł nikogo z „Liścia koniczyny”. Na plantacji był już oddział wojska Stanów Zjednoczonych pod dowództwem porucznika. Żołnierze zabrali ze sobą kilka luzaków, na wypadek, gdyby trzeba było przetransportować ewentualnych więźniów. Podczas narady wojennej Wilkins zrozumiał, jaką pomoc stanowiłby jednak Sam Hawkens wraz z towarzyszami. Jedynym, w miarę doświadczonym w sprawach Dzikiego Zachodu człowiekiem, ze względu na funkcję, jaką pełnił na plantacji, okazał się być Adler. Jego rady uznano w końcu za słuszne. On sam, chroniony ciemnościami, leżał w tym czasie na czatach nieopodal drzwi chaty Bommiego i obserwował, jak kolejno przybywają do niej oczekiwani bandyci. Dopiero, gdy uznał, że wszyscy są już na miejscu, odczołgał się do ukrytego niedaleko oddziału kawalerii i poprowadził go do chaty. Najpierw ciszę nocną przerwały głuche uderzenia: to żołnierze zablokowali drzwi i okiennice drewnianymi balami opartymi o ziemię. W środku zapanował początkowo wielki hałas, a potem znowu cisza. Potem rozpalono wokół chaty wielkie ogniska, aby utrudnić bandytom ewentualną ucieczkę. Za płomieniami ognisk wyrastało w górę coś ciemnego, coś, czego oblężeni nie mogli dojrzeć. Świtem przekonali się, że jest to zbudowany z wiązek chrustu i gałęzi rodzaj muru oblężniczego, wyposażonego w otwory strzelnicze. Z całej okolicy zjechali się wszyscy mieszkańcy, aby być świadkami tego jedynego w swoim rodzaju przedstawienia. Oblężeni szybko przekonali się, że jakikolwiek opór jest bezsensowny. W ten sposób mogli tylko pogorszyć swój los. W wypadku poddania istniała dla nich jeszcze pewna nadzieja; nie można im było niczego dowieść. Oblegający będą musieli ich wypuścić na wolność. Nie mieli wody i żywności, więc około wieczora zdali się na łaskę i niełaskę oblegających. W całej okolicy zapanowała radość z okazji udanego połowu. Na długi czas unieszkodliwiono groźną bandę. Szybko zaczęto mówić, że sukces ten należy przypisać tylko „Liściowi koniczyny”. * Tej nocy czuwano również w innym, położonym niedaleko miejscu. W chronionym żelaznymi okiennicami pokoju na parterze swego domu siedział Leflor, a razem z nim przybyły wieczorem notariusz i Walker–Hopkins. Leflor i notariusz zajęci byli dokładnym sprawdzaniem dokumentów, obliczeniami i spisywaniem umowy. Notariusz uznał cały ten interes za całkowicie pozbawiony ryzyka dla Leflora. Nad ranem podpisano w końcu umowę. Walker otrzymał znaczną sumę, wypłaconą mu w czekach i wekslach wystawionych przez znane domy bankowe. Był wyraźnie podniecony. Jego głowa coraz częściej zwracała się ku drzwiom, tak jakby chciał jak najszybciej opuścić ten dom. — Teraz może pan już spokojnie zacząć używać życia — stwierdził notariusz. — Zrobił pan dobry interes. Przed nami natomiast jest proces, którego zakończenie jest co prawda dla nas pewne, jednakże czas jego trwania musi być uznany za niemiły dodatek. Pan natomiast ma pieniądze już w kieszeni. — Tak pan twierdzi, ale w rzeczywistości sprawa wygląda nieco inaczej. Na zewnątrz czai się trzech łobuzów, którzy tylko czekają, aby się na mnie rzucić. — Niech pan poprosi władze o ochronę! — Nic mi to nie pomoże. Przedstawiciele władzy z pewnością bezpiecznie wyprowadzą mnie z tego domu, ale tym bardziej zwróci to uwagę tej trójki. Pojadą za mną do miejsca, gdzie zostanę sam, i wtedy napadną na mnie. — To jak ma pan zamiar się stąd wydostać? — Najpewniejszy byłby jakiś nie rzucający się w oczy sposób ucieczki. Może jakieś przebranie. — To niech pan go spróbuje. Ja też sądzę, że byłoby to najlepsze wyjście. Ma pan ciemne włosy, mister Walker. Można je krótko obciąć i zakręcić, aby przypominały włosy Murzynów. Potem uczernić ręce i twarz, i odejść stąd jako Murzyn. To najprostsze, co może być. — Ale moje rysy nie są murzyńskie. — Przebierze się pan więc za Murzynkę! Mają one z reguły bardziej regularne rysy od mężczyzn. Czy nie ma na pańskiej plantacji jakiegoś zaufanego Murzyna, który by mógł w tym pomóc, master Leflor? — Nawet wielu! — Niech więc pan doda uciekinierowi, który przebierze się za Murzynkę, męskie towarzystwo, aby cała sprawa była bardziej wiarygodna. Murzyn może nieść jakiś worek, a Murzynka kosz. Dziwiłbym się, gdyby oblegający zainteresowali się taką parą… Była trzecia godzina po północy. O tej porze pierwsi murzyńscy robotnicy wychodzili na pola. Najpierw szli wielką grupą; potem stopniowo dzielili się na mniejsze grupki. Te z kolei dzieliły się dalej na pary. Jedna z takich par, Murzyn i Murzynka, kroczyła wolno skrajem ryżowiska w kierunku rzeki. On trzymał w dłoni wędkę, a ona wielki, gliniany dzban na głowie. Szeptali coś między sobą, podczas gdy ich oczy ukradkiem badały okolicę. Nad rzeką oboje usiedli na brzegu. Murzyn nałożył przynętę na haczyk i zarzucił wędkę. Ona napełniła dzban wodą, postawiła obok siebie i zaczęła pleść wianek z zerwanych wokół siebie kwiatów. Skończywszy tę pracę, nałożyła wianek na głowę. W pewnej chwili w pobliskich zaroślach rozległ się szelest. Wyszedł z nich wysoki mężczyzna w dziwnym stroju, w którym Murzynka rozpoznała Dicka Stone’a. Dick powoli zbliżył się do niej. — Good day! Co tu robicie? — Murzyn łapie ryby — odparł wędkarz. — Nasz massa ma ochotę na karpie. — Czy to jest twoja kobieta? — Kobieta? Nie. To Mally, która będzie moją żoną. — A więc twoja narzeczona? — Tak. Narzeczona, massa. Mally ugotuje w kuchni wiele dużych, tłustych karpii dla massa Leflora. — Macie gości? — O, yes! Dwóch gości. — Kto to jest? — Massa notariusz i massa… massa… Pluto zapomniał jego nazwiska. — Może Walker? — Yes, yes. Massa Walker. — Co robi massa Walker? — Najpierw jadł. Potem wyjedzie bryczką, nie, w wielkim, pięknym powozie. — Dokąd? — Pluto nie wie. Massa Walker pojedzie z massa notariuszem. — Może do Van Buren? — Yes, yes! Do Van Buren. — Kiedy? — Zaraz będą zaprzęgać. — Doskonale. Życzę wam wiele szczęścia. Dobrego połowu! — Dziękuję, dziękuję. Oby massa też złapał dużego, tłustego karpia! Pluto powiedział to z serdeczną i szczerą miną. Kiedy jednak traper odszedł, Murzyn roześmiał się pod nosem. — Ten traper niczego już nie złowi — powiedział do swej narzeczonej Mally. — Traper pójdzie i dogoni tamtych dwóch. Teraz massa jest bezpieczny. Pluto sprowadzi zaraz łódź i massa przepłynie na drugi brzeg i będzie uratowany. Kiedy woźnica Leflora powrócił wieczór do domu, opowiedział, że został zatrzymany przez trzech uzbrojonych mężczyzn, dwóch chudych, wysokich i jednego małego. Zajrzeli do wnętrza powozu, ale przekonawszy się, że siedzi w nim tylko notariusz, pozwolili jechać dalej bez przeszkód. Owych trzech mężczyzn widziano w okolicy jeszcze wielokrotnie. Po kilku dniach, kiedy Pluto znowu siedział z wędką nad rzeką, Dick pojawił się znowu obok niego. Pytał go o różne rzeczy; otrzymywał jednak krótkie, pełne niechęci odpowiedzi. — Jesteś dzisiaj w złym humorze. Zapewne dlatego, że nie ma z tobą twej narzeczonej, Mally? — Mally? Och, Pluto nie chce już słyszeć o Mally. — Dlaczego? Czyżby cię zdradziła? — Nawet bardzo. Masssa Leflor też mnie zdradził. — Dlaczegóż to? — Massa Leflor kazał iść Pluto z Mally łowić ryby. Pluto chciał dać Mally całusa. Mally dała mi w twarz i wskoczyła do rzeki. O, tu! — Jak się wydaje, nie była zbytnio w tobie zakochana. Co zrobiła potem? — Przepłynęła przez rzekę i zdjęła na tamtym brzegu suknię. Pod spodem miała męskie ubranie. Potem się umyła — to nie była już więcej moja Mally. Traper zrobił zdziwioną minę. — Poznałeś jej twarz? — Tak, to był massa Walker. — Walker! Niech to diabli! Człowieku, czy wierzyłeś, że była to kobieta? — No. Nie wierzyłem. Pluto dokładnie wiedział, że Mally nie jest dziewczyną. Mally był massa Walkerem. Pluto miała pomalować massa Walkera i przewieźć go przez rzekę. Zanim Dick pojął, co miał na myśli Murzyn, ten schwycił już swoją wędkę i uciekł. Dick jeszcze długo stał z otwartymi ustami nad rzeką i patrzył się w kierunku, w którym pobiegł Murzyn. Od tego czasu trzej traperzy nie pokazali się już więcej w okolicy Wilkinsfield. * Następnego dnia po schwytaniu bandytów Leflor opuścił swą plantację. Ale nie konno, lecz na piechotę. Szedł wolno, zastanawiając się, w kierunku Wilkinsfield, skąd nie tak dawno został dwukrotnie wyproszony w nieprzyjemny sposób. Stojący przy bramie domu Wilkinsa odźwierny dobrze wiedział, że jego państwo nie życzyli sobie tej wizyty. — Czy twój pan jest w domu? — zapytał ostro Leflor. — Nie wiem! — odparł Murzyn nie ruszając się ani o centymetr ze swego posterunku. — Ale ja wiem, że jest. Wpuszczaj! — warknął Leflor uderzając jednocześnie Murzyna łokciem. Wszedłszy do środka, udał się na pierwsze piętro, minął korytarz i nie pukając, wszedł do gabinetu pana domu. Wilkins siedział właśnie przy stole ze swym zarządcą, zagłębiony w rozmowie. Rozpoznawszy gościa, wstał z twarzą pełną zdziwienia. — Mister Leflor? Jak pan się tu dostał? Nikt nie zameldował pańskiego przybycia. — Nie znalazłem nikogo, kto by to mógł zrobić. Powiedziawszy to Leflor usiadł nie zdejmując nawet kapelusza. Wilkins nie wiedział, jak się ma zachować w tej sytuacji. Za to Adler podniósł się z krzesła i wolno podszedł do Leflora. — Czy życzy pan sobie, abym zawołał służbę, mister Wilkins? — Nie. — A może wolałby pan, abym własnoręcznie wyrzucił stąd tego gbura? Niech pan zdejmie kapelusz, Leflor, albo pana nauczę, jak należy się zachowywać uprzejmie! Adler zrobił krok w stronę Leflora, który w końcu zdjął kapelusz. — Jeśli ma to panu sprawić satysfakcje, zdejmę kapelusz, mister Wilkins. Za to później będzie pan bardziej uprzejmy w stosunku do mnie. A tego pańskiego zarządcę każę natychmiast stąd wyrzucić. — Nie mogę pojąć, co skłoniło pana do tej wizyty, po tym, co się tu wydarzyło — powiedział Wilkins. — Miałem do tego powody. Życzę sobie również, aby sprowadzono tu miss Almy. Przynoszę bowiem pozdrowienia od pewnej, bardzo bliskiej jej osoby. — Jest tylko jedna taka osoba, a jestem nią ja — odparł Wilkins. — Czyżby? A ja sądzę, że narzeczony musi być bardzo bliski damie, którą ma pojąć za żonę. Wilkins drgnął. — Mówi pan o narzeczonym Almy? A któż miałby nim być? — Niejaki Artur. Usłyszawszy to imię Wilkins drgnął ponownie. — Artur? Na Boga! Kogo pan ma na myśli? — Chyba ma pan bratanka o tym imieniu? — Naturalnie. Nikt jednak nie wie, gdzie on przebywa. Nie mam pojęcia, w jaki sposób mógłby się pan o tym dowiedzieć. — Powiedziałem panu przecież, że przynoszę pozdrowienia. — Chyba nie od niego samego? — Właśnie tak. Przynoszę nie tylko pozdrowienia, ale i kilka dokumentów, które są dla pana w najwyższym stopniu ważne. — Dokumenty, sir? A więc on żyje? — Tego nie wiem dokładnie. Wiem jedynie, że sporządził te dokumenty. — Czy mógłbym je przeczytać? — Naturalnie. Ale tylko w obecności pańskiej córki. — Dobrze. Zaraz każę ją sprowadzić. Po krótkiej chwili w salonie pojawiła się Almy. Widać było, że uczyniła to z najwyższą niechęcią. — Oto moja córka. Niech pan czyta! — Czy powiedział pan córce, o co idzie? — Wie, że przynosi pan pozdrowienia od Artura. — A czy wie, że jest także jego narzeczoną? — Jeszcze nie. Ale zaraz jej… — zaczął Wilkins. — Artur moim narzeczonym…?! — wpadła mu w słowo Almy. — Byłaś wtedy jeszcze zbyt mała, aby to zrozumieć. Dlatego nic ci nie powiedzieliśmy. Byłem przekonany, że potem sama zakochasz się w swoim kuzynie. — A jeśliby tak się nie stało? — zapytał ironicznie Leflor. — Wtedy wyszłaby za kogoś innego. — A majątek Artura? Skierowany na Wilkinsa wzrok Leflora nabrał nadzwyczajnej ostrości. — Musiałbym go spłacić. Wszyscy wiedzą, że ta plantacja należała w połowie do mojego brata. Po jego śmierci ta połowa przeszła naturalnie na Artura, jego jedynego syna. — Tak, tak. Jak prosto wygląda, albo zdaje się wyglądać ta sprawa! — odezwał się Leflor. — Co pan ma na myśli? — zdenerwował się Wilkins. W tym momencie Adler uznał za swój obowiązek wmieszać się do rozmowy. — Czy pan nie rozumie, mister Wilkins, że ten człowiek coś wie i teraz kropla, po kropli, traktuje pana tą trucizną? Leflor roześmiał się złośliwie. — Pański nadzorca wcale nie jest taki głupi! Dobrze się domyśla. A więc, opowiem panu pewną historię. Było kiedyś dwóch braci, mających taką samą sumę pieniędzy. Kupili za nie wspólnie plantację. Kiedy wybuchła wojna domowa, każdy z nich miał inne przekonania polityczne; jeden z nich był za stanami północnymi, drugi za południowymi. Bracia oczywiście nie sprzeczali się z tego powodu. Ten, który trzymał z Północą, zamienił swoją połowę majątku na gotówkę, którą dostał od brata za swoją część majątku i wspomógł nią rząd Północy. Niebawem jego fundusze rozeszły się. Kiedy wojna się skończyła, a Północ wygrała, nikt nie pomyślał o ofiarach, jakie poniósł ten człowiek. Właściwie był już żebrakiem. Musiał podpisać bratu oświadczenie, że został w całości spłacony. Brat okazał mu jednak współczucie i powiedział: „Zapomnijmy o stratach! Mamy wystarczająco dużo pieniędzy. Mam też syna, a ty córkę. Niech się w przyszłości pobiorą i odziedziczą majątek”. Tak powiedział brat, a potem… umarł. Leflor przerwał na moment. Wilkins oparł głowę o fotel. Po chwili wstał i wolno podszedł do Leflora. — Skąd pan o tym wie? — zapytał drżącym głosem. — Kto panu o tym opowiedział? — Jeszcze nie skończyłem. Podczas wojny zamienił pan na gotówkę nie tylko swoją połowę majątku, ale także weksle swego brata o wartości trzydziestu tysięcy dolarów, które on potem wykupił. Zgadza się? — Tak, to prawda. Sądzi pan może, że były to fałszywe weksle? — Nie. Wszystko odbyło się uczciwie i zgodnie z prawem. O wiele uczciwiej, aniżeli miałbym na to teraz ochotę — dodał złośliwie Leflor. — Nie pojmuję jednak nadal, skąd się pan o tym dowiedział. — To proste: pański siostrzeniec się o tym wygadał. — To niemożliwe! — Oho, chce mnie pan może nazwać kłamcą? A któż inny mógłby o tym wiedzieć? Pański brat umarł, a pan sam strzegł się dobrze, aby coś nie zdradzić. Któż więc pozostaje? — Nie chce mi się w to wierzyć. — Tak więc musimy stwierdzić, że pański siostrzeniec niezbyt kochał pańską córkę, skoro postanowił spłatać panu takiego figla. — Figla? Co to ma znaczyć? Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. — Przykro mi, ale będę musiał pana jeszcze raz zaskoczyć — Leflor wolno wstał z krzesła. — Co mi pan chce jeszcze przekazać? — zapytał Wilkins. — Nic, poza tym, że przybyłem tu, aby się przedstawić jako najnowszy właściciel plantacji w Wilkinsfield, mister Wilkins i miss Almy. Powiedziawszy to Leflor ukłonił się ironicznie. Almy zachowała spokój. Patrzyła tylko z troską na ojca, który drżał cały. — Ojcze, opanuj się! — powiedziała obejmując go. Plantator odsunął ją. — Zostaw mnie! Albo zrozumieliśmy go źle, albo zaszła tu pomyłka, którą trzeba wyjaśnić! — Nie ma tu żadnej pomyłki. A wyjaśnić mogę panu tę kwestię zaraz — odparł Leflpr, wyciągając portfel. — Posiadam ze sobą kilka dokumentów, których treść powinna pana zainteresować. Nie wiem jednak, czy mogę panu zaufać? — Oddam je panu, jak tylko je przeczytam. — Słowo honoru? — Tak. — A więc ma tu pan trzy weksle, każdy na dziesięć tysięcy dolarów, płatne na nazwisko pańskiego brata, a wystawione przez pana. — Tak, zgadza się — potwierdził Wilkins, rzuciwszy okiem na dokumenty. — Oto pańskie własne oświadczenie i podpis, że pański brat wypłacił panu pański udział w plantacji i dodatkowo jeszcze trzydzieści tysięcy dolarów. Wszystko to poświadczone przez notariusza. Czy to prawda? — Tak. — Przyznaje pan więc, że ta plantacja należy do pańskiego bratanka, Artura Wilkinsa, i że ma on prawo ją sprzedać, kiedy tylko będzie chciał? — Artur ma to prawo; jestem jednak przekonany, że nigdy nie poweźmie tego kroku, nie zawiadamiając mnie o tym wcześniej. — I tu się pan pomylił. On to uczynił. — Gdzie? — W Santa Fé. — Komu ją sprzedał? — Pewnemu Amerykaninowi nazwiskiem Walker. Ja z kolei odkupiłem tę plantację od niego i od razu zapłaciłem gotówką. — Przecież pan nigdy nie był w Santa Fé! — To on był u mnie. Oto ma pan dokument potwierdzający dokonanie tej sprzedaży w Santa Fé. Niech go pan sprawdzi. Nie znajdzie pan w nim nic niezgodnego z prawem. Wilkins wziął poświadczenie do ręki i dokładnie sprawdził każde zdanie i słowo. Potem rzucił papier na stół i osunął się na fotel. — To nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe! On sprzedał plantację ze wszystkim, co się na niej znajduje! — Nie jest to żadne fałszerstwo? — Nie. Akt sprzedaży został zawarty przed burmistrzem miasta. Sprawdził on dokładnie wszelkie prawa Artura i uznał je za bezsporne. Tak samo bezsporne są teraz prawa tego Walkera. — Czy to ten sam Walker, którego mister Leflor wczoraj uratował i zabrał do swojego domu? — zapytał Adler. — Dokładnie ten sam — roześmiał się Leflor. — Wczoraj też Walker sprzedał mi tę plantację, a potem wyjechał. — Czy może pan udowodnić, iż rzeczywiście odkupił pan od niego Wilkinsfield? — W wystarczającym stopniu. Oto umowa! Wilkins sprawdził i ten dokument. Został sporządzony całkowicie zgodnie z prawem. Nawet najbardziej sprytny adwokat nie znalazłby w nim najmniejszego błędu. Leflor wziął z powrotem umowę do ręki. — Co pan ma zamiar teraz zrobić? — zapytał. — Muszę o to zapytać mojego adwokata. — Dobrze. Daję panu cały tydzień. Jeśli do tego czasu nie poweźmie pan żadnej decyzji, podejmę odpowiednie kroki przepisane prawem. Tak więc tę sprawę już załatwiliśmy. Plantacja należy do mnie. A co z tymi trzydziestoma tysiącami dolarów? — Jestem je winien memu bratankowi. — Już nie. Sprzedał ten dług Walkerowi. A ja odkupiłem go wczoraj od niego. Proszę, niech pan przeczyta ten dokument! Wilkins wziął go do ręki i przeczytał. — To prawda. Artur sprzedał także i mój dług. — Nie chce mi się w to wierzyć — stwierdził Adler. — Czy rozstał się z panem w niezgodzie? — Nie, wręcz przeciwnie. — Należy więc przypuszczać, że z jakichś, nieznanych nam powodów, sprzedał plantację za znaczną sumę. Pański dług natomiast mógł sprzedać tylko po to, aby pana całkowicie zniszczyć. Tego nie robi bratanek swemu wujowi, z którym rozstał się w zgodzie! — Ale to jego podpis! — A mimo to, nie wierzę. — Czy pan w to wierzy czy nie — przerwał mu ostrym tonem Leflor — jest to teraz całkowicie obojętne! W każdym razie nikt pana o to nie pyta. Jeśli pan Wilkins nie zapłaci, ustanowię tu przymusowego zarządcę, a jego samego każę za długi umieścić w areszcie. — Nie tak szybko! — roześmiał się groźnie Adler. — Zanim pan go tam wsadzi, musi pan pamiętać, że pańskie roszczenia dotyczące tych trzydziestu tysięcy nie są jeszcze potwierdzone sądownie. Jeśli mister Wilkins zechce posłuchać mej rady, to powinien natychmiast pokazać panu drzwi. — Tak pan sądzi? Ja też mam dobrą radę dla niego, tysiąc razy lepszą od pańskiej. Po tym, co się dowiedział, Wilkins był jak ogłuszony. Usłyszawszy ostatnie słowa Leflora, ocknął się na moment. — Jaką radę? — zapytał. — Niech pan szuka bogatego męża dla miss Almy, który posiada środki, aby wykupić plantację. — Czy będzie pan wtedy gotów ją znowu odsprzedać, jeśli pańskie prawa do niej zostaną sądownie uznane? — Nigdy w życiu. — A więc tego problemu nie rozwiąże nawet najbogatszy zięć. — Nie jest to konieczne. Musi pan wybrać tylko tego, do którego ona już należy. — Ach, wyraził się pan wystarczająco wyraźnie! Przychodzi pan i zabiera mi plantację. A ja mam panu dodać do tego trzydzieści tysięcy dolarów i moją córkę! Doskonale! — Pan się waha? Jeśli jednak pan się zastanowi, to dojdzie pan do wniosku, że moja rada jest najlepsza. Wilkins nie myślał w tej minucie o sobie. Wiedział, że to nie do niego należy ostatnie słowo. — Almy, kochanie, czy mogłabyś odpowiedzieć? — Wolę raczej ciężko pracować, aniżeli należeć do mężczyzny, który nazywa się Leflor! Leflor wydał z siebie ostry, piskliwy okrzyk. — To przecież nonsens! — zawołał. — Chce pani świadomie swojej zguby? — Jest mi ona milsza od pana! — odparła szorstko dziewczyna. — Powiedziałam moje ostatnie słowo. Może pan odejść! I władczym gestem Almy wskazała Leflorowi drzwi. W swym wzburzeniu była tak piękna, że Adler nie mógł od niej oderwać wzroku. Także i Leflor nie mógł wyzwolić się spod uroku jej piękna. — Tak, odchodzę! — odezwał się w końcu — ale tylko na chwilę. Wrócę niebawem i pojmę cię za żonę! Będziesz do mnie należała, choćby sprzeciwiali się temu wszyscy aniołowie i diabli! Jesteś moją własnością! — Z pełnym pożądania i groźby spojrzeniem zrobił krok w stronę Almy: — A jeśli się będziesz broniła, nie cofnę się przed niczym, nawet przed… W tym jednak momencie Adler złapał go za kark i jak piłką rzucił o drzwi. Zrobił to tak mocno, że drzwi się otwarły, a Leflor upadł w korytarzu na podłogę. Zanim zdążył się podnieść, zarządca złapał go ponownie, tym razem za biodra, i zrzucił ze schodów. Leflor zatrzymał się dopiero na kamiennych płytach ganku. Stał tam Murzyn, którego tak niedawno poczęstował kuksańcem. — O Jezu, Jezu! — zawołał z płonącymi oczami odźwierny. — Massa Leflor potrafi latać! Niech więc lata dalej! — Co powiedziawszy, poderwał swego wroga z ziemi i wyrzucił na dziedziniec.