Steven Erikson Dom Łańcuchów I Dawne Dni '*. Wydaje ci sie, z, ona opar, si? praniu n,„* dli«c4c. A poz. tym ppyi^.. ze be-eMećni? Dlaczego sha'ik °" ^ ^ślisz o morderstwie? - wyszepul Bidithal odwracając na „„- Cieni,? ,! się b.yskawicznie. Jego twarc poce- g i nią... -Zatrza- LLL2^ I odsłaniając spróchnia- N Idfac SS Och, nie, nie dla ciebie, były kapłanie, kryje sie przeznaczenie. TVoje istmeme jest 344 tolerowane, ale na tym koniec. Jeśli rzucisz mi wyzwanie, Widmo-woręki, spadnie na ciebie święty gniew. Heboric odsłonił zęby w twardym uśmiechu. - Już kiedyś na mnie spadł, Bidithal, i jakoś to przeżyłem. Mówisz o przeznaczeniu? Być może moim jest pokrzyżować twe zamiary. Radzę ci, byś się nad tym zastanowił. Były kapłan wyszedł z namiotu i zatrzymał się na chwilę, mrużąc oczy w jasnych promieniach słońca. Silgara nigdzie nie było widać, kaleka zdążył jednak nakreślić skomplikowany rysunek na piasku przed mokasynami Heborica. Łańcuchy otaczały postać z kikutami zamiast rąk... która jednak miała stopy. Mężczyzna skrzywił się i ruszył przed siebie, zamazując rysunek gniewnymi ruchami nóg. Silgar nie był artystą, a Heboric miał słaby wzrok. Być może zobaczył to, co podpowiadał mu strach. W końcu za pierwszym razem więźniem kręgu łańcuchów był autor rysunku. Tak czy inaczej, sprawa nie była na tyle ważna, by się odwrócił, żeby przyjrzeć się rysunkowi dokładniej. Zresztą i tak na pewno go zamazał. Wszystko to jednak nie tłumaczyło dreszczu, który mu towarzyszył, gdy szedł po skąpanym w słońcu piasku. Żmije wiły się w swym dole, a on znalazł się pomiędzy nimi. Stare blizny pozostałe po uszkodzeniach więzadeł nadawały jego kostkom i nadgarstkom wygląd segmentowanych pni drzew. Każdy kolejny segment przypominał mu o czasach, gdy nosił zaciśnięte okowy i krępowały go łańcuchy. W jego snach ból wydawał się żywą istotą, która pląsała w hipnotycznym tańcu poprzez natłok bezładnych, przerażających scen. Choć stary, bezręki Malazańczyk pokryty migotliwymi, niemal dotykalnymi tatuażami był prawie zupełnie ślepy, potrafił dostrzec kroczące za Toblakai duchy, zawodzącą niczym wiatr karawanę śmierci, która prześladowała go dniem i nocą. Jej głos rozbrzmiewał teraz w jego umyśle tak donośnie, że zagłuszał słowa Urugala. Była tak blisko, że składające się na nią twarze śmiertelników przesłaniały kamienne oblicze boga, a każda z nich wykrzywiała się w grymasie bólu i strachu, które towarzyszyły chwili 345 i śmierci. Starzec nie zrozumiał jednak tego do końca. Nie wszystkie dzieci pośród tych ofiar - dzieci w sensie „niedawno narodzeni", tak jak używali tego słowa mieszkańcy nizin - zginęły od krwawego miecza Karsy Orlonga. Były potomstwem, które nigdy się nie narodzi, przerwanymi liniami rodów wypełnionej trofeami jaskini teblorskiej historii. Toblakai. Pełna minionej chwały nazwa rasy wojowników, którzy stali u boku śmiertelnych Imassów, Jaghutów o zimnych obliczach i demonicznych Forkrul Assailów. Imię, pod którym znano teraz Karsę Orlonga, jakby on jeden był spadkobiercą pradawnych dominatorów w tym młodym, okrutnym świecie. Przed laty podobna myśl wypełniłaby jego pierś gwałtowną, krwiożerczą dumą. Teraz dręczyła go niczym atak pustynnego kaszlu, zarażała wnikającą w kości słabością. Nikt poza nim nie potrafił dostrzec, że jego nowy tytuł jest jedynie lśniącą blaskiem ironii błyskotką. Teblorzy upadli nisko i tylko ich ciała stanowiły odbicie The-lomenów Toblakai. Klękali jak głupcy przed siedmioma wyrzeź-bionymi w skale twarzami o wydatnych rysach. Mieszkali w dolinach, gdzie horyzont zawsze był w zasięgu ręki. Byli ofiarami brutalnej ignorancji, o którą mogli oskarżać jedynie samych siebie, a także oszustwa, za które Karsa Orlong zamierzał wystawić rachunek. Jemu i jego ludowi wyrządzono krzywdę, i wojownik, który szedł teraz między zakurzonymi, białymi pniami od dawna martwego sadu, pewnego dnia udzieli na to odpowiedzi. Ale wróg miał tak wiele twarzy... Nawet teraz, gdy był sam, łaknął samotności. Nie miał jednak jej znaleźć. Grzechot łańcuchów nie milkł ani na chwilę, podobnie jak niosące się echami krzyki pomordowanych. Ulgi nie dawała mu nawet tajemnicza, lecz dotykalna moc Raraku - samej Raraku, nie Tornada, Toblakai wiedział bowiem, że w porównaniu ze starożytną Świętą Pustynią Tornado jest jedynie dzieckiem. Nie czuł jego dotyku. Raraku zaznała wielu podobnych burz i przetrwała je, tak jak przetrwała wszystko. Pod jej skórą z sypkiego piasku kryła się lita prawda kamienia. Raraku sama była swą tajemnicą. To jej ukryte skalne fundamenty zatrzymały wojownika w tym miejscu. Karsa był przekonany, że dzięki Raraku odkryje własną prawdę. Przed kilkoma miesiącami klęknął przed Sha'ik Odrodzoną. Młodą kobietą mówiącą z malazańskim akcentem, która pojawiła się nagle przed nim, na wpół niosąc swego bezrękiego, wytatuowanego faworyta. Uczynił to nie dlatego, że pragnął jej służyć albo odzyskał wiarę, lecz z ulgi. Ulgi, że czekanie wreszcie się skończyło i będzie mógł zabrać Leomana z tego miejsca klęski i śmierci. Starszą Sha'ik zamordowano, gdy była pod ich opieką. Karsa gryzł się tą porażką, nie potrafił jednak wmówić sobie, że nowa Wybrana jest kimś więcej niż nieszczęsną ofiarą, znalezioną na pustkowiu przez obłąkaną Boginię Tornada, śmiertelnym narzędziem, którego użyje ona z bezlitosną brutalnością. Fakt, że zgodziła się uczestniczyć we własnej zagładzie, był w oczach Karsy równie żałosny. Najwyraźniej młoda, naznaczona bliznami kobieta miała swoje powody. Wydawało się, że pragnie mocy. Prowadź nas, wodzu wojenny. Te słowa brzmiały w jego myślach jak gorzki śmiech. Karsa szedł przez gaj, oddalony o blisko trzy mile od leżącego na wschodzie miasta. Znalazł się na granicy ruin jakiejś innej osady. Wodzowie wojenni potrzebowali zgromadzonych wokół siebie sił. Były one dla nich rozpaczliwą zasłoną samoułudy, nierozważnej determinacji. Wybrana była bardziej podobna do Karsy, niż jej się zdawało - czy raczej do młodszego Karsy, Teblora, który dowodził zabójcami, dwuosobową armią, z którą wyruszył siać spustoszenie. Starsza Sha'ik była kimś zupełnie innym. Przez długi czas dręczyły ją wizje Apokalipsy, wiodąc ją naprzód, jakby była marionetką. Zauważyła ukryte w duszy Karsy prawdy i ostrzegła go przed grozą, która go czeka. Nie w jasnych słowach, gdyż jak na wszystkich jasnowidzących ciążyło na niej przekleństwo mętno-ści, ale to wystarczyło, by obudzić w Toblakai pewną... czujność. Wydawało się, że nie ma wiele do roboty poza czuwaniem. Obłęd, który był duszą Bogini Tornada, wysączał się powoli niczym wnikający w krew jad i zarażał wszystkich przywódców rebelii. Rebelii... och, w tym słowie była prawda. Wrogiem buntowników nie było jednak Imperium Malazańskie. 346 347 To bunt przeciwko zdrowemu rozsądkowi. Ładowi. Zasadom honoru. „Zwyczajowemu prawu", jak zwie to Leoman, choć jego świadomość pogrąża się w mętnych oparach durhangu. Tak, rozumiałbym jego ucieczkę, gdybym wierzył w to, o czym chce nas wszystkich przekonać - wypełniające dół kłęby dymu, senny wyraz oczu, niewyraźne słowa... ach, Leomanie, ale ja nigdy nie widziałem, żebyś naprawdę brał ten narkotyk. Dostrzegam tylko jego pozorne skutki, rozrzucone wokół dowody. Zauważyłem też, że zawsze zapadasz w sen w chwili, gdy chcesz zakończyć rozmowę, położyć kres dyskusji na jakiś temat... Karsa podejrzewał, że, podobnie jak on, Leoman czeka na właściwy moment. Raraku czekała razem z nimi. Być może czekała na nich. Święta Pustynia zsyłała dar, który niewielu potrafiło dostrzec, a co dopiero zaakceptować. Zjawiał się on niepostrzeżenie, był zbyt starodawny, by znaleźć wyraz w słowach, zanadto bezkształtny, żeby można go było chwycić w dłonie jak miecz. Toblakai, ongiś wojownik z lesistych gór, pokochał tę pustynię. Wiecznie zmienne odcienie ognia wymalowane na skale i piasku, rośliny o ostrych kolcach oraz niezliczone stworzenia, które łaziły, pełzały, biegały albo leciały bezgłośnie, pokonując ciemność nocy. Kochał ich głodną gwałtowność, taniec drapieżnika i ofiary, nieustanny krąg wypisany na piasku i pod skałami. Pustynia ukształtowała go na nowo. Jego skóra stała się ciemna i ogorzała, mięśnie żylaste i napięte, a oczy przerodziły się w wąskie szparki. Leoman wiele mu opowiadał o tej krainie. Zapoznał go z sekretami, które mógł znać tylko jej rodowity mieszkaniec. Pierścień ruin miast, z których wszystkie były niegdyś portami, pradawne linie nadbrzeżnych wzgórz, naturalne kurhany ciągnące się całymi milami. Obrócone w kamień muszle, śpiewające na wietrze niskim, żałobnym tonem. Leoman podarował mu kamizelkę z nie-wyprawionej skóry wyszywaną podobnymi muszlami, zbroję, która zawodziła na wiecznie tu dmącym suchym wietrze. Na pustkowiach były ukryte źródła, kamienne kopce i jaskinie - miejsca, gdzie ongiś oddawano cześć starożytnemu morskiemu bogu. Odległe niecki, z których co kilka lat wichry wywiewały piasek, 348 odsłaniając długie statki o wysokich dziobach, wykonane ze skamieniałego drewna. Martwa od niepamiętnych czasów flota lśniła całą noc w świetle gwiazd, lecz z nastaniem dnia znowu zasypywał ją piach. W innych miejscach, często za tymi przybrzeżnymi wzgórzami, z dawna zapomniani marynarze ulokowali cmentarze. W opróżnionych pniach cedrów chowali na nich swych zmarłych pobratymców. Wszystkie one obróciły się już w kamień. Zawładnęła nimi nieubłagana moc Raraku. Wiatr odsłaniał tu niezliczone warstwy tajemnic. W stromych, wznoszących się niczym rampy urwiskach było widać skamieniałe szkielety ogromnych zwierząt. Pniaki pozostałe po dawnych puszczach sugerowały, że tutejsze drzewa nie ustępowały rozmiarami największym, jakie Karsa znał w swej ojczyźnie. Kolumnowe pale portów i nabrzeży, kamienie kotwiczne i otwarte wykopy kopalń cyny, kamieniołomy, w których ongiś wydobywano krzemień, proste jak strzelił, biegnące na nasypach trakty i rosnące całkowicie pod ziemią drzewa, których korzenie tworzyły ciągnącą się milami zbitą masę. Z ich twardego jak żelazo drewna Karsa wystrugał sobie nowy oręż, gdyż jego krwawy miecz dawno już pękł. Raraku zaznała już Apokalipsy, przed wielu tysiącleciami. Toblakai zastanawiał się, czy pustynia rzeczywiście cieszy się z jej powrotu. Bogini sha'ik krążyła po pustkowiu, a jej krzyk pełen bezmyślnego gniewu był wichrem dmącym nieustannie u jej granic. Karsa zastanawiał się jednak, czy Tornado jest wyrazem zimnej, pozbawionej celu furii, czy raczej gwałtownego sporu, który wyrwał się spod kontroli? Czy bogini toczy wojnę z pustynią? A tymczasem, daleko na południe od tej zdradzieckiej krainy, malazańska armia przygotowywała się do wymarszu. Zbliżając się do serca gaju - gdzie na niewielkiej polanie ustawiono niski ołtarz z płaskich kamieni - Karsa zobaczył drobną, długowłosą dziewczynę, która siedziała na ołtarzu, jakby był on zwykłą ławką w opuszczonym ogrodzie. Na kolanach trzymała księgę. Wojownik dobrze znał tę popękaną, skórzaną okładkę. - Widziałam w tym miejscu twoje ślady, Toblakai - powiedziała, nie odwracając się. 349 -1 ja twoje, Wybrana. - Przychodzę tu, by się zastanawiać - wyjaśniła, gdy okrążył ołtarz i stanął przed nią. To tak jak ja. - Potrafisz odgadnąć, nad czym się zastanawiam? - zapytała. -Nie. Dzioby po ukąszeniach krwiuch niemal całkowicie zniknęły z jej twarzy. Było je widać tylko wtedy, gdy się uśmiechała. - Dar bogini... - uśmiech dziewczyny stał się wymuszony -...przynosi tylko zniszczenie. Toblakai odwrócił wzrok, spoglądając na okoliczne drzewa. - Ten gaj będzie się opierał na sposób Raraku - mruknął. -Jest z kamienia, a kamień trzyma się mocno. - Przez pewien czas - wyszeptała. Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Żyje we mnie jednak coś, co domaga się... tworzenia. - Urodź dziecko. Jej śmiech zabrzmiał prawie jak radosne szczekanie psa. - Och, Toblakai, ty wielki durniu. Powinnam częściej z tobą rozmawiać. W takim razie, dlaczego tego nie robisz? Poruszyła drobną dłonią, wskazując księgę, którą trzymała na kolanach. - Dryjhnabyła autorką, która zaniedbywała swój talent, żeby ująć to uprzejmie. Obawiam się, że w tym tomie nie ma nic poza kośćmi. Jej obsesją było odbieranie życia, unicestwianie ładu, ale w żadnym miejscu nie proponuje nic, co mogłoby go zastąpić. Pośród popiołów jej wizji nie ma miejsca na powtórne narodziny i to mnie zasmuca. A ciebie, Toblakai? Spoglądał na nią z góry przez długi czas. - Chodź -powiedział wreszcie. Wzruszyła ramionami, położyła księgę na ołtarzu i wstała, poprawiając prostą, znoszoną, bezbarwną telabę, która luźno zwisała na krzywiznach jej ciała. Powiódł ją między szeregi białych jak kość drzew. Szła za nim w milczeniu. Po trzydziestu krokach dotarli do następnej polanki, tym razem otoczonej grubymi, skamieniałymi pniami. W szkieletowym 350 cieniu gałęzi - wszystkie były nienaruszone, nawet te najdrobniejsze - stała niska, prostokątna skrzynia murarska. Toblakai odsunął się na bok i wpatrzył w twarz sha'ik, która w milczeniu przyglądała się jego dziełu. Pniom dwóch z otaczających polana drzew nadano nowy kształt dłutem i młotkiem kamieniarskim. Na Wybraną niewi-dzącymi oczyma spoglądało dwóch wojowników, jeden nieco niższy od Toblakai, lecz znacznie szerszy w ramionach, a drugi wyższy i szczuplejszy. Zauważył, że zaczęła oddychać szybciej, a jej policzki lekko się zaczerwieniły. -Masz talent... toporny, ale pełen pasji - wyszeptała, nie odrywając wzroku od posągów. - Czy zamierzasz otoczyć całą polanę tak groźnymi wojownikami? - Nie. Reszta będzie... inna. Odwróciła nagle głowę, słysząc jakiś dźwięk, i podeszła szybko do Karsy. -Wąż. Skinął głową. - Będzie ich więcej. Przypełzają ze wszystkich stron. Jeśli tu zostaniemy, cała polana zapełni się wężami. - Szerokoszyjcami. -1 innymi też. Ale nie będą próbowały gryźć ani pluć. Nigdy tego nie robią. Przychodzą tu... patrzeć. Przeszyła go pytającym spojrzeniem, po czym zadrżała lekko. - Jaka moc tu się objawia? To nie jest moc Tornada... - Nie jest. Nie mam dla niej nazwy. Być może to sama Święta Pustynia. Pokręciła powoli głową. - Chyba się mylisz. Sądzę, że to twoja moc. Wzruszył ramionami. - Przekonamy się, jak już zrobię wszystkie. - A ile ma ich być? - Oprócz Bairotha i Deluma Thorda? Siedem. Zmarszczyła brwi. - Po jednym dla każdego ze Świętych Protektorów? Nie. 351 - Być może. Jeszcze nie zdecydowałem. Rozumiesz, ci dwaj byli moimi przyjaciółmi, a teraz nie żyją. - Przerwał na chwilę. - Miałem tylko dwóch przyjaciół. Wzdrygnęła się lekko na te słowa. - A Leoman? A Mathok? A... ja? - Nie mam zamiaru wyrzeźbić tu waszych podobizn. - Nie o to pytałam. Wiem. Wskazał na dwóch teblorskich wojowników. - Mówiliśmy o tworzeniu, Wybrana. - Kiedy byłam młoda, pisałam poezję. Moja matka kroczyła przede mną tą ścieżką. Wiedziałeś o tym? Uśmiechnął się na dźwięk słowa „młoda", ale odpowiedział jej z pełną powagą. - Nie. Nie wiedziałem. - Ostatnio... wróciłam do tego zwyczaju. - Oby dobrze ci się przysłużył. Z pewnością usłyszała śliski od krwi ton ukryty pod tymi słowami, gdyż jej twarz nagle skamieniała. - Ale to nigdy nie jest jego cel, nieprawdaż? On nie ma służyć. Ani dawać zadowolenia. Nie zadowolenia z siebie, bo ten inny rodzaj rodzi się z niego niczym powrotna fala w studni... -1 niszczy regularności. - Masz rację. Bardzo łatwo jest widzieć w tobie tylko barbarzyńcę o niskim czole, Toblakai. Nie, twórczy popęd jest czymś innym, nieprawdaż? Potrafisz mi na to odpowiedzieć? Wzruszył ramionami. - Jeśli istnieje odpowiedź, można ją odnaleźć tylko w samym procesie szukania. To właśnie on jest sercem tworzenia, Wybrana. Ponownie wpatrzyła się w posągi. - A czego ty szukasz? Za pomocą tych... starych przyjaciół? - Nie wiem tego. Jeszcze nie wiem. - Być może pewnego dnia ci to powiedzą. Węży były już setki. Przepełzały niepostrzeżenie po ich stopach i owijały się wokół kostek, co chwila unosząc głowy i wysuwając języki w stronę rzeźbionych pni. 352 - Dziękuję, Toblakai - wyszeptała sha'ik. - Nauczyłeś mnie skromności... i przywróciłeś mi chęć życia. - W twoim mieście panuje niepokój, Wybrana. Skinęła głową. - Wiem o tym. - Czy jesteś ciszą ukrytą w jego sercu? Wykrzywiła usta w gorzkim uśmiechu i odwróciła wzrok. - Czy te węże pozwolą nam odejść? - Oczywiście. Ale uważaj, żeby na żadnego nie nadepnąć. Staraj się powłóczyć nogami. Idź powoli. Otworzą przed tobą ścieżkę. - Powinnam czuć się tym zaniepokojona - stwierdziła, wracając tą samą drogą, którą oboje tu przyszli. Ale to najmniej ważne z twych zmartwień, Wybrana. - Jeśli sobie życzysz, będę cię informował o rozwoju sytuacji. - Tak, dziękuję. Toblakai śledził ją wzrokiem, gdy opuszczała polanę. Wokół jego duszy owinęły się liczne przysięgi, które powoli wzmacniały swój uścisk. Wkrótce coś pęknie. Nie wiedział co, jeśli jednak nauczył się czegoś od Leomana, to z pewnością cierpliwości. Kiedy odeszła, wojownik odwrócił się i podszedł do kamieniarskiej skrzyni. Pył na jego dłoniach był widmową patyną, której otaczająca świat burza czerwieni nadawała lekko różowy odcień. * Panujący za dnia upał miał na Raraku płytkość iluzji. Po zapadnięciu zmroku martwe kości pustyni szybko uwalniały się od rozgorączkowanego tchnienia słońca. Wiatr stawał się zimny, a piaski eksplodowały pełzającym, brzęczącym życiem niczym trup, z którego wyłazi robactwo. Rhizany latały jak szalone w chmurach ciem płaszczowych i pcheł piaskowych, unoszących się nad wzniesionym w ruinach miastem namiotów. W oddali wyły pustynne wilki, jakby polowały na nie duchy. Heboric mieszkał w niewielkim namiocie, rozbitym obok kamiennego kręgu, który ongiś stanowił fundamenty spichrza. Jego siedziba znajdowała się daleko od centrum osady i otaczały je jurty jednego z pustynnych plemion Mathoka. Na ziemi leżały tu 353 stare dywany. Nieco z boku, na zmontowanej z cegieł podstawie, ustawiono koksowy piecyk; nie dawał zbyt wiele ciepła, ale można było gotować na nim posiłki. Obok stała beczułka z wodą ze studni, do której dodano do smaku nieco bursztynowego wina. Sześć migoczących lamp oliwnych wypełniało wnętrze żółtym blaskiem. Siedział sam, a coraz chłodniejsze powietrze przesycał słodki, intensywny aromat herbaty z hen'bary. Dobiegające z zewnątrz odgłosy udającego się na spoczynek plemienia tworzyły uspokajające tło, wystarczająco bliskie i chaotyczne, by uniemożliwić mu skupienie myśli. Dopiero później, gdy wszyscy wokół zapadli już w sen, zaczynał się nieubłagany atak, przyprawiająca o zawroty głowy wizja nefrytowej twarzy, tak ogromnej, że wykraczała poza wszelkie pojmowanie. Jej moc była obca, a zarazem ziemska, jakby zrodziła się z siły natury, której obce były wszelkie zmiany. A mimo to zmieniono ją, ukształtowano, przeklęto świadomością. Gigant pochowany w otataralu, unieruchomiony w wiecznym więzieniu. Ten gigant mógł teraz dotknąć zewnętrznego świata duchami dwóch ludzkich dłoni. Dłoni, które bóg zagarnął, by potem je porzucić. Ale czy to Fener mnie porzucił, czy raczej ja wyrzekłem się jego? Zastanawiam się, który z nas jest bardziej... odsłonięty? Ten obóz, ta wojna - ta pustynia - wszystko to sprzysięgło się, by złagodzić wstyd jego ucieczki. Mimo to Heboric zdawał sobie sprawę, że pewnego dnia będzie musiał wrócić na to budzące lęk pustkowie, na wyspę, gdzie czekał kamienny gigant. Wrócić, ale po co? Zawsze był przekonany, że Fener wziął pod opiekę jego odcięte ręce, by czekały na wymierzenie surowej sprawiedliwości. Dziczy Bóg miał do tego prawo i Heboric pogodził się z losem, najlepiej jak potrafił. Wydawało się jednak, że nie ma końca zdradom, których były kapłan dopuszczał się wobec swego boga. Fener został wyrwany ze swego królestwa i uwięziony w tym świecie. Odcięte ręce Heborica znalazły sobie nowego pana, którego moc była tak potężna, że mogła walczyć z samym otatara-lem. Nie pasowała jednak do tego świata. Były kapłan żywił 354 przekonanie, że nefrytowy gigant jest intruzem, przysłanym z innego królestwa w jakimś ukrytym celu. Nie osiągnął on jednak tego celu, gdyż ktoś go uwięził. Heboric popijał herbatę, modląc się, zawarty w niej narkotyk wystarczył, żeby znieczulić go podczas nadchodzącego snu. Hen'bara traciła już moc, a może raczej on uodparniał się na jej działanie. Kamienna twarz go wzywała. Próbowała coś powiedzieć. Poła namiotu zafalowała, a potem odsunęła się na bok. Do środka weszła Felisin. - Ach, jeszcze nie śpisz. Świetnie, to ułatwi mi sprawę. Matka chce z tobą rozmawiać. - Teraz? - Tak. W zewnętrznym świecie doszło do ważnych wydarzeń. Trzeba omówić ich konsekwencje. Matka potrzebuje twej mądrości. Heboric rzucił żałobne spojrzenie na kubek gorącej herbaty, który trzymał w niewidzialnych dłoniach. Po wystygnięciu była właściwie tylko aromatyzowaną wodą. - Nie interesuje mnie, co dzieje się w zewnętrznym świecie. Jeśli chce usłyszeć ode mnie mądre słowa, czeka ją rozczarowanie. - Tak właśnie jej mówiłam - rzekła Felisin Młodsza z błyskiem rozbawienia w oczach. - Sha'ik nalega. Pomogła mu włożyć płaszcz, a potem wyprowadziła go z namiotu. Jedna z jej dłoni spoczywała na jego plecach, lekko jak ćma płaszczowa. Noc była bardzo zimna. W powietrzu można było wyczuć opadający na ziemię kurz. Ruszyli bez słowa krętymi zaułkami wijącymi się wśród jurt. Minęli podwyższenie, z którego Sha'ik Odrodzona po raz pierwszy przemówiła do tłumu, a potem rozsypujące się słupki bramy prowadzącej do ogromnego namiotu o wielu pomieszczeniach, pałacu Wybranej. Wartownicy nie byli tu potrzebni, gdyż w chłodnym powietrzu wyczuwało się obecność bogini. W pierwszym pomieszczeniu, tuż za połą namiotu, nie było zbyt ciepło, lecz temperatura rosła z każdą zasłoną, którą 355 rozchylali, by przez nią przejść. Pałac stanowił labirynt zapewniających izolację pomieszczeń. W większości z nich nie było mebli i nie różniły się one zbytnio od siebie. Skrytobójca, który dotarłby tak daleko, w jakiś sposób unikając uwagi bogini, szybko by tu zabłądził. Droga do rezydencji sha'ik była długa i kręta. Jej pokoje nie znajdowały się w samym środku namiotu, nie leżały w sercu pałacu, czego można by się spodziewać. Heboric miał słaby wzrok i pokonując niezliczone zakręty, szybko stracił orientację. Nigdy nie udało mu się ustalić dokładnej lokalizacji miejsca, do którego zmierzali. Czuł się jak podczas ucieczki z kopalń, żmudnej wędrówki ku zachodniemu brzegowi wyspy. Wówczas jego przewodnikiem był Baudin, którego poczucie kierunku okazało się nieomylne. Bez niego Heboric i Feli-sin z pewnością by zginęli. Pazur, ni mniej, ni więcej. Ach, Tavore, miałaś rację, pokładając w nim wiarę. To Felisin odmówiła współpracy. Powinnaś była to przewidzieć. No cóż, siostro, powinnaś była przewidzieć wiele rzeczy... Ale nie to. Wyszli na kwadratowy plac o niskim suficie, który Wybrana -Felisin Starsza, dziecko rodu Paranów - zwała swą Salą Tronową. Rzeczywiście znajdowało się tu podwyższenie. Kiedyś służyło jako postument dla kominka, a teraz ustawiono na nim wyściełane, wyblakłe w promieniach słońca krzesło o wysokim oparciu. Podczas narad takich jak obecna sha'ik zawsze zasiadała na tym prowizorycznym tronie i nie schodziła zeń, dopóki jej doradcy byli obecni, nawet po to, by obejrzeć pożółkłe mapy, które dowódcy lubili rozkładać na pokrytej niewyprawionymi skórami ziemi. Pomijając Felisin Młodszą, Wybrana była tu najniższą osobą. Heboric zastanawiał się, czy Starszej Sha'ik również dokuczał brak pewności siebie. Raczej w to wątpił. Było tu tłoczno. Spośród dowódców armii i wybrańców sha'ik brakowało jedynie Leomana i Toblakai. W pomieszczeniu nie było więcej krzeseł, choć pod trzema z czterech ścian namiotu ułożono rozmaite poduszki. Na nich właśnie spoczywali dowódcy. Heboric i Felisin ruszyli ku przeciwległemu końcowi sali, na 356 lewo od sha'ik, i zajęli miejsce kilka kroków od podwyższenia. Dziewczyna usiadła obok byłego kapłana. Pomieszczenie oświetlał jakiś stały czar, którego światło w jakiś sposób również ogrzewało komorę. Heboric zauważył, że każdy siedzi na wyznaczonym miejscu. Wszyscy byli dla jego oczu niewiele więcej niż zamazanymi plamami, ale znał ich dobrze. O ścianę naprzeciwko tronu opierał się półkrwi Napańczyk, Korbolo Dom. Głowę miał gładko wygoloną, a jego popielatonie-bieską skórę pokrywała siatka blizn. Po jego prawej stronie spoczywał chudy jak szkielet wielki mag Kamist Reloe. Siwe włosy miał ścięte najeża, a gęsta, splątana broda barwy żelaza sięgała aż po wydatne kości policzkowe, nad którymi błyszczały zapadnięte oczy. Po lewej stronie Korbola siedziała Henaras, czarownica z jakiegoś pustynnego plemienia, które z nieznanych powodów ją wygnało. Czary pozwoliły jej zachować młodzieńczy wygląd, a ospały wyraz ciemnych oczu był skutkiem działania rozcieńczonego tralbu, trucizny pozyskiwanej z miejscowego gatunku węży. Henaras piła ją, by uchronić się przed skrytobójcami. Obok niej spoczywała Fayelle, otyła, wiecznie podenerwowana kobieta, o której Heboric nie wiedział zbyt wiele. Pod drugą ścianą, naprzeciwko byłego kapłana, zajęli miejsca L'oric, Bidithal i Febryl. Ten ostatni był bezkształtną postacią ukrytą pod za dużą jedwabną telabą. Jej kaptur rozszerzał się niczym szyja pustynnego węża, a w jego cieniu błyszczały czarne oczka. Niżej lśniły bliźniacze złote korony górnych kłów. Podobno zawierały emulor, produkowaną z pewnego kaktusa truciznę, która nie powodowała śmierci, lecz trwałe otępienie. Ostatni z dowódców siedział po lewej stronie Felisin. Mathok. Wysoki, czarnoskóry wojownik był ulubieńcem pustynnych plemion. Cechował się przyrodzoną szlachetnością, lecz zdawała się ona działać na nerwy wszystkim wokół niego, być może z wyjątkiem Leomana, któremu najwyraźniej nie przeszkadzała irytująca osobowość pustynnego wodza. Trudno było określić powody owej niechęci, gdyż Mathok zawsze był miły, uprzejmy i chętnie się uśmiechał. Być może zbyt łatwo. To budzi wrażenie, że nikogo nie traktuje poważnie. 357 Oprócz Wybranej, oczywiście. - Jesteś dziś wieczór z nami, Widmoworęki? - zapytała szeptem sha'ik, gdy Heboric już usiadł. - W wystarczającym stopniu - odpowiedział. W jej głosie pobrzmiewała nuta nerwowej ekscytacji. - Lepiej, żebyś był, starcze. Doszło do... zdumiewających wydarzeń. Imperium Malazańskim wstrząsnęły odległe katastrofy. - Jak dawno temu? - zainteresował się Heboric. Sha'ik zmarszczyła brwi na to dziwne pytanie, lecz były kapłan nie powiedział nic więcej. - Niespełna tydzień. Wszystkie groty przeżyły wstrząs przypominający trzęsienie ziemi. W armii Dujeka Jednorękiego są sympatycy buntu, którzy zaznajomili nas ze szczegółami. -Wskazała dłonią na L'orica. - Nie mam zamiaru tracić całej nocy. L'oric, opowiedz o wszystkim Korbolowi, Heboricowi i innym, którzy nie wiedzą nic o tym, co się wydarzyło. Mężczyzna uniósł głowę. - Uczynię to z rozkoszą, Wybrana. Ci z was, którzy posługują się grotami, z pewnością wyczuli wstrząsy, brutalne przekształcenie panteonu. Co jednak się wydarzyło? Pierwszą odpowiedzią jest po prostu uzurpacja. Fener, Dzik Lata, został praktycznie pozbawiony pozycji najważniejszego boga wojny. - Wielki mag okazał Heboricowi łaskę, nie spoglądając na niego. - Jego miejsce zajął dawny Pierwszy Bohater, Treach, Tygrys Lata... Obalono go. I to wyłącznie z mojej winy. Sha'ik wbiła w Heborica spojrzenie błyszczących oczu. Wspólne tajemnice łączyły ich napiętą, iskrzącą się więzią, której jednak nie dostrzegał nikt poza nimi. L'oric chciał mówić dalej, ale przerwał mu Korbolo Dom. - A co to ma dla nas za znaczenie? Wojna nie potrzebuje bogów, tylko walczących ze sobą śmiertelników, dwóch wrogów i powodów, jakie wynajdują, by zabijać się nawzajem. - Przerwał, uśmiechnął się do L'orica, a potem wzruszył ramionami. -Mnie to w zupełności wystarcza. Na te słowa sha'ik oderwała wzrok od Heborica. - A jakie są twoje powody, Korbolo Dom? - zapytała, unosząc brwi. 358 - Lubię zabijać ludzi. To jedyna rzecz, którą robię bardzo dobrze. - Wszystkich ludzi? - zainteresował się Heboric. - Czy może miałeś na myśli tylko wrogów Apokalipsy? - Jak wolisz, Widmoworęki. Zapanował ogólny niepokój, lecz po chwili L'oric odkaszlnął głośno. - O tej uzurpacji, Korbolo Dom, wielu obecnych magów może już wiedzieć - zaczął. - Chciałem przejść od niej łagodnie do mniej znanych wydarzeń, do których doszło na dalekiej Genabac-kis. Teraz opowiem wam o nich. Wkrótce potem panteon przeżył kolejny wstrząs, którym było nagłe i niespodziewane zagarnięcie Tronu Bestii przez Togga i Fanderay, parę Pradawnych Wilków, obciążonych z pozoru wieczną klątwą, która nie pozwalała im się nawzajem odnaleźć od chwili, gdy rozdzielił ich upadek Okaleczonego Boga. Pełne skutki przebudzenia Starożytnej Twierdzy Bestii będzie można ocenić dopiero z czasem. Osobiście chciałbym jednak coś zasugerować jednopochwyconym i d'iversom między nami: strzeżcie się nowych władców Tronu Bestii. Mogą pewnego dnia przyjść do was i zażądać, byście przed nimi uklękli. - Uśmiechnął się. - Żal mi tych biednych głupców, którzy wkroczyli na Ścieżkę Dłoni. Gra rozstrzygnęła się daleko stąd... - Padliśmy ofiarą oszustwa - wyszeptała Fayelle. - Winni są, ni mniej, ni więcej, słudzy Tronu Cienia. Pewnego dnia wystawimy im za to rachunek. Bidithal uśmiechnął się na te słowa, ale nic nie powiedział. L'oric wzruszył ramionami, udając obojętność. - Jeśli o tym mowa, Fayelle, to bynajmniej jeszcze nie koniec mojej opowieści. Pozwól, że przejdę do niemagicznych, lecz zapewne jeszcze ważniejszych, wydarzeń. Na Genabackis zawarto bardzo niepokojący sojusz, skierowany przeciwko tajemniczemu zagrożeniu znanemu jako Pannion Domin. Zastęp Jednorękiego zawarł ugodę z Caladanem Broodem i Anomanderem Rakiem. Połączone armie, zaopatrywane przez niezwykle bogate miasto Darudżystan, wyruszyły na wojnę przeciw Domin. Prawdę mówiąc, uważaliśmy, że na krótką metę ta sytuacja jest korzystna, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że w dłuższej perspektywie 359 podobny sojusz mógłby stać się katastrofą dla sprawy buntu w Stedmiu Miastach. Ostatecznie, zawarcie pokoju na Genabac-LwoMłoby Dujeka i jego armię, co mogłoby oznaczać dla nas koszmar Tavore nadciągałaby z południa, a Dujek i jego dziesięć tysięcy wyokrętowaliby w Ehrlitanie i pomaszerowali na nas od ^nieprzyjemna myśl - warknął Korbolo Dom. - Sama Ta-vore nie sprawi nam większych trudności, ale wielka pięści jego dzksieć tysięcy... to całkiem inna sprawa. Co prawda, większość eToSniery pochodzi z Siedmiu Miast, ale nie rzucaj kłykci w nadziei, że przejdą na naszą stronę. Należą do Dujeka szpiegów - wskazała sha* O 5 f? "< 3 -o »» O 3 3"e ^ y ło o p: ^ 2. N N N N 3^ >-¦ >-3 " 3 " O 5 o S- g 3 8 N § H- o 3 §:§¦ : a s 2 3 L y. I - Tak... i co z tego? - To chyba oczywiste, nie? To nie ze mną chcesz rozmawiać. Właź do środka i przestań marnować mój czas. Pośpiesz się, bo nie czuję się za dobrze. Wartownik otworzył bramę i śledził wzrokiem przybyszy, zatrzymując na dłuższą chwilę spojrzenie na kołyszących się biodrach Lostary. Potem zatrzasnął bramę. Leżąca obok bela słomy zamigotała nagle, po czym zmieniła się w młodego, otyłego mężczyznę, siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na bruku. Możliwe odwrócił z westchnieniem głowę. - Nie rób już tego więcej. Nie wtedy, gdy jestem blisko, Bal-grid. Od magii chce mi się rzygać. - Nie miałem innego wyboru, jak podtrzymać iluzję - odpowiedział Balgrid, ocierając rękawem spocone czoło. - Ten skurczybyk był szponem! - Naprawdę? A przysiągłbym, że widziałem, jak przebrany w babskie łachy tańczył „U Pug...". - Przestań chrzanić głupoty. Lepiej ulituj się nad tym biednym skubancem z Piątej, którego szuka! Możliwe uśmiechnął się nagle. - Hej, właśnie udało ci się nabrać na tę cholerną iluzję prawdziwego, żywego szpona! Niezła robota! - Nie tylko tobie chce się rzygać - mruknął Balgrid. * Lostara i Perła ruszyli przez dziedziniec ku odległym o trzydzieści kroków stajniom. - To było zabawne - odezwał się mężczyzna. - A właściwie co? - To jak się pocili. - Jacy oni? - Żołnierz i bela, oczywiście. No dobra, jesteśmy na miejscu. - Lostara wyciągnęła rękę, by pchnąć szerokie wierzeje, ale Perła złapał ją za nadgarstek. - Chwileczkę. Musimy wypytać więcej niż jedną osobę. Paru weteranów, zostaw ich mnie. Jest też chłopak, który był strażnikiem w obozie górniczym. Wypróbuj na nim swój urok, a ja tymczasem zajmę się tamtą dwójką. Lostara wbiła w niego wzrok. 388 - Mój urok - powtórzyła z kamienną twarzą. Perła wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ehe. Jeśli oczarujesz go skutecznie, możesz to uznać za inwestycję na przyszłość, na wypadek gdyby był nam jeszcze potrzebny. - Rozumiem. Otworzyła wierzeje i odsunęła się, przepuszczając Perłę przodem. W stajni panował obrzydliwy zaduch. Śmierdziało tu moczem, potem, smarem do broni i zawilgoconą słomą. Wszędzie było pełno żołnierzy, którzy leżeli albo siedzieli na łóżkach bądź na zdobnych meblach wyniesionych z głównego domu. Nie prowadzono zbyt wielu rozmów, a gdy pojawiło się dwoje obcych, wszyscy umilkli, spoglądając na nich. - Dziękuję, że nas zauważyliście - wycedził Perła. - Chciałbym porozmawiać z sierżantem Geslerem i kapralem Chmurą... - Ja jestem Gesler - odezwał się silnie zbudowany, opalony na brąz mężczyzna, który leżał rozwalony na pluszowej sofie. -A Chmura to ten, który chrapie w tej jedwabnej pościeli. Jeśli jesteście od Oblata, to powiedzcie mu, że zapłacimy... w swoim czasie. Perła uśmiechnął się, skinął na Lostarę, nakazując jej iść za sobą, i podszedł do sierżanta. - Nie przyszedłem tu odzyskać długu. Chciałbym porozmawiać z wami na osobności... o waszych niedawnych przygodach. - No, proszę. A kim właściwie jesteś, na odcisk kopyta Fenera? - To sprawa imperialna - odpowiedział szpon, spoglądając na Chmurę. - Obudzisz go czy ja mam to zrobić? Ponadto, moja towarzyszka pragnie porozmawiać z żołnierzem o imieniu Pella. Gesler uśmiechnął się chłodno. - Chcesz obudzić mojego kaprala? Proszę bardzo. A jeśli chodzi o Pellę, chwilowo go tu nie ma. Perła westchnął i podszedł do łóżka. Przyglądał się przez chwilę stertom kosztownego jedwabiu, pod którymi spoczywał chrapiący kapral, po czym wyciągnął rękę i zrzucił z niego kołdry. Dłoń, która chwyciła szpona za prawą goleń w połowie jej wysokości, była tak wielka, że objęła niemal całą kończynę. Lostara wytrzeszczyła oczy ze zdumienia na widok tego, co wydarzyło się później. 389 I Dłoń zaczęła się unosić. Perła wrzasnął. Unosiła się wciąż, gdy Chmura zerwał się z łóżka niczym niedźwiedź wyrwany ze snu zimowego. Z jego ust wydobył się gromki ryk. Gdyby w pomieszczeniu był sufit o normalnej wysokości, zamiast kilku belek umieszczonych pod samym dachem - z których, na szczęście, żadna nie znajdowała się nad głową Perły -szpon uderzyłby się mocno w czaszkę, gdy zaciśnięta na łydce ręka uniosła go wysoko. Potem rzuciła go na bok. Szpon przekoziołkował w powietrzu, wymachując rękami. Jego kolana uniosły się nad głowę, a nogi wierzgały szaleńczo. Wylądował na barku tak twardo, że aż powietrze umknęło mu z płuc z głośnym świstem. Leżał nieruchomo, powoli podciągając nogi pod siebie. Kapral zdążył już wstać. Miał skłębione włosy i dziką, rudą brodę, a wspomnienia snu znikały z jego oczu niczym igły sosnowe w ognisku. Ognisku, które szybko przeradzało się w pożar. - Mówiłem, żeby nikt mnie nie budził! - ryknął, wyciągając ręce na boki i zaciskając olbrzymie dłonie w powietrzu, jakby pragnął złapać za gardło tych, którzy złamali jego zakaz. Nagle zatrzymał spojrzenie jaskrawoniebieskich oczu na Perle, który dopiero dźwigał się na ręce i kolana, zwieszając nisko głowę. - Czy to ten sukinsyn? - zapytał Chmura, postępując krok w jego stronę. Lostara zagrodziła mu drogę. Chmura zatrzymał się z chrząknięciem. - Zostaw ich, kapralu - rozkazał siedzący na sofie Gesler. -Ten fircyk, którym przed chwilą cisnąłeś, jest szponem. A jeśli przyjrzysz się uważniej tej kobiecie, to zauważysz, że jest Czerwonym Mieczem, albo przynajmniej nim była, i zapewne potrafi się bronić. Nie ma sensu wszczynać bijatyki tylko dlatego, że się nie wyspałeś. Perła wstawał już, masując sobie bark. Oddychał głęboko i spazmatycznie. Lostara spojrzała spokojnie w oczy Chmury, trzymając dłoń na rękojeści miecza. - Zastanawialiśmy się - zaczęła - który z was jest lepszym gawędziarzem. Mój towarzysz chciałby wysłuchać opowieści. Oczywiście jest gotowy zapłacić za ten przywilej. Być może 390 w dowód wdzięczności zajmiemy się sprawą długu, który macie u tego Oblata. Chmura skrzywił się i zerknął na Geslera. Sierżant podniósł się powoli z sofy. - No cóż, dziewczyno, straszne historie lepiej opowiada kapral... bo robi to tak źle, że aż przestają być straszne. Skoro jesteście tak uprzejmi w sprawie naszego... hmm, pchnięcia Pana przy grze w knykcie, ja i kapral z chęcią opowiemy wam historię, jeśli po to właśnie przyszliście. Nie jesteśmy nieśmiali. Od czego tu zacząć? Urodziłem się... - Nie tak szybko - przerwała mu Lostara. - Resztę zostawię Perle. Może ktoś przyniósłby mu coś do picia, żeby szybciej doszedł do siebie? On wam powie, od czego powinniście zacząć. A tymczasem, gdzie jest Pella? - Na zapleczu - odparł Gesler. - Dziękuję. Gdy ruszyła ku niskim, wąskim drzwiom z tyłu stajni, podszedł do niej inny sierżant. - Odprowadzę cię - zaproponował. Jeszcze jeden cholerny falarski weteran. I o co chodzi z tymi kośćmi? - Czy wyglądam na taką, która może się zgubić, sierżancie? -zapytała, otwierając drzwi. Sześć kroków za nimi wznosiła się tylna ściana posiadłości. Leżały pod nią sterty wysuszonego na słońcu końskiego nawozu. Na jednej z nich siedział młody żołnierz, a u stóp drugiej spały dwa psy: jeden wielki i naznaczony straszliwymi bliznami, a drugi maleńki - kłębuszek sierści i płaski nosek. - Być może - odpowiedział sierżant. Gdy ruszyła w stronę Pełli, dotknął jej ramienia. Odwróciła się i spojrzała nań pytająco. - Czy jesteś w jednym z pozostałych legionów? - zapytał. -Nie. - Ach. - Popatrzył w stronę stajni. - Niedawno wyznaczono cię na opiekunkę szpona. - Opiekunkę? - Ehe. Ten facet musi się wiele nauczyć. Wygląda na to, że przynajmniej w twoim przypadku wybrał dobrze. 391 - O co ci właściwie chodzi, sierżancie? - Nieważne. Zostawię cię tutaj. Wrócił do stajni. Lostara odprowadziła go wzrokiem, po czym wzruszyła ramionami, odwróciła się i ruszyła w stronę Pełli. Żaden z psów nie obudził się, gdy podeszła. Po obu stronach żołnierza leżały dwa wielkie jutowe worki. Ten po prawej niemal pękał w szwach, a drugi był wypełniony może w jednej trzeciej. Chłopak garbił się nad nim, trzymając w ręku małe, miedziane szydło, którym wydłubywał dziurę w kości paliczka. Lostara uświadomiła sobie, że w workach są setki podobnych kości. -Pella. Młodzieniec podniósł wzrok i zamrugał. - Czy cię znam? - Nie. Ale być może mamy wspólnych znajomych. -Aha. Wrócił do pracy. - Byłeś strażnikiem w kopalniach... - Niezupełnie - odparł, nie podnosząc wzroku. - Przydzielono mnie do garnizonu w jednym z obozów. W Czerepie. Ale potem zaczęło się powstanie. Pierwszą noc przeżyło piętnastu. Nie było wśród nas oficerów. Unikaliśmy traktu i w końcu udało się nam dotrzeć do Dosin Pali. Zajęło to nam cztery noce, a przez pierwsze trzy widzieliśmy, jak miasto płonie. Gdy dotarliśmy na miejsce, nie zostało już z niego wiele. Mniej więcej w tym samym czasie przybył tam malazański statek handlowy, który zabrał nas do Arenu. - W Czerepie - powtórzyła Lostara. - Była tam więźniarka. Młoda dziewczyna... - Chodzi ci o siostrę Tavore. Felisin. Wstrzymała oddech. - Zastanawiałem się, kiedy ktoś mnie o nią zapyta. Czy jestem aresztowany? Podniósł wzrok. - Nie. Dlaczego o to pytasz? Uważasz, że powinieneś? Wrócił do pracy. 392 - Pewnie tak. W końcu pomogłem im w ucieczce. W noc powstania. Ale nie wiem, czy przeżyli. Zostawiłem im prowiant, ile tylko mogłem zebrać. Poszli na północ, a potem na zachód... przez pustynię. Jestem przekonany, że nie tylko ja im pomagałem, ale nie mam pojęcia, kim byli inni. Lostara przykucnęła powoli i spojrzała mu prosto w oczy. - A więc Felisin nie była sama. Kto jej towarzyszył? - Baudin... to był cholernie przerażający facet, ale dziwnie lojalny wobec Felisin... - Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. - No, ale ona nie była z tych, co nagradzają lojalność, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Tak czy inaczej, Baudin i Heboric. - Heboric? A kto to jest? - Był kiedyś kapłanem Fenera. Wszędzie miał wytatuowaną sierść Dzika. Nie miał dłoni. Odcięto mu je. Tak czy inaczej, tych troje. - Przez pustynię - wyszeptała Lostara. - Ale na zachodnim brzegu wyspy... nie ma nic. - No, to znaczy, że miała po nich przypłynąć łódź. Wszystko było zaplanowane, nie? Tak czy inaczej, nie potrafię ci powiedzieć nic więcej. O resztę musisz zapytać mojego sierżanta. Albo Chmurę. Albo Prawdę. - Prawdę? A kto to jest? - Właśnie pokazał się w drzwiach za tobą... przyniósł więcej kości. - Podniósł głos. - Nie ma co się wahać, Prawda. Ta ładna kobieta chce ci zadać parę pytań. Jeszcze jeden dziwnie opalony facet. Przyjrzała się wysokiemu, chudemu młodzieńcowi, który zbliżał się ostrożnie, dźwigając kolejny wypchany worek, z którego wysypywał się piasek. Niech mnie Kaptur, urodziwy chłopak... chociaż ta aura bezbronności z czasem zaczęłaby mi działać na nerwy. Wyprostowała się. - Chcę cię zapytać o Felisin - oznajmiła, celowo nadając swemu głosowi twardsze brzmienie. Pella zauważył to i obrzucił ją ostrym spojrzeniem. Oba psy obudziły się, gdy przybył Prawda, ale nie ruszyły się z miejsca, tylko wbiły ślepia w chłopaka. 393 Prawda odstawił worek i wyprostował się gwałtownie. Twarz oblał mu rumieniec. Mój urok. To nie Pella zapamięta ten dzień. To nie on znajdzie sobie kogoś do wielbienia. - Opowiedz mi, co się wydarzyło na zachodnim brzegu Wyspy Otataralowej. Czy spotkanie odbyło się zgodnie z planem? - Tak sądzę - odparł po chwili Prawda. - Ale my nie byliśmy częścią tego planu. Po prostu przypadkiem znaleźliśmy się w tej samej łodzi, co Kulp. To on miał ich stamtąd zabrać. - Kulp? Kadrowy mag z Siódmej Armii? - Ehe, on. Przysłał go Duiker. - Historyk imperialny? - Bogowie, cóż to za kręty trop? -A dlaczego on miałby starać się uratować Felisin? - Kulp mówił, że to nie był sprawiedliwy wyrok - wyjaśnił Prawda. - Ale coś ci się pomyliło. Duikerowi nie chodziło o Felisin, tylko o Heborica. Nagle odezwał się Pella. Przemawiał cichym głosem, niepodobnym do tego, który słyszała z jego ust przed chwilą. - Gdyby Duiker miał być uznany za jakiegoś rodzaju zdrajcę... lepiej się zastanów, dziewczyno. W końcu to jest Aren. Miasto, które było świadkiem. Widzieliśmy, jak odprowadził uchodźców w bezpieczne miejsce. Ponoć ostatni przeszedł przez bramę. - W jego słowach zabrzmiał gniew. - A Pormąual kazał go aresztować! Lostarę przeszył dreszcz. - Wiem - wychrypiała. - Blistig wypuścił nas z paki. Kiedy Pormąual wyprowadził swoją armię na równinę, staliśmy już na murach. Jeśli Duiker chciał uratować Heborica, swego kolegę uczonego, nie będę się na to skarżyć. My tropimy Felisin. Prawda pokiwał głową. - Przysłała was Tavore, zgadza się? Ciebie i tego szpona, który słucha opowieści Geslera i Chmury. Lostara zamknęła na chwilę oczy. - Obawiam się, że brak mi subtelności Perły. Ta misja miała być... tajna. - Na mnie możesz liczyć - zapewnił Pella. - A jak z tobą, Prawda? 394 Wysoki chłopak skinął głową. - To i tak już nie ma znaczenia. Felisin nie żyje. Tak jak oni wszyscy. Heboric. Kulp. Wszyscy zginęli. Gesler właśnie o tym opowiadał. - Rozumiem. Niemniej jednak nic nikomu na ten temat nie mówcie. Będziemy kontynuowali misję, choćby po to, by znaleźć jej kości. To znaczy, ich kości. - Dobrze byłoby to zrobić - przyznał z westchnieniem Prawda. Lostara chciała już odejść, ale Pella ją zatrzymał. - Masz. - Podsunął jej kość, w której właśnie wywiercił dziurę. - Weź to. Noś ją w widocznym miejscu. - A po co? Pella spojrzał na nią spode łba. - Właśnie poprosiłaś nas o przysługę... - Zgoda. Wzięła w rękę makabryczny przedmiot. W drzwiach pojawił się Perła. - Lostara - zawołał ją. - Skończyłaś już? -Tak. - To chodźmy. Z miny szpona zorientowała się, że jemu również powiedziano o śmierci Felisin. Zapewne bardziej szczegółowo niż te kilka słów, które usłyszała od Prawdy. Przeszli bez słowa przez stajnię, wyszli na dziedziniec i ruszyli ku bramie. Ta otworzyła się przed nimi i żołnierz imieniem Możliwe przepuścił ich skinieniem dłoni. Uwagę Lostary przyciągnęła bela słomy, która wydawała się migotać i dziwnie rozpływać, lecz Perła pokazał swej towarzyszce, żeby szła za nim. Gdy tylko oddalili się od posiadłości, szpon zaklął cicho. - Potrzebny mi uzdrowiciel - oznajmił. - Prawie nie widać, że utykasz - zauważyła Lostara. - Lata dyscypliny, moja droga. Mam ochotę krzyczeć. Ostatnio użyto przeciwko mnie takiej mocy wtedy, gdy zaatakował mnie ten semkowski demon, bożek. Tych trzech, Gesler, Chmura i Prawda, jest w nich coś dziwnego i nie chodzi tylko o kolor skóry. - Masz jakieś teorie? 395 - Przeszli przez grotę ognia i w jakiś sposób to przeżyli, choć wygląda na to, że Felisin, Baudin i Heboric zginęli. Ich los pozostaje jednak nieznany. Gesler uznał, źe nie żyją, ale jeśli tych przybrzeżnych strażników spotkało w grocie coś niezwykłego, dlaczego z tymi, których wyrzuciło na brzeg, nie miałoby być tak samo? - Niestety, nie miałam okazji poznać szczegółów. - Musimy teraz odwiedzić pewien skonfiskowany statek. Po drodze wszystko ci opowiem. Aha, i na drugi raz nie proponuj, że spłacisz czyjś dług... dopóki się nie dowiesz, ile wynosi. A ty następnym razem zostaw tę swoją zarozumiałość pod drzwiami stajni. - Proszę bardzo. -1 przestań przejmować kierownictwo. Obrzuciła go uważnym spojrzeniem. - Kazałeś mi użyć mojego uroku, Perła. To nie moja wina, że mam go znacznie więcej niż ty. - Naprawdę? Coś ci powiem. Ten kapral miał szczęście, że weszłaś między nas. Miała ochotę się roześmiać, ale się powstrzymała. - Widzę, że nie zauważyłeś broni, którą trzymał pod łóżkiem. - Broni? A co mnie... - To był dwuręczny krzemienny miecz. Broń T'lan Imassów. Ważył pewnie tyle, co ja. Perła nie odezwał się już ani słowem aż do chwili, gdy dotarli na Silandę. Statek był pilnie strzeżony, lecz najwyraźniej pozwolenia wejścia dla Perły i Lostary już doręczono, gdyż wartownicy bez zbędnych ceregieli wpuścili ich na sfatygowany pokład starej dromony. Potem wszyscy opuścili statek, zostawiając go tylko dla nich dwojga. Lostara rozejrzała się po śródokręciu. Było brudne od błota i pokryte śladami ognia. Grotmaszt otaczała dziwna, nakryta brezentem piramidka. Na maszty wciągnięto nowe żagle i szoty, wyraźnie pochodzące z wielu różnych statków. Perła zatrzymał się u boku kobiety i spojrzał na zakryty wzgórek. Chrząknął cicho. - Wiesz, co to za statek? - zapytał. 396 - Wiem, że to statek - odparła. - Rozumiem. To jest ąuońska dromona w dawnym, przedim-perialnym stylu. Ale większa część masztów i takielunku pochodzi z Ławicy Avalii. Czy wiesz coś o tej wyspie? - To mityczna wyspa położona nieopodal wybrzeża Quon Tali. Pływająca wyspa, zamieszkiwana przez demony i widma. - Wcale nie jest mityczna i rzeczywiście pływa, choć tak naprawdę to zatacza tylko na morzu nieregularne koła. A jeśli chodzi o demony i widma... - podszedł do brezentu - ...nie ma tam nic aż tak przerażającego. Ściągnął zasłonę. I odsłonił odcięte głowy, ułożone w równy stos, wszystkie zwrócone twarzami na zewnątrz. Mrugały powiekami, wpatrując się w Perłę i Lostarę. Było widać lśniące kałuże krwi. - Skoro tak mówisz - wychrypiała kobieta, odsuwając się. Nawet Perła był wyraźnie zmieszany, jakby spodziewał się ujrzeć coś innego. Po długiej chwili wyciągnął rękę i koniuszkiem palca dotknął krwi. -Jeszcze ciepła... - A... ale to niemożliwe. - Czy bardziej niemożliwe niż to, że te cholerstwa zachowały świadomość, a przynajmniej życie? - Wyprostował się i spojrzał na nią, po czym zamachał ekspresyjnie rękami. - Ten statek jest jak magnes. Są w nim całe warstwy czarów, które wsiąkły w drewno kadłuba i przygniatają człowieka ciężarem tysiąca płaszczy. - Naprawdę? Nie czuję tego. Popatrzył na nią i ponownie zwrócił się ku stercie odciętych głów. - Jak widzisz, nie są to demony ani widma. To głównie Tiste Andii. Jest wśród nich również garstka ąuontaliańskich marynarzy. Chodź, obejrzymy kajutę kapitana. Magia wypływa z niej prawdziwymi falami. - Jaka to magia, Perła? Szpon, który ruszył już w stronę luku, skinął lekceważąco dłonią. - Kurald Galain, Tellann, Kurald Emurlahn, Rashan... - Przerwał nagle i odwrócił się. - Rashan. A ty nic nie czujesz? 397 Wzruszyła ramionami. - Czy tam też są... głowy? Jeśli tak, to chyba wolałabym... - Za mną - warknął. W pełnej czarnego drewna kajucie powietrze było aż gęste od wspomnień przemocy. Na kapitańskim krześle siedział szaro-skóry trup o barbarzyńskim wyglądzie, przyszpilony do oparcia potężną włócznią. Inne ciała walały się na podłodze, jakby ktoś je chwycił w garść, zgniótł i odrzucił na bok. Niskie, zagracone pomieszczenie wypełniała słaba, czarodziejska łuna. Wolne od niej były jedynie dziwne plamy na podłodze Przyjrzawszy się im, Lostara zorientowała się, że to otataralowy proszek. - To nie są Tiste Andii - mruknął Perła. - Na pewno Tiste Edur. Och, kryje się tu mnóstwo tajemnic. Gesler opowiedział mi o załodze, która porusza wiosłami. To bezgłowe ciała. Ci biedni Tiste Andii z pokładu. Ciekawe, kto zabił tych Edur... - Jak to się wiąże z tropem Felisin, Perła? -Była tu, nie? Widziała to wszystko. Ten kapitan miał gwizdek, zawieszony na sznurku na szyi. Wydawał nim rozkazy wioślarzom. Niestety, gwizdek zniknął. - A bez niego statek jest unieruchomiony. Perła skinął głową. - Szkoda, co? Wyobraź sobie statek z załogą, której nie trzeba karmić, która nie potrzebuje odpoczynku i nigdy się nie buntuje -Możesz go sobie zatrzymać - burknęła Lostara, zwracając się ku drzwiom. - Nienawidzę statków. Zawsze ich nienawidziłam. A ten mam zamiar teraz opuścić. - Nie widzę powodu, by nie zrobić tego samego - poparł ją Perła. - W końcu czeka nas podróż. - Tak? A dokąd? - Silanda wędrowała przez groty między miejscem, gdzie znalazł ją Gesler, a punktem, w którym wróciła do naszego królestwa. O ile dobrze wszystko zrozumiałem, ta trasa wiodła lądem od północnej części Morza Otataralowego aż po Zatokę Areńską Jeśli Felisin, Heboric i Baudin zeskoczyli z pokładu, mogli równie dobrze pojawić się gdzieś na lądzie na tej linii. -1 wylądować w samym środku buntu. 398 - Biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się wcześniej, mogli to uznać za znacznie mniej przerażającą możliwość. - Dopóki nie znalazła ich jakaś banda łupieżców. Dziewiąta Kompania kapitana Keneba miała się zebrać na placu apelowym w trzech kolejnych grupach. Nie otrzymali żadnego ostrzeżenia. Po prostu zjawił się oficer, który kazał im ruszać biegiem na plac. W pierwszym rzucie poszła Pierwsza, Druga i Trzecia Drużyna. To była ciężka piechota, w sumie trzydziestu żołnierzy, obciążonych płytowymi zbrojami, kolczymi naramiennikami, rękawicami, romboidalnymi tarczami, ciężkimi mieczami, przytroczonymi do pleców włóczniami, hełmami z zasłonami, policzkami oraz długimi nakarczkami, a także sztyletami i majchrami u pasa. Następna była piechota morska. Czwarta, Piąta i Szósta Drużyna pod dowództwem Ranala. Za nimi podążała największa część kompanii, średniozbrojna piechota - drużyny od Siódmej do Dwudziestej Czwartej. Ci żołnierze mieli tylko odrobinę lżejsze zbroje niż ciężka piechota, a do tego część z nich umiała władać krótkim łukiem, długim łukiem i włócznią. Każda kompania miała być zdolna działać jako samodzielna jednostka, a w razie potrzeby służyć wsparciem innym. Struna stanął przed swoją Dziewiątą Drużyną, przyglądając się jej uważnie. Po raz pierwszy zebrali się jako niezależny oddział. W równym szyku czekali na przyboczną, nie rozmawiając zbyt wiele. Nie było wśród nich nikogo, kto nie miałby munduru albo broni. Szybko zbliżał się zmierzch i na szczęście robiło się chłodniej. Porucznik Ranal już od pewnego czasu spacerował powoli przed trzema kompaniami piechoty morskiej. Jego gładko wygolone policzki pokrywała cienka warstewka potu. W końcu zatrzymał się na wprost przed Struną. - No dobra, sierżancie - wysyczał. - To twój pomysł, tak? - Poruczniku? -Te cholerne kości palców! Najpierw pojawiły się w twojej drużynie. Nie myśl, że tego nie zauważyłem. A teraz słyszę od kapitana, że to się rozprzestrzeniło na cały legion. Nasi ludzie 399 rabują groby w całym mieście! Coś ci powiem... - Podszedł jeszcze bliżej i kontynuował ochrypłym szeptem: - Jeśli przyboczna zapyta, kto jest odpowiedzialny za ten nowy policzek po tym, co wydarzyło się wczoraj, bez wahania wskażę jej ciebie. - Policzek? Poruczniku, jesteś kompletnym idiotą. O, przed bramą pojawiła się grupka oficerów. Sugeruję, byś wracał na swoje miejsce. Ranal odwrócił się z twarzą pociemniałą z wściekłości i zajął pozycję przed drużynami. Przyboczna ruszyła naprzód. Jej świta podążała za nią. Czekał na nią kapitan Keneb. Struna pamiętał go z pierwszego, katastrofalnego przeglądu. Kapitan był Malazańczykiem. Podobno stacjonował w głębi lądu i brał udział w walkach, podczas których zniszczono jego kompanię. Potem uciekł na południe, do Arenu. To nasunęło Strunie pytanie, czy Keneb przypadkiem nie jest tchórzem, który, zamiast zginąć ze swoimi ludźmi, zwiał jako pierwszy. Ostatecznie w ten właśnie sposób wielu oficerów przeżywało swe drużyny. Sierżant nie był zbyt wysokiego zdania o oficerach. Przyboczna zamieniła kilka słów z kapitanem. Keneb odsunął się i zasalutował, zapraszając Tavore do rozpoczęcia przeglądu. Ona jednak podeszła do niego, wyciągnęła rękę i dotknęła czegoś, co nosił na szyi. Struna otworzył szerzej oczy. To cholerna kość palca. Mężczyzna i kobieta wymienili jeszcze kilka słów. Potem przyboczna skinęła głową i ruszyła w stronę drużyn. Była sama. Szła powoli z twarzą pozbawioną wyrazu. Omiotła spojrzeniem zgromadzonych żołnierzy. Struna zauważył, że go poznała, a potem również Mątwę. Po długiej chwili, podczas której całkowicie ignorowała stojącego sztywno na baczność porucznika Ranala, wreszcie zwróciła się w jego stronę. - Poruczniku. - Przyboczna. - Wydaje się, że wśród twoich żołnierzy rozpowszechniło się niestandardowe oporządzenie. Widzę go tu więcej niż w poprzednich kompaniach. - Tak jest, przyboczna. To wbrew moim rozkazom i wiem, kto jest za to odpowiedzialny... - Z pewnością - przerwała mu. - Ale to mnie nie interesuje. Sugeruję jednak, by wprowadzić jakąś jednolitość w tych... ozdobach. Być może najlepiej byłoby je nosić u pasa, symetrycznie do pochwy. Ponadto, napływają do mnie skargi od obywateli Arenu. Powinniśmy przynajmniej przywrócić obrabowane mogiły i grobowce do pierwotnego stanu... w stopniu, w jakim jest to możliwe, oczywiście. - Oczywiście, przyboczna - zgodził się wyraźnie zbity z tropu Ranal. - Mógłbyś też zwrócić uwagę na fakt - dodała z przekąsem Ta-vore - że obecnie jako jedyny nosisz... niestandardowy mundur Czternastej Armii. Sugeruję, byś uregulował tę sytuację najszybciej jak tylko można, poruczniku. Zwolnij już swoje drużyny. Przekaż też kapitanowi, że może już przyprowadzić średniozbroj-ną piechotę kompanii. - T... tak jest, przyboczna. Zasalutował. Struna śledził wzrokiem wracającą do swej świty Tavore. Och, świetnie to rozegrałaś, dziewczyno. Gdy Gamet patrzył na zbliżającą się do niego i reszty oficerów przyboczną, pierś wypełniało mu dziwne, bolesne i gwałtowne uczucie. Ten, kto wpadł na taki pomysł, zasługiwał... na cholernego całusa, jak powiedziałby Mątwa. Odwrócili omen. Odwrócili go! Gdy Tavore dotarła na miejsce, zobaczył, że w jej oczach znowu zapłonął ogień. - Pięści Gamet. - Przyboczna? - Czternasta Armia powinna mieć sztandar. - To prawda. - Inspiracją mogą stać się dla nas sami żołnierze. - Zgadzam się, przyboczna. - Zajmiesz się tym? Zdążysz przed jutrzejszym wymarszem? - Zdążę. 400 i 401 9 Z bramy wypadł konny posłaniec. Pędził co koń wyskoczy i ściągnął ostro wodze, gdy tylko zobaczył przyboczną. Gamet przyglądał się mężczyźnie, który zsunął się z siodła i ruszył w jej stronę. Bogowie, tylko nie złe wieści... nie w tej chwili... - Mów - rozkazała Tavore. - Trzy statki, przyboczna - wydyszał posłaniec. - Waśnie dowlokły się do portu. - Mów dalej. - Ochotnicy! Wojownicy! Konie i psy bojowe! W porcie zapanował chaos! - Ilu? - zapytał Gamet. - Trzystu, pięści. - Skąd przybywają, w imię Kaptura? Posłaniec oderwał od nich wzrok, spoglądając na Nula i Nadir. - To Wickanie. - Ponownie spojrzał w oczy Tavore. — Przyboczna! Z Klanu Wron. Wron! Klanu Coltaine'a! Nocą przybywają duchy rzekami bólu i wydrapują piasek spod stóp człowieka G'danijskie powiedzenie ( I lwa bliźniacze długie noże wisiały w wyblakłej, skó-I w rżanej uprzęży, ozdobionej spiralnymi wzorami Par- ^r ^ du. Zawieszono je na gwoździu wbitym w jeden z narożnych słupków, pod zdobnym nakryciem głowy z piór, noszonym przez kherahńskich szamanów. Na długim stole ustawionym obok osłoniętego markizą straganu leżało mnóstwo kunsztownie wykonanych przedmiotów z obsydianu, zrabowanych z jakiegoś grobowca. Wszystkie na nowo pobłogosławiono w imieniu bogów, duchów albo demonów. Po lewej, pod stołem, obok bezzębnego właściciela, który siedział ze skrzyżowanymi nogami na wysokim stołku, stała wysoka szafka z suwanymi drzwiami. Muskularny, ciemnoskóry klient przyglądał się przez długi czas obsydianowej broni, nim wreszcie lekkim skinieniem prawej dłoni zasygnalizował handlarzowi, że jest zainteresowany kupnem. - Tchnienie demonów! - pisnął staruszek i z przyprawiającą o dezorientację szybkością wskazał sękatym palcem na liczne kamienne noże. - A te są pocałowane przez Maela. Widzisz, jak wygładziły je wody? Mam też więcej... - A co jest w tej szafce? - zapytał basem klient. - Ach, masz bystry wzrok! Jesteś interpretatorem? Czy może wyczułeś zapach chaosu? Talie, mój mądry przyjacielu! Talie! Ach, czyż się nie przebudziły! Tak, wszystko się odnowiło. Wszystko jest płynne... 403 - Talia Smoków jest zawsze płynna... - Ach, ale nowy Dom! Och, widzę twe zaskoczenie, przyjacielu! Nowy Dom! Jego moc jest ponoć ogromna. Drżenia sięgnęły samych korzeni świata! Spoglądający na handlarza, mężczyzna się skrzywił. - Jeszcze jeden nowy Dom? To z pewnością jakiś szalbierczy miejscowy kult... Staruszek pokręcił głową, spoglądając za plecy swego jedynego klienta, by omieść podejrzliwym spojrzeniem tłum kupujących na targowisku - jeśli można tak było nazwać tę mizerną grupkę. Potem pochylił się bliżej. - Z nimi nie mam nic do czynienia, przyjacielu. Och, dochowuję wierności Dryjhnie, jak wszyscy, niech nikt nie mówi, że jest inaczej! Ale talia nie pozwala na stronniczość, nieprawdaż? Nie, nie, trzeba do niej mieć mądre, zrównoważone oczy i umysł. Tak jest. Dlaczego w tym nowym Domu pobrzmiewa nuta prawdy? Pozwól, że ci to wyjaśnię, przyjacielu. Najpierw pojawiła się nowa nieprzypisana karta, świadcząca, że talia ma teraz władcę. Arbitra, tak? A potem, nagle jak pożar ścierniska, powstał nowy Dom. Czy jest usankcjonowany? Nie wiadomo. Ale nie został natychmiast odrzucony, och, nie, bynajmniej. A interpretatorzy... regularności! Ten Dom będzie usankcjonowany. Żaden z inter-pretatorów w to nie wątpi! - Jak się nazywa ten Dom? - zapytał klient. - Jaki ma tron? Kto podaje się za jego władcę? - To Dom Łańcuchów, przyjacielu. A jeśli chodzi o pozostałe pytania, nie ma na nie jasnych odpowiedzi. Ascendenty rywalizują ze sobą. Niemniej powiem ci jedno: tron, na którym będzie zasiadał król... ten tron, przyjacielu, jest pęknięty. - Chcesz powiedzieć, że ten Dom należy do Przykutego? - Ehe. Do Okaleczonego Boga. - Inni z pewnością atakują go gwałtownie - z zamyśloną miną wyszeptał mężczyzna. - Można by tak pomyśleć, ale to nieprawda. To ich zaatakowano! Chcesz zobaczyć nowe karty? - Być może wrócę po to później - odpowiedział mężczyzna. -Na razie pokaż mi te tandetne noże, które wiszą na słupku. 404 - Tandetne noże! Ajaj! Nie są tandetne, o nie! - Staruszek obrócił się na stołku, wyciągnął rękę i wziął parę noży. Uśmiechnął się, odsłaniając przeszyty niebieskimi żyłkami język i czerwone dziąsła. - Ich poprzednim właścicielem był zabójca duchów Pardu! Wyciągnął z pochwy jeden z noży. Ostrze było czarne, inkrustowane srebrnym wzorem w kształcie węża, który przebiegał przez całą jego długość. - To nie jest robota Pardu - warknął kupujący. -Powiedziałem „właścicielem". Masz naprawdę bystry wzrok. Są wickańskie. To łup ze Sznura Psów. - Pokaż mi ten drugi. Handlarz wyjął drugi nóż. Kalam Mekhar mimo woli otworzył szerzej oczy. Szybko odzyskał panowanie nad sobą i zerknął na sprzedawcę. Ten jednak zauważył już jego reakcję i kiwał głową. - Tak, przyjacielu. Tak... Całe ostrze, również czarne, pokrywał wzór pióra, inkrustowany srebrem o bursztynowym odcieniu. Bursztynowym... to dodatek otataralu. Klan Wron. To nie broń zwykłego wojownika. Nie, ten oręż należał do kogoś ważnego. Staruszek schował do pochwy wroni nóż i popukał w drugi palcem. - Jest nasycony. Jak udało się sprzeciwić otataralowi? To proste. Pradawna magia. - Pradawna. Wickańskie czary nie są pradawne. - Och, ale ów nieżyjący już wickański wojownik miał przyjaciela. Weź ten nóż w rękę. Przyjrzyj się uważnie znakowi u podstawy. Zobacz, ogon węża owija się wokół niego... Długi nóż okazał się zdumiewająco ciężki. Wyżłobienia na palce na rękojeści były za duże, ale Wickanin poradził sobie z tym za pomocą grubych skórzanych taśm. Pieczęć odciśnięta w metalu wewnątrz utworzonej z ogona pętli była niewiarygodnie skomplikowana, biorąc pod uwagę rozmiary dłoni, która z pewnością ją wygrawerowała. Fenn. Thelomen Toblakai. Wickanin zaiste miał przyjaciela. Co gorsza, znam ten znak. Doskonale wiem, kto nasycił tę broń. Bogowie na dole, w jakie niezwykłe kręgi wkroczyłem? 405 Nie było sensu się targować. Zbyt wiele już ujawnił. - Podaj swoją cenę - poprosił Kalani, westchnąwszy. Staruszek uśmiechnął się szerzej. - Z pewnością rozumiesz, że ta wspaniała para noży to mój najcenniejszy towar? - Przynajmniej do chwili, gdy zgłosi się po nią syn tego wojownika Wron. Raczej wątpię, by zapłacił ci za nie złotem. Zdejmę ci z głowy tego żądnego zemsty łowcę, więc weź w karby chciwość i podaj cenę. - Tysiąc dwieście. Skrytobójca położył na blacie mały mieszek. Sprzedawca rozwiązał rzemyki i zajrzał do środka. - Te diamenty mają w sobie ciemność - stwierdził po chwili staruszek. - To właśnie ten cień nadaje im wartość i ty świetnie o tym wiesz. -W rzeczy samej, wiem. Wystarczy połowa tego, co jest w środku. - Uczciwy handlarz. - Ehe, to rzadkość. W dzisiejszych czasach lojalność popłaca. Kalam przyglądał się, jak staruszek liczy diamenty. - Widzę, że utrata imperialnego handlu była bolesna. - Bardzo. Ale przez sytuację w Cdanisbanie straciłem dwa razy więcej, przyjacielu. - A to dlaczego? - Dlatego że wszyscy są pod B'ridys, oczywiście. Uczestniczą w oblężeniu. - Pod B'ridys? Tą starą górską fortecą? Kogo tam oblegają? - Malazańczyków. Wycofali się z twierdz w Ehrlitanie, Pan'po-tsun i tutejszej, i zagnano ich między wzgórza. Och, nie można tego porównywać ze Sznurem Psów, ale kilkuset dotarło do fortecy. -1 nadal się trzymają? - Ehe. B'ridys taka jest, niestety. Ale idę o zakład, że to już nie potrwa długo. To by było wszystko, przyjacielu. Dobrze schowaj ten mieszek i niech bogowie zawsze kroczą w twoim cieniu. Kalam zabrał noże, starając się ukryć uśmiech. -1 w twoim. 406 Tak właśnie się stanie, przyjacielu. Są znacznie bliżej, niż mógłbyś tego pragnąć. Oddalił się kawałek drogi od handlowej ulicy i przystanął, by poprawić rzemienie uprzęży. Poprzedni właściciel był szczuplejszej budowy od niego. Tak jak większość ludzi. Kiedy Kalam skończył, wsunął się w uprząż i nakrył ją telabą. Cięższa broń uwidaczniała się pod tkaniną, wystając spod lewej pachy. Skrytobójca szedł przed siebie niemal bezludnymi ulicami Cdanisbanu. Dwa długie noże, oba wickańskie. Ten sam właściciel? Nie wiadomo. Co prawda, w pewnym sensie uzupełniały się nawzajem, ale różnica ciężaru utrudniałaby zadanie każdemu, kto próbowałby walczyć oboma jednocześnie. W dłoni Fenna cięższa broń byłaby tylko małym sztyletem. Nóż był z pewnością wickańskiej roboty, co świadczyło, że nasycenie czarami było przysługą, formą zapłaty. Czy przychodzi mi do głowy jakiś Wickanin, który mógłby na to zasłużyć? No cóż, Coltaine, ale on nosił tylko jeden długi nóż, pozbawiony ozdób. Gdybym tylko wiedział więcej o tym cholernym Thelomenie Toblakai... Oczywiście, wielki mag zwany Bellurdanem Rozbijaczem Czaszek już nie żył. Tak jest, kręgi. I jeszcze ten Dom Łańcuchów. Cholerny Okaleczony Bóg... Kotylion, ty przeklęty durniu. Byłeś obecny przy ostatnim Przykuciu, nieprawdaż? Trzeba było wbić skurczybykowi nóż. Ciekawe, czy Bellurdan też był wtedy obecny? O cholera, zapomniałem zapytać, co się stało z tym zabójcą duchów Pardu... Kręty szlak, prowadzący na południowy zachód od Cdanisbanu, został tak wydeptany, że było widać kamienie podłoże. Oblężenie trwało już tak długo, że małe miasto, które dostarczało mu pożywienia, zaczynało głodować. Sytuacja obleganych zapewne była gorsza. B'ridys wykuto w ścianie klifu, co było zakorzenioną tradycją na odhan otaczających Świętą Pustynię. Do fortecy nie wiodła żadna regularna, stworzona przez budowniczych droga. Nie było tu nawet wykutych w skale stopni ani uchwytów, 407 a ukryte za twierdzą tunele sięgały głęboko. Biły w nich źródła dostarczające wodę. Kalam widział B'ridys tylko z zewnątrz. Pierwotni mieszkańcy dawno już opuścili fortecę, co sugerowało, że źródła wyschły. Choć magazyny w podobnych twierdzach zwykle były ogromne, istniało niewielkie prawdopodobieństwo, by malazańscy zbiegowie znaleźli fortecę pełną zapasów. Biedne sukinsyny zapewne konały z głodu. Kalam szedł traktem w zapadającym zmroku. Nie widział na szlaku nikogo i podejrzewał, że karawany z zaopatrzeniem wyjeżdżają z Cdanisbanu dopiero nocą, by nie narażać zwierząt pociągowych na upał. Droga już w tej chwili prowadziła pod górę, wspinając się zakosami na stoki wzniesień. Skrytobójca zostawił konia pod opieką Kotyliona w Królestwie Cieni. W oczekujących go zadaniach kluczowe znaczenie będzie miała nie szybkość, lecz działanie z zaskoczenia. Poza tym Rara-ku była niegościnna dla koni. Większość oddalonych od jej centrum zbiorników wody z pewnością już zanieczyszczono w oczekiwaniu na przybycie armii Tavore. Znał jednak kilka tajemnych źródeł, które niewątpliwie z konieczności zostawiono czyste. Kalam uświadomił sobie, że cała ta kraina jest oblegana -przez nieprzyjaciela, który dopiero ma przybyć. Sha'ik otoczyła się szczelnie Tornadem. Skrytobójca dostrzegał w tej taktyce nutę strachu. Oczywiście, było też jednak możliwe, że sha'ik celowo zachowywała się wbrew oczekiwaniom. Być może chciała wciągnąć Tavore w pułapkę, na Raraku, gdzie jej moc była najpotężniejsza, gdzie jej żołnierze znali teren, a nieprzyjaciel go nie znał. Ale w armii Tavore jest przynajmniej jeden człowiek, który świetnie zna Raraku. Lepiej, żeby podzielił się z nią swoją wiedzą, gdy przyjdzie czas, do cholery. Nadeszła noc i na niebie rozbłysły gwiazdy, ale Kalam wciąż szedł przed siebie. Dźwigał ciężki od prowiantu oraz bukłaków z wodą plecak i choć zrobiło się chłodno, nie przestawał się pocić. Gdy wszedł na kolejne wzgórze, ujrzał ogniska oblegających, widoczne pod wyszczerbionym zarysem, który przesłaniał horyzont. Na urwisku nie paliło się ani jedno światło. Ruszył w dalszą drogę. 408 Gdy dotarł do obozu, był już późny poranek. Pod wyniosłym klifem, w którym widniała czarna od dymu forteca, ciągnęło się nieregularne półkole rozrzuconych bezładnie namiotów, wozów oraz obmurowanych kamieniami dołów na ogień. Wokół było widać sterty odpadków oraz przepełnione doły latrynowe, które cuchnęły w upale. Zbliżając się do obozowiska, Kalam obserwował je uważnie. Doszedł do wniosku, że oblegających jest około pięciuset. Wielu z nich - sądząc po mundurach - było tubylcami, którzy do niedawna wchodzili w skład malazańskich garnizonów. Już od dłuższego czasu nie przypuszczono szturmu. Zbudowane z drewna prowizoryczne wieże oblężnicze czekały na uboczu. Kalama zauważono, lecz nie próbowano go zatrzymywać. Gdy dotarł na skraj obozu, nikt się nim zbytnio nie zainteresował. Po prostu kolejny wojownik przybył walczyć z Malazań-czykami. Przyniósł własny prowiant, by nie stanowić dla nikogo obciążenia, był więc tu mile widziany. Tak jak mówił handlarz z Cdanisbanu, cierpliwość oblegających już się wyczerpała. Przygotowywali się do ostatecznego szturmu. Zapewne nie miało do niego dojść dziś, ale z pewnością jutro. Rusztowania zbyt długo pozostawiono bez nadzoru. Sznury wyschły, a drewno popękało. Brygady robocze rozpoczęły naprawy, ale nie śpieszyło się im zbytnio. Ludzie poruszali się ospale w odbierającym siły upale. W obozie panowała aura rozluźnienia, której nie ukrywały nawet przygotowania do ataku. Ognie już pogasły. Szykują się do szturmu tylko po to, by wreszcie z tym skończyć i móc wrócić do domu. Skrytobójca zauważył grupkę żołnierzy stojących nieopodal centrum półkola. Wydawało się, że to stamtąd napływają rozkazy. Najbardziej w oczy rzucał się odziany w zbroję malazańskie-go porucznika mężczyzna, który stał z rękami wspartymi na biodrach, dając ochrzan szóstce saperów. Ci oddalili się na chwilę przed przybyciem Kalama, wlokąc się od niechcenia w stronę wież. Porucznik zauważył przybysza. Przymrużył powieki ciemnych oczu, widocznych pod obręczą hełmu. Na łebce widniało godło Pułku Ashockiego. 409 Przed kilku laty stacjonowali w Genabaris. Potem wysłano ich... chyba do Ehrlitanu. Niech Kaptur porwie tych sukinsynów. Sądziłbym, że dochowają wierności. - Przyszedłeś zobaczyć, jak podrzynamy gardła ostatnim? -zapytał porucznik, uśmiechając się twardo. - Świetnie. Wyglądasz mi na zorganizowanego, doświadczonego faceta, a Beru wie, że w tej bandzie jest ich stanowczo za mało. Jak się nazywasz? - Ulfas - odpowiedział Kalam. - To brzmi po barghascku. Skrytobójca wzruszył ramionami, stawiając plecak na ziemi. - Nie jesteś pierwszy, który wyraża taką opinię. -Jeśli chcesz uczestniczyć w tej walce, masz się do mnie zwracać „kapitanie". - Nie jesteś pierwszy, który wyraża taką opinię... kapitanie. - Jestem kapitan Irriz. Kapitan... w mundurze porucznika. Uważałeś, że w pułku cię nie doceniają, co? - Kiedy zacznie się szturm, kapitanie? - Niecierpliwisz się? Świetnie. Jutro o świcie. Została ich tylko garstka. Jak już dostaniemy się do wejścia na balkonie, to nie powinno potrwać długo. Kalam przyjrzał się fortecy. Balkon był zaledwie wystającą półką skalną, a drzwi były tak wąskie, że dorosły mężczyzna mógłby przez nie przejść jedynie bokiem. - Wystarczy im garstka - mruknął. - Kapitanie - dodał po chwili. Irriz skrzywił się, niezadowolony. - Ledwie tu przyszedłeś i już uważasz się za znawcę? - Przepraszam, kapitanie. Chciałem tylko zwrócić na to uwagę. - No więc właśnie przybyła czarodziejka. Zapewnia, że potrafi wybić dziurę w skale w miejscu, gdzie są te drzwi. Wielką dziurę. O, idzie tu. Zbliżająca się kobieta była młoda, drobna i blada. Była też Malazanką. W odległości dziesięciu kroków zwolniła nagle, a potem zatrzymała się, wbijając w Kalama spojrzenie jasnobrą-zowych oczu. 410 - Nie wyciągaj tej broni, kiddy jesteś przy mnie - wycedziła. - Irriz, każ temu sukinsynowi się odsunąć. - Sinn? Jest w nim coś podejrzanego? - Podejrzanego? Chyba nie. Ale jeden z jego noży to otatara-lowa broń. Nagły błysk chciwości, który pojawił się w oczach kapitana, przeszył skrytobójcę lekkim dreszczem. - Naprawdę? Skąd go masz, Ulfas? -Zabrałem go Wickaninowi, którego zabiłem. W Sznurze Psów. W jednej chwili zapadła cisza. Wszystkie twarze zwróciły się w stronę Kalama. Na obliczu Irriza pojawiło się niedowierzanie. - Byłeś tam? - Ehe. I co z tego? Wszyscy wokół wykonali drobne gesty dłońmi i wyszeptali modlitwy. Dreszcz, który czuł Kalam, stał się nagle jeszcze chłodniejszy. Bogowie, to były błogosławieństwa... ale nie błogosławili mnie, tylko Sznur Psów. Co tam się naprawdę wydarzyło, że dało początek czemuś takiemu? - W takim razie, czemu nie jesteś z sha'ik? - zapytał Irriz. -Dlaczego Korbolo miałby pozwolić ci odejść? - Dlatego - warknęła Sinn - że Korbolo Dom jest idiotą, a Ka-mist Reloe jeszcze większym. Osobiście dziwię się, że po Upadku nie stracił połowy armii. Jaki prawdziwy żołnierz mógłby przełknąć to, co się tam wydarzyło? Ulfas, tak? Zdezerterowałeś z Psobójców Korbola, zgadza się? Kalam wzruszył ramionami. - Postanowiłem poszukać czystszej walki. Kobieta roześmiała się drwiąco, kreśląc na piasku piruet. -1 przyszedłeś tutaj? Och, ty głupcze! To takie śmieszne! Takie śmieszne, że aż chce mi się krzyczeć! Straciła rozum. - Nie widzę nic śmiesznego w zabijaniu - odpowiedział. -Choć wydaje mi się dziwne, że masz tak wielką ochotę zabijać swych rodaków, Malazańczyków. 411 Pociemniała na twarzy. - Mam swoje powody, Ulfas. Irriz, chcę z tobą pomówić na osobności. Chodź. Kalam zachował obojętny wyraz twarzy, gdy Irriz wzdrygnął się na jej władczy ton. Potem oficer-renegat skinął głową. - Przyjdę do ciebie za moment, Sinn. - Ponownie spojrzał na skrytobójcę. - Ulfas, chcemy pojmać większość z nich żywcem, żeby dostarczyli nam rozrywki. To będzie kara za upór. Szczególnie zależy mi na ich dowódcy. Nazywa się Milutek... - Znasz go, kapitanie? Irriz wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Byłem w Trzeciej Kompanii Pułku Ashockiego. Milutek dowodzi Drugą. - Wskazał ręką na fortecę. - Czy tym, co z niej zostało. To dla mnie osobista sprawa i właśnie dlatego mam zamiar zwyciężyć. I dlatego chcę wziąć sukinsynów żywcem. Rannych i bezbronnych. Sinn czekała niecierpliwie. Wreszcie się odezwała. - Mam pomysł. Ulfas z tym swoim otataralowym nożem może zneutralizować ich maga. Irriz znowu się uśmiechnął. - Będziesz musiał wejść pierwszy do wyłomu. Co ty na to, Ulfas? „Wchodzimy pierwsi, wychodzimy ostatni". - To dla mnie nie pierwszyzna, kapitanie. Renegat podszedł do Sinn i oboje się oddalili. Kalam śledził ich wzrokiem. Kapitanie Milutek, nigdy cię nie spotkałem, ale od lat słyniesz jako najwredniejszy oficer w całej malazańskiej armii. A teraz wygląda na to, że jesteś też najbardziej uparty. Znakomicie. Przyda mi się ktoś taki. Znalazł pusty namiot, w którym mógł zostawić ekwipunek. Był pusty dlatego, że jedna z zapiaszczonych ścian zawaliła się, podmyta przez krawędź dołu latrynowego, a teraz nieczystości nasączały powoli ziemię pod jedynym tu dywanem. Kalam położył plecak tuż obok wejściowej klapy, a potem wyciągnął się pod nią, zamykając umysł i zmysły na smród. 412 Zasnął już po chwili. Obudził się w ciemności. W obozie panowała cisza. Skrytobójca wysunął się z telaby, przykucnął i zaczął owijać rzemienie wokół luźnych szat. Potem włożył skórzane rękawice bez palców i owinął sobie głowę czarną tkaniną, tak że było widać tylko oczy. Później wymknął się z namiotu. Kilka ognisk tliło się jeszcze, a w dwóch namiotach w zasięgu jego wzroku paliły się lampy. W prowizorycznej stróżówce siedzieli trzej wartownicy. Wszyscy patrzyli w stronę odległej o około dwadzieścia kroków fortecy. Kalam ruszył naprzód. Ominął bezgłośnie dół latrynowy i podszedł do szkieletów wież oblężniczych. Nie wystawiono tu straży. Irriz zapewne był złym porucznikiem, a teraz jest jeszcze gorszym kapitanem. Skrytobójca podszedł bliżej. I zamarł w bezruchu, gdy u podstawy jednej z wież rozbłysły czary. Wstrzymał oddech na dłuższą chwilę, aż wreszcie nadszedł drugi słaby błysk, który zatańczył na jednej z belek podtrzymujących konstrukcję. Kalam usiadł powoli, skupiając się na obserwacji. Sinn przechodziła powoli od belki do belki. Gdy skończyła z najbliższą wieżą, zajęła się drugą. W sumie było ich trzy. Kiedy pracowała nad ostatnią belką u podstawy drugiej wieży, Kalam wstał i ruszył w jej stronę. Gdy był już blisko, wyciągnął otataralowy nóż. Uśmiechnął się, słysząc jej ciche przekleństwo. Potem uświadomiła sobie, co się stało, i odwróciła się błyskawicznie. Kalam powstrzymał ją, wyciągając rękę, uniósł powoli nóż i schował go do pochwy. Podszedł do niej. - Dziewczyno - wyszeptał po malazańsku - igrasz z naprawdę groźnym gniazdem węży. Otworzyła szeroko oczy, które lśniły w świetle gwiazd niczym sadzawki. - Nie byłam ciebie pewna - odpowiedziała cicho, oplatając się chudymi rękoma. - Nadal nie jestem. Kim jesteś? - Człowiekiem, który zakrada się do wież... żeby osłabić podtrzymujące je belki. Tak samo jak ty. We wszystkich oprócz jednej. 413 I Ta trzecia jest najsolidniejsza. Malazańskiej roboty. Chcę ją zachować w dobrym stanie. - To znaczy, że jesteśmy sojusznikami - stwierdziła. Jest bardzo młoda. - Masz wielkie zdolności aktorskie. A także zaskakująco duże umiejętności magiczne, jak na kogoś tak... - Obawiam się, że to tylko pomniejsza magia. Dopiero się uczyłam. - A kto był twoim nauczycielem? - Fayelle. Która teraz jest z Korbolo Domem. Fayelle, która poderżnęła gardła moim rodzicom. Chciała załatwić i mnie, ale się jej wymknęłam i nawet czary nie pomogły jej mnie znaleźć. -1 to ma być twoja zemsta? Uśmiech Sinn był bezgłośnym grymasem wściekłości. - To dopiero początek, Ulfas. Chcę ją dorwać. Ale potrzebuję do tego żołnierzy. - Kapitana Milutka i jego kompanii. Wspominałaś, że w tej twierdzy jest mag. Jesteś z nim w kontakcie? Pokręciła głową. - Nie posiadam takich umiejętności. - W takim razie, dlaczego uważasz, że kapitan zgodzi się ci pomóc? - Dlatego że jeden z jego sierżantów jest moim bratem. Przyrodnim. Ale nie wiem, czy jeszcze żyje... Oparł dłoń na jej barku, nie zważając na to, że wzdrygnęła się pod tym dotykiem. - W porządku, dziewczyno. Będziemy pracować razem. Zdobyłaś pierwszego sojusznika. - Dlaczego? Uśmiechnął się niedostrzegalnie pod tkaniną. - Fayelle jest z Korbolo Domem, tak? A ja mam z Korbolem umówione spotkanie. I z Kamistem Reloe. Dlatego wspólnie postaramy się przekonać kapitana Milutka. Zgoda? - Zgoda. Ulga słyszalna w jej głosie przeszyła skrytobójcę ukłuciem bólu. Dziewczyna zbyt długo wędrowała sama drogą śmierci. Potrzebowała pomocy... ale nie było nikogo, kogo mogłaby o nią 414 poprosić. Kolejna osoba osierocona przez ten przeklęty przez Kaptura bunt. Przypomniał sobie chwilę, gdy po raz pierwszy ujrzał te tysiąc trzysta dzieci, które mimo woli uratował miesiące temu, podczas swej poprzedniej wędrówki przez tę krainę. W ich twarzach ujrzałem prawdziwą grozę wojny. Te dzieci żyły jeszcze, gdy padlinożerne ptaki wydłubywały im oczy... Zadrżał. - Co się stało? Wydawało się, że odszedłeś daleko. Spojrzał jej w oczy. - Nie, dziewczyno. Byłem bliżej, niż ci się zdaje. - No więc wykonałam już dziś najważniejsze zadanie. Rankiem Irriz i jego wojownicy nie zdadzą się na wiele. - Tak? A co zaplanowałaś dla mnie? - Nie byłam pewna. Miałam nadzieję, że pójdziesz pierwszy do ataku i szybko cię zabiją. Mag kapitana Milutka nie mógłby się do ciebie zbliżyć. Musiałby cię zostawić żołnierzom z kuszami. - A co z tą dziurą, którą miałaś wybić w ścianie urwiska? - Iluzja. Przygotowywałam się do tego od wielu dni. Sądzę, że potrafię to zrobić. Odważna i zdesperowana. - Dziewczyno, wygląda na to, że twoje zamiary były znacznie ambitniejsze od moich. Ja chciałem tylko przelać trochę krwi i niewiele poza tym. Mówiłaś, że z Irriza i jego ludzi nie będzie zbyt wiele pożytku. Dlaczego? - Zatrułam ich wodę. Kalam pobladł pod osłaniającą jego twarz tkaniną. - Zatrułaś? A czym? - Tralbem. Skrytobójca milczał przez długą chwilę. - Ile go było? - zapytał wreszcie. Wzruszyła ramionami. - Zużyłam wszystko, co miał uzdrowiciel. Cztery fiolki. Powiedział mi kiedyś, że stosuje to do powstrzymywania drżenia, jakie dokucza starym ludziom. Ehe. Kropelkę. - Kiedy to zrobiłaś? - Przed chwilą. 415 - To znaczy, że nikt jeszcze nie pił tej wody. - Może oprócz paru wartowników. - Zaczekaj tu, dziewczyno. Kalam wymknął się bezgłośnie w ciemność. Zatrzymał się nieopodal trzech wartowników. Przedtem siedzieli w swej budce, lecz teraz ją opuścili. Coś jednak się tam ruszało, tuż nad ziemią. Podkradł się bliżej. Trzy postacie wiły się spazmatycznie, wierzgając kończynami. Z ust ciekła im piana, a z wytrzeszczonych oczu zaczynała się sączyć krew. Wszyscy narobili pod siebie. Obok, na plamie mokrego piasku, która szybko znikała pod dywanem ciem płaszczowych, leżał bukłak. Skrytobójca wyjął majcher. Będzie musiał zachować ostrożność. Jeśli dotknie ich krwi, plwociny czy innych płynów ustrojowych, narazi się na podobny los. Wojownicy będą tak cierpieć przez czas, który wyda im się wiecznością. Spazmy będą trwały aż do świtu i dłużej, aż wreszcie serca mężczyzn nie wytrzymają albo zabije ich odwodnienie. To przerażające, ale w przypadku zatrucia tralbem częściej zdarzało się to drugie. Dotarł do najbliższego z mężczyzn i zobaczył w jego lśniących, wilgotnych oczach błysk zrozumienia. Kalam uniósł nóż. W odpowiedzi na ten gest oczy nabrały wyrazu ulgi. Skrytobójca wbił wąską klingę w lewe oko wartownika, unosząc ją ku górze. Ciało zesztywniało, a potem znieruchomiało z pienistym westchnieniem. Szybko powtórzył tę makabryczną procedurę z pozostałymi dwoma. A potem starannie wyczyścił nóż piaskiem. Ćmy płaszczowe opadły na tę scenę z szelestem skrzydeł. Szybko pojawiły się też polujące na nie rhizany. W górze było słychać chrupanie chitynowych pancerzyków. Kalam spojrzał na obóz. Będzie musiał przedziurawić beczki. Ci wojownicy mogli być wrogami imperium, ale zasługiwali na łaskawszą śmierć. Odwrócił się błyskawicznie, słysząc ciche szuranie. Z kamiennego balkonu zwisała lina, po której szybko i niemal bezgłośnie zsuwały się jakieś postacie. 416 Mają obserwatorów. Skrytobójca czekał spokojnie. W sumie było ich trzech. Żaden nie był uzbrojony w nic większego niż sztylet. Ruszyli w jego stronę. Jeden zatrzymał się w odległości całych dwunastu kroków. Ten, który szedł przodem, przystanął przed skrytobójcą. - Kim jesteś, w imię Kaptura? - zapytał, błyskając złotymi zębami. - Malazańskim żołnierzem - wyszeptał w odpowiedzi Kalam. - Czy to wasz mag stoi tam z tyłu? Potrzebna mi jego pomoc. - Mówi, że nie może... - Wiem. Mój otataralowy nóż. Nie musi się do mnie zbliżać. Wystarczy, że opróżni z wody wszystkie beczki w obozie. - A po co? Pięćdziesiąt kroków stąd jest źródło. Napełnią je od nowa. - Macie tu też inną sojuszniczkę - wyjaśnił Kalam. - Zatruła wodę tralbem. Jak wam się zdaje, co zaszkodziło tym biednym skurczybykom? Drugi mężczyzna chrząknął. - Właśnie żeśmy się zastanawiali. To paskudny los, ale zasłużyli sobie na to. Mówię ci, zostawmy tę wodę. - Czemu by nie omówić tej sprawy z kapitanem Milutkiem? To on podejmuje u was decyzje, zgadza się? Mężczyzna skrzywił się. - Nie po to tu zeszliśmy - odezwał się jego towarzysz. -Przyszliśmy po ciebie. Jeśli jest jeszcze jakaś kobieta, ją też zabierzemy. - A po co? - zapytał Kalam. Chciał dodać: „żebyśmy tam zginęli z głodu albo z pragnienia?", ale zdał sobie sprawę, że żaden z tych żołnierzy nie wygląda na szczególnie wygłodzonego ani odwodnionego. - Macie zamiar tkwić tam po wsze czasy? - Jest nam nieźle - warknął drugi żołnierz. - Moglibyśmy opuścić fortecę w każdej chwili. Ale pytanie brzmi: „co potem"? Dokąd mielibyśmy pójść? Cały kraj łaknie krwi Malazańczyków. - Jakie ostatnie wieści do was dotarły? - zapytał Kalam. - Nie słyszeliśmy nic od chwili opuszczenia Ehrlitanu. O ile nam wiadomo, Siedem Miast nie wchodzi już w skład Imperium 417 Malazańskiego i nikt tu po nas nie przyjdzie. Gdyby mieli przyjść, zrobiliby to już dawno. Skrytobójca przyglądał się przez chwilę dwóm żołnierzom, po czym westchnął. - No dobra, musimy porozmawiać. Ale nie tutaj. Wrócę po dziewczynę, a potem pójdziemy z wami. Pod warunkiem, że wasz mag wyrządzi mi tę przysługę, o którą prosiłem. - To się nam nie opłaci - stwierdził drugi żołnierz. - Złap dla nas Irriza. Chcemy sobie trochę pogawędzić z tym obsranym przez muchy kapralem. - Kapralem? Nie słyszeliście, że teraz jest kapitanem? Jeśli chcecie go dostać, to proszę bardzo. Wasz mag załatwi się z wodą w tych beczkach. Ja wyślę do was dziewczynę. Traktujcie ją życzliwie. Dołączę do was za jakiś czas. - Umowa stoi. Kalam skinął głową i ruszył z powrotem ku miejscu, gdzie zostawił Sinn. Dziewczyna nigdzie nie odeszła, choć, zamiast się ukryć, tańczyła pod jedną z wież. Z wysoko uniesionymi rękami kręciła piruety na piasku, a jej dłonie trzepotały jak skrzydła ćmy płaszczowej. Zbliżając się do niej, skrytobójca syknął ostrzegawczo. Zatrzymała się, zauważyła Kalama i podbiegła ku niemu. - Tak długo cię nie było! Myślałam, że nie żyjesz! I dlatego zaczęłaś tańczyć? -Ja żyję, ale ci trzej wartownicy nie. Nawiązałem kontakt z żołnierzami z fortecy. Zaprosili nas do środka. Wydaje się, że warunki są tam niezłe. Zgodziłem się. - Ale co z jutrzejszym atakiem? - Nie uda się. Posłuchaj, Sinn, oni mogą w każdej chwili niepostrzeżenie opuścić fortecę. Gdy tylko uda się nam przekonać Milutka, będziemy mogli ruszyć na Raraku. A teraz chodź za mną. Tylko cicho. Wrócili do miejsca, w którym czekali imperialni żołnierze. Kalam łypnął spode łba na maga drużyny, ale ten uśmiechnął się w odpowiedzi. - Zrobione. To łatwe, gdy ciebie nie ma w pobliżu. 418 - Świetnie. To jest Sinn. Ona też jest magiem. Idźcie już. - Szczęścia Pani - pożegnał go jeden z żołnierzy. Skrytobójca nie odpowiedział. Odwrócił się i ruszył w stronę obozu. Po chwili wśliznął się do swego namiotu i przykucnął przy torbie. Pogrzebał w niej, wydobył mieszek z diamentami i wybrał przypadkowo jeden z nich. Uniósł klejnot do oczu i przyglądał mu się przez chwilę w półmroku. Wewnątrz diamentu pływały mroczne cienie. Strzeż się cieni przynoszących dary. Wysunął rękę na zewnątrz, wciągnął do środka jeden z płaskich kamieni, które podtrzymywały ściany namiotu, i położył diament na jego zapiaszczonej powierzchni. Kościany gwizdek, który dał mu Kotylion, miał zawieszony na sznurku na szyi. Uniósł go do ust. „Jeśli dmuchniesz mocno, obudzisz wszystkie. Jeśli dmuchniesz cicho, w kierunku jednego z nich, obudzisz tylko tego". Kalam miał nadzieję, że bóg wiedział, o czym mówi. Oby tylko się nie okazało, że to są zabawki Tronu Cienia. Pochylił się, aż wreszcie gwizdek znalazł się tylko na odległość dłoni od diamentu. I dmuchnął weń lekko. Nie rozległ się żaden dźwięk. Kalam zmarszczył brwi, cofnął gwizdek od ust i przyjrzał mu się uważnie. Te oględziny przerwał cichy brzęk. Diament rozpadł się na błyszczący pył. Z którego wyłonił się wirujący cień. Tak jak się obawiałem. Azalan. Te demony pochodziły z obszarów Królestwa Cienia graniczących z terytorium Aptorian. Widywano je rzadko, a nigdy więcej niż jednego na raz. Nie miały głosu i wydawało się, że nie potrafią opanować żadnego języka. Było tajemnicą, jak Tron Cienia wydaje im rozkazy. Cień wypełnił namiot i opadł na wszystkie sześć kończyn. Kolczasty grzebień wieńczący potężny, garbaty grzbiet ocierał się o tkaninę po obu stronach tyczki. Spod szerokiego, pochyłego czoła pokrytego czarną skórą spoglądały na Kalama niebieskie, aż nazbyt ludzkie oczy. Usta były szerokie, a dolna warga dziwnie 419 wysunięta do przodu, jakby stwór był wiecznie nadąsany. Zamiast nosa miał dwie szczeliny. Rzadka, granatowoczarna grzywa opadała w strąkach do ziemi. Nie było widać żadnych cech płciowych. Na potężnym tułowiu demon nosił skomplikowaną uprząż, z której wystawały różne rodzaje broni. Żadna z nich nie wyglądała jednak na nadającą się do praktycznego wykorzystania. Azalan nie miał stóp. Każda z kończyn była zakończona szeroką, płaską dłonią o krótkich palcach. Ojczyznę tych demonów porastał las i stwory żyły wysoko w splątanych koronach drzew, schodząc na mroczną ziemię tylko wtedy, gdy je wezwano. Wezwano... po to, by je uwięzić w diamentach. Na jego miejscu byłbym zdrowo wkurzony. Demon uśmiechnął się. Kalam odwrócił wzrok, zastanawiając się, jak sformułować życzenie. Złap kapitana Irriza. Żywego, ale zrób to cicho. Będę czekał przy linie. Będzie musiał wyjaśnić to dokładniej, a skoro bestia nie władała językiem... Azalan odwrócił się nagle, marszcząc nozdrza. Opuścił krótki, szeroki łeb, połączony z tułowiem długą muskularną szyją, aż ku tylnej ścianie namiotu. Gdzie ziemia nasiąkła moczem z latryny. Demon cmoknął cicho, odwrócił się i uniósł tylną kończynę. Spod fałdy ciała wysunęły się dwa penisy, po czym na wilgotny dywan polały się bliźniacze strumienie moczu. Kalam zatoczył się do tyłu pod wpływem smrodu. Wypadł na zewnątrz i osunął się na ręce i kolana, dręczony mdłościami. Po chwili z namiotu wyszedł demon. Uniósł głowę, by powę-szyć, i nagle zniknął w mroku. Pobiegł w stronę namiotu kapitana. Kalam zdołał zaczerpnąć haust czystego powietrza i stłumił powoli drżenie. - No dobra, piesku - wydyszał cicho. - Widzę, że czytasz w moich myślach. Po chwili przykucnął, wstrzymał oddech, wsunął rękę do namiotu, wyciągnął plecak i powlókł się ku urwisku. 420 Gdy się obejrzał, zauważył, że z wejścia do namiotu biją kłęby dymu bądź pary. Ze środka dobiegało coraz głośniejsze buzowanie ognia. Bogowie, po co komu fiolka tralbu? Ruszył pośpiesznie do wciąż zwisającej z balkonu liny. W miejscu, gdzie przed chwilą stał jego namiot, eksplodowały z hukiem płomienie. Tego trudno byłoby nie zauważyć. Kalam wysyczał przekleństwo i pognał sprintem ku linie. W obozie rozległy się głosy, które przeszły w krzyki, a potem we wrzaski. Każdy z nich kończył się dziwnym, stłumionym piskiem. Skrytobójca zatrzymał się u stóp klifu, złapał obiema dłońmi za linę i zaczął się wspinać. Gdy pokonał połowę drogi, wapienna ściana zadrżała nagle. Posypał się z niej pył. Na dół pomknął deszcz kamyków. Obok Kalania pojawiła się potężna postać, która trzymała się nagiej, poprzeszywanej szczelinami skały. Pod jedną z pach demon trzymał nieprzytomnego, ubranego w nocny strój Irriza. Wydawało się, że azalan płynie w górę ściany, czepiając się falujących wstążek cienia, jakby były żelaznymi szczeblami. Po paru chwilach demon dotarł na balkon i zniknął skrytobójcy z oczu. Kamienna półka zgrzytnęła głośno. Urwisko przeszyły nowe pęknięcia. Kalam podniósł wzrok i zauważył, że cały balkon się osuwa, odpada od ściany. Jego mokasyny ślizgały się szaleńczo na skale, gdy spróbował usunąć się na bok. Potem zobaczył długie, nieludzkie dłonie, które zacisnęły się na krawędzi skalnej półki, utrzymując ją na miejscu. - J... jak, w imię Kaptura... Skrytobójca ponownie ruszył w górę. Po paru chwilach dotarł do balkonu i wciągnął się na półkę. Całą jej długość zajmował azalan. Dwiema dłońmi podtrzymywał krawędź półki, a trzema innymi przyciskał do ściany urwiska nad małym wejściem cienie, które oddzielały się od demona niczym warstwy skóry. Niemal człekokształtne sylwetki wyciągały się gwałtownie, by przysunąć balkon do ściany - i pękały pod 421 straszliwym naporem. Gdy Kalam wdrapał się na półkę, w miejscu gdzie łączyła się ona ze skalą, rozległ się głośny zgrzyt i cały balkon osunął się o szerokość dłoni. Skrytobójca pognał ku ukrytemu we wnęce wejściu. W mroku widniała wykrzywiona w grymasie strachu twarz maga drużyny. - Cofnij się! - wysyczał Kalam. - To przyjaciel! Balkon runął w tej samej chwili, gdy skrytobójcę wciągnięto do korytarza. Obaj mężczyźni potknęli się o nieruchome ciało Irriza. Nagle wszystko zadrżało. Na dole rozległ się gromki łoskot. Jego echa nie cichły przez długi czas. Azalan wlazł do tunelu, uśmiechając się szeroko. W niewielkiej odległości w korytarzu przycupnęła drużyna żołnierzy. Sinn obejmowała ramieniem jednego z nich. To pewnie jej przyrodni brat - pomyślał Kalam, wstając powoli. Jeden z żołnierzy, których skrytobójca spotkał już wcześniej, ruszył w jego stronę. Ominął Kalama i - z nieco większą trudnością - azalana, po czym podszedł do wyjścia. - Na dole jest spokojnie, sierżancie - zawołał po chwili. - Ale w obozie panuje chaos. Nie widzę nikogo... Drugi znany już Kalamowi żołnierz zmarszczył brwi. - Nikogo, Dzwon? - Aha. Chyba wszyscy uciekli. Kalam nic nie mówił, choć żywił pewne podejrzenia. We wszystkich tych cieniach w posiadaniu demona było coś, co... Mag drużyny wreszcie zrzucił z siebie nieprzytomnego Irriza. -Masz cholernie przerażającego przyjaciela - powiedział skrytobójcy. - To nie jest imperialny demon. Z Królestwa Cieni? - To tymczasowy sojusznik - odparł Kalam, wzruszając ramionami. - Jak bardzo tymczasowy? Kalam spojrzał na sierżanta. - Dostaliście Irriza. I co zamierzacie z nim zrobić? - Jeszcze nie zdecydowaliśmy. Dziewczyna mówi, że masz na imię Ulfas. Czy to prawda? To imię genabackańskiego Bargha-sta. Czy nie było takiego wodza wojennego? Zabito go w Czarnym Psie. 422 - Nie mogłem powiedzieć Irrizowi, jak się naprawdę nazywam, sierżancie. Jestem Podpalaczem Mostów. Kapral Kalam Mekhar. Zapadła cisza. Po chwili mag westchnął. - Czy nie wyjęto was spod prawa? - To była zmyłka, jeden z licznych forteli cesarzowej. Dujek musiał mieć na pewien czas wolną rękę. - No dobra - rzucił sierżant. - Nie ma znaczenia, czy mówisz prawdę, czy nie. Słyszeliśmy o tobie. Jestem sierżant Postronek. Nasz mag kompanii to Ebron. A to są Dzwon i kapral Odprysk. Kapral był przyrodnim bratem Sinn. Twarz młodzieńca nic nie wyrażała. Z pewnością znieczulił go szok wywołany nagłym pojawieniem się siostry. - A gdzie jest kapitan Milutek? Sierżant skrzywił się. - Reszta kompanii... to, co z niej zostało, czeka na dole. Kapitana i porucznika utraciliśmy przed kilkoma dniami. - Utraciliście? A jak do tego doszło? - Hmm, wpadli do szybu studni. Utopili się. Tak przynajmniej stwierdził Ebron, kiedy zlazł na dół, żeby zbadać sytuację. To jest podziemna rzeka, bardzo wartka. Biednych skurczybyków porwał nurt. - Jak to się stało, że dwaj ludzie wpadli do szybu studni, sierżancie? Mężczyzna odsłonił złote zęby. - Pewnie chcieli go zbadać. No więc, kapralu, wygląda na to, że jestem starszy stopniem. W gruncie rzeczy jestem tu jedynym sierżantem. A skoro nie wyjęto cię spod prawa, to znaczy, że nadal jesteś żołnierzem imperium. A jako żołnierz imperium... - Tu mnie masz - mruknął Kalam. - Na razie przydzielę cię do mojej dawnej drużyny. Masz więcej lat służby od kaprala Odpryska, więc ty będziesz nią dowodził. - A jaki jest jej stan? - Odprysk, Dzwon i Kulas. Dzwona już znasz. Kulas siedzi na dole. Złamał sobie nogę podczas skalnej lawiny, ale szybko 423 wraca do zdrowia. W całej Drugiej Kompanii Pułku Ashockie-go zostało pięćdziesięciu jeden żołnierzy. - Wygląda na to, że oblegający zniknęli - zauważył Kalam. -Przez czas, gdy siedzieliście tu zamknięci, na świecie zaszły pewne zmiany, sierżancie. Chyba powinienem wam powiedzieć wszystko, co wiem. Istnieją inne możliwości niż czekanie w tej fortecy, choćby nawet była wyjątkowo przytulna, aż wszyscy umrzecie ze starości... albo utoniecie w niewyjaśnionych okolicznościach. - Ehe, kapralu. Wysłucham twojego raportu. A jeśli będę chciał kogoś zapytać o radę, co robić dalej, będziesz pierwszy w kolejce. Na razie zatrzymaj swoje opinie dla siebie. Pora schodzić na dół. Sugeruję też, byś znalazł jakąś smycz dla tego cholernego demona. I powiedz mu, żeby przestał się uśmiechać. - Będziesz musiał sam mu to powiedzieć, sierżancie - wycedził Kalam. - Imperium Malazańskie nie potrzebuje sojuszników z Królestwa Cienia! - warknął Ebron. - Pozbądź się go! Skrytobójca zerknął na czarodzieja. - Jak już mówiłem, na świecie zaszły zmiany, magu. Sierżancie Postronek, jeśli chcesz, możesz spróbować założyć temu aza-lanowi obrożę. Powinienem jednak cię ostrzec, nawet jeśli nie prosisz mnie o radę, że, choć te dziwne tykwy, patelnie i sękate kije, które bestia ma przytroczone do pasów, nie wyglądają na broń, azalan przed chwilą wykończył z górą pięciuset rebelianc-kich wojowników. A ile czasu mu to zajęło? Może z pięćdziesiąt uderzeń serca. A czy on spełnia moje polecenia? To kwestia, nad którą warto się zastanowić, nie sądzisz? Postronek przyglądał się Kalamowi przez dłuższą chwilę. - Grozisz mi? - Sierżancie, dosyć długo pracowałem sam - zaczął cicho skrytobójca - i moja skóra zrobiła się cienka. Przejmę twoją drużynę. Będę nawet wykonywał twoje rozkazy, chyba że okażą się idiotyczne. Gdybyś miał z tym jakiś problem, to możesz go omówić z moim sierżantem, kiedy go zobaczysz. To będzie Sójeczka. Poza cesarzową to jedyny człowiek, przed którym odpowiadam. 424 Chcesz zrobić ze mnie użytek'? Świetnie. Będziesz mógł korzystać z moich usług... przez pewien czas. - On wykonuje jakąś tajną misję - mruknął Ebron. - Podejrzewam, że dla cesarzowej. Zapewne wrócił do Szponu. W końcu tam zaczął, nie? Postronek zamyślił się na chwilę, po czym wzruszył ramionami i odwrócił się. - Łeb mnie od tego wszystkiego boli. Schodzimy na dół. Kalam śledził wzrokiem przepychającego się między stojącymi w korytarzu żołnierzami sierżanta. Coś mi mówi, że to nie będzie przyjemne. Sinn postawiła taneczny krok. Nad horyzontem pojawił się zamazany miecz z ciemnego żelaza, ogromna, sina klinga, która wciąż rosła, przeszywana błyskami. Wiatr osłabł. Wydawało się, że leżąca na drodze czubka miecza wyspa w ogóle się nie zbliża. Nożownik podszedł do jedynego masztu i zaczął zwijać łopoczący żagiel. - Przejmę na chwilę wiosła - zaproponował. - Zajmiesz się sterem? Apsalar wzruszyła ramionami i przeszła na rufę. Sztorm nadal znajdował się za Ławicą Avalii. Wydawało się, że niebo nad wyspą zawsze spowijają ciężkie, nieruchome chmury. Pomijając stromy brzeg, nie było widać żadnych wzniesień, a las złożony z cedrów, sekwoi i jodeł wyglądał na nieprzebyty. Pnie drzew spowijał wieczny mrok. Nożownik jeszcze przez chwilę wpatrywał się w wyspę, po czym ocenił tempo, w jakim zbliżał się sztorm. Usiadł na ławie za masztem i złapał za wiosła. - Może zdążymy - stwierdził, zanurzając wiosła w ciemnej wodzie. - Sztorm rozproszy się na wyspie - zapowiedziała Apsalar. Spojrzał na nią spod przymrużonych powiek. Po raz pierwszy od wielu dni powiedziała cokolwiek bez nalegań z jego strony. - Wiesz co, może i przepłynąłem cholerny ocean, ale nadal nic nie wiem o morzu. Dlaczego wyspa, na której nie ma ani jednej góry, miałaby rozproszyć taki sztorm? 425 - To nie jest zwyczajna wyspa - wyjaśniła. - Ach, rozumiem. Umilkł. Jej wiedza pochodziła ze wspomnień Kotyliona, co wydawało się wzbogacać cierpienia Apsalar o kolejną warstwę. Bóg znowu był z nimi. Wciąż nękała ich jego obecność. Nożownik opowiedział jej o widmowym objawieniu, powtórzył słowa, które usłyszał z jego ust. Źródłem niepokoju dziewczyny - i jej z trudem ukrywanej wściekłości - wydawał się fakt, że bóg postanowił zwerbować Nożownika. Od samego początku nie spodobało się jej nowe imię, które przybrał, a myśl, że stał się sługą boskiego patrona skrytobójców najwyraźniej raniła ją głęboko. Zrozumiał teraz, że był naiwny, sądząc, że zbliży ich to do siebie. Apsalar nie czuła się szczęśliwa na swej ścieżce. Ta świadomość wstrząsnęła Daru. Była brutalnym, zimnym zabójcą, ale nie czerpała z tego przyjemności ani satysfakcji. Nożownik sądził ongiś, że kompetencja sama dla siebie jest nagrodą, że umiejętności same się usprawiedliwiają, stwarzając głód, którego zaspokojenie zadowala. Że każdego pociąga to, w czym jest biegły. Ostatecznie, w Darudżystanie jego złodziejskie eskapady wcale nie brały się z konieczności. Nie cierpiał głodu na ulicach miasta, nie był ofiarą okrutnej rzeczywistości. Kradł tylko dla przyjemności i dlatego że był w tym dobry. Przyszłość mistrza złodziejskiego fachu wydawała mu się godnym celem, a w jego oczach zdobyta w ten sposób sława niczym się nie różniła od szacunku. Apsalar jednak próbowała go przekonać, że kompetencja nie jest usprawiedliwieniem. Że konieczność narzuca wybór drogi i w jej sercu nie ma cnoty. Dlatego właśnie toczyli teraz ze sobą bezgłośną wojnę, w której bronią były milczenie i trudne do odczytania miny. Stękał z wysiłku przy wiosłach. Fale były coraz wyższe. - Mam nadzieję, że się nie mylisz - rzekł. - Przydałoby się nam schronienie... chociaż, sądząc z tego, co mówił Sznur, mieszkańcy Ławicy Avalii mają kłopoty. - To Tiste Andii Anomandera Rake'a - oznajmiła Apsalar. -Osiedlił ich tu, by strzegli Tronu. 426 - Pamiętasz, czy Tancerz - albo Kotylion - kiedyś z nimi rozmawiał? Skierowała na chwilę na niego ciemne oczy, lecz zaraz odwróciła wzrok. - To była krótka konwersacja. Ci Tiste Andii stanowczo zbyt długo żyli w izolacji. Ich władca zostawił ich tam i nigdy nie wrócił. - Nigdy? -Zaszły pewne... komplikacje. Ten brzeg nie jest gościnny. Popatrz sam. Wciągnął wiosła do łodzi i odwrócił się. Brzeg był linią matowoszarego piaskowca. Fale wyrzeźbiły w nim szereg warstw i skalnych półek. - Dopłyniemy do niego z łatwością, ale rozumiem, co masz na myśli. Nie da się wciągnąć łodzi na brzeg, a jeśli ją przycumujemy, mogą uszkodzić ją fale. Masz jakieś sugestie? Sztorm - albo wyspa - zaczerpnął tchu, szarpiąc żaglem. Szybko zbliżali się do skalistego brzegu. Podniebne łoskoty rozbrzmiewały coraz bliżej. Nożownik zauważył, że wierzchołki drzew zakołysały się nagle pod wpływem gwałtownego powiewu, a chmury nad wyspą wyciągnęły się w długie, kręte wstęgi. - Nie mam - odpowiedziała po chwili Apsalar. - Jest jeszcze inny problem. Prądy. Dopiero teraz zauważył, że wyspa rzeczywiście jest dryfującą ławicą, niepołączoną z morskim dnem. Wzdłuż całej linii brzegowej kipiały wiry. Woda wpływała pod spód i wypływała z powrotem. - Beru, broń nas - mruknął Nożownik - to nie będzie łatwe. Apsalar naprowadziła łódź na kurs równoległy do brzegu. - Szukaj półki położonej tuż nad wodą! - zawołała. - Może uda się nam wciągnąć na nią łódź. Nożownik nie odpowiedział. Potrzeba by do tego co najmniej czterech silnych mężczyzn. Ale przynajmniej dotrzemy na brzeg cali i zdrowi. Zmienne prądy ciskały łodzią z boku na bok. Młodzieniec zerknął za siebie i zobaczył, że Apsalar szarpie się z rumplem. 427 W niezliczonych warstwach i pofałdowaniach szarego piaskowca można było odczytać historię nieustannych zmian poziomu morza. Nożownik nie miał pojęcia, jak wyspa może się utrzymywać na wodzie. Jeśli odpowiedzialne za to były czary, ich moc musiała być ogromna. Mimo to wydawało się, że są dalekie od doskonałości. - Tam! - zawołał nagle, wskazując na miejsce, w którym falisty brzeg opadał, przechodząc w płaską półkę, wystającą zaledwie o dłoń nad spienione wody. - Przygotuj się - poleciła Apsalar, na wpół podnosząc się z ławy. Przeszła na dziób, trzymając w lewym ręku zwój liny. Nożownik przygotował się do skoku na półkę. Gdy się zbliżyli, zauważył, że jest cienka i mocno podmyta przez fale. Byli już blisko. Młodzieniec skoczył. Wylądował na obu nogach, uginając kolana. Rozległ się donośny trzask i kamień zniknął spod jego obutych w mokasyny stóp. Kostki omyła mu zimna woda. Daru stracił równowagę i z krzykiem runął do tyłu. Łódź odpłynęła na bok na fali, która powstała, gdy półka wpadła do wody. Nożownik zanurzył się w głębinę i w tej samej chwili nasunął się nad niego inkrustowany kadłub. Prąd wciągnął go w lodowatą ciemność. Chłopak walnął lewą piętą o skałę wyspy, lecz gruba warstwa wodorostów złagodziła uderzenie. Z przerażającą szybkością spadał w otchłań. Potem skalna ściana zniknęła i prąd wciągnął go pod wyspę. Głowę wypełniał mu szum płynącej wartko wody. Ostatni haust powietrza znikał szybko z jego płuc. Coś twardego uderzyło go w bok - fragment kadłuba wciągnięty w głębinę przez prąd. Ich łódź wywróciła się do góry dnem i roztrzaskała. Apsalar była gdzieś tu razem z nim albo udało się jej przeskoczyć na twar- -dy piaskowiec. Miał nadzieję, że prawdą jest to drugie, że nie .| utoną oboje, bo wiedział już, że on sam nie uniknie tego losu. Wybacz, Kotylionie. Mam nadzieję, że nie oczekiwałeś ode mnie zbyt wiele. Znowu uderzył o kamień. Prąd powlókł go po nim, a potem uniósł. Nożownik stracił nagle kontakt ze skałą. 428 Młócił wściekle kończynami w nieruchomej wodzie. W głowie huczało mu bijące głośno tętno. Zrodzona z dezorientacji panika szerzyła się w nim niczym ogień. Wyciągnął rękę po raz ostatni. I jego prawa dłoń przeszyła powietrze. Po chwili wynurzył głowę nad powierzchnię. Lodowate powietrze, które wypełniło mu płuca, było słodkie jak miód. Panowała tu całkowita ciemność i nie słyszał ech własnego oddechu. Wydawało się, że jego odgłosy nikną gdzieś w dali. Zawołał Apsalar, ale nie usłyszał odpowiedzi. Szybko ogarniało go odrętwienie, popłynął więc w przypadkowo wybranym kierunku. I po chwili uderzył o skalną ścianę, porośniętą grubą warstwą śliskich, wilgotnych wodorostów. Sięgnął ręką w górę, ale nie wyczuł jej końca. Popłynął wzdłuż ściany. Jego kończyny były coraz słabsze, ogarniała go śmiercionośna apatia. Płynął dalej, czując, jak opuszcza go wola. Nagle Nożownik dotknął wyciągniętą dłonią płaskiej półki. Zarzucił na nią obie ręce. Nogi ciążyły mu, znieczulone od zimna. Jęknął głośno, próbując wygramolić się z wody, ale tracił już siły. Osuwał się powoli, żłobiąc palcami w wodorostach głębokie ślady. Wtem za barki chwyciły go czyjeś dłonie, złapały przemoczoną tkaninę w twardym jak żelazo uścisku. Poczuł, że ktoś wyciąga go z wody, a potem kładzie na półce. Nożownik leżał bez ruchu. Łkał, a jego ciałem wstrząsało drżenie. Po dłuższej chwili usłyszał ciche potrzaskiwanie, które zdawało się dobiegać ze wszystkich stron. Zrobiło się cieplej, a ciemność stopniowo rozproszyło blade światło. Daru przetoczył się na bok. Spodziewał się, że zobaczy Apsalar, lecz stał nad nim stary mężczyzna. Był niezwykle wysoki, włosy miał białe i długie, a brodę również białą, mimo że jego skóra była czarna jak heban. Oczy starca lśniły barwą ciemnego bursztynu. Wstrząśnięty Nożownik zdał sobie sprawę, że to one są tu jedynym źródłem światła. Wszędzie wokół wodorosty schły i kurczyły się w falach gorąca promieniujących od nieznajomego. 429 II Półka miała tylko kilka kroków szerokości. Po obu stronach wąskiej wypustki śliskiego kamienia wznosiły się pionowe ściany. Daru odzyskiwał stopniowo czucie w nogach, a z jego ubrania buchały kłęby pary. Usiadł z wysiłkiem. - Dziękuję, panie - rzekł po malazańsku. - W jeziorku pływa mnóstwo szczątków twej łodzi - poinformował go mężczyzna. - Pewnie zechcesz odzyskać przynajmniej część z nich. Nożownik odwrócił się, by spojrzeć na wodę, lecz nic tam nie zobaczył. - Miałem towarzyszkę... - Dotarłeś tu sam. Bardzo możliwe, że twoja towarzyszka utonęła. Tylko jeden prąd przynosi ofiary w to miejsce. Inne prowadzą do śmierci. Na całej wyspie jest tylko jedna przystań, a wy jej nie znaleźliście. Rzecz jasna, trupów nie ma ostatnio zbyt wiele, bo jesteśmy daleko od zamieszkanych krajów, a handel się właściwie skończył. Przemawiał urywanym głosem, jakby rzadko go używał. W jego postawie wyczuwało się niepewność. Utonęła? Sądzę, że raczej dopłynęła do brzegu. Nie dla Apsa-lar niesławny koniec, którego ja ledwie uniknąłem. Ale z drugiej strony... Nie była nieśmiertelna i jak każdy pozostawała narażona na okrutną obojętność świata. Odepchnął chwilowo od siebie tę myśl. - Odzyskałeś już siły? Nożownik uniósł wzrok. - Jak mnie znalazłeś? Mężczyzna wzruszył ramionami. - To moje zadanie. Jeśli możesz chodzić, to pora stąd odejść. Daru wstał. Jego ubranie już niemal wyschło. - Posiadłeś niezwykłe umiejętności - zauważył. - Nazywam się... Nożownik. - Możesz mnie zwać Daristem. Nie zwlekajmy. Już sama obecność życia w tym miejscu grozi jego obudzeniem. Stary Tiste Andii zwrócił się ku skalnej ścianie. Na jego gest pojawiły się w niej drzwi, za którymi było widać wiodące w górę kamienne schody. 430 .i. - To, co ocalało z rozbicia się twej łodzi, czeka na ciebie na górze, Nożownik. Chodź. Daru ruszył za Daristem. - Obudzeniem? Kto mógłby się obudzić? Mężczyzna nie odpowiedział. Stopnie były wytarte i śliskie. Wydawało się, że strome schody ciągną się bez końca. Zimna woda pozbawiła Nożownika sił i młodzieniec z każdą chwilą szedł coraz wolniej. Darist kilkakrotnie musiał się zatrzymywać, by na niego zaczekać. Nie odzywał się jednak, a jego twarz nic nie wyrażała. W końcu wyszli do poziomego korytarza. Wzdłuż ścian biegły tu kolumny z cedrów o szorstkiej korze. Pod ostrą wonią drewna wyczuwało się zaduch wilgoci i stęchlizny. Nigdzie nie było nikogo widać. - Darist - spytał w pewnej chwili Nożownik - czy nadal jesteśmy pod ziemią? - Tak, ale na razie nie wejdziemy wyżej. Wyspę zaatakowano. - Kto to zrobił? Co z Tronem? Darist zatrzymał się i odwrócił nagle. Blask w jego oczach nabrał większej głębi. - Byłem nieostrożny, nie zadając tego pytania. Co cię sprowadza na Ławicę Avalii, człowieku? Nożownik zawahał się. Obecni władcy Cienia i Tiste Andii nie darzyli się miłością. Kotylion z całą pewnością nie sugerował, by nawiązali kontakt z Dziećmi Ciemności. W końcu zostawiono je tu po to, by nikt nie zasiadł na prawdziwym Tronie Cieni. -Przysłał mnie tu mag... uczony, którego prowadzone przezeń badania przywiodły do wniosku, że wyspie i wszystkiemu, co się na niej znajduje, zagraża niebezpieczeństwo. Pragnie odkryć naturę owej groźby. Darist milczał przez chwilę. Jego poorana bliznami twarz nic nie wyrażała. - A jak się nazywa ten uczony? - zapytał wreszcie. - Hmm, Baruk. Znasz go? Mieszka w Darudżystanie. - Nie interesuje mnie świat leżący poza tą wyspą - odpowiedział Tiste Andii. 431 I właśnie dlatego masz kłopoty, starcze. Kotylion miał rację. - Tiste Edur wrócili, zgadza się? Chcą odzyskać Tron Cieni. Ale to Anomander Rake tu was zostawił, powierzył wam... - On jeszcze żyje, tak? Jeśli umiłowany syn Matki Ciemności jest niezadowolony z tego, jak wykonaliśmy powierzone zadanie, musi się tu zjawić i powiedzieć nam to osobiście. To nie jakiś ludzki mag cię tu przysłał, nieprawdaż? Czy klękasz przed władcą Dragnipura? Czy postanowił on ponownie przyznać się do krwi Tiste Andii? Czy wyrzekł się krwi smoka? - Nie wiem, jak... - Czy wygląda teraz jak stary mężczyzna? Znacznie starszy ode mnie? Ach, czytam prawdę w twej twarzy. Nie wygląda. Możesz do niego wrócić i powiedzieć... - Chwileczkę! Ja nie służę Rake'owi! To prawda, że go widziałem, nawet całkiem niedawno, i wyglądał młodo, ale nie klęknąłem przed nim. Kaptur wie, że był wtedy na to zbyt zajęty! Walczył z demonem i nie miał czasu ze mną rozmawiać! Nasze drogi skrzyżowały się ze sobą tylko ten jeden raz. Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, Darist. Przykro mi. A już z całą pewnością nie jestem w stanie go odszukać i przekazać mu czegoś od ciebie. Tiste Andii przyglądał się Nożownikowi jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Daru podążał za nim. Jego myśli ogarnął zamęt. Przyjmując zlecenie od boga, nie zastanawiał się nad tym zbytnio, ale im dalej zapuszczał się na tej ścieżce, tym bardziej czuł się pozbawiony znaczenia. Spory między Anomanderem Rakiem a tymi Tiste Andii z Ławicy Avalii... no cóż, to nie był jego interes. Plan przewidywał, że zakradną się na wyspę niepostrzeżenie, by się przekonać, czy Edur ją odnaleźli. Młodzieniec nie miał pojęcia, co Kotylion zrobi z podobną wiedzą. Pewnie powinienem się nad tym zastanowić. Do cholery, Nożownik, Crokus z pewnością zadałby kilka pytań! Mowri wie, że wahałby się znacznie dłużej, zanim przyjąłby propozycję Kotyliona. O ile w ogóle by się zgodził! i Nowa osobowość narzucała mu pewne ograniczenia. Sądził, j że zdobędzie dzięki niej wolność, ale teraz zaczynało wyglądać na to, że to Crokus był naprawdę wolny. 432 Co prawda, wolność nie zapewniała szczęścia. Być wolnym znaczyło żyć bez odpowiedzialności, lojalności oraz nacisku. Ach, przygnębienie wypaczyło mój punkt widzenia. Przygnębienie i groźba prawdziwej żałoby, która jest coraz bliżej... ale nie, ona na pewno żyje. Jest gdzieś na górze. Na wyspie zaatakowanej... - Darist, zaczekaj chwilkę, proszę. , Mężczyzna zatrzymał się. - Nie widzę powodu, by odpowiadać na twoje pytania. - Niepokoję się... o moją towarzyszkę. Jeśli żyje, jest gdzieś nad nami, na powierzchni. Powiedziałeś, że was zaatakowano. Obawiam się o jej... - Wyczuwamy obecność obcych, Nożownik. Nad nami są Tiste Edur. Nie ma tam nikogo więcej. Twoja towarzyszka utonęła. Nie ma sensu trzymać się nadziei. Daru usiadł nagle. Czuł się niedobrze. Serce waliło mu z bólu. I rozpaczy. - Śmierć nie jest najgorszym losem - ciągnął stojący nad nim Darist. - Jeśli ta kobieta była twoją przyjaciółką, będzie ci brakowało jej towarzystwa, i to jest prawdziwym źródłem twego smutku. Żal ci samego siebie. Moje słowa mogą wzbudzić twe niezadowolenie, ale mówię to z doświadczenia. Przeżyłem śmierć wielu współbraci i opłakuję miejsce zajmowane przez nich w moim życiu. Ale podobne straty czynią tylko łatwiejszym mój nadchodzący zgon. Nożownik podniósł wzrok, spoglądając na Tiste Andii. - Darist, wybacz, może i jesteś stary, ale jesteś też cholernym durniem. Zaczynam rozumieć, dlaczego Rake cię tu zostawił, a potem o tobie zapomniał. A teraz łaskawie się zamknij, dobra? Wstał. Czuł się zupełnie pusty, ale nie zamierzał poddać się rozpaczy, która go ogarniała. Tak właśnie postąpili ci Tiste Andii. Ulegli rozpaczy. - Twój gniew nie może mi zaszkodzić - oznajmił Darist. Odwrócił się i wskazał na dwuskrzydłowe drzwi na wprost przed nimi. - Za tymi drzwiami będziesz mógł odpocząć. Czekają tam też na ciebie szczątki łodzi. - Czy nie powiesz mi nic o bitwie, która się toczy na górze? 433 - A co mógłbym ci powiedzieć, Nożownik? Przegraliśmy. - Przegraliście! Ilu was jeszcze zostało? - Tutaj, w Twierdzy, gdzie stoi Tron, tylko ja. Lepiej wypocznij. Wkrótce będziemy mieli towarzystwo. Kości Onracka drżały od ech wściekłego wycia, choć T'lan Imass wiedział, że jego towarzysz nic nie słyszy. To były krzyki duchów. Dwóch duchów uwięzionych w ogromnych posągach bestii, które stały na równinie przed nimi. Spowijające niebo chmury rozproszyły się, a ich coraz delikatniejsze wstęgi szybko znikały. Na niebie było widać trzy księżyce i dwa słońca. Barwa światła zmieniała się, gdy księżyce kołysały się na niewidocznych sznurkach. Onrackowi przemknęło przez głowę, że znalazł się w niezwykłym, niepokojącym świecie. Burza się skończyła. Przeczekali ją ukryci po zawietrznej stronie niewielkiego wzgórza. Wicher tłukł w kolosalne posągi, zawodził na usianych gruzem ulicach położonych dalej ruin miasta. Powietrze po burzy było przesycone parą. - Co widzisz, T'lan Imassie? - zapytał Truli, który przykucnął zwrócony plecami do gigantycznych konstrukcji. Martwiak wzruszył ramionami, przerywając długą kontemplację posągów. -Kryją się tu jakieś tajemnice... i podejrzewam, że wiesz 0 nich więcej ode mnie. Tiste Edur obrzucił go ironicznym spojrzeniem. - To nie wydaje się prawdopodobne. Co ci wiadomo o Ogarach Cienia? - Bardzo niewiele. Ich droga tylko raz skrzyżowała się z drogą T'lan Imassów Logrosa. To było bardzo dawno temu, w czasach Pierwszego Imperium. Jest ich siedem. Służą nieznanemu panu i niosą zniszczenie. Truli uśmiechnął się dziwnie. - Mówisz o ludzkim imperium czy o waszym? - zapytał. - Niewiele wiem o ludzkim imperium, które nosiło tę nazwę. Dotarliśmy do jego serca tylko raz, Trullu Sengar, po to, by położyć kres chaosowi wywołanemu przez jednopochwyconych 1 d'iversów. Podczas tej rzezi Ogary się nie pojawiły. - Onrack raz 434 jeszcze spojrzał na jedną z ogromnych kamiennych bestii. - Rzucający kości wierzą - zaczął z namysłem - że stworzenie podobizny ducha lub boga oznacza uwięzienie w niej jego istoty. Sam akt układania kamieni na sobie oznacza uwięzienie. Podobnie jak granice mocy śmiertelnika mogą wyznaczać ściany jego chaty, tak też duchy i bogów można zamknąć w wybranym miejscu za pomocą ziemi, kamienia albo drewna... bądź też w jakimś przedmiocie. W ten sposób ich moc zostaje spętana i można nią pokierować. Powiedz mi, czy Tiste Edur zgadzają się z tym poglądem? Truli Sengar wstał. - Sądzisz, że to my zbudowaliśmy te gigantyczne posągi, Onrack? Czy wasi rzucający kości również wierzą, że moc powstaje jako coś pozbawionego kształtu, nad czym nie sposób zapanować? I że wykonanie podobizny albo stworzenie kamiennego kręgu rzeczywiście narzuca tej mocy ład? Onrack uniósł głowę. Milczał przez długą chwilę. - To by znaczyło, że sami tworzymy swych bogów i duchy. Wiara domaga się kształtu, a nadanie postaci oznacza początek życia. Czyż Tiste Edur nie ukształtowała Matka Ciemność? Czyż wasza bogini was nie stworzyła? Truli uśmiechnął się szerzej. - Mówiłem o tych posągach, Onrack. Żeby odpowiedzieć na twoje pytanie, nie wiem, czy stworzyły je dłonie Tiste Edur. Jeśli zaś chodzi o Matkę Ciemność, to niewykluczone, że tworząc nas, po prostu rozdzieliła to, co przedtem nie było oddzielone od siebie. - Czyżbyście byli cieniami Tiste Andii? Oderwanymi od źródła przez łaskawą boginię matkę? - Ależ, Onrack, wszyscy jesteśmy oderwani od źródła. - Dwa Ogary są tutaj, Trullu Sengar. Ich dusze zostały uwięzione w kamieniu. Zauważ jeszcze jedno: te podobizny nie rzucają cienia. - Podobnie jak same Ogary. - Jeżeli są tylko odbiciami, to znaczy, że istnieją też Ogary Ciemności, od których je oderwano - nie ustępował Onrack. -A przecież nic o nich nie wiadomo... T'lan Imass umilkł nagle. 435 Truli wybuchnął śmiechem. - Widzę, że wiesz o ludzkim Pierwszym Imperium więcej, niż chciałbyś przyznać. Jak się nazywał jego cesarz tyran? Nieważne. Powinniśmy ruszyć w stronę bramy... - Dessimbelackis - wyszeptał Onrack. - Założyciel ludzkiego Pierwszego Imperium. Zniknął na długo przed tym, nim odbyto Rytuał Bestii. Opowiadano... że zmienił postać. - Był d'iversem? -Tak. - A ile było bestii? - Siedem. Truli spojrzał na posągi, po czym skinął dłonią. - To nie my je zbudowaliśmy. Nie, nie jestem tego pewien, ale nie czuję... empatii. Wydają mi się złowrogie i bestialskie, T'lan Imassie. Ogary Cienia nie zasługują na cześć. Ich nikt nie spętał. Są dzikie i śmiertelnie groźne. By naprawdę im rozkazywać, trzeba zasiąść na Tronie Cieni. Stać się władcą tego królestwa. Ale to jeszcze nie wystarczy. Trzeba połączyć rozdzielone fragmenty. Na nowo scalić Kurald Emurlahn. -1 do tego właśnie zmierza twój lud - mruknął Onrack. - Niepokoi mnie ta perspektywa. Tiste Edur przyjrzał się uważnie T'lan Imassowi, po czym wzruszył ramionami. - Z początku nie podzielałem twego niepokoju. Gdyby ów cel pozostał... czysty, być może nadal stałbym u boku mych braci. Działa tu jednak inna, skrywająca się za zasłoną moc. Nie wiem, kto czy co to jest, ale pragnę zerwać tę zasłonę. - Dlaczego? Trulla wyraźnie zdziwiło to pytanie. Tiste Edur zadrżał. - Dlatego że owa moc przekształciła mój lud w obrzydliwość, Onrack. T'lan Imass ruszył w stronę luki między dwoma najbliższymi posągami. Truli Sengar po chwili podążył za nim. - Zapewne nie wiesz, jak to jest, gdy twoi współbracia dążą ku upadkowi, gdy ich duch ulega zepsuciu, a ty bez końca starasz się otworzyć im oczy, gdyż zrządzenie przypadku otworzyło je tobie. 436 -Nie wiem - przyznał Onrack, uderzając głośno stopami o wilgotną ziemię. - Nie jest to przy tym zwyczajna naiwność - kontynuował Tiste Edur, kuśtykając za martwiakiem. - Celowo zamykamy oczy na prawdę. Owa starannie wypracowana obojętność służy naszym najniższym pragnieniom. Jesteśmy długo żyjącym ludem, a mimo to klękamy przed krótkoterminowym interesem... - Jeśli wydaje ci się to dziwne - mruknął T'lan Imass - to znaczy, że ten, kto schował się za zasłoną, potrzebuje was tylko na krótką metę. Jeśli rzeczywiście istnieje jakaś ukryta moc, która manipuluje Tiste Edur. - To interesująca myśl. Niewykluczone, że masz rację. Pytanie brzmi, co stanie się z moim ludem, gdy ten krótkoterminowy cel zostanie zrealizowany? - To, co przestaje być użyteczne, zwykle się zostawia - odrzekł Onrack. - Porzuca. Tak jest... - Chyba że, oczywiście - ciągnął T'lan Imass - mogłoby się stać zagrożeniem dla tego, kto je wykorzystał. W takim przypadku najlepiej jest to unicestwić. - Słyszę w twych słowach nieprzyjemną nutę prawdy, Onrack. - Ja z reguły bywam nieprzyjemny, Trullu Sengar. - Zaczynam to dostrzegać. Mówiłeś, że w dwóch z tych posągów są uwięzione dusze Ogarów. A w których? - Właśnie między nimi przechodzimy. - Ciekawe, skąd się tu wzięły. - Kamień celowo ukształtowano w ten sposób, by mógł je pomieścić, Trullu Sengar. Ci, którzy tworzą podobizny duchów bądź bogów, nigdy nie pytają ich o to, czy chcą zostać uwięzione. Mam rację? To śmiertelnicy czują potrzebę formowania podobnych naczyń. Możliwość zatrzymania spojrzenia na obiekcie swej czci jest w najgorszym razie wyrazem władzy nad nim, a w najlepszym złudzeniem, że można negocjować na temat swego losu. - Czy podobne poglądy wydają ci się wystarczająco żałosne, Onrack? - Większość poglądów wydaje mi się żałosna, Trullu Sengar. 437 - Jak myślisz, czy bestie są tu uwięzione na wieczność? Czy tu właśnie trafiają, gdy ktoś pozbawi je życia? Onrack wzruszył ramionami. - Nie mam cierpliwości do takich gierek. Masz jakąś wiedzę i żywisz jakieś podejrzenia, ale nie chcesz się nimi podzielić. Próbujesz za to wyciągnąć ze mnie to, co ja wiem, a także usłyszeć, co mówią mi moje zmysły o tych uwięzionych duchach. Nic mnie nie obchodzi los Ogarów Cienia. Wręcz martwi mnie myśl, że te dwa mogły zginąć w jakimś innym królestwie i trafić tutaj, gdyż oznaczałoby to, iż zostało jedynie pięć, co zmniejsza moje szansę na zabicie jednego z nich, a myślę, że z wielką radością pozbawiłbym życia Ogara Cienia... Tiste Edur roześmiał się ochryple. - No cóż, nie przeczę, że pewność siebie znaczy bardzo wiele. Mimo to, Onracku z klanów Logrosa, nie sądzę, byś wyszedł cało ze starcia z Ogarem. T'lan Imass zatrzymał się i odwrócił do niego. - Istnieją różne rodzaje kamienia. - Obawiam się, że nie rozumiem... W odpowiedzi Onrack wydobył z pochwy obsydianowy miecz i podszedł do bliższego z dwóch posągów. Sama łapa stwora była wyższa od T'lan Imassa. Martwiak uniósł oręż w obu dłoniach i uderzył z całej siły w ciemny, pozbawiony śladów erozji kamień. Który pękł z ogłuszającym trzaskiem. Onrack zachwiał się na nogach, spoglądając w górę, na przeszywające ogromną konstrukcję szczeliny. Posąg zadrżał, a potem eksplodował w chmurze bijącego pod niebiosa pyłu. Truli Sengar odskoczył z wrzaskiem w tył, umykając przed kłębiącym się obłokiem. Pył otoczył ze świstem Onracka. Martwiak wyprostował się, a potem przyjął postawę bojową, gdy w szarej mgle uformował się mroczniejszy kształt. Rozległ się kolejny wstrząs, tym razem za plecami T'lan Imassa. Eksplodował drugi posąg. Zapadła ciemność. Niebo przesłoniły dwie bliźniacze chmury. Tiste Edur sięgał wzrokiem zaledwie na kilkanaście kroków. 438 Bestia, która pojawiła się przed Onrackiem, sięgała Trullowi Sengarowi do ramion. Skórę miała bezbarwną, a jej ślepia płonęły czarnym ogniem. Szeroki, płaski łeb, małe uszy... Blask dwóch słońc i trzech księżyców przedzierał się z trudem przez szary półmrok i u stóp Ogara było widać chyba ze dwadzieścia cieni. Bestia obnażyła zębiska, wielkie jak kły słonia, podwijając wargi w bezgłośnym grymasie. Jej dziąsła były czerwone niczym krew. Ogar rzucił się do ataku. Miecz Onracka stał się zamazaną plamą czerni. Uderzył z szybkością błyskawicy w grubą, muskularną szyję stwora, ale przeszył jedynie obłok pyłu. T'lan Imass poczuł, że na jego piersi zaciskają się potężne szczęki. Bestia uniosła go. Trzasnęły kości. Gwałtowne potrząsnięcie wyrwało mu z ręki miecz. Potem poszybował przez półmrok... I druga para szczęk zamknęła się na nim z głośnym kłapnięciem. Ukryte pod naciągniętą, wyschłą skórą kości jego lewego ramienia pękły na kilkanaście fragmentów. Potem bestia urwała mu całą kończynę. Kolejne miażdżące potrząsnięcie i T'lan Imass znowu poleciał w górę. Runął na ziemię, przetoczył się jeden raz i znieruchomiał. Czaszkę Onracka wypełniał huk gromu. Spróbował zamienić się w pył, lecz po raz pierwszy zabrakło mu do tego siły woli, a wydawało się, że również umiejętności. Odebrano mu moc. Śluby zostały złamane, wyszarpnięte z jego ciała. Zdał sobie sprawę, że stał się teraz podobny do swych pokonanych kuzynów, tych, którzy doznali tak poważnych fizycznych uszkodzeń, że przestali być jednością z T'lan Imassami. Leżał nieruchomo, wyczuwając ciężkie kroki jednego z Ogarów, który zatrzymał się obok niego. Obsypany kurzem i kamiennymi odpryskami pysk trącił leżącego, poruszając połamanymi żebrami. Potem się odsunął. Onrack wsłuchiwał się w oddech bestii, który szumiał niczym wdzierające się do jaskiń fale przypływu, czuł jego wypełniający wilgotne powietrze nacisk. 439 Po długiej chwili zdał sobie sprawę, że bestia nie stoi już nad nim. Nie słyszał też odgłosu ciężkich kroków, przenoszącego się przez mokrą glebę. Wydawało się, że Ogar i jego towarzysz po prostu zniknęli. Po chwili usłyszał chrzęst butów. Para dłoni uniosła go i przewróciła na plecy. Patrzył na niego Truli Sengar. - Nie wiem, czy nadal mnie słyszysz - mruknął. - Jeśli to cię pocieszy, Onracku z T'lan Imassów Logrosa, to nie były Ogary Cienia. Nie, przyjacielu. To były te prawdziwe. Ogary Ciemności. Drżę na myśl o tym, co uwolniłeś... Onrack zdołał mu jakoś odpowiedzieć. - Nie warto liczyć na wdzięczność - wychrypiał cicho. Truli Sengar zaciągnął uszkodzonego T'lan Imassa pod niski murek na skraju miasta i oparł wojownika o niego. - Gdybym tylko wiedział, co jeszcze mogę dla ciebie zrobić -powiedział, odsuwając się trochę. - Gdyby byli tu obecni moi współbracia - odparł Onrack -mogliby przeprowadzić niezbędne rytuały. Oddzieliliby moją głowę od ciała i znaleźli dla niej odpowiednie miejsce, z którego mógłbym obserwować wieczność. Bezgłowe ciało rozczłonkowaliby, a kończyny rozproszyli na cztery wiatry. Zabraliby też moją broń, by zanieść ją tam, gdzie się urodziłem. - Rozumiem. - Oczywiście ty nie możesz zrobić żadnej z tych rzeczy. Dlatego mimo stanu, w jakim się znalazłem, jestem zmuszony do dalszego trwania. Onrack podniósł się powoli. Połamane kości trzasnęły głośno i posypały się z nich odłamki. Truli chrząknął. - Mogłeś to zrobić, zanim cię tu przyciągnąłem. - Najbardziej żałuję utraty ręki - ciągnął T'lan Imass, przyglądając się rozerwanym mięśniom swego lewego barku. - Mój miecz jest znacznie skuteczniejszy, jeśli trzyma się go w obu dłoniach. - Powlókł się chwiejnie ku leżącej w błocku broni. Gdy się po nią schylił, zapadła mu się część piersi. Onrack wyprostował 440 się i spojrzał na Trulla Sengara. - Nie potrafię już wyczuć obecności bram. - Powinny być łatwe do zauważenia - odparł Tiste Edur. -Pewnie znajdziemy je niedaleko centrum miasta. Niezła z nas para, co? - Zastanawiam się, dlaczego Ogary cię nie zabiły. - Wydawało się, że gdzieś im się śpieszy. - Truli ruszył najbliższą ulicą, a Onrack podążył za nim. - Nie jestem nawet pewien, czy mnie zauważyły. Ta chmura pyłu była gęsta. Powiedz mi, Onrack, czy gdyby byli tu inni T'lan Imassowie, mogliby zrobić dla ciebie to wszystko pomimo faktu, że nadal... funkcjonujesz? - Podobnie jak ty, Trullu Sengar, jestem teraz odcięty. Odcięty od rytuału. Od swego rodzaju. Moja egzystencja jest pozbawiona znaczenia. Zostało mi tylko jedno zadanie. Odnaleźć innych łowców, by uczynili to, co trzeba uczynić. Ulicę pokrywała gruba warstwa mokrego iłu. Resztki niskich budynków, urywające się tuż nad poziomem gruntu, spowijał podobny płaszcz. Wyglądało to tak, jakby miasto topiło się powoli. Nie widziało się tu wspaniałej architektury, a zasypujący ulice gruz składał się prawie wyłącznie z wypalanych w ogniu cegieł. Nigdzie nie było śladu życia. Posuwali się naprzód w straszliwie powolnym tempie. Ulica stopniowo stawała się coraz szersza, przechodząc w wielki bulwar. Po obu jego stronach widniały piedestały, na których ongiś stały posągi. Widok zasłaniały chaszcze oraz wyrwane z korzeniami drzewa. Wszystko miało barwę jednolitej szarości, stopniowo nabierającej nieziemskiego odcienia w promieniach niebieskiego słońca, które osiągnęło teraz dominację, malując największy z księżyców na kolor fuksji. Na końcu ulicy znajdował się most. Kiedyś płynęła pod nim rzeka, lecz teraz całe jej koryto wypełniał ił. Przy jednym z brzegów zebrała się sterta przyniesionych przez rzekę odpadków, które wysypywały się na drogę. Pośród śmieci leżała niewielka szkatułka. Gdy dotarli do mostu, Truli skręcił po nią. Przykucnął. - Chyba jest szczelnie zamknięta - stwierdził, otwierając zameczek i unosząc wieko. - To dziwne. Wyglądają jak gliniane naczynia. Ale małe... 441 Onrack podszedł do niego. - To są pociski Moranthów, Trullu Sengar. Tiste Edur podniósł wzrok. - Nic mi o nich nie wiadomo. - To broń. Wybuchają, gdy glina się skruszy. Na ogół się nimi rzuca. Tak daleko, jak tylko się da. Czy słyszałeś o Imperium Malazańskim? -Nie. - To ludzkie imperium. Z królestwa, w którym się urodziłem. To ono używa tych pocisków. - Bardzo niepokojące. Skąd one się tu wzięły? - Nie mam pojęcia. Truli Sengar zamknął wieko i podniósł szkatułkę. - Wolałbym miecz, ale będą musiały nam wystarczyć. Czułem się nieswojo, tak długo chodząc bez broni. - Tam dalej jest jakaś konstrukcja. Łuk. Tiste Edur wyprostował się i skinął głową. - Aha. Tego właśnie szukamy. Ruszyli w tamtą stronę. Luk stał na piedestałach pośrodku brukowanego placu. Powódź zaniosła ił aż do jego wylotu, gdzie wysechł, tworząc dziwaczne, wyszczerbione fałdy. Gdy dwaj wędrowcy podeszli bliżej, przekonali się, że glina stwardniała na kamień. Choć brama nie zdradzała swej obecności w żaden dostrzegalny sposób, z przestrzeni pod łukiem buchały fale ciepła. Kolumny były pozbawione jakichkolwiek ozdób. Onrack przyjrzał się uważnie bramie. - Wyczuwasz coś? - zapytał po chwili. Truli Sengar pokręcił głową, a potem podszedł bliżej. Zatrzymał się na wyciągnięcie ręki od bramy. - Nie sądzę, by dało się przez nią przejść. Bije z niej straszliwy żar. - Może to osłona - zasugerował Onrack. - Aha. A my nie wiemy, jak ją skruszyć. - Nieprawda. Tiste Edur obejrzał się na Onracka. Potem popatrzył na skrzynkę, którą trzymał pod pachą. - Nie rozumiem, jak niemagiczna eksplozja mogłaby zniszczyć osłonę. - Czary opierają się na regularnościach, Trullu Sengar. Jeśli zniszczy się regularności, magia przestaje działać. - Proszę bardzo, spróbujmy to zrobić. Odsunęli się dwadzieścia kroków od bramy. Truli otworzył szkatułkę i z wielką ostrożnością wyjął jedną z glinianych kul. Spojrzał na bramę i cisnął pocisk. Wybuch spowodował, że z portalu buchnął roziskrzony płomień. Pod łukiem zatańczyły białe i złote ognie. Potem burza się uspokoiła, przechodząc w złotą, kłębiącą się ścianę. - To jest sama grota - stwierdził Onrack. - Osłona uległa zniszczeniu. Nie poznaję jej jednak. - Ja również nie - mruknął Truli, zamykając skrzynkę z pociskami. Uniósł głowę. - Coś się zbliża. - Tak. - Onrack umilkł na długą chwilę. Nagle uniósł miecz. - Uciekaj, Trullu Sengar. Na drugą stronę mostu. Uciekaj! Tiste Edur odwrócił się i zerwał do biegu. Onrack cofał się krok po kroku. Wyczuwał moc tych, którzy znajdowali się po drugiej stronie bramy, bezwzględną i obcą. Ktoś zauważył zniszczenie osłony i zza bariery napływały fale gwałtownego oburzenia. Obejrzał się szybko za siebie i przekonał, że Truli Sengar dotarł już na drugą stronę mostu i nigdzie go nie widać. Jeszcze trzy kroki i Onrack również dojdzie do mostu. Tam podejmie walkę. Spodziewał się, że czeka go zagłada, chciał jednak dać towarzyszowi czas na ucieczkę. Brama zamigotała oślepiającym blaskiem i wypadło z niej galopem czterech jeźdźców na białych, długonogich koniach o splątanych grzywach koloru rdzy. Zakuci w zdobne, emaliowane zbroje wojownicy harmonizowali wyglądem ze swymi wierzchowcami. Byli wysocy i jasnoskórzy, a ich twarze zasłaniały hełmy o wąskich wizurach, wyposażone w policzki i podbródki. W skrytych w stalowych rękawicach dłoniach ściskali zakrzywione bułaty, które wyglądały na wyrzeźbione z kości słoniowej. Spod hełmów wysuwały się długie, srebrne, falujące na wietrze włosy. 442 443 Pędzili prosto na Onracka. Z galopu w cwał. Z cwału w szarżę. Sfatygowany T'lan Imass rozstawił szerzej nogi i uniósł obsy-dianowy miecz, czekając na przeciwników. Na wąskim moście jeźdźcy mogli go atakować tylko dwójkami. Mimo to nie ulegało wątpliwości, że zamierzają po prostu stratować Onracka. T'lan Imass służył jednak Imperium Mala-zańskiemu, walcząc w Falarze i w Siedmiu Miastach, więc nieraz mierzył się z konnymi wojownikami. Gdy dwaj pierwsi jeźdźcy byli już blisko, Onrack skoczył naprzód. Między wierzchowcami. T'lan Imass zignorował miecz, który uderzył weń z lewej, i wyprowadził cięcie na tułów drugiego wojownika. Dwa miecze z kości słoniowej uderzyły jednocześnie. Ten z lewej przeciął obojczyk, wbił się głęboko w łopatkę i przeszył ją na wylot, sypiąc wokół odłamkami. Bułat z prawej trafił T'lan Imassa w twarz, zdzierając z niej skórę od skroni aż po żuchwę. Onrack poczuł, że jego obsydianowy miecz wbił się w zbroję przeciwnika, krusząc emalię. Potem obaj pierwsi napastnicy minęli go i przybyli dwaj następni. T'lan Imass przykucnął, unosząc miecz poziomo nad głową. Para białych oręży spadła na klingę, wstrząsając ciałem Onracka. Wszyscy czterej jeźdźcy znaleźli się za nim i zawrócili na bulwarze. Skryte pod hełmami głowy zwróciły się w stronę samotnego wojownika, który jakimś cudem wyszedł cało z ich ataku. Kopyta stukały głośno o pokryty gliniastym błotem bruk. Wojownicy ściągnęli wodze, pochylając broń. Ten, którego zbroję roztrzaskał obsydianowy miecz Onracka, pochylał się, przyciskając rękę do brzucha. Bok jego wierzchowca zrosiły kropelki krwi. Onrack otrząsnął się. Odłamki kości spadły z niego i posypały się ze stukiem na bruk. Następnie opuścił broń sztychem do ziemi i zaczekał, aż jeden z napastników podjedzie do niego stępa. Zakuta w stal dłoń uniosła zasłonę hełmu, odsłaniając twarz zdumiewająco podobną do oblicza Trulla Sengara. Jedyną różnicą była biała, niemal świetlista skóra. Zimne, srebrne oczy spoglądały z niesmakiem na T'lan Imassa. - Umiesz mówić, Nieżyjący? Czy znasz Język Czystości? - Nie wydaje mi się czystszy od innych - odparł Onrack. 444 Wojownik skrzywił się. - Nie zwykliśmy wybaczać ignorancji. Jesteś sługą Śmierci. Wobec takiego stworzenia jak ty mamy tylko jeden obowiązek. Unicestwić je. Przygotuj się. -Nie służę nikomu - oznajmił Onrack, ponownie unosząc miecz. - Chodźcie więc. Ranny wojownik uniósł rękę. - Powstrzymaj się, Eniasie. To nie jest nasz świat, a ten nieu-marły dzikus nie jest jednym z intruzów, których szukamy. Z pewnością ty również wyczuwasz, że żaden z nich nie jest tu obecny. Tego portalu nie używano od tysiącleci. Nasza misja prowadzi nas gdzie indziej. Najpierw jednak potrzebne mi uzdrowienie. - Wojownik zsiadł z wielką ostrożnością z konia, przyciskając dłoń do tułowia. - Pomóż mi, Orenasie. - Pozwól mi najpierw zmiażdżyć tego stwora, seneszalu... - Nie. Będziemy tolerowali jego istnienie. Być może potrafi odpowiedzieć na nasze pytania, wskazać nam drogę. Jeśli tego nie uczyni, zawsze będziemy mogli unicestwić go później. Wojownik zwany Orenasem zsunął się z siodła i podszedł do seneszala. Enias podjechał bliżej do T'lan Imassa, jakby nadal miał chęć na walkę. Obnażył zęby. - Nie zostało z ciebie zbyt wiele, Nieżyjący. Czy to są ślady kłów? Mam wrażenie, że twoja pierś znalazła się w paszczy jakiejś bestii. Czy to była ta sama bestia, która ukradła ci ramię? Jakie czary pozwalają ci istnieć dalej? - Jesteście z krwi Tiste - zauważył Onrack. Mężczyzna rozciągnął usta w szyderczym grymasie. - Krwi Tiste? Tylko pośród Liosan ta krew zachowała czystość. Widzę, że spotkałeś na swej drodze naszych skażonych kuzynów. Oni są niczym więcej niż robactwem. Nie odpowiedziałeś na moje pytania. - Słyszałem o Tiste Andii, ale nigdy żadnego z nich nie spotkałem. Zrodzili się z Ciemności i byli pierwsi... - Pierwsi! Och, zaiste. I tak tragicznie niedoskonali. W ich żyłach nie płynęła oczyszczająca krew Ojca Światła. To nadzwyczaj nędzne istoty. Tolerujemy Edur, gdyż mają oni w sobie coś 445 z Ojca, ale jeśli chodzi o Andii, jedyną łaską, na jaką zasługują, jest śmierć z naszych rąk. Znużyło mnie już twe grubiaństwo, Nieżyjący. Zadałem ci kilka pytań, a ty dotąd nie odpowiedziałeś na żadne z nich. -Tak. - Tak? A co to ma znaczyć? - Przyznaję, że na nie nie odpowiedziałem. Nie czuję się też do tego zobowiązany. Mój rodzaj ma spore doświadczenie w kontaktach z aroganckimi istotami, jest to jednak doświadczenie szczególnego rodzaju. W odpowiedzi na ich arogancję wypowiedzieliśmy owym istotom wieczną wojnę, aż w końcu przestały istnieć. Zawsze uważałem, że T'lan Imassowie powinni sobie poszukać nowego wroga. W końcu aroganckich istot z pewnością nie brakuje. Być może Tiste Liosan są w swym królestwie wystarczająco liczni, by dostarczyć nam rozrywki na pewien czas. Wojownik wytrzeszczył oczy, jakby zaniemówił pod wpływem szoku. Jeden z jego towarzyszy wybuchnął śmiechem. - Rozmowy z niższymi istotami nie mają zbyt wiele sensu, Eniasie. Zawsze próbują wyprowadzić cię w pole swymi kłamstwami, by sprowadzić cię ze słusznej ścieżki. -Dostrzegam teraz truciznę, przed którą od dawna mnie ostrzegałeś, Malacharze - zgodził się Enias. - Spotkasz jej więcej na drodze, którą musimy podążać, młody bracie. - Wojownik podszedł do Onracka. - Zwiesz się T'lan Imassem, tak? - Jestem Onrack z T'lan Imassów Logrosa. - Czy w tym zniszczonym królestwie przebywają też inni twoi pobratymcy, Onracku? - Nie odpowiedziałem na pytania twojego brata. Co każe ci sądzić, że odpowiem na twoje? Twarz Malachara pociemniała. - Możesz uprawiać takie gierki z młodym Eniasem, ale nie ze mną... - Skończyłem rozmowę, Liosan. Onrack schował miecz i odwrócił się. - Skończyłeś rozmowę! Seneszalu Jorrude! Jeśli Orenas ukończył już swe zabiegi, pokornie proszę cię o chwilę uwagi. Nieżyjący zamierza nam uciec. - Słyszę cię, Malacharze - zagrzmiał seneszal, ruszając w ich stronę. - Stój, Nieżyjący! Nie zwolniliśmy cię jeszcze. Powiesz nam wszystko, czego chcemy się dowiedzieć, albo unicestwimy cię na miejscu. Onrack ponownie zwrócił się ku Liosan. - Jeśli to była groźba, to wasza żałosna ignorancja jest dla mnie miłą rozrywką, ale czuję się już tym znużony. Tak jak i waszym towarzystwem. Cztery bułaty z kości słoniowej uniosły się w geście groźby. Onrack znowu wydobył miecz. Nagle zawahał się, a jego wzrok przyciągnęło coś znajdującego się za plecami wojowników. Ci odwrócili się, wyczuwając, że ktoś jest za nimi. Truli Sengar stał w odległości piętnastu kroków. U jego stóp widniała skrzynka z pociskami. W jego uśmiechu było coś dziwnego. - Mam wrażenie, że to nierówna walka. Onrack, mój przyjacielu, czy potrzebujesz pomocy? Nie musisz mi odpowiadać, bo pomoc właśnie przybyła. Muszę przyznać, że przykro mi z tego powodu. Wokół Tiste Edur zawirował pył. Po chwili na ubłoconym bruku pojawili się czterej T'lan Imassowie. Trzech z nich ściskało w dłoniach broń. Czwarta postać zatrzymała się krok z tyłu, po prawej stronie Trulla. Martwiak był grubokościsty i miał nieproporcjonalnie długie ręce. Na ramiona zarzucił sobie czarne futro, które wyżej nabierało srebrnej barwy, zakrywając głowę rzucającego kości zmiętoszonym kapturem. Onrack opuścił miecz, dotykając sztychem bruku. Zrodzona z rytuału więź została zerwana i mógł teraz komunikować się z tymi T'lan Imassami jedynie mówiąc na głos. - Ja, Onrack, witam cię, rzucający kości, i poznaję w tobie członka klanów Logrosa, jakim i ja ongiś byłem. Jesteś Monok Ochem, jeden z wielu wybranych, by polowali na renegatów. Podobnie jak łowcy z mojej grupy, podążyliście ich śladem do 446 447 tego królestwa. Niestety, z mojej grupy tylko ja ocalałem z powodzi. - Przeniósł spojrzenie na trzech wojowników. Wódz klanu, o tułowiu i kończynach mocno owiniętych zewnętrzną powłoką dhenrabiego, dzierżył w dłoniach ząbkowany miecz z szarego krzemienia i nazywał się Ibra Gholan. Pozostali dwaj, uzbrojeni w obusieczne topory o kościanych trzonkach, należeli do klanu Ibry, lecz Onrack ich nie znał. - Ciebie również witam, Ibro Gholan, i oddaję się pod twe rozkazy. Rzucający kości Monok Ochem podszedł do niego ciężkim, powłóczystym krokiem. - Straciłeś więź z rytuałem, Onrack - oznajmił z charakterystyczną dla T'lan Imassów obcesowością - i trzeba cię rozczłonkować. - Będziecie musieli stoczyć walkę o ten przywilej - odparł Onrack. - Ci konni wojownicy to Tiste Liosan. Uważają, że jestem ich jeńcem i mogą ze mną zrobić, co tylko zechcą. Ibra Gholan wezwał skinieniem swych wojowników i we trzech podeszli do Liosan. - Zwalniamy jeńca, T'lan Imassowie - oznajmił seneszal. -Jest wasz. Nasz spór dobiegł końca. Teraz was opuścimy. T'lan Imassowie zatrzymali się. Onrack wyczuwał ich rozczarowanie. Dowódca Liosan przyglądał się przez pewien czas Trullowi. - Tiste Edur, czy zechcesz podróżować z nami? - zapytał. -Potrzebny nam sługa. Zwykły ukłon będzie wystarczającą odpowiedzią na nasze zaszczytne zaproszenie. Truli Sengar pokręcił głową. - No cóż, to dla mnie pierwszy raz. Niestety, pójdę z T'lan Imassami. Dostrzegam jednak niedogodności, jakie to dla was spowoduje, i dlatego sugeruję, byście na zmianę podejmowali się roli służącego. Jestem orędownikiem pokory, Tiste Liosan, i uważam, że dobrze by wam zrobiła jej lekcja. Seneszal uśmiechnął się zimno. - Zapamiętam cię, Edur. - Odwrócił się błyskawicznie. - Na koń, bracia. Opuśćmy to królestwo. - To może się okazać trudniejsze, niż się wam zdaje - odezwał się Monok Ochem. -Podobne przedsięwzięcia nigdy dotąd nie sprawiały nam trudności - oznajmił seneszal. - Czy są tu jakieś ukryte bariery? - Ta grota jest fragmentem roztrzaskanej Kurald Emurlahn -odparł rzucający kości. - Mam wrażenie, że wasz lud stanowczo za długo żył w izolacji. Nic nie wiecie o innych królestwach i Zranionych Bramach. O Ascendentach i ich wojnach... - Służymy tylko jednemu Ascendentowi - warknął seneszal. - Synowi Ojca Światła. Naszym władcą jest Osric. Monok Ochem uniósł głowę. - A kiedy ostatnio Osric zstąpił pomiędzy was? Wszyscy czterej Liosan wzdrygnęli się. - Wasz władca, Osric - ciągnął bezbarwnym tonem rzucający kości - jest jednym z tych, którzy toczą boje w innych królestwach. Nie wrócił do was, Liosan, dlatego, że nie jest w stanie tego zrobić. W gruncie rzeczy w tej chwili może bardzo niewiele. Seneszal postąpił krok naprzód. - Co się stało naszemu panu? Monok Ochem wzruszył ramionami. - To samo, co wielu innym. Zgubił drogę. - Zgubił drogę? - Sugeruję, byśmy wspólnie odprawili rytuał, który pozwoli nam otworzyć bramę - rzekł rzucający kości. - Będziemy do tego potrzebowali Tellann, waszej groty, Liosan, oraz krwi tego Tiste Edur. Onrack, zajmiemy się rozczłonkowaniem ciebie, gdy tylko wrócimy do naszego królestwa. - To najdogodniejsze wyjście - zgodził się Onrack. Truli wybałuszył oczy. Wbił wzrok w rzucającego kości. - Czy powiedziałeś „mojej krwi"? - Nie całej, Edur... jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. 448 iat dziesiąty Wszystko, co się złamało, trzeba wyrzucić, tak jak na grom wiary odpowiadają wciąż słabnące echa. Wstęp do Anomandańs Rybak ( fl V zień, w którym przebudziły się Twarze w Skale, Te-¦ m blorzy czcili pieśnią. Karsa Orlong wiedział już, że ^ w S wspomnienia jego ludu zostały wypaczone. Zapomniano je, gdy były nieprzyjemne, a jeśli były heroiczne, zmieniono w gorejący pożar chwały. Każda z ich opowieści czyniła z klęski zwycięstwo. Żałował, że Bairoth nie żyje, że roztropny towarzysz nawiedza go tylko w snach albo stoi przed nim jako wykuta z kamienia postać, której twarzy jakiś przypadkowy ruch jego dłuta nadał drwiący, niemal wzgardliwy wyraz. Bairoth powiedziałby mu coś, czego Karsa musiał się w tej chwili dowiedzieć. Choć znał świętą polanę swej ojczyzny znacznie lepiej niż obaj towarzysze, co dawało pewność, że podobizny będą w miarę wierne, wojownik wyczuwał, że w siedmiu twarzach, które wyrzeźbił w skamieniałych pniach drzew, brakuje czegoś ważnego. Być może zdradził go brak talentu, choć nie wyglądało na to, by tak się stało w przypadku Bairotha i Deluma. Z posągów obu wojowników emanowała energia ich życia. Wydawało się, że stopiła się ona w jedno ze wspomnieniami skamieniałego drewna. A także z całym lasem. Karsa odnosił wrażenie, że drzewa czekają na nadejście wiosny, 450 powtórne narodziny pod kręgiem gwiazd, a obaj teblorscy wojownicy oczekują wraz z nimi na zmianę pór roku. Raraku opierała się jednak cyklom natury. Pustynia żyła wiecznie, zawsze oczekiwała powtórnych narodzin. Cierpliwość wyrażona w kamieniu i w niespokojnych, wiecznie szemrzących piaskach. Święta Pustynia wydawała się Karsie idealnym miejscem dla Siedmiu Bogów Teblorów. Gdy spacerował niespiesznie przed wyrzeźbionymi przez siebie twarzami, przyszło mu do głowy, że być może to owa sardoniczna myśl zatruła jego dłonie. Jeśli tak, to wada była niedostrzegalna dla oczu. Niewiele w obliczach bogów pozwalało wyrażać uczucia. Karsa przypominał sobie skórę naciągniętą na szerokich, grubych kościach, wydatne wyniosłości na czole oraz ukryte w ich cieniu oczy. Szerokie, płaskie kości policzkowe, masywną, pozbawioną podbródka żuchwę... zwierzęce twarze bardzo niepodobne do oblicz Teblorów... Skrzywił się i przystanął przed Urugalem. Karsa wyrzeźbił jego oczy na wysokości własnych, podobnie jak uczynił to z sześcioma pozostałymi. Po bosych, pokrytych pyłem stopach Teblo-ra pełzały węże - jedyni towarzysze, jakich miał na polanie. Słońce zaczęło już wędrówkę ku horyzontowi, lecz upał nadal był okrutny. Po długiej chwili kontemplacji Karsa przemówił na głos. - Bairothu Gild, przyjrzyj się razem ze mną naszemu bogu. Powiedz mi, co jest nie w porządku. W którym punkcie popełniłem błąd? Do tego właśnie miałeś największy talent, nieprawdaż? Bardzo wyraźnie dostrzegałeś każdy mój błędny krok. Mógłbyś zapytać, co pragnąłem osiągnąć, tworząc te rzeźby? Zadałbyś to pytanie, bo jest ono jedynym, na jakie warto udzielić odpowiedzi. Ja jednak nie potrafię tego uczynić. Ach, tak, niemal słyszę, jak śmiejesz się, słysząc te żałosne słowa. - Nie potrafię ci odpowiedzieć. - Być może, Bairothu, pomyślałem sobie, że pragnąłbyś ich towarzystwa. Towarzystwa wielkich teblorskich bogów, którzy pewnego dnia się przebudzili. W umysłach szamanów. W ich snach. Obudzili się tam i tylko tam. Poznałem smak owych snów i on w niczym nie przypomina pieśni. Absolutnie w niczym. 451 Trafił na tę polanę, szukając samotności, i to właśnie samotność stała się inspiracją dla jego artystycznych poczynań. Teraz, gdy skończył pracę, nie czuł się już tutaj samotny. Wypełnił to miejsce własnym życiem, dziedzictwem swych uczynków. Polana przestała być azylem. Teraz wabiły go na nią jego własne dzieła. To dla nich przybywał tu raz po raz. Po to, by chodzić wśród węży, które przypełzały mu na spotkanie, słuchać szumu piasków poruszanych jękliwym pustynnym wiatrem, piasków, które przybywały na polanę, by pieścić drzewa i kamienne twarze swym bezkrwistym dotykiem. Raraku wywoływała złudzenie, że czas zamarł w bezruchu, wszechświat wstrzymał oddech. To była zdradliwa myśl. Za oszalałą barierą Tornada klepsydry nadal się przesypywały. Armie gromadziły się i maszerowały na wojnę ze śmiercionośnym łoskotem i trzaskiem butów, tarcz oraz ekwipunku. A na odległym kontynencie cały lud Teblorów obiegli wrogowie. Karsa nie przestawał się wpatrywać w kamienne oblicze Urugala. Nie jesteś Teblorem. A mimo to podajesz się za naszego boga. Przebudziłeś się dawno temu, w urwisku. Co jednak działo się przedtem? Gdzie wówczas przebywałeś, Urugalu? Ty i szóstka twych straszliwych towarzyszy? Karsa odwrócił się, słysząc cichy chichot na drugim końcu polany. - O którą z twych niezliczonych tajemnic chodzi, przyjacielu? - Leomanie - mruknął Karsa. - Od dawna już nie opuszczałeś dołu. Pustynny wojownik podszedł bliżej i przyjrzał się wężom. - Straszliwie brakowało mi towarzystwa. Widzę, że o tobie nie można tego powiedzieć. - Wskazał na rzeźbione pnie. - Czy to twoje dzieło? Widzę dwóch Toblakai. Wyglądają jak żywi, jakby za chwilę mieli wyjść z tych pni. To przypomina mi niepokojący fakt, że jest was więcej. Ale kim są ci pozostali? - To moi bogowie. Twarze w Skale - dodał, widząc zdumioną minę Leomana. - W mojej ojczyźnie zdobią klif, spoglądając na polanę niezbyt się różniącą od tej. 452 -Toblakai... - Nadal słyszę ich zew - ciągnął Karsa, odwracając się, by ponownie spojrzeć na zwierzęce oblicze Urugala. - We śnie. Wid-moworęki mówił prawdę. Dręczą mnie duchy. - Jakie duchy, przyjacielu? Czego żądają od ciebie ci twoi... bogowie? Karsa przeszył Leomana zdziwionym spojrzeniem, po czym wzruszył ramionami. - Dlaczego chciałeś się ze mną widzieć? Pustynny wojownik zamierzał coś rzec, lecz nagle zmienił zdanie i powiedział coś innego. - Dlatego że moja cierpliwość się wyczerpuje. Dotarły do nas wieści o Malazańczykach. O klęskach, jakie ponieśli daleko stąd. Sha'ik i garstka jej wybrańców są bardzo podekscytowani... ale nic z tego nie wynika. Czekamy bezczynnie na legiony przybocznej. Korbolo Dom w jednym ma rację. Powinniśmy spróbować powstrzymać marsz nieprzyjaciela. Ale nie tak, jak to proponuje. Żadnych walnych bitew. Nic równie dramatycznego czy pochopnego. Tak czy inaczej, Toblakai, Mathok pozwolił mi zabrać kompanię wojowników, a sha'ik raczyła przepuścić nas na drugą stronę Tornada. Karsa uśmiechnął się. - Zaiste. Pozwolono wam nękać przyboczną? Ach, tak też myślałem. Macie się udać na zwiady, ale nie dalej niż między otaczające Tornado wzgórza. Nie pozwoli wam wyruszyć dalej na południe. Ale przynajmniej będziecie coś robić. Cieszę się, że otrzymałeś taką szansę, Leomanie. Niebieskooki wojownik podszedł bliżej. - Toblakai, gdy już znajdziemy się po drugiej stronie... - Ona i tak się dowie - przerwał mu Karsa. -1 w ten sposób wywołam jej niezadowolenie. - Leoman uśmiechnął się szyderczo. - Nic w tym nowego. A co z tobą, przyjacielu? Zwie cię swym osobistym strażnikiem, ale kiedy ostatnio dopuściła cię przed swe oblicze? Kiedy ostatnio byłeś w tym cholernym namiocie? Rzeczywiście narodziła się na nowo, bo nie jest już taka jak kiedyś... - Jest Malazanką - zauważył Toblakai. 453 - Słucham? - Była nią, zanim została sha'ik. Wiesz o tym równie dobrze jak ja... - Jest odrodzona! Stała się wolą bogini, Toblakai. Wszystko, czym była przedtem, straciło znaczenie... - Tak powiadają - mruknął Karsa. - Ale zachowała wspomnienia. I to właśnie one ją pętają. Sparaliżował ją strach, zrodzony z tajemnicy, której nie chce nikomu wyjawić. Poza nią ów sekret zna jedynie Widmoworęki. Leoman przypatrywał się Karsie przez długą chwilę, po czym przykucnął powoli. Obu mężczyzn otaczały węże. Było słychać ciche szemranie pełzających po piasku gadów. Leoman opuścił rękę i patrzył spokojnie, jak szerokoszyjec owija się wokół jego ramienia. - Słyszę w twych słowach szept zapowiadający porażkę, Toblakai. Karsa wzruszył ramionami i podszedł do pozostawionej u podstawy drzewa torby na narzędzia. - Te lata dobrze mi się przysłużyły. Twoje towarzystwo, Leo-manie. I Starszej Sha'ik. Ongiś poprzysiągłem, że Malazańczycy będą moimi wrogami. Potem jednak poznałem świat lepiej i rozumiem teraz, że wcale nie są okrutniejsi od innych mieszkańców nizin. W gruncie rzeczy tylko oni zdają się posiadać jakieś poczucie sprawiedliwości. Mieszkańcy Siedmiu Miast, którzy tak bardzo ich nienawidzą i pragną ich przepędzić... chodzi im jedynie o władzę, której pozbawili ich Malazańczycy. Władzę, którą wykorzystywali, by terroryzować własnych rodaków. Leo-manie, ty i twoi pobratymcy toczycie wojnę ze sprawiedliwością i to nie jest moja wojna. - Sprawiedliwością? - Leoman wyszczerzył zęby. - Sądzisz, że zaprzeczę twym słowom, Toblakai? Nie uczynię tego. Sha'ik Odrodzona mówi, że we mnie nie ma wierności. Być może ma rację. Zbyt wiele już widziałem. A mimo to nadal tu jestem. Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego? Karsa wyjął z torby dłuto i drewniany młotek. - Światło przygasa i cienie robią się głębsze. Teraz rozumiem, że to światło. Dlatego właśnie wyglądają inaczej. 454 - Apokalipsa, Toblakai. Rozpad. Unicestwienie. Wszystkiego. Wszystkich ludzi... mieszkańców nizin. Ze wszystkimi wypaczonymi okropnościami, których się wobec siebie dopuszczamy. Rabunkami i okrucieństwami. Na każdy gest dobroci i współczucia przypada dziesięć tysięcy aktów brutalności. Wierność? Zaiste, nie znam jej. Nie wobec moich pobratymców. Im szybciej sami siebie zniszczymy, tym lepiej dla świata. - W tym świetle - zauważył Karsa - wyglądają prawie jak ludzie. Zamyślony Toblakai nie zauważył, że Leoman przymrużył oczy, z wysiłkiem zachowując milczenie. Nie wchodzi się między wyznawcę a jego bogów. Wąż uniósł głowę przed twarzą Leomana i znieruchomiał, wysuwając i chowając język. - Dom Łańcuchów - mruknął Heboric z kwaśną miną. Bidithal zadrżał; trudno określić, czy ze strachu, czy z przyjemności. -Łupieżca. Małżonka. Niezwiązany... bardzo interesujące, tak? Dla całego świata wygląda jak rozbita... - Skąd się wzięły te obrazy? - zapytał Heboric. Sam widok drewnianych kart z ich lakierowanymi podobiznami wystarczył, by do gardła byłego kapłana podeszła żółć. Dostrzegam... skazy. W każdej z nich. To nie jest przypadek, nie błąd ręki, która powołała je do życia. - Ich autentyczność nie ulega wątpliwości - odpowiedział na jego pytanie L'oric. - Emanująca z nich moc to czarodziejski smród. Nigdy jeszcze nie widziałem talii narodzin o takim wigorze. Nawet Cień... - Cień! - warknął Bidithal. - Ci oszuści nigdy nie potrafili odsłonić prawdziwej mocy owego królestwa! Nie, tutaj, w tym nowym Domu, temat jest czysty. To celebracja niedoskonałości, kaprysu chaotycznego przypadku, który szpeci wszystkie... - Cisza! - wysyczała sha'ik, oplatając się mocno rękami. -Musimy się nad tym zastanowić. Niech nikt się nie odzywa. Dajcie mi pomyśleć! 455 Heboric przyglądał się jej przez chwilę. Musiał mrużyć powieki, by widzieć wyraźnie, mimo że siedziała tuż obok niego. Karty z nowego Domu zjawiły się tego samego dnia, w którym dotarły wieści o porażkach Malazańczyków na Genabac-kis. Od tego czasu wśród dowódców sha'ik trwały zawzięte spory, które zepsuły jej radość z wieści o tym, że jej brat, Ga-noes Paran, żyje, a teraz wpędziły dziewczynę w niezwykłą dla niej nerwowość. Dom Łańcuchów był powiązany z ich losem. Jego zdradziecka obecność była infekcją, na którą nie mieli szansy się przygotować. Czy jednak mieli go traktować jak wroga, czy jak potencjalne źródło nowych sił? Wyglądało na to, że Bidithal starannie wmawia sobie, iż prawdą jest to drugie. Z pewnością pchało go w tym kierunku narastające niezadowolenie z Sha'ik Odrodzonej. Z drugiej strony, L'oric wyraźnie podzielał niepokój Hebo-rica, natomiast Febryl zachowywał się w wyjątkowy sposób, nie mówiąc na ten temat ani słowa. W namiocie było duszno. Powietrze przesycał kwaśny odór ludzkiego potu. Heboric nade wszystko pragnął stąd wyjść, uciec od tego wszystkiego, wyczuwał jednak, że sha'ik uczepiła się go kurczowo. Desperacja jej duchowego uścisku zdawała się przerastać wszystko, co wyczuwał w niej do tej pory. - Pokaż mi jeszcze raz tę nową nieprzypisaną kartę... Tak jest. Po raz tysięczny. Bidithal skrzywił się, przerzucił talię i wyciągnął kartę, którą następnie położył na środku maty z koziej wełny. - Jeśli któraś z nowych kart budzi wątpliwości - odezwał się drwiącym tonem starzec - to właśnie ta. Władca Talii? Absurd. Jak można okiełznać to, co jest nieokiełznane? Zapadła cisza. Nieokiełznane? Jak na przykład Tornado? Sha'ik najwyraźniej nie zauważyła tej insynuacji. - Widmoworęki, chcę, żebyś wziął tę kartę w dłoń. Przekonajmy się, co w niej wyczujesz. - Żądasz tego ode mnie po raz kolejny, Wybrana. - Heboric westchnął. - Powtarzam, że między mocą moich dłoni a Talią Smoków nie ma żadnej więzi. Nie potrafię ci pomóc... 456 _ W takim razie słuchaj uważnie. Opiszę ci ją. Zapomnij o dłoniach. Pytam cię jako byłego kapłana, uczonego. Słuchaj. Twarz jest zasłonięta, ale sugeruje... - Jest zasłonięta - przerwał jej wzgardliwym tonem Bidithal _ ponieważ ta karta jest jedynie projekcją czyichś pobożnych życzeń. - Jeśli jeszcze raz mi przerwiesz, to pożałujesz, Bidithal -warknęła sha'ik. - Wysłuchałam już tego, co miałeś do powiedzenia na ten temat. Jeśli znowu otworzysz usta, wyrwę ci język. Widmoworęki, będę mówiła dalej. Postać jest wzrostu nieco więcej niż przeciętnego. Na jednym policzku ma karmazynową bliznę albo strugę krwi. To rana, tak? Ten mężczyzna, bo jestem pewna, że to mężczyzna, nie kobieta, stoi na moście. Kamiennym moście poprzeszywanym szczelinami. Horyzont przesłaniają płomienie. Wydaje się, że mężczyznę i most otaczają wyznawcy, czy może słudzy... - Albo strażnicy - dodał L'oric. - Wybacz, Wybrana. - Strażnicy. Tak, to możliwe. Wyglądają na żołnierzy, nieprawdaż? - A na czym stoją ci strażnicy? - zapytał Heboric. - Czy widać grunt pod ich nogami? - Na kościach. Obraz jest bardzo bogaty w szczegóły, Widmoworęki. Skąd o tym wiedziałeś? - Opisz, proszę, te kości. - Nie są ludzkie. Bardzo duże. Widać fragment czaszki. Długi pysk i straszliwe kły. Na głowie ma resztki jakiegoś hełmu... - Hełm? Na czaszce? -Tak. Heboric umilkł. Zaczął się kołysać w przód i w tył, lecz ledwie zdawał sobie sprawę z tego ruchu. Jego głowę wypełniło dobiegające znikąd zawodzenie, krzyk żalu i bólu. -Władca stoi w dziwnej pozycji - kontynuowała drżącym głosem sha'ik. - Ręce ma wyciągnięte i zgięte w łokciach, tak że dłonie zwisają z dala od ciała. To naprawdę niezwykła pozycja... - A czy stopy ma złączone? - W niemal niewiarygodny sposób. Jakby chciał uformować klingę. 457 - A w co jest ubrany? - zapytał Heboric głosem, który brzmiał dlań głucho i odległe. - W czarny, obcisły strój. Jedwabny, sądząc po tym, jak lśni. - Jest coś jeszcze? - Łańcuch. Przebiega przez jego tułów od lewego ramienia do prawego biodra. Jest masywny, zrobiony z czarnego, kutego żelaza. Na ramionach ma drewniane dyski. Wyglądają jak epolety, ale są większe, szerokie na piędź... - A ile ich jest? - Cztery. Ty już coś wiesz, Widmoworęki. Powiedz mi to! - On kłamie - warknął Bidithal. - Wszyscy o nim zapomnieli, nawet jego bóg. Dlatego chce przydać sobie znaczenia. - Bidithal, ty durniu - wychrypiał drwiąco Febryl. - To człowiek, który dotyka tego, czego my nie czujemy, i widzi to, na co my jesteśmy ślepi. Mów dalej, Widmoworęki. Dlaczego ten władca stoi w takiej pozycji? - Dlatego że jest mieczem - odpowiedział Heboric. Ale nie pierwszym lepszym. Jest szczególnym mieczem, którego cięcia są nieubłagane. Ów miecz jest odbiciem natury tego mężczyzny. On wyrąbie sobie drogę. Nie będzie za nikim podążał. Stoi teraz w moim umyśle. Widzę go. Widzę jego twarz. Och, sha'ik... - Władca Talii - rzekł z westchnieniem L'oric. - Ośrodek ładu... sprzeciwiający się Domowi Łańcuchów. Ale on jest sam, nawet jeśli ma strażników, podczas gdy sług Domu jest wiele. Heboric uśmiechnął się. - Sam? On zawsze był sam. - W takim razie, dlaczego uśmiechasz się jak człowiek złamany, Widmoworęki? Z żalu nad ludzkością. Nad tą rodziną, która sama ze sobą toczy wojnę. - Na to pytanie nie odpowiem, L'oric. - Chcę porozmawiać z Widmoworękim w cztery oczy - oznajmiła sha'ik. Heboric pokręcił głową. - Nie powiem już nic więcej, nawet tobie, Wybrana. Wysłuchajcie tylko jednego: miejcie wiarę we Władcę Talii. On udzieli odpowiedzi na Dom Łańcuchów. Udzieli odpowiedzi. 458 I Heboric wstał. Czuł się stary ponad swój wiek. Ujrzał obok siebie szybki ruch i młoda Felisin położyła dłoń na jego przedramieniu. Pozwolił, by wyprowadziła go na zewnątrz. Zapadł zmierzch. Było słychać meczenie prowadzonych do zagród kóz, a na południu, tuż za granicami miasta, tętent końskich kopyt. Kamist Reloe i Korbolo Dom opuścili naradę, by nadzorować ćwiczenia wojsk. Prowadzono je po malazańsku. Heboric musiał przyznać, że był to do tej pory jedyny przejaw błyskotliwości ze strony pięści-renegata. Malazańska armia po raz pierwszy miała się spotkać z przeciwnikiem, który dorównywał jej pod każdym względem, pomijając pociski Moranthów. Taktyka i rozmieszczenie wojsk będą identyczne, co zapewniało, że o zwycięstwie rozstrzygnie liczebność. Groźbę pocisków Moranthów zneutralizują czary, jako że Armia Tornada dysponowała pełną kadrą magów, natomiast Tavore nie miała - o ile wiedzieli - ani jednego. Szpiedzy w Arenie zauważyli obecność dwojga wickańskich dzieci, Nu-la i Nadir, lecz były one ponoć zdruzgotane śmiercią Coltaine'a. Ale właściwie po co jej magowie? W końcu ma otataralowy miecz. Z drugiej strony, nie zdoła objąć jego wpływem całej armii. Droga sha'ik, niewykluczone, że jednak pokonasz siostrę. - Dokąd chciałbyś pójść, Widmoworęki? - zapytała Felisin. - Do domu, dziewczyno. - Nie o to pytałam. Uniósł głowę. -Nie wiem... - Jeśli rzeczywiście tego nie wiesz, to znaczy, że ujrzałam twą ścieżkę szybciej od ciebie, a w to trudno mi uwierzyć. Musisz opuścić to miejsce, Widmoworęki, podążyć drogą, którą tu przybyłeś, bo w przeciwnym razie zabije cię to, co cię prześladuje... - Co to ma za znaczenie? Dziewczyno... - Spójrz na chwilę poza siebie, starcze! Coś jest w tobie uwięzione. Zamknięte w twym śmiertelnym ciele. Co się stanie, gdy to ciało przestanie żyć? Milczał przez długą chwilę. - Skąd czerpiesz taką pewność? - zapytał wreszcie. - Moja śmierć może po prostu położyć kres niebezpieczeństwu ucieczki. Zamknąć portal, przywrócić go do pierwotnego stanu... 459 - Stąd, że nie ma powrotu. Ona jest tutaj, ta moc ukryta za tymi twoimi widmowymi dłońmi. Nie otataral, bo jego wpływ zanika, wciąż zanika... - Zanika? - Tak, zanika! Czy twoje sny i wizje nie stały się silniejsze? Czy nie pojmujesz, dlaczego tak się dzieje? Tak, matka opowiadała mi o tym posągu na pustyni, na Wyspie Otataralowej. Hebo-ric, całą wyspę stworzono po to, by uwięzić ten posąg. A ty otworzyłeś przed nim drogę ucieczki. Przez twoje dłonie. Musisz tam wrócić! - Dość tego! -warknął, odtrącając jej dłoń. -Powiedz, czy opowiedziała ci również o tym, co sama robiła podczas tej podróży? - To, kim była wcześniej, nie ma już znaczenia. - Och, ależ ma, dziewczyno! Ma! - O czym mówisz? Pokusa omal nim nie zawładnęła. O tym, że jest Malazanką! Siostrą Tavore! O tym, że to nie jest już wojna Tornada. Ukradło ją i wypaczyło coś znacznie potężniejszego, więzy krwi, które krępują nas wszystkich najpotężniejszymi z łańcuchów! Jakie szansę ma wobec nich oszalała bogini? Nie powiedział jednak ani słowa. -Musisz wyruszyć w tę podróż - ciągnęła cicho Felisin. -Wiem, że nie możesz tego zrobić sam. Nie. Będę ci towarzyszyła... Zachwiał się, usłyszawszy te słowa. Potrząsnął głową. To była straszliwa, przerażająca myśl. Ale też brutalnie doskonała. Koszmar synchronii. -Posłuchaj! Nie musimy wędrować tylko we dwoje. Znajdę kogoś jeszcze. Wojownika, wiernego obrońcę... - Dość! Nie chcę już o tym słyszeć. Ale dzięki temu znalazłaby się daleko od Bidithala i jego makabrycznych żądz. Daleko... od nadchodzącej burzy. - Z kim jeszcze o tym mówiłaś? - zapytał. - Z nikim, ale... myślałam o Leomanie. On wybrałby dla nas kogoś z ludzi Mathoka. - Nie mów nikomu ani słowa, dziewczyno. Nie w tej chwili. Nie teraz. Ponownie zacisnęła dłoń na jego przedramieniu. 460 - Nie możemy czekać zbyt długo, Widmoworęki. - Jeszcze nie, Felisin. A teraz, proszę, zaprowadź mnie do domu. - Wyruszysz ze mną, Toblakai? Karsa oderwał wzrok od kamiennego oblicza Urugala. Słońce zaszło w charakterystyczny dla tych stron nagły sposób i na niebie jasno świeciły gwiazdy. Węże zaczęły się rozpełzać, wracając w poszukiwaniu pożywienia do niesamowicie cichego lasu. - Miałbym biec u boku waszych koników, Leomanie? W tej krainie nie ma teblorskich wierzchowców. Nie znajdę tu nic, co pasowałoby do moich rozmiarów. - Teblorskie wierzchowce? W tym miejscu akurat się mylisz, przyjacielu. To prawda, tu ich nie ma, ale na zachodzie, na Jhag Odhan, żyją dzikie konie odpowiednie dla twego wzrostu. A przynajmniej zdziczałe. To były konie Jhagów. Wyhodowali je w dawnych czasach Jaghuci. Niewykluczone, że wasze teblorskie wierzchowce to ta sama rasa. W końcu Jaghuci mieszkali również na Genabackis. - Dlaczego dotąd mi o tym nie powiedziałeś? Leoman opuścił prawą dłoń ku ziemi i szerokoszyjec zsunął się powoli z jego ramienia. - Szczerze mówiąc, po raz pierwszy wspomniałeś, że Teblo-rzy w ogóle mają konie. Toblakai, ja nie wiem prawie nic o twojej przeszłości. Nikt tutaj nie wie. Nie jesteś zbyt rozmowny. Razem zawsze wędrowaliśmy na piechotę, tak? - Jhag Odhan. To za Raraku. - Tak. Idź prosto na zachód przez Tornado, aż dotrzesz do klifów, zniszczonej przez czas linii brzegowej starożytnego morza, które ongiś wypełniało tę pustynię. Wędruj dalej, aż wreszcie dojdziesz do małego miasta, Lato Revae. Tuż na zachód od niego zaczyna się łańcuch gór Thalas. Omiń je od południa, zmierzając wciąż na zachód, aż znajdziesz się na brzegu rzeki zwanej Ugaratem. Na południe od Y'Ghatanu jest na niej bród. Gdy już przeprawisz się na drugi brzeg, idź na zachód, południe i zachód przez dwa tygodnie albo trochę więcej, a znajdziesz się na Jhag Odhan. Och, jest w tym ironia. Ongiś żyły tam koczownicze 461 bandy Jaghutów. Stąd właśnie wzięła się ta nazwa. Ale to byli upadli Jaghuci. Polowano na nich tak długo, że w końcu stali się niewiele więcej niż dzikusami. - A czy nadal tam są? - Nie. Wytępili ich T'lan Imassowie Logrosa. Nie tak dawno temu. Karsa obnażył zęby. - Tlan Imassowie. To nazwa pochodząca z najstarszych te-blorskich legend. - Są znacznie bliżej - mruknął Leoman, po czym wyprostował się nagle. - Poproś sha'ik o pozwolenie na podróż na Jhag Odhan. Wyglądałbyś naprawdę imponująco na polu bitwy na grzbiecie konia Jhagów. Czy twój lud walczy konno, czy używacie tych zwierząt tylko jako środka transportu? Karsa uśmiechnął się w ciemności. - Zrobię jak mówisz, Leomanie. Ale ta wyprawa potrwa długo. Nie czekaj na mnie. Jeśli po moim powrocie ty i twoi zwiadowcy nadal będziecie na zewnątrz Tornada, pojadę was poszukać. - Zgoda. - A co z Felisin? Leoman milczał przez chwilę. - Widmoworęki wie o... groźbie - odpowiedział wreszcie. Karsa wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. - A w czym to pomoże? Powinienem zabić Bidithala i tyle. - Toblakai, Widmoworękiego kłopocze coś więcej niż twoja obecność. Nie sądzę, by miał długo pozostać w obozie. A gdy go opuści, zabierze dziecko ze sobą. -1 to ma być lepsze wyjście? Stanie się po prostu jego opiekunką. - Być może na pewien czas. Wyślę kogoś z nimi, oczywiście. Poprosiłbym o to ciebie, ale sha'ik cię potrzebuje, a przynajmniej tak sądzi. - To szaleństwo, Leomanie. Raz już wędrowałem z Widmo-worękim. Nie mam zamiaru tego powtarzać. - On przechowuje dla ciebie pewne prawdy, Toblakai. Pewnego dnia będziesz musiał go odszukać. Być może nawet poprosisz go o pomoc. 462 -Pomoc? Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Twoje słowa są nieprzyjemne. Nie będę ich już więcej słuchał. W półmroku błysnął uśmiech Leomana. - Jesteś taki sam, jak zawsze, przyjacielu. Kiedy zamierzasz wyruszyć na Jhag Odhan? - Jutro. - W takim razie lepiej przekażę słówko sha'ik. Kto wie, może nawet raczy spotkać się ze mną osobiście. Miałbym wtedy szansę wyrwać ją z tej obsesji na punkcie Domu Łańcuchów. - Na punkcie czego? Leoman machnął lekceważąco dłonią. - Domu Łańcuchów. To nowa moc w Talii Smoków. Ostatnio wszyscy mówią tylko o nim. - Łańcuchy - mruknął Karsa. Odwrócił się i spojrzał na Uru-gala. - Bardzo nie lubię łańcuchów. - Czy zobaczę cię rano, Toblakai? Zanim wyruszysz w drogę. - Zobaczysz. Karsa słuchał kroków oddalającego się mężczyzny. Jego umysł ogarnął wir. Łańcuchy. Prześladowały go już od chwili, gdy z Bairothem i Delumem opuścili wioskę. Być może nawet wcześniej. Ostatecznie, plemiona również wykuwały własne łańcuchy. Podobnie jak rodzina, przyjaźń oraz opowieści z ich morałami prawiącymi o honorze i poświęceniu. Są jeszcze łańcuchy łączące Teblorów z ich siedmioma bogami. Łączące mnie z moimi bogami. I łańcuchy z mojej wizji. Trupy tych, których zabiłem, dusze, które według Widmoworękiego ciągnę za sobą. Wszystko, czym jestem, ukształtowały łańcuchy. Czy ten nowy Dom jest mój? Na polanie nagle zrobiło się zimno. Straszliwie zimno. Ostatni z węży uciekł z pożegnalnym szmerem. Karsa zamrugał, by widzieć wyraźnie i ujrzał, że utwardzone oblicze Urugala... budzi się. W mrocznych otworach oczu zabłysła świadomość. Karsa usłyszał wypełniające mu umysł zawodzenie wiatru. Jęki tysiąca dusz, grzmiący grzechot łańcuchów. Warknął, przygotowując się na atak, i wbił wzrok w wykrzywioną twarz boga. - Karso Orlong. Długo czekaliśmy na tę chwilę. Stworzenie tego świętego miejsca zajęło ci trzy lata. Zmarnowałeś bardzo 463 wiele czasu na dwóch obcych. Twych poległych przyjaciół, którzy przegrali tam, gdzie ty zwyciężyłeś. Tej świątyni nie poświęcą czcze sentymenty. Ich obecność jest dla nas zniewagą. Zniszcz ich jeszcze tej nocy. Wszystkie siedem twarzy już się ocknęło. Karsa wyczuwał ciężar ich spojrzenia, śmiercionośny nacisk, za którym ukrywało się coś... chciwego, mrocznego i pełnego złośliwej uciechy. - Własnoręcznie przywołałem was w to miejsce - oznajmił Urugalowi Karsa. - Własnoręcznie uwolniłem was ze skalnego więzienia w kraju Teblorów. Tak, nie jestem głupcem, za którego mnie uważacie. To wasze przewodnictwo zaprowadziło mnie w to miejsce i teraz przyszliście tu za mną. A mimo to zaczynacie od reprymendy? Ostrożnie, Urugalu. Jeśli zechcę, mogę zniszczyć każdą z rzeźb na tej polanie. Czuł ich furię, która weń uderzała, chcąc go zmiażdżyć, lecz pozostał nieporuszony i nieustępliwy. Nie był już teblorskim wojownikiem, którego zatrwożyłby gniew jego bogów. - Przywiodłeś nas bliżej - wychrypiał wreszcie Urugal. - Tak blisko, że wyczuwamy już dokładne położenie tego, czego pragniemy. Tam musisz się teraz udać, Karso Orlong. Zbyt długo już zwlekasz z tą podróżą. Podróżą do nas i dalej, drogą, którą dla ciebie wytyczyliśmy. Zbyt długo ukrywałeś się w towarzystwie tego małostkowego ducha, który potrafi tylko pluć piaskiem. - Ta droga, ta podróż, dokąd ona prowadzi? Czego szukacie? - Tak samo jak ty, wojowniku, szukamy wolności. Karsa milczał. Nic dziwnego, że są chciwi. - Mam wyruszyć na zachód, na Jhag Odhan - rzekł wreszcie. Wyczuł ich szok i podniecenie, a potem chór podejrzliwości, płynący od wszystkich siedmiu bogów. - Na zachód! Zaiste, Karso Orlong. A skąd o tym wiesz? Wiem dlatego, że wreszcie stałem się synem swego ojca. - Odejdę o świcie, Urugalu. I znajdę dla was to, czego pragniecie. Poczuł, że ich obecność zanika. Instynktownie zdał sobie sprawę, że ci bogowie wcale nie są tak bliscy wolności, jak chcieli mu wmówić. Ani tak potężni. 464 Urugal nazwał tę polanę świątynią, ale nie była ona ich wyłączną własnością. Gdy Siedmiu wycofało się, zniknęło nagle, Karsa odwrócił się powoli od wizerunków bogów i spojrzał na tych, którym naprawdę poświęcił polanę. Uczynił to własnoręcznie, w imieniu tych łańcuchów, które śmiertelnik mógł nosić z dumą. - Źle ulokowałem swą wierność - zaczął cicho teblorski wojownik. - Służyłem wyłącznie chwale. Słowom, przyjaciele. A słowa potrafią nadawać fałszywą szlachetność, skrywać brutalne prawdy. Słowa o przeszłości, która całkowicie spowiła Teblorów w heroiczny strój. Oto czemu służyłem. A tymczasem prawdziwą chwałę mam przed sobą. Obok siebie. Ciebie, Delu-mie Thord. I ciebie, Bairothu Gild. Od kamiennego posągu Bairotha dobiegł go odległy, znużony głos. - Prowadź nas, wodzu wojenny. Karsa wzdrygnął się. Czy to mi się śni? Wyprostował się. - Przyciągnąłem wasze duchy w to miejsce. Czy wędrowaliście śladem Siedmiu? - Szliśmy przez puste krainy - odpowiedział Bairoth Gild. -Ale nie byliśmy w nich sami. Na każdego z nas czekają obcy, Karso Orlong. To jest prawda, którą próbują przed tobą ukryć. Wezwano nas i jesteśmy tutaj. - Nikt nie zdoła cię pokonać podczas tej podróży - odezwał się drugi posąg głosem Deluma Thorda. - Wyprowadzisz nieprzyjaciela w pole, pokrzyżujesz jego wszelkie przewidywania. Nic nie oprze się ostrzu twej woli. Chcieliśmy za tobą podążyć, ale nie byliśmy w stanie. - Kto, wodzu wojenny - zapytał Bairoth śmielszym głosem -jest teraz naszym wrogiem? Karsa wyprostował się przed dwoma urydzkimi wojownikami. - Bądźcie świadkami mojej odpowiedzi, przyjaciele. Bądźcie świadkami. - Zawiedliśmy cię, Karso Orlong - odezwał się znowu De-lum. - A mimo to chcesz, byśmy znowu ci towarzyszyli. 465 Karsa nagle zapragnął krzyknąć, wydać z siebie okrzyk wojenny, jakby podobne wyzwanie mogło powstrzymać nadciągającą ciemność. Nie rozumiał własnych impulsów, potopu uczuć, który go zalewał. Wbił wzrok w rzeźbioną podobiznę wysokiego przyjaciela, dostrzegając w jego nieskalanym obliczu wyraz świadomości: Deluma Thorda z dni, zanim Forkassal - kobieta Forkrul Assailów zwana Ciszą - pozbawiła go zmysłów na górskiej ścieżce na odległym kontynencie, zadanym od niechcenia ciosem. - Zawiedliśmy cię - poparł towarzysza Bairoth Gild. - Czy chcesz, byśmy ci towarzyszyli? - Delumie Thord. Bairothu Gild. - Głos Karsy był ochrypły. -To ja was zawiodłem. Chciałbym znowu zostać waszym wodzem wojennym, jeśli mi na to pozwolicie. Zapadła długa cisza. - Nareszcie mamy na co czekać - odezwał się w końcu Bairoth. Karsa omal nie upadł na kolana. Wreszcie skończyła się jego żałoba. Nadszedł kres samotności. Odbył pokutę. Podróż miała się zacząć na nowo. Mój drogi Urugalu, będziesz świadkiem. Och, będziesz świadkiem. W palenisku żarzyła się tylko garstka dogasających węgielków. Gdy Felisin Młodsza wyszła, Heboric przez pewien czas siedział nieruchomo w ciemności. Po chwili wziął naręcze suszonego nawozu i na nowo rozpalił ogień. Noc była chłodna. Nawet dłonie, których nie widział, wydawały się zimne, jakby miał u końca kikutów dwie ciężkie bryły lodu. Jedyna podróż, jaka go czekała, była krótka i musiał ją odbyć sam. Był ślepy, ale w tej sprawie widział tyle samo, co inni. Przepaść śmierci zawsze była niespodzianką, bez względu na to, czy dostrzegało się ją z daleka, czy odkrywało raptownie przy kolejnym kroku. Obiecywała nagły kres pytań, lecz po jej drugiej stronie nie czekały żadne odpowiedzi. Będzie się musiał zadowolić kresem. Taki jest los wszystkich śmiertelników, mimo że łakniemy rozwiązania. Albo czegoś jeszcze bardziej iluzorycznego: odkupienia. 466 Po wszystkim, przez co przeszedł, zrozumiał wreszcie, że każda ścieżka prędzej czy później przechodzi w ślad kroków wiodących ku krawędzi. A potem... znika. Czekało go to samo, co wszystkich śmiertelników. Samotność śmierci i ostatni dar kresu, którym była obojętność. Bogowie mogli walczyć o jego duszę, wyrywać sobie z zębów ten mizerny kąsek. Jeśli śmiertelnicy będą go opłakiwać, to jedynie dlatego, że jego śmierć rozproszy iluzję jedności, która dawała im pociechę na drodze życia. Jednego towarzysza mniej. Coś zadrapało w połę namiotu. Potem skóra odsunęła się i ktoś wszedł do środka. - Chcesz uczynić ze swego domu stos pogrzebowy, Widmo-woręki? To był głos L'orica. Słowa wielkiego maga wyrwały Heborica z zamyślenia, uzmysłowiły mu, że po twarzy spływają mu strużki potu, a z paleniska buchają fale wściekłego gorąca. Machinalnie wrzucał do ognia kolejne kawałki nawozu. - Zauważyłem łunę. Trudno by było jej nie zobaczyć, starcze. Lepiej zostaw ten ogień, pozwól mu przygasnąć. - Czego chcesz, L'oric? - Rozumiem, że wolisz nie mówić o tym, co wiesz. Ostatecznie, nie warto wtajemniczać Bidithala czy Febryla w podobne szczegóły. Dlatego nie zażądam od ciebie, byś zdradził mi, co wyczułeś w sprawie tego Władcy Talii. Zaproponuję ci wymianę. Wszystko, co sobie powiemy, zostanie między nami. Nie dowie się o tym nikt inny. - Dlaczego miałbym ci zaufać? Ukrywasz się, nawet przed sha'ik. Nikomu nie zdradziłeś, dlaczego tu jesteś. W jej kadrze, podczas tej wojny. - Już to jedno powinno ci powiedzieć, że nie jestem taki jak inni - odparł L'oric. Heboric uśmiechnął się szyderczo. - To daje ci mniej, niż ci się zdaje. Nie może być między nami wymiany, gdyż nie jestem zainteresowany niczym, co mógłbym od ciebie usłyszeć. Knowania Febryla? To głupiec. Zboczone 467 praktyki Bidithala? Pewnego dnia jakieś dziecko wbije mu nóż miedzy żebra. Korbolo Dom i Kamist Reloe? Toczą wojnę z imperium, które bynajmniej nie jest martwe. A gdy w końcu przyprowadzą ich przed oblicze cesarzowej, nie spotka ich honorowe traktowanie. Nie, oni są zbrodniarzami i ich dusze czeka wieczny ogień. Tornado? Dla tej bogini mam tylko pogardę, która w dodatku z każdą chwilą rośnie. Cóż więc wartościowego możesz mi powiedzieć, L'oric? - Tylko jedną rzecz, która mogłaby cię zainteresować, Hebo-ricu zwany Lekkim Dotykiem. Tak samo jak mnie interesuje ten Władca Talii. Nie oszukam cię przy tej wymianie. Nie, powiem ci wszystko, co wiem o Nefrytowej Dłoni, która wynurza się z otataralowych piasków. Dłoni, której dotknąłeś i która teraz prześladuje cię w snach. - Skąd wiesz o... Były kapłan umilkł. Zraszający jego czoło pot stał się nagle zimny. - A w jaki sposób ty zdołałeś wyczytać tak wiele z samego opisu karty władcy? - skontrował L'oric. - Nie zadawajmy sobie podobnych pytań, bo w przeciwnym razie ugrzęźniemy w rozmowie, która będzie trwała dłużej niż sama Raraku. A więc, Heboric, czy zaczniemy? - Nie. Nie w tej chwili. Jestem zbyt zmęczony. Jutro, L'oric. - Zwłoka może mieć... katastrofalne skutki. - Po chwili wielki mag westchnął. - No dobrze. Widzę, że jesteś wyczerpany. Pozwól przynajmniej, bym zaparzył dla ciebie trochę herbaty. Ten uprzejmy gest był zupełnie nieoczekiwany. Heboric zwiesił głowę. - L'oric, obiecaj mi... że, gdy nadejdzie ostatni dzień, znajdziesz się daleko stąd. - To trudna obietnica. Daj mi przynajmniej chwilę na zastanowienie. Gdzie jest hen'bara? - Wisi w woreczku nad dzbankiem. - Ach, oczywiście. Heboric wsłuchał się w odgłosy przygotowań: szelest wysypywanych z woreczka kwiatuszków, plusk nalewanej do dzbanka wody. 468 - Czy wiesz - wyszeptał wielki mag, nie przerywając pracy -że niektóre z najstarszych uczonych traktatów dotyczących grot wspominają o triumwiracie? Rashan, Thyr i Meanas. Jakby te trzy groty były ściśle ze sobą spokrewnione. A potem starają się je połączyć z odpowiednimi pradawnymi grotami. Heboric chrząknął, a następnie skinął głową. - Wszystkie są odcieniami tego samego? Zgadzam się z tą opinią. Groty Tiste. Kurald to i Kurald tamto. Ludzkie wersje nie mogą nie nachodzić na te groty, co prowadzi do zamazania granic. Nie jestem znawcą tych zagadnień, L'oric. Wydaje się, że wiesz o nich więcej ode mnie. - No cóż, z pewnością wygląda na to, że motywy Ciemności i Cienia przenikają się nawzajem. Zapewne to samo dotyczy Światła. Zamazanie granic, tak jest. Ostatecznie Anomander Rake osobiście zgłosił pretensje do Tronu Cieni... W umysł Heborica wniknęła woń parzącej się herbaty. - Naprawdę? - wyszeptał były kapłan z lekkim tylko śladem zainteresowania. - No cóż, przynajmniej w pewnym sensie. Kazał swym kuzynom go strzec, prawdopodobnie przed Tiste Edur. Nam, śmiertelnikom, trudno jest połapać się w historii Tiste, gdyż wszystko to są bardzo długowieczne ludy. Dobrze wiesz, że na ludzką historię ciągle wpływają wybitne osobistości, które okrywają się dobrą bądź złą sławą i niszczą status quo. Na szczęście dla nas, takie osoby rodzą się rzadko i po pewnym czasie wszystkie umierają bądź znikają bez śladu. Ale wśród Tiste... no cóż, podobne osobistości najwyraźniej nigdy nie znikają. Podejmują wciąż nowe działania. Nie dają za wygraną. Wybierz najgorszego tyrana, jakiego znasz z ludzkiej historii, Heboric, a potem wyobraź sobie, że ten mężczyzna albo kobieta jest praktycznie nieśmiertelny. Że powraca wielokrotnie. Jak twoim zdaniem wyglądałaby wówczas nasza historia? - Byłaby znacznie gwałtowniejsza niż historia Tiste, L'oric. Ludzie są inni. W gruncie rzeczy nigdy nie słyszałem o tyranie Tiste... - Być może użyłem niewłaściwego słowa. Chodziło mi tylko o osobowość o potężnej, niszczącej, w ludzkim kontekście, mocy 469 bądź potencjale. Spójrz na to Imperium Malazańskie, które zrodziło się z umysłu jednego człowieka, Kellanveda. Co by było, gdyby był wieczny? Coś w rozważaniach L'orica przebudziło byłego kapłana. - Wieczny? - Heboric roześmiał się ochryple. - Może i jest. To właśnie jest szczegół, który powinieneś rozważyć, być może ważniejszy niż wszystko, co dotąd tu powiedziano. Tiste nie są już samotni w swych knowaniach. W ich gry ingerują ludzie, którzy nie mają cierpliwości Tiste ani ich legendarnego dystansu. Groty Kurald Galain i Kurald Emurlahn nie są już czyste, nieskalane ludzką obecnością. Meanas i Rashan? Być może są one drzwiami do Ciemności i Cienia. A może sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana. Jak można oddzielić od siebie motywy Ciemności, Światła i Cienia? Tak jak twierdzili ci uczeni, są one połączonym więzami wzajemnej zależności triumwiratem. Matka, ojciec i dziecko... wiecznie się ze sobą kłócąca rodzina... ale teraz dołączyły do niej wnuki i powinowaci. Czekał na odpowiedź L'orica, zainteresowany tym, jak wielki mag przyjmie jego uwagi. Ten jednak milczał. Były kapłan podniósł wzrok, starając się skupić spojrzenie na gościu... ...który siedział nieruchomo, trzymając w jednym ręku kubek, a w drugim dzbanek pełen wrzątku. Wielki mag wbił wzrok w Heboric a. - L'oric? Wybacz, nie potrafię nic wyczytać z twojej twarzy... -1 całe szczęście - wychrypiał wielki mag. - Chciałem cię ostrzec przed tym, że Tiste ingerują w sprawy ludzi, a w odpowiedzi usłyszałem wręcz przeciwne ostrzeżenie. Jakbyśmy to nie my musieli się martwić, ale sami Tiste. Heboric milczał. Przez chwilę słyszał w głowie cichy szept podejrzenia, przywołanego do istnienia przez coś w głosie L'ori-ca. Po chwili odrzucił jednak tę myśl. Była zbyt niedorzeczna, zbyt absurdalna, żeby traktować ją poważnie... L'oric zaczął nalewać herbatę. - Wygląda na to, że nigdy nie otrzymam pociechy, jaką daje ten napój - stwierdził z westchnieniem Heboric. - Opowiedz mi o tym nefrytowym gigancie. - A ty z kolei opowiesz mi o Władcy Talii? 470 - Niektórych rzeczy nie wolno mi zdradzać... - Dlatego że wiążą się z sekretną przeszłością sha'ik? -Na kły Fenera, L'oric! Skąd możemy wiedzieć, kto w tym szczurzym gnieździe słucha naszej rozmowy? To szaleństwo mówić... - Nikt nas nie słucha, Heboric. Zadbałem o to. Nie jestem lekkomyślny, gdy chodzi o tajemnice. Od samego początku wiedziałem sporo o tym, co niedawno przeżyłeś... - Skąd? -Zgodziliśmy się, że nie będziemy rozmawiali o źródłach. Chciałem podkreślić, że nikt poza mną nie wie, że jesteś Malazań-czykiem, zbiegiem z kopalń otataralu. Pomijając sha'ik, oczywiście, bo ona uciekła razem z tobą. Wynika z tego, że nie lubię się dzielić swą wiedzą oraz myślami, i że zawsze jestem czujny. Och, podejmowano próby, wysyłano czarodziejskie macki, całą menażerię zaklęć, za pomocą których miejscowi magowie próbują śledzić posunięcia rywali. Takie rzeczy zdarzają się co noc. - To znaczy, że zauważą twoją nieobecność... - Śpię spokojnie w swoim namiocie, Heboric. Tego przynajmniej dowiedzą się owi intruzi. A ty śpisz w swoim. Obaj jesteśmy sami i nieszkodliwi. - To znaczy, że twoje czary potrafią zneutralizować ich zaklęcia. A z tego wynika, że jesteś od nich potężniejszy. - Raczej usłyszał niż zobaczył, że wielki mag wzruszył ramionami. Po chwili były kapłan westchnął. - Jeśli chcesz poznać szczegóły dotyczące sha'ik i tego nowego Władcy Talii, musielibyśmy spotkać się we troje. By to się wydarzyło, musiałbyś zdradzić Wybranej więcej informacji na swój temat, niż tego zapewne pragniesz. - Powiedz mi przynajmniej jedno. Ten nowy władca powstał w wyniku klęsk poniesionych przez Malazańczyków na Gena-backis. Czy temu zaprzeczysz? Ten most, na którym stoi... władcę coś łączyło, czy nadal łączy z Podpalaczami Mostów. A ci widmowi strażnicy są wszystkim, co z nich zostało, gdy Podpalacze Mostów zostali zniszczeni w Pannion Domin. - Nie mogę być pewien żadnej z tych rzeczy - odparł Heboric - ale to, co sugerujesz, wydaje się prawdopodobne. 471 - To znaczy, że malazańskie wpływy cały czas przybierają na sile. Nie tylko w naszym niemagicznym świecie, lecz również w grotach, a teraz także w Talii Smoków. - Popełniasz błąd typowy dla wielu wrogów imperium, L'oric. Zakładasz, że wszystko, co malazańskie, jest siłą rzeczy zjednoczone w swych celach i intencjach. Sprawy są znacznie bardziej skomplikowane, niż ci się zdaje. Nie wierze, by ten Władca Talii był jakiegoś rodzaju sługą cesarzowej. On nie klęka przed nikim. - To dlaczego jego strażnikami są Podpalacze Mostów? Heboric wyczuł, że to podchwytliwe pytanie, postanowił jednak podjąć grę. - Niektóre więzy lojalności opierają się nawet Kapturowi... - Ach, to znaczy, że on był żołnierzem w tej znamienitej kompanii. Zaczynam dostrzegać w tym sens. - Naprawdę? - Powiedz mi, czy słyszałeś o chodzącym z duchami, którego zwą Kimlokiem? - To imię obiło mi się o uszy. Ale on nie jest stąd. Z Karaka-rangu? Z Rutu Jelby? - Obecnie mieszka w Ehrlitanie. Historia jego życia nie ma dla nas znaczenia. Musiał niedawno nawiązać jakiś kontakt z Podpalaczami Mostów. Nie można inaczej wytłumaczyć tego, co zrobił. On dał im pieśń, Heboric. Pieśń Tanno. Co ciekawe, zaczyna się ona tutaj, na Raraku, przyjacielu. W miejscu gdzie narodzili się Podpalacze Mostów. Czy wiesz, co oznacza taka pieśń? Heboric odwrócił się, spoglądając na palenisko, z którego buchał suchy żar. Milczał. - Oczywiście - podjął po chwili L'oric - teraz nie znaczy już tak wiele, bo Podpalacze Mostów przestali istnieć. Nie może być uświęcenia... - Pewnie masz rację - wyszeptał Heboric. - Ponieważ, żeby pieśń została uświęcona, jeden z Podpalaczy Mostów musiałby wrócić na Raraku, w miejsce narodzin kompanii. A to nie wydaje się obecnie prawdopodobne, nieprawdaż? - A dlaczego Podpalacz Mostów musiałby wrócić na Raraku? - Czary Tanno mają charakter... eliptyczny. Pieśń musi być jak wąż połykający własny ogon. W tej chwili Pieśń Podpalaczy 472 Mostów stworzona przez Kimloca nie ma końca. Ale zaśpiewano ją i w związku z tym żyje. - L'oric wzruszył ramionami. - Jest jak zaklęcie, które pozostaje aktywne, oczekując na rozwiązanie. - Opowiedz mi o nefrytowym gigancie. Wielki mag skinął głową. Wylał do kubka resztę herbaty i postawił naczynie przed Heborikiem. - Pierwszego znaleziono głęboko w kopalniach otataralu... - Pierwszego! - Tak jest. Dla tych górników, którzy podeszli za blisko, kontakt z nim miał fatalne skutki. Ściślej mówiąc, wszyscy zniknęli. Bez śladu. Odsłonięto też fragmenty dwóch innych. Wszystkie trzy żyły szczelnie zamknięto. Giganci są... intruzami w naszym świecie. Pochodzą z jakiegoś innego królestwa. - Przybyli tylko po to, by zakuto ich w otataralowe łańcuchy - mruknął Heboric. - Ach, widzę, że wiesz co nieco na ten temat. W rzeczy samej wygląda na to, że za każdym razem ich przybycie przewidziano. Ktoś albo coś neutralizuje groźbę, jaką stanowią owi giganci... Heboric pokręcił głową. - Nie. Sądzę, że się mylisz, L'oric. To samo przejście, portal, przez który przybywają giganci, tworzy otataral. - Jesteś tego pewien? - Oczywiście, że nie. Naturę otataralu otacza zbyt wiele tajemnic, by można być pewnym czegokolwiek. Była taka uczona, zapomniałem, jak się nazywała, która sugerowała, że otataral powstaje wskutek unicestwienia wszystkiego, co jest konieczne do działania czarów. Tak jak żużel tworzy się po wytopieniu całej rudy. Nazywała to całkowitym wydrenowaniem energii. Energii, która istnieje we wszystkich rzeczach, czy to ożywionych, czy nie. - A czy ta uczona miała jakąś teorię na temat tego, jak to się dzieje? - Być może chodzi o siłę użytych czarów. Zaklęcie pożerające całą energię, którą się karmi. - Nawet bogowie nie władają tak potężną magią. - To prawda, ale sądzę, że można to osiągnąć za pomocą rytuału, jaki mogłaby odprawić kadra, czy może armia, śmiertelnych czarodziejów. 473 - Tak jak zrobiono to podczas Rytuału Tellann. - L'oric skinął głową. - Tak jest. - Albo - dodał cicho Heboric, sięgając po kubek - podczas przywołania Okaleczonego Boga... L'oric siedział bez ruchu, wbijając spojrzenie w wytatuowanego byłego kapłana. Przez długi czas nie mówił nic, a Heboric popijał herbatę z hen'bary. Wreszcie wielki mag się odezwał. - No cóż, podzielę się z tobą jeszcze jedną informacją. Dostrzegam teraz potrzebę, naprawdę wielką potrzebę, by to uczynić, mimo że w ten sposób... dowiesz się o mnie bardzo wiele. Heboric siedział i słuchał słów L'orica. Z upływem czasu ściany nędznej chaty straciły znaczenie, przestał też wyczuwać żar paleniska. Odbierał jedynie wrażenia docierające do niego za pośrednictwem widmowych dłoni. Dźwigał u końców swych kikutów ciężar całego świata. Wysuwające się ponad horyzont słońce zmyło wszystkie odcienie z nieba na wschodzie. Karsa po raz ostatni sprawdził zapasy: prowiant, bukłaki z wodą oraz dodatkowy ekwipunek, potrzebny, by przetrwać w suchej, gorącej krainie, zupełnie różny od tego, który dźwigał przez większą część życia. Nawet jego miecz był inny. Żelazne drewno było cięższe od krwawego drewna, a wykonana z niego klinga nie tak gładka, choć niemal równie twarda. Ta broń nie przeszywała powietrza tak swobodnie jak naoliwiony krwawy miecz, niemniej spełniała swoje zadanie. Zerknął ku niebu. Kolory świtu były już niemal niewidoczne. Błękit nad jego głową również znikał za chmurą pyłu. Tutaj, w sercu Raraku, Bogini Tornada ukradła kolory słonecznemu ogniowi i krajobraz był śmiertelnie blady. Bezbarwny, Karso Orlong? Widmowy głos Bairotha Gilda był pełen ironii. Nieprawda. Srebrny, przyjacielu. A srebro jest kolorem zagłady. Chaosu. Srebro zostaje, gdy zmyje się z klingi resztki krwi... - Przestań gadać - warknął Karsa. - Dopiero przed chwilą przybyłem, Toblakai, i nawet nie zdążyłem się odezwać - dobiegł go głos Leomana. - Nie chcesz mojego pożegnania? 474 Karsa wyprostował się powoli, zarzucając plecak na ramię. - Nie tylko słowa wypowiedziane na głos mogą być niepożądane, przyjacielu. Odpowiadałem własnym myślom. Cieszę się, że przyszedłeś. Gdy wyruszałem w swą pierwszą podróż, dawno temu, nikt nie był świadkiem. - Mówiłem z sha'ik - oznajmił Leoman, który zatrzymał się w odległości dziesięciu kroków, przeszedłszy przez lukę w niskim, rozsypującym się murze. Karsa zauważył, że po jego ocienionej stronie na cegłach z suszonej na słońcu gliny przysiadło mnóstwo rhizanów. Stworzenia złożyły skrzydła, a ich cętkowana skóra niemal nie odróżniała się od muru barwy ochry. - Ale powiedziała, że nie przyjdzie tu dziś ze mną. Co dziwniejsze, wydawało się, że wiedziała o twoich zamiarach jeszcze przed moją wizytą. Karsa wzruszył ramionami i spojrzał na Leomana. - Jeden świadek wystarczy. Możemy już wypowiedzieć słowa pożegnania. Nie ukrywaj się zbyt długo w swym dole, przyjacielu. A gdy już wyruszysz z wojownikami, pamiętaj o rozkazach Wybranej. Zbyt wiele pchnięć małego noża może obudzić niedźwiedzia bez względu na to, jak głęboko zasnął. - Tym razem niedźwiedź jest młody i słaby, Toblakai. Karsa potrząsnął głową. - Nauczyłem się szanować Malazańczyków. Boję się, że gdy ich obudzisz, uświadomią sobie własną siłę. - Rozważę twe słowa - obiecał Leoman. - A teraz muszę cię prosić, byś ty rozważył moje. Strzeż się swych bogów, przyjacielu. Jeśli już musisz klęknąć przed jakąś mocą, najpierw przyjrzyj się jej uważnie. Powiedz mi, co twoi rodacy mówią w takich chwilach? - „Obyś zabił tysiąc dzieci". Leoman pobladł. - Szczęśliwej podróży, Toblakai. - Będzie taka. Karsa wiedział, że Leoman nie widzi ani nie wyczuwa postaci, które stały u jego boków w miejscu, gdzie ścieżka przechodziła przez lukę w murze. Delum Thord po lewej, a Bairoth Gild po prawej. Wysmarowana krwawym olejem skóra teblorskich wojowników lśniła karmazynowym odcieniem, którego nie mogło 475 wymazać nawet Tornado. Gdy Karsa zwrócił się ku wiodącemu na zachód szlakowi, obaj ruszyli naprzód. - Prowadź nas. Prowadź swych poległych, wodzu wojenny. Drwiący śmiech Bairotha Gilda brzmiał jak trzaskanie ceramicznych skorup, pękających pod mokasynami Karsy. Teblor wykrzywił twarz. Wyglądało na to, że cena honoru była wysoka. Po chwili jednak doszedł do wniosku, że jeśli już muszą towarzyszyć mu duchy, to lepiej, żeby za nim podążały, zamiast go ścigać. - Jeśli tak na to patrzysz, Karso Orlong. W oddali wznosiła się skłębiona ściana Tornada. Teblor pomyślał, że dobrze będzie po tych wszystkich miesiącach znowu ujrzeć świat po drugiej stronie bariery. Ruszył na zachód, gdy tylko narodził się dzień. - Odszedł - oznajmił Kamist Reloe, siadając na poduszkach. Korbolo Dom popatrzył na maga. Jego pozbawiona wyrazu twarz nie zdradzała pogardy, którą darzył rozmówcę. Na wojnie nie było miejsca dla czarodziejów. Dowiódł tej prawdy, niszcząc Sznur Psów. Niemniej jednak musiał spełniać wymogi konieczności w wielu sprawach, a Reloe był najmniej ważną z nich. - Został tylko Leoman - mruknął basem również siedzący na poduszkach renegat. - Który odjeżdża ze swymi szczurami za parę dni. - Czy Febryl zacznie już realizować swe plany? Mag wzruszył ramionami. - Trudno to ocenić, ale dziś rano zauważyłem w jego spojrzeniu wyraz chciwości. Chciwości. W rzeczy samej. Kolejny wielki mag, kolejny obłąkany użytkownik mocy, które lepiej zostawić w spokoju. -Został jeszcze jeden, być może najgroźniejszy z nich wszystkich. Widmoworęki. Kamist Reloe uśmiechnął się szyderczo. - To ślepy, nieudolny głupiec. Czy on w ogóle wie, że to właśnie hen'bara osłabia barierę między naszym światem a wszystkim, przed czym chce uciec? Wkrótce jego umysł całkowicie pochłoną koszmary. Nie musimy się już nim przejmować. 476 - Ona ma jakieś tajemnice - mruknął Korbolo Dom, pochylając się po czarę fig. - Daleko wykraczające poza te, które dało jej Tornado. A Febryl prze naprzód, nie zważając na swą ignorancję. Gdy zacznie się bitwa z armią przybocznej, o zwycięstwie lub klęsce zadecydują Psobójcy. Moja armia. Otataral Tavore zwycięży Tornado. Jestem tego pewien. Proszę ciebie, Febryla i Bi-dithala tylko o to, by nic nie przeszkodziło mi w dowodzeniu wojskami i w kierowaniu przebiegiem bitwy. - Obaj zdajemy sobie sprawę - warknął Kamist - że ta walka wykracza daleko poza Tornado. -Tak, to prawda. Poza całe Siedem Miast, magu. Nie trać z oczu naszego ostatecznego celu, tronu, który pewnego dnia będzie do nas należał. Kamist Reloe wzruszył ramionami. - To nasza tajemnica, drogi przyjacielu. Wystarczy, że zachowamy ostrożność, a wszystko, co stoi nam na drodze, zniknie na naszych oczach. Febryl zabije sha'ik, Tavore zabije Febryla, a my zniszczymy Tavore i jej armię. - A potem uratujemy Laseen, doszczętnie miażdżąc tę rebelię. Bogowie, przysięgam, że jeśli będzie to konieczne, ogołocę z życia cały ten kraj. Potem triumfalny powrót do Unty, audiencja u cesarzowej i wbity ukradkiem nóż. Któż nas powstrzyma? Pazury są gotowe do uderzenia na szponów. Sójeczka i Podpalacze Mostów nie żyją, a Dujek przebywa na odległym kontynencie. A co słychać u jhistalskiego kapłana? - Mallick wędruje na południe, nie napotykając przeszkód. To bystry i mądry człowiek. Perfekcyjnie odegra swą rolę. Korbolo Dom nie skomentował tego ani słowem. Gardził Mallickiem Relem, nie mógł jednak zaprzeczyć, że jest on użyteczny. Niemniej jednak, nie wolno mu było ufać... o czym mógłby zaświadczyć ten głupiec wielka pięść Pormąual, gdyby jeszcze żył. - Wyślij po Fayelle. Pragnę towarzystwa kobiety. Idź już, Ka-miście Reloe. Wielki mag zawahał się i Korbolo łypnął na niego ze złością. - Jest jeszcze jedna sprawa - wyszeptał Kamist. - L'oric... - To załatw się z nim! - warknął Korbolo. - Zostaw mnie! 477 Wielki mag pokłonił się i wyszedł z namiotu. Czarodzieje. Gdyby Napańczyk mógł znaleźć jakiś sposób, by zniszczyć magię, uczyniłby to bez wahania. Unicestwienie mocy zdolnych w jednej chwili pozbawić życia tysiąc żołnierzy przywróciłoby śmiertelnikom władzę nad własnym losem. To z pewnością byłoby dobre. Zagłada grot i stopniowe zniknięcie bogów, w miarę jak powoli zamierałaby pamięć o nich i ich ingerencjach, uwiąd wszelkiej magii... świat należałby wówczas do ludzi, takich jak Korbolo. Imperium, które on by ukształtował, nie pozwalałoby na żadną niejednoznaczność ani wątpliwości. Gdyby nic już nie sprzeciwiało się woli Napańczyka, mógłby on na zawsze położyć kres dysharmonijnemu chaosowi, który gnębił ludzkość teraz i przez całą jej historię. Zaprowadzę porządek. A dzięki tej jedności uwolnimy świat i od wszystkich innych ras, wszystkich innych ludów, pokonamy! i zmiażdżymy wszelkie przeciwne nam wizje, gdyż w ostatecz- ] nym rozrachunku może istnieć tylko jedna droga, tylko jeden sposób życia i władania tym królestwem. A ta droga należy do mnie. Dobry żołnierz wiedział, że sukces osiąga się dzięki starannemu planowaniu, zmierzając do celu coraz dłuższymi krokami. Wtedy przeciwnicy często sami schodzili mu z drogi. Jesteś teraz u stóp Kaptura, Sójeczka. Tam, gdzie zawsze pragnąłem cię zobaczyć. Ty i twoja cholerna kompania karmicie robaki w obcym kraju. Nikt mnie już nie powstrzyma... jedenasty Nie była to ścieżka, którą chciałaby podążać. Rebelia sha 'ik Tursabaal Oddechy koni zmieniały się w parę w chłodnym porannym powietrzu. Przed chwilą nadszedł świt i w powietrzu nie wyczuwało się jeszcze ani śladu upału, który miał przynieść wstający dzień. Opatulony w futro bhederin pięść Gamet siedział nieruchomo na wickańskim wierzchowcu. Wy-ściółka jego hełmu była mokra od starego potu niczym dotyk trupa. Nie spuszczał spojrzenia z przybocznej. Wzgórze, na którym poległ Coltaine, położone tuż na południe od Sanimonu, nazywano teraz Upadkiem. Niezliczone garby na jego szczycie i zboczach znaczyły miejsca, gdzie pochowano ciała. Pełna odłamków metalu ziemia porosła już trawą i kwiatami. Wydawało się przy tym, że cały pagórek skolonizowały mrówki. Na ziemi wręcz roiło się od krzątających się przy swych codziennych pracach owadów. Ich czarne i czerwone ciała błyszczały, choć pokrywała je warstewka pyłu. Gamet, przyboczna i Tene Baralta opuścili miasto przed świtem. Pod zachodnią bramą armia zaczynała się już budzić. Dziś mieli wymaszerować. Na północ, na Raraku, ku sha'ik i Tornadu. Ku zemście. Być może to pogłoski zwabiły Tavore na Upadek, Gamet jednak żałował już, że postanowiła go ze sobą zabrać. W tym miejscu nie było nic, co pragnąłby ujrzeć. Podejrzewał też, że przyboczna nie jest zbytnio zadowolona z tego, co tu znaleźli. Upstrzone czerwonymi plamami warkocze powiązano w grube sznury i udrapowano na szczycie, owijając je wokół bliźniaczych kikutów krzyża, który ongiś tu stał. Psie czaszki pokryte 479 niezrozumiałymi hieroglifami spoglądały pustymi oczodołami na wierzchołek wzgórza. Z wbitych pionowo w ziemię złamanych drzewc strzał zwisały wronie pióra. Na ziemi leżały wystrzępione chorągwie, na których wymalowano rozmaite przedstawienia złamanego wickańskiego długiego noża. Obrazki, fetysze i cała masa innych śmieci, a wszystko po to, by upamiętnić śmierć jednego człowieka. A teraz roiło się tu od mrówek. Bezmyślnych strażników uświęconego gruntu. Troje jeźdźców przyglądało się temu bez słowa. - Tene Baralta - odezwała się wreszcie po dłuższej chwili Ta-vore. - Słucham, przyboczna? - Kto... kto jest odpowiedzialny za... za to wszystko? Twoje Czerwone Miecze? Tene Baralta nie odpowiedział jej natychmiast. Zsunął się z siodła i ruszył naprzód, wbijając wzrok w ziemię. Obok jednej z psich czaszek zatrzymał się i przykucnął. -Przyboczna, runy na tych czaszkach są khundrylskie. -Wskazał na drewniane kikuty. - Te sznury warkoczy pochodzą od Kherahn Dhobri. - Skinął dłonią w stronę zboczy. - Chorągwie... nie wiem, chyba bhilardzkie. Wronie pióra? Paciorki u ich dutek są semkowskie. - Semkowie! - Gamet nie potrafił ukryć niedowierzania. -Z drugiego brzegu Vatharu! Tene, z pewnością się mylisz... Wysoki wojownik wzruszył ramionami. Wyprostował się i wskazał na wzgórza ciągnące się na pomoc od nich. -Pielgrzymi przychodzą tylko nocą, niepostrzeżenie. Tak właśnie chcą. Ukrywają się tam, nawet w tej chwili. Czekają, aż nadejdzie noc. Tavore odchrząknęła. - Semkowie, Bhilardowie, te plemiona walczyły przeciwko niemu. A teraz oddają mu cześć. Jak to możliwe? Wytłumacz mi to, proszę, Tene Baralta. - Nie potrafię, przyboczna. - Spojrzał na nią. - Ale, jak rozumiem, to jeszcze... drobiazg, w porównaniu z tym, co można zobaczyć przy Trakcie Areńskim. 480 Znowu zapadła cisza. Gamet nie musiał słyszeć słów przybocznej, by znać jej myśli. Oto jest ścieżka, na którą teraz wkraczamy. Musimy, krok po kroku, przejść szlakiem tego dziedzictwa. My? Nie. Tavore. Sama. Powiedziała Temulowi: „To już nie jest wojna Coltai-ne'a!". Wygląda jednak na to, że jest. Teraz zrozumiała, w głębi swej duszy, że będzie musiała kroczyć w jego cieniu... aż na Raraku. - Zostawcie mnie obaj - rozkazała przyboczna. - Dołączę do was na Trakcie Areńskim. Gamet zawahał się. - Przyboczna, Klan Wron nadal domaga się prawa do ruszenia przodem - poinformował ją. - Nie chcą zaakceptować Temula jako swego dowódcy. - Zajmę się ich rozmieszczeniem - odparła. - Jedźcie już. Tene Baralta wskoczył na siodło. Gamet wymienił z nim spojrzenia, po czym obaj zawrócili wierzchowce i pogalopowali ścieżką wiodącą ku zachodniej bramie. Gamet wpatrywał się w usianą kamieniami ziemię pod końskimi kopytami. Tędy właśnie, przez ten kawałek pustego gruntu, historyk Duiker pędził uchodźców w stronę miasta. Tutaj starzec ściągnął wreszcie wodze znużonej, wiernej klaczy - której teraz dosiadał Temul - i przyglądał się, jak ostatni z jego podopiecznych przechodzą przez bramę. I dopiero potem sam wjechał do miasta. Gamet zastanawiał się, o czym myślał Duiker w owej chwili. Wiedział, że Coltaine i niedobitki jego armii toczą rozpaczliwy bój powstrzymujący. Wiedział, że dokonali niemożliwego. Duiker doprowadził uchodźców do Arenu. Tylko po to, by skończył przybity do drzewa. Gamet zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie zgłębić podobnej zdrady. Ciała nie znaleziono. Nie złożono kości na spoczynek. - Jest tego bardzo wiele - mruknął basem Tene Baralta. - Czego? - Tego, na co musimy odpowiedzieć, Gamet. Słowa zamierają w gardle, ale cisza, która po nich zostaje... ta cisza krzyczy. Gamet milczał, zaniepokojony słowami Tenego. 481 -Przypomnij mi, proszę - ciągnął Czerwony Miecz, że Ta-vore jest w stanie podołać temu zadaniu. Czy to w ogóle możliwe? - Jest. Musi być. Inaczej wszystko będzie stracone. - Pewnego dnia, Gamet, będziesz musiał mi opowiedzą, co takiego zrobiła, by zasłużyć na podobną loja nosc. Bogowie, jakiej odpowiedzi mam mu udziehc? Niech cię szlag, Tene, czy nie widzisz prawdy, którą masz przed oczyma? Nc dotąd nie zrobiła. Błagam, zostaw staremu żołnierzowi jego wiarę. -Możesz sobie życzyć, czego tylko zapragniesz - warknął Gesler-ale wiara jest dla głupców. . , Struna odkaszlnął, by oczyścić gardło z pyłu i ^™^ boczę. Posuwali się naprzód morderczo powoli. Trzy drużyny wlokły się za wyładowanym zapasami wozem. - O co ci chodzi? - zapytał idący obok mego "J™^" ^ nierz zna tylko jedną prawdę, a brzmi ona tak, ze bez wiary jest właściwie trupem. Wiary w towarzysza, który maszeruje ujego boku. Ale jeszcze istotniejsza - bez względu na to, jak tedzo fałszywa - jest wiara, że on nie może zginąć. Te dwie W1ary są nogami, na których wspiera się każda armia Mężczyzna o skórze barwy bursztynu chrząknął po zym wskazał na najbliższe z drzew rosnących przy Trakcie Arenskim. - Popatrz na nie i powiedz mi, co widzisz. Nie, nie te przeklę^ te przez Kaptura fetysze, ale to, co można jeszcze zobac j pod tym wszystkim. Dziury po gwoździach, ciemne plamy od «to i krwi. Zapytaj ducha żołnierza, który zginął na tym drzewa, co sądzi o wierze. .,. i^„t™™/ał -Zdrada nie dowodzi, że wiara jest niemożliwa - skontrował Struna. - W gruncie rzeczy dowodzi czegoś wręcz P^ciwnego - Może dla ciebie, ale są pewne rzeczy, których nie mo na zby słowami i wzniosłymi ideałami, Skrzypek.^Wszystkoprowadza się do tej, która jedzie gdzieś tam na przedzie. Do pjgj Która właśnie przed chwilą przegrała spór z bandą podst Wickan. Tobie sprzyjało szczęście. Miałeś Sojeczkę i y A wiesz, kto był moim ostatnim dowódcą, zanim skazano mnie na 482 straż przybrzeżną? Korbolo Dom. Przysiągłbym, że ten facet miał w namiocie ołtarzyk poświęcony Sójeczce. Ale nie takiemu Sójeczce, jakiego znałeś. Korbolo widział go inaczej. Dostrzegał w nim wyłącznie niewykorzystany potencjał. Struna przyjrzał się Geslerowi. Chmura i Tarcz maszerowali za oboma sierżantami - wystarczająco blisko, by słyszeć ich słowa, choć żaden z nich nie wyraził jak dotąd komentarza ani opinii. - Niewykorzystany potencjał? Co ty wygadujesz, w imię Beru? - Nie ja. Korbolo Dom. Zawsze powtarzał: „Gdyby tylko ten sukinsyn był wystarczająco twardy, mógłby zdobyć cholerny tron. Tak właśnie powinien postąpić". W opinii Doma Sójeczka go zdradził, zdradził nas wszystkich, a tego napański renegat nigdy mu nie wybaczy. - To ma pecha - warknął Skrzypek - bo są niezłe szansę na to, że cesarzowa przyśle tu całą genabackańską armię akurat na czas na ostatnią bitwę. Dom będzie mógł osobiście przekazać mu swe zażalenia. - To miła myśl - przyznał ze śmiechem Gesler - ale chodziło mi o to, że ty miałeś dowódców, w których warto było wierzyć. Większość z nas nie zaznała takiego luksusu. Dlatego inaczej na to patrzymy. To właśnie próbuję ci powiedzieć. Maszerowali Traktem Arenskim, który przerodził się w ogromną, ulokowaną pod otwartym niebem świątynię. Z obu stron mieli drzewa ozdobione fetyszami, ubraniami związanymi w sznury, sylwetkami wymalowanymi na korze na podobieństwo żołnierzy, którzy ongiś wili się tu z bólu, wisząc na gwoździach wbitych przez wojowników Korbolo Doma. Większość Malazańczyków idących przed i za Struną maszerowała w milczeniu. Choć nad głowami mieli bezkresny, błękitny firmament, trakt wywierał przygnębiające wrażenie. Mówiono o wycięciu tych drzew, lecz przyboczna zabroniła tego w jednym z pierwszych rozkazów, jakie wydała po przybyciu do Arenu. Struna zastanawiał się, czy Tavore żałuje teraz swej decyzji. Przeniósł spojrzenie na jeden z nowych sztandarów Czternastej Armii, ledwie widoczny za kłębami kurzu, które wzbijały się nad traktem. Tavore zrozumiała cały ten interes z kośćmi. Domyśliła 483 się, że chodzi o odwrócenie omenu. Świadczył o tym nowy sztandar. Brudna, wychudzona postać unosząca kość. Była ciemnobrązowa, przez co trudno było dostrzec szczegóły na polu barwy żółtej ochry. Bordiurę tworzył utkany warkocz w barwach imperium - kolorach fuksji i ciemnoszarym. Samotna postać rzucająca wyzwanie burzy piaskowej. Ciekawym zbiegiem okoliczności ten sam sztandar mógłby też pasować do sha'ik i jej armii Apokalipsy. Tak jakby Tavore i sha'ik - dwie armie, dwie przeciwstawne siły - były w jakiś sposób swymi zwierciadlanymi odbiciami. Struna zaobserwował wiele takich dziwnych... przypadków. Wydawało się, że wiercą się one boleśnie pod jego skórą niczym larwy gzów. Czuł się tak, jakby przez cały dzień dokuczała mu jakaś niezwykła gorączka. Od czasu do czasu z głębin jego umysłu wynurzały się ledwie słyszalne urywki jakiejś zapadającej w pamięć pieśni, od której przechodziły go dreszcze. Co jeszcze dziwniejsze, nigdy dotąd jej nie słyszał. Zwierciadlane odbicia. Być może nie chodzi tylko o Tavore i sha'ik. A co z Tavore i Coltaine'em? Wędrujemy jego trasą po tym zbroczonym krwią trakcie. To właśnie na tej drodze Wicka-nin dowiódł swej wartości tym, którymi dowodził. Czy z nami będzie tak samo? Jak będziemy patrzyli na Tavore w dniu, gdy staniemy przed Tornadem? A co z moim powrotem? Na Raraku, pustynię, która mnie zdruzgotała, po to tylko, by potem odnowić mnie w tajemniczy sposób. Tajemniczy i trwały, albowiem choć jestem już stary, nie wyglądam ani nie czuję się staro. To samo dotyczy wszystkich Podpalaczy Mostów, jakby Raraku ukradła część naszej śmiertelności i zastąpiła ją... czymś innym. Obejrzał się na swoją drużynę. Nikt nie zostawał z tyłu, co było dobrym znakiem. Wątpił, by którykolwiek z jego żołnierzy był w formie potrzebnej do czekającej ich drogi. Najtrudniejsze będą pierwsze dni, nim dźwiganie pełnej zbroi i broni stanie się ich drugą naturą - choć nigdy nie będzie to wygodna druga natura. Kraina, przez którą maszerowali, była morderczo upalna i sucha. Garstka pomniejszych uzdrowicieli, których poprzydziela-no do wszystkich kompanii, będzie wspominać ten marsz jako niekończący się koszmar walki ze skutkami przegrzania i odwodnienia. 484 Nie był na razie w stanie ocenić wartości swych ludzi. Koryk z pewnością miał wygląd i usposobienie pancernej pięści, jakiej potrzebowała każda drużyna. Wyraz uporu, w jakim zastygła grubo ciosana twarz Tarcza, sugerował siłę woli, którą niełatwo jest złamać. W dziewczynie, Śmieszce, było coś, co aż za bardzo przypominało Strunie Żal. Dostrzegał w jej oczach bezlitosny chłód morderczyni. Poważnie zastanawiał się nad jej przeszłością. Flaszka promieniował podszytą niepewnością fanfaronadą, typową dla młodych magów. Zapewne opanował zaledwie garstkę zaklęć z którejś z pomniejszych grot. O ostatniego ze swych żołnierzy Struna nie martwił się w ogóle. Ludzi takich jak Mątwa znał przez całe życie. To była bardziej barczysta, smutniejsza wersja Płota. Widząc Mątwę u swego boku, czuł się tak, jakby... wrócił do domu. Czekała ich próba, która zapewne będzie brutalna, ale zahartuje tych, którzy przeżyją. Gdy opuszczali Trakt Areński, Gesler wskazał na ostatnie drzewo z lewej strony. - Tam właśnie go znaleźliśmy - oznajmił cicho. - Kogo? - Duikera. Nic o tym wtedy nie mówiliśmy, bo chłopak, Prawda, był pełen nadziei. Ale kiedy tu wróciliśmy, ciała historyka już nie było. Ktoś je ukradł. Widziałeś targowiska w Arenie. Wysuszone fragmenty ciała, które według przekupniów należały do Coltaine'a, Bulta albo Duikera. Złamane długie noże, kawałki peleryny z piór... Struna pogrążył się na chwilę w myślach, po czym westchnął. - Widziałem Duikera tylko raz, i to z daleka. Był zwykłym żołnierzem. Cesarz uznał, że warto dać mu wykształcenie. - Tak jest, żołnierzem. Stał na pierwszej linii razem z całą resztą. Stary, zrzędliwy skurczybyk z krótkim mieczem i tarczą. - Ale coś w nim przyciągnęło uwagę Coltaine'a. W końcu to jemu Wickanin zlecił dowództwo nad uchodźcami. - Nie sądzę, by Coltaine'owi chodziło o żołnierskie cnoty Duikera, Struna. Raczej o to, że on był historykiem imperialnym. Chciał, by jego historię opowiedziano jak należy. - No cóż, okazało się, że Coltaine sam opowiedział własną historię. Nie potrzebował historyka. 485 I Gesler wzruszył ramionami. - Skoro tak mówisz. Nie przebywaliśmy w ich towarzystwie zbyt długo. Zabraliśmy tylko na pokład rannych i porozmawiałem chwilę z Duikerem i kapitanem Cichaczem. A potem Coltai-ne złamał sobie rękę, kiedy dał mi w nocha... - Co takiego? - Struna parsknął śmiechem. - Z pewnością na to zasłużyłeś... - Ehe, Gesler, złamał sobie łapę, a tobie nos - odezwał się maszerujący za nimi Chmura. - Mój nochal był już złamany tyle razy, że teraz pęka instynktownie - odparł sierżant. - To nie był zbyt silny cios. Chmura prychnął pogardliwie. - Obalił cię na ziemię jak worek rzepy! Przy grzmocił ci równie mocno, jak Urko wtedy, gdy... - Znacznie słabiej - wycedził Gesler. - Widziałem kiedyś, jak Urko zwalił ścianę domu z suszonej na słońcu cegły. Trzy uderzenia, góra cztery, i całość runęła w obłoku pyłu. Ten napański sukinsyn miał cios. -1 to jest dla ciebie ważne? - zdziwił się Struna. Gesler skinął z powagą głową. - To jedyny sposób, w jaki dowódca może zasłużyć na mój szacunek, Skrzypek. - Masz zamiar wkrótce wypróbować przyboczną? - Być może. Oczywiście wezmę poprawkę na to, że jest szlachetnie urodzona i tak dalej. Gdy już zostawili za sobą sfatygowaną bramę Traktu Areń-skiego oraz bezludne ruiny małej wioski, ujrzeli po obu flankach kolumny konnych zwiadowców: Seti i Wickan. Ten widok dodał Strunie otuchy. Armia wyszła zza osłony areńskich murów i w każdej chwili mogła się zacząć wojna szarpana. Jeśli wierzyć pogłoskom, większość plemion wolała zapomnieć o rozejmach, które zawarły z Imperium Malazańskim. U takich ludów dawne zwyczaje drzemały tylko, ukryte płytko pod powierzchnią. Otaczająca ich teraz okolica była jałowa i spalona słońcem. Nawet dzikie kozy były tu chude i apatyczne. Na horyzoncie było widać ze wszystkich stron sterty gruzu o płaskich szczytach - pozostałości po dawno umarłych miastach. Zniszczone erozją wzgórza łączyły ze sobą starożytne trakty, biegnące na przeważnie już rozebranych przez miejscową ludność nasypach. Struna otarł pot z czoła. - Jesteśmy zielonym wojskiem i pora już, by zarządziła... Wzdłuż całej długości potężnej kolumny zabrzmiały rogi. Wszyscy się zatrzymali i w przesyconym kurzem powietrzu rozległy się krzyki biegnących do beczek nosiwodów. Struna odwrócił się i przyjrzał swojej drużynie. Żołnierze siedzieli już bądź leżeli na ziemi. Ich podkoszulki o długich rękawach były ciemne od potu. Drużyny Geslera i Borduke'a zareagowały na sygnał w identyczny sposób. Mag Borduke'a, Balgrid - lekko otyły i wyraźnie nienawykły do ciężaru zbroi - był blady i dygotał. Ich uzdrowiciel, mały, cichy człowieczek zwany Lutnią, zmierzał już w jego stronę. - To lato Seti - stwierdził Koryk, uśmiechając się drapieżnie do Struny. - Kiedy zdeptane przez stada stepy pokrywa pył, a ziemia pod stopami chrzęści jak pękający metal. - Niech cię Kaptur weźmie - warknęła Śmieszka. - To nie bez powodu jest kraina śmierci. - Ehe - zgodził się półkrwi Seti - tylko twardzi mogą tu przeżyć. Jest tu mnóstwo plemion. Wszędzie widać ich ślady. - Zauważyłeś je, tak? - zapytał Struna. - To świetnie. Od tej chwili jesteś zwiadowcą drużyny. Koryk uśmiechnął się szeroko, odsłaniając białe zęby. - Skoro nalegasz, sierżancie. - Chyba że będzie noc - dodał Struna. - Wtedy zwiadowcą będzie Śmieszka. I Flaszka, pod warunkiem, że jego grota się do tego nadaje. Mag skrzywił się, po czym skinął głową. - Nadaje się, sierżancie. - A jaka będzie rola Mątwy? - zapytała Śmieszka. - Czy ma tylko sobie leżeć jak wyrzucony na brzeg morświn? Wyrzucony na brzeg morświn? Wychowywałaś się nad morzem, co? Struna zerknął na weterana. Mątwa spał. 486 487 Ja też tak kiedyś robiłem, w czasach, gdy niczego ode mnie nie wymagano, gdy niczym nie musiałem dowodzić. To były dobre czasy. - Zadaniem Mątwy - odparł - jest pilnowanie, żeby was nie pozabijali, kiedy mnie nie będzie w pobliżu. - To dlaczego nie jest kapralem? - nie ustępowała Śmieszka. Jej delikatna twarz przybrała wojowniczy wyraz. - Dlatego że jest saperem, a nie chciałabyś, żeby twoim kapralem był saper, dziewczyno. Oczywiście ja też jestem saperem. Lepiej będzie, jak zachowam to dla siebie... Podeszło do nich trzech żołnierzy piechoty z bukłakami w rękach. - To ciekawe - mruknął Gesler. - Ten chorowity mag Bordu-ke'a... jego grotą jest Meanas. Mój mag, Tavos Pond, używa tej samej groty. A twój chłopak, Struna, ten Flaszka... - Nie jestem jeszcze pewien. - On też używa Meanas - warknął Borduke, odruchowo szarpiąc brodę. Struna wiedział, że wkrótce zacznie go to irytować. -Balgrid to potwierdził. Wszyscy trzej są magami Meanas. - Jak już mówiłem, to ciekawe - powiedział z westchnieniem Gesler. - To może się okazać przydatne - stwierdził Struna. - Niech wszyscy trzej przygotują jakieś rytuały. Iluzje są cholernie użyteczne, jeśli robić je jak należy. Szybki Ben znał kilka niezłych sztuczek. Sedno tkwi w szczegółach. Moglibyśmy dziś wieczorem zebrać ich razem... - Ach - dobiegł ich zza wozu czyjś głos. Pojawił się porucznik Ranal. - Wszyscy moi sierżanci razem. Bardzo dobrze się składa. -Przyszedłeś posmakować kurzu razem z nami? - zapytał Gesler. - To cholernie łaskawie z twojej strony. - Niech ci się nie zdaje, że o tobie nie słyszałem. - Ranal uśmiechnął się szyderczo. - Gdyby to ode mnie zależało, byłbyś jednym z tych chłopaków noszących bukłaki, Gesler... - Umarłbyś z pragnienia - oznajmił sierżant. Ranal pociemniał na twarzy. 488 - Kapitan Keneb chce się dowiedzieć, czy są w waszych drużynach jacyś magowie. Przyboczna musi wiedzieć, co mamy na stanie. - Nie ma... - Trzech - przerwał Geslerowi Struna, ignorując jego wściekłe spojrzenie. - Żaden z nich nie jest zbyt silny, ale tego należało się spodziewać. Powiedz kapitanowi, że dobrze się nadajemy do ukradkowych działań. -Zachowaj swoją opinię dla siebie, Struna. Powiedziałeś: trzech. Świetnie. Odwrócił się na pięcie i odszedł. - Możemy stracić tych magów... - naskoczył na Strunę Gesler. - Nie stracimy. Nie bądź zbyt ostry dla porucznika, Gesler. Przynajmniej na razie. Chłopak nie ma pojęcia, co to znaczy być polowym oficerem. Pomyśl tylko: mówi sierżantom, żeby zachowali swoje opinie dla siebie. Jeśli uśmiechnie się do nas szczęście Oponn, Keneb w końcu wyjaśni mu parę spraw. - Zakładając, że Keneb jest lepszy - mruknął Borduke, przeczesując palcami brodę. - Podobno z całej kompanii ocalał tylko on. Wiesz, co to najpewniej znaczy. - Poczekamy, zobaczymy - uspokoił go Struna. - Jeszcze trochę za wcześnie ostrzyć noże. - Ostrzyć noże - powtórzył Gesler. - Teraz mówisz w języku, który rozumiem. - Jestem gotów zaczekać, tak jak radzisz, Skrzypek. Na razie. No dobra, zbierzemy dziś wieczorem magów. Jeśli potrafią naprawdę ze sobą współpracować, zamiast pozabijać się nawzajem, to będziemy krok albo dwa do przodu. Zabrzmiały rogi, sygnalizując wznowienie marszu. Żołnierze podnieśli się, głośno jęcząc i przeklinając. Pierwszy dzień marszu dobiegł końca i Gamet miał wrażenie, że pokonali żałośnie mały odcinek czekającej ich drogi. Rzecz jasna, tego właśnie należało się spodziewać. Minie trochę czasu, nim armia wpadnie w rytm. To samo dotyczy mnie. Pięść był cały obolały od siodła i kręciło mu się w głowie z powodu upału. Przystanął na pobliskim wzniesieniu, przyglądając 489 I się, jak powoli rodzi się obóz. Pośród chaotycznego morza ruchu pojawiały się wysepki porządku. Konni wojownicy - Wickanie i Seti - wyruszyli na zwiady daleko poza linię wart, lecz było ich stanowczo za mało, by mógł się czuć spokojnie. W dodatku wszyscy ci Wickanie to dziadki i babcie. Kaptur wie, że całkiem możliwe, iż skrzyżowałem miecze z niektórymi z nich. Ci staruszkowie nigdy nie pogodzili się z myślą, że wchodzą w skład imperium. Przybyli tu z zupełnie innego powodu. Chcą uczcić pamięć Coltaine'a. A jeśli chodzi o te dzieci... no cóż, karmią się teraz szczególną trucizną, jaką są starzy, zgorzkniali wojownicy, z głowami pełnymi opowieści o minionej chwale. Ci, którzy nigdy dotąd nie zaznali grozy wojny, i ci, którzy o niej zapomnieli. Złowroga mieszanka... Przeciągnął się, by uwolnić się od kurczów w plecach, po czym zmusił się do zejścia ze wzgórza. Na dole, wzdłuż wypełnionego gruzem rowu, który biegł ku miejscu, gdzie wznosił się nieskazitelnie czysty namiot przybocznej, pełnili straż Wickanie Temula. Samego Temula nigdzie nie było widać. Gamet współczuł chłopakowi. Nie zdążył jeszcze wydobyć miecza, a już musiał toczyć kilka różnych walk i wszystkie z nich przegrywał. Do tego nikt z nas za cholerę nie może mu pomóc. Podszedł do wejścia do namiotu, podrapał w połę i czekał. - Wejdź, Gamet - dobiegł ze środka głos przybocznej. Klęczała w przedsionku, przed podłużną kamienną skrzynią. Gdy pięść wszedł do środka, Tavore zamykała właśnie wieko. Zdążył jeszcze dostrzec otataralowy miecz. - W dzbanuszku nad piecykiem jest trochę zmiękczonego laku. Przynieś mi go, Gamet. Wykonał polecenie. Przyboczna pociągnęła lakiem szczelinę wieka, zamykając szczelnie pojemnik. Potem wstała i strzepnęła pył z kolan. - Mam już serdecznie dosyć tego uprzykrzonego piasku -mruknęła. Przez chwilę przyglądała się pięści, po czym oznajmiła: - Za tobą jest rozcieńczone wino, Gamet. Nalej sobie trochę. - Czy wyglądam, jakbym tego potrzebował, przyboczna? 490 - Wyglądasz. Ach, świetnie wiem, że wstąpiłeś do nas na służbę dlatego, że pragnąłeś spokojnego życia. A ja zawlokłam cię na tę wojnę. Obruszył się na te słowa i wyprostował. - Dam sobie radę, przyboczna. - Wierzę ci. Mimo to nalej sobie trochę wina. Czekamy na wiadomości. Odwrócił się, znalazł wzrokiem gliniany dzbanek i poszedł po niego. - Wiadomości, przyboczna? Skinęła głową, a on zobaczył na jej nieładnej twarzy troskę. Odwrócił się od widoku zdjętej na moment maski, by nalać sobie wina. Nie pokazuj mi szwów, dziewczyno. Potrzebna mi ta moja pewność. - Chodź do mnie - poleciła z nagłą niecierpliwością w głosie. Podszedł do niej i wspólnie spojrzeli na wolną przestrzeń pośrodku namiotu. Rozkwitł tam portal, który powiększał się niczym plama cieczy na ciemnoszarym prześcieradle. Buchnął od niego stęchły, martwy powiew. Pojawiła się wysoka, obleczona w zieleń postać. Mężczyzna miał dziwne, kanciaste rysy i skórę barwy pyłu węglowego, a jego szerokie usta wyglądały, jakby wiecznie uśmiechał się półgębkiem. Teraz jednak minę miał poważną. Zatrzymał się, by strzepnąć z płaszcza szary pył, po czym podniósł wzrok i spojrzał w oczy Tavore. - Pozdrowienia od cesarzowej, przyboczna. I ode mnie, oczywiście. - Topper. Czuję, że to, co masz mi do powiedzenia, nie okaże się przyjemne. Gamet, czy będziesz tak uprzejmy i nalejesz gościowi trochę wina? - Oczywiście. Bogowie na dole, to cholerny szef Szponu. Spojrzał na własny kielich i wręczył go Topperowi. - Masz. Jeszcze nie piłem. Wysoki mężczyzna pochylił głowę w geście podziękowania i przyjął kielich. 491 Gamet wrócił do dzbanka. - Przybywasz prosto od cesarzowej? - zapytała szponmistrza Tavore. - Tak, a przedtem byłem za oceanem... na Genabackis, gdzie spędziłem nadzwyczaj ponury wieczór w towarzystwie wielkiego maga Tayschrenna. Czy poczujesz się wstrząśnięta na wieść, że się upiłem? Gamet odwrócił głowę na te słowa. Wydawały się tak nieprawdopodobne, że rzeczywiście nim wstrząsnęły. Przyboczna była równie zdziwiona, lecz wyraźnie wzięła się w garść. - Jakie wieści mi przynosisz? Topper pociągnął wielki łyk wina, po czym wykrzywił twarz w grymasie niezadowolenia. -Rozcieńczone. No trudno. Ponieśliśmy straty, przyboczna. Na Genabackis. Potworne straty... Leżący nieruchomo w trawiastej niecce trzydzieści kroków za ogniskiem Flaszka zamknął oczy. Słyszał, że wołają go po imieniu. Struna - którego Gesler zwał Skrzypkiem - chciał z nim rozmawiać, ale mag nie był na to gotowy. Jeszcze nie. Musiał podsłuchać inną rozmowę, i to tak, by go nie zauważono, co nie było łatwym zadaniem. Jego babcia z Malazu byłaby dumna. „Nie przejmuj się tymi cholernymi grotami, dziecko. Głęboka magia jest znacznie starsza od nich. Pamiętaj, masz szukać korzeni i wąsów. Korzeni i wąsów. Ścieżek biegnących przez ziemię, niewidzialnej sieci, która łączy ze sobą wszystkie istoty. Wszystkie - na ziemi, pod ziemią, w powietrzu i w wodzie - są ze sobą połączone. Ta sieć jest w tobie, jeśli się przebudziłeś, a, duchy na dole, z pewnością się przebudziłeś, dziecko! Jest w tobie i możesz uczepić się tych wąsów...". Czepiał się ich, choć nie wyrzekł się osobistej fascynacji grotami, zwłaszcza Meanas. Iluzje... zabawa z tymi wąsami, tymi korzeniami istnienia, wykręcanie ich, wiązanie w łudzące sploty, które myliły oczy, dotyk i wszystkie zmysły - to była gra warta zachodu... 492 Na razie jednak zanurzył się w starej magii, która była niewy-krywalna - pod warunkiem, że zachowało się ostrożność. Czepiał się iskierek życia ciem płaszczowych, rhizanów, świerszczy, pcheł piaskowych albo zgłodniałych krwiuch. Bezmyślnych stworzeń, które tańczyły na ścianie namiotu, słysząc wibracje dobiegających z drugiej strony słów, ale nie rozumiejąc ich. Rozumienie było zadaniem Flaszki. Dlatego słuchał uważnie słów przybysza, który nie przestawał mówić, a przyboczna ani Gamet mu nie przerywali. Słuchał i rozumiał. Struna zerknął na dwóch siedzących na ziemi magów. - Nie wyczuwacie go? Balgrid wzruszył ramionami z zażenowaną miną. - Ukrywa się gdzieś w mroku. - Coś kombinuje - dodał Tavos Pond. - Ale nie wiemy co. - To dziwne - mruknął Balgrid. Sierżant prychnął pogardliwie i wrócił do Geslera i Bordu-ke'a. Reszta drużyny gotowała herbatę na małym ognisku, które rozpalili przy drodze. Z namiotu dobiegało głośne chrapanie Mątwy. - Skurczybyk zniknął - oznajmił Struna. Gesler chrząknął. - Może zdezerterował. Jeśli tak, Wickanie go dopadną i wrócą z jego głową na włóczni. Nie będzie... -Jest tutaj! Odwrócili się i zobaczyli, że Flaszka siada przy ognisku. Struna ruszył w jego stronę. - Gdzie się podziewałeś, do Kaptura? - zapytał gniewnie. Flaszka podniósł wzrok, unosząc lekko brwi. - Nikt poza mną tego nie poczuł? - Zerknął na zbliżających się Balgrida i Tavosa Ponda. - Portalu? Tego, który otworzył się w namiocie przybocznej? - Zmarszczył brwi, widząc zdziwione miny dwóch pozostałych magów, po czym zapytał ze śmiertelną powagą: - Czy nauczyliście się już tych sztuczek z chowaniem kamyków? Albo znikaniem monet? Struna usiadł naprzeciwko Flaszki. - O co chodzi z tym portalem? 493 - Złe wieści, sierżancie - odparł młodzieniec. - Na Genabackis doszło do totalnej klapy. Z armii Dujeka prawie nic nie zostało. Podpalacze Mostów zostali zniszczeni. Sójeczka nie żyje... - Nie żyje! - Niech nas Kaptur! - Sójeczka? Bogowie na dole! Przekleństwa stawały się coraz bardziej wymyślne, urozmaicone wyrazami niedowierzania, ale Struna już ich nie słyszał. Umysł sierżanta zapadł w odrętwienie, jakby jego wewnętrzny krajobraz ogarnął nagły pożar, po którym została tylko jałowa ziemia. Poczuł, jak na ramię opadła mu ciężka dłoń, i dobiegł go niewyraźny szept Geslera. Po chwili strząsnął jego rękę, wstał i odszedł w ciemność za obozem. Nie wiedział, jak długo szedł i jak daleko się zapuścił. Każdy krok był pozbawiony sensu. Świat otaczający Strunę nie docierał do świadomości sierżanta, nie przebijał się przez poszarzałą pustkę, która ogarniała jego umysł. Dopiero gdy słabość poraziła nagle jego nogi, Struna osunął się na twardą, wyblakłą trawę. Gdzieś z przodu dobiegł go płacz, głos nieutulonej rozpaczy, który przebijał się przez mgłę, zatrzymując się na jego piersi. Struna wsłuchał się w ochrypłe łkanie, skrzywił się, słysząc, że wyrywa się ono ze ściśniętego gardła, jakby tama w końcu pękła pod naciskiem potopu żalu. Otrząsnął się, zdając sobie nagle sprawę, gdzie się znajduje. Porośnięty rzadką trawą grunt był twardy i ciepły pod jego kolanami. W mroku latały bzyczące owady. Ze wszystkich stron otaczało go oświetlone blaskiem gwiazd pustkowie. Obóz został dobre tysiąc kroków za nim. Struna zaczerpnął głęboko tchu, a potem wstał i ruszył powoli w stronę źródła szlochu. Szczupły chłopak - nie, cholernie chudy - przykucnął z ramionami oplecionymi wokół kolan, a głową nisko zwieszoną. Na włosach miał prostą, skórzaną opaskę, za którą zatknął sobie jedno wronie pióro. Kilka kroków za nim stała klacz z wickań-skim siodłem, u łęku którego wisiał wystrzępiony welinowy zwój. Koń skubał spokojnie trawę, majtając zwisającymi luźno wodzami. 494 Struna poznał młodzieńca, choć w tej chwili nie potrafił sobie przypomnieć jego imienia. Tavore zleciła mu dowództwo nad Wickanami. Po długiej chwili sierżant podszedł do chłopaka, nie starając się zachowywać ciszy, i usiadł na głazie w odległości sześciu kroków od niego. Wickanin uniósł nagle głowę. Jego wąską twarz pokrywała siatka smug farb wojennych zmytych łzami. W ciemnych oczach rozjarzył się jadowity błysk. Młodzieniec syknął i podniósł się chwiejnie, wyciągając z pochwy długi nóż. - Spokojnie - mruknął Struna. - Sam jestem dziś w nocy w objęciach żałoby, choć zapewne z zupełnie innych powodów niż ty. Żaden z nas nie spodziewał się towarzystwa, ale je znaleźliśmy. Wickanin zawahał się, schował nóż do pochwy i odwrócił się, by odejść. - Chwileczkę, konny wojowniku. Nie musisz przede mną uciekać. Młodzieniec znowu spojrzał na niego, wykrzywiając usta w grymasie złości. - Patrz na mnie. Będę dziś twoim świadkiem i nikt poza nami dwoma o niczym się nie dowie. Podziel się ze mną smutkiem, Wickaninie, a wysłucham cię. Kaptur wie, że w tej chwili tego potrzebuję. - Przed nikim nie uciekam - wychrypiał wojownik. - Wiem o tym. Chciałem tylko przyciągnąć twoją uwagę. - Kim jesteś? - Nikim. Tak może zostać, jeśli wolisz. Nie spytam cię o imię... - Jestem Temul. -No cóż, twoja odwaga mnie zawstydza. Ja się nazywam Skrzypek. -Powiedz mi - zapytał Temul głosem, który nagle nabrał ostrości - czy mój żal wydaje ci się szlachetny? - Młodzieniec otarł gniewnie twarz. - Czy płakałem nad Coltaine'em? Nad poległymi współbraćmi? Nie! Litowałem się nad sobą! Możesz już odejść. Zdemaskuj mnie. Skończyłem z dowodzeniem, bo nie potrafię rozkazywać nawet samemu sobie... 495 - Spokojnie, nie mam zamiaru nikogo demaskować, Temul. Potrafię odgadnąć, co cię do tego skłoniło. Podejrzewam, że to przez tych wickańskich staruszków z Klanu Wron. Przez nich i przez rannych, którzy wrócili na statku Geslera. Nie chcą cię uznać za swego dowódcę, tak? I dlatego, jak dzieci, przeszkadzają ci na każdym kroku. Sprzeciwiają ci się, prosto w oczy okazują drwiąco szacunek, a za twoimi plecami nie przestają szeptać. I co możesz zrobić? Przecież nie wyzwiesz wszystkich... - A może właśnie wyzwę! - Byliby zachwyceni. Twoja biegłość w walce nie sprostałaby ich liczebności. Prędzej czy później zginiesz, a oni zatriumfują. - Nie mówisz mi nic, o czym bym już nie wiedział, Skrzypek. - Wiem o tym. Chciałem ci tylko przypomnieć, że masz powody uskarżać się na niesprawiedliwość losu i głupotę tych, którymi rozkazano ci dowodzić. Miałem kiedyś dowódcę, który znalazł się w takiej samej sytuacji jak ty, Temul. Dowodził zgrają dzieci. I to w dodatku wrednych. -1 co zrobił? - Niewiele. Skończył z nożem w plecach. Nastała chwila ciszy. Potem Temul parsknął ochrypłym śmiechem. Skrzypek skinął głową. - Ehe, ja nie przepadam za historiami z morałem, Temul. Bardziej mnie interesują praktyczne zagadnienia. - Na przykład jakie? - No cóż, przypuszczam, że przyboczna podziela twoją frustrację. Pragnie, byś był dowódcą, i jest gotowa ci w tym pomóc, ale nie chce, żebyś stracił twarz. Jest na to za bystra. Nie, trzeba ich zająć czymś innym. Powiedz mi, gdzie są w tej chwili ich konie? Temul zmarszczył brwi. - Ich konie? - Ehe. Myślę, że zwiadowcy Seti poradzą sobie przez jeden dzień bez Klanu Wron. Jestem pewien, że przyboczna by się ze mną zgodziła. Ci Seti są przeważnie młodzi i nie poddano ich dotąd próbie. To znaczy, że z wojskowego punktu widzenia istnieje dobry powód, by odebrać jutro Wickanom ich konie. Niech maszerują razem z resztą żołnierzy. Pomijając twoją wierną świtę, 496 oczywiście. Kto wie, być może jeden dzień nie wystarczy. Może będą potrzebne trzy albo nawet cztery. - Żeby dostać się do ich koni, musielibyśmy zachowywać się bardzo cicho... - odparł Temul. - To kolejne wyzwanie dla Seti. Jestem pewien, że przyboczna to dostrzeże. Jeśli twoi współbracia uparcie chcą być dziećmi, to zabierz im ulubione zabawki, konie. Trudno jest zachować władczą postawę, gdy człowiek wlecze się za wozem, plując kurzem. Tak czy inaczej, lepiej się pośpiesz, żebyś nie musiał budzić przybocznej... -Może już śpi... - Nie śpi, Temul. Jestem tego pewien. A teraz, zanim odejdziesz, odpowiedz mi, proszę, na jedno pytanie. U siodła twojej klaczy wisi zwój. Dlaczego? Co jest na nim napisane? - Klacz była własnością Duikera - odpowiedział Temul, zwracając się w stronę zwierzęcia. - On umiał czytać i pisać. Towarzyszyłem mu na szlaku. Towarzyszyłem mu na szlaku, Skrzypek! -Odwrócił się i przeszył go rozgorączkowanym spojrzeniem. - Towarzyszyłem mu! - A zwój? Młody Wickanin machnął lekceważąco ręką. - Ludzie tacy jak Duiker często mają ze sobą podobne rzeczy! Jestem przekonany, że ten zwój kiedyś należał do niego, że Duiker trzymał go w dłoniach. - A to pióro, które nosisz... chcesz w ten sposób uczcić Col-taine'a? - Uczcić Coltaine'a, tak. Ale to po prostu muszę zrobić. Col-taine uczynił, czego od niego oczekiwano. Nie zrobił nic, co wykraczałoby poza jego możliwości. Szanuję go, tak, ale Duiker... Duiker to inna sprawa. - Chłopak skrzywił się i potrząsnął głową. - Był stary, starszy od ciebie. A mimo to walczył, choć nikt tego od niego nie żądał. Wiem o tym, bo znałem Coltaine'a i Bul-ta i słyszałem, jak rozmawiali o historyku. Byłem obecny, gdy Coltaine zwołał wszystkich oprócz Duikera. Cichacza, Bulta, Chenneda, Młynka. Wszyscy mówili szczerze i byli pewni, że Duiker zaprowadzi uchodźców w bezpieczne miejsce. Coltaine dał mu nawet kamień, który przynieśli kupcy... 497 - Kamień? Jaki kamień? - Do noszenia na szyi. Nul zwał go kamieniem ratowniczym. Łapka na dusze, dostarczona z daleka. Duiker ją nosił, chociaż nie był z tego zadowolony, bo była przeznaczona dla Coltaine'a, żeby jego dusza nie uleciała. Oczywiście my, Wickanie, wiedzieliśmy, że jego dusza nie uleci, że przybędą po nią wrony. Starsi, którzy przypłynęli statkiem, ci sami, którzy tak mnie dręczą, opowiadają, że w plemieniu narodziło się dziecko, które było puste, a teraz jest pełne, bo przyleciały do niego wrony. Przyleciały. - Coltaine narodził się na nowo? - Tak jest. - A ciało Duikera zniknęło - mruknął Struna. - Z tego drzewa. - Tak! Dlatego zatrzymałem jego konia. Oddam mu go, kiedy wróci. Towarzyszyłem mu na szlaku, Skrzypek! - A on polegał na tobie i na garstce twoich wojowników. Wiedział, że ochronicie uchodźców. Na tobie, Temul, nie tylko na Nulu i Nadir. Chłopak spojrzał na Strunę. W jego oczach pojawił się twardy błysk. Potem skinął głową. - Muszę już iść do przybocznej. - Życzę ci pociągnięcia Pani, dowódco. Temul zawahał się. - Tej nocy... widziałeś... - Nic nie widziałem - zapewnił go Struna. Chłopak skinął głową i wskoczył na siodło, trzymając wodze w jednej długopalcej dłoni, naznaczonej bliznami od noża. Gdy oddalał się w ciemność, Struna śledził go wzrokiem. Przez pewien czas siedział nieruchomo na głazie, potem opuścił powoli głowę i skrył ją w dłoniach. Siedzieli we troje w oświetlonym blaskiem lampy namiocie. Topper skończył opowiadać. Wydawało się, że została im jedynie cisza. Gamet spojrzał na swój kielich, zobaczył, że nie ma już w nim wina, i sięgnął po dzban. Niestety, on również był pusty. Choć pięść konał ze zmęczenia, wiedział, że nie może jeszcze odejść. Tavore usłyszała najpierw o bohaterstwie brata, a potem o jego śmierci. 498 , Mostów. Tayschrenn widział Nie ocalał ani jeden *?P^6wku w Odprysku Księżyca. ich ciała, był świadkiem «* PJJ1^ winy, oczyścił nazwisko. Ale, dziewczyno, Ganoes odkupi Dokonał przynajmniej tyle. rana w końcu Tavore To jednak była zapewne nąg? to> by przyWroc1C decydowała się na straszliwe pojw* ^^ wcak nie by, re-honor rodzinie. A potem okazatoJJ ^ Lom. Podobnie negatem. Nie był też f P^^dynie z pozoru wyjęto go Tak w przypadku Dujeka i Sojeczki, j .^ poswiece- Lod7rawaW^^ nie młodej Felisin mogio sie niepotrzebne. pasających wieści. Topper wy- gnie byl to jeszcze koniec *.** ^ Jednorekiego wyjaśnił że cesarzowa miała ^ej?,' można bylo uderzyc du "a Północnym w^^w gnmcie rzeczy to Dujek nArmię Apokalipsy* dwóch stron^ ^^ co ło "iałbyc naczelnym ^od^G^ tó w siedmiu Mia-Laseen" Złożeni^ lo^impen^wiadczonej, przybocznej by- TsTan^roy właśnie p0StąPił, A te- Ale Tavore wierzyła, ze ^^ nie sięga tak głęboko... raz przekonała się, ze jejzau KaptUra. wowie, to była noc przeklęta przez ^ ^^ ^^ " Ł miał przybyć, ale "**>L$„# za późno i zgodnie tysiące żołnierzy, a do tego mieb^? Topp^ duch Jed Czy to się czenie. Oznajmić a potem powiedzieć jej brutalnie, że jest ostatnią nadzieją imperium, gdy chodzi o Siedem Miast... no cóż, niewielu było takich, którzy nie osunęliby się na kolana po takim ciosie. Twarz przybocznej nie zdradzała niczego. Tavore odchrząknęła. - W porządku, Topper. Czy jest coś jeszcze? Niezwykłe oczy szponmistrza na chwilę otworzyły się szerzej. Topper pokręcił głową i wstał. - Nie. Czy mam coś przekazać cesarzowej? Tavore zmarszczyła brwi. - Przekazać? Nie, nie mam jej nic do przekazania. Rozpoczęliśmy marsz na Świętą Pustynię. Nie ma potrzeby mówić nic więcej. Gamet zauważył wahanie Toppera. -Jest jeszcze jedno, przyboczna - odezwał się po chwili szponmistrz. - W twojej armii zapewne są czciciele Fenera. Nie sądzę, by prawdę o... upadku tego boga dało się ukryć. Wygląda na to, że panem wojny jest teraz Tygrys Lata. Żałoba nigdy nie pomogła żadnej armii. W gruncie X2Lczy wszyscy świetnie wiemy, że jest dla żołnierzy trucizną. Może dojść do trudnego okresu przejściowego. Dobrze byłoby przygotować się na dezercje... - Nie będzie żadnych dezercji - oznajmiła Tavore. Jej pozbawiony emocji ton uciszył Toppera. -Portal już słabnie, szponmi-strzu. Nawet bazaltowy pojemnik nie zdoła całkowicie zablokować wpływu mojego miecza. Jeśli chcesz nas opuścić jeszcze tej nocy, sugeruję, byś zrobił to zaraz. Topper spojrzał na nią z góry. - Zadano nam potężny cios, przyboczna. I na tym nie koniec. Cesarzowa ma nadzieję, że zachowasz ostrożność i nie podejmiesz żadnych pochopnych działań. Nie pozwól, by cokolwiek odwróciło twą uwagę od marszu na Raraku. Z pewnością dojdzie do prób ściągnięcia cię z drogi, zmęczenia zasadzkami i pościgami... - Jesteś szponmistrzem - stwierdziła Tavore głosem, w którym nagle pojawiła się stalowa nuta. - Rad Dujeka wysłucham, bo on jest żołnierzem i dowódcą. Do chwili jego przybycia będę się kierowała własnym instynktem. Jeśli cesarzowa jest ze mnie niezadowolona, w każdej chwili może mnie odwołać. To by było wszystko. Do widzenia, Topper. 500 Szponmistrz skrzywił się, odwrócił i bez ceregieli wszedł do Cesarskiej Groty. Brama zapadła się za nim, pozostawiając kwaśną woń pyłu. Gamet westchnął przeciągle i wstał ostrożnie z rozklekotanego składanego krzesła. - Wyrazy współczucia z powodu utraty brata, przyboczna. - Dziękuję, Gamet. Idź się trochę przespać. I zajrzyj po drodze do... - Namiotu T'jantar. Wiem, przyboczna. Uniosła brwi. - Czy słyszę dezaprobatę? - Tak. Nie tylko ja potrzebuję snu. Niech nas Kaptur, nawet nie jedliśmy kolacji. - Do jutra, pięści. Skinął głową. - Tak jest. Dobranoc, przyboczna. Gdy Struna wrócił do obozu, przy dogasającym ognisku siedziała tylko jedna postać. - Czemu nie śpisz, Mątwa? - Już się wyspałem. Jutro będziesz powłóczył nogami, sierżancie. - Nie sądzę, bym mógł dziś zasnąć - mruknął Struna i usiadł ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko muskularnego sapera. - Wszystko to jest bardzo odległe - stwierdził Mątwa, wrzucając do ognia ostatnią bryłkę nawozu. - Ale wydaje się bliskie. - Ty przynajmniej nie musisz wędrować śladem poległych towarzyszy, Skrzypek. Tak czy inaczej, to wszystko jest odległe. - Nie jestem pewien, o co ci chodzi, ale wierzę na słowo. - Swoją drogą, dziękuję za pociski. Skrzypek chrząknął. - To cholernie dziwny interes, Mątwa. Ciągle znajdujemy nowe i w zasadzie powinniśmy z nich korzystać, ale zamiast tego chomikujemy je, nikomu nie mówimy, że je mamy, bo się boimy, że kazaliby nam zrobić z nich użytek... - Te sukinsyny. 501 I - Ehe, te sukinsyny. - Wykorzystam te, które mi dałeś - obiecał Mątwa. - Gdy tylko podczołgam się do stóp Korbolo Doma. Nie mam nic przeciwko temu, że sam pójdę przy okazji do Kaptura. - Coś mi mówi, że tak właśnie zginął Płot. Zawsze rzucał nimi za blisko. Miał w sobie tyle odłamków gliny, że można by z jego flaków zrobić cały komplet garnków. - Sierżant pokręcił głową, wpatrując się w dogasający ogień. - Żałuję, że nie byłem z nimi. To wszystko. Sójeczka, Biegunek, Młotek, Wykałaczka, Szybki Ben... - Szybki żyje - przerwał mu Mątwa. - Po twoim odejściu dowiedzieliśmy się więcej. Słyszałem o tym w moim namiocie. Tayschrenn zrobił waszego czarodzieja wielkim magiem. - To mnie właściwie nie zaskakuje. Można się było spodziewać, że przeżyje. Ciekawe, czy Paran nadal był kapitanem kompanii... - Był. Zginął razem z nimi. - Brat przybocznej. Ciekawe, czy płacze dziś po nim. - Takie rozważania to strata czasu, Skrzypek. Mamy tu chłopaków i dziewczyny, o których musimy zadbać. Wojownicy Korbolo Doma potrafią walczyć. Podejrzewam, że dostaniemy łomot i zawrócimy z podkulonymi ogonami. To będzie drugi sznur, tyle że tym razem nawet się nie zbliżymy do Arenu. - Cóż za pocieszająca przepowiednia, Mątwa. - To nie ma znaczenia, pod warunkiem, że uda mi się zabić tego napańskiego zdrajcę. I jego maga też, jeśli to tylko będzie możliwe. - A co, jeśli nawet się do nich nie zbliżysz? - Zabiorę ze sobą tylu, ilu zdołam. Nie będę uciekał, Skrzypek. Nie po raz drugi. - Przypomnę ci to, jeśli nadejdzie ta chwila. A co z tymi rekrutami, o których chciałeś zadbać, Mątwa? - To zrobimy podczas marszu, nie? Zaprowadzimy ich na bitwę. Zrobimy przynajmniej tyle, jeśli zdołamy. Wtedy się okaże, jakie żelazo w sobie mają. - Żelazo. - Struna uśmiechnął się. - Dawno już nie słyszałem tego powiedzenia. Szukamy zemsty, więc pewnie wolałbyś gorą- ce, co.' 502 -1 tu właśnie się mylisz. Spójrz na Tavore. W niej nie ma ani krzty gorąca. Przypomina w tym Coltaine'a. To oczywiste, Skrzypek. Żelazo musi być zimne. Zimne. Jeśli będziemy wystarczająco zimni, to, kto wie, może nawet zasłużymy na własną nazwę. Struna wyciągnął rękę nad ogniskiem i stuknął palcem w kość palca wiszącą u pasa Mątwy. - Chyba już zrobiliśmy pierwszy krok. - Bardzo możliwe, sierżancie. Te kości i sztandary. To pierwszy krok. Trzeba przyznać, że ona wie, co w sobie ma. - A my musimy to odsłonić przed światem. - Ehe, Skrzypek. Masz rację. Idź już. Chcę spędzić te godziny w samotności. Sierżant skinął głową i wstał. - Chyba jednak będę mógł zasnąć. - To fascynująca rozmowa ze mną tak cię uśpiła. - W rzeczy samej. Gdy Struna szedł do swego małego namiotu, wróciły do niego słowa Mątwy. Żelazo. Zimne żelazo. Tak, to ona. A teraz będę musiał zdrowo się namęczyć... żeby znaleźć je również w sobie.