Wojciech Roszkowski Do horyzontu i z powrotem eseje o historii i współczesności Wydawnictwo ZNAK Kraków 2000 Projekt okładki Robert Guzik Adiustacja Jerzy Ulg Łamanie, opracowanie graficzne, korekta TURLEJ GROUP 49 © Copyright by Wojciech Roszkowskl, 2000 ISBN 83-7006-863-4 ZAMÓWIENIA: DZIAŁ HANDLOWY 30-105 KRAKÓW, UL. KOŚCIUSZKI 37 BEZPŁATNA INFOLINIA: 0800-130-082 ZAPRASZAMY TEŻ DO NASZEJ KSIĘGARNI INTERNETOWEJ: www.znak.com.pl Spis treści Początek I. Kto wie? Szkoła im. Poncjusza Piłata 11 Samoubóstwianle 15 Jedyny, którego nie ma 20 Pragmatyzm 24 Tradycja a postęp 28 Człowiek bez natury 31 Korpuskularno-falowa teoria wolności 34 Poza dobrem i złem 37 Wiara i rozum 41 II. Historia się nie kończy Wyobrażenie o dziejach 49 Mity historyczne 51 Obraz jako przekaz 55 Skąd tyle nienawiści? 59 Tyrania pewności 67 W domu powieszonego 75 „Półwiedza" i emocje 84 Spóźniona sprawiedliwość 92 Trudności pojednania 100 III. PRL dla zaawansowanych... 10 5 Zostawmy to historykom... 105 Mniejsze zło 108 Tak niedawno, że nikt nie pamięta 113 Spis treści Spis treści 287 Gdzie się podziały nasze dochody? 117 Prywaciarze 120 Skąd ta groźna broń? 124 Kwadratura Okrągłego Stołu 126 133 IV. Ognie sztuczne Nigdy tak wielu nie wybierało tak niewiele 133 Wymiar sprawiedliwości 137 Obiekty afektu 141 Po co komu sztuka? 145 Największy fenomen XX wieku 150 Mieszkanie duszy 156 Szkodzić w określonych granicach 160 Wszystko, tylko nie dzieci! 164 Kto ma żyć, a kto nie? 168 Co zrobić z życiem po użyciu? 175 181 V. Polska, ale jaka? Jacy jesteśmy? 181 Nasz wspólny sierociniec 188 Polak patrzy na historię 191 Lewica bez właściwości 195 Ciosy w powietrze 203 Doskonały wykrywacz obłudy 207 Decyzje w salonie krzywych luster 210 Czy my w ogóle gdzieś idziemy? 215 221 VI. Duchy czasu Komunizm wiecznie martwy 221 Posiniaczona twarz 227 Selektywna histeria 230 Sen głuchego filozofa 233 Hanumanologia 236 Generał i inni 239 Kara śmierci czy wina śmierci? 243 Kobieta w szponach wolności 247 Dzieci rewolucji 251 Maski 254 259 VII. Na progu nowego tysiąclecia Rok 2000 259 Nie ma czasu, bo musi być wolny 262 Demokraci przeciw demokracji 265 Miedzy egoizmem i przymusem państwa 269 Różność a równość płci 274 Humanistyczny salon złudzeń 279 Cymbał brzmiący 282 Koniec Początek Powiedzonko zawarte w tytule tej książki wymyśliłem podobno we wczesnym dzieciństwie. Sam tego oczywiście nie pamiętam, ale moi rodzice często śmiali się, przypominając sobie, że jako pięciolatek zaproponowałem im spacer po plaży „do horyzontu i z powrotem". Myśląc ostatnio o końcowych latach mijającego stulecia, a nawet tysiąclecia, doszedłem do wniosku, że paradoks zawarty w tym powiedzonku dobrze ilustruje umowność tego progu czasowego. Patrzymy w przyszłość przejęci zmianą pierwszej cyfry daty, sądząc, że za tym progiem czeka nas coś zupełnie nowego, tymczasem przekroczywszy go widzimy, że horyzont nadal jest przed nami. Świat dzisiejszy, dziwny i skomplikowany, nie zmieni się nagle przez fakt zmiany daty. Możemy go zmienić tylko my sami zastanawiając się poważnie nad tym, kim chcemy być. Zachęcił nas do tego papież Jan Paweł II otwierając Drzwi Święte. Różne fragmenty tej książki były publikowane w..Azymucie", „Przeglądzie Powszechnym", „Rzeczpospolitej" i „Życiu". Inne na- pisałem specjalnie po to, by uzupełnić zbiór i zrobić z niego bardziej spójną całość. Tematyka tej książki jest bardzo zróż- nicowana, podobnie jak jej stylistyka. Chyba powinienem się z tego wytłumaczyć. Jako historyk nie czuję się „intelektualistą" ani „humanistą" w sensie nadanym tym słowom w XX wieku, o czym będzie mowa w książce. Oczywiście, gdybym uważał, że nie mam nic do powiedzenia, to bym siedział cicho, ale nie pretenduję do miana wszechwiedzącego „intelektualisty" czy filozofa. W książce znajdą Państwo raczej refleksje człowieka starającego się zrozumieć współczesność, zadziwionego i starającego się ocenić, co jest ważne, a co nie, a także który pogląd na świat jest bardziej uprawniony, a który mniej. Nie lubię łatwego rozdzielania etykiet Jewica" i „prawica" czy „nowoczesność" i „tradycja". Może dlatego, że samemu mi je 10 próbowano bez sensu przyczepiać. Mniej interesuje mnie, co jest na „lewo", a co na „prawo", bardziej zaś, co jest na górze, a co na dole. Śmieszy mnie zbędny patos i napuszony ton. Za swą maksymę przyjmuję powiedzenie Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, że „nie wolno używać słów »zagadnienie« i »prob- lem«, trzeba pracować". Nie rozumiem uprzedzeń, zaślepienia i zamykania uszu na argumenty. Cenię niezależność myślenia, ale i pokorę, która każe pamiętać, że na początku każdego systemu myślowego jest jakiś akt wiary. Pytanie tylko w co. Mam podobno naturę zbudowaną z rozbieżnych elementów. Jest w niej zamiłowanie do porządku i fantazja, powaga i błazeństwo, skłonność do syntezy i drobiazgowej analizy. Mam nadzieję, że czytelnik wybaczy mi skoki od ogółu do szczegółu oraz od wysokiej abstrakcji do przyziemnego detalu. Nie znoszę sprowadzania dyskusji ad personam. Nie chcę też nikogo obrażać, ale jednocześnie trudno jest omawiać poglądy i postawy bez ich personifikacji. Nie jest jednak moim celem potępianie nikogo, lecz krytyka tych postaw i poglądów, które uważam za niemądre lub szkodliwe. Najgorszym zagrożeniem współczesności wydaje mi się splątanie języków, w którym każdy chwyt wydaje się dozwolony, każde rozumienie słów możliwe, a każdy pogląd może być sprowadzony do absurdu. Niektórzy ludzie zabierający dziś głos publicznie, zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie, wydają się mistrzami erystyki, nie zamierzającymi nawet podejmować sporu o rację, tylko o to, kto ją posiada. Nie twierdzę, że doszedłem do horyzontu. Miejmy jednak wszyscy świadomość, że on istnieje i że warto o nim rozmawiać, trzymając się tematu. I. Kto wie? Szkoła im. Poncjusza Piłata „Prawda" to słowo strasznie niepopularne. Nie tylko dlatego, że kojarzy się ze znanym organem prasowym. Wszyscy niemal powtarzają „prawda jest niejednoznaczna", „jest wiele prawd" lub „prawda leży pośrodku". Ale „prawda", a zwłaszcza „jedna prawda" brzmi dziś prowokująco. Szczególną odpowiedzialność za skompromitowanie tego słowa ponoszą tak zwani intelektualiści. Jak wielu profe- sorów dziwi się słysząc, że obowiązkiem uczonego jest poszukiwanie prawdy! Jak wielu powtórzy słowa Piłata „a cóż to jest prawda?" O. Maciej Zięba bardzo precyzyjnie rozróżnił cztery najczęściej występujące postawy wobec prawdy. Po pier- wsze, fundamentaliści religijni są przekonani, że dzięki Bogu znają prawdę. Po drugie, postawa prawdziwie religijna każe sądzić, że prawdę posiada tylko Bóg. Po trzecie, agnostycy twierdzą, że nie wiedzą, czy istnieje Absolut (Bóg) i jedna prawda. Po czwarte natomiast, fundamentaliści-relatywiści są pewni, że nie istnieje ani Absolut, ani jedna prawda'. O. Zięba zaobserwował też słusznie wzajemne napędzanie się obu skrajnych postaw. Metoda „zwalczania skrajności skrajnością" przyjęta na przykład przez Wojciecha Cejrowskiego2, choć nie pozbawiona groteskowych podtekstów, nie wydaje się zbyt skuteczna skoro wywołuje tylko kolejne fale emocji. W istocie jednak wymienione postawy występują bardzo często w postaci mieszanej. Wielu ludzi wierzących nie potrafi jasno określić swego miejsca wobec prawdy i abso- lutu twierdząc, że skoro prawdą jest Bóg i skoro Ja w niego ' Maciej Zięba OP, Przeciw bożkowi Rozumu. „Tygodnik Powszechny", 31 V 1992 r. 1 WC Kwadrans - glos z Ciemnogrodu. Rozmowa z Wojciechem Cejrowskim, .Najwyższy Czas", 1994, nr 42, s. 12. I- Kto wie? wierzę, to Ja mam całą prawdę. O postawę prawdziwie religijną w rozumieniu O. Zięby nie jest więc łatwo. Wymaga ona pokory. Także postawy agnostyczne i fundamentalnie relatywistyczne często się zacierają i nakładają. Ktoś, kto twierdzi, że nie wie czy istnieje Absolut, bez zmrużenia oka potrafi wejść w spór dowodząc, że go nie ma. Z nałożenia wspomnianych dwóch postaw powstaje coś pośredniego, co można by nazwać postawą nie tylko przeciw Absolutowi, ale i przeciw wierze w Rozum. Postawa typu „wiem, że nie ma Boga i jednej prawdy" jest swoistym wyznaniem wiary. Rozum nie potrafi bowiem udowodnić, że czegoś nie ma. Paradoksalnie mieszanina ta występuje nie tylko wśród zwykłych ludzi, którzy często używają uproszczonych argu- mentów, ale także wśród intelektualistów, których winna cechować szczególna staranność w słowach. Główne nurty filozoficzne ostatniego stulecia obaliły najpierw Absolut, a ostatnio - także rozum. Współczesna walka z rozumem wyraża się w instynktownym powtarzaniu piłatowego pytania oraz w bardzo nerwowych reakcjach na próby podtrzymywania poglądu, że jednak prawda jest jedna oraz że obowiązkiem, zarówno uczonego, jak i każdego człowieka, jest jej dociekanie. Charakterystyczne dla owej nerwowości jest słynne zawołanie „prawda nas zniewoli", powtarzane obecnie z wielu katedr filozofii. Zmitologi- zowana „wolność od prawdy" paraliżuje filozofów próbujących odbudować jakieś zasady poznania świata, bo ów modny mit jest ulubionym tematem mediów, które żyją z łatwych uogólnień i epitetów. Wielcy filozofowie dawnych czasów dociekali prawdy, chcąc wiedzieć, jak się rzeczy mają. Gardząc uciechami świata, byli przez to ludźmi wolnymi. Późniejsi filozofowie zdekomponowali świat i metody jego poznania. Zredukowali człowieka do rozumu, ekonomii czy popędów. Ich człowiek nie ma już tożsamości. Pola redukcji wykluczyły właściwie jego istnienie. Filozofowie sprowadzili siebie i swych słu- chaczy od spontanicznych odruchów i niejasnych emocji nazywanych mylnie „wolnością". Życie umysłowe zamieniono w dużej mierze w „powieść idioty", jak powiada Allan Bloom3. Językoznawstwo nie przypadkiem stało się „królową" nauk współczesnych, bo zajmuje się względnością słów. We współczesnej „Szkole im. Poncjusza Piłata" wykłada się liczne nauki. Niewiele z nich jednak wynika. Jest tam his-toryzm, zdefiniowany ironicznie przez Leszka Kołakowskiego jako sąd, „że dziś to prawda, a jutro co innego", jest pozytywizm („żebyś nie tracił czasu na głupie pytania, np. dlaczego coś jest takie czy inne, lub co jest dobre albo złe"), postmodernizm („że wszystko wolno"), relatywizm („że może być tak, a może być owak"), filozofia Nietzsche'go („że wszystko ze wszystkim się bije i tak już zawsze będzie, a sensu to żadnego nie ma"), dekonstrukcjonizm („że co by się nie mówiło, to i tak nic to nie znaczy"), a także egzystencjalizm („że i ty możesz być postacią tragiczną", to wszystko określenia Kołakowskiego)4. Nic dziwnego, że kształcony w takiej szkole przeciętny obywatel przeciętnego kraju współczesnego, na przykład Polski, przychyla się do teorii, że „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a „prawda jest niejednoznaczna". Tyle o szarym człowieku. A intelektualista? Czy powinien być mądrzejszy? Pewnie powinien, ale można wątpić, czy jest. Słowo „intelektualista" także uległo deprecjacji. I nic dziwnego, skoro wyrafinowany erudyta po wielu latach studiów i rozmyślań dochodzi do przekonania, że „formy życia same się logicznie i psychologicznie uprawomocniają"5. Intelektualiści do niedawna szczycili się rozumem, choć nie mogli dodać sobie nawet łokcia wzrostu. Teraz nie szczycą się ani 'Allan Bloom, Umysi zamknięty, przet. Tomasz Bleroń, Zysk i S-ka, Poznań 1997, s. 232. ' Leszek Kołakowski, Wielka encyklopedia filozofii i nauk politycznych, „Tygodnik Powszechny". 2 VIII 1992 r. 5 Opinia C. D. Klievera wg: Zygmunt Bauman, Prawodawcy i tłumacze, (w:) Ryszard Nycz (red.). Postmodernizm, Wydawnictwo Baran i Suszczyński, Kraków 1997, s. 285. rozumem, ani prawdą. Więc po co są? „Każdy kto zawodowo oddaje się kontemplacji na prestiżowej i dobrze płatnej posadzie, a jednocześnie sądzi, że nie ma czego kontem- plować, znajduje się w trudnym położeniu zarówno wobec siebie, jak i społeczeństwa" zauważa Bloom6. Jakie to wszystko ma znaczenie? Bardzo praktyczne. Mówi się dziś coraz więcej o konieczności zasadniczej prze- budowy polskiego systemu kształcenia. Konstruuje się zasady reformy szkolnictwa, być może w ślad za tym pójdą zmiany w układzie przedmiotów, minimach programowych poszczególnych klas i kierunków studiów. To świetnie. Kto ma jednak dokonać tych zmian? Kto i jak ma uczyć w ramach nowego systemu szkolnictwa? Ci, którzy wierzą, że prawdy nie ma lub że jest wiele rodzajów prawdy? Co wyniknąć może z powielania tych przekonań w młodym pokoleniu? Kim jest przeciętny współczesny, polski nauczyciel szkoły średniej i wyższej uczelni? Czy nie jest przypadkiem solą, która zwietrzała? I czym ją posolić? „Współczesny człowiek was potrzebuje" powiedział papież w 1997 r. do zebranych w krakowskim kościele św. Anny ludzi nauki i kultury, ale dodał także, że „każdy intelektualista, bez względu na przekonania, jest powołany do tego, by (...) spełniał funkcję sumienia krytycznego wobec tego wszystkiego, co człowieczeństwu zagraża, lub go pomniejsza"7. Papież zobowiązał wszystkich pracowników nauki do trudu poszukiwania prawdy o człowieku i świecie. Wskazał, że choć nikt nie może rościć sobie pretensji do posiadania monopolu na prawdę, jest ona jedna, a jaka - niech się ludzie mądrzy starają dowiedzieć. Twierdzenie, że nie ma prawdy lub że jest ona niepoznawalna, przekłada się na przekonanie, że każda opinia może być uzasadniona, a więc na przykład, że nie wiadomo dlaczego ktoś ma żyć, a ktoś inny - nie. Jak w przypadku Piłata, ostateczną ceną wątpliwości co do prawdy może być śmierć. Samoubóstwianie „Pełen sprzeczności" człowiek końca wieku dochodzi często do sytuacji psychologicznej, którą opisał Bertolt Brecht: Gdy wyczerpie się zapas błędów, przed nami zasiada nicość -ostatni towarzysz". Jest jednak coś w naturze człowieka, że źle się czuje w poczuciu nicości oraz absurdu i szuka sensu nawet tam. gdzie go nie ma. Jednym z takich idoli pozostaje postęp techniczny. Prasa donosi na przykład o kolejnych sukcesach w eksperymentach z zapłodnieniem pozaustrojowym. Już obecnie pojawia się możliwość „zamawiania" dzieci w klinikach, wyboru jego płci, a niezadługo może także innych cech osobowych. Przecież wszyscy mają prawo do szczęśliwego rodzicielstwa. Jaka jest jednak cena za owo prawo? Do końca trudno sobie uzmysłowić wszystkie kon- sekwencje manipulacji embrionami. Krótkowzroczni apologeci „postępu" - w tym wypadku medycznego - widzą oczywiście tylko pozytywne skutki w postaci rodzicielstwa osób, które inny sposób nie mogłyby posiadać dzieci. „Nie mam żadnych wątpliwości - pisze dziennikarz »Gazety Wyborczej*, pouczając adwersarza - że to zwycięstwo medycyny, i to zwycięstwo, którego nikt, kto potrafi się wczuć w innego 8 Allan Bloom, Umysł zamknięty..., s. 373. 7 Jan Paweł II w Polsce. 31 maja 1997 - 10 czerwca 1997. Przemówienia, homilie, Znak, Kraków 1997, s. 186. 'Cytat wg: Krzysztof Wolicki, Kocham Brechta, „Gazeta Wyborcza", 14/1511 1998 r. I. Kto wie? człowieka, nie powinien kwestionować"9, Z równą pewnością głoszono już niejedną bzdurę, więc poczekałbym z ogła- szaniem zwycięstwa człowieka w walce z naturą. Notabene, gdyby udało się doprowadzić na masową skalę do wyboru płci w momencie kształtowania się jej u embrionu, czarno widziałbym przyszłość Chin, Indii i wielu innych krajów, w których zdecydowanie preferuje się chłopców. Demografia jest, być może, jedyną dziedziną wiedzy, gdzie z pewnym przybliżeniem można przewidzieć przyszłość. Gwałtowny spadek liczby dziewczynek zaowocować może tam w niedługim czasie ogromnymi problemami społecznymi. Jak sobie wyobrazić społeczeństwo, w którym tylko co czwarty czy co piąty mężczyzna będzie mógł znaleźć sobie partnerkę życia? Drastyczny spadek urodzeń doprowadzi tam także do załamania gospodarczego. Malejąca liczba ludności w sile wieku będzie musiała utrzymać szybko rosnącą liczbę starców. W ogóle, to nie rozumiem, co oni mają przeciw dziewczynkom. Wiele z nich jest bardzo miłych. Człowiek współczesny tak się uwikłał w „promieniowanie tła" ateizmu, że częslo nie bardzo bierze do siebie możliwość istnienia Boga. Materialna rzeczywistość zasłoniła mu na tyle horyzont, że nie widzi już linii zbiegających się tam w owym jednym punkcie. Sama materia nie może mu jednak wytłumaczyć sensu teraźniejszości ani przyszłości. To, co ma się stać, zawsze intrygowało ludzi. Jednym z głównych zajęć starożytnych było odczytywanie znaków przyszłości. Chrześ- cijaństwo nieco opanowało szaleństwa wróżbiarstwa, ale erozja wiary w naszych czasach przyniosła ponowny rozkwit tego procederu. Człowiek doby obecnej bardzo często deklaruje się jako niewierzący lub „poszukujący" racjonalista, ale bez zmrużenia oka czyta horoskopy, których miliony zaśmiecają łamy prasy popularnej. Mało kto już nawet zauważa, że wiara w horoskopy jest z punktu widzenia racjonalizmu kompletnym zabobonem. Inną konsekwencją erozji tradycyjnej wiary jest przekonanie o Istnieniu Zjawisk Zagadkowych, Które Wyjaśniają Zagadki Tego Świata. Modę tę zapoczątkowały popularne media, drukując rewelacje na temat „rzeczy dziwnych" i „tajemniczych zjawisk". Erich von Daeniken zgromadził pokaźną fortunę, tłumacząc niewytłumaczone epizody historii interwencjami istot pozaziemskich. Duże znaczenie dla rozwoju wiary w Tajemnicę miał ruch hippisowski, a przebój z musicalu Hair dal nowej epoce miano „Ery Wodnika". Wiele dla rozpropagowania mody na New Agę uczyniła Marilyn Ferguson, autorka książki o „konspiracji Wodnika" (The Acguarian Conspiracy) i aktorka Shłrley MacLaine, propagująca okultyzm i spirytyzm. New Agę jest synkre-tyzmem czerpiącym z różnych religii. Ideologowie New Agę twierdzą, że Bóg jest nieosobową energią przenikającą wszystko, że Chrystus był jednym z mistrzów New Agę. a grzech to nieuświadomienie sobie przez człowieka jego boskości10. Zwolennicy New Agę wierzą w koniec epoki ciemnoty i gwałtu oraz początek ery miłości i światła, w horoskopy, astrologię, kabałę, tarota, istoty pozaziemskie, UFO i rein- karnację. Sięgają do technik psychologicznych typu jogi, medytacji, aktywnej wizualizacji, czy dynamiki grupowej, głoszą konieczność życia zgodnego z przyrodą, rolę diety oraz naturalnej medycyny. New Agę jest próbą ąuasi-religij-nej nobilitacji hedonizmu. Akcentuje indywidualizm, ale w celu realizacji szczęścia namawia do poddania się kontroli zbiorowości, a przez to - władzy sekty. New Agę miesza wnioski naukowe, na przykład w dziedzinie ekologii, dietetyki, czy psychologii, z gołosłownymi przypuszczeniami winnych dziedzinach. Propaguje istnienie tajemniczej „sieci" zwolenników występujących w różnych postaciach i organizacjach. Schlebiając marzeniom o doskonałości i szczęściu, 8 Piotr Pacewicz, W kolejce po ojcostwo, .Gazeta Wyborcza", 30 DC-1 X 1995 r. '"Arnaud de Lassus, New Agę. Nowa religia?, przeł. Paweł Kalina, Fulmen, Warszawa 1993, s. 21 23. I. Kto wie? prowadzi do nowej formy samoubóstwienia człowieka. Shirley MacLaine powiedziała kiedyś: .jesteście bogami i postępujcie stosownie do tego", a inny przywódca New Agę, Beniamin Creme stwierdził, że „człowiek jest bogiem w trakcie ujawniania się"11. Człowiek jako Bóg - skąd my to znamy? „Gdy spożyje-cie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło"12. To już wszystko było! Już w reakcji na Dobrą Nowinę Chrystusa pojawili się fałszywi prorocy, którzy mniej lub bardziej subtelnie twierdzili, że dzięki wtajemniczeniu i wiedzy człowiek osiąga boskość. Szymon Mag, Menander, Basilides, Nikolaos, Karpokrates, Keryntos, Marcjon czy Walentyn - lista owych głosicieli boskości człowieka z I i II wieku jest długa'3. Później podobne wątki znaleźć można w doktrynie katarów, w żydowskiej kabale, renesansowym hermetyzmie, teozofii protestanckiej Jakuba Boehme, niemieckim idealizmie filozoficznym XIX wieku, mistycyzmie rosyjskim, myśli ezoterycznej, mark- sizmie, rasizmie i wielu innych nurtach myśli współczesnej, w której próżnię po Bogu trzeba było jakoś zapełnić. Samoubóstwienie człowieka to łakomy owoc, ale niestrawny. Doświadczenie uczy, że każda próba jego spożycia kończy się fatalnie. Żeby się o tym przekonać, nie trzeba czytać horoskopów. Poglądem, który prowadzi do samoubóstwienia czło- wieka, jest przekonanie, że wymyślił on sobie Boga. Zapy- tany, do jakiego Boga się modli, anglikański duchowny i filozof Don Cupitt odpowiada: „do Boga, który jest wytworem poetyckiej wyobraźni, ucieleśnieniem ludzkich aspiracji, symboliczną formą ogniskującą nasze uczucia kosmicznej miłości i wdzięczności"14. Innymi słowy, Cupitt modli się do Boga, którego sobie wymyślił. Mało tego, twierdzi, że nie doprowadził się do tego stanu sam, lecz że winien temu jest obiektywny proces ostatnich dwustu lat, gdy „pojęcie Boga tak się rozmyło". Cały problem tkwi w owym „się". Nawet jeśli ludzie tracą wiarę, to, zdaniem Cupitta, nie jest to ich sprawa, lecz wynik działania jakichś niejasnych sił, owego tajemniczego „się". Cupitt żąda „klarownego pojęcia Boga". Inaczej, powiada, można tylko „wierzyć w Boga, tak jak się wierzy w jakiś ideał, będąc jednocześnie przekonanym, że nie został on nigdzie zrealizowany". Anglikański filozof wydaje się mieć podświadomą pretensję, że w zbudowanym przez niego salonie krzywych luster nie widzi Boga, lecz tylko własną, wątpiącą twarz. „Prawda absolutna - twierdzi - nie jest osiągalna ani na gruncie religii, ani w nauce. Czas najwyższy, abyśmy zdali sobie sprawę, że całe nasze myślenie i próby poznania świata nie mogą wykroczyć poza horyzont języka". Cupitt powtarza tu stary błąd filozoficzny, na który niedawno zwrócił uwagę Mortimer J. Adler15, a mianowicie myli postrzeganie z istnieniem. Jak pisze Adler, człowiek może się znajdować wobec przedmiotu w trojakiej relacji: może go postrzegać, wspominać lub wyobrażać. Warto więc zapytać, jak można sobie wymyślić Boga jako przedmiot wykraczający poza postrzeganie, pamięć, a nawet wyobrażenie? Tymczasem Cupitt twierdzi z pewnością godną lepszej sprawy, że to „my jesteśmy autorami tych wszystkich opowieści". „Te wszystkie opowieści" to chyba dla niego także Pismo Święte. Cupitt go jednak najwyraźniej nie zna. Narzeka, że nie znalazł tam „racjonalnych dowodów", a tylko nakazy „posłuszeństwa wobec hierarchii". Twierdzi, że Księga Rodzaju 3, 5. Qu,spel, Gnoza, przet. Beata Kita, PAX, Warszawa 1988, s. 187 nr, ''Wszystkie cytaty: Chrześcijaństwo bez Boga, .Rzeczpospolita", 9/101 1999 r. 15 Mortimer J. Adler, Dziesięć biędow filozoficznych, przel. Józef Marzecki, Medium, Warszawa 1995, s. 30. „Jezus nie był założycielem żadnego Kościoła". Protestując przeciw „moralnym rygorom" podważa Dekalog. Ignorowanie Pisma Świętego nie burzy dobrego samopoczucia Cupłtta jako „chrześcijanina". Tymczasem nawet powierzchowna znajomość Biblii pozwala stwierdzić, że nasz „duchowny" zatracił wszelkie pojęcie o tym, czym jest chrześcijaństwo. Cupittowi wydaje się, że da się ono pogodzić z hipotezą, że to świat wytworzył Boga. Pismo Święte mówi jednak co innego. Jest tam mianowicie napisane wyraźnie, że nieza- leżny od świata Bóg („Jam Jest, którym jest"16) stworzył świat. Oczywiście nikt nie musi w to wierzyć. Jeśli jednak takiego Boga nie ma, to próby klejenia go ze strzępów ludzkich „opowieści" są po prostu żałosne. Jeśli go nie ma, to nie ma i już. Jeśli jednak taki Bóg Stwórca istnieje, to jak nazwać postawę Cupitta? Jedyny, którego nie ma Boga nie ma. I co dalej? Myśliciele, którzy „uśmiercili Boga", dochodzili do różnych odpowiedzi. Jedni wikłali się w materialistyczny determinizm, dowodząc, że materia rozwija się celowo według obiektywnych praw, podobnych boskiemu rozumowi, a więc zbliżali się do panteizmu. Inni wchodzili w filozofię absurdu, jeszcze inni usiłowali stworzyć pozorne oparcie, wypełniając próżnię samym sobą, ale ostatecznie też nie mogli wyjść poza absurd. Praktyczny egoizm jest wyznawany jako podstawowa zasada życiowa przez ludzi różnych środowisk. Przypomina on funkcjonowanie zastawki. Strumień dóbr, usług, a nawet dobrych słów płynie w jedną stronę, natomiast jego odwrotny ruch jest hamowany przez urządzenie zamykające przepływ. Egoizm jest dość powszechną i raczej prostą postawą, ale maio kto podnosił ją do rangi filozofii. Próbę taką podjął w pierwszej połowie XIX wieku Max Stirner. Trudno go nazwać po prostu ateistą, bo emocja, z jaką negował istnienie Boga, wskazuje, że zmagał się z przeciw- nikiem, którego traktował całkiem serio. Nikt przy zdrowych zmysłach nie walczy z kimś, kogo nie ma. Stirner jednak raz twierdził, że Bóg jest wymysłem wariatów, a zaraz potem potrafił ostro go krytykować za cechy, które mu sam przypi- sywał. „Nie sposób zaprzeczyć - pisał ze zdumiewającą pewnością - iż Bóg dba tylko o swoje, że zajmuje się tylko sobą, myśli jedynie o sobie i siebie ma tylko na względzie"17. Ponieważ jednak, w oczach Stirnera, Bóg jest tak niedo- bry, że go nie ma, niemiecki myśliciel doszedł do przekona- nia, że należy go zastąpić człowiekiem. W gorączkowych, chaotycznych wywodach Stirner pragnął najwyraźniej dokonać przewrotu w dziejach myśli i perorował: „punktem zwrotnym w historii świata staje się fakt, że Bóg nie jest już więcej dla człowieka Bogiem, lecz że człowiek winien się jawić jako Bóg". Drugi człowiek lub człowiek jako taki Intere- sował jednak Stirnera mniej. Ostatecznie w jego roli widział przede wszystkim siebie samego. „Dzisiaj przykazaniu »Czcij Boga swego« - pisał Stirner - odpowiada »Czcij Człowieka*. Lecz Ja myślę zachować cześć dla siebie". A w innym miejscu Stirner powiada wprost: „poza Mną zaś nie obchodzi Mnie nic"18. Poglądy Stirnera, a także sposób ich przedstawienia, mało przypominają filozofię, a bardziej - histeryczne dąsy źle wychowanego, kapryśnego i samolubnego dziecka. Przenie- sione w świat ludzi dorosłych stają się groźne. Jako jeden z pierwszych doszedł Stirner do krańca psy- chologii podejrzeń. Wmawiał, że sens ma tylko postawa negacji ł egoizmu, a wszelka inna jest obłudą. „Dochodząc "' Księga Wyjścia 3, 14. 17 Max Stirner. Jedyny i jego własność, przel. Joanna i Adam Gajlewicz, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN, 1995, s. 48 i 4. "Tamże, s. 37, 158 i 6. I. Kto wie? do sedna tej bezinteresownej serdeczności - pisał o Bogu - musimy w końcu dostrzec, że Duch, którego kocha chrześcijanin, jest nicością, jest kłamstwem". Ludziom wierzącym wmawiał zniewolenie, dowodząc, że „tak jak profan zapiera się samego siebie przed mamoną, tak święty zapiera się siebie wobec Boga". Grzęznąc w ciemnościach, utożsamiał Ducha z „Upiorem", szydził ze świętości, a w końcu stwierdzał, że chrześcijańscy „wariaci", opętani idee fixe, kradną ludziom wolność słowa, a następnie rzucają się na nich „ze swymi szponami"19. Stirner jako jeden z pierwszych rzucił więc hasło, iż wiara jest pogwałceniem wolności. Nie przypadkiem grono ateistycznych młodoheglistów, do którego obok Stirnera należeli w latach czterdziestych XIX wieku: Bruno Bauer, Friedrich Engels, Rudolf Gottschall, Eduard Meyen, a przejściowo także Karol Marks, nazwało się „Wolni". Egoistów głoszących apoteozę absolutnej wolności było i jest wielu, na przykład niedawno wystąpili oni pod hasłem „róbta, co chceta". Warto więc zadedykować im wnioski Stirnera. Moralność i wiarę nazywał niemiecki autor „więzie- niem". Jednakże „wypędzenie Boga z nieba" nadwyrężyło wyraźnie jego logikę, gdyż w innym miejscu twierdził jed- nocześnie, że „miłość to jest to, co ludzkie w człowieku, a to co nieludzkie - to okrutny egoista". Sam więc zdefiniował swe poglądy jako nieludzkie. Istotnie, obsesyjne powtarzanie, że liczę się tylko Ja (zawsze pisany z dużej litery) doprowadziło Stirnera do twierdzenia, że „kto ma siłę, ten ma prawo". Konsekwencje tej deklaracji, nie da się ukryć, są dramatyczne. „Ja sam daję Sobie prawo, by zabijać, jeśli tylko Sobie tego nie zabraniam", bowiem „Ja decyduję, co jest moim prawem". I dalej: „Prawo to kretynizm (...): Siła to Ja sam (...). Siła i moc istnieją tylko we Mnie - Mocnym i Silnym". „Gdzie świat wchodzi Mi w drogę - a wchodzi Mi w drogę wszędzie - tam go pożeram"20. Pogląd wyrażony w tych zdaniach usprawiedliwia naruszenie kodeksu karnego każdego cywilizowanego kraju. Stirner sam sobie przyznał prawo decydowania o losie innych. Skazywał ich nawet na śmierć wedle swej zachcianki, ale także skazywał się sam na śmierć, dopuszczając władzę zachcianki innych nad sobą. Walka wszystkich ze wszystkimi. Obłęd, który wkrótce potem powtórzył Friedrich Nietzsche. Niestety, obłęd, który znalazł także praktycznych realizatorów. Zapytać można, jaki jest sens, jaka tożsamość Jedynego Stirnera. Sprowadzając Boga do człowieka, a człowieka do siebie. Stirner doszedł w istocie do wniosku, że może być jedynie człowiekiem dla siebie, bez żadnej właściwości. „Mam Siebie, toteż używam i rozkoszuję się Sobą" powiada Stirner, jakby się sam spłodził. Jedyny „Ja" jest więc tym, co każdy sobie zdoła wmówić. „Człowiek nie jest do niczego powołany" konkludował niemiecki autor21. Czyli: jedyne co pewne, to fakt, że nie ma Boga, rację mam Ja, tylko nie wiadomo jaką, dlaczego i po co! Czy wobec tego warto było zapisać ponad czterysta stron? „Jest Mi najzupełniej obojętne, czy zwycięży Bóg czy Prawda; przede wszystkim Ja chcę zwyciężyć". Jako Jedyny Stirner chciał zwyciężyć, ale można zapytać, gdzie są jego szczątki. Nie wiadomo, ale nie jest tego z pewnością wiele jak na zwycięzcę. Stirner skonstatował: „Swoją sprawę oparłem na nicości"22. Wyszedł z założenia, że nie ma Boga, ale przy okazji udowodnił, że nie ma też człowieka. "Cytaty ze s. 51, 55, 119, 222, 247 i 356. 21 Tamże, s. 392. 22 Tamże, s. 414 i 440. 13 Tamże, s. 29, 68 i 49 Pragmatyzm W potocznym rozumieniu pragmatyk to człowiek trzeźwo patrzący na świat i potrafiący skutecznie realizować swe cele. Można powiedzieć, że pragmatyzm brzmi dziś nowocześnie i profesjonalnie. Polemika z pragmatyzmem jest więc ryzykowna. Gdy mu się jednak bliżej przyjrzeć, widać, że bez zdrowego rozsądku i moralnej wrażliwości prowadzi on na straszliwe manowce. Ojcowie założyciele amerykańskiego pragmatyzmu z XIX wieku być może nie przeczuwali, jaki praktyczny użytek zrobią z niego ludzie następnego stulecia. Pierwszy krok w niebezpiecznym kierunku uczynił Charles S. Peirce, który stwierdził, że głównym kryterium prawdy jest przydatność. William James poszedł o krok dalej uważając, iż prawda staje się prawdą przez okoliczności, z których najważniejszą jest użyteczność23. Czołowy uczeń Jamesa, John Dewey, w ogóle zrezygnował z pójścia prawdy na rzecz „zasadnej stwierdzał - ności", która była, według niego, funkcją nauki jako środka opanowania otoczenia24. Niebezpieczeństwo tkwiące w takim ujęciu prawdy zauważył Bertrand Russell, który ocenił je jako „kosmiczną bezbożność" wiodącą do upojenia człowieka swoją rzekomą mocą. Russell stwierdził dalej, iż „upojenie to jest największym zagrożeniem naszych czasów, a wszelka filozofia, która choćby mimowolnie mu sprzyja, potęguje groźbę wielkiej katastrofy społecznej"25. Dwudziestowieczne państwa totalitarne stanowiły swoistą metodę realizacji pragmatyzmu w dziedzinie prawa. Jeśli bowiem nie ma sprawiedliwości poza wolą państwa, to ogłosić ono może za prawo to, co zechce. Nic nie może ograniczyć jego arbitralnych decyzji. Pragmatyzm uznał prawa człowieka za prawa stanowione, a nie naturalne. Stąd był już tylko jeden mały krok, by przyjąć, że stanowienie prawa może się także dokonywać siłą. Od pragmatyzmu do marksistowskiego rozumienia prawa jako woli klasy panu- jącej niedaleko, a konsekwencje - tak samo zabójcze. Pragmatyzm może jednak działać podobnie i w demokracji, kiedy racja staje się prostą funkcją wyniku głosowania. Istnieje oczywiście ogromna masa problemów społecznych, które dadzą się rozwiązywać na tej drodze, ale przyjęcie, iż jest to droga jedyna, stanowi obecnie jedno z największych zagrożeń dla samej demokracji. Czołowi pragmatycy występowali jednak w XX wieku w państwach totalitarnych. Weźmy na przykład Nicolae Ceau§escu. Kiedy mu powiedziano, że jego pomysł rejes- tracji wszystkich maszyn do pisania i przechowywania próbek pisma w Securitate nie jest zgodny z konstytucją, bardzo się zdenerwował: „T-to Konstytucja n-nas s- -stworzyła, czy m-my Konstytucję? - zapytał - M-rny s- -stworzyliśmy Konstytucję. I m-my j-ją zmienimy, jeśli b- -będzie l-trzeba"26. Elementy pragmatyzmu rewolucyjnego dostrzec można także w rozumowaniu Mao Tse-tunga, który podczas narady partii komunistycznych w Moskwie w 1957 r. spekulował: „Czy można stwierdzić, jaką liczbę ofiar pociągnie za sobą przyszła wojna? (...) Oczywiście myślę, że w całym świecie będą także cierpienia, kiedy zginie połowa ludzkości, a możliwe, że więcej niż połowa. Sprzeczałem się w tej sprawie z Nehru. Jest on w bardziej pesymistycznym nastroju niż ja. Powiedziałem mu: jeśli połowa ludzkości zostanie znisz- czona, to pozostanie jeszcze druga połowa, ale imperializm zostanie całkowicie zniszczony i w całym świecie będzie tylko socjalizm. Za pół wieku lub za wiek liczba ludności ponownie wzrośnie, nawet więcej niż o połowę"27. 23 WUliam James, Pragmatyzm, Warszawa. 1957, s. 108-123. Oryginalne wydanie: 1907 r. 24 John Dewey, Authority and Social Change (w:) Authorlty and the Individual, Harvard University Press, Cambridge 1937, s. 183-184. 25 Bertrand Russell, A History of Western Philosophy. New York 1945, s. 827-828. 26 łon Pacepa, Czerwone horyzonty, przeł. Małgorzata Fabianowska, .Litera", Warszawa 1990, s. 137. 27 Wystąpienie Mao Tse-tunga na konferencji partii komunistycznych w Moskwie w listopadzie 1957 r. (w:) Mao Tse-tung. Izbrannyje proizwiediennija, Peking 1977, t. V, s. 625-628. I. Kto wie? Pragmatycy naszego życia codziennego bardzo często nawiązują do fatalnych doświadczeń czasów, gdy próbowano ludzi umoralniać - tu pojawiają się „mroki średniowiecza" -lub gdy, znacznie później, starano się stworzyć „nowego człowieka". Mądrość obiegowa, jaką wypowiadają przy okazji, wydawać się może trudna do podważenia. Skoro świata nie udało się poprawić, należy go zaakceptować. Tak na przykład argumentuje Jacek Żakowski, który nie widzi powodu, by przeciwstawiać się bezeceństwom Lany Flynta, gdyż zło „jest nieusuwalne"28. Oczywiście, że walka ze złem to czynność bardzo trudna i ryzykowna. Mówiąc o tym Chrystus uspokajająco nauczał: „pozwólcie obu rosnąć aż do żniwa"29. Niemniej między ostrożnością w pieleniu - aby nie wyrwać i dobrych roślin - a pielęgnacją chwastów jest różnica. Umiłowanie prawdy nie wymaga godzenia się na zło. Zbyt daleko idący pragmatyzm wiedzie ku zapomnieniu o różnicy między dobrem i złem, a nawet ku jej zakwestionowaniu. Pragmatyk doskonały eliminuje bowiem kryterium dobra i zła, a na jego miejscu umieszcza kryterium użyteczności, na przykład w celu zdobycia władzy, korzyści materialnej lub przyjemności. Szczyty pragmatyzmu osiągnął swego czasu szef KGB Aleksander Szelepin, który twórczo rozwinął teorię przez uznanie, że prawdą jest dla komunistów to, co zostało ugruntowane w świadomości ludzi przez ich własną propagandę. Pragmatyczny wywód Szelepina wart jest zacytowania w całości. W notatce do Nikity Chruszczowa z marca 1959 r. tak tłumaczył on swemu szefowi istotę sprawy katyńskiej: W Komitecie Bezpieczeństwa Państwowego przy Radzie Ministrów ZSRR od 1940 roku przechowywane są akta ewidencyjne i inne materiały dotyczące rozstrzelania w tymże roku jeńców 28 Słowo-tok. Z Jackiem Żakowskim rozmawia Robert Krasowski, „Życie", 9/101 1999 r. 28 Mt 13. 30. l internowanych oficerów, żandarmów, policjantów, osadników, obszarników itp. osób z byłej burżuazyjnej Polski. W sumie na podstawie decyzji specjalnej trójki NKWD ZSRR rozstrzelano 21 857 osób (...). Cała operacja likwidacji wymienionych osób przeprowadzona została na podstawie decyzji KC KPZR z 5 marca 1940 roku (...). Z punktu widzenia Organów Sowieckich wszystkie te akta nie przedstawiają ani operacyjnej, ani historycznej wartości. Wątpliwe jest, by mogły one przedstawiać rzeczywistą wartość dla naszych polskich przyjaciół. Przeciwnie nawet, jakakolwiek nieprzewidziana niedyskrecja może doprowadzić do zdekonspi- rowania przeprowadzonej operacji, ze wszystkimi niepożądanymi dla naszego państwa następstwami. Tym bardziej, że w stosunku do rozstrzelanych w Lesie Katyńskim funkcjonuje wersja oficjalna, potwierdzona przeprowadzonym z inicjatywy Organów Władzy Sowieckiej w 1944 roku śledztwem Komisji nazywającej się „Komisja Specjalna powołana do ustalenia i zbadania okoliczności rozstrzelania w Lesie Katyńskim przez niemiecko-faszystowskich okupantów jeńców wojennych-Polaków oficerów". Zgodnie z konkluzjami tej komisji, wszyscy zlikwidowani tam Polacy uznani zostali za zlikwidowanych przez niemieckich okupantów. Materiały śledztwa były w tym czasie szeroko komentowane w prasie sowieckiej i zagranicznej. Konkluzje komisji trwale zapadły w świadomość między-'narodowej społeczności. W związku z tym wydaje się celowe zniszczenie wszystkich akt ewidencyjnych dotyczących osób rozstrzelanych w 1940 roku w ramach wyżej wymienionej operacji"30. Głównym kryterium prawdy jest przydatność - kto to mówił i co z tego wynikło? 0 Notatka szefa KBG ZSRR A. Szelepina dla N. Chruszczowa z 9 marca 1959 r. (w:) Dokumenty ludobójstwa, ISP PAN. Warszawa 1992, s. 43-45. I. Kto wie? Tradycja a postęp Jednym z ulubionych zajęć niektórych dziennikarzy jest przypisywanie komuś poglądów, których on nigdy nie głosił, lub przedstawianie ich w kompletnie zniekształconej postaci. Bardzo mnie kiedyś zdziwiło, skąd przyszło do głowy publi- cyście „Polityki", że tradycja jest dla mnie ważniejsza niż postęp31. Złapał mnie w słowną pułapkę, którą sam wymyślił. Faktem jest, że w Polsce, podobnie do wielu krajów zachodnich, nadal funkcjonuje mityczne rozróżnienie tradycji i postępu (nazywanego obecnie częściej „nowoczesnością"), przy czym „tradycja" jest odczuwana jako coś złego, a „nowoczesność" jako zaleta. Natomiast cóż to jest „nowoczesność" i co to jest „tradycja"? Jeszcze niedawno za „postępowe" lub „nowoczesne" uważano mity o możliwości zbudowania raju na ziemi i to pod przymusem. Ku zgorszeniu wielu socjalistów nazywano to „socjalizmem", a wątpiących oskarżano o hołdowanie nie tyle „tradycji", co wręcz „reakcji" i traktowano bardzo brzydko. „Reakcyjne" było więc, na przykład, upieranie się przez chrześcijan przy autonomii osoby ludzkiej wobec „obiektywnych praw rozwoju". „Postępowe" lub „nowoczesne" było natomiast uznawanie historycznego determinizmu i materializmu. Upowszechnienie XIX-wiecznej idei postępu, praw his- torycznych oraz dumy z osiągnięć nauki spowodowało, że powstała rozdwojona świadomość. Z jednej strony wyś- miewano teleologizm religijny, z drugiej zaś wierząc w postęp ulegano złudzeniu celowości świata. Z jednej strony odarto człowieka ze szczególnej godności, w jaką ubrał go judaizm i chrześcijaństwo, ponieważ całkowicie uzależniono go od działania nadrzędnych praw życia przyrodniczego i spo- łecznego. Wiara w postęp zastąpiła wiarę w życie poza- 31 .Polityka", 6 IV 1996 r., s. 73. drugiej stnony, „postępowi" humaniści wmawiali u człowiekowi, że nadal „brzmi dumnie". XX wiek Ipokazał dowodniie, czym stał się człowiek pozbawiony autoH(Omri woli i wrocdzonej godności, a także zniewolony przez mjt „postępu" i .„nauki". C:zasy się zmieniły i dziś często ci sami ludzie głoszą, że »now°>czesna" jest wolność, ale rozumieją ją raczej jako ność"' lub „permisywną kornukopię". Ten zabawny zastosował Zbiigniew Brzeziński do określenia popularnego (obecnie przekonania, że wszystko jest osiągalne i dozwolone oraz że Avoilność jest celem samym w sobie, że nie ma Ptotnzebty rozróżniania dobra i zła oraz że wystarczy „morajność procedurialna", w której ważna jest zgodność lub Hiiezigodność dzilałania z literą prawa32. Wspólnym mianoYwnikiem dawnej i obecnej „nowoczesności" jest jedynie matex-:laiizm. "^owoezesność" jpolega dziś bardzo często na braku jgj miedzy dą&eniem do szczęścia, a właściwie przy-i, oraz gotowością do ponoszenia odpowiedzialności za sw>Oje czyny. Cłiairakt ery stycznym przykładem tej tendencji jest przypadek niejakiej Candace Brown z Seattle, która l będąc: w ciąży uipijała się burbonem, po czym urodziwszy ^zniekształcone dziecko zaskarżyła do sądu firmę pro- dukujjąCą trunek, że nie ostrzega konsumentów przed potencąjalnymi skutkami picia33. „Nowoczesna" cywilizacja wpadki w błędne koło. Coraz więcej czasu i energii pochłania mająca na celu zdobycie środków na kon-ję, która nie p>rzyczynią się do rozwoju osobowego, a odby|rwai Sj,ę często kcosztem podstawowych wartości, takich jak pr?aw,o (jo życia lub bezpieczeństwo osobiste. Czy to jest T) Zbl6n'e;w Brzeziński, Beztad. przei. Krzysztof Murawskl, Warszawa, b.r.w.. s. 64-72. Charless KirauUhammer, P>ayimg for Folly, „Washington Post", 28 IV 1989 r. I. Kto wie? 1. Kto wie? A „tradycja"? Zbyt gorliwych obrońców tego słowa warto zapytać, czy nie żałują tradycji „prawa pierwszej nocy", spławiania czarownic, traktowania jeńców jak niewolników, spalania wdów w Indiach, deformowania stóp dziewczynkom w Chinach, „obrzezywania" ich w Afryce, rodowej vendetty, czy też tradycji nakazującej gospodarzowi dzielić się z gościem wszystkim, co ma najdroższego, na przykład żoną. Czy warto bronić niedawnej tradycji przymusowych pochodów pierwszomajowych? Dawniejszej tradycji nakłaniania dzieci do zawierania małżeństw według woli rodziców? Lub jeszcze dawniejszej tradycji, w myśl której dzieci stanowiły w ogóle własność rodziców? Czy różne tradycje są równowartościowe? Jeśli tak, to czemu wzdragać się przed ofiarami z ludzi? Że to nie nasza tradycja? No to co? Przecież w dobie globalizacji winniśmy czerpać z różnych doświadczeń kulturowych. Całe to rozróżnienie „postęp" i „tradycja" nie ma większego sensu, zwłaszcza dla historyka, które wie, że w dziejach było wiele rzeczy nowych i starych, ale nie zawsze rzeczy nowe były dobre, a dobre nie były nowe. I na odwrót, świat się zmienia i każdy z nas powinien wybierać to co dobre, a nie to co nowe lub stare. Notabene, jednym z dziwniejszych zjawisk we współ- czesnym świecie jest jednoczesna apoteoza „nowoczesności" oraz lament nad „kryzysem" współczesnej cywilizacji34. Tak jak dawniej „postęp", „nowoczesność" jest w tym ujęciu utożsamiana z realizacją raju na ziemi, szczęściem wszyst- kich ludzi i harmonią w stosunkach między nimi. Któż nie chce, żeby wszyscy byli piękni, młodzi, bogaci i szczęśliwi? Tylko, niezależnie od realności tego postulatu, co to ma wspólnego z „nowoczesnością" w dosłownym tego sensie? Jeśli zaś współczesny świat tak daleki jest od tego ideału, to czy winien jest temu „tradycjonalizm"? Czy może raczej konkretne działania konkretnych ludzi, może raczej - błędne decyzje, które podejmują, egoizm, pazerność i inne grzechy. Poczucie odpowiedzialności nie jest ani „nowoczesne", ani „tradycyjne". Taki jest ten świat - jeśli coś jest zepsute, to ktoś to musiał zepsuć. Nie da się stwierdzić, że jest zepsute dlatego, że wszyscy chcą dobrze. Człowiek bez natury Narzeka się ostatnio na „człowieka bez tożsamości". Rzeczywiście, jest on bardzo nieprzyjemny. Nie dziwiłbym się jednak jego narodzinom, skoro trudziły się nad tym usilnie ostatnie pokolenia antropologów i socjologów, minimalizując lub wręcz zacierając różnicę między człowiekiem i innymi gatunkami oraz maksymalizując różnice w obrębie gatunku ludzkiego. Zgromadzono całe biblioteki dzieł, w których z uporem godnym lepszej sprawy pozbawiano człowieka wyjątkowej natury gatunkowej. W konsekwencji duża część dzisiejszych „humanistów" za swój przyjmuje prosty osąd wyrażony przez Maurice'a Merleau-Ponty'ego, iż „naturą człowieka jest nie mieć natury"35. Świadomość wagi błędu poglądu o braku natury ludzkiej jest przy tym odwrotnie proporcjonalna do jego znaczenia i konsekwencji. Resztki zdrowych odruchów pozostały, być może, w znanej, nieco nadpobudliwej reakcji na tezy Charlesa Darwina: „może pan pochodzi od małpy, bo ja nie". Na ogół jednak obiegowa mądrość każe nam wierzyć, iż człowiek to też tylko zwierzę, tyle że bardziej przemyślne i okrutne. 31 Takie wnioski piyną z interesującego studium Jerzego Jedlickiego Historyczny rodowód idei kryzysu cywilizacji europejskiej (w:) Janusz Reykowski, Tadeusz Bielicki (red.), Dylematy współczesnej cywilizacji a natura człowieka, Zysk i S-ka, Poznań 1997, s. 103-117. 1 Cyt. wg: Adler. Dziesięć błędów filozoficznych..., s. 139. l Nikt wykształcony nie będzie dziś kwestionował głów- nych tez teorii ewolucji Darwina, niemniej wulgaryzacja tej teorii jest nadużyciem. Mimo że możemy odczuwać pewne rozrzewnienie genetyczną bliskością małp i ludzi, zachodzi między nimi różnica, której nie da się wytłumaczyć jedynie przystosowaniem gatunków do warunków życia. To być może prawda, że szympanse czy goryle poddane specjalnemu treningowi przez Jane Goodall i Dian Fossey ujawniły pamięć, zdolność do wzruszeń i ekspresji, a także zdolność do używania narzędzi36, ale cechy te nie dorównują w żadnej mierze ludzkiej zdolności do autorefleksji oraz rozwoju funkcji umysłu i wyższych uczuć. Bez obrazy dla małp, ale stawianie ich na równi z gatunkiem ludzkim jest dziwacznym masochizmem współczesnego człowieka. Antropolodzy podkreślający zróżnicowanie kulturowe grup ludzkich zauważają, że dla ludzi wspólne jest to, że muszą jeść, pić i się rozmnażać. Wyciągają stąd wniosek, iż pod względem fizycznym nic nas nie różni od zwierząt. Wygląda na to, że jedyne, co współczesny człowiek Zachodu ma do powiedzenia na temat natury ludzkiej, to naturyzm. Nie • wiadomo tylko, dlaczego zapomina się poza tym o niezwykłym bogactwie zdolności umysłowych i uczuciowych, które oczywiście ludzie różnie wykorzystują, ale których nie dzielimy z żadnym innym gatunkiem. Akcentowanie zróżnicowania języków, wierzeń, obyczajów, struktur społecznych, norm postępowania i innych elementów kultury prowadzi często do konkluzji, że gatunek ludzki nie ma jednolitej natury. Praktycznym rezultatem tej tezy jest cały szereg nadużyć w postaci dzielenia ludzi na lepszych i gorszych ze względu na rasę, klasę, płeć i inne wyróżniki, a także w podkopywaniu fundamentu ludzkiej cywilizacji - poczucia specjalnej godności osoby ludzkiej. Nie przypad- Je Peter Slnger, O życiu i śmierci, przeł. Anna Aiichniewicz, Anna Szczęsna, PIW, Warszawa 1994, s. 191-192. kiem zresztą doktryny, które najbardziej drastycznie uzależniały wartość człowieka od rasy czy klasy - nazizm i komunizm - czerpały obficie z materializmu antropologicznego, prowadząc do najdalej posuniętego „zezwierzęcenia" człowieka w praktyce. Potwierdziło się ostrzeżenie Johna H. Hallowella, że „jeśli ludzie będą dość długo twierdzić, iż nie różnią się zasadniczo od zwierząt, to nie będą mogli się nawet uskarżać, iż traktowani są jak zwierzęta"37. Tymczasem dowody, które się przytacza na brak natury ludzkiej, świadczą o czymś wręcz przeciwnym. Różnice kulturowe oczywiście istnieją, ale nie świadczą one wcale o niejednorodności gatunku ludzkiego, tylko, przeciwnie, właśnie o jego naturze i odrębności od świata zwierzęcego. Które bowiem zwierzęta potrafią rozwinąć abstrakcyjne pojęcia i formy językowe, wierzenia i normy moralne, obyczaj i samoświadomość? Przecież „potencjalność" człowieka, zdolnego do wykształcenia tego wszystkiego, najwyraźniej stanowi o jego naturze! „Żadne zwierzę - stwierdza Mortimer Adler - nie jest własnym tworem w wyżej wskazanym sensie"38. Równie szkodliwe efekty wywołały próby pozbawiania człowieka społecznej cechy jego natury. W starożytności i średniowieczu różne szczeble organizacji społecznej, od rodziny przez plemię aż do państwa uznawane były za zjawiska naturalne. Dopiero Thomas Hobbes i Jean Jacąues Rousseau zakorzenili współczesne mniemanie, że „naturalny stan" człowieka polega na egoizmie i anarchii, a organizacja społeczna jest wynikiem umowy między ludźmi. Teoria „umowy społecznej" utorowała drogę społeczeństwu obywatelskiemu, ale zabiła w ludziach poczucie naturalności związków między nimi. Kontrakt stał się podstawą nie tylko życia społecznego i gospodarczego, ale także rodzinnego. " John H. Hallowell, Moralne podstawy demokracji, przel. J. Marcinkowskl, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1993, s. 79. "Adler, Dziesięć blędów filozoficznych..., s. 145. I. Kto wie? Kontraktowość stosunków międzyludzkich tylko pozornie porządkuje życie społeczne, podobnie jak „planowość" pozornie porządkowała gospodarkę nakazowo-rozdzielczą. Jednocześnie bowiem kontraktowość zagłusza spontaniczny odruch empatii, wychodzenia człowieka naprzeciw drugiemu człowiekowi, które to cechy, obok egoizmu, także znajdują się w naturze ludzkiej. Jest faktem stwierdzonym przez psychologów, że gdy noworodek usłyszy płacz innego dziecka, sam zaczyna płakać. Na tej podstawie Martin Hoffman z New York University twierdzi, że jest to pierwszy wyraz ludzkiej empatii39. Być może. Kto wie? Korpuskularno-falowa teoria wolności Częstotliwość używania słowa „wolność" wywołała ostatnio taką wrzawę, że już nie bardzo można zrozumieć, co kto przez nie rozumie. Słowo to stało się fetyszem, a pytanie o jego znaczenie, a zwłaszcza jego granice, grozi intelektualną śmiercią lub kalectwem. Mówi się o wolności jako swobodzie wyboru zachowań czy kryteriów tego wyboru, jako dowolności poglądów i ocen lub jako najwyższym celu ludzkich dążeń. Niedawno, broniąc wolności nastolatków do wałęsania się po nocy, Zbigniew Bujak stwierdził patetycznie, że nie uważa swego życia „za cenne aż tak, by dla jego ochrony ograniczać wolność innych"40. W programie „Tok Szok" Zygmunt Kałużyński utożsamił nawet wolność z brudem41. Argumentacja, która za tym stała, wydać się może dziwna nawet średnio rozwiniętemu dziecku, ale została przedstawiona milionowej publiczności telewizyjnej, więc widocznie redaktorzy audycji uznali ją za ważną. '" „Charaktery", 1999, nr 2, s. 4. "'Zbigniew Bujak, Mafolat albo demokracja, „Życie", 13 V 1998 r. " Program Tok Szok Jacka Żakowskiego i Piotra Najsztuba z 17 II 1999 r. Zaryzykujmy jednak próbę uporządkowania debaty o wolności dla dorosłych lub dla bardziej rozgarniętej młodzieży. Przede wszystkim należy odróżnić akty rozumu od działań. Wnioski rozumowe są, zdaniem Mortimera J. Adlera, albo dyktowane koniecznością, albo są arbitralne42. Konieczność aktu intelektualnego wynika z istoty poznania. Rozum formułuje bowiem wnioski oparte na doświadczeniu, wiedzy i logice, a wtedy przestaje być wolny. Obserwując spadający kamień i znając prawo grawitacji, nie jesteśmy już wolni, aby twierdzić, że unosi się on do góry. Nie mając tak jasnych przesłanek dochodzimy często do wniosków bardziej arbitralnych. Zdrowy rozsądek nakazuje jednak stałą troskę o rozróżnianie tych dwóch sytuacji. Twierdzenie, że w Egipcie są piramidy, jest przecież zdecydowanie bardziej konieczne niż hipoteza, że zbudowali je przybysze z kosmosu. Działania mają inny charakter. Niektóre rnogą być dyk- towane swoistą koniecznością, inne są wyniikiem wolnego wyboru. Różnica między nimi dotyczy też stopnia ogólności. Dążenie do szeroko rozumianego szczęścia może być uznane za konieczne kryterium aktu woli, natomiast sposób, w jaki cel ten chcemy osiągnąć, jest jednak przedmiotem wyboru. Najwięcej nieporozumień zrodził determinizm, który uznał, iż przeciwieństwem konieczności jest przypadek. W tej sytuacji znikł niemal całkowicie wybór i wolnai wola jako jego podstawa. Człowiek został postawiony wobec alternatywy: jego działania są albo konieczne, albo przypadkowe. Trudno nie zauważyć konsekwencji tej alternatywy. Jeśli bowiem nasze działania są konieczne, to nie ponosimy za nie odpowiedzialności. Jeśli zaś są przypadkowe, nasza odpo- wiedzialność nie jest ani trochę większa. Przeciwstawienie przypadku i konieczności eliminuje więc w ogóle wolną, wolę, a więc warunek odpowiedzialności - winy lub zasługi. "Adler, Dziesięć błędów filozoficznych..., s. 134-136. Przypadek nie jest jednak przeciwieństwem konieczności, lecz jej „drugą twarzą". Każde wydarzenie można bowiem oceniać z jednej strony jako konieczne, z drugiej zaś - jako przypadkowe. Wydaje się, że jest to głównie kwestia czasu. Przed faktem można oczekiwać przypadkowości zdarzeń, po fakcie wydają się nam one konieczne. Przeciwieństwem konieczności nie jest jednak przy- padek. Jest nią wolność. I o ile zarówno konieczność, jak i przypadek wyłączają odpowiedzialność, o tyle wolność rozumiana jako akt woli - przeciwnie. Ceną prawdziwej wolności człowieka czyli wyboru jest odpowiedzialność. Cenę źle rozumianej wolności jako wyzwolenia od konieczności lub przypadku płaci często nie tylko delikwent, ale i jego otoczenie. Wolność to nie stan zadowolenia, do którego każdy ma prawo, to nie zamknięta całość, którą można zdobyć i której można bronić. Wolność to raczej środowisko podejmowania decyzji, środowisko, w którym także rozchodzą się fale wywołane wyborem. Radykalne feministki twierdzące, że płód stanowi część ciała kobiety, wylansowały oszukańcze hasło „Pro Choice", jakby zakaz aborcji oznaczał ograniczenie wyboru kobiety. Wspomniany odłam feministek twierdzi, że wszystko, co dzieje się z kobietą, powinno wynikać z jej decyzji i być pod jej kontrolą43. Jest to właściwie hasło słuszne, choć zasada ta winna dotyczyć wszystkich ludzi, a nie tylko kobiet, jeżeli jest ona w ogóle możliwa do zrealizowania. Tymczasem wolność wyboru zachowania seksualnego jest oczywista, dopóki nie powstanie życie. Wówczas wybór zmienia całkowicie swój charakter. Istnieje nadal, ale między niewygodą a śmiercią. Jeden wybór zmienia okoliczności, a nawet treść kolejnego wyboru. Czasem w sposób ostateczny. Samobójca, który się rozmyślił w połowie drogi z wieży Eiffla na dół, nie skorzysta już z wolnego wyboru. Wolność jest więc wolnością wyboru. Wybór ma naturę jednostkową, gdyż dotyczy pojedynczej sytuacji, ale prowadzi także do konsekwencji, które określają warunki i sens następnych wyborów. Wolność ma więc charakter kor- puskularny, ale i falowy. Poza dobrem i złem Obiegowa mądrość głosi obecnie, że dobro i zło są względne, a jej rzecznicy potrafią ostatecznie stwierdzić, że ani jednego, ani drugiego w ogóle nie ma. Symboliczny jest tu tytuł artykułu byłego marksisty Stefana Opary, który powtórzył formułę Friedricha Nietzschego - Poza dobrem i złem". Wydaje się, że wedle zwolenników owego wyniosłego dystansu wobec wartości, w tajemniczej sferze „poza dobrem i złem" poruszają się mędrcy. Historia uczy jednak, że działali stamtąd najwięksi zbrodniarze. Czyż dobra i zła nie ignorował Stalin, który - zapytany, czy wie, co to wdzięczność wyjął fajkę z ust i odrzekł: „A jakże, oczywiście, że wiem, doskonale wiem, to taka psia choroba"45. Oczywiście daleki byłbym od pociągania do odpowiedzialności za cudze zbrodnie każdego, kto neguje istnienie dobra i zła. Niemniej osobiście czuję pewną obawę przed takimi ludźmi. Co też im może strzelić do głowy? Wielu z obecnych piewców indyferentyzmu moralnego, stawiających się „poza dobrem i złem", jeszcze niedawno formułowało wszystkie niemal sądy przy pomocy zdań pozornie normatywnych typu „należy dążyć do", „właściwe poglądy" czy „słuszna postawa moralna-polityczna". Co sprawiło, że porzucili ów perswazyjno-nakazowy styl mora- lizowania? Może się po prostu zmęczyli, a może był on grun- IX 1994 r., s. 18. "Michael Eiliott, Christopher Dickey, Body " Stefan Opara. Poza dobrem i ziem, .Dziś", 1994, nr 12, s. 47-48. K Borys Bażanow, Bytem sekretarzem Stalina, „Krytyka", 1985. s. 65-66. I. Kto wie? townie fałszywy, skoro marksizm nie mógł wypracować żadnych stałych norm moralnych? Na teren „poza dobrem i złem" wepchnął zresztą współczesnego człowieka nie tylko marksizm. Równie skutecznie czynił to spokojny, „kultu- ralny" pozytywizm, który potraktował wszystkie sądy wartościujące jako wyraz subiektywnych preferencji uwa- runkowanych społecznie. Powołując się na metodę naukową stwierdził on, iż nie ma obiektywnego porządku moralnego4li. Zniszczywszy obiektywne podstawy etyki, zwolennicy „pozytywizmu moralnego" usiłują jednak budować „etykę niezależną" w oparciu o indywidualne sumienie. Problem w tym, że różni ludzie mają różną wrażliwość moralną. Słynny imperatyw kategoryczny Immanuela Kanta, a więc zalecenie, by postępować wedle takiej zasady, jaką chcielibyśmy uznać za prawo powszechne, może w praktyce napotkać na ogromne przeszkody. W kampanii przed wyborami samorządowymi w 1998 r. SLD wykorzystał piosenkę Budki Suflera Takie tango, nawet nie informując o tym autorów. Autor piosenki zapowiedział skierowanie sprawy do sądu. Natomiast rzecznik SLD Andrzej Urbańczyk powiedział, że wydaje mu się, iż piosenka jest własnością społeczną, a nie tylko jej autora47. Nie wiem, czy pan Urbańczyk wytworzył jakiś produkt intelektualny, więc może nie zdaje sobie sprawy z tego, że istnieją prawa autorskie. Może sądzi, że ściganie piratów nagraniowych to kapitalistyczny przesąd? A może uważa, że wszystko jest wspólne? Ciekawe, czy tak samo traktuje swoje własne dobra? Jeśliby etykę budować na indywidualnym sumieniu, to dlaczego nie wysłuchać Antoniego Skulbaszewskiego, byłego szefa Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego, odpowiedzialnego za liczne zbrodnie sądowe okresu stali- "Hallowell, Moralne podstawy demokracji... 8 74-75 Wyborcze tango SLD, „Życie", 5 X 1998 r. nowskiego, który upiera się, że nie stosował przemocy wobec aresztowanych48. A może przyjąć za dobrą monetę twierdzenie sędziego Krzysztofa Zieniuka, że „kocha lud i porządek", choć w urągający praworządności sposób prowadził w 1985 r. rozprawę przeciw Władysławowi Frasyniukowi, Adamowi Michnikowi i Bogdanowi Lisowi49. A może podstawą etyki niezależnej uczynić sumienie owego wysokiego rangą ubeka, który sugerował redaktorowi „Gazety Wyborczej", że właściwie między katem i ofiarą nie ma różnicy?50 Relatywizm moralny to być może najgroźniejsza z chorób współczesności. Wyraża go jedna z obiegowych „prawd" wiary współczesnego Polaka, że „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia". Podpiera się ją sloganem o zmienności norm moralnych. Tymczasem, jak słusznie zauważa Allan Bloom, „fakt, że w różnych miejscach i czasach istniały różne poglądy na temat dobra i zła, wcale nie dowodzi, że żaden z tych poglądów nie jest prawdziwy bądź prawdziwszy od innych"51. Czy rzeczywiście nie ma żadnego pola dyskusji między osobami, które twierdzą, że wartości obiektywne istnieją, oraz tymi, którzy sprowadzają wartościowanie moralne do subiektywnych uczuć lub mniemań? Chyba nie jest aż tak źle, pod warunkiem, że celem takiej dyskusji ma być ustalenie jakiegoś stanowiska, a nie pokonanie przeciwnika. Faktem jest, że wszystko, czego człowiek pragnie, wydaje mu się dobre. Problem w tym, że owo „wszystko" nie występuje jako bezkształtna masa celów, które dadzą się ze sobą pogodzić, ale jako pewnego rodzaju hierarchia celów lub dóbr, które w pewnej mierze się wykluczają. Jak głosi znane przysłowie angielskie, „nie można zjeść ciastka i go mieć". "Niewinność stalinowca, „Życie", 17 XII 1998 r. 4" Jerzy Morawski, Sędziowie na rozkaz, „Życie", 15 X 1996 r. "'" Paweł Smoleński, / ty zostaniesz konfidentem, „Gazeta Wyborcza", 14/15X1 1998 r. 5P Allan Bloom, Umysi zamknięty..., s. 45. Sami postrzegamy często pewne dobra jako ważniejsze a Inne za mniej ważne. Powstaje pytanie: czy kryteria wyboru owych dóbr są przypadkowe lub dowolne? Mieszkańcy sfery „poza dobrem i złem" ochoczo przy takną, powołując się na to, iż o zgodności lub prawdzie można mówić jedynie, i to nie zawsze, w przypadku sądów opisowych, a więc odnoszących się do faktów, natomiast że sądy typu „należy" lub „powinno się", czyli sądy normatywne, nie odnoszą się do żadnej rzeczywistości i są zdaniami subiektywnymi. Ajednak to nie takie proste. Trudno przejść do porządku dziennego nad różnicą między dobrem będącym „potrzebą" i „zachcianką". Potrzebę można zdefiniować jako coś, co wynika z natury, jak jedzenie i picie, zachcianką są rzeczy niekonieczne. Istnieją też niewątpliwie dobra postrzegane subiektywnie oraz dobra ogólne. Pełna wolność czynienia wszystkiego, co się zapragnie, może się komuś wydawać pożądana, ale czy można ją uczynić zasadą ogólną? Oczy- wiście nie. Jeśli na przykład ktoś akceptuje dowolność używania broni, to musi się liczyć, że zostanie zabity. Dlaczego dobra indywidualne w rodzaju pełnej wolności jednostki muszą ustąpić dobrom ogólnym, a więc obiektywnym, takim jak na przykład zasada „nie zabijaj"? Myślę, że dlatego, iż taka jest natura tego świata. Obiektywność zasad dowodnie ukazuje historyjka o moskiewskim taksówkarzu, który z dumą powoływał się na tradycje kaukaskich dżygidów. Wiezie ów taksówkarz przybysza z Zachodu i nie zważając na czerwone światło, przejeżdża skrzyżowanie. Przerażony gość protestuje, ale słyszy w odpowiedzi dumne „nie bojsia, ja dżygid!" Sytuacja się powtarza, więc przybysz już zrezygnował z interwencji, ale nagle taksówkarz staje na zielonym świetle. „Co się dzieje?" pyta pasażer. „Trzeba uważać, bo jakiś dżygid może nas walnąć z boku". Wiara i rozum Ostatnie dwa wieki ugruntowały w świecie przekonanie, że wiara i rozum to dwie władze nie tylko odrębne, ale wręcz sprzeczne. Do niedawna jeszcze racjonaliści wmawiali lu- dziom, że tylko rozum jest władzą w pełni odpowiedzialną oraz że wyklucza wiarę. Skrajny racjonalizm, subiektywizm, marksowski ekonomizm, pragmatyzm i pozytywizm, freu- dowski seksualizm, egzystencjalizm i strukturalizm - wszystkie te prądy szukały racji ostatecznej w tym świecie i tworzyły „transcendencje zastępcze". Filozoficzny rozum coraz częściej odrzucał wiarę jako uprawniony sposób docierania do prawdy, aż doszedł do przekonania, iż nie jest w stanie do niej dotrzeć i zakwestionował sam siebie. Odrzucanie wiary przez filozofię miało długą i burzliwą historię, przy czym tezy o nieistnieniu Boga były na ogół skutkiem, a nie przyczyną sposobu życia, a także rezultatem pewnego stanu emocji, a nie myśli. Typowym przykładem takiego właśnie stosunku do Boga był Friedrich Nietzsche, który mówił: „Jestem zbyt ciekawy, zbyt uprawniony do pytania, zbyt zuchwały, bym mógł ścierpieć prostacką odpowiedź pięścią. Bóg jest prostacką odpowiedzią pięścią, niedelikatnością względem nas myślicieli - w gruncie rzeczy nawet tylko prostackim zakazem pięścią: nie wolno wam myśleć"52. Podobnym stanem emocji był ateizm Karola Marksa. Jedenasta „teza o Feuerbachu", w której Marks stwierdził, że „jak dotąd filozofowie jedynie interpretowali świat na różne sposoby. Teraz chodzi o to, aby go zmienić"51, była istotnie przełomem w historii myśli. O Ile dotąd zastanawiano się nad istnieniem lub nieistnieniem Boga lub nad jego istotą, teraz zaczęto myśleć o tym, czy Bóg pomaga czy przeszkadza działać. Ostateczny cel działania człowiek zaczął wymyślać sam. "Fryderyk Nietzsche. Ecce homo. przel. Leopold Staff, Warszawa 1910-1911, s. 26. J Karol Marks, Tezy o Feuerbachu (w:) Karol Marks, Fryderyk Engels, Dzielą, Warszawa 1961, s. 5- 8. 1. Kto wie-? Podsumowując dzieje eliminacji Boga z filozofii, Etienne Gilson stwierdził, że nie ma ateizmu naukowego, bo „nauka nie ma kompetencji wypowiadania się o pojęciu Boga". Podkreślił absurdalność tezy Nietzschego o „śmierci Boga", gdyż można by o niej jedynie mówić, gdyby przestano myśleć o Bogu. „Dopóki ateizm nie uwolni się od Boga, dopóty śmierć Boga pozostanie jedynie wrzawą, która wciąż oczekuje swojego potwierdzenia"54. Filozofia samoograniczania celów poznania wytworzyła całą masę pozornych prawd wiary, które w sporach i kon- fliktach ideowych ulegały coraz większemu rozdrobnieniu. Rezultatem tego zamieszania stało się przekonanie, iż wszystkie opinie mają równą wartość, a przywiązanie do jednej równa się umysłowemu terrorowi. Kościół katolicki nigdy się nie pogodził z poglądem o samowystarczalności rozumu oraz z niepokojem obserwował fatalne konsekwencje jego samoubóstwienia. Pod koniec XX wieku to właśnie papież broni rozumu przed nim samym, przypominając, że jedynym dla niego ratunkiem jest uznanie wiary za konieczne uzupeł- nienie metod poznania. W encyklice Fides et ratlo Jan Paweł II zauważył, że „potrzeba znalezienia fundamentu, na którym można zbudować życie osobiste i społeczne, daje się szcze- gólnie mocno odczuć zwłaszcza wtedy, gdy człowiek prze- konuje się, jak niepełne są propozycje, które rzeczywistość doraźną i przemijającą wynoszą do rangi wartości, budząc fałszywe nadzieje na odkrycie prawdziwego sensu istnienia"55. Kluczowe miejsce w papieskiej encyklice zajmuje pojęcie prawdy. Jest ona dla Jana Pawła II właściwą odpowiedzią na pytania, które stawiali sobie ludzie od zarania dziejów i które stawia sobie każdy człowiek świadomy: Kim jestem? Skąd przychodzę i dokąd zmierzam? Dlaczego istnieje zło? Co czeka mnie po tym życiu? Czy życie ma sens? Wspólnym mianownikiem tych pytań jest potrzeba sensu. Wspólnym motywem tych pytań jest „zadziwienie" życiem, bez którego trudno mówić o pełni człowieczeństwa*. Najpełniejszym fundamentem wspierającym dążenie rozumu do prawdy pozostaje wiara. Jest zresztą rnało zauważanym paradoksem, że to racjonalizm dwudziesto- wieczny, skompromitowawszy wiarę jako wsparcie rozumu, udowodnił jednocześnie w twierdzeniu Kurta Goedla, ż;e u podłoża każdego systemu myślowego jest akt wiary w jakieś założenia57. Pytanie tylko, w jakie. Do wiary w Boga jedynego jako wsparcie rozumu w poszukiwaniu prawdy dojść można zapewne i drogą rozumową. Niemniej „wiara, która opiera się na świadectwie Boga i korzysta z nadprzy- rodzonej mocy łaski, rzeczywiście należy do innego porząd- ku niż poznanie filozoficzne"58. Rozum jest niezwykłym atrybutem człowieczeństwa. Jak powiada Jan Paweł II, Bóg stworzył człowieka „jako badacza"59. Rozum pędzi naprzód, wychodząc poza granice doświadczenia, formułując abstrakcyjne hipotezy i metody ich weryfikacji. A jednak rozum uznający się za samowystar- czalny, rozpłaszcza się o granice poznania i niesiony własną pychą traci umiejętność rozpoznawania tego, co ważne, a co nie. Współczesny rozum nadal gna do przodu, szukając po omacku, grzebie w czarnych dziurach, kwarkaich i geraacłi, ale coraz mniej zastanawia się nad tym, co to wszystko znaczy. Więcej, podejmując się destrukcji prawdy jako celu poznania, postmodernistyczni badacze języka j uż nawet nile zauważają, że podejmują swój trud także w celu ustalenia własnej prawdy o świecie, a mianowicie takiej, Że jej nie ma. 54 Etienne Gilson. Trudny ateizm, przeł. P. Murzański (w:) tegoż, Bóg i ateizm, „Znak", Kraków 1996. s. 116-125. 56 Jan Paweł II, Fides et ratto..., 6. '"' Tamże, l, 4 i 26. " Józef Życiński, Język i metoda. Znak, Kraków 1983, s. 212-215.. 58 Jan Paweł II, Fides et ratio..., 9. ""Tamże, 21. Rozum i wiara są dwoma filarami poznania prawdy, a poznanie prawdy jest przyrodzonym, porządkującym życie atrybutem człowieka. „Człowiek nie może przecież oprzeć swego życia na czymś nieokreślonym, na niepewności albo na kłamstwie, gdyż takie życie byłoby nieustannie nękane przez lęk i niepokój", pisze papież60. Jest w tym zdaniu ważny argument psychologiczny. Oczywiście, że człowiek może oprzeć swe życie na czymś nieokreślonym, ale cóż to za życie? Człowiek współczesny, często wykształcony i pewien swoich racji, coraz częściej protestuje przeciw pojęciu prawdy i zatyka uszy przed nasuwającymi się stale podstawowymi pytaniami egzystencjalnymi. Na pytanie o sens życia bardzo często odpowiada, że jest ono w ogóle źle postawione. Za takim stanowiskiem kryje się często nihilizm, którego przedstawiciele twierdzą, że „poszukiwanie stanowi cel sam w sobie, nie istnieje bowiem nadzieja ani możliwość osiągnięcia celu, jakim jest prawda". Według Jana Pawła II, stanowisko takie może także oznaczać „rozum instrumentalny , którego nie interesuje ostateczny cel poznania, ale mniej lub bardziej przyziemna korzyść lub subiektywne samozadowolenie61. Pycha rozumu nie jest tylko przywarą człowieka współ- czesnego. „Drzewo poznania dobra i zła" to przecież biblijny symbol wiary jako koniecznego uzupełnienia ludzkiego poz- nania, a upadek Adama i Ewy to pierwszy przypadek ułudy samowystarczalności ludzkiego rozumu. Upadki takie pow- tarza się i dziś, także na uniwersytetach i sympozjach nau- kowych, gdzie w imię wolności zaprzecza się zasadności pytań o prawdę i sens świata. Fałszywie rozumiana wolność marginalizuje poszukiwania prawdy i dewaluuje jej jakość. „W niedzielne poranki - pisze Allan Bloom - ludzie wykształ- ceni wysłuchiwali niegdyś tyrad na temat śmierci i wieczności, co zmuszało ich do odrobiny refleksji. Niebezpieczeństwo to nie grozi w zmaganiach z niedzielnym wydaniem »New York Timesa«"fi2. Przekonanie o wystarczalności rozumu jest zresztą złudą. Podejmując większość decyzji, każdy z nas opiera się bowiem nie na pewnej wiedzy rozumowej o przedmiocie, lecz najczęściej na wierze, że jest tak a nie inaczej. Przechodząc przez jezdnię, wierzymy, że wzrok nas nie myli i że zapaliło się zielone światło. Wybierając się po raz pierwszy do Ameryki, wierzymy, że ona tam jest oraz że świadectwa, które o tym mówią, nie kłamią. „Któż byłby w stanie poddać krytycznej ocenie niezliczone wyniki badań naukowych, na których opiera się współczesne życie?" - pyta Jan Paweł II i konkluduje: „Człowiek, istota szukająca prawdy, jest więc także tym, którego życie opiera się na wierze"63. Rozum i wiara są sobie nawzajem potrzebne, ba, niezbędne. „Rozum - pisze papież - pozbawiony wsparcia ze strony Objawienia, podążał bocznymi drogami, na których istniało ryzyko zagubienia jego ostatecznego celu. Wiara, pozbawiona oparcia w rozumie, skupiła się bardziej na uczuciach i przeżyciach, co stwarza zagrożenie, że przestanie być propozycją uniwersalną. Złudne jest mniemanie, że wiara może silniej oddziaływać na słaby rozum; przeciwnie, jest wówczas narażona na poważne niebezpieczeństwo, może bowiem być sprowadzona do poziomu mitu lub przesądu. Analogicznie, gdy rozum nie ma do czynienia z dojrzałą wiarą, brakuje mu bodźca, który kazałby skupić uwagę na specyfice i głębi bytu"64. Współczesny relatywizm ma aspekt historyczny, gdy mówi o zmienności prawdy w czasie. Ma także aspekt przestrzenny, kiedy odnosi się do kulturowych uwarun- Ułan Bloom. Umysł zamknięty..., s. 276. Jan Paweł II, Fides et rafio..., 31. Tamże, 48. " Tamże. 28. 1 Tamże, 46. kowań prawdy. Stosunek kultury do prawdy jest nader skomplikowany. „Ewangelia głoszona w różnych kulturach domaga się wiary od tych, którzy ją przyjmują, ale nie przeszkadza im zachować własnej tożsamości kulturowej", powiada papież. Granicę wiary i tożsamości kulturowej definiuje przy tym tak: „określona kultura nigdy nie może stać się kryterium oceny, a tym bardziej ostatecznym kry- terium prawdy w odniesieniu do Objawienia Bożego"65. Kościół nie głosi prymatu żadnej konkretnej drogi rozumu - filozofii, ale wskazuje na niebezpieczeństwa niektórych tez filozoficznych. Za najważniejsze zagrożenia dla współczesnej filozofii uważa papież eklektyzm, historyzm, scjentyzm, pragmatyzm i nihilizm. Eklektyzm jest zagrożeniem przez to, że zestawia dowolnie lub przypadkowo wybrane elementy rozumowania różnych szkół i wyciąga z nich niespójne wnioski. O histo- ryzmie pisze Jan Paweł II tak: „Aby zrozumieć poprawnie jakąś doktrynę powstałą w przeszłości, trzeba ją osadzić we właściwym kontekście historycznym i kulturowym. Natomiast zasadniczą cechą historyzmu jest to, że uznaje on wybraną filozofię za prawdziwą, jeśli odpowiada ona wymogom danej epoki i spełnia wyznaczone jej zadanie historyczne". Scjentyzm, głoszony przez pozytywistów i neopozytywistów, sprowadza z kolei wartości do uczuć i podobnie traktuje pytania o sens życia. „Mentalność scjen ty styczna zdołała wpoić wielu ludziom pogląd, iż wszystko to, co technicznie wykonalne, staje się tym samym także dopuszczalne moralnie". Pragmatyzm doprowadził do przekonania, że o dopuszczalności lub niedopuszczalności określonego postępowania decyduje się w głosowaniu. Wreszcie nihilizm, negujący jakąkolwiek prawdę, sens i wartość, jest „zaprzeczeniem człowieczeństwa"66. Czy można zastąpić pojęcie prawdy lub Boga jakąś bardziej „rozumową" kategorią? Jak dotąd, próby takie kończyły się fiaskiem i nic nie wskazuje na ich powodzenie w przyszłości. Likwidując pojęcie prawdy ostatecznej lub Boga, rozum potrafił wytworzyć tylko całą masę małych bożków w rodzaju gospodarki, seksu, władzy, czy subiektywnego zadowolenia. Jakież jeszcze najwyższe wartości mają do zaproponowania „osobiści wrogowie Pana Boga"? Ironiczny komentarz do działalności wojującej organizacji Amerykańskich Ateistów („American Atheists") dopisała sama jej szefowa, Madalyn Murray O'Hair, która znikła nagle w sierpniu 1995 r. z sumą około 700 rys. dolarów z funduszy organizacji67. Papież ujął to bardziej oględnie: „gdy człowiekowi odbierze się prawdę, wszelkie próby wyzwolenia go stają się całkowicie nierealne, ponieważ prawda i wolność albo istnieją razem, albo też razem marnie giną"68. "Tamże, 71. "Tamże, 87-90. 67 Gilbert Wong, Did the Dertl Take Her?, „New Zealand Herald", 22 III 1997 r. ""Jan Paweł II, F/des et ratio..., 90. l II. Historia się nie kończy Wyobrażenie o dziejach Problem ogólnego sensu historii, jak słusznie zauważył Hans Georg Gadamer, niepokoi ludzkość nie tyle jako problem poznania naukowego, lecz głównie jako kwestia własnej świadomości. W zmiennych kolejach historii staramy się bardzo często odnaleźć przede wszystkim sens własnego życia. Odczuwając własną skończoność, szukamy ogólnego sensu w dziejach1. Czas osobowy jest krótki i bezwzględnie ograniczony. Biegnie w pewnej mierze niezależnie od dziejów świata w swoistym rytmie narodzin, dojrzewania ł śmierci. Dostrzegając sens życia osobowego, nie musimy aż tak bardzo dbać o sens całych dziejów. Dlatego też poszukiwanie ogólnych praw bis torii jest najczęściej problemem filozoficznym ludzi cierpiących na deficyt sensu we własnym życiu. Czy jednak sens historii zależy wyłącznie od filozofii życiowej poszczególnych ludzi? Czy uprawnione jest zdecydowane stwierdzenie Karla R. Poppera, że „historia nie ma sensu"? Według Poppera, uznanie sensu historii prowadzi wprost do zniewolenia człowieka, do postawienia alternatywy: „władaj lub poddaj się" historii. Obydwa stanowiska są istotnie niezwykle groźne. O efektach „władania historią" przekonaliśmy się w XX wieku szczególnie boleśnie. Zwłaszcza komuniści, opierający swą ideologię na marksistowskim materializmie historycznym, uzurpowali sobie rolę reprezentantów „obiektywnych praw historii". Starali się więc zawładnąć historią. Jednak i druga postawa prowadzi na manowce. Tego rodzaju historycyzm zakłada bowiem, że wystarczy włączyć się 1 Hans Georg Gadamer, Problem dziejów w najnowszej Slozotu niemieckiej, „Znak", 1975, nr 257/258. s. 1417. II. Historia się nie kończy II. Historia się nie kończy 50 w bieg dziejów, a wszystko będzie na pewno dobrze i żadna podstawowa decyzja z naszej strony nie będzie potrzebna. Jest to „próba przerzucenia odpowiedzialności z nas na historię"2. Skoro zrozumienie sensu życia jednostkowego jest, jak wiemy, czymś tak trudnym, to o ileż trudniejsze musi być wyrażenia sensu całych dziejów! Aby spróbować udzielić na to pytanie jakiejkolwiek odpowiedzi, trzeba wpierw postawić sprawę treści historii. W moim przekonaniu, historia nie jest dziejami abstrakcyjnych bytów w rodzaju „postępu", „ducha narodu", czy „sił wytwórczych", bo takie byty nie istnieją ani nie istniały realnie. To zwolennicy historycyzmu i historycznego determinizmu potrzebują istnienia bytów abstrakcyjnych3. Historia to przede wszystkim dzieje ludzi. Ludwig von Bertalanfly stwierdził: „fenomen historii (...) odnosi się tylko do człowieka"4. Oczywiście, interesujące są także losy świata materialnego przed pojawieniem się człowieka, ale nie da się ukryć, że dla nas mają one mniejsze znaczenie. Nawet jeśli stwierdzamy w postępowaniu ludzi pewne wzorce lub mechanizmy, które dadzą się uogólnić, jest ich taka mnogość, że byłoby arogancją układać z nich uproszczone „ogólne prawa historyczne". Uzurpując sobie nieograniczone możliwości, nauka XX wieku skompromitowała się jako „opium dla intelektualistów"5, toteż dziś mało kto trwa w uporze jednoznacznego „wyjaśnienia historii", także w rozumieniu religijnym. Rozmaite pojęcia abstrakcyjne przyjąć można co naj- wyżej konwencjonalnie, tak jak „typy idealne" Maxa Webera, nie mające ścisłych desygnatów w naturze. '' Karl R Popper, Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie, prze}. Tadeusz Korczyc. Biblioteka Kwartalnika Politycznego „Krytyka". Warszawa 1987, t. II, s. 204-210. ' Karl R Popper. Nędza historycyzmu, Biblioteka Kwartalnika Politycznego .Krytyka" i „Krąg", Warszawa 1989, s. 23 nn; Witold Kula, Problemy i metody historii gospodarczej. Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1983, s. 3. 4 Ludwig von Bertalanfly, Ogólna teoria systemów. Warszawa, 1984, s. 235. Podobnego zdania był Marc Bloch, Pochwała historii. Warszawa 1959, s. 179. 5 Raymond Aron. The Opium of the Intellectuals, Secker & Warburg, London 1957. Por. też: Józef Życinski, Język i metoda. Znak, Kraków 1982, s. 6. Czy oznacza to jednak, że historia nie ma sensu? Nie, tego również nie możemy stwierdzić. Być może trafną metaforą posłużył się Herbert Butterfleld, mówiąc, że „historia przypomina symfonię Beethovena: sensu jej nie znamy aż do końca, a całość jest tylko przygotowaniem do piękna zawartego w ostatnim akordzie"6. Znacznie wcześniej podobną myśl sformułował starotestamentowy Kohelet: „Przyjrzałem się pracy, jaką Bóg obarczył ludzi, by się nią trudzili. Uczynił wszystko pięknie w swoim czasie, dał im nawet wyobrażenie o dziejach świata, tak jednak, że nie pojmie człowiek dzieł, jakich Bóg dokonuje od początku aż do końca"7. Mity historyczne W tradycyjnym słowniku „mit" oznaczał legendarną opo- wieść o pochodzeniu świata, bogów, ludzi lub narodów. Takie było znaczenie legendy o wyłanianiu się świata z Chaosu, mitu o porwaniu Europy, opowieści o Eneaszu czy Piaście. W słowniku dzisiejszym używa się tego określenia najczęściej w sensie dalszym od niesprawdzalnej legendy, a bliższym uproszczonemu przekonaniu uogólniającemu doświadczenie życiowe oraz przyjmowanemu powszechnie dla wyjaśnienia lub uzasadniania zachowań. Niektóre z tak rozumianych mitów wrosły trwale w wyobraźnię ludzi różnych zbiorowości, stając się jej elementem, inne - są przejściowymi modami. Mity historyczne mają naturę niejasną. Trudno czasem rozróżnić, co jest „mitem" przejściowym, modnym powiedzon- kiem, a co częścią tradycji społecznej lub „charakteru naro- dowego", które mity są wynikiem głębokiej potrzeby duchowej jakiejś społeczności, a które rezultatem potrzeby politycznej, " Cyt. wg: Stefan Świeżawstó, Odpowiedź na ankietę „Czy dzieje mają sens?". .Znak". 1975, nr 257/258, s. 1429. 'Kohelet 3, 10-11. H- Historia się nie kończy II. Historia się nie kończy 53 skłaniającej do manipulowania faktami. Gdzie kończy się uprawniona ocena wydarzeń i postaci historycznych, a gdzie zaczyna się mit? To pytania, które nie straciły na aktualności, mimo że najlepsze środowisko rozwoju współczesnych mitów totalitaryzm - odchodzi w przeszłość. Jest tak dlatego, że poko- lenia wyrosłe w totalitaryzmie mają specyficzną łatwość do ule- gania fałszywym lub nadmiernie uproszczonym wizjom i oce nom zdarzeń historycznych. Mity mogą dotyczyć ludzi, zbiorowości lub zdarzeń, mogą też dotyczyć pewnego sposobu rozumowania, które można na- zwać skłonnością do mitologizacji. Wobec szczupłości i niejed- noznaczności dokumentacji zwłaszcza historycy epok dawniej- szych muszą się nieraz przedzierać przez mity narosłe przez pokolenia. Dla Polaków litewski książę Jagiełło był i jest bohaterem pozytywnym, który przez małżeństwo ze świętą Jadwigą Andegaweńską doprowadził do unii personalnej Polski i Litwy, a w konsekwencji zapoczątkował dynastię jagiellońską i świetność Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Dla ostatnich kilku pokoleń Litwinów ten sam Jagiełło to zdrajca, który doprowadził do zlania Litwy z Polską i wynarodowienia litewskich rzekomo elit Wielkiego Księstwa. Fakty przemawiają za wersją pierwszą. Jednakże i w wersji drugiej jest źdźbło prawdy, choć jest ona niewątpliwie rezultatem nowoczesnej mitologii narodowej Litwinów. Zwraca w niej przede wszystkim uwagę rzutowanie wstecz skutków, których Jagiełło nie mógłby wywołać, nawet gdyby chciał, a także teza o rzekomej litewskości całej warstwy rządzącej w Wielkim Księstwie. Tymczasem jeszcze na początku XVI wieku w dużej mierze mówiła ona po rusku8. Inny przykład - mit o polskości Ziem Odzyskanych. Sama nazwa Ziemie Odzyskane miała umocnić przekonanie, że ziemie te kiedyś należały do Polski i że się jej należą. Bez wąt- Por. choćby: Jerzy Kłoczowski (red.). Chrystianizacja Litwy, Znak. Kraków 1987, s. 67-73 tenże, Młodsza Europa. PIW. Warszawa 1998. s. 86 nn; Jerzy Ochmański. Litewski 1965 narofw°-kulturalny wX1^ wieku. Białostockie Towarzystwo Naukowe, Białystok pienia za pierwszych Piastów ziemie nad Odrą i Bałtykiem należały do państwa polskiego, lecz w wiekach późniejszych uległy germanizacji, a wróciły do Polski nie tyle dlatego, że się jej należały - należała się jej w 1945 r. przede wszystkim niepodległość i terytorialna integralność - ale głównie dlatego, że tak postanowiła Wielka Trójka. Argument historycznej przy- należności jakiejś ziemi jest zresztą najczęściej względny, a spory tego rodzaju trudno rozstrzygalne na gruncie historii. Żądając wspomnianych ziem Niemcy mogą się powoływać na zasięg starożytnej Germanii i średniowiecznej germanizacji, Polacy zaś - na kolonizację słowiańską po VI wieku i na Poczdam. Mitem piłsudczykowskim jest przekonanie, że uderzenie znad Wieprza, które przesądziło o wyniku wojny 1920 r., było wyłącznym dziełem Marszałka, mitem antypiłsudczykowskim - że był to pomysł francuskiego doradcy, gen. Maxime Weyganda lub szefa sztabu gen. Tadeusza Rozwadowskiego. Jeśli nawet tak było, decyzję podjął Piłsudski9. Mitem jest upolitycznianie przeszłości. Tymczasem nie tylko dla historyka, ale także dla każdego świadomego obywatela, konieczna jest umiejętność unikania jednowymiarowego tłumaczenia zjawisk. Społeczeństwa demokratyczne rzadziej mitologizują pojęcia, wydarzenia lub postacie. Szczególną zdolność wpajania ludziom mitów miał jednak XX-wieczny totalitaryzm. Czegóż to nie wmawiały one biednym ludziom! Hitleryzm nakazywał wiarę w wyższość rasy aryjskiej, choć ani Hitler, ani większość jego otoczenia jako żywo nie przypominali wysokich, jasnowłosych i błękitnookich Aryjczyków. Przez całe dziesięciolecia komuniści wmawiali robotnikom, że są klasą prometejską, aż uwierzyli oni w to i doprowadzili do powstania „Solidarności", która mocno nadwyrężyła podstawy systemu. Mit przyjaźni ZSRR do Polski pokutował w oficjalnej propagandzie PRL aż do końca. Był on tak daleki od prawdy, że sami komuniści w niego najczęściej nie wierzyli. ' Tadeusz Jordan Rozwadowski, Katowice 1993, po s. 79; Norman Davies, Orzeł biały, czerwona gwiazda, przel. A. Pawelec. Znak. Kraków 1998, s. 223 nn. II. Historia się nie kończy H. Historia się nie kończy Do mitów propagandy komunistycznej należało też pojęcie „władzy ludowej". Większość obywateli PRL doskonale przecież wiedziała, że rządzą w niej partyjni biurokraci i hierarchicznie zbudowana nomenklatura, a nie lud. Społeczeństwa wychodzące z systemu totalitarnego mają szczególną słabość do uproszczonego postrzegania historii, zwłaszcza najnowszej, której nie uczyli się w szkołach, a którą poznawali przez pryzmat propagandy lub gwałtownego wypeł- niania „białych plam". Skłonność do ulegania uproszczonym lub zakłamanym wizjom historii, którą można nazwać swoistą mitomanią, jest bardzo bliska temu, co Daniel Pipes nazywa konspiracjonizmem, czyli skłonnością do postrzegania życia w kategoriach spisku. Najczęściej powtarzającymi się ukrytymi czynnikami sprawczymi konspiracjonistów są masoni i Żydzi, ale na liście tej znajdowali się także templariusze, ilu-minaci, jezuici, Brytyjczycy, burżuazja i Amerykanie. Warto wspomnieć o innych, łatwych sposobach tłumaczenia rzeczy tego świata. Pipes wymienia wśród nich spiski katolickie, a nawet antysemityzm10. Ciekawe, że nie wspomina byłych nazistów (ODESSA), mafii i komunistów. Wśród czynników, które wpływają na popularność spiskowego widzenia świata, niewątpliwie wymienić należy poziom wykształcenia, autentyczne poczucie zagrożenia, wychowanie w duchu despotyzmu, a czasem wręcz nudę, jak w wysoko rozwiniętych krajach Zachodu. Główną jednak pożywką konspiracjonizmu jest strach, a także kompleksy, nienawiść lub cyniczna żądza władzy. Pipes twierdzi, że w czasach zimnej wojny lewicowy kon- spiracjonizm zdominował scenę światową, ale że po upadku ZSRR nadchodzi niebezpieczeństwo przewagi konspiracjonizmu „prawicowego"". Myślę jednak, że konspiracjonizm lewicowy, żywiony podobnymi pokarmami co ekstremizmy prawicowe. "' Daniel Pipes, Potęga spisku. Wpływ paranoicznego myślenia na dzieje ludzkości, przeł. Sławomir Kędzierskl, Bej Service, Warszawa 1998, s. 157. " Pipes, Potęga spisku..., s. 223. nadal grozi światu. Oba zagrażają cynizmem i fanatyzmem. Oba kierują uwagę ludzi na fałszywe tropy. Monopolu na mitologizowanie nie ma ani „lewica", ani „prawica", ani postko- muniści lamentujący nad zalewaniem Polski przez „czarną falę" kościelną12, ani publicyści skrajnej prawicy narodowej nazywający arcybiskupa Józefa Życińskiego „postmodernistą". Nie pocieszałbym się też zbytnio „płytkością kultury politycznej", w której lansuje się dziś różnorodne teorie spiskowe w stylu Władimira Żyrinowskiego, Louisa Farrakhana, czy Lyndona LaRouche'a lub agresywne ruchy w rodzaju polskiej „Samoobrony". Myślenie mityczne nadal zagraża cywilizacji. Nie dajmy się jednak zwariować. Faktem jest, że zwolen- nicy rozmaitych form konspiracjonizmu upierają się, iż znaleźli praprzyczynę problemów tego świata. Istnieje jednak niebez- pieczeństwo, że każdą analizę historyczną i każdy wniosek o przyczynach wydarzeń historycznych zakwalifikujemy jako „teorię spiskową", W badaniach historycznych i popularyzacji historii należy więc kierować się metodą krytyczną i zdrowym rozsądkiem. Obraz jako przekaz Po tysiącach lat zużywania słów, wiek XX przyniósł przyspieszone zużywanie obrazów. Od wizerunków umownych, wykonywanych ręką człowieka, które przemawiały bardziej symboliką czy nastrojem, przeszliśmy nagle na początku XX wieku do świata, w którym wizerunek maszynowy zatrzymywał chwilę i obraz takim, jakim on był. Patrząc na dagerotyp Paryski bulwar z 1839 r. z trudem dostrzeżemy w lewym dolnym rogu maleńką figurkę mężczyzny koło pompy. Jest to pierwszy znany wizerunek postaci ludzkiej uwieczniony na kliszy. Nigdy pewnie nie dowiemy się, kto to był, ale sam fakt w dziwny sposób łączy z nim dzisiejszego widza. ' W warszawskim klubie Tango rozdano nagrody homoseksualistów, „Życie". 30 III 1998 r. II. Historia się nie kończy II. Historia się nie kończy Wierny obraz mechaniczny bardzo wcześnie jednak zdra dził rzeczywistość, tak jak słowa. W 1858 r. fotograf Henry Peach Robinson zaszokował publiczność wiktoriańską zdjęciem Odchodzenie, przedstawiającym łoże śmierci młodej, bladej kobiety, wokół której krzątały się dwie starsze niewiasty. Przy oknie, odwrócony plecami mężczyzna w czerni wydawał się opłakiwać umierającą. W zacienionym pokoju panował nastrój rodzinnej tragedii. Dość szybko okazało się jednak, że foto grafla była upozowana, a młoda modelka w łożu była całkowicie zdrową osobą. Fotografia, która szokowała wiernością i auten tycznością obrazu, zaczęła się odrywać od rzeczywistośći tworzyć, tak jak teatr, własny świat umowności. A jednak obraz fotograficzny niósł od początku przeka pozasłowny, którego nie dawało się zastąpić. Około sto la przed „telewizyjnym" prezydentem Johnem F. Kennedym w 1860 roku Abraham Lincoln wygrał wybory prezydenckie! w pewnej mierze dlatego, iż jego zdjęcie posłużyło w kampani przybliżeniu go milionom wyborców. Obraz fotograficzny móg zresztą przekonywać do treści, których nie było widać. W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku reporter policyjny Jacob Riis przedstawił szerokiej publiczności serię zdjęć, która iluś trowała życie biedoty nowojorskiej, przekonując widzów dc tezy, że u źródeł nędzy znajduje się znieczulica moralna, a nie bezduszny mechanizm ekonomiczny. Patrząc na owe zdjęcia, trudno się jednak doszukać argumentów na rzecz tej tezy13. Fotografia pozwalała zachować i powielać to, co dotąd zawsze było przemijalne. Malarz czy rysownik, nawet najbardziej wprawny, zawsze przetwarzał wizerunek, który odbierany był przez widza jako coś w naturalny sposób umownego. Fotografia bezlitośnie rejestrowała intymny szczegół, a odbiorca nie mógł mieć wątpliwości, że tak właśnie wyglądał przedmiot czy model. Od samego początku fotografia była więc przez ludzi postrzegana jako szokujące osiągnięcie, ale także ograni- czenie ich prywatności. Jeśli dawniej przypadkowy widz stał się świadkiem intymnego lub wręcz wstydliwego aspektu ludzkiej egzystencji, pozostawała mu co najwyżej mniej lub bardziej wiarygodna opowieść o rym fakcie. Wraz z fotografią pojawiła się pokusa rejestrowania ukrywanych publicznie przejawów człowieczeństwa. Nie jest przypadkiem, że wśród pierwszych dagerotypów znajdujemy akty i to często o charakterze porno- graficznym. Wczesne zdjęcia postaci publicznych były zawsze hiera- tycznie upozowane. Politycy i biznesmeni bronili się przed „chwytaniem" ich wizerunków w sytuacjach spontanicznych, bo obawiali się ośmieszenia. Znana, jest niechęć do fotografów prezydenta USA Theodore'a Roosevelta czy multimilionera Pierponta Morgana, a jednym z pierwszych skandali z udziałem ówczesnych paparazzi były zdjęcia zwłok kanclerza Bismarcka w 1899 r., opublikowane ku rozpaczy rodziny14. Wrażenie wiernego odzwierciedlenia rzeczywistości pogłębił film. Od czasu kiedy w 1895 r. bracia Auguste i Louis Lumiere zaprezentowali pierwszy publiczny pokaz filmów Wyjście robotników z fabryki i Wjazd pociągu na dworzec, przez lata dwudzieste, gdy pojawił się film dźwiękowy, koniec lat trzydzies- tych, kiedy zaczęto kręcić filmy kolorowe, a potem stereofoniczne, aż po efekty specjalne i komputerową kreację obrazu, widz wciągany jest coraz głębiej w świat wzrokowej iluzji. Wirtualna rzeczywistość, oddzielająca ludzi od prawdziwego życia i od siebie nawzajem, stanowi obecnie wręcz jedno z potencjalnych zagrożeń cywilizacji. Zdjęcie może więc wmawiać, może oszukiwać, ale może też mówić przejmującą prawdę. Jednym z takich przekazów obrazu w obrazie była scena, jaka rozegrała się na oczach dziesiątków milionów Amerykanów w dniu 28 I 1986 r. Kamery telewizyjne pokazywały tłum obserwatorów na Cape Canaveral, twarze pełne radości i dumy, oczy wpatrzone w monitory 13 151 Years of Photography, „Newsweek", l X 1990 r., special advertlsing section. 11 Mary Ann Glendon, Flights Talk, The Free Press, New York 1991, s. 49-51. —— S fWa się nie kończy II. Historia się nie kończy reJ'estrujące start wahadłowca „Challenger". Nagle, w mgnieniu ^' wyraz twarzy widzów uległ zmianie. Niedowierzania, szok 1 rc:>zpacz były reakcją na pióropusz dymu na niebie. Wniosek y Oczywisty. Nastąpiła katastrofa, w której zginęli: Francis R- Scobee, Michael J. Smith, Judith A. Resnick, Ronald E. wlcNair, Elison S. Onizuka, Gregory B. Jarvis oraz specjalnie PraeSLkolona nauczycielka z Concord w stanie New Hampshire, Lnirista McAuliffe. Twarze jej rodziców i siostry oraz uczniów 1 ^^jomych były potem pokazywane w tej samej sekwencji: ocz tak wiernym, że czasem odziera ludzi z intymności. iecdzą o tym dobrze postacie życia publicznego, które nie mogą się opędzić od paparazzich. Obraz jako przekaz politycz-ny by\va bardziej skomplikowany. Każe się mu mówić rzeczy, OI>ch nie pokazuje lub każe się mu skrywać sprawy, których me Powinien ukazywać. Nie chodzi tu już nawet o brutalne iotor.riontaże z czasów stalinowskich, na których znikały osoby F^paiciąjące w niełaskę. Film, na którym przedstawiono kiedyś w e^eWizji zajścia uliczne w Siedmiogrodzie, pokazywał jakichś u bijących innych ludzi. W komentarzu twierdzono, iż to egr:zy urządzili pogrom Rumunów, ale mogło być właściwie na otl^ot Ktoż mógj poznać, jak Dył0 naprawdę? ^braz jako przekaz wymaga nie tylko wiedzy o przedmiocie, aje j wrażliwości, odporności oraz ostrożności. Zmusza też ° ^ysienia. Patrzę na zdjęcie Billa Clintona zamieszczone w - Rzeczpospolitej" i nie mogę się nadziwić, jak wieloznaczny jest Ipr^ekaz, jaki ono zawiera. Stoi oto prezydent Stanów jeanocZOnyCh pośród uśmiechniętych tajemniczo, terrako- owych. wojowników strzegących grobowca cesarza Qin Shi uangcti w Xi'an. Jedną ręką obejmuje żonę, drugą córkę, na - ashj>ngton Post", 29 I 1986 r. której czole składa pocałunek. Zwykłe, miłe zdjęcie rodzinne? Gdybyż to nie był Bili Clinton... Tymczasem co chwila pojawia się nowe, niemiłe skojarzenie. Wizyta w Chinach - pięknie. Ale wziął Clinton te chińskie pieniądze na swoją kampanię czy nie wziął? Terrakotowi strażnicy despoty - czy to najlepsze tło dla prezydenta- demokraty? A poza tym te czułości - czy to rzeczywiście miłość rodzinna, czy nie ryzykowne przypomnienie o przesadnym upodobaniu Clintona do amorów? Skąd tyle nienawiści? XX wiek stał pod znakiem ekstremalnych rewolucji. Po hasłami rasowymi lub klasowymi zorganizowane mniejszości niszczyły dawne struktury społeczne, mordując prawdziwych i urojonych przeciwników swojej wizji świata. W cieniu bezprecedensowej tragedii Żydów umyka czasem fakt, że ulubionym wrogiem totalitaryzmów mijającego stulecia byli także chrześcijanie. Dotyczy to nic tylko komunizmu, ale także nazizmu i innych odmian totalitaryzmu nacjonalistycznego. Całe właściwie mijające stulecie stało pod znakiem prześladowań chrześcijan, z których szczególnie wiele ucierpieli katolicy. Podczas prezydentury Eliasa Callesa w Meksyku, w latach 1924-1928, fanatyczny antyklerykalizm władz doprowadził do wybuchu powstania cristeros, czyli obrońców Chrystusa Króla. W trakcie wojny domowej zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, a także zamordowano wielu księży i zakonnic. Jednym z męczenników za wiarę stał się O. Miguel Pro, rozstrzelany na podstawie fałszywych oskarżeń pod koniec 1927 r.16 Na masową skalę mordowali księży i zakonnice republikanie w Hiszpanii. Miedzy innymi w lipcu i sierpniu 1936 r. zamordowano Alfonso Lopeza i pięciu innych Braci Mniejszych Konwentualnych '" Tadeusz Łepkowski, Historia Meksyku, Ossolineum, Wrocław 1986, s. 379-381; Ann Bali, Współcześni świeci, przet. Jarosław Irzykowski, Exter, Gdańsk 1994, 1.1, s. 352-361. II. Historia się riie kończy II. Historia się nie kończy z Salamus, a we wrześniu 1936 r. na Hippodromie w Barcelonie rozstrzelano siostry Carmen Moreno i Amparo Carbonell17. Jan Paweł II beatyfikował już prawie dwieście osób uznanych za męczenników, miedzy innymi siostry Rite Dolores Pujalte i Francescę Aldea Araujo ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia Najświętszego Serca Jezusa w Madrycie, Marię Engracię Aramburu, która ofiarowała swoje życie za oprawców, Marię Sagrario, księdza Emanuela Serra, O. Yicenzo Solera i jego sześciu współtowarzyszy z zakonu augustianów w Motril18. Setki katolickich kapłanów i zakonników zginęło śmiercią męczeńską w hitlerowskich obozach zagłady, głównie Dachau i Auschwitz. Symbolami nazistowskiej nienawiści do chrześcijaństwa było męczeństwo św. Maksymiliana Kolbe, bł. biskupa Michała Kozala, austriackiej siostry Marii Kalka, pastora Dietricha Bonhoeffera, a szczególnym świadectwem wspólnoty cierpienia - męczeńska śmierć św. Edyty Stein, która zginęła jako Żydówka, ale także jako zakonnica katolicka. Prawdziwą Golgotę przeszli chrześcijanie w Rosji bolsze- wickiej, gdzie walka z religią była częścią programu ideologicznego państwa. Przewodniczący powstałego w 1925 r. Związku Bezbożników, koordynującego tę walkę, Jemelian Jarosławskij, był członkiem KC WKPfb). Męczennikami za wiarę stali się niezliczeni duchowni prawosławni, uniccy i rzymskokatoliccy. Wśród męczenników prawosławnych wymienić należy choćby arcybiskupa Wasyla Lipkiwśkiego, metropolitę autokefalicznej cerkwi ukraińskiej, a z męczenników unickich - Klemensa Szeptyckiego, Josifa Kocyłowśkiego czy Fedora Romżę19. Szczególnie tępili jednak bolszewicy katolików, których nagminnie oskarżano o służbę obcemu państwu, czyli Watykanowi. Ksiądz Piotr Awgła z Mohylewa na Białorusi usłyszał w czerwcu 1936 r. od agentów NKWD: „Zadecydowaliśmy, że was zlik- widujemy i bądźcie pewni, że tak się stanie. Żeby nam oszczędzić uciekania się do przemocy, zlikwidujcie się sami". Ponieważ ksiądz nie spełnił zalecenia enkawudzistów, w październiku 1937 r. rozstrzelali go w Mińsku"1. Zamordowani zostali także biskup Warfołomij Remow, konwertyta z prawosławia, księża: Konstanty Andrekus, Epifanij Akułow, Jan Borowik, Konstanty Budkiewicz, Antoni Dziemiaszkiewicz, Bolesław Jurewicz, Józef Karpiński, Feliks Lubczyński, Józef Mioduszewski, Ignacy Opolski, Wacław Szymański, Ryszard Szyszko, Jan Żawryd i wiele innych, a także liczne zakonnice, w tym na przykład Jekaterina Gotowcewa i siostry ze wspólnoty katolickiej Anny Abrikosowej oraz osoby świeckie, jak Kamila Kruszelnicka. Każdy z tych przypadków to inna kombinacja więzienia, głodu, tortur fizycznych i psychicznych, wymuszanych zeznań i śmierci. Tragiczne były losy katolików w czasie rewolucji komu- nistycznej w Azji. Setki kapłanów zginęły w Chinach, a cały Kościół poddano brutalnej kontroli państwa. Spośród 50 tyś. katolików skupionych w 60 parafiach Korei Północnej w 1945 r., w latach pięćdziesiątych reżim w Phenianie nie pozostawił przy życiu prawdopodobnie nikogo. W Laosie komuniści zamordowali księdza Josepha Tien i czternastu innych męczenników katolickich21. Duchowni i świeccy padali ofiarą komunistów w Etiopii, na Kubie i w Peru, gdzie mordowały ich bojówki świetlistego Szlaku. Podobny los spotkał bardzo wielu księży i biskupów w krajach Europy środkowej i Wschodniej opanowanych przez komunistów, a więc w Albanii, Bułgarii, Czechosłowacji, Polsce, Rumunii i na Węgrzech. Na przykład grekokatolicki biskup słowacki Pavel Gojdicz został zadręczony na śmierć w więzieniu w Leopoldowie. 70-letniemu biskupowi Janowi Yojtaszszakowi 17 ..Osserratore Romano", 1999, nr 5-6, s. 64; Bali. Współcześni święci, t I, s. 383-386. " „Osservatore Romano" 1998, nr 7, s. 37-39: 1999, nr 5-6, s. 26-27. 18 Martiroiogia ukraińskich cerkow u czetyrioch toniach, Toronto 1985. passim. '" Ks. Roman Dzwonkowski (red.). Skazani jako szpiedzy Watykan. Z historii Kościoła katolickiego w ZSRR 1918-1956, Apostolicum, Ząbki 1998, s. 26-27. " Relacja kard. Stephena Kim Sou-hwana, „Osservatore Romano", 1998, nr 7, s. 23; Z dziejów ewangelizacji Laosu, „Osservatore Romano", 1999, nr 4, s. 45. II. Historia się nie kończy II. Historia się nie kończy przesłuchujący powiedział: „Dziadku, my to z pana wyciągniemy, a jak nie, to tak was urządzimy, że nie będziecie wiedzieć, kim jesteście". Skazano go na 24 lata wiezienia, z którego wyszedł tuż przed śmiercią22. Litewskich księży Vaclovasa Balsysa, Justinasa Dabrilę i Jonasa Petrikę enkawudziści ukrzyżowali w lesie Budavone w czerwcu 1941 r.23 „Czarną legendę", spreparowaną przez komunistów, pow- tarza się do dziś w doniesieniu do arcybiskupa Zagrzebia Alojzije Stepinaca, którego władze titoistowskiej Jugosławii skazały na 16 lat ciężkich robót za rzekomą współpracę z hitlerowcami oraz ustaszowskim rządem chorwackim w czasie II wojny światowej. Tymczasem istnieje bardzo wiele świadectw, iż występował on w obronie prześladowanych przez nazistów i reżim Ante Pavelicia24. Przypomina to „czarną legendę" Piusa XII, lansowaną z powodzeniem przez koła wrogie Kościołowi. Papieżowi temu zarzuca się bierność wobec zbrodni hitleryzmu, a nawet sympatie proniemieckie, choć legenda ta oparta jest na faktach wyssanych z palca lub przeinaczonych. Niektóre środowiska żydowskie protestują przeciw procesowi beatyfikacyjnemu Piusa XII, zarzucając mu bierność wobec Holocaustu i pomoc nazistom. Istnieje jednak wiele świadectw Żydów uratowanych w czasie niemieckiej okupacji Rzymu dzięki pomocy papieża i kurii rzymskiej. Notabene, po śmierci Piusa XII nie kto inny jak minister spraw zagranicznych Izraela Golda Meir uczciła jego pamięć słowami: „Nasze czasy stały się bogatsze dzięki temu głosowi, mówiącemu donośnie o wielkich prawdach moralnych ponad zgiełkiem toczącego się konfliktu. Opłakujemy wielkiego sługę pokoju"25. Wydawać by się mogło, że wraz z upadkiem komunizmu zelżeje napór wrogów chrześcijaństwa. Niestety, nic takiego nie nastąpiło. Przeciwnie, pod koniec drugiego tysiąclecia „chrześci- janie to najbardziej prześladowana grupa religijna na świecie", jak twierdzi Nina Shea, doradczyni prezydenta Billa Clintona z Komisji do Spraw Wolności Religii. Według Michaela Horowitza z Hudson Institute, na całym świecie prześladowaniom podlega około 200 milionów chrześcijan26. Najsilniejsze protesty przeciw prześladowaniom chrześcijan podnoszą się w USA, gdzie jednoczą one różne kościoły chrześcijańskie. W 1996 r. Dzień Modlitwy za Prześladowane Kościoły Chrześcijańskie obchodzono w 5 tyś. kościołów amerykańskich, a w 1998 r. - już w 100 tyś. kościołach. Do protestów przyłączyli się także niektórzy publicyści laiccy i działacze pochodzenia żydowskiego27. O ile dotąd chrześcijaństwo postrzegane było jako wróg przez zwolenników „postępu", o tyle obecnie - w coraz większej mierze także przez obrońców swoiście rozumianej tradycji. Przykłady tej ostatniej tendencji są rozliczne. W myśl szariatu każdy muzułmanin, który przeszedłby na chrześcijaństwo, musi liczyć się z karą śmierci. W Arabii Saudyjskiej działa specjalna „policja religijna" Mutawa, której zadaniem jest śledzenie praktyk niemuzułmańskich. W grudniu 1992 r. władze Arabii Saudyjskiej skazały na karę śmierci filipińskiego księdza Osvaldo Magdangala za głoszenie Ewangelii28. Jeden z przywódców algierskiej Zbrojnej Grupy Islamskiej (GIA), Abu Abed al Rahman Amin potwierdza w 1994 r., że jego organizacja jest odpowiedzialna za śmierć czterech Białych Ojców oraz że będzie kontynuować „eksterminację chrześcijan-krzyżowców"29. Islamska Armia Ocalenia (AIS) działająca we Francji wezwała w 1995 r. do „świętej wojny" przeciw Francji oraz „Żydom " Kardynał Jan Chryzostom Koree, Po barbarzyńskiej nocv, przel. Lucyna Spytka, Wydawnictwo WAM, Kraków 1994, s. 53 i 75 '" Juozas Prunskis, Fifteen „liguidated" priests In Uthuania, Chicago, 1943. ** „Osservatore Romano", 1998, nr 12, s. 9. K Pierre Blet SJ, Pius XII a druga wojna światowa w świetle dokumentów, „Osservatore Romano', 1998, nr 12, s. 49-53. ""Katarzyna Wypustek, Cierpienie wielkie jak świat cafy. .Życie", 18X1 1997 r. '" Laurie Goodstein, US Christians Protest Persecution Overseas. „International Herald Tribune". 13X1 1998 r. '" Za Ewangelię na szubienicę, „Gazeta Wyborcza", 23 XII 1992 r. 29 Śmierć księżom, „Gazeta Wyborcza", 30 XH 1994 r. II. Historia się nie kończy i chrześcijanom,, którzy ją wspierają"30. Przyznam się, że nieswojo mi się zrobiło, gdy we wrześniu 1996 r. sam zobaczyłem w Paryżu sgrafitti „Kill Christians" (nie wiem, dlaczego po angielsku). Niedawno sudański sąd wykorzystał wymuszone torturami zeznania dwóch księży, by skazać ich na śmierć przez ukrzyżowanie za kierowanie rzekomym spiskiem. Według danych Międzynarodowej Solidarności Chrześcijańskiej, w Sudanie sprzedano w niewolę 25 tysięcy dzieci chrześcijańskich. Przeciętna cena jednego dziecka wynosiła 15 dolarów amerykańskich31. Na początku 1999 r. władze sudańskie wygnały na pustynię kilkadziesiąt tysięcy chrześcijańskich uchodźców z południa kraju, którzy schronili się w prowizorycznych chatach na przedmieściach Chartumu32. Prześladowania chrześcijan nasilają się też w Afganistanie i Pakistanie. Wrogi stosunek do chrześcijaństwa cechuje na ogół hin- duistów. Zgodnie z indyjskim prawem prywatnym, hinduista, który się ochrzci, zostaje wydziedziczony. Częste są ostatnio przypadki ataków ekstremistów hinduistycznych na świątynie i wiernych. W czasie świąt Bożego Narodzenia 1998 roku zniszczyli Onl kilka kościołów oraz szkół i szpitali prowadzo nych przez misjonarzy katolickich w stanie Gudżarat. Gwałcono zakonnice. Rannych zostało kilkanaście osób. Wojujący hinduiści twierdzą, iż „Kościół, wspierany finansowo przez wrogie Indiom siiły wraz ze swoimi agentami, pragnie szerzyć w tym kraju swoją niegodziwą działalność, która obejmuje nawracanie oszustwem biednych i niepiśmiennych"33. Ciekawe, jakiego rodzaju oszustwem była działalność Matki Teresy? :" „Życie Warszawy" 31 XII 1994/1 I 1995 r. 31 Katarzyna Wypustek, (Cierpienie wielkie Jak świat cały, „Życie", 18 XI 1997 r.: Karl Vick, 2 Sudan Priests Couldl Face CruciiSidon, „International Herald Tribune", 4 XII 1998 r. " „Wiadomości KAT, 25 II 1999 r., s. 26. " „Osservatore Romano"', 1998, nr 7, s. 15; Aktywiści hinduscy widzą wroga w chrześcijaństwie, „Gość Niedzielny". 11 I 1998 r.; Hinduscy nacjonaliści chcą ogtosić „rok Chrystusa", „Rzeczpospolita", 24/27 XII 1998 T.; Chrześcijanie torturowani, „Życie". 6 I 1999 r.; StanisŁaw Grzymski, Wisznu kontra Chrystus „Rzeczpospolita", 2O I 1999 r. Kapłani i wierni padają ofiarą mordów w czasie czystek etnicznych, jak w Rwandzie, lub w trakcie zamieszek i walk wewnętrznych. Przykładem tego była śmierć księdza Stanislasa Bwabukalombe, trzech zakonnic i 33 osób świeckich z misji w Kongu w sierpniu 1998 r.34 Również zorganizowany „postęp" nie zaprzestał prześladowań. Nadal trwają brutalne represje wobec wiernych Watykanowi katolików chińskich. Niektórzy z biskupów chińskich spędzili w więzieniach i łagrach po kilkadziesiąt lat. „Nielegalne" świątynie są notorycznie niszczone. Agencja Reutera doniosła pod koniec 1998 r. o torturowaniu chińskich księży katolickich zachowujących lojalność wobec papieża i nie uznających narodowego kościoła pod kuratelą aparatu bezpieczeństwa. Szczególnie przewrotną metodą łamania aresztowanych księży jest zmuszanie ich do stosunków seksualnych z prostytutkami!s. Skrytobójstwa, aresztowania i inne formy terroru państwowego kierują przeciw chrześcijanom władze Wietnamu, Korei Północnej i Laosu. Nienawiść i pogardę wobec chrześcijaństwa w krajach „cywilizowanych" podsycają sensacyjne i nihilistyczne media, publikując niestworzone historie o Kościele. Szokujące treści znajdują się często w reklamie. Na ogół wpisują się one w nurt „postępowej" walki z religią. Na przykład w 1993 r. reklamowano nowojorskie koncerty Madonny przy pomocy plakatu, na którym skandalizująca śpiewaczka została przedstawiona obok Matki Boskiej z Dzieciątkiem koło napisu „Różnica między tobą a twoimi rodzicami". Coraz częściej pojawia się publicznie motyw krzyża w kontekście pornograficznym. Publiczne bluźnierstwa w Niemczech stały się na tyle częste, że w 1997 r. niemiecka irakcja CSU wystąpiła w projektem ustawy chro- Osservatore Romano", 1999, nr l, s. 42. Chrześcijanie torturowani, .Życie", 6 I 1999 r. [I. Historia się nie kończy II. Historia się nie kończy 67 niącej dobre imię symboli religijnych36. Mimo to, przyznawanie się do wiary w niektórych środowiskach Zachodu, na przykład naukowych czy artystycznych, wymaga nie lada odwagi. Oczywiście, na marginesie każdej instytucji, po części choćby ludzkiej, są nadużycia, obłuda i inne negatywne zjawiska, ale autorzy atakujący Kościół starają się dowieść, że nie są one marginesem, ale wręcz istotą znienawidzonej przez nich instytucji. Autorzy tacy liczą przede wszystkim na czytelnika goniącego za sensacją, szukającego potwierdzenia własnych fobii. Chyba wszyscy wierzący w Polsce w ciągu całego swego życia nie napotkali w Kościele tyle zła, co nieszczęsny Roman Jonasz, który wydał już drugi tom swoich „wspomnień" pod tytułem Byłem księdzem37. Kościoła nie znoszą też na ogół postkomuniści, którzy często piszą o nim z nieukrywaną odrazą. Do szeregów SLD garną się młode kadry wrogów Kościoła. Na początku 1998 r. przewodniczący bydgoskiej mło-dzieżówki SdRP Sławomir Wałecki stwierdził publicznie, że kler należy zapakować w bydlęce wagony i wysłać do Watykanu38. A cóż się wypisuje w piśmie „Nie"! Podczas wręczenia „Tęczowych Laurów" w warszawskim Klubie Tango w marcu 1998 r. kandydaci na Geja Roku deklarowali, że „nienawidzą kłamstwa, obłudy i Kościoła"39. „Świadomą walkę z chrześcijaństwem" zakłada satanistyczna organizacja Fullmoon, której dziełem były liczne podpalenia kościołów, a polski zespół heavy metal Behemoth śpiewał, że „dzieci Svanthevitha nienawidzą Chrystusa"40. W imię czego walczy się z Kościołem i w ogóle z chrześci- jaństwem? Fundamentaliści muzułmańscy i ekstremiści hin- duistyczni to raczej zwolennicy swoiście rozumianej tradycji, 16 Wojciech Klewiec, Prawo do własnego tabu, „Rzeczpospolita", 3-4 IX 1994 r.; Dosyć bluźnierstw, „Życie". S VIII 1997 r. 17 Roman Jonasz. Bytem księdzem, Glass Piast, Warszawa 1997; Tenże, Byłem księdzem. Część II. Owce ofiarami pasterzy, Niniwa, Warszawa 1998. '" Potępiony niepokorny, „Życie", 14 I 1998 r. '" W warszawskim klubie Tango rozdano nagrody homoseksualistów, .Życie", 30 III 1998 r. "' Rafał Geremek, Ciemna strona mocy, „Życie", 14/15 III 1998 r. komuniści chińscy i inni - postępu realizowanego siłą. Na Zachodzie często spotykanym uzasadnieniem jest rzekoma obrona wolności. Jak można atakować coś z tak różnych punktów? Właściwie nie ma w tym nic nowego. Głosząc prymat miłości, chrześcijaństwo zawsze było znakiem sprzeciwu i budziło agresję. Niezbadane są zakamarki ludzkiego sumienia. Agnostycy wzruszą ramionami, odsuwając od siebie cały problem. Fanatycy muzułmańscy, hinduistyczni oraz sataniści kierują się swoistą wiarą. Co zrobić jednak z wojującymi ateistami, którzy tak gorliwie wierzą, że Boga nie ma, iż gotowi są w imię tej wiary ośmieszać, więzić, a nawet zabijać? Prawdziwi agnostycy nie przyłączają się do walki z chrześcijaństwem. Wspólnym mianownikiem pozostałych jest nienawiść. Głoszący naukę miłości, choć nie wolny od grzechu, Kościół jest wspólnotą dobrowolną i nikogo do niczego nie zmusza. Ma jednak prawo do swojej tożsamości i swobody działania. Katolicy współcześni nie mają powodów do kompleksów, które się im wmawia. W historii chrześcijaństwa zdarzały się i czyny niechlubne, jednak pod koniec drugiego tysiąclecia papież Jan Paweł II zachęcił katolików i Kościół do rachunku sumienia. Dlatego ma szczególne prawo apelować: „Niech będą zwalone mury nienawiści!"41 Tyrania pewności Współczesne rozumienie określenia „faszyzm" jest głęboko zakorzenione w tradycji lewicy. Tak rozumieli to określenie nie tylko jego liberalni i socjalistyczni przeciwnicy z okresu między- wojennego, ale głównie komuniści, którzy narzucili swoją roz- szerzającą definicję tego określenia tak skutecznie, iż do dziś jest ona często przyjmowana dla wygody przez historyków i politologów o proweniencji nawet umiarkowanie lewicowej. " „Osservatore Romano", 1993. nr 3. s. 45. II. Historia się nie kończy II. Historia się nie końozv Oczywiście, dziś mało kto wśród „faszystów" umieści w jednym rzędzie Adolfa Hitlera, regenta Miklosa Horthy'ego czy Józefa Piłsudskiego. A jednak całkiem niedawno wybitny przecież znawca systemów politycznych Walter Lacąuer uznał, że choć trudno nie widzieć różnic między prawicowym ekstremizmem międzywojennym we Włoszech, Trzeciej Rzeszy, Hiszpanii, na Węgrzech czy w Polsce, to „dla wygody" należy pozostawić w mocy owo proste określenie „faszyzm"42. Ujmowanie faszyzmu jako jednorodnego zjawiska prowadzi do dwojakiego zafałszowania rzeczywistości. Po pierwsze, zaciera różnice między pierwotnym faszyzmem włoskim, nazizmem oraz różnego rodzaju systemami autorytarnymi. Po drugie zaś, analizując jedynie totalitaryzmy rasistowskie, łatwo zapomina się o totalitaryzmach zakorzenionych w ideologii klasowej. Zakaz porównywania hitleryzmu i komunizmu obowiązywał do niedawna w środowiskach lewicowych, a w Niemczech zestawienie takie utożsamiano dodatkowo z wybielaniem nazizmu. Oba rodzaje totalitaryzmów miały jednak korzenie bliższe, niż się na ogół sądzi, i oba należy rozpatrywać wspólnie. Jak mówił Francois Furet, „bez komunizmu trudno jest zrozumieć faszyzm (także odwrotnie)"43. Dlatego też nie do uniknięcia jest określenie „totalitaryzm". Termin ten został wprowadzony do użytku powszechnego przez liberalnych krytyków włoskiego faszyzmu w 1923 r., choć spopularyzował go sam Mussolini. W przemówieniu z czerwca 1925 r. zapowiedział on wyparcie resztek opozycji parlamentarnej przy pomocy „naszej nieugiętej, totalitarnej woli", a następnie wielokrotnie wracał do określenia, które wyraźnie polubił, mówiąc z dumą o włoskim państwie totalitarnym (lo stato totalitario)44. Przyznając się do „totalizmu", Mussolini wykazy- 12 Walter Lacąuer, Faszyzm. Wczoraj, dziś. jutro, przeł. Bożena Stokłosa. Da Capo, Warszawa 1998. s. 15. 41 Francois Furet, Przeszłość pewnego złudzenia, przel. Joanna Górnicka-Kallnowska i Maria Ochab, ,.Volumen", Warszawa 1996, s. 213. '" Furet.... s. 206. wał prostolinijność odmienną od skrajnych postaci totalitarnego fałszowania świadomości. Ani w ZSRR, ani w Trzeciej Rzeszy nie używano bowiem określenia „totalitaryzm" w odniesieniu do własnego systemu. W Niemczech hitlerowskich zastosował je przejściowo Carl Schmitt, a także Joseph Goebbels, ale nie przyjęło się ono w oficjalnym języku propagandy, gdyż naziści żywili przekonanie o wyższości partii nad państwem. Jeszcze wyraźniej fałszowali świadomość komuniści, którzy wręcz określali swój system „demokracją". [Termin „totalitaryzm" zyskiwał jednak popularność poza państwami totalitarnymi i na trwałe zagościł w słowniku politologicznym w okresie II wojny światowej oraz na początku zimnej wojny. Coraz częściej określano nim zarówno nazizm, jak i komunizm. Skłonność do określania komunizmu jako totalitaryzmu zmalała po raz pierwszy w latach 1941-1945, gdy ZSRR stał się sojusznikiem demokracji zachodnich w walce z Trzecią Rzeszą, a także w okresie odprężenia lat siedemdziesiątych, kiedy lewicowi politologowie i filozofowie zachodni zaczęli używać terminu „totalitaryzm" w sensie tak rozszerzonym, że pozbawionym zupełnie sensu. Totalitaryzmem nazywali na przykład utopię Platona, ustrój Rzymu cesarskiego, carską Rosję, a nawet strukturę Kościoła katolickiego. Według Carla J. Friedricha i Zbigniewa Brzezińskiego, koniecznymi warunkami totalitaryzmu są: istnienie oficjalnej ideologii przynajmniej biernie akceptowanej w społeczeństwie, rządy masowej i hierarchicznie zorganizowanej monopartii z jednym przywódcą, monopol kontroli nad wszystkimi organami „siłowymi" państwa oraz środkami komunikacji społecznej, terrorystyczna kontrola policyjna, a także centralnie kierowana gospodarka45. Inni autorzy akcentowali także stałą mobilizację społeczeństwa z traktowaniem go przez władze jako swoistego zasobu, a także instrumentalne stoso- w Carl J. Friedrich, Zbigniew Brzeziński, Totalitarian Dictatorship and Autocracy, New York 1956. 1 H, Historia się nie kończy wanie prawa. Dobrą ilustracją tego ostatniego zjawiska jest fakt, że naziści nie zmienili konstytucji weimarskiej z 1919 r., ponieważ po 1933 r. nikt nie śmiał się już upomnieć o jej przestrzeganie. Tak samo słynna konstytucja stalinowska z 1936 r. zawierała wiele postanowień, których komuniści radzieccy nawet nie myśleli realizować. Nie można jednak nie widzieć różnicy między totalita- ryzmem i autorytaryzmem. Przykładem pierwszego jest nazizm i komunizm, drugiego - sanacyjna Polska, Hiszpania generała Francisco Franco czy Węgry pod rządami regenta Miklosa Horthy'ego. Autorytaryzm może zmieścić się w granicach państwa prawa i społeczeństwa obywatelskiego, które kończą się wraz z wprowadzeniem władzy totalitarnej. Totalitaryzm nie cofa się też przed masową eksterminacją przeciwników, czego nie czyniły systemy autorytarne. Zdobycie władzy przez ruch totalitarny mogło nastąpić w różnych okolicznościach. Inaczej wyglądało to w czasie rewolucji bolszewickiej w Rosji w 1917 r., inaczej przejął władzę Hitler w Niemczech w 1933 r., komuniści w Chinach w 1949 r., Fidel Castro na Kubie w 1959 r. czy Czerwoni Khmerzy w Kambodży w 1975 r. Dalsza ewolucja systemu i jego konsekwencje dadzą się jednak ująć w pewien schemat. Na początku ważne było, by krąg sympatyków ruchu był jak najszerszy, choć zawsze byli oni hierarchicznie podzieleni wedle kryterium wtajemniczenia i ważności. Na czele ruchu, uformowanego w „partię nowego typu", stał przywódca i elita spiskowa, tworzący nową oligarchię rządzącą. Bardzo często elita owa była następnie poddana „oczyszczeniu" w drugiej fazie rewolucji. Tak stało się podczas Wielkiej Czystki w ZSRR likwidacji SA w Niemczech czy w czasie rewolucji kulturalnej w Chinach. W apogeum totalitaryzmu kierownictwo partii najczęściej nie tylko opanowywało struktury państwowe, ale dublowało je w strukturach partyjnych, zamieniając państwo i jego instytucję w swoistą atrapę. Działo się to w warunkach nasilającego się terroru „zbrojnego ramienia" ruchu, czyli policji politycznej. II. Historia się nie kończy Wszechwładzę policji politycznej - na przykład Czeka, NKWD i KGB w ZSRR oraz Gestapo, SS i SD w Trzeciej Rzeszy - usprawiedliwiano z góry „wyższą koniecznością" realizacji his- torycznie słusznych celów. Ponieważ Lenin uzasadniał okru- cieństwo Czeka koniecznością pełnego wcielenia nauk Marksa, trudno się dziwić, że w oficjalnym organie Komisji „Krasnyj Miecz" z 18 VIII 1919 r. znaleźć można charakterystyczne zda- nie: „Nam wszystko wolno, ponieważ jako pierwsi na świecie wyciągamy miecz nie w celu zniewolenia, lecz w imię wolności i wyzwolenia spod ucisku"46. Tak dochodziło do totalnego za- fałszowania celów ruchu. Terror kierowano najpierw przeciw oponentom, potem także sojusznikom i zwolennikom ruchu, a w końcu - przeciw „obiektywnym wrogom", takim jak Żydzi, Cyganie, „kułacy" itd. W planowych masakrach całych tych kategorii ludności wy- mordowano dziesiątki milionów ludzi. Ocenia się, że spośród 8,7 rnłn Żydów, którzy znaleźli się na terenach okupowanych lub pośrednio kontrolowanych przez Trzecią Rzeszę w czasie II wojny światowej, wymordowano około 5,1 mln osób. zaś w yniku „rozkułaczania" i sztucznego głodu w ZSRR lat trzy- dziestych zginęło 14,5 mln osób47. Jedną z głównych form walki z „wrogami" były obozy koncentracyjne, w których ludzi pozbawionych wszelkich praw poddawano najbardziej wyrafi- nowanemu zniewoleniu. Więźniów politycznych poddawano na przykład kontroli kryminalistów, a także nierzadko zmuszano ich do wyboru między śmiercią a współuczestnictwem w zabijaniu. W ten sposób odbierano ludziom nie tylko wolność, własność, solidarność, nadzieję i godność, ale także niewinność. Korzenie międzywojennego totalitaryzmu tkwią głęboko w historii XIX i początku XX wieku. Nawet wcześniej zdarzały się przypadki rewolucyjnego idealizmu zamieniającego się w tyranię. Wymienia się przy tym, w zależności od upodobań '" Cyt. za: Roman Baecker, Totalitaryzm, Index Books, Toruń 1992, s. 42. " R HUberg, The Destmction of Bumpean Jews, Chicago 1961; Robert Conąuest, The Great Terror, New York 1973. s. 699-713. II. Historia się nie kończy 73 11. Historia się nie kończy politycznych i wrażliwości na proporcje, wyprawy krzyżowe inkwizycję i komunę muensterską anabaptysty Jana z Leid> z 1534 r. albo terror francuskiej rewolucji i masowe mordy na ludności Wandei pod koniec XVIII wieku. Czy słuszne jest jednak stwierdzenie Daniela Chirota, iż to monoteizm w wydaniu mojżeszowym, chrześcijańskim czy wreszcie muzułmańskim szczególnie sprzyjał absolutnym interpretacjom świata, a przez to stanowił idealną pożywkę dla „tyranii pewności" i totalitaryzmu?48 Można mieć co do tego zasadnicze wątpliwości. Przede wszystkim nie należy rzutować wstecz pojęć i zjawisk z czasów nam współczesnych. Większość tyranii sprzed rewolucji prze- mysłowej i powstania otwartego społeczeństwa masowego nie miała wiele wspólnego z ideową pewnością o posiadaniu monopolu na prawdę, a jeśli nawet związek taki istniał, to nie były to tyranie totalitarne, typowe dla XX wieku. Spór o to, czy inkwizycja lub terror jakobiński przyniosłyby w XX wieku tyle samo ofiar, co komunizm lub nazizm, jest bezprzedmiotowy, bo w wieku XIV i XVIII nie istniały ani środki techniczne, ani warunki społeczne umożliwiające masowy terror fizyczny oraz manipulacje ludzkimi postawami. Sarn Chirot zauważa, iż „żadna tyrania ideologiczna w historii nie była tak absolutna i niszcząca jak dwudziestowieczny nazizm i komunizm"49. Niemniej szukając ideowych korzeni totalitaryzmu XX- wiecznego, warto rozważyć zaproponowane przez Chirota pojęcie „tyranii pewności". Historycy na ogół zgadzają się, że u źródeł współczesnego totalitaryzmu znajduje się nie tyle sam pierwotny nacjonalizm, zwany politycznym, lub nawet jego nowe wcielenie romantyczne z początku XIX wieku, ile nacjonalizm integralny końca poprzedniego stulecia, połączony z rozwojem wiary w nieograniczone możliwości nauki. Nauczycielami owej 48 Daniel Chirot, Modern Tyrants. The Power and Prevalence of Evtt in Our Agę. The Free Press, New York 1994, s. 17. "Tamże, s. 17. zgubnej pewności byli prekursorzy nowoczesnego rasizmu, antropolodzy Joseph Arthur Gobineau i Houston Stewart Chamberlain, twórca teorii ewolucji Charles Darwin, który wbrew swej woli zachęcił do biologicznego redukcjonizmu w ocenie natury ludzkiej, a także Karl Mara i Friedrich Engels, którzy „odkryli" obiektywne prawa historii zredukowane do reguł ekonomii. Naukowa pewność XIX wieku była jednak czymś jakościowo różnym od dawnej pewności religijnej. W ostatnich dwóch stuleciach religijne rozumienie transcendencji coraz wyraźniej hamowało zapędy tych, którzy byliby skłonni realizować ostateczną prawdę o świecie. Natomiast coraz pewniejsi stawali się „uczeni" twierdzący, iż to nauka, a ściślej rzecz biorąc - nauki społeczne, prowadzi do „ostatecznego wyjaśnienia" zagadek tego świata. Ewa Bieńkowska zauważyła zwodnicze skutki wiary w „wielkość idei przewodniej"50. Myślę, że krytyka samej tylko wiary jako źródła totalitaryzmu jest chybiona, gdyż to nie sama wiara zwodziła konstruktorów totalitaryzmu, ale postawa „wierzę, że wiem", bardziej typowa dla scjentyzmu dominującego w myśli europejskiej od połowy XIX wieku niż dla współczesnych religii. Tyrania „pewności naukowej" rozwinęła się na żyznej glebie społeczeństwa umasowionego i zacieśniającego więzy organizacyjne przez środki masowej komunikacji (kolej, fotografia, prasa, telegraf, telefon, film, radio). Zarodkami tej tyranii były hasła nacjonalizmu Integralnego upowszechniane w postaci spontanicznych odruchów wrogości etnicznej oraz teorie klasowe rodzące aktywną wrogość między grupami społecznymi o różnym statusie materialnym. Nietolerancja rasowa i klasowa napędzały się zresztą wzajemnie przenikały, co znalazło wyraz w płynności zaplecza społecznego ruchów socjalistycznych i nacjonalistycznych na początku XX wieku. Środowiskiem ekonomicznym, w którym rozwijały się korzenie „tyranii 1 Ewa Bierikowska. Cienie w pieczarze, „Znak", 1999, nr 2, s. 37. U^ Historia się nie kończy II. Historia się nie kończy pewności", był rozwój kapitalizmu. Przynosił on nie tylko oznaki triumfu człowieka nad przyrodą, ale i równie widoczne różnicowanie się poziomu i sposobu życia różnych warstw społecznych, a także rodził protesty zarówno ze strony rzeczników „tradycji narodowej", jak i wyznawców „sprawiedli- wości społecznej". Pierwszych raziła wszechwładza pieniądza oraz upadek moralności i tradycyjnych więzi społecznych, drugich - wyzysk i nierówność. W XIX wieku nastąpił burzliwy rozwój kapitalizmu, ale jeszcze szybciej rosła liczba osób gotowych czynnie go zwalczać. Owym spontanicznym odruchom wrogości rasowej i klasowej, które istniały w rozmaitych postaciach i wcześniej, szczególnego wigoru dodawała ideologia, stanowiąca przekład hipotez nauk społecznych na język zrozumiały dla mas. Określenie „masy" pojawia się w słowniku politycznym właśnie na progu totalitaryzmu. Oznacza zbiorowiska jednostek, które wyrwane zostały z dawnych więzów rodzinnych i sąsiedzkich oraz pozbawione tradycyjnego systemu wartości. „Nie ma już bohaterów - jak pisał Jose Ortega y Gasset - jest tylko chór"51. Większość totalitarnych projektów uszczęśliwienia ludzkości, które skończyły się masowym ludobójstwem, wychodziła z za- łożeń naukowych przetłumaczonych na masowy język ideologii. Wystarczy przypomnieć „teorie" Alfreda Rosenberga, „naukowy komunizm" praktykowany w ZSRR, „intelektualne" koncepty Czerwonych Khmerów i świetlistego Szlaku, a także, tylko pozornie bardziej cywilizowane, socjaldemokratyczne teorie eugeniki w krajach skandynawskich. Totalitarna propaganda „jedynie słusznej" ideologii nie tylko zawierała szeroki arsenał środków perswazji, ale, jak zauważa Hannah Arendt, stosowała także „zawoalowane pogróżki" wobec wszystkich, którzy nie byli przekonani o jej słuszności52. Ideałem totalitaryzmu był „nowy człowiek", którego zacho- wania są przewidywalne, człowiek pozbawiony woli i zdolności do samodzielnego wartościowania. W jakimś sensie człowiek taki przeżył upadek totalitaryzmu hitlerowskiego jako nie-skruszony esesman. Przeżył także fiasko komunizmu radzieckiego w postaci „niewinnych" zbrodniarzy, rzekomo uwikłanych jedynie w historyczną konieczność, relatywizujących normy moralne, minimalizujących własną odpowiedzialność, a nawet zasadę odpowiedzialności w ogóle. W domu powieszonego „W domu powieszonego nie mówi się o stryczku bo po przejściu na emeryturę mieszka tam teraz jego kat"" - tak scharakteryzował kiedyś świat po totalitaryzmie Erich Fried, bliski lewicy pisarz austriacki. Zapewne miał na myśli nazizm i faszyzm. Słowa te pasują jednak lepiej do sytuacji, jaka powstała po upadku komunizmu. Oczywiście, należy widzieć różnicę między katern a jego spadkobiercami, wspólnikami, przyjaciółmi czy sympatykami, ale, tak czy inaczej, zadziwia zasłona mgły, którą spuszczono w dzisiejszym świecie na komunizm i jego dziedzictwo. Słowa Frieda wyjaśniają wiele reakcji na Czarną księgę komunizmu, nie tylko w krajach postkomunistycznych, ale także na Zachodzie. Fenomen Księgi jest po tym względem wielce wymowny. Nie zawiera ona bowiem właściwie rewelacji. Rachunek około 100 mln ofiar komunizmu54 można było sporządzić i wcześniej, a analizy zbrodni komunistycznych w świetle definicji ludobójstwa i zbrodni przeciw pokojowi publikowano już w latach pięćdziesiątych. Przypomnieć też trzeba wrażenie, jakie wywołało wydanie na Zachodzie Achipelagu Gułag Aleksandra 51 Jose Ortega y Gasset, Bunt mas, przeł. Piotr Niklewicz, Muza SA. Warszawa 1995, s. 10. 52 Hannah Arendt, Korzenie totalitaryzmu, przel. Daniel Grinberg, Mariola Szawlel, Biblioteka Kwartalnika Politycznego „Krytyka" i NOWa, Warszawa 1989, t. I, s. 273. " Erich Fried. Kwestia taktu, „Literatura na świecie", przeł. Jacek St. Burgs, 1976, nr 12 (68), s. 236. " Stephane Courtois, Nłcolas Werth, Jean-Louis Pannę, Andrzej Paczkowski, Kareł Bartosek, Jean-Louis Margolin, Czarna księga komunizmu, Prószyński i S-ka, Warszawa 1999. s. 26 nn. II. Historia się nie kończy Sołżenicyna w latach siedemdziesiątych. A jednak wszystkie te publikacje wpadały jak kamień w wodę, wywołując niewielkie zmarszczki na powierzchni dość powszechnej akceptacji komu- nizmu jako uprawnionego systemu ideowego i politycznego. Stosunkowo łatwo zapominano o bulwersujących faktach. Intelektualnie modne były raczej narzekania na „imperializm amerykański", a prawdziwą ulgę sprawiło odkrycie, że Sołżeni- cyn jest tylko rosyjskim nacjonalistą. Być może, przy całym podziwie dla bogactwa zebranego w Czarnej księdze komunizmu materiału, ważniejsze jest to, że do grona surowych sędziów komunizmu dołączyli kolejni jego dawni zwolennicy francuscy. Może tym razem zechcą ich wysłuchać obrońcy komunizmu? Notabene, chwaląc intelektualną uczciwość i wrażliwość Stephane'a Courtois oraz jego lewicowych współautorów fran- cuskich, nie można nie zauważyć, że ich kryteria ocen są nadal głównie polityczne. „Przywileju mówienia prawdy nie można pozostawiać coraz bardziej hałaśliwej prawicy; zbrodnie komu- nizmu należy analizować i potępiać w imię wartości demo- kratycznych, nie zaś narodowofaszystowskich ideałów" napisał we wstępie Courtois. Mam wątpliwość, czy prawica „hałasuje" dziś bardziej niż dawniej, czy zagłusza w tym hałasie lewicę, a także co to są „wartości demokratyczne". Obawiam się, że na tej płaszczyźnie oskarżenia komunizmu mogą pozostać polemiką polityczną. W całej książce brakuje jasnego postawienia kryteriów oceny. Nie wiem, dlaczego Courtois nie zaakcentował mocniej tego, co sam nazywa „niepisanym prawem rządzącym życiem ludzkości", czyli zasadą „nie zabijaj!"55 Notabene, czyżby autor nie wiedział, że zasadę tę zapisano, wraz z dziewięcioma innymi, ponad 3 tysiące lat temu? W podsumowaniu Courtois nie darował sobie zresztą porównania komunizmu do inkwizycji, ignorując różnice w motywach, skali i charakterze skutków ich działań. ' Czarna księga komunizmu..., s. 49. Geneza Czarnej księgi komunizmu tkwi w atmosferze intelektualnej Francji po upadku komunizmu radzieckiego, gdy nasilały się tam wyrazy współczucia wobec jego zwolenników, którzy stracili „świątynię swej wiary". Niestety, „księga" nie zmieniła faktu, że spory wokół komunizmu toczą się stale według wzorca „my dobrzy, a oni źli", a nie według uniwersal- nych kryteriów moralnych. Na lewicy, do której apeluje Courtois, nie można na ogół dostrzec otrzeźwienia w kwestii komunizmu. Nie widzi ona potrzeby odcinania się od zbrodni tego systemu. We Francji już powstała Czarna księga kapitalizmu odwracająca uwagę od spuścizny komunistycznej. Czyżby wszystko miało pozostać po staremu? Czy nadal karać się będzie za „kłamstwa oświęcim- skie", a wielbiciele Stalina, Mao, Breżniewa i Castro chodzić będą w aureoli konsekwentnych obrońców przegranej, ale w dużej mierze „słusznej" sprawy? Courtois przekonywająco wyjaśnia uparte przywiązanie świata zachodniej i postkomunistycznej lewicy do komunizmu. Istotnie, „postępowy świat" XX wieku ciągle nie może zdetronizować mitu rewolucji, ważny był także udział ZSRR w zwycięstwie nad nazizmem oraz fakt ewolucyjnego i w zasadzie bezkrwawego końca systemu w Kraju Rad i jego satelitach. Czy to jednak wystarcza, by zagłuszyć uczciwą refleksję nad niezmierzonymi cierpieniami wywołanymi przez komunistów? Tymczasem nadal powtarza się obiegowe komunały o sys- temie, który chciał ludzi uszczęśliwić siłą i który zniszczył się właśnie przez przywiązanie do priorytetu siły. Ideolog Francus- kiej Partii Komunistycznej Lucien Seve twierdzi, że „komunizm to naprawdę emancypacja i dezalienacja jednostki ludzkiej"56. Może jednak należy przypomnieć fakty? „Na jesieni 1966 roku - wspominał świadek chińskiej rewolucji kulturalnej -jechałem pociągiem na zebranie rewolucyjne i zobaczyłem, jak inni czerwonogwardziści oskarżają jakąś starszą kobietę. Była * Marek Gtadysz, Uczniowie Robespierre'a, „Życie", 19 V 1998 r. l II. Historia się nie kończy kończy bardzo stara i wątła. Oskarżali ją o to, że jest kapitalistką. Potem zaczęli ją bić. Pobili ją na śmierć. Na następnej stacji po prostu położyli jej ciało na peronie i zawiadomili kogoś, że była kapitalistką. Następnie wsiedli do pociągu i pojechali na zebranie"57. Oczywiście, można twierdzić, że dzielni hunwejbini nie czuli się w tym momencie wyalienowani, ale cóż powiedzieć o ich ofierze? I co czuli, gdy sami stawali się obiektem agresji? Francuski premier Lionel Jospin stwierdził niedawno, że „komunizm nigdy nie podniósł ręki na wolność"58. Czyżby nie słyszał o NKWD? Do masy informacji zamieszczonych w Czarnej księdze dodajmy i tę. W latach trzydziestych szef „Dalstroju" Karp Pawłów i jego pomocnik Nikołaj Garanin rozstrzelali na Kołymie co najmniej 40 rys. więźniów, oskarżonych o „sabotaż" i inne zmyślone przestępstwa. Po przybyciu do obozu Garanin kazał ustawiać w szeregu tych, którzy „odmówili" wyjścia na roboty. Zwykle byli to chorzy i dochodiagi, niektórzy z ledwością trzymali się na nogach. Rozwścieczony Garanin szedł wzdłuż szeregu i wielu z nich zabijał z marszu. Za nim szli dwaj strażnicy i po kolei ładowali mu pistolety. Nie podnosili ręki na wolność?59 Może Jospin nie słyszał też, co robili komuniści chińscy w Tybecie? Relacje stamtąd należą do najbardziej przerażających. Są to historie o okaleczeniach, ćwiartowaniu, o odcinaniu genitaliów i wyłupianiu oczu. To właśnie w Tybecie krzyżowano i lano wrzącą wodę na ofiary, starając się wymusić ich zeznania, nie tylko gwałcono, ale zmuszano mnichów do publicznej kopulacji z mniszkami60. A Czerwoni Khmerzy? Też nie podnieśli ręki na wolność? A członkowie Francuskiej Partii Komunistycznej, którzy służyli jako obsługa obozów Viet Minh w czasie wojny indochińskiej r" Annę F. Thurston, Encmies of the People. The Ordeal of Intettectuals in Chinas Great Cultural Revolution, Harvard University Press. Cambridge 1988, s. 134. * Czarna księga komunizmu..., s. 9. 59 Rój Miedwiediew, Pod osąd historii, przeł. Czesław Czarnogórski, Wydawnictwo Bellona, Warszawa 1990, t. I, s. 500-501. 60 Thurston. Encmies of the People.... s. 135-136. na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, przesłuchując swych rodaków schwytanych do niewoli?61 Apologeci komunizmu przyznają niejednokrotnie, iż rewolucja przyniosła istotnie wiele cierpień i błędów, ale że usprawiedliwia ją piękna idea „sprawiedliwości społecznej". Czyżby nosicielami owej idei byli czekiści? O ich działaniach w Jekaterynosławiu donoszono Leninowi w marcu 1919 r.: „W tej organizacji przeżartej gangreną przestępstwa, przemocy i samowoli, zdominowanej przez łajdaków i pospolitych krymi- nalistów, uzbrojeni po zęby ludzie zabijali każdego, kto im się nie podobał". A Lenin zarządzał skwapliwie: „trzeba koniecznie pobudzać energię terroru (...) i nadawać mu masowy charakter" lub bardziej emocjonalnie, iż trzeba „śmiertelnie uderzyć wroga w łeb". Równie osobisty stosunek do „wrogów" miał Stalin i jego najbliżsi współpracownicy, którzy sami podpisali w latach 1937- 1938 listy zawierające 44 tysięcy wyroków śmierci'". Chłodniejszy i bardziej profesjonalny stosunek do wykonywanych zadań miał profesor Grigorij Majronowskij, szef specjalnej komórki toksykologicznej MGB. który potajemnie mordował wytypowanych przez najwyższe władze „wrogów ludu" przy pomocy wymyślnych trucizn pozorujących atak serca lub inne, naturalne powody śmierci. Czy idea „sprawiedliwości społecznej" uzasadniała śmierć biskupa Fedora Romży zamordowanego w ten sposób?63 Obrońcy komunizmu twierdzą często, że terror rewolucyjny i dawniej bywał ślepy oraz że, w przeciwieństwie do nazizmu, ofiary komunizmu nie należały do wyraźnie określonych grup. Nic bardziej bałamutnego! Bolszewicy pozbawili praw obywatelskich i konsekwentnie mordowali przedstawicieli „burżuazji", „kułaków", „wrogów ludu" i inne biurokratycznie definiowane grupy, także etniczne. Autorzy Czarnej '" M. F. Etchegoin, Obóz 113. „Gazeta Wyborcza", 9 IV 1991 r. "2 Czarna księga komunizmu.... s. 111, 83, 130 i 184. '" Paweł Sudopłatow, Wspomnienia niewygodnego świadka, przeł. Jerzy Markowski, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 1999. s. 238. II. Historia się nie kończy 80 II. Historia się nie kończy kstęgi przytoczyli niektóre przykłady mordowania ducho wienstwa różnych wyznań przez komunistów w ZSRR Chinach, Kampuczy, a także w Hiszpanii. O tym ostatnim przypadku wspomniano jednak marginalnie. Tymczasem wcza się hiszpańskiej wojny domowej z rąk stalinowców trockistów i anarchistów zginęło 6,8 tyś. księży i zakonnic, czyli 12% OSób duchownych w tym kraju64. O stosunku komunistów do religii świadczy dobrze taka oto historia zapisana w ZSRR przez Walentyna Moroza Pewien współwięzień, Osetyniec, był złodziejem. Wstąpił jednak do świadków Jehowy i przestał kraść. Zdawałoby się że łagiemi „wychowawcy" powinni być zadowoleni, jednak dokucza? mu coraz gorzej. „Czego ode mnie chcecie? Już więcej nie kradnę i mc złego nie robię. A wierzyć w Boga nie jest zabronione'" mówił Osetyniec. „Byłoby lepiej, żebyś kradł" brzmiała wymów na odpowiedź65. .ymuw- Komunizm nie mógł znieść ani katolicyzmu, ani islamu ani buddyzmu. To w rumuńskim więzieniu Pitesti funkcjonariu' sze ułożyli pornograficzny tekst „czarnej mszy". W Mongolii władze komunistyczne zmuszały łamów buddyjskich rin złamania celibatu, a w 1937 r. rozpoczęły ich masową ekster minację. Wśród około 100 tyś. zamordowanych w latach cztezdziestych Mongołów znalazły się tysiące łamów. Chubsueuł brzmi dla Mongoła tak, jak Katyri dla Polaka Nad tvm jeziorkiem, koło miasteczka Moron, odkryto w 1991 r b rowe mogiły kilku tysięcy rozstrzelanych przez komunistów lamów buddyjskich. Nie przeszkadza to byłym komunistom przejmować bez zmrużenia oka i tej roli. Piotr Bikont spotkał w 1993 r. w Mongolii pewną staruszkę, która przyjechała do świątyni w Gandan, bo nie mogła się modlić w mieście rodzinnym Nie dlatego, by nie pozwalały lokalne władze. Przeciwnie, głównym kapłanem został tam dotychczasowy pierwszy sekretarz partii66. Komunizm mienił się ziszczeniem „sprawiedliwości dziejo- wej". Zważywszy jednak, że w marksizmie pojęcie sprawiedliwości należy do zmiennych historycznie elementów nadbudowy, a cały rozwój dziejów odbywać się miał wedle reguł mechaniki materialistycznej, nie bardzo wiadomo, jakie miały być kryteria owej sprawiedliwości. Wydaje się, że za sprawiedliwe uznawali komuniści czyny zgodne z „obiektywnym rozwojem dziejów", ale tak rozumiana sprawiedliwość nie jest w ogóle zjawiskiem moralnym, lecz naturalnym, tak jak wiatr czy deszcz. Stąd tylko krok do stwierdzenia, że moralne jest to, co silniejsze, a wiec do nowego wydania „prawa dżungli". Czy można się więc dziwić, że komuniści w Chinach zmuszali dzieci do odsiadywania reszty kary za zmarłych rodziców? Albo że traktowali urodzenie w rodzinie burżuazyjnej za winę nie do odkupienia?67 Courtois słusznie zauważa, że żaden z przywódców bolszewickich nie brał udziału w wojnie, że rewolucyjnym terrorem kierowali częściej „zza biurka". Byli w prostej linii spadkobier cami XIX-wiecznej tradycji nienawiści klasowej i pogardy dla konkretnego człowieka. „Humanistyczny" eksperyment społeczny okazywał się w praktyce niszczeniem „wściekłych psów", „ścierw", „sępów", „wszy", „skorpionów", „szkodliwych robaków" i „wampirów"68. Wedle Lucien Seve, „cel rewolucyjny jest dzisiaj jeszcze bar- dziej aktualny niż kiedykolwiek, bo kapitalizm jest nie do obro- nienia i wszędzie pęka"69. To, co pęka, to raczej resztki ideowej motywacji komunistów. Po nieudanym powstaniu w 1989 r., KP Birmy rozwiązała się oficjalnie w 1990 r., jednak spora część jej członków kontynuowała podziemną działalność pod s Szacunek Antonio Montera Moreno wg: Marek Jan wojna w Hiszpanii 1936-39. Biblioteka Frondy, W 5 Reportaż Walentyna Moroza z rezerwatu im. Berii "Slowo"' 1 Piotr Bikont, 20 tysięcy kilometrów koleją transsyberyjską, „Magazyn Gazety Wyborczej", 25 VI 1993 r., s. 15. ' Czarna księga komunizmu.... s. 497-498. "Tamże. s. 687 i 701, 88 Marek GJadysz, Uczniowie Robespierre'a, .Życie", 19 V 1998 r. II. Historia się nie kończy 82 I! Historia się nie kończy kierownictwem Pheug Kya-shlna, byłego szefa wojskowej orga nizacji partii. Wraz ze swymi zwolennikami, w więkązo^cj Chińczykami, ukrył się on w „strefie działań bojowych 81^" na granicy z Laosem, a wiec w rejonie intensywnej uprawy or^jmn 15-tysięczna Armia Czerwona Pheuga kontrolowała te uprawy oraz szlaki, którymi heroina trafia na zewnątrz Indochln. Całą produkcją zarządzał komitet trzynastu dowódców Armii wonej pod przewodnictwem zięcia Pheuga - Lin Komitet utrzymywał kontakt z tajnymi służbami ^ju^ i służył im do finansowania tajnej działalności w wielu kra,-jacn Komuniści birmańscy mogli więc liczyć na wojskową chińską, a także na polityczne naciski Pekinu, by w Rangunle nie utrudniały zbytnio życia Armii Cze Najbardziej „chodliwym" towarem wymienianym w Trójkącie indochińskim za narkotyki jest broń, która pos ma zwycięstwu „ludu" birmańskiego lub tajskiego71. Co tc^ wspólnego z kapitalizmem? Motywacja ideologiczna komunistów w Polsce zanikła niej. Jeszcze w październiku 1982 r. gen. Wojciech Ja zapowiadał, że kierownictwo partyjno-państwowe nie się na „pełzającą reprywatyzację" i zastępowanie idei socjasty,^, nych przez moralność „drobnomieszczańską"72. Jeszcze jec|nak przed upadkiem swych rządów wysokiej rangi funkcjonariusze aparatu PZPR zaczęli wchodzić do zarządów joint ventures z kapitałem zagranicznym i współuczestniczyć w innych for_ mach „pełzającej prywatyzacji". Byli też pierwszymi, którzy na większą skalę skorzystali z uchwalonych w 1989 r. ustaw o ko^gj-. cjalizacji przedsiębiorstw państwowych, legalizacji firm pry^at-nych i wolnym obrocie walutami zachodnimi. „Przyw^cy awangardy klasy robotniczej" stawali się więc bez zmr oka kapitalistami, oczywiście poza tymi, którzy zamienili 70 „Spotkania", 29 IV-5 V 1993 r., s. 31. " Rlchard S. Ehrlich, Starczy dla wszystkich, „Gazeta Wyborcza", 8 IV 1993 r. 72 .Trybuna Ludu", 30 X-1 XI l 982. w pałających nienawiścią emerytów. Dziwaczny to finał ideologii, która chciała zmienić postać świata. Czy to w imię takiego jej końca wymordowano 100 mln ludzi? Władimir Bukowski pisał: „Aby raz na zawsze zlikwidować więzienia - nabudowaliśmy mnóstwo nowych więzień. Aby obalić wreszcie granice państwowe - wznieśliśmy dookoła naszego kraju chińskie mury. Aby praca stała się w przyszłości radością i wytchnieniem - wprowadziliśmy ciężkie roboty karne. Aby nie trzeba było już nigdy przelać kropli krwi - myśmy zabijali, zabijali, zabijali"73. Wypada zgodzić się z wnioskiem Andrzeja Paczkowskiego dotyczącym komunizmu w Polsce, że zawsze był represyjny i przestępczy, gdyż nie respektował prawa nawet przez siebie stanowionego, a w latach 1944-1956 był to system „zbrodniczy"'4. Jeśli tak określamy komunizm w Polsce, którą nazywano często „najweselszym barakiem obozu socjalistycznego", to cóż powiedzieć o komunizmie w innych krajach? Komunizm był unikatowym doświadczeniem w historii, nie tyle dlatego, że stosował terror i propagandę, ale może bardziej dlatego, iż kazał ludziom nazywać się demokracją, wierzyć, że jest „postępowy" oraz że jest środkiem i celem umożliwiającym przyszłym pokoleniom osiągnięcie szczęścia. W trakcie budowy nowej wieży Babel pomieszano więc języki. W europejskich krajach bloku radzieckiego w kolejnych etapach rozwoju „demokracji ludowej" system nazywano albo „dyktaturą proletariatu", albo „demokracją socjalistyczną", choć opierał się on na przymusie i kłamstwie. „Patriotyzmem" nazywano służenie obcemu mocarstwu, a przez „naukę" rozumiano na ogół ideo- logiczne zaklęcia propagandzistów. Owa semantyczna wieża Babel runęła, ale ci, co przeżyli jej upadek, mają ogromne kłopoty z nazywaniem rzeczy po imieniu. "Abrarn Terę (Andriej Sinlawskl], Fantasticzeskij mir Abrama Terca, Paris 1967, s. 411. 74 Czarna księga komunizmu..., s. 366. li. Historia się nie kończy II. Historia się nie kończy- Opary kłamstwa i hipokryzji, na których opierał się system komunistyczny, nie uległy rozproszeniu. Stale zasilane są z nowych źródeł. Czarna księga komunizmu zasługuje na uznanie, gdyż usiłuje rozwiać te opary. W świecie, w którym twierdzi się, że każdy ma swoją własną prawdę, trudno jednak spodziewać się przewiewu, który na trwałe odświeży atmosferę. Być może łatwiej zrozumieć przeszłość, tak jak ją opisała po prostu Anna Achmatowa: W tym domu jakże strasznie było żyć - Ani kominka blask patriarchalny. Ani kołyska mojego dzieciątka, Ni to, że byliśmy oboje młodzi I wypełnieni pomysłami, Nie pomniejszało okrutnego strachu. Lecz ja się z niego nauczyłam drwić I zostawiłam odrobinkę wina, A także chleba okruchy dla tego, Który po nocy jak pies drapał do drzwi Albo zagląda! nam w niskie okienko (...) Dziś jesteś tam, gdzie wie się wszystko, powiedz: Co poza nami w tym domu mieszkało?70 „Półwiedza" i emocje Postawa intelektualistów wobec komunizmu nie przestaje intrygować. Padają różne wyjaśnienia motywów, dla których duża część wybitnych przedstawicieli kultury, nauki i sztuki popierała światowy ruch komunistyczny i gotowa była negować lub usprawiedliwiać jego zbrodnie. W dyskusjach tych rysują się wyraźne różnice między intelektualistami działającymi w krajach komunistycznych oraz tymi, którzy prezentowali swoje poglądy w państwach demokratycznych. Niektórzy autorzy podkreślają brak odwagi intelektualistów wobec komunistycznej przemocy. Argument ten mógłby coś niecoś wyjaśniać, ale jedynie w przypadku osób, które znalazły się w „polu rażenia" systemu. Czesław Miłosz napisał, iż po wojnie w Polsce „Kto nie wierzył w trzecią wojnę światową, musiał uznać podział Europy za stan trwały i starać się dos- tosować do istniejących warunków. Ani ja, ani moi przyjaciele literaci (...) w trzecią wojnę nie wierzyliśmy"76. Brzmi to bardzo „zdroworozsądkowe". Zawsze jednak myślałem, że ambicją współczesnych intelektualistów była niezgoda na rzeczywistość. Ale widać w połowie XX wieku coś się zmieniło i główną cechą intelektualistów stało się rozdarcie: z jednej strony obalanie różnych kulturowych i moralnych barier, z drugiej jednak strony - polityczny konformizm. W zdaniu Miłosza jest jednak zawarte coś ważniejszego. Uznanie podziału Europy wcale nie musiało oznaczać dostosowania się do warunków, chyba że przyjmie się milcząco, iż rolą intelektualisty jest służenie władzy. Przeciętny Polak nie wyciągał z „historycznej koniecz- ności" aż tak daleko idących konsekwencii jak „intelektualista", i często w taki czy inny sposób sabotował nierzeczywistą rzeczywistość komunizmu. Poza rym pod koniec lat czterdzies- tych wojna światowa właściwie już trwała. Była to wojna inna niż dawniej, wojna totalna, ale głównie na słowa. Konformizm wobec komunistycznej przemocy był swoistym strzałem w stronę wolności i wartości. Wiadomo, że odwaga była wówczas droga, ale uczciwość nakazywała przynajmniej milczeć. Być może chodziło więc o coś innego, o dumę z własnego prestiżu i obawę przed jego utratą, a być może o zwykłą moż- liwość publicznego istnienia. Pisarz, który nie ma szans na publikacje, musi się poważnie zastanowić nad swoją przyszłością. Zdobywszy monopol publikacji, komuniści doskonale rozumieli, jaką władzę nad intelektualistami posiadają. 75 Anna Achmatowa. Północne elegie. Trzecia, przet. L. Lewin, „Literatura na świecie", 1977, nr 4 (72), s. 231-232. 3 Czesław Miłosz, „Przedmowa" (w:) Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945- 1950, Znak, Kraków 1998. s. 6. II. Hisitoria się nie kończy II. Historia się nie kończy Jednocześnie płacili wiernym sobie twórcom wspaniale, toteż cena nonkonformizmu była wysoka. Ale znów motyw ten mógł dotyczyć tylko poddanych państw komunistycznych. Intelek- tualiści zachodni mogli istnieć publicznie i dobrze zarabiać, nie pisząc obrzydliwych peanów o ZSRR. W tym przypadku trudno znaleźć inny motyw jak tylko uwiedzenie komunizmem czyli bezinteresowne uczucie. George Bernard Shaw mówił „ludziom radzieckim" podczas swej wizyty w ZSRR w 1931 r.: „Kiedy doprowadzicie swój eksperyment do ostatecznego zwycięstwa, a wiem, że tak będzie, my na Zachodzie, którzy jeszcze bawimy się w socjalizm, będziemy musieli podążyć za wami, czy tego chcemy czy nie"77. Shaw był marksistą. Marksizm oznaczał dlań konieczność triumfu socjalizmu, a to z kolei równało się poparciu dla ZSRR i Stalina. Po spotkaniu ze Stalinem w ZSRR Shaw stwierdził, że nigdy nie słyszał człowieka, który by tak „świetnie mówił". Stalin był dla Shawa „typem szczerym i dowcipnym, wykształconym jako duchowny", człowiekiem mówiącym „wszystko co chce, ale bez urazy, cierpliwym, pewnym, pozwalającym dyskutować do woli i rozbrajającym każdy nasz atak uśmiechem, w którym nie ma złośliwości, ale również nie ma łatwowierności". Po powrocie Shawa ze spotkania ze Stalinem do hotelu Metropol reporterzy zgromadzili się tłumnie, a Shaw zgodził się dać krótkie oświadczenie do prasy. Wspiął się na marmurowe schody i skrzyżował ręce na piersi. „Stalin -powiedział - ma wspaniałe, czarne wąsy"78. W grudniu 1937 r., w szczytowym okresie „wielkiej czystki", Shaw napisał: „Rosja jest przykładem dla całego świata, przykładem ogromnej wyższości socjalizmu nad kapitalizmem, pod względem gospodarczym, społecznym i politycznym". Jeszcze w wywiadzie prasowym z 1950 r. Shaw stwierdzał, że czuje się komunistą oraz że „przyszłość należy do kraju, który poniesie komunizm najdalej i najszybciej"79. Gdyby ta wizja miała się spełnić, nie wiadomo, czy sam Shaw nie padłby jej ofiarą. Shaw był wielbicielem socjalizmu i mylił go z komu- nizmem. Czy w tej sytuacji można go w ogóle nazywać intelek- tualistą, a więc - to robocza definicja - człowiekiem używającym intelektu? Choć i dziś nie braknie ludzi, którzy nazywają pisarza humanistą, z uczuciami ludzkimi też miał Shaw problem. Niech mu ofiary Kołymy wybaczą, że stanął po stronie ich katów. Wśród zachodnich piewców ZSRR było sporo ludzi nie związanych z marksizmem. Udział w „tworzeniu historii", nierzadko z użyciem siły, był dla wielu z nicłi swoistym wyzwaniem, przygodą „zaangażowanego" twórcy. Cóż zawiodło Ernesta Hemingwaya do Hiszpanii w czasie wojny domowej? Przywiązanie do tego kraju? Z pewnością. Pogoń za przygodą? Na pewno. Ale cóż kazało mu sympatyzować z Brygadami Międzynarodowymi? Jednym z ważnych motywów, który skłaniał twórców zachodnich do popierania komunizmu, była nienawiść do nazizmu i faszyzmu. Podczas zjazdu pisarzy amerykańskich w czerwcu 1937 r. Hemingway powiedział: „Jest tylko jeden system rządów, który nie może zrodzić dobrych pisarzy, a tą formą rządów jest faszyzm"801. Nie zauważył, że drugim takim systemem jest komunizm, który dobrych pisarzy nie tyle nie rodził, co ich zabijał. Jeszcze bardziej bezpośrednio włączyli się w akcje komu- nistów dwaj wielcy malarze meksykańscy. Diego Rivera udo- stępnił swą willę Lwowi Trockiemu, natomiast David Alfaro Siąueiros, autor słynnych murali i histeryczny wielbiciel Stalina, kierował bojówką terrorystyczną, która dokonała pierwszego, nieudanego zamachu na Trockiego81. ' Wypowiedź George'a Bernarda Shaw dla „Prawdy", przedrukowana w .Daily Worker", 29 VII 1936 r. Cyt za: R Palmę Dutt. George Bernard Shaw, „Labour Monthty Pamphlet", 1951, nr 1. s. 3. H Michael Holroyd, Fellow Traveller. .The Sunday Times", 15 K 1991 r. 1 Dutt.... s. 12-14. ' Drahoslav i Ivan Machalowie, Hemingway reporter, „Śląsk", Katowice 1984, s. 299. 1 Mikołaj Zieńkiewicz, Kremlowska księga zamachów, przel. Jadwiga M.. Jedlrzejewska, Prószynski i S-ka, Warszawa 1995, s. 32-39. II. Historia się nie kończy II. Historia slf nie kończy Zachodni miłośnicy komunizmu byli niejednokrotnie kry- tykowani przez propagandę komunistyczną. Jean-Pauł Sartre został określony przez radzieckiego komisarza literackiego Aleksandra Fadiejewa „szakalem z maszyną do pisania", lecz mimo to w 1952 r. włączył się w kampanię propagandową Francuskiej Partii Komunistycznej, a dwa lata później pojechał do ZSRR i napisał serię panegiryków o Kraju Rad82. Zauroczenie zgoła niezwykłe, bo bez wyraźnej wzajemności. Niektórzy „intelektualiści" ujawniali wprost wstręt do najcenniejszych wartości kultury. Bertolt Brecht, przybity tajnym referatem Nikity Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR, protestował przeciw jego publikacji, tłumacząc: „Mam konia. Kuleje i ma parchy, jest szpotawy. Ktoś przychodzi do mnie i mówi mi: 'ten koń kuleje, jest szpotawy i ma parchy'. Ten ktoś ma rację, ale co mi z tego? Nie mam innego konia"*3. Otóż to: Brecht nie zauważał, że konie są nie tylko szpotawe, ale też zdrowe i rasowe, a także, iż istnieje cała masa innych zwierząt, ładnych i brzydkich. A jednak wybrał konia wadliwego i twierdził, że to jedyny wybór. To mało „intelektualne", to raczej żałosne. Uwiedzenie komunizmem wynikało więc, jak się zdaje, nie z analizy intelektualnej. Było ono raczej rezultatem zauroczenia mocą sprawczą komunizmu. „Intelektualista", który czuł bezsilność myśli i słowa, oddawał się w niewolę idei, za którą stała siła. W ten sposób sam czuł się silniejszy. Sartre stwierdził kiedyś: „dla mnie zasadniczym problemem jest odrzucenie teorii, według której lewica nie powinna odpowiadać przemocą na przemoc"84. Otóż wiara w przemoc jako siłę sprawczą historii była ważnym składnikiem owego opium dla intelektualistów, o którym mówił Raymond Aron. 83 Paul Johnson, Intelektualiści, prze!. Andrzej Piber, Edltions Spotkania. Warszawa 1988, s. 262 i 272. *' Cyt. wg: Johnson..., s. 214. "Johnson.... s. 276. Inną ingrediencją tej piekielnej mikstury, która usprawied- liwiała największe nawet zbrodnie XX wieku, była zwykła pycha. Jest ona pułapką każdego, kto poznawszy wiele, sądzi, że poznał wszystko, że jest w stanie sformułować prostą diagnozę dla świata i zaaplikować mu równie proste i skuteczne lekarstwo. Pułapka ta była tym groźniejsza, że przekonanie o własnej wiedzy bardzo często odbiera ludziom wykształconym wrażliwość moralną. Czują się oni powołani do krytykowania i pouczania innych, ale sami odrzucają normy moralne. Czują się rzecznikami „mas", które należy uszczęśliwić, ale przeszkadza im konkretny człowiek, który nie stoi na wysokości zadania, ba, swoją niedoskonałością utrudnia jego realizację. Zasłuchani w swój głos, nie słyszą najprostszych nawet argumentów. Niestety, w pułapkę tę wpadło bardzo wielu intelektualistów XX wieku. Pytanie tylko, którzy i kto to w ogóle są „intelektualiści". Otóż mam wrażenie, że tego pojęcia w ogóle się nadużywa. Komunizm, polegający w istocie na wierze w szczęście ludzkości realizowane przemocą, został wymyślony i w dużej mierze zapoczątkowany przez specyficzny typ „intelektualistów". Byli to ludzie posiadający pewną wiedzę, ale pozbawieni minimum mądrości, które każe człowiekowi rozumnemu oceniać, co wie, a czego nie wie, oraz minimum pokory, która nakazuje stale myśleć o tym, czy głoszone teorie znajdują jakiekolwiek odbicie w rzeczywistości. Swoją fragmentaryczną wiedzę traktowali owi „intelektualiści" jako wiedzę o wszystkim, jako stan osiągnięcia Prawdy. Była to prosta konsekwencja ateizmu i ubóstwienia rozumu ludzkiego. Protoplastów owego uzurpatorskiego „intelektualizmu" szukać by należało pod koniec XVIII wieku, a także w całym następnym stuleciu, w „wieku ideologii". Należą do nich przede wszystkim Jean Jacąues Rousseau i Karl Mant. Fiodor Dostojewski nazywał ten fenomen „półwiedzą". „Półwiedza - pisał - jest tyranem, jakiego jeszcze nigdy nie znano. Tyranem, który ma swoich kapłanów i niewolników, przed którym korzą się wszyscy z miłością II. Historia się nie kończy i przesądnym strachem, nieznanym dotychczas, przed którym drży nawet sama wiedza, bezwstydnie potakująca półwiedzy"85. Mam wrażenie, że cała prawie myśl marksowska była tego rodzaju „półwiedzą". To marksizm bowiem usunął z tradycji europejskiej pojęcie transcendencji, zrelarywizował normy moralne, uzależnił człowieka od materii i kazał mu szukać raju na ziemi, głównie przy pomocy „obiektywnych praw historii" oraz siły. To marksizm też wylansował w praktyce hasło „cel uświęca środki". Obawiam się jednak, że korzenie tak rozumianego „in- telektualizmu" są jeszcze bardziej wstydliwe. Kim był Louis Aragon, który w poetyckim uniesieniu wieszczył: „Niech żyje GePeU na przekór wszystkim wrogom Proletariatu"86? Kim byli Paul Eluard, Pablo Picasso, George Bernard Shaw, Romain Rolland i inni wielbiciele ZSRR? Czy naprawdę pracowali intelektem? Czy raczej uczuciami? Być może ich protoplastą był Friedrich Nietzsche, który swoją filozofię wysnuł z emocji. „W życiu prócz stopnia mocy nie ma niczego, co miałoby wartość - przyjąwszy właśnie, że samo życie jest wolą mocy" -pisał w tragicznym natchnieniu Nietzsche, uznawszy za pewnik, że „nie ma prawdy" i „nie ma absolutnego charakteru rzeczy, żadnej »rzeczy w sobie«"87. Była to jednak przesłanka nie tyle rozumowa, co emocjonalna, o czym świadczy dalszy wywód Nietzschego: „faza namiętnego Nie i czynienia Nie: wyładowuje się w nim nagromadzona żądza afirmacji, adoracji... faza pogardy nawet dla Nie... nawet dla wątpienia... nawet dla ironii... nawet dla pogardy... katastrofa: czy kłamstwo nie jest czymś boskim... czy wartość wszystkich rzeczy nie na tym polega, że są one fałszywe?"88 Od takiej gorączkowej, obsesyjnej, czy wręcz szaleńczej diagnozy tego świata tylko krok do przyjęcia, że lekarstwem na jego bolączki jest siła. "" Fiodor Dostojewski, Biesy, przeł. T. Zagórski, PIW, Warszawa 1977, s. 246. ™ Cyt. wg: Stephane Courtols, Nicolas Werth, Jean-Louis Pannę, Andrzej Paczkowski, Kareł Bartosek, Jean-Louis Margolin. Czarna księga komunizmu.... s. 289. "' Friedrtch Nietzsche. Zapiski o nihilizmie, wg: „Znak", 1994, nr 6 (469), s. 43 i 46. "" Tamże, s. 56. Współcześni „Intelektualiści" przypominają nie mędrców poszukujących prawdy o świecie, ale raczej artystów pragnących zaspokoić swe pragnienie oryginalności na „scenie publicznej". Na scenie tei, wymagającej pomysłowości w auto-kreacji, dobrze widać było jedynie to, co szokuje, co stanowi zaprzeczenie dotychczasowych poglądów. Dobrze się na niej sprzedawały paradoksy, słowne piruety i „obalanie tabu". Scena ta potrzebowała nie tylko ubranych w czarne swetry studentów pijących po nocach w kawiarniach Paryża, ale i „filozofa" w okularach, który prawił: „koniec końców, trzeba powiedzieć - tak lub nie - i samemu za cały wszechświat zadecydować o prawdzie. Otóż owa decyzja jest aktem metafizycznym i absolutnym, (...) albowiem owo „tak", które wreszcie należy wypowiedzieć, by nadeszło królestwo prawdy, wymaga nieskończenie wielkiej mocy, użytej całkowicie za jednym zamachem. (...) „Tak" człowieka nie różni się zatem od »tak« Boga"89. Absolutyzując wolność i przypisując człowiekowi moc Boga w rozpoznaniu prawdy, Sartre upajał siebie i swoich słuchaczy iluzją, która potrzebowała mocy sprawczej. „Intelektualista" jako artysta- filozof sceniczny był gotów oddać siebie i swych zwolenników nawet pod rozkazy obcego mocarstwa, by zdobyć szansę realizacji tej iluzji. Puste miejsce po Bogu zapełniał Sartre potworami. Przy- pomina to niezwykłą scenę opisaną przez Herberta Lottmana. Oto w latach trzydziestych w jednym z salonów literackich Paryża pisarz Andre Gide sięgnął po ciasteczko. Nie przestał jednak mówić i gestykulować aż do chwili, gdy pies gospodarzy podskoczył i porwał mu owo ciastko. Oto pożytek z lewicowego „intelektualisty": gada i gada, a korzysta z tego bestia90. Ideologiczna „półwiedzą", próżność i szukanie siły sprawczej pomagały w przeistaczaniu się zachodniego „intelektualisty" 1 Jean-Paul Sartre, Wolność kartezjańska przel. Krzysztof Pornlan (w:) Filozofia i socjologia XX wieku. Wiedza Powszechna, Warszawa 1965, t. I, s. 313. ° Herbert R Lottman. Lewy brzeg, przeł. Jacek Giszczak, PIW. Warszawa 1997. s. 52-53. II. Historia si^ nie kończy 92 Ii. Historia się nie kończy w rewolucyjnego komisarza. Chyba że tak jak George Orwell potrafił on opanować zwodnicze emocje oraz pychę i zacząć uczciwie myśleć. Spóźniona sprawiedliwość Z Mt Nelson widać ujście rzekł Derwent do morza i cale Hobart, stolicę Tasmanii, zwanej przez Australijczyków piesz- czotliwie Tassie. Klimat wyspy jest dość osobliwy, ponieważ ścierają się w nim wpływy tropiku i Antarktydy. Również we florze i faunie dostrzec można nakładanie się gatunków pier- wotnych z tymi, które sprowadzili Europejczycy. W dolinie Derwent widać typową roślinność europejską, ale wyżej w górach roi się od gatunków rodzimych, jak wottie tree, huonpine, gigantyczne swamp gum tree, drzewa paprociowe oraz pan-dani, czyli drzewiastą trawę. Na Tasmanii żyją burzyki, ptaki zwane tu muttonbird lub shearwater, które przed tutejszą zimą odlatują na Syberię, a latają tak szybko, że nie mogą lądować na lądzie stałym, tylko na wodzie lub piachu, bo inaczej by sobie nogi połamały. Patrząc z Mt Nelson na południe, widać w oddali brzegi North Bruny Island, gdzie łowi się abalone - piętnastocentymetrowe skorupiaki o bardzo smacznym mięsie. 91 Lyndall Ryan, The Aboriginal Tasmanians. Allen & Unwln, Singapore 1996 s XX Bliżej, u stóp wzgórza, rozciąga się Park Truganini. Nazwa ta przypomina mało znany w Europie dramat tasmańskich aborygenów. Truganini była, jak dotąd najczęściej sądzono, ostatnią pełnej krwi aborygenką tasmańską. Na temat pierwotnych mieszkańców wyspy istnieje wiele sprzecznych opinii. Wydaje się niewątpliwe, że zamieszkiwali oni Tasmanię już około 35 tysięcy lat temu, a więc że pojawili się znacznie wcześniej, nim wody Cieśniny Bassa podniosły się, odcinając ich od reszty świata około 10 tysięcy lat temu91. Trwają natomiast spory co do tego, na ile wypadnięcie ryb łuskowatych z diety tego paleolitycznego ludu przed około 4 tysiącami lat zahamowało rozwój psychofizyczny pierwotnych Tasmańczy-ków. Nie ma też zgody co do przyczyn wyginięcia tego ludu. Wkrótce po II wojnie światowej Clive Turnbull opublikował swą Czarną wojnę, w której porównał eksterminację tasmańskich aborygenów do nazistowskiego holocaustu92. Choć wina białych wydaje się bezsporna, późniejsze publikacje przyniosły znacznie bardziej pogłębione wyjaśnienie tragedii. Świadoma eksterminacja krajowców ograniczała się jedynie do krótkiego epizodu, natomiast ważniejszymi czynnikami wyginięcia aborygenów była nieumiejętność znalezienia modus vivendi przez dwie grupy etniczne oddzielone tysiącami lat rozwoju cywilizacyjnego, niemożność adaptacji krajowców do nowej sytuacji oraz choroby i spadek dzietności, być może związane z szokiem psychicznym, jakim było dla nich przybycie białych. Ważne światło rzuciła na dramat aborygenów tasmańskich publikacja wspomnień George'a A. Robinsona, człowieka, który usiłując ratować krajowców od zagłady, zmuszał ich do osiedlania się w specjalnych koloniach, w istocie przyspieszając ich wymarcie93. Obfita literatura na temat aborygenów tasmańskich rozwinęła się szczególnie w latach siedemdziesiątych naszego stulecia94. Przez tysiące lat kompletnej izolacji aborygeni tasmańscy wyodrębnili się wyraźnie od aborygenów australijskich. Byli od tych ostatnich drobniejsi, a ich skóra miała barwę bardziej rudawobrązową niż czarną. Chodzili całkiem nago, a od zimna chronili się, nacierając ciało tłuszczem, ochrą i węglem drzewnym. Byli ludem zbieraczy i myśliwych, a żyli głównie z połowu małż, skorupiaków, fok i burzyków, a także z polowania na ' Clive Turnbull, Black War: The Extermination of Tasmanian Aborigines. Cheshire- -Lansdowne, Melbourne 1965 (drugie wydanie). ' N. J. B. Plomley (ed.), Friendly Mission. The Tasmanian Joumals and Papers of George Augustus Robinson 1829-1834, Tasmanian Hlstorical Research Assoclatlon, Hobart 1966. 1 Por. n.p.: B. C. Mollison, C. Everitt, A Chronology of Events Affecting Tasmanian Aboriginal People sińce Contact with Whites 1772-1976, Psychology Department, University of Tasmania, Hobart 1976; Henry Reynolds, Fate of a Free People. Penguin, Melbourne 1995. Obszerna bibliografię można znaleźć w Ryan, s. 328-363. II. Historia się nie kończy II. Historia się nie kończy kangury, wombaty, oposy i inne drobne zwierzęta. Używali za- ostrzonych dzid i kamiennych narzędzi. Niewiele wiadomo o ich wierzeniach. Byli animistami i utrzymywali, że mężczyźni są związani z Duchem-Słońcem. a kobiety - z Duchem-Księżycem. Ten pierwszy, zwany Noiheener, rządził dniem i był dobry, ten drugi zaś, Wrageowrapper, rządził nocą i był zły. Wierzyli też w duchy różnych elementów przyrody, takich jak woda, ogień, czy drzewa, oraz duchy zmarłych oczekujące życia po śmierci. Każdy klan miał swój totem i swój zestaw tabu. Przed przybyciem białych cała ludność wyspy, oceniana na około dwa tysiące osób, dzieliła się na dwie grupy językowe - południową i północną - oraz na dziewięć głównych plemion. Plemiona składały się z pięciu do dziesięciu klanów, a te z kolei z rozbudowanych rodzin monogamicznych i wielopokoleniowych. Istniało bardzo silne przywiązanie plemion i klanów do określonego obszaru, na którym zimowały, polowały i zbierały, przemieszczając się sezonowo wzdłuż tradycyjnych tras"5. Podróżnikiem, który pierwszy dotarł do dzisiejszej Tasmanii, był Holender Abel Tasman w 1642 r. Nadal on wyspie nazwg Ziemi Van Diemeiia, ale ani nie zetknął się z krajowcami, ani nie podjął prób jej skolonizowania. W marcu 1772 r. do North Bay na wschodnim wybrzeżu Tasmanii dopłynęła francuska ekspedycja pod dowództwem Nicholasa Marion du Fresne, która po raz pierwszy nawiązała kontakt z tubylcami, notabene, niezbyt szczęśliwy. Po pierwszej wymianie przyjaznych gestów aborygeni zaniepokoili się liczbą białych i usiłowali ich odstraszyć gradem oszczepów i kamieni. Nieco spokojniej przebiegła wizyta na wyspie Jamesa Cooka w 1777 r. oraz Bruni d'Entrecasteaux w 1792 r.96 W 1798 r. George Bass i Matthew Flinders dotarli do ujścia rzeki Derwent, a w 1801 r. wyprawa francuska pod wodzą Nicholasa Baudin - do ujścia rzeki Huon na południu Tasmanii. Biali łowcy fok, którzy pojawili się u północnych brzegów wyspy około 1800 r., stanowili największą szansę nawiązania pokojowego kontaktu z krajowcami. W zamian za „wypożyczanie" kobiet tubylczych przekazywali oni aborygenom mąkę, psy i ubite foki. Pomagali też krajowcom w łowach i w walce z wrogimi klanami sąsiadów. Z kontaktów tych urodziło się wielu półkrwi aborygenów, którzy mieszkali na Flinders Island, Cape Barren Island i innych wyspach z grupy Furneaux. Obyczaje krajowców znane były więc białym względnie dobrze, gdy w 1803 r. władze brytyjskiej Nowej Południowej Walii w Australii założyły kolonię karną u ujścia rzeki Derwent, w miejscu dzisiejszego Hobart. W 1804 r. mieszkało tu około 250 skazańców i strażników. Lokalizacja ta okazała się fatalna dla rozwoju kontaktów między tubylcami i przybyszami. Na północ od ujścia Derwentu koczował klan Moomairremener, a dla klanów Leenowwenne i Pangeminghe z głębi lądu trasa wzdłuż rzeki stanowiła tradycyjny szlak, którym przybywali na łowiska nadmorskie. Już w 1804 r. Brytyjczycy zabili w przypadkowej potyczce pierwszych trzech aborygenów. którzy polowali na kangury w pobliżu kolonii karnej. Choć instrukcje władz brytyjskich nakazywały przyjazne traktowanie tubylców, biali koloniści odnosili się do nich w myśl ocen ukształtowanych przez pierwszych podróżników, którzy uznali aborygenów tas-mańskich za dzikusów nie nadających się do ucywilizowania. Od samego początku biali traktowali więc ziemię na wyspie jako ziemię niczyją, a aborygenów - jedynie jako element egzotycznej przyrody. Krajowcy byli coraz bardziej nieufni. Jeden z członków klanu Mouheneenner imieniem Wooraddy opowiadał znacznie później, jak jego ziomkowie przyglądali się białym ze stoku Mt Wellington. Wielkie statki, wycinanie drzew, budowa domów, uprawa ziemi - wszystko to wyglądało w świadomości abory- genów na działanie złego ducha Wrageowrappera97. Pierwszy biały zginął z ręki aborygenów w 1807 r. '" Plomley.... s. 376. x' Ryan.... s. 9-45. ""J. J. H. de Labillardiere, Ań Account of a Yoyage in Searcłi of La Perouse, Debrett. London 1800. II. Historia się nie kończy II. Historia się nie kończy Konflikt stał się nieuchronny, gdy w latach dwudziestych XK wieku zaczęły w dorzeczu Derwentu i Macąuarie powstawać wielkie farmy hodowlane. W 1818 r. liczbę aborygenów tasmańskich oceniano na 2 tysiące, a liczbę białych - na około 3 tysiące. W 1830 r. białych było już 25 tysięcy, z czego 6 tysięcy stanowili wolni osadnicy rolni. Co gorsze, na ich pastwiskach wypasało się już około miliona owiec98. O ile dotąd aborygeni skłonni byli uznać obecność białych za zło konieczne, a nawet niejednokrotnie starali się skorzystać z tej obecności w formie wymiany dóbr i usług, o tyle obecnie wielkie farmy hodowlane likwidowały podstawy ich dotychczasowego życia. Narastały konflikty. Krajowcy atakowali stada i zabudowania, nierzadko mordując osadników, ci zaś odpowiadali ogniem. Biali, którzy początkowo traktowali tubylców z łagodną wyższością, nabrali przekonania, że są oni groźnymi dzikusami, niewiele różniącymi się od małp, oraz że należy się ich pozbyć na wszelką cenę. Wicegubernator Ziemi Van Diemena pułkownik George Arthur nie miał tego rodzaju uprzedzeń, ale pod wpływem narastania walk uległ naciskom białych osadników. Nie rozumiejąc motywów krajowców - przywiązania do ziemi, łowisk i tras sezonowych wędrówek - podzielił wyspę na część przeznaczoną dla osadników oraz część, w której aborygeni mogli robić co chcieli. Klany z zachodu i południowego zachodu wyspy istotnie nie były nękane przez białych, tyle tylko, że były to tereny trudno dostępne dla człowieka oraz najuboższe w zwierzynę i roślinność. Natomiast liczniejsze klany ze środka i północy Tasmanii nie dały za wygraną. Rosła liczba zabitych i rannych po obu stronach. W 1828 r. Arthur ogłosił stan wojenny w strefie osadniczej. W latach 1829-1832 doszło do przełomowej ofensywy białych. Grupy uzbrojonych żołnierzy i osadników „oczyściły" środek wyspy z aborygenów. W walkach zginęło prawdopodobnie około 700 tubylców, zaś dziesiątki schwytanych umieszczono w prowizorycznych więzieniach. Wielu z nich zmarło, a niewielka cześć uciekła. Straty białych w „czarnej wojnie" wyniosły 170 zabitych i ponad 200 rannych". Jeszcze w czasie walk, w 1829 r. pułkownik Arthur wysłał swojego specjalnego przedstawiciela George'a Robinsona z misją zgromadzenia pozostałych przy życiu aborygenów na Bruny Island koło Hobart, gdzie mieli zostać ucywilizowani. Garstka najbardziej spolegliwych tubylców miała mu pomóc w przeko- naniu nadal ukrywających się aborygenów, że podjecie życia na modłę białych stanowi jedyną szansę przetrwania. Robinson odbył szereg ekspedycji w głąb wyspy, namawiając i zmuszając siłą pozostałe grupki, by przyłączyły się do kolonii aborygeńskiej. Niektórzy z nich poddawali się, by przy pierwszej okazji uciec w busz. W 1830 r. Robinson przebył najbardziej niedostępną część wybrzeża zachodniego. Jego starania nie przynosiły wielkich efektów. Aborygeni bali się białych „Num" i uciekali. Robinson udał się na północny zachód, gdzie przekonał część klanów Parperloiher i Pennemukeer. Napotkał jednak zbrojny opór ze strony klanu Plairhekehillerpue pod wodzą kobiety imieniem Tarerenorerer. W latach 1830-1831 Robinsonowi udało się przyciągnąć niedobitków z północy i pół- nocnego wschodu, a także uciekinierów znad Oyster Bay pod wodzą mężczyzny imieniem Mannalargenna. Przekonał także do poddania wodza grupy znad rzeki Macąuarie imieniem Umarrah, który wsławił się w wojnie przeciw białym. W 1832 r. grupa Robinsona ujęła ostatnich niedobitków ze strefy osadniczej. Przenoszeni z miejsca na miejsce aborygeni chorowali i umierali. Nie pomogło skupienie wszystkich pozostałych przy życiu w kolonii Wybalenna na Flinders Island. Zmuszani do pracy na roli, stałego miejsca pobytu i ścisłej kontroli, łatwo zapadali na choroby białych. Nie poddawali się chrystianizacji, nie rozumiejąc sprzeczności między pięknymi słowami "" Ryan..., s. 174. ' Ryan..., s. 79-83. II. Historia się nie kończy II. Historia się nie kończy 98 misjonarzy i najczęściej zupełnie odmiennym zachowaniem białych. Goryczą może napawać fakt, że w 1835 r., gdy Robinsonowi udało się stworzyć kolonię na Flinders Island, na obszarach osadniczych zwinięto hodowlę owiec. W tej sytuacji ustała główna przyczyna „czarnej wojny". Tymczasem w latach 1835-1839 połowa ze 120 aborygenów z Flinders Island zmarła, a następnych siedmiu lat nie przeżyło dalszych 30 tubylców. Białe społeczeństwo Ziemi Van Diemena z całkowitą obojętnością odnosiło się do wymierania krajowców. Nie było w nim praktycznie nikogo, kto rozumiałby, że warunki w kolonii Wybalenna tylko przyspieszają ich zagładę. Charakterystyczne jest pytanie zadane pewnej aborygence płaczącej nad umierającym ziomkiem oraz jej prosta odpowiedź: „dlaczego kobieta czarny człowiek nie ma płakać tak jak kobieta biały człowiek?"100 Przeniesienie kolonii aborygeńskiej do Oyster Cove koło Hobart nie zmieniło wiele. I tu krajowcy nie rodzili dzieci i wy mierali w szybkim tempie. W 1868 r. zmarł ostatni mężczyzna aborygeński, William Lanney. a w 1876 r. umarła w Hobart Truganini z klanu Lylueąuonny z samego południa wyspy. Ze zdjęcia, które jej zrobiono w ostatnich latach życia, spoglądają na nas przenikliwie oczy osoby która przeszła niezwykle długą drogę - z epoki kamiennej, przez szok konfrontacji z białymi, próbę adaptacji obciążoną wykorzenieniem i poczuciem zdrady, wreszcie starość wśród białych, w izolacji i wśród wspomnień, ze świadomością, że wraz z jej śmiercią zniknie cała rasa. Truganini nie zaznała spokoju nawet po śmierci. Jej szkielet wystawiono na widok publiczny w Royal Society of Tasmania. Śmierć Truganinł była dla jednych końcem kłopotów z aborygenami, dla innych jednak - symbolem ich tragicznego losu. Naprawdę jednak ostatnia kobieta aborygeńska z Tasmanii, imieniem Sukę, zmarła w kolonii na wyspie Kangaroo u wybrzeży Australii w 1888 r. Poza tym na Flinders Island, Cape Barren Island i sąsiednich wyspach żyło wówczas kilka- dziesiąt osób z małżeństw mieszanych, zajmując się polowaniem na burzyki i łowieniem ryb. Ponieważ pozwolono im żyć tak, jak chcieli, liczebność tej grupy rosła. W połowie XIX wieku było ich 50, a w 1890 r. już ponad setka101. Mieszańcy z północnych wysp adaptowali się częściowo do warunków życia białych, używali języka angielskiego i odzieży zachodniej, a także przystąpili do kościoła anglikańskiego. Odmawiano im jednak prawa do odrębnej tożsamości aborygeńskiej. Dopiero w latach siedemdziesiątych XX wieku starania o uznanie praw aborygeńskich podjął Michael Mansell, w piątym pokoleniu potomek Mannalargenny. W 1976 r. park u stóp Mt Nelson nazwano imieniem Truganini, a jej szkielet poddano kremacji. Rok później powstał pod wodzą Mansella Tasmanian Aboriginal Centre, który zażądał uznania przez władze pier- wotnego prawa aborygenów do ziemi na wyspie, przekazania potomkom aborygenów wszystkich „świętych miejsc", siedlisk burzyków oraz całej ziemi określanej jako crown land i rekom- pensaty za resztę utraconej ziemi. Drobne ustępstwa władz nie zaspokoiły TAC. Mansell prowadził akcję na rzecz odzyskania wszystkich szczątków aborygenów zabitych w walkach z białymi oraz nasilał akcje protestacyjne pociągając za sobą setki osób, które przyznawały się do korzeni tubylczych. W 1987 r. pojechał nawet do Libii, szukając tam wsparcia, co bardzo zaniepokoiło wywiad australijski. W 1990 r. Mansell powołał tymczasowy rząd aborygeński, zapowiadając walkę o niepodległość kraju od Australii. Zraziło to do niego bardziej realistycznie myślących potomków aborygenów, ale ostateczne konsekwencje zagłady tubylczej ludności Tasmanii nie przestają straszyć władz australijskich. Krzywda nigdy nie znika bez śladu. Zawsze znajdą się jej spadkobiercy. Powstaje jednak kwestia, na ile są oni uprawnieni do rekompensaty i od kogo. Czas rozcieńcza te prawa 'Plomley..., s. 771. "" Rran..., s. 222 i 230. II. Historia się nie kończy II. Historia się nie kończy i rozmywa odpowiedzialność spadkobierców winy. Ile bowiem wspólnego mają dzisiejsi biali Tasmańczycy z zagładą abory- genów? Wszyscy urodzili się po śmierci Truganini, a i większość ich przodków przybyła na wyspę po 1876 r. Jakie prawo do ziemi tasmańskiej mają ludzie, w których żyłach płynie często tylko niewielki procent krwi aborygeńskiej? Próba bilansu krzywdy i winy po półtora wieku może nas łatwo zbliżyć do granicy absurdu. Przy całym współczuciu dla niewyobrażalnej tragedii aborygenów tasmańskich, a nawet przy obowiązku pamięci o niej, zbiorowej sprawiedliwości nie da się już chyba wymierzyć. Sprawiedliwość wymaga więc pośpiechu. Trudności pojednania Dyskutowanie o pojednaniu może ludzi podzielić bardziej niż konflikty, które chcieliby rozstrzygnąć. Konferencja Europejskiego Stowarzyszenia Alumnów Wilson Center, która odbyła się w podkrakowskich Przegorzałach we wrześniu 1998 r., poświęcona była kwestii pojednania między narodami oraz między zwaśnionymi stronami konfliktów wewnętrznych. Sam pomysł zorganizowania takiej konferencji w sąsiedztwie oświęcimskiego żwirowiska i to w czasie, gdy stale przybywało tam krzyży stawianych na przekór stanowisku Episkopatu Polski, graniczył z szaleństwem. Podczas spotkania zarysowały się różnice w podejściu do kwestii pojednania, niemniej znakomita większość uczestników spotkania uczonych z kilkunastu krajów przyjęła wzorzec rzeczowej i racjonalnej dyskusji o różnych aspektach narastania konfliktów i rozładowywania ich skutków. Krótko mówiąc, w Przegorzałach problemy pojednania rozważano pojednawczo. Istotę rzeczy sprowadzono do tego, czy pojednanie to proces polityczny czy moralny oraz czy dotyczy osób czy także zbio- rowości. Charles Maier, szef Instytutu Studiów Europejskich Uniwersytetu Harvarda, zapytał prowokująco, czy pojednanie wymaga wymierzenia sprawiedliwości. Wskazał przy tym przy- padki powojennych Niemiec i Japonii, gdzie tylko niektórzy przestępcy wojenni zostali ukarani. Maier wyróżnił duchowy, polityczny i pragmatyczny poziom pojednania. Przez wymiar duchowy rozumiał chrześcijańskie wyznanie winy, przebaczenie i zadośćuczynienie. W wymiarze politycznym pojednanie jest dla niego po prostu technicznym procesem przybliżania stanowisk. Najbardziej wierzy jednak Maier w pojednanie „strukturalne", opierające się na interesie. „What Has Love to Do with K?" („Co ma z tym wspólnego miłość?") zapytał słowami piosenki Tlny Tumer. Najbardziej skuteczne przypadki powojennego pojednania wynikały, zdaniem Maiera, nie tylko z pojednawczej polityki USA, ale także z braku alternatywy dla Niemiec i Japonii. Sprawa holocaustu mogła stać się pretekstem do awantury o pojednanie. Stało się jednak inaczej za sprawą Shlomo Avinieriego. Stwierdził on, że holocaust to dla niego temat bolesny, bo dotyczący ofiar z jego własnej rodziny, ale czy rodziny ofiar nie mają prawa mówić o tej tragedii? Avinieri przestrzegł jednak przed postawą niektórych osób, które, jak Elie Wiesel, uczynili z mówienia o ofiarach holocaustu swój zawód. Avinieri w zasadzie zgodził się, że najskuteczniejsze jest „pojednanie strukturalne". Porównał skomplikowany, ale rozwijający się proces pojednania Żydów i Niemców z zaleg- łościami w pojednaniu Żydów i narodów Europy Wschodniej. Stwierdził, że po wojnie Niemcy nie mieli innego wyboru w granicach cywilizacji, jak tylko przyjąć winę za holocaust. Skrucha niemiecka była więc raczej „polityczna". Moralna refleksja przyszła później i nadal się rozwija. W przypadku naro- dów Europy Środkowo-Wschodniej sprawę skomplikował fakt, że same były one ofiarami nazizmu, a następnie przedmiotem rządów komunistycznych. Dla Polaków, mordowanych i przez nazistów, i przez Sowietów, Katyń był i jest ważniejszy niż holocaust. Jednocześnie likwidując sojuszników Hitlera we wschodnioeurpejskich krajach satelickich III Rzeszy po 1945 r., U. Hisloria się nie konamy II. Historia się nie kończy 103 komuniści uwiarygodnili ich w oczach narodów podporząd kowanych Moskwie. Avinieri wezwał do odrodzenia pamięci nie o „fotogenicznych" Żydach z gett, ale o wkładzie ludności ży- dowskiej w całe życie społeczne Europy Środkowo-Wschodniej. W dziele tym nie wystarczą wymiany izolowanych grup mło- dzieżowych, należy na nowo uczyć historii. Holocaust - pod- sumował Avinieri - to nie sprawa Żydów, to sprawa pojednania Europejczyków z własną historią. Inną konwencję mówienia o holocauście przyjął Michael Pinto-Duschinsky z Wielkiej Brytanii, który zaczął od patetycznej wzmianki o „dolinie martwych", na którą spoglądał z Przegorzał Hans Frank. Stwierdził, iż sprawa holocaustu nie znalazła dosyć miejsca w przygotowaniach do spotkania, choć na tyle „góruje ona nad innymi kwestiami, że musi być w centrum każdej dyskusji o pojednaniu". W dyskusji nie podjęto jednak ani zarzutów, ani emocjonalnego tonu wypowiedzi. Charles Maier stwierdził nawet, że cmentarze nie rozwiązują problemów. Timothy Garton Ash wyróżnił cztery metody „rozliczenia" przeszłości: zadośćuczynienie, procesy, czystki i nauczanie historii. Przypomniał swe własne doświadczenia z „teczkami" i wskazał na konieczność pełnego wyjaśnienia prawdy o postawach ludzi w systemie komunistycznym. „Teczki trzeba otworzyć po to, żeby móc je w końcu zamknąć" zakończył sentencjonalnie. Frans Alting von Geusau z Holandii podkreślił moralne a nie prawne znaczenie pojednania. Jest ono potrzebne najczęściej po gwałtownym zakręcie historycznym jako refleksja nad odpowiedzialnością za przemoc. Pojednanie to nie kompromis. Sprawca wyraża skruchę, a ofiara wybacza. Pojednanie wymaga precyzji - kto i za co odpowiada? Jest też sprawą indywidualną. Pojednanie instytucjonalne lub zbiorowe to znacznie trudniejsza sprawa. Zauważył polityczny kompromis będący podstawą niektórych procesów pojednania, na przykład w Afryce Południowej. Podkreślił brak jakichkolwiek przejawów pojednania polsko- rosyjskiego. Wspomniał list polskich intelektualistów na temat takiej potrzeby i brak reakcji z drugiej strony. W Rosji, stwierdził, nie widać pogłębionej refleksji nad odpo- wiedzialnością. Przestrzegł przed zapominaniem i selektywną pamięcią, ale także przed „unarodawianiem ofiar". Zachęcał do tego, by myśleć o nich jako o ludziach, a nie członkach takiego czy innego narodu. Pinto-Duschinsky ripostował, krytykując „bezsensowny uniwersalizm" takiego stanowiska i podkreślając, że ofiary nazistów ginęły według różnych zasad (were not eąualfy killed\. Choć nie można mu odmówić pewnej racji, trudno jednocześnie o przykład stanowiska bardziej utrudniającego pojednanie. Istnieje szereg wadliwych zastosowań określenia „pojed- nanie". Pierwszym jest pojednanie jako wyraz triumfu. Każe się pokonanemu uznać swą klęskę, a jego poddanie nazywa się pojednaniem. Kiedy w 390 r. przed Chrystusem zdobywca Rzymu Brennus użył słynnego określenia „pokonanym biada" (vae victis] prawdopodobnie wielu z jego zwolenników uważało to za swoisty wzorzec pojednania. Takie „pojednanie" w wydaniu komunistycznym miało na przykład miejsce po klęsce rewolucji węgierskiej w 1956 r., gdy Janos Kadar i nowa ekipa zaoferowała społeczeństwu uznanie triumfu siły za płaszczyznę porozumienia i pojednania narodowego. Podczas stanu wojennego zaproponowano Polakom „pojednanie bata z plecami". „Pojednanie" takie wzmaga tylko cynizm triumfatorów i pogłębia rozpacz i apatię pokonanych, a nierzadko skłania do szukania zemsty. Drugim błędnym zastosowaniem wspomnianego określenia jest „pojednanie przez relatywizację zła". Jest ono czasem związane z pierwszym, gdy triumf siły nad racją przedstawia się jako coś „normalnego". Sytuacja taka występuje także w przypadku, gdy relatywizuje się zło, używając wybiegów w rodzaju „nikt nie jest bez winy", „prawda leży pośrodku" lub „winne są zawsze obie strony". Można podać tu przykład partnerstwa Drezna ł Coventry - miast, których ludność cywilna ucierpiała w wyniku wojennych nalotów. W zestawieniu tym zapomina się jednak o tym, że tragedia Coventry była wynikiem akcji zaczepnych III Rzeszy, podczas gdy Drezno padło ofiarą nie tylko nalotów alianckich, ale także uporu Hitlera. Bez pełnego II. Historia sianie kończy kontekstu porównanie to może nasuwać przypuszczenie, iż zło uczynione przez III Rzeszę i aliantów można sprowadzić do jed- nego mianownika. Trzecim wadliwym użyciem omawianego określenia jest „pojednanie w Imieniu innych". Tymczasem rękę do pojednania może wysunąć jedynie ten, kto został skrzywdzony. Istnieje także pojednanie pozorne, w którym ofiary wcale nie zamierzają wybaczyć, ale przeciwnie - wysuwają stale nowe oskarżenia. Wreszcie, po czwarte, współcześni pseudomoraliści zalecają pojednanie przez zapomnienie. Każą uznać, że winy zmazują się same, że nie trzeba do tego skruchy i zadośćuczynienia. I nie chodzi tu, jak natychmiast Insynuują owi zwolennicy wybaczenia przez zapomnienie, o niechrześcijańską żądzę zemsty, św. Pawłowi wybaczono bardzo wiele. Ale przeszedł gwałtowną przemianę na drodze do Damaszku i nie twierdził później, że kamienowanie chrześcijan jest czynnością moralnie obojętną. Każdy może się stać świętym Pawłem, ale wymaga to trudu skruchy. Tymczasem dziś wśród większości byłych komunistów brakuje nie tylko skruchy, ale nawet cienia oceny własnego postępowania. „Od tej oceny - mówi arcybiskup Józef Życiński - nie może zwolnić żadne zwolnienie lekarskie"102. Pojednanie wymaga rozpoznania prawdy o przeszłości. Nie jest to proste, ale ci, którzy kwestionują istnienie prawdy his- torycznej, nie powinni, nawet przy założeniu ich dobrej woli, namawiać do pojednania, bo będzie ono w ich wydaniu ułomne. Pojednanie wymaga dobrej woli, ale także pamięci i sumienia. Rozumna pamięć pomaga starannie ocenić przeszłość, zaś wrażliwe sumienie jest warunkiem jej sprawiedliwej oceny. Skuteczne pojednanie wymaga więc zarówno uznania zasad, jak i zdolności do wybaczenia. Wybaczenie bez zasad podmywa porządek społeczny, ale zasady bez miłosierdzia mogą prowadzić do ugruntowania wrogości. a Abp Józef Życirtstó, Ust Metropolity Lubelskiego o moralnej odpowiedzialności za historie. ,Życie", 16/17 VIII 1997 r. III. PRL dla zaawansowanych... Zostawmy to historykom... Nie wiedząc, jak uciec od problemu oceny przeszłości, po- litycy i dziennikarze bardzo często używają formułki „zostawmy to historykom". Wyglądałoby na to, że historyków uznaje się za wszystko wiedzących mędrców, tymczasem gdy tylko próbują oni sformułować jakąś ocenę, natychmiast podejrzewa się ich o uprawianie „ideologii" lub „polityki". Czy tak jest jednak na- prawdę, czy historycy muszą się zgadzać co do ocen, lub też, różniąc się, uprawiają politykę? Różnie to bywa, ale, jak to z ludźmi, trudno pochopnie uogólniać. Spory, także między historykami, wynikają z różnic zdań. Mało się jednak mówi o tym, dlaczego jedni mają mieć w tych sporach rację a inni nie, innymi słowy - o kryteriach ocen. Problem ten jest jedną z najbardziej drażliwych i zawiłych kwestii w polskiej historiografii współczesnej. Jest to niewątpliwie związane z niedawną przeszłością, gdy oficjalnie obowiązywał jeden system ocen, wyraźnie wymuszany na historykach. Jedni poddawali się tej presji, a nawet traktowali ją jako swój program ideowy, inni opierali się łagodnie, jeszcze inni zaś - starali się jej przeciwdziałać. Dzisiejsze spory na temat wiarygodności różnych historyków dotyczą więc trudnej do ustalenia granicy między autentycznym poglądem, koniunkturalnym konformizmem i zawodową manipulacją w warunkach komunizmu. Sądy historyków w PRL wynikały bowiem nie tylko z systemu wartości wyznawanych przez poszczególnych autorów, ale także, a może głównie, z psychologicznych reakcji na przymus. Oczywiście i po stronie marksistowskiej były formułowane różne oceny lub wnioski, natomiast alternatywnych w stosunku do oficjalnego systemów ocen nie artykułowano przed 1989 r. zbyt wyraziście, po pierwsze dlatego, iż nie zawsze było to wygodne lub nawet bezpieczne, po drugie, że na ogół łatwiej sformułować III. PRL dla zaawansowanych... program opozycyjny niż pozytywny, po trzecie zaś dlatego, iż „dobry obyczaj" nakazywał historykom niemarksistowskim, w przeciwieństwie do nachalstwa propagandy oficjalnej, za- chowywać ogledność w prezentacji własnych poglądów. W ten sposób w historiografii niezależnej od władz ugruntowywał się zwyczaj unikania ocen innych niż mniej lub bardziej otwarta krytyka totalitaryzmu, a zwłaszcza otwartego tłumaczenia kry- teriów tych ocen. Po roku 1989 łatwość krytyki totalitaryzmu wyzwoliła in- stynkty obronne jednych historyków, zwiększoną ostrożność drugich oraz radykalizm innych. Znów zadziałała bardziej psy- chologia niż aksjologia. Poza tym działają tu takie czynniki jak wiek, prestiż i zajmowane stanowisko oraz lojalność wobec środowiska. O merytorycznych kryteriach ocen używanych przez współczesnych historyków polskich wiemy niezbyt wiele. Wydaje się jednak, że istnieją tu, najogólniej rzecz biorąc, cztery poziomy. Niektórzy autorzy nie tylko nie obawiają się postmoder- nistycznego zaklęcia, iż „pogląd to przesąd", ale jawnie przyznają się do wyznawanego systemu wartości, najczęściej powierzchownie nacjonalistycznych lub kolektywistycznych. Autorzy ci nierzadko wpadają w pułapkę ideologizacji nauki, ale można ich stosunkowo łatwo wyróżnić ze względu na poziom dokumentacji i argumentacji. Skrajnym przykładem takiej postawy może być przeistoczenie się dawnych radykałów marksistowskich w dzisiejszych nacjonalistów. Opisując przywódców emigracji politycznej z Europy środkowo-Wschodniej po II wojnie światowej, Edward Prus pisał niegdyś: „Kolaboracjoniści stanowią dziś podporę sił inilitarystyczno-zirnnowojennych i odwetowych"1. Nic dodać nic ująć: wróg jest wrogiem. Dziś uprawia on podobny styl „przedinformacyjnej agitacji", który tyle samo wnosi do poznania historii, co dawniej. 10/ III. PRL dla zaawansowanych... Druga grupa autorów sądzi, że należy się pogodzić z faktem, iż oceny historyczne są zróżnicowane wedle wyznawanej filozofii oraz że nie jest to równoznaczne z ideologizacją nauki, jeżeli zachowuje się podstawowe kanony warsztatu krytyki naukowej i logiki. Trzecia grupa autorów stosuje w praktyce te same systemy wartości, ale skrzętnie ukrywa te praktyki, uważając, że nie da się odróżnić wyznawanej filozofii życiowej od ideologii politycznej oraz że w naukach społecznych powinno się unikać wartościowania. Wreszcie grupa czwarta nie stosuje żadnego systemu wartości, stąd ich pisarstwo wykazuje nierzadko wiele cech typowych dla okresu dawno minionego: sprzeczności, nieu- zasadnione wnioski czy brak hierarchii ważności. Autorzy ci twierdzą, że aksjologia stanowi zaprzeczenie nowoczesnej metody naukowej, że poszukiwanie jednej prawdy o wydarzeniach historycznych jest zajęciem jałowym, ale w konsekwencji nie potrafią podać przekonywającej motywacji swych dociekań. Twierdząc, że prawdy w historii nie ma, historycy ci stosują obficie eufemizmy i półprawdy aspirujące do rangi twierdzeń „obiektywnych". Kuriozalnym przykładem takiej metody jest twierdzenie Wiesława Olszewskiego, dotyczące wybuchu wojny koreańskiej: „O tym, jak zagmatwany jest problem, świadczy fakt, że nie ma zgody wokół kwestii, kto kogo napadł 25 VI 1950 r. Wiele wskazuje na to, iż jedna z obustronnych prowokacji, z inicjatywy Korei Płn. wykorzystana została jako dogodny moment do wszczęcia wojny. Jeśli nie wówczas, to i tak konflikt wybuchłby w najbliższym czasie"2. Mamy tu do czynienia z reinterpretacją dawnych tez według zasady „prawda leży pośrodku". Pewnie jedni napadli na drugich i tyle. A jakby nie napadli, to i tak wojna by wybuchła. Technikę pastelowego zamazywania konturów prezentuje Józef Kukułka. O zwycięstwie komunistów w Chinach w 1949 r. pisze on tak: ' Edward Prus. Pannacjonalizm, Śląski Instytut Naukowy. Katowice 1976, s. 11. "Antoni Czubiński, Wiesław Olszewski, Historia powszechna 1939-1994. Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 1996, s. 236. III. PRL dla zaawansowanych... 108 „Przebieg wydarzeń w Chinach został uznany za wielki sukces ruchu komunistycznego i jego strategii "światowego procesu rewolucyjnego*. USA poniosły bolesną porażkę"3. Podsumowanie nie musi zawierać uogólnień nie na temat. Myślę, że porażkę poniosły nie tyle USA, co kilkadziesiąt milionów Chińczyków, które straciły życie w Chinach komunistycznych, choć oczy- wiście nie jest to jedyny efekt rewolucji chińskiej. Dialog w obrębie pierwszej grupy jest bardzo trudny, gdyż spychany jest natychmiast na poziom polityczny. Dialog ten jest natomiast możliwy w obrębie grupy drugiej i trzeciej, pod warunkiem, że stosowane systemy wartości traktowane są poważnie i konsekwentnie. Znacznie trudniejszy jest dialog z przedstawicielami grupy czwartej, którzy w dyskusji nie kierują się logiką, lecz emocjami i zbyt często stosują zabiegi erystyczne. Autorzy ideologizujący nauki historyczne upodobniają się więc w sporze do swojej odwrotności, uwypuklając argumenty pozamerytoryczne. Mniejsze zło Jednym z określeń częściej używanych w ocenach histo- rycznych jest „mniejsze zło". Ma ono uzasadnić decyzję przez ukazanie, że decyzja alternatywna byłaby gorsza. Historia XX wieku dostarcza niezliczonej liczby przypadków, które można rozpatrywać wedle teorii mniejszego zła. Można powiedzieć, że ze względu na to, że historia nie jest przedmiotem badań labo- ratoryjnych, a więc dziejowe eksperymenty nie dadzą się pow- tarzać, każda ocena w historii zakłada porównanie z jakimś hipotetycznym, innym scenariuszem wydarzeń. W ostatnich latach najgorętsze spory toczą się wokół decyzji generała Augusto Pinocheta z 1973 r. oraz generała Wojciecha Jaruzelskiego z 1981 r. Przypomnijmy schematycznie te wyda- rzenia. We wrześniu 1973 r. gen. Pinochet dokonał wojskowego zamachu stanu, obalając rządy prezydenta Salvadora Allende, które otworzyły drogę dla skrajnie lewicowej demagogii, a w konsekwencji - do aktów rewolucyjnego terroru ze strony bojówek komunistycznych oraz do hiperinflacji i rozkładu gospodarki. Chile było państwem suwerennym, choć rząd Allende cieszył się wsparciem ZSRR i bloku radzieckiego, zaś USA mniej lub bardziej wyraźnie wspierały prawicę w armii. Zamach Pinocheta spowodował bezpośrednio i w konsekwencji późniejszych represji śmierć kilku tysięcy ludzi oraz emigrację dalszych dziesiątek tysięcy zwolenników Allende4. Powstaje jednak pytanie, jaką cenę zapłaciłoby Chile za wejście na drogę rewolucji komunistycznej. Tego się oczywiście nie dowiemy. Pozostają spekulacje, czy byłaby to droga kubańska czy jeszcze gorsza. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce miało miejsce w kraju niesuwerennym i to stanowi zasadniczą różnicę między tymi dwoma przypadkami. Generał Jaruzelski przygotował i wprowadził stan wojenny w sytuacji, gdy rządy monopar-tyjnej dyktatury zachwiały się w obliczu masowego ruchu zawodowego „Solidarność", który zdelegitymizował PZPR jako rzekomego reprezentanta robotników i podważał jego rolę jako jedynego gwaranta szczątkowej państwowości wobec ZSRR. Dziesięciomilionowa „Solidarność" nie zagrażała gospodarce i nie dążyła do użycia siły. Zagrażała głównie władzy Kremla i PZPR w Polsce. Wedle wyjaśnień Jaruzelskiego z grudnia 1981 r., stan wojenny miał raczej zapobiec wewnętrznej destabilizacji kraju, co nie brzmiało przekonywająco, zaś według jego tłumaczeń po 1989 r. chodziło o uniknięcie inwazji radzieckiej. Ofiarą stanu wojennego w Polsce padło kilkadziesiąt osób, co może się wydawać ceną znacznie mniejszą niż poten- 3 Józef Kukułka, Historia współczesnych stosunków międzynarodowych, „Scholar", Warszawa 1994, s. 65. 1 P. E. Slgmund, The „Imńsible Blockad" and the Overthrow of Allende. „Foreign Affalrs". 1973. nr 2, s. 322-340; R R. Fagen, TJie United States and Chile: Roots and Branches, tamże, 1974, nr 2, s. 297-313. III. PRL dla zaawansowanych... cjalne ofiary inwazji ZSRR. Otwarty pozostaje jednak problem, na ile taka inwazja Polsce istotnie groziła. Coraz więcej wskazuje jednak, że przynajmniej na jesieni 1981 r. groźba taka nie była zbyt duża oraz że ofiary w ludziach i zabicie nadziei na niepodległość nie były konieczne5. Oba przypadki różni nie tylko stopień suwerenności państwa, ale także stopień zakłamania okoliczności podjęcia dramatycznych decyzji. Pinochet nie musiał dowodzić groźby użycia siły przez komunistów. Jaruzelski i jego propaganda wymyślali arsenały broni w rękach „Solidarności" oraz jej agresywne zamiary, choć to władze PRL prowokowały związek w Bydgoszczy, Sosnowcu ł przy innych okazjach. Ofiary ze strony bojówek komunistów chilijskich były faktem, „Solidarność" nie używała siły. Zamach Pinocheta przyniósł z kolei znacznie więcej ofiar niż stan wojenny w Polsce, jednak użycie siły w Chile uporządkowało życie gospodarcze i zapoczątkowało szybki rozwój tego kraju. Stan wojenny natomiast rozłożył gospodarkę PRL i zahamował reformy systemowe na osiem lat. W ocenie zamachu chilijskiego i polskiego wziąć by trzeba pod uwagę wiele dodatkowych czynników, ale i tak skonfliktowane strony w obu krajach uznają jedne z nich za ważniejsze od innych. W każdym razie argumenty za i przeciw są tu dość wyraziste, choć ostateczna ocena dość trudna. Decyzje motywowane „mniejszym złem" podejmowano jednak i w innych warunkach. We wrześniu i październiku 1939 r. Litwa, Łotwa i Estonia ugięły się przed radzieckim ultimatum i zgodziły się na stacjonowanie na swym terenie ograniczonych garnizonów Armii Czerwonej. Formalnie pozostawały jednak państwami suwerennymi. Późnym wieczorem 14 VI 1940 r. ZSRR wystosował do trzech stolic kolejne jednobrzmiące ulti- mata, żądając tym razem zmiany rządów i „przyjaznej" polity- ki. Adresatom dano 24 godziny na spełnienie żądań, ale tuż po północy wojska radzieckie wkroczyły na terytoria trzech państw, a do Wilna, Rygi i TTallinna przybyli specjalni wysłan- nicy Stalina, by nadzorować: akcję. Prezydent Litwy Antanas Smetona zdążył wyjechać d w doskonalszej formie". Rzucił to i zajął się rzemieślniczą produkcją cegieł, na które był ogromny popyt, nie zaspokojony przez przemysł „uspołeczniony". Przez dziewięć lat produkował więc głównie cegły, aż w 1974 r. jego cegielnianą spółdzielnię obłożono domiarem równym wartości kilkuletniej produkcji, co ztnusiło go do porzucenia pożytecznej działalności. Bezmyślność szykan administracji gierkowskiej okazała się równa dawnym praktykom z czasów bierutowskich czy gomułkowskich. W długim okresie warunki działania sektora prywatnego nie zmieniały się specjalnie. Były tylko niewielkie, krótkookresowe zmiany przepisów i różnice lokalne. Zawsze premiawana była odporność i pomysłowość w pokonywaniu przeszkód. Polska inteligencja - wydawać by się mogło, tradycyjni^ niezaradna i hamletyczna - potrafiła nierzadko dostosować ^ę do warunków z innego świata. Pewna autorka z Lubina wspominała swe wyprawy handlowe na wschód i szykany rmiicji radzieckiej. „Ustawiali znaki drogowe w krzakach, pół tnetra nad ziemią. Kiedy się ich mijało, wyskakiwali z wrzas)dein: „dawaj sztrafl" Wymyśliłam na nich sposób - „Kak wasze jmia? Jeszczo siewodnia wsio budiet znat' np. Iwan Siemio>nycz. Pomagało zawsze". PRL to było państwo bardzo dziwne. Chłopi migrowali do miast, a przedstawiciele zawodów inteligenckich nierzadkcj zaj- mowali się handlem lub rzemiosłem. Opuszczając posady mi- nisterialną w Warszawie, pan Stanisław Kurzański wzdychał z nadzieją: „Nie będziemy mieli prasówek, nie będziemy gnębieni przez personalnych, nie będziemy musieli patrzę^ na nonsensy gospodarcze, ale będziemy sami decydować i Olbać, aby nasza praca była zawsze efektywna". Rzeczywistość okazała się nieco bardziej skomplikowana. Na początek przy^zedł sukces: przydział na ciągnik. Wnet okazało się jednak, że» na- leżność za ten pojazd została przeliczona na zboże i że rodzina musi dostarczyć do punktu skupu 10 ton pszenicy, której nie produkowała. Wraz z żoną pan Kurzański udał się więc w teren, by zakupić odpowiednią ilość zboża. Oboje bardzo szybko trafili do aresztu, gdyż skup większych ilości tego towaru przez osoby prywatne był zakazany. Zboże zarekwirowano. Po paru dniach wyjaśnień szczęśliwych nabywców ciągnika zwolniono jednak, a w wyniku porozumienia władz województwa i dwóch sąsiednich powiatów (sprawa miała miejsce przed 1975 r.), ostatecznie osiągnęli swój cel. Traktor stanął na ich podwórzu. Przy najbliższej okazji komendant MO powitał panią Kurzańską radośnie: „No i widzi pani, po co się było tak denerwować? Przecież wszystko dobrze się skończyło!" Laureat pierwszej nagrody w konkursie, magister inżynier Maciej Czech ze Słowikowa, były doktorant zarabiający przez dziesięciolecia ubojem bydła i handlem mięsem, nie tylko nie żałował decyzji o porzuceniu drogi naukowej, ale podkreślał ze słuszną dumą, że na „jego mięsie" wyrosło zdrowo całe pokolenie licznych dzieci jego znajomych. Dość często zdarzały się też przypadki nacjonalizacji drobnych zakładów prywatnych, których byli właściciele pracowali w nich potem jako urzędnicy lub kierownicy z ramienia nowego właściciela - „ludowego państwa" - widząc, jak majątek wypracowany przez ich rodziny marniał pod zarządem partyjnych biurokratów. „To, co było po II wojnie światowej, trudno nazwać inicjatywą prywatną. Był to raczej koszmar połączony ze strachem, niepewna każda godzina i świadomość, że się jest wrzodem na zdrowym ciele społeczeństwa", konkludował pan Zieleniewicz. Prywatna inicjatywa w Polsce Ludowej to byli jednak ludzie ciężkiej pracy, lekceważonej, szykanowanej i otoczonej szkalującą, złośliwą propagandą. Określenie „prywaciarz" było symbolem tego połączenia pogardy z zazdrością. A przecież ludzie ci zarabiali na życie działając w warunkach stałej niepewności i ryzyka, absurdalnych przepisów oraz w kontaktach z pazerną l skorumpowaną biurokracją. III. PRL dla zaawansowanych... III. PRL dla zaawansowanych... 124 Jeśli dziś narzekamy na morale polskich biznesmanów, to pamiętać trzeba, że ich działalność tkwi korzeniami w działaniu na krawędzi prawa. Krawędź ta była raz szersza, raz węższa w zależności od widzimisię administracji. A jednak zdolność „prywaciarzy" do przetrwania, pomysłowość i rozeznanie rynku to kapitał umiejętności, który przydał się niezwykle w okresie transformacji systemowej. Kiedy zniesiono absurdalne ogra- niczenia, polscy „prywaciarze" zaskoczyli zupełnie niezwykłymi zasobami energii, wyróżniając Polskę na tle innych krajów postkomunistycznych. Jak napisał laureat jednego z wyróżnień, pan Michał Sikora z Gdyni, „Prywatna inicjatywa w czasach Peerelu, pomimo stosowanych szykan finansowych, lokalowych, surowcowych itp., skutecznie wypełniała ciasną niszę rynku w „socjalizmie". Jej towary i usługi, dla „socjalistycznych" molochów nieopłacalne, a zwykle jakościowo lepsze, cieszyły się szerokim popytem. Co więcej, przygotowała kadry fachowców - rzemieślników różnych branż i kupców, jak też w pewnym stopniu pozwoliła skumulować środki do startu po 1989 roku". Skąd ta groźna broń? Jakże często rzucamy gołosłowne oskarżenia na komunizm! Tak jakby nie było konkretów! Władimir Bukowski widział bardzo ciekawe dokumenty, a wiele z nich cytuje. Wedle jednego z nich, w 1969 r. uporządkowano strumień środków płynących z bloku „miłujących pokój" krajów bloku radzieckiego na Zachód jako wsparcie różnych działań wywrotowych. Utworzono wówczas „Międzynarodowy fundusz pomocy lewicowym organizacjom robotniczym". Co roku na fundusz wpływało prawie 17 milionów dolarów z krajów bloku, z czego wkład PRL wynosił 0,5 miliona. Tak więc co roku kierownictwo PZPR przekazywało z Warszawy do Moskwy „cenne dewizy" w tej wysokości z zasobów wypracowywanych w pocie czoła przez obywateli PRL. Dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych, w obliczu załamania gospodarczego, kierownictwo gierkowskie wycofało się z członkostwa w funduszu23. Może to więc z pol- skich pieniędzy sfinansowano w 1974 r. szkolenie członków Włoskiej Partii Komunistycznej w zakresie szyfrowania i łącz- ności radiowej, czyli techniki szpiegowskiej, a może raczej zakup w rok później 53 automatów, 50 pistoletów (w tym 10 z tłumikami) oraz 34 tysięcy nabojów dla Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny?24 Kogo o to zapytać? Władysław Gomułka, Józef Cyran- kiewicz, Zenon Kliszko, Piotr Jaroszewicz, Mieczysław Moczar i wielu innych członków kierownictwa partyjno-państwowego z tego okresu nie żyje. Z tych, co powinni coś wiedzieć, pozostali jeszcze między innymi: Edward Gierek (I sekretarz KC PZPR w latach 1970-1980), Stanisław Kania (sekretarz KC w latach 1971- 1980) oraz generał Wojciech Jaruzelski (minister obrony od 1968 r.) Generał Jaruzelski chyba jednak coś pokręcił, bo ostatnio stwierdził w wywiadzie dla „Głosu Weterana", iż Ludowe Wojsko Polskie przybliżało nas w czasach komunistycznych do Europy25. Jak? Generał twierdzi, że pełniąc służbę „nad Łabą i w Berlinie, a także koło Pragi czeskiej", czyli utrwalając podział Starego Kontynentu. A może finansując sprzęt szpiegowski wykorzystywany przeciw NATO? W kwestii pistoletów z tłumikiem może coś pamięta Stanisław Kociołek, wicepremier w 1970 r.? A może Mieczysław Rakowski? Nie, Mieczysław Rakowski chyba nie pamięta. W „Trybunie" można znaleźć jego refleksje na temat genezy i zagrożeń ze strony międzynarodowego terroryzmu. Główne tezy Rakowskiego dadzą się streścić następująco. Po pierwsze, terroryzm jest bardzo niedobry („przywódcy ekstremalnych ruchów i organizacji z terroryzmu uczynili najstraszniejszą broń naszych czasów"). Po drugie zaś, istnienie ZSRR odwracało uwagę Trzeciego "Władimir Bukowski. Moskiewski proces, WYolumen". Warszawa 1998. s. 21-22. •" Tamże, s. 46 i 50. 25 Zygmunt Broniarek. Jaruzelski: do Europy przez PRL, „Trybuna", l IX 1998 r. III. PRL dla zaawansowanych... świata od konfliktu Południa z Północą. „Dla przywódców i polityków Południa upadek Związku Radzieckiego był bez wąt- pienia niepowetowaną stratą - pisze Rakowski - ale z drugiej strony nie muszą już być powściągliwi w atakowaniu bogatej Północy, a przede wszystkim USA"26. Nie rozumiem, skąd w autorze tyle (nieodwzajemnianego przecież) sentymentu do ZSRR, ale mniejsza o to! Ważniejsze jest wzorcowe wręcz bałamuctwo drugiej z wymienionych tez. Bo to przecież upadek imperium radzieckiego ułatwił rozwiązanie wielu z nierozwiązywalnych przedtem konfliktów w Trzecim świecie (na przykład, porozumienia w Angoli, Mozambiku, Nikaragui, Kambodży i wielu innych miejscach). Musiały one przynieść większości przywódców Południa ulgę. Oczywiście, były i wyjątki. Na Kubie, w Korei Północnej, Libii, czy wśród terrorystów palestyńskich być może żałowano „niepowetowanej straty". I nie przypadkiem w tych właśnie krajach. Bo ciekawe, kto stał w latach siedemdziesiątych za epidemią międzynarodowego terroryzmu, kto szkolił ludzi, którzy potem atakowali cywilne lotniska, kluby i restauracje, gdzie ginęli niewinni ludzie? Mieczysław Rakowski może nie pamięta nazwy państwa, które szkoliło i finansowało „przywódców ekstremalnych ruchów" używających pistoletów z tłumikiem. Przypomnę, nazywało się ono Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. A część pieniędzy na tę działalność dostarczały władze sąsiedniego państwa (niezbyt suwerennego zresztą). Zwało się ono Polska Rzeczpospolita Ludowa. Kwadratura Okrągłego Stołu Najczęściej spotykane oceny polskiego „okrągłego stołu" i jego konsekwencji sprowadzają się do trzech tez. Jedni autorzy podkreślają, że ewolucyjna metoda zmiany, zapoczątkowana przez rozmowy Okrągłego Stołu na wiosnę 1989 r., nie miała 26 Mieczysław Rakowski. Groźna broń, „Trybuna". 28 VIII 1998 r. alternatywy, bo należało „rozbroić" dawną elitę władzy i zapo- biec narastaniu konfrontacji. Autorzy ci twierdzą, że bez kom- promisowego porozumienia rosłoby niebezpieczeństwo radyka- lizacji społeczeństwa oraz oporu komunistycznych organów „siłowych", a w konsekwencji - krwawego starcia w stylu rumuńskim. Drudzy uważają, że w porozumieniu Okrągłego Stołu strona rządowa zachowała zbyt wiele, a społeczna - zdobyła zbyt mało. Trzecia ocena, typowa dla środowisk post- komunistycznych, opiera się na przekonaniu, że porozumienie było aktem wielkodusznej i dalekowzrocznej rezygnacji z pełni władzy przez ludzi, którzy dobrze rozumieli, że system PRL był niedobry i że należało go zmienić. W sporach o istotę Okrągłego Stołu sięga się często do argumentu o ukrytych intencjach i uwikłaniach po stronie solidarnościowej, czego symbolem jest słynna Magdalenka. Zostawmy na boku stanowisko trzecie, stanowiące mało poważną próbę przedstawienia konieczności jako cnoty. Pozostałe dwa stanowiska nie bardzo dają się sprowadzić na wspólną płaszczyznę dyskusji, bo wywodzą się z rozbieżnych przesłanek. Przesłanką pierwszego rozumowania jest twierdze- nie, że ewolucyjna metoda zmiany jest zawsze lepsza, przesłanką drugiego - że koszty moralne i polityczne porozu- mienia okazały się zbyt wysokie, a przez to nie do zaakcep- towania. Obydwie te przesłanki zawierają wiele słuszności, ale nie wyczerpują kryteriów oceny fenomenu Okrągłego Stołu. Wydaje się, że po dziesięciu latach nadszedł czas, by na sprawę Okrągłego Stołu spojrzeć z bardziej modelowej perspektywy. Należałoby bowiem zapytać raczej, czy możliwe było w 1989 r. przyspieszenie budowy niepodległego i demokratycznego państwa oraz obywatelskiego społeczeństwa oraz oczyszczenie Polski z elementów dawnego systemu w taki sposób, iżby nowa budowla była bardziej funkcjonalna i sprawiedliwa. W tym celu trzeba przypomnieć główne determinanty rozwoju sytuacji na przełomie 1988 i 1989 r. Jedną z nich była sytuacja zewnętrzna, którą można sprowadzić do stopnia III. PRL dla zaawansowanych... 128 129 determinacji Kremla i jego satelitów w obronie politycznego status quo, a więc - w ostateczności - do gotowości dowództwa Układu Warszawskiego do interwencji w Polsce. Według dzisiejszego stanu wiedzy, determinacja ta już w 1988 r. była niska i stale malała. W lipcu 1988 r. w Warszawie odbyło się spotkanie na szczycie przywódców Układu Warszawskiego, na które przybył Michaił Gorbaczow. Podczas konferencji prasowej uchylił się on od odpowiedzi na pytanie o moc obowiązującą „doktryny Breżniewa"27. Niemniej już w październiku tegoż roku, w wywiadzie dla „Le Monde" przedstawiciel KC KPZR stwierdził, że pluralizm związkowy nie stoi w sprzeczności z „ideologią socjalistyczną", co stanowiło sygnał, że Kreml jest w istocie gotów do akceptacji „Solidarności"28. Na Kremlu przeniesiono sprawy „bratnich krajów" ze specjalnego wydziału KC KPZR do wydziału stosunków zagranicznych. Wydaje się więc, że na przełomie 1988 i 1989 r. nie istniała realna groźba radzieckiej interwencji w Polsce. Problem jednak w tym, jak postrzegały to zagrożenie wówczas obie polskie strony konfliktu. Wydaje się, że w obozie rządzącym szybko narastała świadomość, że „przyjaciele" nie pomogą już kierownictwu PZPR w utrzymaniu władzy. Charakterystyczna jest tu tajna analiza zewnętrznych uwa- runkowań opracowana przez MSZ dla kierownictwa PZPR w dniu 10 XII 1988 r., w której zapowiada się „demokratyzację" stosunków w ramach Układu Warszawskiego29. Po stronie społecznej istniały na ten temat rozbieżności i spory. Najbardziej radykalni przywódcy „Solidarności", a także kręgi związane z KPN twierdziły, że system radzieckiej kontroli ulega przyspieszonej erozji i w związku z tym nie ma potrzeby wiązać się z komunistami żadnymi porozumieniami. Bardziej umiar- '" Zbliżenie polsko-radzieckie staje się sprawą milionów ludzi, „Trybuna Ludu", 15 VII 1988 r. 28 Jackson Dlehl, Gorbachev's Mores to Cany Message for East Europę, „Washington Post", 4 X 1988 r. 29 Tajne dokumenty Biura Politycznnego i Sekretariatu KC. Ostatni rok władzy 1988- 1989, .Aneks", Londyn 1994. s. 207. kowane kręgi opozycji solidarnościowej z wałęsowskim Komitetem Obywatelskim na czele optowały za większą ostrożnością ł drogą porozumienia. Drugim podstawowym aspektem był stopień determinacji polskiego aparatu władzy w jej utrzymaniu, a także stopień faktycznej możliwości kontynuacji dotychczasowego systemu. W tej dziedzinie opór i inercja aparatu władzy były czynnikiem, który podwyższał jej siłę mimo coraz wyraźniejszej erozji jej poparcia w społeczeństwie oraz wbrew narastającym zagrożeniom gospodarczym. Formułę Okrągłego Stołu władze partyjno- państwowe wymyśliły po strajkach letnich 1988 r., wciągając opozycję na grunt rokowań, których tempo i wynik zamierzały zachowywać pod kontrolą. Godząc się na to, opozycja zrezyg- nowała w dużej mierze ze zorganizowanego nacisku społecznego i kończąc strajki ustawiła się w niekorzystnej sytuacji. Po zakończeniu strajków sierpniowych nacisk społeczny na władze był już znacznie mniejszy, ale było to w dużej mierze rezultatem przyjętej przez opozycję taktyki. Władze rozegrały ten moment optymalnie dla siebie. Rozładowawszy opór społeczny, przewlekały rozpoczęcie rokowań, przygotowując się do starcia w lepszych, bo czysto gabinetowych warunkach. Oświadczenie premiera Mieczysława Rakowskiego, że Polacy wolą stół zastawiony niż okrągły, było próbą sprawdzenia, na ile taktyka ta się sprawdza. Próba ta wypadła dla władz pomyślnie. Opozycja straciła impet, a w dalszej rozgrywce liczyły się bardziej słowa niż realne poparcie społeczne. Uspokoiło to kierownictwo PZPR i spowodowało, że rozmowy Okrągłego Stołu, planowane pierwotnie na 17 X 1988 r., przełożono w połowie miesiąca w nieokreśloną przyszłość30. W tym momencie kierownictwo PZPR w ogóle nie brało pod uwagę konieczności prawdziwego podzielenia się władzą. W pierwotnym stanowisku negocjacyjnym strony rządowej na rozmowy z opozycją wspominano tylko o powołaniu Senatu, '"Tamże, s. 162-178. prezydenta PRL oraz Rady Porozumienia Narodowego, w której dla strony opozycyjnej przewidziano zaledwie 1/3 miejsc. „O wolnych wyborach to nie ma co mówić" stwierdził generał Wojciech Jaruzelski na posiedzeniu Sekretariatu KC PZPR w dniu 5 XII 1988 r.31 Zmiana w stanowisku kierownictwa partyjnego nastąpiła, jak się zdaje, pod wrażeniem trzech czynników: 1 - nieudanej dla PZPR debaty telewizyjnej Wałesa-Miodowicz, 2 - sukcesu Wałęsy podczas obchodów 40-lecia Deklaracji Praw Człowieka w Paryżu, który postawił pod znakiem zapytania nadzieje na korzystne „sprzedanie" Zachodowi „liberalnej" polityki Rakowskiego oraz 3 - coraz gorszych prognoz gospodarczych. Plan kontrolowanego odwrotu i stabilizacji sytuacji przez wciągnięcie opozycji w pozorne współrządzenie został przedstawiony na X Plenum KC PZPR które odbyło się w dwóch etapach: 20 XII 1988 r. i 16-18 I 1989 r. Jednocześnie władze pospiesznie uchwaliły ustawę o wolności inicjatywy gospodarczej w dniu 23 XII 1988 r. oraz zalegalizowały wolny obrót dewizami. Zapoczątkowano tworzenie „miękkiego lądowiska" dla aparatu władzy. Trzeci czynnik, o którym należy pamiętać, to stopień przy- gotowania opozycji do przejęcia władzy. Pod koniec 1988 r. władze wymęczyły i podzieliły stronę opozycyjną przeciąganiem rozmów Okrągłego Stołu do tego stopnia, że stały się one dla większości przywódców „Solidarności" doraźnym celem w sobie. W zasadniczy sposób opóźniło to przygotowania opozycji do zasadniczej zmiany ustrojowej. Na jesieni 1988 r. program strony opozycyjnej ograniczał się do legalizacji „Solidarności", demokratyzacji samorządu terytorialnego oraz liberalizacji sto- sunków gospodarczych. Przywódcy opozycji czuli, że poparcie społeczne dla nich nie jest zbyt wielkie. Bronisław Geremek trafnie scharakteryzuje tę sytuację: „społeczeństwo polskie chciało zmian, ale się ich bało". Postawę opozycji na jesieni 1988 r, paraliżowała też przesadna, jak dziś wiemy, obawa o bezpieczeństwo kraju12. W momencie rozpoczęcia rozmów, w lutym 1989 r., opozycja była nadal na etapie rozważania możliwości kompromisu, podczas gdy strona rządowa zyskała na czasie i miała lepsze rozeznanie co do zakresu swobody manewru. Mogła też amortyzować wstrząsy we własnych szeregach, przygotowując je do „miękkiego lądowania" w gospodarce. Oczywiście, na przełomie 1988 i 1989 r. trudno było przewidzieć tak szybki upadek imperium radzieckiego, jaki istotnie miał miejsce w ciągu następnego roku. Większość analiz, zarówno rządowych, jak i opozycyjnych stawiała na początku 1989 r., choć z różnych powodów, na powolną ewolucję. Po stronie rządu przygotowywano ewolucyjną reformę systemu i ról dla jego ludzi, po stronie opozycyjnej zaś -obawiano się starcia, w którym, jak sądzono, władze znajdą jeszcze dość sił, by się obronić. Paradoksalnie, obie strony przeceniały siłę władz. Kwestia oceny Okrągłego Stołu sprowadza się więc, moim zdaniem, do tego, jak przygotowane były obie strony do kom- promisu oraz czy był on zgodny z bieżącą proporcją sił obu stron. Wydaje się, że strona rządowa znała swoje ograniczenia lepiej i w związku z tym bardziej dalekowzrocznie planowała swoje posunięcia, natomiast strona opozycyjna była przygotowana gorzej i nie wykorzystała wszystkich swoich atutów. Na początku 1989 r. czas zaczął ponownie pracować na korzyść strony opozycyjnej. To koalicja rządowa nalegała na szybkie wybory, podczas gdy opozycja nie wyobrażała sobie jeszcze pełnego przejęcia władzy. Wybory z 4 VI 1989 r. potwierdziły słabość władz i fakt niewykorzystania atutu czasu przez stronę opozycyjną. O ile grę wstępną wygrały władze, o tyle w godzinie prawdy okazały się one słabsze, niż myślano po obu stronach. Po wyborach obie strony kontynuowały dotychczasową taktykę, mimo że każdy miesiąc przynosił nowe dowody słabości obozu dawnej władzy. W trakcie „Jesieni Ludów" 1989 r. 31 Tamże, s. 199. 12 Geremek odpowiada. Żakowski pyta. Rok 1989, „Plejada", Warszawa 1990, s. 24 i 37. III. PRL dla zaawansowanych... strona komunistyczna znalazła się w rozsypce, jednak inercja, nadmierna ostrożność i niedostateczne przygotowanie strony solidarnościowej nie pozwoliły wykorzystać również i tego atutu. Na pytanie, czy do tej listy przyczyn bierności strony solidarnościowej dodać należy także przyczyny inne, bardziej ukryte, oraz w ilu przypadkach, nie ma na razie wyraźnej odpowiedzi. Dopóki jej nie uzyskamy z dokumentacji, trudno coś spekulować na ten temat. Na razie pozostaje filozoficzna zaduma nad tym, czy szklanka jest w części pełna czy w części pusta, a wiec - czy w danych wówczas w Polsce warunkach nie można było doprowadzić do bardziej gruntownych i solidnych zmian systemowych. IV. Ognie sztuczne Nigdy tak wielu nie wybierało tak niewiele Świat końca XX wieku ogarnęła „trzecia fala demokraty- zacji"1. Nigdy jeszcze w historii tak wielu ludzi nie miało po- średniego (bo przez procedury wyborcze) wpływu na swoje losy. O ile w 1984 r. systemy mniej lub bardziej demokratyczne istniały w 63 państwach, co stanowiło 38% ich liczby, o tyle w 1994 r. - już w 115 krajach stanowiących 60% ich ogólnej liczby2. Jest to proces, którego znaczenia często nie doceniamy. Demokracja, czy szerzej - wolność, jest, jak woda i powietrze, warunkiem rozwoju, a nawet godnego życia. Czuje się to dopiero wtedy, gdy wolność zabrać. Człowiek dusi się, ograniczany w swych inicjatywach, uwikłany w wybory „mniejszego lub większego zła" czy też w fatalną alternatywę, której skrajnościami są oportunizm i ogromne nieraz koszty sprzeciwu. Ci, co „trzecią falę demokratyzacji" zauważyli i czerpią z niej zrozumiałą satysfakcję, często zapominają jednak, że wyznawanie demokracji jako celu samego w sobie jest zajęciem jałowym. Choć poszerza ona pole wyboru (wszak wolna wola została człowiekowi dana jako warunek zasługi), uwalnia zasoby energii i zapobiega wikłaniu się człowieka w tragiczny dylemat konformizm-heroizm, typowy dla systemów dyktatorskich, to jednak sama demokracja nie czyni cudów. Po pierwsze, demokracja nie tworzy dobrobytu. Rozwój gospodarczy zależy od wielu innych czynników, jak morale pracy, dyscyplina społeczna, skuteczna organizacja, czy dostępność kapitału oraz innych zasobów. I to raczej dobrobyt sprzyja rozwojowi społeczeństwa obywatelskiego i demokracji, a nie na odwrót. 1 Określenie Samuela P. Huntingtona. Trzecia fala demokratyzacji, przel. Andrzej Dziurdzik, Warszawa 1995. 2 Toro Mathews, Decade of Democracy, „Newsweek". 6 I 1992 r., s. 28-38. IV. Ognie sztuczne 134 Po drugie, demokracja nie oznacza stabilności. Przeciwnie, to stabilne i zharmonizowane społeczeństwo może łatwiej roz- wiązywać swe problemy na drodze demokratycznej. Przykładem destabilizacji przez procedur}y demokratyczne mogą być wybory w Algierii pod koniec 1991 r., które wygrali fundamen-taliści zmierzający do dyktatury, a chcąc temu zapobiec władze wprowadziły stan wyjątkowy i nasiliły własną dyktaturę. Efektem są nie kończące się rzezie. Po trzecie, „aksamitne rewolucje" ostatnich lat, które oznaczały pokojowe odejście dyktatorów i ustanowienie instytucji demokratycznych, miały swoją cenę. Były nią kompromisy moralne oraz rozgrzeszenie zbrodni bez skruchy i zadośćuczynienia, co ugruntowało relatywizm moralny z epoki totalitarnej. Po czwarte, trwała demokracja nie oznacza tylko rządów większości, ale poszanowanie praw mniejszości. Bez odpowiedniego poziomu kultury politycznej i uczestnictwa obywateli rządy demokratyczne mogą jednak przypominać dyktaturę. Prawa chronionej mniejszości mogą się też stawać szkodliwym obowiązkiem dla większości. Taki paradoks znamy na przykład Ł alurmative action w USA, gdzie przyznawano dodatkowe „punkty" za płeć i pochodzenie rasowe, w rezultacie czego uprzywilejowano czarne kobiety, a upośledzono białych mężczyzn. Ochrona praw mniejszości doprowadziła już w niektórych krajach do uznawania „małżeństw" homoseksualistów, które są zaprzeczeniem istoty małżeństwa. W każdym systemie demokratycznym istnieją zasady, których się nie głosuje. Zauważył to już Platon3. Im więcej spraw dotyczących wspólnoty wyjmuje się spod głosowania, tym bardziej posuwamy się w kierunku dyktatury, ale im mniej takich spraw dostrzegamy, tym bardziej wątpliwa jest sama wspólnota. Nadużywanie instytucji wolnego wyboru podkopuje bowiem w istocie sens demokracji. Bo co będzie, jeśli ' Por. ciekawe studium na ten temat: Zbigniew Stawrowski. Platon o demokracji, ,.Civttas", 1998, nr 2. zaczniemy głosować zasadę „nie zabijaj"? Można sobie wyobrazić referendum na ten temat. Jeżeli zwolennicy tego przykazania zwyciężą w owym referendum, niewiele zmieni to funkcjonowanie kodeksu karnego, jeśli zaś przegrają - co wtedy? Jak często popularność jakiegoś gatunku muzycznego, mierzona ilością sprzedanych płyt, podświadomie utożsamia się z wartością tej muzyki. Czy listy przebojów nie są formą głosowania na rzecz takich czy innych gustów? Dobrze, że nikomu nie wpadło jeszcze na myśl wyciągnąć z tego wniosków urzędowych. Czy należy przegłosowywać diagnozy lekarzy i duchownych? Czy warto robić referendum na temat początku świata? Czy można demokratycznym głosowaniem przypisać komuś takie czy inne poczucie narodowe? Czy większość zwolenników takiej czy innej wersji wydarzeń może wpłynąć na te wydarzenia? Jeśli tak, to mielibyśmy do czynienia z demokratycznym wydaniem praktyki ZSRR, gdzie na żądanie kierownictwa zmieniano przeszłość. Podobne pytania można mnożyć. Na bardzo wiele z nich nie da się udzielić odpowiedzi „demokratycznej". Co więcej, próba takiej odpowiedzi zmniejszyłaby raczej niż zwiększyła pole wolności. A jednak coraz więcej jest spraw, które demokratyczne społeczeństwa końca XX wieku chcą rozstrzygać na drodze procedur większościowych. Wraz z rozszerzaniem się zakresu wolnego wyboru społeczeństwa demokratyczne coraz częściej odsuwają od siebie wybory naprawdę ważne, wybierając rzeczy przyjemne, ciekawe, fascynujące, ekscytujące, zabijające nudę, ale także zabijające człowieczeństwo. „Człowiek zawsze musiał dojść do ładu z Bogiem, miłością i śmiercią. Ich obecność nie pozwalała mu czuć się na ziemi całkowicie u siebie", zauważył Allan Bloom. Tymczasem „Bóg został tu [czyli w kręgach intelektualnych Stanów Zjednoczonych - W.R] powoli uśmiercony; trwało to dwieście lat, lecz miejscowi teologowie mówią nam, że teraz już na pewno umarł {...). Miłość zgładzili psychologowie, IV. Ognie sztuczne 136 a zastąpił ją seks i nic nie znaczące związki. (...] Z kolei nowa nauka, tanatologia - czyli jak umierać z godnością - jest na dobrej drodze do tego, by uśmiercić samą śmierć"4. Coraz częściej słyszymy i w Polsce absurdalne wypowiedzi w rodzaju zdania Mikołaja Kozakiewicza, że „nie trzeba młodzieży mówić o wartościach, tylko trzeba jej powtarzać, że ma możność wyboru"5. Współcześni ludzie mają więc coraz większy wybór, ale coraz częściej nie wiedzą, jak i po co wybierać. Więc wybierają byle co. Są do tego zresztą gorliwie zachęcani, jak w owej reklamie, by siąść przed telewizorem i oglądać reklamy, a potem dzwonić i podawać hasła w celu wygrania nagrody pieniężnej ufundowanej zapewne przez twórców tej właśnie reklamy. Wiara w wolność jako taką, żądanie prawa wyboru przy jednoczesnym obalaniu kryteriów wyboru - to prosta droga do zniewolenia człowieka przez przypadkowe zachcianki, do zaniku więzi między ludźmi i rozpadu społeczeństwa. Pokusa ułatwiania sobie wyborów przez łagodzenie ich kryteriów dotyczy także chrześcijan. Jakże często, nie chcąc narzucać innym własnego zdania, godzimy się na negowanie jakichkolwiek zasad, a nawet potrzeby ich formułowania. W zetknięciu z absurdalnym poglądem o możności wyboru bez wartościowania zachowujemy pełne taktu milczenie, nie umiejąc przemówić ani do rozumu, ani do sumienia. A może nie jest tak źle? Od czasu do czasu usłyszeć można przecież słowa przestrogi. Vaclav Havel zauważył niedawno: „Czyż nie czujemy wszyscy, że świat się nie kończy wraz z naszą śmiercią i że błędne jest nieprzejmowanie się powodzią, która zdarzy się po naszej śmierci? Czy fakt, że ludzkie myślenie ograniczone jest do naszego pola widzenia, że człowiek jest niezdolny do pamiętania o wszystkim, co znajduje się poza nim, nie jest czasem wynikiem utraty metafizycznej pewności, wynikiem utraty wiary w Boga?"6 ' Allan Bloom, Umyśl zamknięty.... s. 275-276. " Cyt. wg: Czego młodzieży nie uczymy. Rozmowa z prof. Marią Braun-Galkowską, „Rzeczpospolita". 7/8 II 1998 r. " Vaclav Havel, Świat bez odpowiedzialności, „Rzeczpospolita" 21 I 1998 r. Nikt nie może unikać podstawowych pytań, na które musi sobie odpowiedzieć człowiek: „jaki jest sens życia?", „czy istnieje Bóg?", „czym jest miłość?" ł „co się dzieje po śmierci?" Jeśli na te pytania uzyskamy odpowiedź „nie wiem", to nie kończy to rozmowy. Jak mówi papież Jan Paweł II: „żaden człowiek nie może się uchylić od podstawowych pytań: Co powinienem czynić? Jak odróżniać dobro od zła?"7 Wymiar sprawiedliwości W połowie lat osiemdziesiątych w Guthrie Theater w Minneapolis grano sztukę Emily Mann Executlon of Justice. Widzów siedzących w ciemnościach kolistej sali atakowano gwałtownymi scenami, hałasem ulicy, syren policyjnych, klak- sonów, snopami reflektorów, akcją równolegle odgrywaną przez aktorów na żywo i dziejącą się na ekranach monitorów telewizyjnych. Sztuka o „wymiarze sprawiedliwości" przedstawiała w nowoczesnym języku teatralnym autentyczne wydarzenia, które wstrząsnęły San Francisco pod koniec lat siedemdziesiątych. Tłumaczenie polskie tytułu sztuki dodaje tym wydarzeniom dodatkowej dwuznaczności. O co chodziło? W latach siedemdziesiątych San Francisco przeżywało kryzys. Przemysł odpływał na południe stanu, pozostawiając masy bezrobotnych, środowiska robotnicze, za- równo irlandzkie, jak i murzyńskie, odczuwały rosnącą kon- kurencję Azjatów i Latynosów. Po radosnym okresie „dzieci kwiatów" z końca poprzedniej dekady pozostały ślady mało budujące. Kolonia homoseksualistów, zadomowiona tu za czasów hippisowskich ze względu na otwarty charakter miasta, przyciągała tysiące gejów z całych Stanów Zjednoczonych. Castro Street stała się mekką homoseksualistów amerykańskich. W 1975 r. koalicja mniejszości rasowych i wspólnot 7 Jan Paweł II, Yeritatis splendor. 2. IV. Ognie sztuczne 138 139 IV. Ognie sztuczne lokalnych, z których gejowie byli najsilniejsi, wyparła dotych- czasowy establishment i wybrała burmistrzem San Francisco faworyta gejów, George'a Moscone. Jednym z jego współpra- cowników był szef sekty People's Tempie Jim Jones, mianowany przewodniczącym Rady Mieszkaniowej miasta. W 1977 r. bliski znajomy Moscone, Harvey Milk został jako pierwszy w historii USA jawny pederasta członkiem Rady Nadzorczej San Francisco. Innym członkiem Rady został jednak wybrany Dań White, były policjant i strażak, weteran wojny wietnamskiej, zwolennik prostych i jasnych reguł wżyciu społecznym. Moscone i Milk przeprowadzili szereg zarządzeń znoszących „dyskryminację" homoseksualistów, utrącili też inicjatywę konserwatywnego senatora Johna Briggsa, by zakazać gejom nauczania w szkołach kalifornijskich. Tymczasem Jim Jones. zdenerwowany dociekaniami na temat nadużyć w swojej świątyni Ludu, wyprowadził członków sekty do wioski zbudowanej w dżungli Gujany i nazwanej skromnie Jonestown. Poniósłszy szereg prestiżowych porażek, White zgłosił dymisję z Rady, ale pod wpływem swych wyborców pragnął ją wycofać. Moscone odmówił, antagonizując część opinii publicznej, zaniepokojonej wpływami homoseksualistów. Dramat nabierał tempa. 16 listopada 1978 r. White został wygwizdany na wiecu zorganizowanym w celu zapobieżenia jego powrotowi do Rady. Trzy dni później kongresman Leo Ryan, który miał zbadać na miejscu w Gujanie skargi na totalitarne machinacje Jonesa, został zabity przez fanatyków świątyni Ludu. Do San Francisco dotarły pierwsze doniesienia o zbiorowym samobójstwie członków sekty. 21 listopada podano, że liczba ofiar w Jonestown przekracza 500 osób. 25 listopada Moscone zainstalował swojego człowieka na miejsce White'a w Radzie Nadzorczej. Nazajutrz prasa podała, że bojówki Jonesa zmusiły do samobójstwa aż 910 osób, co wywołało piorunujące wrażenie w mieście, z którego wywodziła się część członków sekty i gdzie nadal mieszkały ich rodziny. Mimo to Moscone przeprowadził zaprzysiężenie nowego członka Rady. White został ostatecznie odsunięty z władz miejskich. 27 listopada, pod wpływem ataku wściekłości wywołanego urazą osobistą i poczynaniami gejów i Jonesa, White wpadł do biura burmistrza i zastrzelił Moscone, a następnie Milka. Szał „wolności" doprowadził więc do kolejnej tragicznej kulminacji - podwójnego morderstwa. W maju 1979 r. odbył się proces White'a. Skazano go na siedem lat wiezienia. Po ogłoszeniu wyroku społeczność San Francisco podzieliła się na dwie części. Jedni uważali, że wyrok był śmiesznie niski. Tłum podjudzony przez gejów zaatakował ratusz, wybijając szyby i paląc samochody policyjne. Drudzy protestowali przeciw nadmiernej, ich zdaniem, surowości wyroku, twierdząc, że nie należy w ogóle karać White'a za „zrobienie porządku". Wielu homoseksualistów stało się ofiarami linczów na Castro Street. Po pewnym uspokojeniu nastrojów w listopadzie 1979 r. nowym burmistrzem San Francisco wybrano, głosami społeczności rasowych i gejów, panią Dłanne Feinstein, która utrzymała wszystkie swobody homoseksualistów. Upadł na przykład projekt zamknięcia łaźni publicznych, w których gejowie bez żenady uprawiali praktyki seksualne. W tym samym czasie pojawiły się pierwsze przypadki AIDS, choroby, której rozprzestrzenianie dotyczyło początkowo niemal wyłącznie homoseksualistów i narkomanów. W styczniu 1984 r. White wyszedł z więzienia Soledad. Zamieszkał koło Los Angeles, jednak nie mógł wytrzymać presji środowiska, w którym gejowie odgrywali ciągle kluczową rolę. W październiku 1985 r. popełnił samobójstwo. Już po premierze sztuki Emily Mann życie dopisało do niej nową scenę. W historii tej widać konwulsyjne ścieranie się dwóch skrajnie odmiennych postaw oraz cyniczną grę polityczną. Dramat, w którym główne role, w życiu i na scenie, odegrali George Moscone, Harvey Milk i Dań White, ma jednak wymiar znacznie szerszy niż głośne morderstwo, walka o władzę czy homo-seksualizm jako taki. Dotyczy bowiem funkcjonowania norm IV. Ognie sztuczne moralnych w społeczeństwie oraz zasadniczego dylematu de- mokracji: zakresu praw mniejszości i podstaw równowagi społecznej. Oto dwa skrajne stanowiska, których zwolennicy dopro- wadzili do konfliktu i tragedii. Pierwsze zdaje się głosić, że jed- nostka (nie osoba!) ma prawo do pełnej wolności, a wszelkie zachowania są równoprawne. Rzecznicy gejów przyznaliby może ostatecznie, że wolność jednostki nie może ograniczać wolności innych jednostek. Zwolennicy takiej postawy nie uznają jednak zazwyczaj bez awantury nawet minimum racji innych ludzi. Twierdzą, że w naturze nie ma zachowań normalnych i nienormalnych, a w konsekwencji domagają się równo- uprawnienia homoseksualistów w postaci uznawania ich związków przez prawo cywilne jako małżeństwa oraz żądają prawa do adopcji dzieci. Drugie stanowisko opiera się na przekonaniu, iż większość ma po prostu prawo narzucić mniejszości własne normy postępowania, ponieważ jedne wzorce są lepsze niż inne z punktu widzenia moralności lub interesu społecznego. Jeśli jednak reguły postępowania określić ma większość, to jak się mają bronić różni odszczepieńcy, nonkonformiści, nieprzystosowani ekscentrycy lub po prostu mający własny pogląd i gotowi go bronić wbrew większości? Przy skrajnej różnicy postaw konflikt i tragedia w San Francisco okazały się nieuniknione. Zwolennicy anarchicznej i fundamentalistycznej koncepcji wolności nie znajdą pola kompromisu. Na tym gruncie Antygona i Kreon nigdy się nie dogadają. Co najwyżej, będą w stanie wyprowadzić na ulice swych najgorliwszych zwolenników, by palili samochody poli- cyjne i linczowali odszczepieńców. Przy narastaniu postaw skrajnych, które się zresztą wza- jemnie prowokują, nie widać szansy na pokojowe rozwiązanie sporu. Nie będzie go tak długo, dopóki nie uznamy, że światem społecznym muszą rządzić wartości, co wymaga delikatnego koordynowania elementów wolności i ładu. Jak mówił John H. Hallowell, kluczem do wolności jest uznanie wartości, czyli IV. Ognie sztuczne sumienie. „Liberalizm opierał się (...) na niełatwym kompromisie pomiędzy dwiema sprzecznymi zasadami: ideą autonomii woli i rozumu jednostki oraz koncepcją wyższego porządku"8. Inny teoretyk demokratycznego państwa prawa, Yves Simon, dodawał: „okoliczności, które zmuszają, by zasady społeczne, sama ich istota, stały się przedmiotem kontrowersji, stanowią ogromną groźbę dla każdego ustroju, nie tylko demokratycznego"9. Dla poszczególnych osób i dla całego społeczeństwa groźny może być nie tylko przymus ze strony większości lub mniejszości. Zwolennicy wolności bez sumienia stać się mogą przecież tak bezwolni, że pójdą za każdym fałszywym prorokiem w rodzaju Jima Jonesa. Bez minimum wspólnych wartości nie uda się ani demokracja liberalna, ani paternalizm. Bez wartości nie ma w istocie różnicy między mniejszościową sytuacją dzieci, strażaków, albinosów, homoseksualistów czy gangsterów, a wszyscy chyba czujemy, że oni się zasadniczo różnią. Obiekty afektu „Kocham Brechta" zadeklarował publicysta „Gazety Wyborczej" Krzysztof Wolicki. Wprawdzie zapałał tym uczuciem głównie z powodu talentu literackiego niemieckiego pisarza, ale chyba nie tylko. „Brecht konsekwentnie unika wszelkiego moralizowania: dobroć jest odruchem bezwarunkowym, potrzebą wewnętrzną, ale nigdy nie wynika z nakazu moralnego" - tłumaczył swój afekt wspomniany publicysta10. Istotnie, Brechta trudno zaliczyć do moralizatorów. Wiele z jego dzieł było plagiatami, bo autor nie uznawał własności prywatnej w sztuce. „Bezwarunkowa dobroć" nie przeszkadzała mu " John H. Hallowell, Moralne podstawy demokracji. Wydawnictwo Naukowe PWN. Warszawa 1993. s. 73. "Yves Simon, Philosophy of Democratic Govemment, Chicago 1951, s. 123. '" Krzysztof Wolicki, Kocham Brechta, „Gazeta Wyborcza". 14/15 II 1998 r. IV. Ognie sztuczne 142 iV. Ogni*1 sztuczne wychwalać rewolucyjnego terroryzmu. „Unurzaj się w błocie, uściskaj kata, ale zmieniaj świat" pisał w dramacie środek zaradczy11. Witał z radością radzieckie czołgi w Berlinie w 1953 r., a jednocześnie wypowiedział wówczas sławne zdanie, że skoro lud utracił zaufanie rządu, to niech rząd rozwiąże lud i wybierze sobie inny. „Brecht zbudowany jest ze sprzecz- ności", napisał oględnie inny publicysta „Gazety Wyborczej"12. O gustach trudno dyskutować. A jednak, żeby pozostać przy współczesnej kulturze masowej, warto zastanowić się nad refrenem przeboju Tanity Tikaram „We're Onty the Ones We Love" („Jesteśmy tylko tym, co kochamy"). Innymi słowy: po- wiedz mi, co kochasz, a powiem ci, kim jesteś. Czegóż to ludzie nie kochają! Pierwszym obiektem miłości utrwalonym w obrazkowym haśle z serduszkiem zastępującym orzeczenie „kocham" był Nowy Jork. Afekt do miejsc jest jednak czymś innym niż gorące uczucia do osób. W tym drugim przypadku wyraźniej widać, kogo i za co się kocha. Jednym z najbardziej popularnych obiektów masowej adoracji jest oczywiście Michael Jackson, wybielony Murzyn, który wylansował slangowe określenie bad (zły) w znaczeniu „fajny" (znów „sprzeczności"!) Nie sposób odmówić mu profesjonalizmu we wszystkim, co robi: tańcu, aranżacjach i promocji połączonej z masową manipulacją, na przykład w przeboju „They Don't Really Care About Us"(„Naprawdę nic łch nie obchodzimy"). .Artysta totalny" radzi sobie świetnie ze wszystkimi kłopotami. Oskarżony o pedofilię, szybko zamknął usta rodzinie ofiary potężną sumą dolarów i zaraz potem, żeby udowodnić swe normalne preferencje seksualne, ożenił się z córką Elvisa Presleya. Kandydatka na żonę została wybrana wyjątkowo trafnie. Góra showbusiness zeszła się z drugą górą, a właściwie jego (w kulturze popularnej nie powinno być problemów z rodzajem!) córką. Nie dosyć tego: po spodziewanym rozwodzie z Marią Lisa Presłey Jackson został w końcu ojcem, choć status matki owego dziecka nie jest jasny13. Wśród umiłowanych gwiazd rocka znajdują się genialni wykolejeńcy, jak Jimi Hendrix, Janis Joplln czy Jim Morrison, oraz samobójcy, tacy jak Kurt Cobain, który mówił: „nienawidzę siebie i chcę umrzeć", jest udający transwestytę Boy George, wokalista zespołu Sex Pistols Johnny Rotten (Jasiu Zgniłek), który zrewolucjonizował estetykę pop w latach siedemdziesiątych wprowadzjac styl punk, ale poza tym interesował się głównie seksem, narkotykami i pieniędzmi, jest zespół „Prodigy", reklamujący się jako grupa uprawiająca muzykę „odrzuconego pokolenia". Odrzuconego? Przez kogo? Dlaczego? Niejasne. Ozzy Osbourne zachwala samobójstwo jako „jedyne wyjście", a zespół Marylin Manson i wokaliści typu gangsta rappers gloryfikują zadawanie bólu i śmierci. Jeszcze trochę, a będziemy musieli pokochać na nowo igrzyska gladiatorów. Wygolona na łyso Skin, wokalistka australijskiego zespołu Skunk Anansie's używa w wywiadach głównie trzech niecenzuralnych słów (czasownik i dwa rzeczowniki), a nieprzychylną sobie publiczność nazywa „prawicową". Nieco przysadzista i raczej przeciętnie urodziwa Ludwika Ciccone wylansowała się jako bluźniercza Madonna - symbol seksu14. A cóż powiedzieć o weteranach estradowej „miłości" - zespole The Rolling Stones, czy o świętej pamięci Freddym Mercury, który „kochał" bez pamięci wszystko, co tylko się ruszało? Tell your ma, tett your pa, ów love's a-gonna grow, ua, ua! („Powiedz mamie, powiedz tacie - nasza miłość jeszcze wzrośnie, ua, ua!"), jak śpiewał kiedyś Bob Dylan. Czy to jeszcze możliwe? '' Cytat według: Andrzej Rafał Potocki. Unurzaj się w bfocie, uściskaj kata, ale zmieniaj świat, .Życie", 30/31 V 1998 r. 12 Roman Pawtowski, Rekin ma zęby na wierzchu, „Gazeta Wyborcza". 14/15 II 1998 r. 1:1 Robert Leszczyński, Michael Jackson, „Magazyn Gazety Wyborczej", 26 I 1996 r.; Empire of the Sun, „The Times Magazine", 7 II 1998 r., s. 38-43. " Cesarzowa bez szat, „Spotkania", 12-18 XI 1992 r., s. 41; Socjotechnik rocka, „Gazeta Wyborcza", 28 X 1994 r.; Robert Leszczyński, Nienawidzę siebie i chcę umrzeć, „Magazyn Gazety Wyborczej", 18 IV 1997 r.; Jacek Cieślak,, Parada narkotycznych rytmów. „Rzeczpospolita", 2/26 IV 1998 r.: Ali Skin and Moams. „The Sydney Morning Herald". 28 IH-3 K 1997 r., s. 11. IV. Ognie sztuczne „Kochajmy luz" - głoszą ilustrowane magazyny o!la mło- dzieży w rodzaju „Bravo" czy „Bravo Girl". Znaczyć to może wszystko - ekscytującą muzykę, dreszcze płynące ze „srebrnego ekranu", eleganckie stroje, zabawy, upojne wakacje, ale także seks bez miłości i fotonowele z rytualnym gwałtem satanistów na piętnastolatce. Sprzedawana masowo w 1995 r. kaseta video z nagraniami autentycznych egzekucji zachęcała nawet do umiłowania... prawdy, choćby najbardziej bolesnej. Na jej okładce widnieje bowiem zachęta: „Ten film powinien szokować, ponieważ prawda boli"15. Ale zdecydowanie bardziej kocha się wolność. Zapytany o praktyki religijne profesor Andrzej Wierclński odpowiada: „Potrzebna mi jest swoboda, natomiast gdybym stał się w pełni praktykującym, to wtedy moja swoboda, że tak powiem, wędrówek doktrynalnych, musiałaby być zdecydowanie ograniczona"18. Profesor nie określa się wobec świata, ale świat stara się zrozumieć przez siebie. Mniej interesuje się orzeczeniem i dopełnieniem, bardziej - podmiotem. Podmiot ten to „ja". W kulturze masowej adoracji największym nieobecnym jest człowiek. Uwielbienie oznacza raczej ciekawość, fascynację własnymi emocjami, nowością, przyjemnością lub oryginalnością. Człowiek jest tylko manekinem, który może nosić te cechy. Jeśli nie nosi - rym gorzej dla niego. Choć słowo „kochać" pojawia się tu bardzo często, nie oznacza ono miłości, która naprawdę „nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego, nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą"17. " Piotr Lipiński, Egzekucja w każdym domu, „Gazeta Wyborcza", 30 DC-1 X 1995 r.; Weronika Kostyrko. Bravo onanizm i rytualny gwałt satanistów, „Gazeta Wyborcza", 28/29 X 1995 r.; Krystyna Grzybowska, Seks w formie mechanicznej, „Rzeczpospolita", 10/12X1 1995 r. 16 Zwolennik Old Age'u. Rozmowa z profesorem Andrzejem Wiercińskim, „Brulion", 1998, nr 28,8, s. 80. 17 l Kor 13, 4-6. Jeśli wiec „kochamy" całą ludzkość, to najpewniej nie ko- chamy nikogo. Jeśli kochamy sprzeczności, to zapewne kochamy dobroć, która jest nienawiścią. Jeśli bezgranicznie kochamy luz, to pędzimy ku szaleństwu ł autodestrukcji. Freddy Mercury sam doszedł do tego wniosku śpiewając J'm Going Slightly Mad", czyli „Chyba mi się w głowie troszkę miesza". Jeśli „kochamy" tylko siebie, to nas właściwie nie ma. Po co komu sztuka? Napotykając wytwory współczesnej sztuki „wysokiej", prze- ciętny zjadacz chleba wzrusza ramionami lub stuka się w czoło. Podświadomie przykłada bowiem do nich kryterium użyteczności. Opanowało ono nasze życie do tego stopnia, że mało kto zastanawia się, na ile samo to pojecie jest użyteczne. Co uważane jest dziś za rzecz użyteczną? Mieszkanie, żywność i napoje, odzież, komunikacja, rozrywka - na pewno tak, ale sztuka? Jeśli już - to produkcje, które w oczywisty sposób wiążą się z wymienionymi sferami. Książki winny bawić lub uczyć, najlepiej lekko, łatwo i przyjemnie, obrazy bywają kupowane najczęściej wtedy, kiedy stanowią dobrą lokatę lub pasją pod kolor mebli lub ścian. Użyteczność sztuki jako prowokacji do głębszego zastanowienia się nad życiem bywa zauważana rzadko. A przecież zobaczenie od czasu do czasu kupki ziemi lub śmieci na wystawie może się także przydać, na przykład przypominając, że z prochu powstaliśmy i w proch się obrócimy. Trudno jednak mieć pretensję do szarego człowieka, skoro ową potrzebę głębszej refleksji nad życiem zniszczyła właśnie sztuka współczesna, krok po kroku negując sens wartości, niknąc w poszukiwaniach formalnych oraz pogoni za wolnością i oryginalnością. Sztuka współczesna musi być wolna jak nie wiadomo co. Nie może być na niczyich usługach, nawet zdrowego rozsądku. „Czy sztuka jest na usługach Stalina czy Kościoła, to na jedno wychodzi", mówi Anda Rottenberg, IV. Ognie sztuczne « dyktatorka artystycznych mód polskich końca XX wieku18. Nie zauważyła różnicy między Stalinem i Kościołem katolickim? To jak może zauważyć różnicę między sztuką dobrą i złą? Sztuka współczesna musi być „nowatorska". Im mniej jest zrozumiała, tym lepiej. Sztuka zrozumiała jest bowiem dla maluczkich. Awangarda musi się czymś wyróżniać. Coś, co jest zrozumiałe, nie należy do awangardy. Żeby być niezrozumiałym, nie trzeba jednak wiele umieć, tylko głośno krzyczeć i rozpychać się na targowisku próżności. Na początku 1998 r. w audycji „Tok Szok" Jacek Żakowski ł Piotr Najsztub zaprezentowali dwoje artystów sztuki perfor- mance. Pewien mężczyzna opowiadał o tragedii Belfastu, wpinając sobie w skórę lotki od dartów. Czyżby chciał się solidaryzować z cierpieniem Irlandczyków z Ulsteru? Trudno w to było uwierzyć, bo robił to także przy pomocy domków i helikopterów „Lego", a w końcu wystrzelił małą petardę. Wyglądało to raczej na kpinę z cierpień Irlandczyków. Następne przedstawienie zrobiła z siebie młoda blondynka. Zademonstrowała ona film video, na którym z jej pochwy (jej własnej, jak pod kreśliła) wyłoniła się laleczka Barbie. Andrzej Osęka skwitował oba pokazy jako banał. Z sali odezwały się nerwowe głosy obrońców awangardy, których argumentacja sprowadziła się do tego, że Osęka jest stary. Nikt nie postawił pytania o cel działań owej niewiasty. Może chciała podkreślić, że ma ów, skądinąd ważny, narząd. To by był dość mało oryginalny przekaz. W końcu około połowy ludzkiej populacji nim dysponuje. Wiec może chciała się pochwalić, że może rodzić. Jak wyżej, nie ona jedna! Wspomniała coś o likwidacji wychowania seksualnego w szkołach. Jeśli to protest przeciw owemu zanie- chaniu i wypełnienie luki, to skutek mógł być bałamutny. Mło- dzież mogłaby pomyśleć, że ze stosunku seksualnego rodzą się laleczki Barbie. Wiec po co to? Artyści współcześni konstruują genialne, skomplikowane szarady bez cienia refleksji moralnej, a swą pozycję budują często na własnym dobrym samopoczuciu. „Cóż bowiem -pytał Yladimir Nabokov - wynika z tych beznadziejnie banalnych i ogromnłastych powieścideł wystukiwanych niezdarnym kciukiem wytężającej się miernoty?" Wyśmiewał dalej „te duszyczki jasne, twierdzące, że Lolita nic nie znaczy, ponieważ ich niczego nie nauczyła?" Na koniec deklarował: „Dla mnie dzieło literackie istnieje o tyle tylko, o ile dostarcza mi czegoś, co nazwę jak najprościej rozkoszą estetyczną"19. Kultura masowa żyje z rynku. Oczywiście, przy okazji często psuje ten rynek, ale to inna kwestia. Kultura „wysoka" broni się na rynku tylko wtedy, gdy jest wylansowana. Lansowanie owo przypomina jednak dżunglę, w której przeważnie wygrywają jednostki najbardziej przebiegłe i bezczelne. Mało tego, lansowanie owo odbywa się często na pograniczu rynku prywatnego i publicznego. Wiele osób zdobyło rozgłos i sławę, które pozwoliły im na samodzielną karierę na rynku artystycz- nym, dzięki dostępowi do funduszy publicznych. Jakie są kryteria tego dostępu? Wiedzą o tym doskonale nie tylko „działacze" kulturalni, ale i sami artyści. Liczą się tam najbardziej znajomości, dobre mniemanie o sobie, „nowość", a tylko wyjątkowo - autentyczne zdolności i umiejętność powiedzenia czegoś ciekawego. Sztuka służąca pogłębianiu poczucia absurdu jest absurdalna. Jeśli się sprzedaje, trudno, ale czy ma na nią łożyć państwo, czyli my wszyscy - podatnicy? Toż to dopiero absurd! Po co więc komu sztuka? Być może najwspanialszym usprawiedliwieniem sztuki jest poetycka wypowiedź Matki Teresy z Kalkuty o życiu: Życie jest szansą, korzystaj z niej. Życie jest pięknem, podziwiaj je. Życie jest szczęściem, kosztuj go. '" Magdalena Grochowska, Chore szyby, martwe róże, niebieskie motyle, „Magazyn Gazety Wyborczej", 18/19 XI 1998 r. 19 Vladimir Nabokoy, Lolita. Posłowie: O księdze zatytułowanej „Lolita", PIW, Warszawa 1991, s. 410. IV. Ognie sztuczne Życie jest marzeniem, urzeczywistniaj je. Życie jest wyzwaniem, stawiaj mu czoło. Życie jest zadaniem, spełniaj je. Życie jest zabawą, baw się nim. Życie jest cenne, troszcz się o nie. Życie jest bogactwem, pilnuj go. Życie jest miłością, ciesz się nią. Życie jest tajemnicą, staraj się ją przeniknąć. Życie jest obietnicą, dopełnij ją. Życie jest hymnem, śpiewaj go. Życie jest walką, przyjmij ją. Życie jest tragedią, weź ją na barki. Życie jest przygodą, nie bój się jej. Życie jest szczęściem, zasłuż na nie. Życie jest życiem, broń go20. Nie ma, moim zdaniem, głębokiej sztuki bez prawdziwego zadziwienia światem, bez dążenia do zgłębienia jego sensu. Nie każdy to potrafi. Wymaga to umiejętności i znalezienia właściwej formy. Sama forma to jednak tylko pozór sztuki. Nie wystarczy wymyślić siebie jako artystę. Granicę owej samo-kreacji artystów opisał niedawno Henryk Waniek, porównując ślad dłoni odciśnięty przez praprzodka w jaskini z podobnym działaniem jakiegoś „artysty" w zeszłym roku. „Czas sztuki zatoczył pełne koło i wrócił do początku" napisał Waniek, przyznając się, że już nie wie, po co komu sztuka21. Myślę, że to zbyt pesymistyczna konkluzja. Sztuka wymyślania siebie samego może istotnie się kończy, ale pozostaje jeszcze sztuka, która wynika z doświadczenia. Pod koniec marca 1996 r. zaginął wśród bezdroży Western Arthurs na Tasmanii Peter Dombrovskis, artysta fotografik i obrońca przyrody. Ojciec jego został zabity podczas II wojny światowej, a matka Adele, uciekinierka z Łotwy, zaczynała w 1945 r. nowe życie w obozie dipisów w Niemczech. Tam urodził się Peter. Oboje wylądowali na drugim krańcu świata -w Hobart na Tasmanii. Prowincjonalna atmosfera miasta, położonego w bezpośrednim sąsiedztwie ogromnych, dziewiczych obszarów w południowo-zachodniej części wyspy, wrażliwość odziedziczona po matce, wykorzenienie i wola znalezienia swego miejsca na ziemi - wszystko to pchało młodego Łotysza w świat dzikiej przyrody oraz zachęcało do jego rejestracji na kliszy fotograficznej. Introwertyk i włóczęga, Dombrovskis szybko napotkał swego mistrza, człowieka o pokolenie starszego, ale o podobnych korzeniach i podobnej wrażliwości - Olega Truchanasa z Litwy. Z wymiany doświadczeń i wzajemnych inspiracji powstawały coraz wspanialsze efekty. Obaj wyczarowywali na zdjęciach niezwykły świat tasmańskiej przyrody -bezludne krajobrazy górskie z St. Clair National Park, skały i wody jezior wokół Cradle Mountain, bajecznie kolorowe trawy, mchy i porosty. Na początku lat siedemdziesiątych obaj artyści zaangażowali się w obronę przyrody tasmańskiej przed planami budowy tamy i elektrowni na rzece Gordon, które miały zniszczyć pierwotny ekosystem. Kampanię tę przegrali, a Truchanas zginął w wypadku. Dombrovskis podjął jednak wkrótce kolejną batalię, tym razem o uratowanie rzeki Franklin, w której dorzeczu chciano zrealizować drugi projekt elektroenergetyczny. Zdjęcie Dombrovskisa „Rock Island Bend", opublikowane w wielu czasopismach, przeważyło szalę debaty na rzecz obrońców doliny rzeki Franklin. Łotysz poszedł znów na włóczęgę w ukochane góry. Na początku kwietnia 1996 r. jego ciało znaleziono na zboczu Mt. Hughes. Zmarł na atak serca. Ekspedycja poszukująca go odkryła zwłoki w pozycji klęczącej. Głowę opierał na rękach, ułożonych na kamieniu. Wyglądało to tak, jakby się modlił22. " Siowa Matki Teresy z Kalkuty, „Zwierciadło", 1998, nr 12, s. 83. " Henryk Waniek, Po co? Czemu? Dlaczego?, „Charaktery", 1999, nr l, s. 38-39. 'fi Jane Cadzow, Death in the Wildemess, „The Sydney Morning Herald Magazine", 22 III 1997 r. IV. Ognie sztuczne IV. Ognie Największy fenomen XX wieku Jeśli za kryterium przyjąć rozmiary zjawiska w skali spo- łecznej, to największym zmianom uległo w najnowszej historii miejsce kobiet. „O ile bardziej godna szacunku jest kobieta zarabiająca na swój chleb (...) niż najbardziej doskonała piękność" - napisała w 1792 r. prekursorka feminizmu brytyjskiego Mary Wollstonecraft. Zdanie to szokowało nie tylko pod koniec XVIII wieku, ale jeszcze na początku tego stulecia. Praca zawodowa kobiet, zwłaszcza zamężnych, poza domem była wówczas rzadkością. W wyniku dwóch wojen światowych, podczas których kobiety gremialnie zastępowały walczących mężczyzn na stanowiskach pracy, a potem niechętnie wracały do domu, a także w wyniku przemian społecznych w wysoko rozwiniętych krajach w ostatnich czterech dekadach, pod koniec XX wieku praca poza domem stała się w wielu krajach niemal regułą wśród dorosłych kobiet, wyjąwszy oczywiście okresy macierzyństwa. W latach 1960-1996 udział kobiet w ogólnym zatrudnieniu wzrósł z 33% do 48% w Szwecji, 32% do 46% w USA, 32% do 45% we Francji, 31% do 44% w Wielkiej Brytanii, 21% do 43% w Holandii, 21% do 40% w Hiszpanii oraz z 30% do 38% we Włoszech. W Polsce i innych krajach postkomunistycznych odsetek ten przekraczał na ogół 40%23. Pod koniec XX wieku kobiety znalazły się na czele wielu rządów i to nie tylko państw skandynawskich, ale także pozaeu- ropejskich, w tym muzułmańskich. Wystarczy wymienić szefową rządu Indii Indirę Gandhi, Wielkiej Brytanii - Margaret Thatcher, Norwegii - Gro Hartem Brundtland, Sri Lanki - Sirimavo Bandaranaike, prezydenta Filipin Corazon Aąuino, Pakistanu - Benazir Bhutto, Nikaragui - Yiolettę Chamorro, Islandii - Yigdis Finnbogadottjr, a ostatnio - szefową rządu Kanady Kim Campbell, Turcji - Tansu Ciller, Polski - Hannę Suchocką, czy prezydenta Bangladeszu - Chaledę Zia. Gdy porównuje się zdjęcia kobiet z początku i końca XX wieku, widać nie tylko zmiany mody, ale wręcz typowej sylwetki fizycznej. Kobiecość jest stale w natarciu, a jednocześnie w wysoko rozwiniętych krajach Zachodu obserwuje się kryzys męskości. Kobiety żyją na ogół dłużej niż mężczyźni. We Francji przeciętna długość życia wynosiła ostatnio 82 lata dla kobiet i 74 lata dla mężczyzn, w Szwecji - odpowiednio - 81 i 75, w USA - 79 i 73, w Tajlandii - 72 i 65, w Chinach - 69 i 67, w Indiach - 59 i 58, a w Somalii - 55 i 54 lata24. Wynika to zresztą nie tyle z uprzywilejowanej sytuacji kobiet w dostępie do służby zdrowia czy z czynników fizycznych, ale głównie z faktu, że mężczyźni częściej tracą życie w wyniku wojen, częściej ulegają wypadkom przy pracy, a także prowadzą mniej zdrowy tryb życia. Przeciętne wyniki chłopców w nauce są coraz częściej gorsze niż dziewcząt. Zatrudnienie kobiet rośnie w zawodach przyszłościowych z sektora usług, natomiast mężczyźni dominują w przemyśle i innych działach gospodarki, które przeżywają względny regres, toteż są częściej rejestrowani jako bezrobotni, z fatalnymi tego konsekwencjami psychicznymi. W sytuacjach kryzysowych mężczyźni trudniej przystosowują się i częściej łamią prawo. W USA na początku lat dziewięćdziesiątych mężczyźni popełniali 81% przestępstw, w tym 87% ciężkich25. Sytuacja kobiet w dzisiejszym świecie jest oczywiście nie- zwykle zróżnicowana. W tradycjonalistycznych krajach muzuł- mańskich kobieta nie może publicznie pokazać twarzy, a za pocałunek w miejscu publicznym grożą surowe kary. W niektórych krajach zachodnich „wyzwolone" kobiety ostentacyjnie manifestują swą niezależność od mężczyzn. Plaże naturystyczne pozwalają na pełną nagość w miejscu publicznym, co wyrażać ma formalną równość obu płci. Poza zewnętrzną obyczajowością istnieje jednak wspólna cecha upośledzenia kobiet - ich przedmiotowe traktowanie. Ciało kobiece jest traktowane jak towar w domach publicznych, pornografii czy nawet w reklamie. " Cytat i dane: A Survey of Women and Work, „The Economist", 18 YII-24 VII 1998 r s. 1- 4. 1 Michael Elliott, Christopher Dlckey, Body Politics, .Newsweek", 12 IX 1994 r., s. 22. Tomorrow's Second Sex, „The Economist", 28 IX 1996 r., s. 23 nn. IV. Ognie sztuczne 152 153 IV Ognie sztuczne lir Problem jest o tyle trudny, że w psychice kobiet od zawsze ścierały się dwa sprzeczne rodzaje sygnałów. Z jednej strony swoim zachowaniem podkreślały fizyczną atrakcyjność jakby chciały powiedzieć: „patrz, jaka jestem piękna i rozkoszna'' a z drugiej strony domagały się pozostawienia w spokoju jakby mówiąc „nie jestem dla ciebie" lub „traktuj mnie jak'człowieka, a nie jak tylko kobietę". Największe dysproporcje w położeniu kobiet ł mężczyzn występują w krajach słabiej rozwiniętych. O ile w USA procent formalnie niepiśmiennych kobiet wynosił w połowie lat dzie- więćdziesiątych 0,6%, a mężczyzn - 0.7%. a we Włoszech - odpowiednio - 0,4 i 0,3%, o tyle w Chinach - 18 i 5%, w Indiach - 60 i 34%, w Egipcie - 62 i 37%, a w Pakistanie - 75 i 55%* W wielu częściach świata kultywowane są zwyczaje i praktyki głęboko dyskryminujące kobiety i naruszające ich godność W niektórych krajach Azji i Ameryki Łacińskiej około połowa kobiet była regularnie bita przez współmałżonków W krajach rozwiniętych praktyka ta jest nieco mniej rozpowszechniona, ale także występuje na masową skalę. O biciu mężów przez żony statystyki te milczą, ale z pewnością jest to zjawisko bez poró^wnanie rzadsze. W różnych częściach świata dziewczęta wydaje się za mąż przez faktyczne ich sprzedanie mężowi. Często nie mają też prawa do wyboru współmałżonka lub dziedziczenia majątku. Policja indyjska stwierdziła w 1987 roku prawie 1800 przypadków zabójstw młodych żon których mężowie nie otrzymali posagu. W wielu krajach azjatyckich potomek męski cenio,ny jest bez porównania wyżej niż dziewczynka. Na przykład w indyjskich klinikach, w których możliwe jest wczesne wykrywanie płci płodu, dokonuje się istna rzeź płodów żeńskich. Powiada się tam, iż wydatek 38 dolarów na aborcję jest mniej dotkliwy niż późniejszy wydatek 3000 dolarów na posag . 20 ' 2°' ; Michael Elltott. Christopher Dickey. Body Politics, „Newsweek",^^ 1994 r U>n Heise. The Global War agataat Women. „Washlngton Post„ g " W wielu krajach afrykańskich dziewczynki poddaje się „obrzezaniu", zmniejszającemu fizyczną zdolność kobiety do przeżywania satysfakcji seksualnej. Ocenia się, że zabiegowi takiemu poddano 80 milionów Afrykanek/B. W nilockini plemieniu Itosi na północy Ugandy na widok idącego mężczyzny kobiety mają zwyczaj ustępować z drogi i klękać. Jeśli Soma-lijczyk zabije mężczyznę, aby uniknąć zemsty musi zapłacić rodzinie zamordowanego sto wielbłądów, ale jeśli zabije kobietę - tylko pięćdziesiąt29. Kobiety stanowiły większość populacji żyjącej poniżej progu ubóstwa, a także większość uchodźców. W bardzo wielu krajach młode dziewczęta zmusza się, często przy pomocy narkotyków, do uprawiania nierządu. Prasa chińska często podaje przykłady zabijania nowo narodzonych dziewczynek, zwłaszcza na wsi, co jest efektem wielowiekowej tradycji, uznającej potomków męskich za bardziej pożądanych od potomstwa żeńskiego. Dokładne rozmiary tego zjawiska nie są znane, ale zastanawiające jest, iż w oficjalnych statystykach podaje się, iż na 100 dziewczynek rodzi się nie około 106 chłopców, jak zazwyczaj w świecie, ale 11430. Zachodzi więc uzasadniona wątpliwość, czy 8% populacji niemowląt żeńskich nie jest po prostu zabijana. W krajach wysoko rozwiniętych nasila się presja obyczajowa wymagająca od kobiety piękności za wszelką cenę". Minio protestów kobiet, mężczyźni nadal często nadużywają swej pozycji społecznej, na przykład stawiając upokarzające warunki zatrudnienia pracownicom lub zaliczenia studentkom, czy broniąc gwałcicieli przez oskarżanie ofiar o prowokujące zachowanie. Męskie atawizmy i to w dziwacznie solidarnej postaci można zaobserwować w rozmowach, jakie mężczyźni często * Tamże. 'Ryszard Kapuściński, Heban. Czytelnik, Warszawa 1998, s. 159 i 217. „Rzeczpospolita", 19 III 1992 r.; Steven Strasser, Mikę Weiss, Black Trips to the Countryside, „Newsweek", 13 IX 1993 r., s. 26. 1 Lori Heise, The Global War against Women, „Washington Post", 9 IV 1989 r.; Men's Traditional Culture, „TTie Economlst". 10 VIII 1996 r., s. 36; Naomi Wolf, The Beauty Myth, Chatto & Wlndus, London 1990, s. 12-97. IV. Ognie sztuczne i wiodą na temat obcych kobiet w swoim własnym towarzystwie. Gwałt, będący wytworem wojny, podczas której mężczyźni zabijali wrogów i niewolUi ich kobiety, jest nadal trwałym składnikiem kultury męskiej, nawet w czasie pokoju. Jest efektem niedorozwoju uczuciowego mężczyzny, jego nieumiejętności poradzenia sobie z siłą sex appeal kobiety, a nawet z zagrożeniem własnego „panowania" nad kobietą. Wśród przejawów dyskryminacji kobiet wymienia się między innymi nagminne naruszanie zasady równej płacy za tę samą pracę. Na początku lat dziewięćdziesiątych w skali światowej pracowało 828 milionów kobiet, co stanowiło 38% zawodowo czynnych, jednak przeciętne ich wynagrodzenie stanowiło 75% zarobku mężczyzny wykonującego tę samą pracę. Najlepiej wyglądała pod tym względem sytuacja w Tanzanii (92%), Aus- tralii (91%), Szwecji (89%), Francji (81%) i Polsce (78%), naj- gorzej - w Bangladeszu (42%) i Chinach (59%):a. Dla powszechnego zamieszania w sprawie miejsca kobiet w dzisiejszym świecie charakterystyczna była światowa konferencja ONZ w Pekinie we wrześniu 1995 r. Samo miejsce konferencji budziło wątpliwość, bowiem właśnie w ChRL kobiety podlegały rozmaitym formom dyskryminacji i nieludzkiego traktowania. Wymuszano na nich aborcje, tolerowano praktyki handlu żywym towarem i wymuszony konkubinat, a niemowlęta żeńskie były często mordowane. Do Pekinu przybyły liczne delegacje zachodnich feministek, by debatować nad prawem kobiet do aborcji rozumianym jako prawo do dysponowania własnym ciałem oraz przedstawicielki kobiet Trzeciego Świata, gdzie były one często poddawane naprawdę brutalnej dyskryminacji. Władze chińskie otoczyły uczestniczki ścisłym kordonem i starały się nie dopuścić do ujawnienia przypadków gwałcenia praw kobiet chińskich, a zwłaszcza tybetańskich. Wśród postulatów oczywistych, takich jak równy dostęp do szkolnictwa, własności, kredytu, równa płaca za tę samą pracę, " Magdalena Kowalczyk, Eliza Olczyk. Kobieta jest Murzynem świata, „Rzeczpospolita", 4 IX 1995 r.; Tadeusz Wójciak. Amerykanki w Pekinie, „Rzeczpospolita", 4 IX 1995 r. równość w opiece zdrowotnej i działalności publicznej, zapobie- ganie i właściwe karanie za gwałt oraz przestępstwa popełniane w domu, uczestniczki konferencji nie mogły się zgodzić co do podstawowych zasad. Radykalne feministki amerykańskie postulowały wolność seksualną oraz prawne gwarancje dla środków antykoncepcyjnych i aborcji. Dla Chinek, a zwłaszcza Tybetanek problemem było raczej wymuszanie usuwania płodu przez władze, ale ich nieszczęścia - przymusowa aborcja i stery- lizacja, zabijanie urodzonych już dziewczynek i handel żywym towarem - znalazły się na marginesie obrad, skryte za górnolotnym cytatem z przewodniczącego Mao, że „kobiety podtrzymują połowę nieba"łi. Konferencja zakończyła się 15 IX 1995 r. przyjęciem „Plat- formy działania", podkreślającej równe prawa kobiet i mężczyzn, ale także apelem o ułatwienie dostępu do środków antykon- cepcyjnych oraz o niekaranie kobiet za aborcję. Ze stanowiskiem takim nie godziły się zwłaszcza kraje muzułmańskie oraz Stolica Apostolska. W dokumencie końcowym konferencji nie znalazło się zalecenie dopuszczalności aborcji, ale także nie wspomniano o gwałceniu praw ludzkich wobec kobiet w Chinach14. Kwestia kobieca nie znalazła wspólnego mianownika moralnego. Tymczasem wygląda na to, że najmłodsze pokolenie kobiet zmieni nasz świat jeszcze bardziej. Trudno tylko powiedzieć, czy będą to zmiany na lepsze. Oto w najnowszym sondażu brytyjskim około 65% kobiet w wieku od 18 do 34 roku życia stwierdziło, że nie wyobraża sobie życia z jednym i tym samym mężczyzną. Jednocześnie w ciągu ostatnich siedmiu lat podwoiła się w Wielkiej Brytanii liczba kobiet zarabiających ponad 40 tyś. dolarów rocznie35. Kobiety w wysoko rozwiniętych krajach zachodnich nadal starają się, zupełnie jak kiedyś Związek Radziecki wobec kapitalizmu, „dogonić i przegonić" mężczyzn. " Krzysztof Darewiez, Rozczarowani, wygimnastykowani, nieobecni, „Rzeczpospolita", 20 K 1995 r. " Adam KozieB, Joanna Hotrowska, Chiński mur wokół kobiet. „Gazeta Wyborcza", 4 IX 1995 r. 15 Dariusz Rosiak. Ubóstwo czy wyrachowanie. „Życie". 28 V 1998 r. IV. Ognie sztuczne 156 Mieszkanie duszy Żyjemy podobno w czasach kultu ciała3'1. Kolorowe ma- gazyny pełne są zdjęć atrakcyjnych ludzi, często w negliżu. Obdarzone przez naturę wspaniałymi kształtami modelki są przemiotem uwielbienia jednych i zazdrości drugich. Nagość zdobywa nie tylko plaże, ale także film, telewizję oraz internet. Atakowani przez reklamy, w których piękne ciało, najczęściej damskie, ma przyciągnąć uwagę, jedni reagują agresją, inni zaś - powtarzają z wyniosłą dumą najczęściej słyszane zdanie na ten temat: „Mnie nagość nie przeszkadza, byleby dziewczyna była ładna". Zdanie to dowodzi, że z tym współczesnym kultem ciała to niezupełnie prawda. Żyjemy raczej w czasach kultu zmysłów i sukcesu, a więc ciała pięknego. Z tym, że piękno jest sprawą subiektywną i w dużej mierze zależy od charakteru. Podobnie jak szczęście, za którym, zgodnie z konstytucją Stanów Zjednoczonych, każdy goni, ale którego nie należy utożsamiać z przyjemnością. Mit ciała osiągnął apogeum w latach sześćdziesiątych, gdy mieszając Marksa z Freudem (co za straszna kombinacja!) Herbert Marcuse dowodził, iż prawdziwe wyzwolenie człowieka nastąpi po zwycięstwie „natury" nad państwem, ową „machiną polityczną, korporacyjną, kulturalną i edukacyjną". „Ciało przeciw machinie - konstatował Marcuse - mężczyźni, kobiety i dzieci walczący prymitywną bronią przeciw najbru-talniejszej i najbardziej niszczycielskiej machinie wszech czasów i trzymający ją w szachu - czyżby wojna partyzancka wytyczała rewolucję naszej epoki?"37 Najwyraźniej Marcuse i jego zwolennicy wyobrażali sobie, że opanowany pożądaniem tium wyzwoli człowieka z jarzma represji moralnej. Cóż za tragikomiczna wizja! Co z tego wynikło - wiedzą najlepiej emerytowani hippisi w USA. 36 Joanna Grzegorzewicz. Dom duszy czyli pochwala ciała, .Zwierciadło". 1999, nr 5. s. 85. 37 Herbert Marcuse, Eros / cywilizacja, przet. Hanna Jankowska, Arnold Pawelski, Muza S.A., Warszawa 1998, s. 10. IV. Ognie sztuczne Odzyskanie ciała odbyło się w naszych czasach kosztem utraty duszy. Marcuse do tego stopnia zapatrzony był w libido jako główny przedmiot zainteresowania, że nie dostrzegał w ogóle, iż zachowania seksualne, czy tego chcemy czy nie, mają znaczenie moralne. Za źródło „moralnej represji" uważał raczej łatwość zaspokojenia. „Niemiłe konsekwencje łatwo osiągalnego zaspokojenia były prawdopodobnie jednym z najmocniejszych argumentów przemawiających za represywną moralnością"38. Żeby dowodzić, że źródła prawa moralnego znajdują się w łatwości lub trudności zaspokojenia żądz, trzeba naprawdę nic nie wiedzieć o historii, psychologii i życiu społecznym. W dziejach były okresy, gdy ciało otaczano zachwytem i podziwem, ale także okresy, gdy je ukrywano ze wstydem i pogardą. Dziś współwystępują obie postawy. I chyba nigdy w historii ludzie tak się nie przejmowali swoim wyglądem i funkcjonowaniem oraz nigdy nie cierpieli z tego powodu tylu frustracji. Stosunek współczesnego człowieka do ciała oscyluje więc stale między przesadną, jednostronną fascynacją a niezadowoleniem i lękiem. Człowiek współczesny wydaje się bardzo odległy od ideałów, które sobie wmawia, głosząc rzekomy kult ciała. W wydaniu z przełomu tysiącleci jest on oparty na zakłamaniu i przez to kaleki. Tymczasem „dusza i ciało istnieją jedynie jedno wobec drugiego, ale żadne z nich nie sprowadza się do drugiego. Dusza ożywia ciało. Ciało wyraża duszę. Ja nie zamieszkuję w moim ciele. Jestem moim ciałem. Moje ciało to ja. Ale ja w stosunku do drugich, im oddany, zakorzeniony w konkretnej sytuacji"39. Udawanie, że się nie ma ciała, jest niemądre. Ale fascynacja ciałem jako takim, bez względu na osobę, również jest pułapką. Kult ciała wbrew psychofizycznej naturze osoby ludzkiej to gwałt na niej. "Tamże, s. 227. '" Daniel-Ange, Twoje cialo stworzone do miłości, przel. Jacek Pleciński, „W Drodze", Poznań 1996, s. 43. IV. Ognie sztuczne 158 Własna cielesność to jedno. Inna sprawa to stosunek do ciała drugiego człowieka. Nie da się ukryć, że jest to kwestia znacznie bardziej skomplikowana. Drugiego człowieka postrzegamy bowiem najpierw w jego zewnętrznej postaci widząc go jako kobietę lub mężczyznę, postać atrakcyjną lub nie, silną lub słabą, a dopiero potem, ł to nie zawsze, mamy okazję rozpoznać inne cechy osobowe. Notabene, kobiety są pod tym względem bardziej przenikliwe i szybciej sięgają „w głąb" osobowości drugiego człowieka. Niebezpieczeństwo pozostania na poziomie jego „obrazkowego" traktowania wydawać się może niezależne od tego, czy ów człowiek jest ubrany czy nie, ale to tylko pozór. Różne są bowiem pułapki uprzedmiotowienia. Pierwsza to naturalna „łatwizna", z jaką pozostajemy na poziomie zewnętrznej oceny drugiej osoby. Taki stosunek do drugiego człowieka wynika często z lenistwa, ale może także wynikać z kontrastu. Widok nagiej Wenus z Milo na tyle się zakorzenił w naszej pamięci, że nie możemy sobie jej wyobrazić w sukni. Odwrotnie, widok nagiego sąsiada lub sąsiadki jest na tyle rzadki, że w pierwszej kolejności zwrócimy uwagę na ich ciała. Uprzedmiotowieniu sprzyja też niewątpliwie wizerunek. Osoba jest na nim sprowadzona w sposób oczywisty do postaci zewnętrznej i tylko prawdziwa sztuka potrafi wydobyć z wizerunku cechy osobowe lub pobudzić do refleksji nad istotą ludzkiej cielesności. Inną okolicznością sprzyjającą uprzedmiotowieniu jest autokreacja. Wiedzą o tym aktorzy, których zawód zmusza niejednokrotnie do dystansowania się od własnego ciała, i to w najbardziej intymnych sytuacjach. Nagłe pojawienie się osoby nagiej w miejscu publicznym może być raz czy drugi potraktowane jako „artystyczna" prowokacja, ale w setnym wydaniu, najczęściej mało twórczym, skłania tylko do postrzegania takiej osoby w kategoriach czystej, przedmiotowej flzyczności. Podobną rolę jak nagość może zresztą także odegrać niezwykły, prowokujący strój. Delikwent pokazuje dom, ale nie wiadomo, czy w środku jest w ogóle jakaś dusza. W sympatycznym i bardzo kobiecym eseju Joanny Grze- gorzewskiej, przywołanym na wstępie, interesujący jest sposób, w jaki określa autorka stosunek miedzy ciałem i duszą. Głosząc pochwałę ciała, nie zapomina ona, że jest ono „domem duszy", że to, co naprawdę czyni nas ludźmi, to świadomość własnej kondycji psychofizycznej. Ryzykowne jest tylko twierdzenie autorki, iż człowiek w swej cielesności jest „panem świata", że „świat żyje w rytm ludzkiego oddechu, ruchu ciała, gestów i grymasów"40. Tu się trochę autorka zagalopowała w kierunku subiektywizmu, świat istnieje bowiem także poza domem naszej duszy. Z natury człowiek jest nagi. Stosunek do ciała, podobnie jak i ubranie, należą do sfery kultury. Sama natura jest moralnie obojętna. Wartości niesie dopiero kultura. W przypadku człowieka problem w tym, że nie da się ich rozdzielić. Dopóki żyjemy, jesteśmy i ciałem, i duszą. Przeistoczenie człowieka nagiego w człowieka wymaga wysiłku umysłowego i uczuciowego. Ludzie z afrykańskiego plemienia Karamojong z północnej Ugandy chodzą nago, obstając przy przekonaniu, że ciało ludzkie jest piękne i nie trzeba go zakrywać, zwłaszcza jeśli jest gorąco41. Piękno przyzwyczaili się jednak kojarzyć z osobą jako całością. Prawdziwi naturyści również kierują się podobną konwencją. Kiedy jednak fotoreporterzy robią z ukrycia zdjęcia osobom publicznym, sprzedając ich intymność lub nagość za grube pieniądze, nadają ich fizyczności znaczenie odwrotne do tego, na jaki zasługuje. Najbardziej lapidarnie ujął zdrowy stosunek do cielesności Jan Paweł II w paryskim przemówieniu do młodzieży w 1980 r.: „Uwielbienie ciała? Nie, przenigdy! Pogarda dla ciała? Także nie! Panowanie nad ciałem? Tak! Przeistoczenie ciała? Tak, tym bardziej!"42 Tamże. s. 87. Kapuściński, Heban..., s. 161. Daniel-Ange, Twoje ciało stworzone do mitości..., s. 39. IV. Ognie sztuczne 160 161 IV. Ognie sztuczne Szkodzić w określonych granicach Doktor etyki Magdalena Środa wyróżniła pięć różnych postaw wobec seksu. Pierwsza polega na negacji seksualności, reprezentowanej zarówno przez średniowiecznych ascetów, jak i współczesne radykalne feministki. Drugą nazywa autorka „małżeńskim oświeconym ascetyzmem", a za jego osnowę uznaje naukę Kościoła, cytując przemówienie Piusa XII z 29 X 1951 r., kiedy powiedział on: „Sam Stwórca sprawił, że małżonkowie we wspólnym, całkowitym oddaniu się fizycznym doznają przyjemności i szczęścia cielesnego i duchowego. Gdy więc małżonkowie szukają i używają tej przyjemności, nie czynią niczego złego, korzystają tylko z tego, czego udzielił im Stwórca". Postawa trzecia to „liberalizm", przez który autorka rozumie traktowanie stosunków seksualnych „wszelkiego typu" za „obojętne z moralnego punktu widzenia, w określonych jednak granicach", środa usiłuje następnie nakreślić owe granice. „Zachowanie seksualne może być uznane za moralnie słuszne, jeśli prowadzi do rozwoju jednostki, do jej szczęścia i nie pociąga za sobą krzywdy. Jest zaś złe, gdy wiąże się z poniżaniem, cierpieniem lub cierpieniem drugiej osoby. Zakłada się tu, że nie istnieje nic takiego jak modelowe zachowanie seksualne (...). Z punktu widzenia nauki wszystko jedno, jak ludzie zaspokajają swój popęd seksualny, istotną sprawą jest tylko to, aby unikać zaburzeń, złych zarówno dla zdrowia psychicznego, jak i fizycznego. Zaburzenia wywołuje jednak nie natura, lecz kultura, przede wszystkim przez wyrafinowane formy potępienia". Czwartą postawę nazywa autorka „prosek-sualną". Seks jest tu wartością, źródłem radości, a ograniczenie aktywności seksualnej uznaje się za niepotrzebne, a nawet złe. Wreszcie postawa piąta to „nihilizm" seksualny, uznający, że w aktywności seksualnej nie ma żadnych granic, nawet w postaci przemocy i krzywdy43. "Magdalena środa. Ciało i seks. „Cosmopolitan", Sama autorka przyznaje się do postawy „liberalnej" jako najbliższej zdrowemu rozsądkowi. Mam co do tego wątpliwości. Stanowisko „liberalne", zdefiniowane przez panią Środę, wygląda mi na szczególnie niekonsekwentne. Z jednej strony twierdzi ona, że nie istnieje modelowe zachowanie seksualne, z drugiej zaś - że słuszne jest tylko takie, które prowadzi do rozwoju jednostki. Odrywa całkowicie moralność i kulturę od natury. Trudno też zgadnąć, o jakich to „wyrafinowanych formach potępienia" myślała autorka oraz jak rozumie „zaburzenia" w naturze zachowań seksualnych, skoro jest ona, „naukowo" ujmując, neutralna. Jeśli natura jest w dziedzinie seksu „niewinna", to właściwie wszelkie ograniczenia, które pani Środa proponuje, należałoby zakwalifikować jako potępianie prowadzące do zaburzeń. Z całego wywodu pozostaje tylko wrażenie, że można, a nawet należy szkodzić sobie i innym, ale w „określonych granicach" oraz że „naukowo" rzecz biorąc, niech każdy robi, co chce. To sztuka tak bardzo namieszać w tak krótkim wywodzie. Pani Środa powtarza obiegowe mądrości współczesnego świata, nie bardzo zastanawiając się nad istotą ludzkiej płcio-wości ani nad przyczynami i skutkami nadakrywności seksualnej współczesnych społeczeństw. Jedną z tych przyczyn jest nie natura, ale poczucie nudy i życiowej pustki. Człowiek współczesny nie widzi sensu w podejmowaniu ważnych zadań, wszystkie one wydają się mu one mało istotne. O ile w międzywojennej piosence śpiewano: „jedno co warto, to upić się warto", o tyle jedyne, co warto robić obecnie, to pójść z kimś do łóżka. Seks włączono do kanonu rozrywki drugiej połowy XX wieku, podobnie jak narkotyki. O ile jednak używki oddziaływują na poszczególne osoby, o tyle seks ze swej istoty wpływa na stosunki miedzy ludźmi. W kolorowych magazynach typu „Cosmopolitan" można znaleźć wiele rad, jak wyglądać „seksownie", ale trudno tam dowiedzieć się czegoś sensownego o odpowiedzialności za siebie i drugiego człowieka. Częścią współczesnego stereotypu jest przekonanie, że seks jest potrzebą tak 162 samo naturalną jak jedzenie i picie. Jest to fałsz. Bez jedzenia i picia człowiek umiera, bez seksu może przeżyć całe życie, czego dowodem ludzie żyjący w celibacie. Współczesny panseksualizm ignoruje psychologię. Przed- stawia wszystkich ludzi jako podobne do siebie automaty. Zapomina, że każdy, także młody człowiek jest konkretną osobą, dziewczyną lub chłopcem, obdarzoną indywidualnym zestawem takich cech jak wyobraźnia, uczuciowość, marzenia o przyszłości, a przede wszystkim cechami właściwymi swej płci. Dziewczyna może się zachowywać uwodzicielsko, ale na ogół szuka wielkiej miłości, czułości i opieki. Chłopak może myśleć „tylko o jednym", ale głównie pragnie się sprawdzić. Nastolatki, których zachęca się do podejmowania kontaktów seksualnych, bardziej kochają to, co czują, a nie przedmiot swego uczucia. Dziewczyny szybciej rozwijają się fizycznie i psychicznie, toteż kontakt seksualny równolatków, zwłaszcza poniżej dwudziestki, jest spotkaniem dwóch różnych poziomów dojrzałości. Przeświadczenie o oczywistości wczesnego życia seksualnego ignoruje kompletnie doświadczenie inicjacji w tej dziedzinie. Dla większości młodych ludzi rozpoczynających życie seksualne przyczyną jest nie „naturalny głód" płci, ale ciekawość lub presja środowiska („wszyscy już tego doświadczyli, tylko ja nie"). Co więcej, bardzo duża część pierwszych prób kończy się dość marnie. W Niemczech odsetek rozczarowanych „pierwszym razem" nastolatków wynosi 49%, a w Wielkiej Brytanii -43%44. Najczęściej, zwłaszcza wśród dziewcząt, pozostaje poczucie wstydu, żalu i wmawianie sobie, że skoro tak musi być, to pewnie jest to przyjemne. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy pierwszy seks jest odpersonalizowany. Staje się wówczas nawykiem podobnym do palenia i podobnie szkodliwym psychicznie i społecznie. Rzecz ujęła znakomicie pewna francuska nastolatka, która na pytanie o pierwszy stosunek, * Zbigniew Wojtasirtski, Seks w odwrocie, .Rzeczpospolita", 10/11 X 1998 r. odparła: „jestem na to zbyt dorosła"45. Zrozumiała ona doskonale, że seks bez gruntownego „zabezpieczenia" psychicznego jest wystawianiem czeków bez pokrycia. Inny stereotyp głosi, że szczęśliwe życie seksualne wymaga wczesnych „prób". Wszystkie ludzkie działania mają swój początek i koniec. Także seks. Jednak skutki prób podejmowanych przed lub poza małżeństwem pokazują, że są one dla rozwoju płciowości raczej szkodliwe. Badania seksualnych zachowań Amerykanów z początku lat dziewięćdziesiątych wykazały wyraźnie, że im szybciej jakaś para poszła z sobą do łóżka, tym rzadziej kończyło się to małżeństwem4". Jak powiedział Jan Paweł II w Montrealu, „nie można żyć tak tylko na próbę, nie można umrzeć na próbę, nie można kochać na próbę, zaakceptować mężczyzny czy kobiety na próbę"4'. Wreszcie kwestia prokreacji. Mit „bezpiecznego seksu" lansowany głównie przez producentów" prezerwatyw, jest szkód liwy ze względu na skutki psychiczne. Zwiększa bowiem pozorne poczucie, że stosunek seksualny jest wyłącznie kwestią przyjemności. Jest to jednak także kwestia odpowiedzialności. W ostatecznym wymiarze odpowiedzialności za życie. Czy ktokolwiek, kto głosi seksualny permisywizm, chciałby być poczęty przypadkowo, jako dziecko „niechciane"? Daniel-Ange nazywa seksualny permisywizm „niewidzialnym Czernobylem"48. Szkody seksualnego uprzedmiotowienia człowieka trudno wymierzyć, ale czy można przejść do porządku dziennego nad deprawacją dzieci, rozkładem rodziny, rosnącą liczbą dzieci z rodzin niepełnych i innymi schorzeniami współczesnego świata? Ile z formalnie karanych czynów, jak stręczy-cielstwo, pornografia i prostytucja nieletnich, pozostaje bezkarnych ze względu na atmosferę wolności seksualnej? Co roku, z biedy, ale także pod presją owej swobody, prostytuują się 15 Daniel-Ange. Twoje ciało stworzone do miłości..., s. 123. " Michel Marriott, Not Frenzied, But Fulńlled. „Newsweek", 17 X 1994 r„ s. 58-59. " Daniel-Ange, Twoje ciało stworzone do miłości..., s. 145. * Tamże, s. 20. IV. Ognie sztuczne IV. Ogni miliony kobiet i dzieci. Według danych ONZ 6 mln dzieci padło ofiarą handlu seksem, a 35 mln kobiet znajduje się w domach publicznych49. Około połowy ankietowanych w krajach wysoko rozwiniętych akceptowało w połowie lat dziewięćdziesiątych stosunek seksualny w ciągu pierwszego miesiąca znajomości50. Jest to rezultat rewolucji seksualnej poprzednich dekad, ale także zaczyn dalszych problemów. Głosy ostrzeżenia są coraz słabiej słyszalne w pijanym hałasie mediów. W cytowanym numerze „Cosmopolitan" wśród 28 „rzeczy, które Cosmo-dziewczyna powinna umieć", znaleźć można takie umiejętności jak: gra w pokera, ujarzmianie kaca, uruchamianie samochodu „na pych", zerwanie zaręczyn, negocjacje płacowe, nakładanie szminki bez lustra, masowanie „tak, by on oszalał", „surfo-wanie" po Internecie, otwieranie piwa bez otwieracza, przyjmowanie komplementów, żądanie, by partner używał prezerwatywy, przejmowanie inicjatywy w odpowiednim momencie, a także posiadanie maksymy życiowej. Jakiej - nie powiedziano51. Otrzeźwienie przychodzi rzadko, nie tylko z szeregów chrześcijan, często ogłuszonych i zastraszonych propagandą wolności seksualnej, ale również spośród niewierzących. Szef francuskiego ośrodka badań nad sztucznym zapłodnieniem Georges David zapytał: „Dlaczego można ukazywać szkodliwość palenia tytoniu lub picia alkoholu, a nie można tego robić, jeśli chodzi o sferę zachowań seksualnych?"52 Wszystko, tylko nie dzieci! Dzieci nie mają ostatnio dobrej prasy. Coraz częściej okazuje się, że nie tylko nie kochają nas dostatecznie, to jeszcze brudzą, hałasują i są ogólnie męczące. Ileż to trudu, ile 49 Tamże, s. 22. 50 Wojtasiński, Seks w odwrocie. 51 28 rzeczy, które Cosmodziewczyna powinna umieć, „Cosmopolitan". 1999, nr 6, s. 105-107. 52 Daniel-Ange, Twoje ciało stworzone do mitości..., s. 25. wyrzeczeń! I co w zamian? Nic! A zamiast się z nimi mordować, ileż czasu można by poświęcić na inne sprawy! Na przykład można by pójść do kina, obejrzeć telewizję, będąc mężczyzną - mecz obejrzeć, gazetę przeczytać, popić sobie z kolegami, albo będąc kobietą - poplotkować z przyjaciółkami, zająć się poprawą figury, tak by być w stanie wbić się w stroje takie, jakie noszą smukłe modelki z wybiegu. A z dziećmi tylko udręka! Nie mówiąc już o kosztach! Nic też dziwnego, że w rozwiniętych, dojrzałych społeczeństwach, które pilnują swego interesu, dzieci coraz mniej zaprzątają uwagę obywateli. W ciągu ostatnich 35 lat w krajach zachodnich wyraźnie zmalała dzietność kobiet. W 1960 r. przeciętna Amerykanka rodziła 3,6 dziecka, w 1996 r. - 2,0. Podobny wskaźnik zmalał w Holandii z 3,1 do 1,6, w Hiszpanii - z 2,8 do 1,4, we Francji - z 2,6 do 1,7, w Wielkiej Brytanii - z 2,6 do 1,6, w Niemczech - z 2,5 do 1,4. a we Włoszech - z 2,5 do l,35i. Niechęć do dzieci stale zatacza nowe kręgi. W grudniu 1997 r. niemiecki Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe wydał orzeczenie, które ustawiło problem potomstwa w nowym świetle. Trybunał rozpatrzył skargę dwóch lekarzy, od których sądy zasądziły odszkodowania na rzecz rodziców niechcianych dzieci. W jednym przypadku chodziło o nieudaną sterylizację, w drugim - o pozytywną diagnozę genetyczną, która się nie sprawdziła. W obu przypadkach Trybunał uznał wyroki za słuszne. Lekarze zostali zobowiązani do ponoszenia ciężarów finansowych związanych z urodzeniem dziecka. Istnienie ludzkie zostało zrównane z materialną szkodą54. Publicysta brytyjskiego pisma „The Economist" zażądał niedawno zinstytucjonalizowanego ograniczenia kontaktów z dzieciakami, a nawet opodatkowania rodziców za niewygody, jakich dostarczają one współobywatelom. Jeśli, jak zauważył, ogranicza się palenie w miejscach publicznych, a palacze ob- ciążeni są nadzwyczajnymi opłatami za swój nałóg, to dlaczego "'' A Survey of Women and Work, „The Economist", 18 YII-24 VII 1998 r., s. 4. 51 Krystyna Grzybowska, Dziecko jako .szkoda", „Rzeczpospolita", 17X11 1997 r. IV. Ognie sztuczne podobnie nie potraktować rodziców? Dzieci wytwarzają hałas, kopią siedzenia, na których spoczywają wygodnie bezdzietni pasażerowie i co? Żadnych ograniczeń, żadnych dodatkowych opłat? Rodzice zapewne dlatego zabierają ze sobą wszędzie te swoje dzieciaki, że nie ponoszą żadnych dodatkowych kosztów. Mało tego, na przykład linie lotnicze zachęcają do takich podróży, nie pobierając od małych dzieci żadnych opłat. Autor zauważył, że może to brzmieć odrobinę „nietolerancyjnie", ale dlaczegóż, pyta, „nie traktować rodziców podobnie jak palaczy"? Albo posiadaczy telefonów komórkowych? Autor kończy wspa- niałym żartem słownym, wskazując, że jedna linia lotnicza zrobiła już dobry początek, przyjmując nazwę Yirgin (Dzlewica)S5. Można podejrzewać, że autor jest kawalerem. Niechęć do dzieci nie jest jednak domeną starych kawalerów. Charakterystyczną reakcję emocjonalną zanotował James Dobson, któremu pewna młoda matka powiedziała kiedyś: „Moje dzieciaki wciąż plączą się koło mnie i usiłują zająć mi każdą wolną chwilę, aż każę im się odczepić. Mówię im »Nie pozwolę, abyście zniszczyły moje życie""1*. Być może uwaga owej kobiety była rezultatem przejściowego zniecierpliwienia lub zmęczenia. Być może. Ale chyba nie tylko, bo coraz częściej ktoś głośno mówi, że dzieci rujnują życie. Niejaka Leslie Lafayette założyła w 1991 r. w Kalifornii organizacje ChildFree Network (Sieć Bezdzietnych) - stowarzyszenie zrzeszające zresztą osoby płci obojga i przeciwstawiające się posiadaniu dzieci. Nie wiem, w jaki sposób chcą to osiągnąć, bo istnieje wiele metod, które nadal jeszcze są karane przez prawo. Może ideałem stowarzyszenia staną się praktyki chińskie? Tymczasem dzieci to przecież nie koniec udręk obywateli, którzy chcą spokojnie cieszyć się życiem. Weźmy na przykład ludzi otyłych. Ileż miejsca oni zajmują w miejscach publicznych! Czy można mówić o prawdziwej równości, jeśli ja, człowiek raczej szczupły, muszę dzielić się swoim miejscem z jakimś odrażającym grubasem?! Albo konsumenci czosnku! Toż to prawdziwa udręka z nimi! Poza miękką granicą tolerancji mamy przecież prawo, które winno nas bronić przed nie pożądanymi intruzami. Czy można pozwolić, aby obok mojej córki lub siostry usiadł jakiś podejrzany typ? Albo czy nie da się obronić kochających „inaczej" przed nadmierną bliskością osób płci przeciwnej? A zakonnice, czyż nie powinny być opodatkowane za przynoszenie pecha? Kogo by tu jeszcze opodatkować lub izolować? Każdy mógłby sporządzić pokaźną listę swych publicznych nieprzyjaciół. Wróćmy jednak do dzieci. Czy nie da się jakoś ich pozbyć? Publicysta „The Economist" nie znalazł dobrego rozwiązania. Co więcej, jego poszukiwania spotkały się z nieprzychylnym echem czytelników pisma. Pani Alexandra de Mello z Hongkongu wypomniała autorowi, że zapomniał o przyszłości ludzkości. Chyba niewielu dorosłych zaprząta sobie tym głowę, ale do podobnych wniosków doszła sześcioletnia Jessica Morley. Pewnie w napisaniu listu pomogli jej rodzice, ale trudno się z nią nie zgodzić nawet na poziomie minimum zdrowego rozsądku: Proszę Pana, nie ma Pan racji pisząc, że dzieci są jak papierosy lub telefony komórkowe. Nikt nie musi palić ani używać telefonu komórkowego, ale każdy kiedyś musiał być dzieckiem. Pan też. Dzieci są potrzebne, żeby kiedyś można było zapłacić emeryturę takim marnym starym ludziom jak Pan57. Mam wrażenie, że Jessica jest dzieckiem wrażliwym i ko- chanym przez rodziców. Cóż jednak zrobimy z tymi milionami dzieci, które zauważają, że nie są chciane przez rodziców i w ogóle przez nikogo? Czy można czekać spokojnie, aż zrobią one z nami porządek? 07 „The Economłst", 19 XII 1998/1 I 1999, s. 6. 05 Muiris the Word. „The Economist". 5/11 XII 1997 r., s. 18. "* James C. Dobson, Co każda żona chciałaby aby jej mąż wiedział o kobiecie, przeł. Barbara Kośmider, „Vocatio", Warszawa 1994, s. 150. IV. Ognie sztuc 168 Kto ma żyć, a kto nie? Historia pełna jest zabijania i okrucieństw. Ale to dopiero XX wiek przyniósł solidne, „naukowe" podstawy teorii wyboru, kto ma żyć, a kto nie. To teoretycy walki klas i czystości rasowej stworzyli podwaliny pod praktykę państwowego systemu mordowania w Rosji Radzieckiej, Trzeciej Rzeszy i Chińskiej Republice Ludowej. Choć eksplozja inżynierii społecznej w wydaniu nazistowskim i komunistycznym odchodzi w przeszłość, pozostało jednak swoiste promieniowanie tła, które wypełnia świat i podtrzymuje w nim potencjał energii planowego zabijania. Systemy demokratyczne różnią się pod wieloma względami od totalitarnych, niemniej poglądy i postawy ludzi żyjących we współczesnych demokracjach noszą często wyraźne cechy owego promieniowania. Sytuacja ta ma trzy główne przyczyny. Pierwszą z nich można nazwać za Ryszardem Fenigsenem „filozofią tajgetejską", od nazwy góry Tajgetos, na której porzucano w Sparcie „wybrakowane" noworodki58. O ile teorie nazistowskie czy komunistyczne zakładały uszczęśliwianie człowieka przez kolektyw, o tyle obecnie obserwujemy narastającą iluzję indywidualnego „raju na ziemi", przy czym współczesny kult zdrowia i szczęścia rozwija się często na przekór zasadom moralnym uznawanym dotąd w świecie chrześcijańskim. Ceną tego kultu jest podważenie absolutnej wartości życia ludzkiego. Coraz częściej przyjmuje się, że życie człowieka ma sens jedynie wówczas, gdy towarzyszy mu sukces, tężyzna i zaspokojenie. Dzieci nienarodzone, kalecy, ludzie upośledzeni, starzy lub chorzy zasługują na mniejszą uwagę, a coraz częściej pojawiają się osoby uznające się za uprawnione do decydowania o ich życiu. Od współczucia dla cierpienia łatwo przechodzi się do przyzwolenia na selekcję osób, które zasługują na dalszą egzystencję lub nie. Drugą przyczyną oswajania się współczesnego człowieka z wyborem śmierci jest degradacja kultury masowej. Trudno ją oczywiście sprowadzić do jednego mianownika, gdyż w jej obrębie występują bardzo różne prądy i tematy, ale zdumiewać w niej musi zakres tolerancji dla czynnego nihilizmu. Masowa widownia bez zmrużenia oka przyjmuje filmy, w których zabijanie jest przedstawiane jako czynność warunkująca osiągnięcie celu. Dobrym tego przykładem jest śmiertelna broń, której scenariusz zakłada konieczność zabicia „niesłusznego" przeciwnika. Nie podda się on, aż w końcu zostanie fizycznie unicestwiony. Konieczność zabicia potęguje tu fakt, że ów przeciwnik jest istotnie paskudny, toteż widz utożsamia się w pełni z zabójcą. Wstręt i nienawiść do człowieka to coraz częściej tematy muzyki popularnej. Jej niektóre gwiazdy wydają potworny hałas, wykrzykują bluźnierstwa i nawołują do zadawania bólu i śmierci. Artystyczna prowokacja? Trudno w to jeszcze wierzyć. Po dziesięcioleciach „przełamywania tabu" nie zostało już nic, w imię czego warto by dokonywać takiej prowokacji Jak zrozumieć cywilizację, w której w masowym nakładzie publikuje się wywiad z muzykiem norweskiego zespołu black metal o nazwie Satyricon, umalowanym na podobieństwo diabła z jasełek, który mówi: „Wyglądam odpowiednio do tego, jaki jestem. Nienawidzę ludzi i chciałbym, żeby cierpieli w okrutny sposób". Lista podobnych zespołów jest długa: norweskie grupy Venom, Meyhem, Burzum, Emperor i Celtic Frost, polski Behomoth oraz, być może najsłynniejszy z nich, Marylin Manson, którego lider uwielbia brać udział w zdjęciach pornograficznych, a w teledyskach umieszcza sceny gwałtu, poćwiartowane zwłoki i inne potworności59. Trzeci powód, dla którego współczesna cywilizacja coraz częściej godzi się z wyborem śmierci, to, jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi, postęp medyczny. W jego wyniku mamy do czynienia ze skomplikowanymi dylematami, których nie daje * Ryszard Fenlgsen, Eutanazja. Śmierć z wyboru? „W Drodze", Poznań 1994, s. 13-22. ' Rafał Geremek, Ciemna strona mocy, „Życie", 14/15 III 1998 r. IV. Ognie sztuczne 170 się często rozwiązać na gruncie dotychczasowej moralności. Postęp medycyny w ostatnich dziesięcioleciach umożliwił prze- dłużanie niektórych funkcji życiowych organizmu, mimo iż inne ustały, jak się wydaje, nieodwracalnie. Chodzi o tak zwaną „śmierć mózgową", a wiec sytuację, w której mózg uległ znisz- czeniu w sposób nie rokujący żadnej nadziei na odzyskanie świadomości, a nawet uniemożliwiający naturalne podtrzy- manie innych funkcji organizmu. Innymi słowy, medycyna umie utrzymywać oddychanie czy odżywianie, ale nie potrafi przy- wrócić mózgowi jego funkcji kierowania tymi procesami. W takiej sytuacji zachodzi uzasadniona wątpliwość, czy człowiek pozbawiony szansy na odrodzenie czynności mózgu, może być uznawany za żywego. Powstaje problem praktycznego wyboru, jaki moment uznajemy za śmierć, oraz pytanie, czy zasada ratowania życia w każdej postaci nie powinna ustąpić jakiejś ocenie zakresu funkcji organizmu, stanu świadomości i szans na odzyskanie tych przymiotów życia. W związku z postępem medycznym skala tego problemu zaczyna rosnąć. Niezależnie od różnorodności przyczyn tego stanu rzeczy, demokratyczne społeczeństwa stopniowo odwracają się od przysięgi Hippokratesa oraz od zasady pomocy człowiekowi w potrzebie, wikłając się w sprzecznościach moralnych. W niektórych państwach dopuszczalne jest usuwanie płodu, ale może on dziedziczyć. Mimo że holenderski kodeks karny nadal przewiduje kary za nie udzielenie pomocy osobie będącej w nie- bezpieczeństwie utraty życia, w lutym 1993 r. parlament Holandii uchwalił dopuszczalność eutanazji. Me wzięto pod uwagę, że różnica między „eutanazją dobrowolną", a „niedo- browolną" jest bardzo płynna, a także, iż ta ostatnia, nazywana także „kryptanazją", jest w istocie zabójstwem. Ustawa nie była zresztą wynikiem żadnego spisku prawników, ale odbiciem szerokiej opinii publicznej. W 1986 r. 76% Holendrów popierało eutanazję dobrowolną, a 33% - nawet niedobrowolną. Holenderskie i inne stowarzyszenia na rzecz eutanazji zrzeszają setki tysięcy członków i stale rosną. Okazuje się, że w sposób demokratyczny można doprowadzić do sytuacji, w której „wszyscy mają prawo głosować, ale nie wszyscy mają prawo żyć"60. Ogromny rozgłos zdobył w USA Jack Kevorkian, zwany „doktor śmierć", z niezwykłą gorliwością pomagający swoim pacjentom umierać. „Prawo do godnej śmierci" posunął on do granic horroru. Kevorłdan robi wrażenie, jakby najlepiej wiedział, kto i kiedy winien skończyć życie. Niedawno wytoczono mu sprawę o współudział w zabójstwie, gdy okazało się, że kobieta, której „pomógł" on odejść z tego świata, nie była w ogóle chora, a tylko wyczerpana nerwowo oraz uzależniona od narkotyków i alkoholu. Kevorkian na swój sposób chce „pokonać śmierć". Ostatnio stwierdził, że Chrystus zmarłby naprawdę „godną śmiercią" nie na krzyżu, ale w szpitalu, otoczony „kochającymi go" ludźmi, którzy podaliby mu truciznę01. „Oswajając" śmierć, Kevorkian odbiera więc jej także prawdziwe znaczenie. Innym przykładem praktycznej realizacji teorii wyboru, kto ma żyć, a kto nie, są zasady eugeniki wprowadzone drogą ustawodawstwa państwowego w Danii w 1929 r., Finlandii w 1933 r., Norwegii w 1934 r. i Szwecji w 1935 r. Od tej pory ofiarą przymusowej sterylizacji padło 60 tysięcy Szwedów, 11 tysięcy Duńczyków i 40 tysięcy Norwegów uznanych przez władze za nieuprawnionych do posiadania dzieci62. Podobne zasady obowiązują w amerykańskim stanie Indiana i szwajcarskim kantonie Vaud. W latach siedemdziesiątych przymusową sterylizację stosowano wobec Cyganów w komunistycznej Czechosłowacji, a obecnie zdarzają się takie zabiegi w odniesieniu do umysłowo chorych w Austrii. Zasady eugeniki wprowadzano metodami jak najbardziej „naukowymi". W Szwecji zajmował się tym na przykład państwowy Instytut Biologii "° Fenigsen, Eutanazja, s. 48 i 121; Euthanasia. To Ceasc upon Midnight, „The Economist", 17 IX 1994 r., s. 21-25. "' Carol J. Castaneda, Kevorkian Extends Suicide String. „USA Today". 16 II 1993 r.; Paweł Burdzy, Doktor śmierć się zbliża. „Życie", 7 I 1998 r. "'- Nathan Gurflnkel. Gdzie są dzieci z tamtych lat, „Rzeczpospolita", 19 IX 1997 r. IV. Ognie sztuczne 172 Rasowej, powstały w 1922 r., a w Niemczech - podobna placówka założona sześć lat później. W rezultacie prac Instytutu rozwinięto socjaldemokratyczne ustawodawstwo szwedzkie z 1935 r. Naukowa wartość analiz, które prowadziły do decyzji o przymusowej sterylizacji, była podobna. Niedawno ujawniono, że w Szwecji pozbawiano prawa do rodzenia kobiety najbiedniejsze, samotnie wychowujące dzieci lub zachowujące się w „wyzywający" sposób63. Socjalistyczna „troska" o szczęście całego społeczeństwa przeważyła więc i tu nad prawami poszczególnych osób. W tym kontekście nie sposób nie wspomnieć o aborcji. W kwestii istoty początku życia istnieje ogromne zamieszanie. Jak wspomniałem, istnieją kraje, w których aborcja jest dozwolona, ale płód ma prawo do dziedziczenia majątku. Nie dla wszystkich jest jasne, że początkiem życia jest zapłodnienie. Niektórzy lekarze i prawnicy przyjmują zań drugi lub trzeci miesiąc ciąży i nie przyjmują argumentu, że płód albo już jest, albo będzie osobą, której życie należy chronić. Na przykład sędzia Sądu Najwyższego USA, Harry Blackmun, który przesądził o legalizacji aborcji w 1973 r., stwierdził, że należy zbilansować „prawo kobiety do wyboru" z prawem dziecka do życia, ale przyjął, że płód nabiera prawa do życia po trzech miesiącach ciąży, a więc w momencie, gdy usunięcie płodu gwałtownie podnosi ryzyko śmierci kobiety. Prawo płodu do życia zostało w istocie zignorowane, a posłużyło jedynie za parawan dla arbitralnej decyzji64. Notabene, amerykańskie ustawodawstwo dopuszczające aborcję zostało oparte na kłamstwie. Na wiosnę 1970 r. dwu- dziestoletnia Norma McCorvey, uboga kelnerka z Teksasu zaszła w ciążę w wyniku przypadkowego związku. Postanowiła pozbyć się płodu i zwróciła się z tym do lekarza, wymyślając historię o tym, że została zgwałcona przez czteroosobową bandę. Na próżno, bowiem prawo teksańsłde zezwalało na aborcję jedynie w przypadku zagrożenia życia kobiety. Adwokat skontaktował ją jednak z dwoma innymi prawnikami, którzy dążyli do zmiany ustawodawstwa stanowego i szukali osoby, która dostarczyłaby im dobrego precedensu. McCorvey zgodziła się na tę rolę, przyjmując pseudonim Jane Roe i podtrzymując swe kłamliwe zeznania o gwałcie. Sprawa trafiła w końcu do Sądu Najwyższego USA, gdzie jako Roe vs. Wadę stała się podstawą orzeczenia legalizującego aborcję w całych Stanach Zjednoczonych. Wedle tego orzeczenia konstytucyjną zasadą prawa do prywatności objęto prawo kobiety do decydowania o losach płodu. Zanim jednak doszło do orzeczenia, McCorvey urodziła dziecko, które oddała do adopcji. Po latach przyznała publicznie, że historię z gwałtem wymyśliła, a jednocześnie zaczęła poszukiwać swego dziecka. Nigdy się to jej nie udało i nadal nie wie ona, czy była to córka czy syn05. Żyje on czy ona zapewne gdzieś w USA i ma dwadzieścia kilka lat. Miejmy nadzieje, że nikt jej czy jemu nie powiedział, że żyje tylko dzięki temu, że matka nie wygrała sprawy dostatecznie wcześnie. Człowiek, który dokonał mnóstwa „zabiegów", a następnie zrozumiał istotę rzeczy i dokonał bardzo wiele, by uświadomić znaczenie aborcji, przedstawiając ją we wstrząsającym filmie Niemy krzyk, doktor Bernard Nathanson stwierdził po prostu: „aborcja jest zbrodnią". Jego wspomnienia ukazują, jak długą drogę przeszedł do tego twierdzenia i jak niezwykłym instru- mentem jest sumienie. Omawiając liczne wybiegi obrońców aborcji dążących do zrelatywizowania granic życia i osoby ludz- kiej, Nathanson doszedł do wniosku: „Kiedy mam zły dzień, wcale nie jestem pewien, czy spełniam wszystkie wymagania, by móc się nazywać »osobą«"6e. "•' Rasowa higiena, „Życie", 28 VIII 1997 r.; Wszyscy maja tnipa w szafie. Wywiad z Maciejem Zarembą, „Gazeta Wyborcza", 26 VIII 1997 r. "' Bob Woodward, The Abortion Papers. „Washington Post", 22 I 1989 r. Mary Ann Glendon, Rights Talk, The Free Press, New York 1991, s. 58-59. Bernard N. Nathanson, Ręka Boga, przel. Magda Sobolewska. Biblioteka „Frondy", Warszawa 1997, s. 108 i 110. 175 Problem jednak w tym, że wątpliwości w kwestii poc2ątku życia rozstrzygai coraz częściej ustawodawstwo państwowe na rzecz śmierci, a mię na rzecz życia67. W majestacie prawa orzeka się, kto ma 2Żwć, a kto nie. W rezultacie co roku morduje się dziesiątki miliomćow ludzkich płodów. W 1991 r. przerwano 56% ciąż w ZSRR, 5*4':% w Bułgarii, 43% w Czechosłowacji, 42% na Węgrzech, 26% ^w USA, 25% we Włoszech, 18% we Francji, 15% w Polsce :i 10% w Niemczech. W liczbach absolutnych oznaczało to na przykład śmierć co najmniej 4 milionów nienarodzonych dzieci! w ZSRR i 1,5 miliona w USA68. W odniesieniu do Chin liczby tte trudno w ogóle ustalić. Co więcej w krajach, gdzie aborcja jesst legalna, zabiegi te są finansowane ze środków publicznyclh., a więc wbrew woli przeciwników tych praktyk wydaje się ma nie fundusze pochodzące z ich podatków. W 1988 r. specjalna amerykańska komisja federalna orzekła, że używanie tkamtek pochodzących ze zniszczonych płodów do celów „naukowych!"', a w praktyce komercyjnych, jest dozwolone69. Zasłużone iskądinąd ruchy obrońców praw człowieka bronią prawa cdco sprawiedliwych procesów, równej płacy za równą pracę, rówmości w dostępie do wiedzy i działalności publicznej i innycłn ważnych swobód. Rzadko występują jednak w obronie prawią do życia. Choć niektóre religie Wschodu oraz ideowe prądy współczesności głoszą taki pogląd, życie jednak nie jest abstrakcjją. Jest realnością, zarówno życie każdego z nas, jak i życie każ(d ]prowadzą do tego samego - do barbarzyństwa. 7 John Mahoney SJ, Biioetyka i wiara: początek życia, „Znak" 1991, nr 10 (437), s. 15-30; Marian Gfiatoowski, W obliczu ludzkiego początku, tamże, s. 31-46: Stanisław Grygiel, Tożsamość jpcoczętego dziecka, tamże. s. 47-59; Zbigniew Stawrowski, Rozmowa o aborcji, tamże, s. 63OI-67; Czym jest zarodek. Przegląd stanowisk BlozoScznych. tamże, s. 68-73. 8 „Gazeta Wyborcza". ICO IX 1992 r.; „Rzeczpospolita", 19/2OMI 1992 r. 9 Michael Specter, Feta/! Tissue Jteceptable~ for Research, „Washington Post", 17 IX 1988 r. Obrona życia nie ma dziś najlepszej prasy. Masowe media utrzymują się wręcz z pokazywania zabijania. Jest tylko jeden wyjątek - sprzeciw wobec kary śmierci. Być może już niedługo dojdziemy do przekonania, że należy chronić życie morderców, ale że cała reszta wcale nie musi żyć. Co zrobić z życiem po użyciu? Nie tak dawno Jacek Filek zadał w „Tygodniku Powszechnym" niezwykle ważne pytanie: dlaczego zło sprzedaje się lepiej niż dobro? Wkrótce potem odpowiedział mu Andrzej Osęka. Ze znawstwem zacytował on przykłady fascynacji złem w dawnych czasach, a także przypomniał, że również dobro i piękno znajdują nabywców we współczesnym świecie. Jego artykuł można by streścić słowami „bez paniki''. Osęka nie chciał, by nasze czasy potępiano jak Sodomę i Gomorę oraz by używano określenia „cywilizacja śmierci"70. W istocie jednak nie tylko nie odpowiedział na pytanie postawione na wstępie dyskusji, ale uznał je za niewłaściwe. Tymczasem jest ono bardzo istotne. Zło istotnie zawsze fascynowało człowieka i zawsze wy- dawało się bardziej atrakcyjne niż dobro. Obiegowa „mądrość" już dawno głosiła, że w piekle będzie ciekawiej niż w niebie. Przypomina się jednak znany dowcip o Goebbelsie. Po śmierci pozwolono mu wybrać między piekłem, w którym wesołe towa- rzystwo, i to damskie, raczyło się trunkami, zapraszając do wspa- niałej zabawy, oraz niebem, gdzie jakieś białe postaci śpiewały sennie, przechadzając się powoli, najwyraźniej znudzone. Goebbels wybrał oczywiście piekło. Gdy drzwi się zatrzasnęły, wesołe towarzystwo znikło, a pojawiły się kotły ze smołą i inne nieprzyjemności. Goebbels zgłosił do diabelskiego naczelnika reklamacje, w odpowiedzi usłyszał jednak, że dał się nabrać na propagandę. "Jacek Filek, O sprzedajności zia, „Tygodnik Powszechny", 28 III 1999 r. IV. Ognie sztuczne W opowieści tej jest, być może, część odpowiedzi na pytanie o powodzenia zła w dzisiejszym świecie. Oczywiście Osęka ma rację twierdząc, że nie należy wpadać w przesadę, bo zło istniało oraz pociągało ludzi i dawniej, a współcześnie widać także zjawiska moralnie budujące. To prawda. Ale jednocześnie trudno nie zauważyć bezczelnego panoszenia się zła i jego niezwykłej popularności w świecie z przełomu tysiącleci. Można się zastanawiać, jaką rolę w upowszechnieniu atrakcyjności zła odegrały środki masowej komunikacji. Wśród zjawisk, które na to wpłynęły, widziałbym jednak dwie szczególnie istotne metody działania: perswazję i prowokację. Współczesna myśl świata zachodniego wyrasta w dużej mierze z tradycji wmawiania. Europejskie społeczeństwa chrześcijańskie, nie wolne od dramatycznych konfliktów, a nawet nadużyć wolności, żyły jeszcze dwieście lat temu w prze- świadczeniu o naturalnym porządku rzeczy, w którym centralną rolę zajmował Bóg. Od końca XVIII wieku przedstawiciele tych społeczeństw zaczęli sobie i innym wmawiać, że Bóg z pewnością jest inny niż w Biblii oraz że prawdziwa prawda jest taka, iż go w ogóle nie ma. Z gorączkową pasją mniej lub bardziej wybitne umysły w rodzaju Karola Marksa czy Maxa Stirnera perswadowały czytelnikom i słuchaczom, że wiara to opium dla mas lub że oznacza ona odchylenie od norm psychicznych. Wmawiano ludziom, że świat jest jedynie materialny, że rządzi się własnymi prawami, że człowiek to istota klasowa, rasowa lub płciowa. Im bardziej redukowano człowieka do jednego wymiaru, tym gorliwiej perswadowano mu za każdym razem, że jest to prawda ostateczna, naukowa, że jest to pogląd nowoczesny, jedynie słuszny, a kto go nie uznaje, jest reliktem przeszłości lub podlega stosownej karze. Charakterystyczne jest na przykład sformułowanie z opinii wydanej w 1960 r. przez „uczonych" dialektyków z uniwersytetu w Bratysławie w sprawie wyroku na biskupa Jana Korca. „Pod płaszczykiem objaśniania »czys-tej« religii - stwierdzili oni - autor w przemyślny i chytry sposób wzywa do poparcia papieża i Watykanu w walce przeciw ruchowi robotniczemu, socjalizmowi i wszystkiemu, co postę- powe"71. A więc kto jest przeciw postępowi, winien odsiedzieć, jak na przykład biskup Koree, dwanaście lat w więzieniu. Wmawianie połączone z groźbami jest zjawiskiem powszechnym w totalitaryzmie. Występuje jednak także w sys- temach demokratycznych. Perswazja niesie tam inne treści, ale działa z nie mniejszą siłą. Perswazja wolnorynkowa i de- mokratyczna nie zawiera gróźb, nie żąda posłuszeństwa ani nie uzurpuje sobie prawa do jedynie słusznych założeń. Przeciwnie, wmawia się tu, że wszystko wolno, że należy tylko więcej kupić, dążyć do sukcesu, innymi słowy - iż należy być pięknym, bogatym i młodym. Mieszkaniec kraju wolnorynkowego zasługuje na najlepsze kremy, odżywki, napoje, papiery toaletowe. Powinien on „podarować sobie odrobinę luksusu" lub dążyć do osiągnięcia „dwóch w jednym"'2. Podobnymi schematami operuje język demokratycznej polityki, w którym kandydatów zachwala się wyborcom jak płyn do czyszczenia muszli klozetowej. Prowokacja jest podstawową metodą działania nie tylko politycznej policji w systemach totalitarnych, ale także całej współczesnej kultury, w której coraz częściej chodzi o to, by widza lub czytelnika szokować i obrażać. Obsesyjny erotyzm i ekshibicjonizm w sztukach wizualnych, w których artyści pokazują nie tylko swoje ciała, ale i produkty przemiany materii, propaganda gwałtu w kulturze pop, gdzie na przykład amerykańscy gangsta rappers nawołują do zabijania policjantów i gwałcenia kobiet, bluźnierstwa i godzenie we wszystkie świętości ł dobre obyczaje - wszystko to uchodzi, bo może być nazwane prowokacją artystyczną. Jaki jest cel takiej prowokacji - tego nam nie wyjaśniono, a obecnie sami autorzy owych działań już nie wiedzą. Również pisarze stale uciekają się do '• Jan Ouyzoston, KO.C, Po 72 Komunistyczne gadanie. Rozmowa z proi. 179 IV. Ognie sztuczne metody prowokacji. Jeden z licznych obrazoburców XX wieku, Henry Miller stwierdził, że „moralność jest dla niewolników, dla istot bez ducha"73. Zapewne miał na celu sprowokowanie kogoś do czegoś, choć obawiam się, że nie przyszło mu do głowy, że ktoś taki, chcący być człowiekiem wolnym i wykazać się „duchem", mógłby go poturbować i że działałby w myśl zaleceń mistrza. „Prowokacja jest rodzajem walki, a nie sposobem współżycia. Próbą skłonienia naszego przeciwnika do wykonania zapla- nowanych przez nas czynności", twierdzi psycholog Kazimierz Obuchowski. Ale już inny specjalista w tej dziedzinie dodaje, że agresja „jest właściwie normalnym zachowaniem (...). Natomiast rozładowywanie agresji może przybierać różne formy: od szko- dliwych społecznie po patologiczne"7*. Czyżby była to prowo- kacja intelektualna? Efektem perswazji i prowokacji jest postawa nieufności. Człowiek poddawany nagminnie obu technikom sądzi, że nic nie jest takie, za jakie chce uchodzić. Wszystkie zdarzenia i wszystkie oceny zdarzeń są częścią gry, w której prawdziwe cele i zamiary są ukryte, a przez to trudno wierzyć, że są dobre. W rezultacie nagminnego stosowania wspomnianych dwóch technik człowiek współczesny ogłuchł na argumenty, a jed- nocześnie stał się uzależniony od podniet. Jak powiada Allan Bloom, świat stał się „powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą"75. Ukształtowany przez obie metody człowiek chce jak najwięcej „doświadczyć" i użyć oraz nie chce słyszeć, co to wszystko znaczy. Kiedy jednak wykończy siebie i najbliższe otoczenie, co mu zostaje? Wielki świat uległ w dużej mierze skażeniu modą na zło, na seksualne wyżycie, gwałt i przemoc. W wielkim świecie bagatelizuje się niebezpieczeństwa z tym związane, wyżej ceni e lano pana Battu dotarto 2 Jtaen, wafcm j ws, „ ** subkontynenfcu «| sr iLsrsr-isŁ1 73 Cyt. Wg: Krzysztof Andrzejczak, Śmierć wstydu, „Rzeczpospolita", 21/22X1 1998 r. 74 Piotr Gajdziński, Prowokacja, .Magazyn Rzeczpospolitej", 6 V 1999 r. 75 Allan Bloom, Umysł zamknięty..., s. 232. V. Polska, ale jaka? Jacy jesteśmy? Główne składniki świadomości Polaków związane są ze specyficznymi cechami naszego rozwoju historycznego. Składają się nań: brak absolutyzmu państwowego w Pierwszej Rzeczy- pospolitej, refeudalizacja stosunków społecznych w wyniku rozwoju folwarku pańszczyźnianego, słabość mieszczaństwa, dychotomiczna struktura społeczna o przewadze szlachty, de- grengolada kultury szlacheckiej w XVIII wieku, utrata państwo- wości, tradycja nieskutecznych walk o niepodległość w XIX wieku, rozwój nowoczesnego narodu w warunkach braku państwa, dominacja inteligencji postszlacheckiej w polityce i kulturze, przyspieszany awans cywilizacyjny chłopstwa, odrodzenie państwowości w okresie międzywojennym, groźba zagłady w czasie II wojny światowej, sowietyzacja po jej zakończeniu, a także wszystkie absurdy i sprzeczności PRL. Najogólniej rzecz ujmując, w rezultacie tych i innych doświadczeń upowszechniły się w społeczeństwie polskim dwa rodzaje postaw, które Antoni Kępiński nazwał histeryczną i psychasteniczną. Historycy mają fałszywy obraz świata i siebie, mylą pragnienia z rzeczywistością, życie traktują w kategoriach zabawy, nie mają własnej hierarchii wartości, łatwo przechodzą z jednej skrajności i roli w drugą, ciągle szukają akceptacji, są niecierpliwi i egocentryczni, unikają wysiłku, ale mają poczucie krzywdy i zagrożenia z zewnątrz. Mówienie prawdy histerykowi, jak mówi Kępiński, wywołuje jedynie wybuchy emocji i pretensji do otoczenia. Psychastenicy są pracowici i obowiązkowi, ale nie wierzą we własne siły i możliwości, są niezdecydowani i nieufni, przeceniają opinię innych1. Mówienie prawdy psychastenikowi pogłębia tylko jego nieufność i niewiarę we własne siły. 1 Antoni Kępiński, Psychopatie, Warszawa 1988. s. 77 nn. V. Polska, ale jaka? 183 Inny psycholog analizujący typowe cechy występujące w społeczeństwie polskim, Kazimierz Dąbrowski, doszedł do podobnych wniosków. Jego zdaniem, wśród Polaków dominuje nadmierna pobudliwość emocjonalna, zmienność nastrojów, brak konsekwencji, słabość woli i poczucia odpowiedzialności, niecierpliwość i powszechność zasady „wszystko albo nic", skłonność do pochopnej syntezy bez przygotowania analitycznego i na podstawie wrażeń emocjonalnych („podoba się lub nie"), a nie racjonalnie przemyślanych faktów, skłonność do prywaty i egocentryzm, a także słabe poszanowanie prawa2. Jest rzeczą charakterystyczną, że cechy narodowe dostrzegają wśród Polaków raczej psychologowie i socjologowie niż historycy. Na ogół ignorują je także politycy. Świadomość naszą cechują więc liczne sprzeczności i brak ogólnej równowagi. Jesteśmy przywiązani do równości, ale instynktownie akceptujemy nierówność i hierarchiczność. Przykładem tego, zarówno w dawnej historii, jak i obecnie, jest często występująca układność wobec zwierzchników i lekce- ważenie osób podporządkowanych. Bardzo wysoko stawiamy wolność, ale głównie w sytuacji jej braku. Kiedy ustają ograniczenia wolności, nie bardzo wiemy, jak tę wolność zagospodarować. Podobnie z państwem i prawem: wzdychamy do nich, ale gdy je możemy swobodnie kształtować, przestaje nas to interesować. Często wygrywaliśmy bitwy, ale nie wy- korzystywaliśmy tych zwycięstw. Potrafimy stawiać czoła naj- większym trudnościom; mobilizujemy wtedy ducha solidarności i geniusz improwizacji. Kiedy jednak warunki osiągnięcia celu zostaną spełnione, dzielimy się i nie potrafimy działać długo- falowo na rzecz wspólnego celu. Życie traktujemy najczęściej jako pole walki lub arenę zabawy, a nie jako zadanie. Wśród Polaków powszechne jest przekonanie, że powodzenie życiowe nie zależy od pracy, lecz od uzyskanej pozycji i przywilejów. 2 Kazimierz Dąbrowski, O charakterze narodowym Polaków. .Regiony", 1992, nr l, s. 106-129. Polska religijność jest raczej religijnością nadziei, potem wiary, a najmniej miłości3. Polacy zazwyczaj nisko cenili pracę. Mimo nieustannych wezwań do czynu lubili obradować zamiast pracować, świetnie to ilustruje znana kwestia z filmu Rejs: „Przejdźmy od słów do czynów. Na początek chciałbym powie- dzieć parę słów". Życie Polaków układało się w ostatnich trzech stuleciach na zasadzie kontrapunktu; było więc w Polsce cie- kawie, ale niezbyt konstruktywnie. Przede wszystkim jednak świadomość Polaków cechuje sprzeczność w ocenie własnych możliwości. Najbardziej charakterystyczny wyraz znajduje ona w podstawowym dyle- macie naszej historii najnowszej: czy możliwy był jej alterna- tywny scenariusz, a więc, czy problemy ostatnich trzech stuleci były wynikiem błędów lub zaniechań samych Polaków, czy działań wrogów Polski. W ocenie tej brakuje na ogół równowagi i proporcji; na ogół wypowiadamy się albo po stronie „samobiczowników", albo obrońców polskiej niewinności i rzecz ników winy obcych sił. Co więcej, adwersarze postrzegani są często nie jako zatroskani i konstruktywni krytycy, ale jako wrodzy „kosmopolici" lub „ksenofobowie". Nasze samooceny zawierają często jednostronne ataki zwolenników „nowocze- sności" na tradycję polskiego „zaścianka" lub jeremiady obroń- ców „swojskości" przeciw zagrożeniom polskiej tożsamości. Obydwie strony sporu są silne argumentami krytycznymi, ale słabe w wizji pozytywnej. Charakterystyczne postawy Polaków uległy przemianom w okresie PRL. Wraz z likwidacją dawnych elit społecznych osłabła wówczas dychotomia postaw wynikająca z odmienności doświadczeń szlachty i reszty społeczeństwa. Nie znikła jednak dychotomia postaw histerycznych i psychastenicznych. Totalitaryzm ugruntował bowiem fatalistyczne przekonanie, że powodzenie nie zależy od zasługi, lecz od pozycji. Przysłowiowe niemal stało się wówczas powiedzenie, że „sukces, zasługa ' Ks. Józef Tlschner, Myślenie w przyszłość, .Tygodnik Powszechny". 1983, nr 40. V. Polska, ale jaka? 184 i dobra opinia to trzy rzeczy zupełnie różne". Przez odcięcie od świata totalitaryzm komunistyczny umocnił polskie kompleksy - poczucie cywilizacyjnej niższości wobec bardziej szczęśliwych narodów, które mogą wybierać swój los, oraz obronny kompleks wyższości nakazujący nam wierzyć, że wbrew wszystkiemu jesteśmy narodem wyjątkowym i gdyby nie fatalne okoliczności, moglibyśmy zadziwić świat. Fatalizm stal się istotnym składnikiem polskiej świadomości. Po 1945 r. wydawać się mogło, że marzenia q» niepodległości trzeba odłożyć na zawsze. Fatalizm ów umacniano, oficjalnie lansując materializm historyczny oraz istnienie rzekomych obiektywnych praw historii, które w odniesieniu do Polski oznaczać miały podporządkowanie radzieckiemu imperium totalitarnemu. Jawne sprzeczności komunistycznej teorii i praktyki oraz absurdy życia codziennego zachwiały i tak słabym poczuciem rzeczywistości Polaków. Proza Sławomira Mrożka, traktowana na Zachodzie jako kontynuacja liteiratury absurdu w rodzaju Eugene lonesco i Samuela Becketta, była nierzadko lekką tylko karykaturą codzienności PRL. Jakże często powtarzaliśmy patrząc na realia Polski rządzonej przez komunistów: „to zupełnie jak z Mrożka". Wynaturzeniu uległy dążenia do wolności i własnego państwa. Wraz z fiaskiem komunistycznej, przymusowej wersji dobra wspólnego, nachalnie lansowanej przez propagandę, Polacy stali się jeszcze większymi indywidualistami wyalienowanymi z państwa. Peerelowskie pseudopaństwo było na ogół odrzucane jako „oni", ale oczekiwano od niego - zgodnie z sugestiami propagandy - opieki i wszelakich świadczeń. „Państwo wykształciło, daje pracę, darmowy wypoczynek, opiekę zdrowotną" - powtarzano bez żadnej refleksji, że państwo to budżet pochodzący zawsze z odejmowania zarobków obywateli. Komunistyczny etatyzm osłabił wolę działania, gdyż prze^ dzie- sięciolecia oddolne inicjatywy były wręcz karane. Przesadnie, choć dowcipnie, ujął to kiedyś Stefan Kisielewski, mówiąc, że w socjalizmie państwo chce robić wszystko, więc obywatele nie chcą przeszkadzać i nie robią nic. Jednocześnie jednak ma- terialne warunki życia w PRL wyrobiły w Polakach niezwykłą zaradność w zaspokajaniu własnych potrzeb. Powstała więc całkowita atrofia działań oficjalnych, legalnych i publicznych, a niezwykły rozkwit działań prywatnych i formalnie nie- legalnych. Poważnych szkód doznała nasza świadomość narodowa. Z jednej strony w PRL forsowano przekonanie, że poczucie narodowości jest anachronizmem i czymś zasadniczo gorszym od świadomości klasowej, że ważne jest społeczeństwo, a szczególnie jego „awangarda robotnicza". Z drugiej strony, zwłaszcza w późnej fazie swych rządów, PZPR przedstawiała się jako partia ogólnonarodowa, a niejednokrotnie wręcz lansowała agresywny nacjonalizm wywodzący się z zamiany nienawiści klasowej na narodową oraz szczególnie schizofreniczny w odniesieniu do stosunków polsko-rosyjskich czy polsko- radzieckich. Działacze tego rodzaju, na przykład z tzw. „PZPR- lewicy", akceptowali oficjalny mit przyjaźni polsko- radzieckiej. a jednocześnie usiłowali bronić przed nim tradycji polskich walk o niepodległość. U innych funkcjonariuszy PRL starcie radzieckiej i polskiej wizji historii mogło tylko umocnić biesiadny cynizm. Dziś niektórzy przywódcy SLD oburzają się, iż ich formacja nie kojarzy się w społeczeństwie z patrio- tyzmem, ale nie sądzę, by rozumieli oni, na czym ten ostatni polega. Dla laickich intelektualistów z dawnej opozycji demo- kratycznej polski patriotyzm kojarzy się często z ksenofobią i manipulacją. Tradycjonalistyczne kręgi społeczeństwa odpo- wiadają na to nierzadko wybuchami emocji i pustosłowia. Podział na wrogie obozy określane mianem „my" i „oni" powraca w nowych postaciach. Po upadku komunizmu tradycyjnie podzielona polska świadomość, odkształcona dodatkowo przez doświadczenie to- talitarne, nie wróciła do dawnego stanu. Jesteśmy obecnie społeczeństwem o mocno zachwianej równowadze i słabo roz- winiętych cechach obywatelskich. Wyraża się to między innymi V. Polska, ale jaka? 187 w niskim stopniu występowania takich zjawisk, jak: l - świa- domość odpowiedzialności za losy nie tylko własne lub własnej rodziny, ale szerszej zbiorowości lokalnej lub narodowej, 2 - świadomość sumowania się społecznych „przychodów" i „roz chodów", 3 - świadomość konieczności powszechnego obowią- zywania norm postępowania, oraz 4 - świadomość hierarchii celów własnych i wspólnych. Ten stan rzeczy jest rezultatem okupacji hitlerowskiej, czterdziestu pięciu lat systemu komunistycznego w Polsce oraz głębokich podziałów w społeczeństwie między tymi, którzy system PRL przyjęli i uznali za swój, i tymi, dla których był obcy. Podziały te nie zanikły wraz z końcem PRL. Zacieranie konturów przeszłości za rządów koalicji SLD-PSL powoduje, że podziały te nasilają się na krańcach naszej sceny społecznej, a jednocześnie męczą coraz liczniejszą, milczącą większość, która pogrąża się w anomii i braku tożsamości. Inną przyczyną niedorozwoju postaw obywatelskich w Polsce jest nakładanie się na tradycyjne, polskie „kwadratury koła" galimatiasu ideowego, który przenika z Zachodu i wypełnia próżnię powstałą w kręgach dawnej władzy po śmierci ideologii marksistowskiej. Galimatias ten to mieszanina dążeń do powierzchownie rozumianego szczęścia za wszelką cenę, relatywizmu moralnego, a także przekonania, że posiadanie poglądów oznacza groźbę ich narzucania oraz że istnieje wolność bez odpowiedzialności. Zamiast wymienionych składników świadomości obywatelskiej obserwujemy powszechne występowanie postaw odwrotnych. Powszechnie ignoruje się dobro wspólne (wedle zasady „każdy ma jedno życie i prawo do szczęścia", bez względu na koszty). Powszechne jest przekonanie, że można stale brać ze wspólnego więcej niż się daje. W PRL obowiązywało porzekadło „z państwowego nie wziąć to jak ze swego dołożyć" i tak już zostało. Dzisiejszym Polakom wydaje się najwyraźniej, że to wspólne dobro nie ma w ogóle konkretnego wymiaru. Budżet państwa czy budżety lokalne to jakiś niczyj abstrakt. Kościół, wojsko, policja, szkoła itd. to nie konkretna organi- zacja, zasady postępowania i lojalność, ale spadłe z nieba nieostre twory reprezentujące nie wiadomo kogo i służące nie wiadomo czemu. Bardzo słabe jest w Polsce zrozumienie dla powszechności norm postępowania (w myśl zasady „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia"). Brakuje nam bardzo wyczucia hierarchii ważności różnych celów i logicznej spójności poglądów. Na przykład ciągle słyszy się dramatyczne tyrady w obronie wolności jednostki do postępowania według własnego widzimisię oraz równie dramatyczne lamenty nad upadkiem moralności i narastaniem poczucia zagrożenia. Maszerujący przeciw przemocy nie żądają jednak wychowania obywatelskiego według zasad moralnych, które poza wszystkim byłoby chyba tańsze niż rozbudowa sił porządkowych. Pozornie sprawni umysłowo intelektualiści ni stąd, ni zowąd rzucają się na wyimaginowanego przeciwnika, nie zauważając, że źródła zagrożeń tkwią w kultywowanym przez nich samych relatywizmie. Wspomniane ułomności polskich postaw obywatelskich są trudno mierzalne. A jednak widać je w Polsce szczególnie w chwili powrotu z zagranicy. Pierwszy przykład - dlaczego Polacy na ogół dbają o własne mieszkanie, a notorycznie dewastują i zaśmiecają wspólne otoczenie (klatkę schodową, windę, chodniki itd.)? Drugi przykład - jaka część Polaków spontanicznie ustawia się po prawej stronie ruchomych schodów, a jaka staje byle gdzie, tarasując przejście innym? Wspólnota, czy to narodowa, czy społeczna, potrzebuje pewnych podstawowych spoiw. Przy ich braku grozi nam nie tylko anomia społeczna, ale także zanik tożsamości narodowej. Staje się ona zbiorem coraz bardziej pustym. Tylko upowszechnienie podstawowych postaw obywatelskich wypełni polskość realną treścią. Bez tego grozi nam wieczne pogrążanie się w narodowym frazesie lub coraz powszechniejsze porzucanie świadomości narodowej w ogóle. Tymczasem, wbrew tendecjom integracyjnym w Europie, w poszczególnych krajach Unii Europejskiej nadal silna jest świadomość, ba, zazwyczaj V. Polska, ale jaka? nawet duma narodowa. Grozi nam to, że wejdziemy do zjedno- czonej Europy jako społeczeństwo o ograniczonej samoświa- domości i, zamiast stać się pełnoprawnym członkiem europejskich wspólnot, zostaniemy tam zepchnięci do roli bezkształtnego tła. Nasz wspólny sierociniec Życie społeczne w Polsce końca XX wieku zdominowane jest przez atmosferę sierocińca. Dawni komuniści są sierotami po systemie, który ich wychował, który mniej lub bardzie aktywnie tworzyli i z którego łaskawości korzystali. Do przeszłości sięgają bądź niechętnie, gdyż znaleźć w niej mogą jakieś niezbyt prawe łoże, bądź szukają w niej potwierdzenia swych dawnych wyborów. Straciwszy jedną, jedynie słuszną ideę, wahają się między cynizmem, którego nabyli w ostatnim okresie komunizmu, hedonizmem, który przyjęli jako cel życia zastępujący szczęście przyszłych pokoleń, lub odmiennymi od wiary komunistycznej uproszczonymi wyjaśnieniami tego świata, na przykład mętnym nacjonalizmem, psychotroniką, bioenergetyką, New Agę itd. Często nienawidzą, choć na ogół w sposób wyrafinowany. Stracili kontrolę nad historią i instynktownie czują, że tkwi w niej bestia, która może ich pożreć. Wedle słów Niccolo Machiavellego „państwo odzyskujące wolność stwarza sobie zaciętych wrogów, a nie oddanych przyjaciół. Przeciwnikami jego będą wszyscy, którzy ciągnęli korzyści z rządów tyrana i tuczyli się bogactwami władcy"4. Nowa klasa kapitalistów, często pochodzenia nomenkla- turowego, również nie zna swych rodziców. Jeszcze parę lat temu ludzie ci ukrywać musieli swe skłonności do robienia pieniędzy lub robili je dzięki przyzwoleniu ł ochronie reżi- mowych patronów, których co najwyżej można by nazwać ojczymami kapitalizmu. Komunizm był trudną szkołą, ale wykształcił u wielu obecnych przedsiębiorców przebiegłość i bezwzględność, która się dziś przydaje. Symboliczną postacią może tu być Mariusz Świtalski, prezes „Elektromisu", który został wychowany w domu dziecka i pociągnął za sobą cały krąg kolegów z tego środowiska5. „Wielkoprzemysłowa klasa robotnicza" straciła oparcie w przywilejach, jakich państwo komunistyczne nie szczędziło jej w celu usprawiedliwienia swojej polityki gospodarczej. Chłopi przestali korzystać z rynku sprzedawcy żywności i wzdychają do dawnych czasów, w których byli ideologicznie niesłuszni, ale żyli na ogół lepiej. Dawna inteligencka opozycja straciła wspólnego wroga i oślepiona światłem wolności nie potrafi sobie znaleźć miejsca, miotając się między polityką, biznesem i opozycją do nowego systemu. Nowa klasa poli- tyczna powstaje powoli. W ciągu prawie pół wieku rządów komunistycznych dawne partie, a nawet ideologie nie tylko zostały zniszczone i w dużej mierze zapomniane, ale także nie dadzą się zaszczepić ponownie w zmienionych warunkach społecznych i cywilizacyjnych. Nowe partie tworzy się na zasadach więzów osobistych lub stosunku do przeszłości zmi- tologizowanej, a nie według kryteriów reprezentatywności lub ideologii. Przerzucanie mostów w dalszą przeszłość polityczną zazwyczaj zawodzi. Nie ma bowiem prostego powrotu do po- litycznej spuścizny dziadków i pradziadków, tym bardziej, że i ona kształtowała się w dużej mierze pod wpływem doraźnych problemów Polski międzywojennej. Mentalność współczesnych Polaków zawiera dość silny pierwiastek fatalizmu ukształtowany przez dziesięciolecia władzy komunistycznej, która nie tylko przedstawiała się jako spełnienie dziejowej konieczności, ale wydawała się nie do * Niccolo Machiavelli, Rozważania nad pierwszym dziesięcioksiągiem historii Rzymu Liwiusza (w:) Książę, przd. Krzysztof Żabokllcki, PIW, Warszawa 1987, s. 132. ' Marcin Bosacki, Maciej Gorzeliński, Piotr Najsztub, Piotr Pacewicz, Państwo Elektromis, .Gazeta Wyborcza", 9/10 IV 1994 r.; Jacek Leski. Kim jest Switalski, „Życie", 23 VII 1997 r. V. Polska, ale jaka? usunięcia. Z jednej strony umysłowość Polaków uformował więc materialistyczny determinizm i lekceważenie roli osoby, bezradnej wobec „procesów historycznych" i „ogólnych pra- widłowości". Z drugiej strony, ugruntował się silny wewnętrzny sprzeciw wobec narzucanego od góry wzorca kolektywistycznego, niechęć do tego, co społeczne lub wspólne oraz ucieczka w indywidualizm i egoizm. Kolejne rozczarowania komunistyczną wizją dobra wspólnego zaowocowały dość powszechnym odrzuceniem tej zasady, czego wyrazem jest i dziś wyraźna troska o materialne dobra jednostki i lekceważenie jakości dóbr użytkowanych wspólnie. Pouczającego przykładu dostarcza schludny na ogół widok naszych mieszkań oraz straszliwie zdewastowane klatki schodowe bloków mieszkalnych. Innym stałym gościem naszego wspólnego sierocińca jest zawiść. Michael Novak nazwał ją zjawiskiem groźniejszym niż nienawiść, gdyż ta ostatnia rzadko ukrywa się pod różnymi zwodniczymi postaciami6. Zawiść natomiast występuje dziś często w Polsce pod postacią dążenia do równości i sprawiedliwości. Zawiść nie powstrzymuje nikogo przed dążeniem, by posiadać więcej niż inni, ale zachęca do działania przeciw tym, którzy mają więcej. Choć postawy zawistne są typowe dla społeczeństw w stanie stagnacji, gdzie postęp jest grą o sumie zerowej, a więc gdzie powodzenie jednych oznacza niepowodzenie drugich, Polacy nauczyli się odruchu zawiści tak silnie, że reagują w sposób określany jako „polskie piekło" nawet w sytuacjach, które nie oznaczają sumy zerowej. Sieroty są ludźmi szczególnymi. Często nie znają rodziców i żywią do nich uczucia dalekie od miłości. Rzadko potrafią zachować równowagę między sobą samym i otoczeniem spo- łecznym. Znają niewiele zasad. Do podstawowych reguł wy- chowanków domu dziecka należy nieufność, nakaz zaradności bez względu na koszty i chęć rekompensaty za doznane " Kapitalizm czyli docenić gtowę. Rozmowa z Michaelem Novaklem, .Tygodnik Powszechny", 30 VIII 1992 r. krzywdy. Nie znając swego pochodzenia, sierota nie ma poczucia przynależności, nie lubi i nie potrzebuje historii. Woli się zabawić lub obejrzeć walkę Andrzeja Gołoty. Polak patrzy na historię Przeciętny Polak nie ma większych luk w wiedzy o historii dawniejszej niż przeciętny obywatel Innych krajów. Gorzej z historią ostatnich dziesięcioleci. Problem nie tkwi jednak w prostym braku wiadomości, lecz w efektach ideologizacji nauki historii oraz w psychologicznych reakcjach na „białe plamy" w świadomości historycznej. Przez dziesięciolecia uczono Polaków historii w sposób perswazyjny. Najpierw poznawali oni interpretację, a potem fakty, najpierw dowiadywali się, kto miał rację, a dopiero później - w jakiej kwestii. Poza stałymi elementami ideologii, takimi jak „postępowe siły socjalizmu" lub „wielki Kraj Rad" wiele się zmieniało. Za Bieruta rzeczywistość polityczną nazywano „dyktaturą proletariatu", za Gomułki i Gierka „demokracją socjalistyczną", a za późnego Jaruzelskiego - „socjalizmem realnym". Niezmienne było to, że obowiązywała jedna, oficjalna wykładnia historycznej słuszności. Zmieniające się ekipy często spychały swych poprzedników w niebyt lub zaliczały ich do kategorii podlegających krytyce. Wierni tradycji marksistowskiej i radzieckim patronom, komuniści polscy traktowali etykę jako zjawisko zmienne historycznie. Dlatego też zmiany ocen historycznych przedstawiano jako uprawnione. „Na obecnym etapie" te czy inne zjawiska mogły być tłumaczone odmiennie, byle uzyskały oficjalną sankcję władz. Dla komunistów, którzy dążyli do monopolu informacji i opinii, historia była narzędziem politycznym. Kto kontrolował historię, kontrolował pamięć i ludzkie odruchy. Rezultatem nie był tylko brak rzetelnej wiedzy lub deformacja wiedzy, ponieważ to zdarza się i gdzie indziej. V. Polska, ale jaka? V. Polska, ale jaka? Rezultatem był zawsze jeden, oficjalny standard deformacji. W tych warunkach wyrosło całe pokolenie dworskich historyków, dla których sąd historyczny w sposób oczywisty podlegał zmianom wraz ze zmianami rządzących ekip, a którzy dziś sądzą, że wystarczy dokonać prostego zabiegu usunięcia słów „socjalistyczny" lub „kapitalistyczny", by uzyskać nową jakość naukową, mało tego - sądzą, że wszyscy czynią podobnie. Oczywiście, w komunizmie istniały także obszary historii zakazanej. W przypadku historii Polski były to obszary dość rozległe w porównaniu z historią niektórych innych krajów. Trudno tu wymienić je wszystkie, ale tytułem przykładu warto wspomnieć ocenę wojny polsko-radzieckiej, istotę paktu Ribbentrop-Mołotow, inwazję 17 IX 1939 r., Katyń itd. W tych przypadkach ludzi uczono, co wiedzieć mogą, a czego nie. W efekcie w 1994 r. dla 56% Polaków data 17 IX 1939 r. nie oznaczała nic konkretnego, podczas gdy data 1 IX 1939 r. była dość powszechnie utożsamiana z początkiem II wojny światowej7. W dziele tym nauka historii wspierana była instytucjami przymusu lub nawet, zwłaszcza na początku „Polski Ludowej", terroru. Kłamstwo miało efekt zastraszający. Jak mówił płk Józef Dusza z UB: „dziś my piszemy historię (...) na waszych skórach i kościach"8. Nauka historii zawierała obok elementu zakazu liczne nakazy. Wszyscy mieli wiedzieć, że rewolucja październikowa była „wielka i socjalistyczna" lub że „manifest lipcowy" był speł- nieniem marzeń pokoleń Polaków o sprawiedliwości społecznej. Szczególnym polem podobnej nauM historii były obchody rocz- nicowe. Kiedy władze uznały, że jakaś rocznica jest „politycznie słuszna", zaczynano niekończące się zabiegi nakazujące. W 1973 r. na przykład niektórzy Polacy mogli dojść do przekonania, że Kopernik był chyba komunistą, skoro władzom tak zależy na jego chwale. 7 .Życie Warszawy". 17 IX 1994 r. 8 Aniela Steinsbergowa, Widziane z lawy obrończej. Instytut Literacki, Paryż 1977, s. 57. Reakcją psychologiczną na te zabiegi było najczęściej odrzucenie albo indyferentyzm. I dziś taka reakcja przeważa, choć zmieniły się daty rocznicowe. Zmienił się też na ogół sposób ich świętowania, choć gorliwość w przywracaniu prawdziwej świadomości historycznej skłania nieraz do przesady i powoduje dawne efekty. Niebezpiecznym rezultatem ubocznym obecnej gorliwości w wyjaśnianiu prawdy jest nieufność szarego człowieka oraz częsta konkluzja, że prawda musi leżeć gdzieś pośrodku między dawną manipulacją a obecną informacją, która jest tak nowa, że nie może być w pełni wiarygodna. W efekcie dzisiejsi Polacy balansują stale między tanią gloryfikacją przeszłości i jej odrzuceniem. Historia nadal nie uczy obywateli, co i jak należy robić, ale kto miał rację, a kto nie. Innym skutkiem komunistycznych lekcji historii jest niespójność świadomości historycznej. Nawet jeśli dziś wszyscy już wiedzą, że ZSRR deportował na wschód setki tysięcy Polaków, z których bardzo wielu zginęło w okrutnych okolicznościach, większość nie zawaha się użyć określenia „wyzwolenie" do opisania tego, co się z Polską stało w 1945 r. Wielu Polaków nie dostrzeże zapewne sprzeczności w tym, że, zgodnie z dawniejszą wiedzą, Polska rozwijała się szybciej niż państwa „kapitalistyczne" oraz że w rezultacie tego procesu zostaliśmy w tyle za nimi. Zły przykład dali nie tylko dworscy historycy komunistyczni. Niedawni przywódcy opozycji intelektualnej w dużej mierze zignorowali znak czasu. Wierząc w zbawcze moce ewolucji, nie określili oni prawdziwej „grubej linii" między komunizmem i nowymi czasami. Kryteria oceny przeszłości uległy rozmyciu i dziś coraz częściej nie wiadomo właściwie, dlaczego komunizm należało obalić. Przywódcy intelektualni nie powinni się dziwić, że społeczeństwo polskie ma krótką pamięć. Wynika ona nie tylko z obawy byłych komunistów przed poniesieniem odpowiedzialności za przeszłe czyny, ale także z gotowości nowych elit nie tylko do wybaczenia, ale także do zapomnienia. _V. Polska, ale jaka? 194 195 Inną przyczyną zamętu w świadomości historycznej jest swoiste przesycenie historią i trudność jej oceny. Złożoność i natłok problemów dziejowych w Polsce trudno ogarnąć. Mieliśmy w XX wieku bardzo złą historię. Im więcej się o niej wie, tym trudniej uniknąć wrażenia, że właściwie trudno było uniknąć tragedii, jakie Polaków spotkały. Istnieje też kwestia odpowiedzialności, która w tych warunkach nabiera szczególnej ostrości. Jeżeli nie można było uniknąć tragedii, to czy można było zmniejszać jej rozmiary i w związku z tym czy należało w niej brać udział? Od kryminalistów, którzy zabijali i torturowali niewinnych rodaków w imieniu obcego mocarstwa, poprzez różne stopnie wtajemniczenia i współodpowiedzialności, aż do fachowców, którzy płacili partyjną cenę za to, że mogli działać - znamy cały ten wachlarz różnych stopni uwikłania w system komunistyczny i trudności ich oceny. Jeśli odrzucamy odpowiedzialność zbiorową, a sumienie indywidualne zawodzi, to jakie jest wyjście? Polacy są dziś zmęczeni przeszłością i niezdolni do rozwiązania jej kwadratur koła. Pragną żyć „normalnie" bez konieczności dokonywania trudnych wyborów i wartościowania. Pamięć o tragediach i cierpieniach poprzednich pokoleń jest nieprzyjemna, burzy pragnienie „normalności" i zakłóca dążenie do szczęścia. Spotykają się tu dwie tendencje. Jedna to powszechny dziś konsumeryzm. Konsumpcja i przyjemność stały się nowymi bożkami. Druga dotyczy szczególnie społeczeństw postkomunistycznych, a polega na chęci materialnej rekompensaty za biedę, wyrzeczenia i upokorzenia z niedawnej przeszłości. W postkomunistycznym świecie historiografia jest podobnie bezradna, jak do niedawna. Jeszcze nie oczyściła się z ideologicznych ech, a już traktuje się ją na nowo jako instrument walki politycznej. Radykalni antykomuniści często wydają się wierzyć, że wszystkie ludzkie słabości wynikają z komunizmu. Zapominają, że człowiek jest istotą ułomną, nawet jeśli się go trzyma z dala od komunizmu. Postkomuniści z kolei starają się zatrzeć obraz dawnego systemu. Mało tego, dowodzą, że to oni, świadomi celów reformatorzy, zlibera-lizowali system i zamienili go w wolnorynkowy kapitalizm. Dopiero wtedy ludzie z „Solidarności" zaczęli wszystko psuć, aż trzeba było wyborów z września 1993 r., by sprawy wróciły we właściwe ręce", a SLD mogło obronić naród przed zakusami totalitarnego Kościoła. Edmund Wnuk-Lipiński nazywa ten trik „substytucją". Polega on na tym, że puste miejsce w świadomości, zajmowane dotąd przez partię - wszechmocną organizację sterującą wszystkim, zastąpiono, za sugestią Jerzego Urbana i jemu podobnych autorów, Kościołem10. Pozostało wielkie materii pomieszanie. Niektóre z obecnych elit politycznych potrzebują histo- rycznych korzeni, inne dążą do zatarcia przeszłości. W obu przypadkach nie ma nic lepszego niż odrobina selektywnej lekcji historii. Z małą pomocą nożyczek można dowodzić, że za wszystko odpowiedzialni są komuniści, Żydzi lub nacjonaliści. W popularnych wydawnictwach można dobrze sprzedać trudno sprawdzalne rewelacje. Ludzie je chętnie kupią, gdyż proste wyjaśnienia historii są atrakcyjne. Jednakże takie lekcje historii pogłębiają jedynie sierocy relatywizm i indyferentyzm moralny oraz grożą narastaniem anomii. Promyk nadziei drzemie, być może, w pragmatyzmie części młodego pokolenia, jeśli przyjmie ono naukę historii, że nic nie przychodzi łatwo. Lewica bez właściwości Każdy system demokratyczny potrzebuje prawicy, centrum i lewicy. W Polsce mamy z tym jednak problemy. Im bardziej słyszymy, że poglądy dzielą się na lewicowe i prawicowe, tym " Por. np.: Jerzy Wiatr. Poland Five Years after the Tuming Point, „Perspectives", Institute of International Relatlons, Prague 1994, nr 3, s. 65-69. "' Edmund Wnuk-Lipiński, Recydywa PRL z naszą pomocą, .Gazeta Wyborcza", 5 VII 1994 r.; Jarosław Gowin, Humanizm zamknięty, „Tygodnik Powszechny", 28 VIII 1994 r.; Henryk Pająk, Urbana „Nie" w wojnie z. Kościołem katolickim. Retro, Lublin 1993. V. Polska, ale jaka? trudniej zrozumieć, co przez to rozumieją rzecznicy owej dychotomii. Ci zaś, którzy nie chcą się poddać dyktatowi takiego rozróżnienia, bronią się słabo, twierdząc, że znajdują się w „centrum". Czyniąc to, w istocie poddają się jednak upolitycznionemu widzeniu świata, w którym dążenie do głębszego poznania rzeczywistości zahamowane jest na poziomie uproszczonej ideologii. Dychotomia prawicowo-lewicowa jest przenoszona niemal automatycznie na sferę wartości w ogóle. Ludzie poszukujący wartości porządkujących życie społeczne lub indywidualne są często kwalifikowani jako prawicowi „fundamentaliści", zaś ludzie przestrzegający przed nadmiernymi uproszczeniami w ocenach tego świata - jako lewicowi „postmoderniści". W masowej kulturze politycznej spory o wartości ulegają podobnemu spłaszczeniu, jak w przypadku sporów politycznych. Istnieje bardzo wiele prób zdefiniowania politycznej „pra wicy" i „lewicy". Żadna, z nich nie uzyskała powszechnej ak ceptacji. Przyjmijmy więc w uproszczeniu, iż „lewica" to prymat ..sprawiedliwości społecznej" lub równości nad efektywnością, praw nad obowiązkami, postulat ingerencji państwa w gos- podarkę oraz w ogóle państwa opiekuńczego, akcent na podział dóbr a nie na produkcję, a także przekonanie o zmienności norm współżycia społecznego. Przez „prawicę" rozumiałbym prymat efektywności nad równością, obowiązków nad prawami oraz produkcji nad dystrybucją, przywiązanie do stałych norm oraz prywatnej własności i indywidualnej odpowiedzialności. W Polsce, w której przez dziesięciolecia nie było plurali- stycznego parlamentu, nie wykształciły się partie tradycyjnie siedzące na lewicy i na prawicy sali obrad. Ale są i inne przy- czyny zamieszania. Po pierwsze, trudno jest obecnie mówić o prawdziwie liberalnej „prawicy" w sytuacji, gdy duża część majątku narodowego nadal znajduje się w ręku państwa. Po drugie, w Polsce odradza się dopiero klasa średnia - tradycyjny elektorat partii centrowych i prawicowych. Po trzecie, komuniści zawsze twierdzili, że są ruchem lewicowym i taki stereotyp ugruntował się w mentalności Polaków. Przyjęcie SdRP do Międzynarodówki Socjalistycznej na jesieni 1996 r. umocniło w tej partii przekonanie, iż niezależnie od swej przeszłości jest ona „normalną" europejską partią socjaldemokratyczną. Można mieć jednak co do tego wątpliwości. Obrazowo mówiąc, komunizm nie był ani na lewicy, ani na prawicy, był „naokoło". Dawni członkowie partii komunistycznych należeli do partii władzy i takimi na ogół pozostali. Po upadku dawnego systemu też pragną reprezentować wszystkich: zarówno właścicieli, jak i pracowników najemnych, zarówno tych, którzy korzystają z przemian systemowych, jak i tych, którzy na nich tracą. Rację ma Piotr Marciniak, twierdząc, że pod względem ideowym „polska lewica jest w fatalnym stanie" oraz że SLD „zmarnował historyczną szansę na wyrwanie się z ograniczeń własnej przeszłości. Miast szukać dróg do uzyskania nowej, demokratycznej tożsamości, zajął się mozolnym budowaniem politycznej nadbudowy nad społecznym imperium uwłaszczonej nomenklatury"". O ile więc polskie ugrupowania liberalne, konserwatywne i narodowe, jakkolwiek słabo zorganizowane i rozdrobnione, nie mają większych kłopotów z określeniem swych poglądów, o tyle polska „lewica" stanowi nie lada problem ontologiczny i poznawczy. Jej tożsamość duchowa opiera się w dużej mierze na zaprzeczaniu. Wydaje się, że prawie każde zdanie chcieliby przedstawiciele „lewicy" postkomunistycznej zaczynać od zna- nego wstępu „nieprawdą jest, jakoby..." Samookreślenie starają się też osiągnąć przez własną definicję antytezy lub przeciwnika. Rozprawa z owym przeciwnikiem wydaje się im łatwiejsza, gdy określą go na swój sposób. Na przykład, jeśli przeciwnik „prawicowy" głosi zasady, to w ujęciu post- komunistycznej lewicy oznacza to po pierwsze obłudę, a po drugie - fundamentalizm. Obłuda jest oczywista, skoro nikt nie jest bez winy, a ponadto zasady ograniczają wolność, którą postkomuniści wielbią z gorliwością neofitów. " Piotr Marciniak, Lewica: godzina zero, „Gazeta Wyborcza", 25 XI 1997 r. V. Polska, ale jaka? 198 Obecne zachowania, zakręty ideowe i postawy mentalne postkomunistów wynikają z długich nieraz lat praktykowania w szkole leninowskiej dialektyki politycznej, która ich nauczyła, że dziś prawdą jest to, a kiedy indziej co Innego. Dobrym tego przykładem jest wypowiedź Józefa Oleksego, który tak wspominał początki swej kariery partyjnej: „Zacząłem działać w ruchu studenckim, a stamtąd wpadłem w czułe łapki KC'"2. Były I sekretarz KW w Białej Podlaskiej chciał najwyraźniej wywołać wrażenie, że znalazł się tam przez historyczny przypadek, właściwie wbrew własnej woli. Innym przykładem „dialektyki prawdy" były wypowiedzi Aleksandra Kwaśniewskiego, który w kampanii prezydenckiej 1995 r. zdecydowanie twierdził, że uzyskał wyższe wykształcenie. Przepraszając potem za to, że go nie ma, wyjaśniał: „przez całe życie odczuwałem straszliwą potrzebę wolności i gdzieś właśnie w tym mieści się machniecie ręką na dyplom"". To, co w 1995 r. nazywał Kwaśniewski ..wolnością", należałoby w latach osiemdziesiątych, gdy „machnął ręką" na dyplom, nazwać raczej drogą kariery partyjnej, która nie zależała od dyplomu, lecz od innych atutów. „Lewica" spod znaku SLD jest, w widoczny sposób sierotą po marksizmie-leninizmie. Nawet weteran „frontu ideologicznego" PRL, Stefan Opara, w końcu zauważył powszechne odrzucenie marksistowskiego proroctwa o zaniku własności prywatnej. Mimo to nadal powątpiewa on w nieuchronność alternatywy „kapitalizm lub Gułag" i wierzy, że marksizm wróci do życia w przyszłości14. Tymczasem bardziej przyziemni, choć w hierarchii organizacyjnej i w strukturze elity władzy nieraz wyżej lokowani przedstawiciele formacji postkomunistycznej nie zajmują się tego rodzaju rozważaniami, bez skrępowania ujawniając pragmatyzm, a nawet cynizm. Ich mentalność nazwać można świadomością „bez właściwości", a wyznanie wiary "' Jerzy Morawski. Króliczek generała, „Życie Warszawy", 14 VI 1994 r. " Aliza Olczyk. Marcin Dominik Zdort, Procesy jeszcze bardziej złożone, „Rzeczpospolita". 26 III 1996 r. 14 Stefan Opara, Podzwonne marksizmu, „Dziś", 1993, nr 9. s. 76. - ideologią bez ideologii. Podczas spotkania kierownictwa SLD w Mierkach w czerwcu 1996 r. niektórzy mówcy odwoływali się wprost do marksizmu jako podstawy ideowej, inni twierdzili zaś, że taką podstawą jest zachodnia socjaldemokracja, a dodatkowym ideowym spoiwem jest pozytywny stosunek do wszelkiego rodzaju mniejszości. Przywiązanie do wartości socjaldemokratycznych jest w szeregach SLD o tyle dziwne, że jej członkowie wychowali się w szeregach PZPR, czyli organizacji, która przez dziesięciolecia czujnie tropiła i zwalczała wszelkie przejawy „socjaldemokratyzmu". Znów wychodzi na to, że obecnie prawdą jest co innego niż jeszcze tak niedawno. Jeszcze ostrzejsze zakręty wykonuje formacja postkomu- nistyczna na drodze do patriotyzmu. Zdominowane przez tradycję posłuszeństwa wobec ZSRR szeregi SLD nie mogły przez parę lat transformacji zrozumieć, że nie jest to już konieczne, że gwarancją bezpieczeństwa Polski jest nie budowanie mos tów na wschód ani szukanie księżycowej neutralności, ale wejście do NATO. Wątpliwości co do tego artykułowali czołowi przywódcy SLD. Zmieniło się to w okresie kampanii prezydenckiej 1995 r. Odtąd „towarzysze amerykańscy" zajęli już wyraźnie miejsce „towarzyszy radzieckich" w wyobraźni czołowych postkomunistów, a o dawnych wahaniach szybko zapomniano. Mimo to w Mierkach Józef Oleksy przyznał szczerze, że SdRP zaniedbała, podobnie jak dawniej PZPR, wartości patriotyczne. Problem w tym, że rozumienie przez postkomunistów istoty patriotyzmu nie wydaje się jasne. „Powinny być w naszym kalendarzu trzy święta - powiadał w 1994 r. Jerzy Wiatr - 3 maja, 11 listopada i 22 lipca. Każda z nich to inny aspekt historii naszego kraju"15. To bardzo dziwne porównanie. O ile 3 maja 1791 r. próbowano ratować niepodległość, 11 listopada 1918 r. udało się ją odzyskać, to 22 lipca 1944 r., zachowując jej pozory, utracono suwerenność państwa. Powstaje tylko pytanie, dlaczego mielibyśmy tę ostatnią okazję '" Paweł Wroński, 22 lipca, dawniej święto, „Gazeta Wyborcza", 22 VII 1994 r. świętować? Tomasz Nałęcz słusznie skwitował świętowanie 22 lipca przez działaczy SLD: „Nie ma nic bardziej upokarzającego od widoku ofiary cieszącej się z sukcesów swego kata"". Więcej konsekwencji dostrzec można w stosunku postkomunistów do Kościoła i religii. Ciągle niezdolni do uporania się z moralnym wyzwaniem chrześcijaństwa, różni autorzy starają się je „udomowić" lub zniszczyć. Pierwszą postawę ilustruje „odkrycie" Edmunda Lewandowskiego: „Historycznie Kościół wyszedł od komunizmu i nigdy nie uwolnił się od pewnych sentymentów z nim związanych"17. Ciekawe, gdzie dostrzegł ten autor w Kościele tradycję komunistyczną. Jak słusznie zauważył niedawno Roman Baecker, chrześcijanie na ogół „wiedzą, że wierzą", podczas gdy komuniści „wierzyli, że wiedzą"18. Przejawy drugiej postawy są znacznie liczniejsze i wahają się między próbami kompromitowania księży, ośmieszania zniekształconej doktryny i historii chrześcijaństwa oraz dążeniem do uczynienia religii sprawą całkowicie prywatną19. Poseł SLD Władysław Adamski narzeka nawet, że „Kościół wnika w prywatne sprawy zwykłych ludzi i poucza ich, co mają robić"20. Posła Adamskiego trudno by zadowolić. Można sobie wyobrazić, jak by się denerwował, gdyby Kościół nie wykonywał owych duszpasterskich „pouczeń" lub gdyby wnikał w sprawy publiczne a nie prywatne! Wstręt do Kościoła przebija przez liczne publikacje „Trybuny". „Kościół oplata lepką pajęczyną wszystko, co w naszym kraju się dzieje" - pisali z odrazą Aleksander Frydrychowicz i Agnieszka Wołk-Łaniewska21. "'Tomasz Nałęcz, Czerwona kartka, „Wprost", 25 VII 1999 r., s. 17 17 Edmund Lewandowski, Kościół wobec kapitalizmu i socjalizmu, „Dziś". 1995. nr 7, s. 61. '" Roman Baecker, Totalitaryzm, Index Books, Toruń 1992, s. 68. t:l Zenon Rudny, Recydywa międzywojennego klerykalizmu, ibid., 1995, nr l, s. 72-79; Włodzimierz Lebiedziński. Inne drogi Jezusa, ibid., 1996, nr 12, s. 104-110; Józef Nitectó, Chory Kościół, ibid.. 1998, nr 9, s. 62-68. •" Cyt. wg: Roman Graczyk. Ekstremista państwa laickiego, „Gazeta Wyborcza", 11 VII 1995 r. 21 Aleksander Frydrychowicz, Agnieszka Wolk-Łaniewska, Czarna pajęczyna, „Trybuna", 26 XI 1997 r. 201 V. Polska, ale jaka? Dostało się nawet papieżowi, który został określony mianem „prostackiego wikarego z Niegowicia"22. Niezależnie nawet od złośliwych i obscenicznych ataków pisma „Nie", trudno oprzeć się wrażeniu, iż Kościół i chrześci- jaństwo to nadal główni wrogowie postkomunistów. „Lewica" polska nie byłaby jednak sobą, czyli formacją postkomunis- tyczną, gdyby choć w jednym przypadku zachowywała konsekwencję. Tymczasem, niezależnie od wszystkich ataków i obelg pod adresem Kościoła i religii, postkomuniści potrafią także stwierdzić, iż nie widzą sprzeczności między swoją postawą a katolickim systemem wartości21. Szczególną cechą polskiej „lewicy" przełomu tysiącleci jest brak pamięci. Bardzo często jej przedstawiciele odwołują się do chlubnych tradycji „polskiej lewicy", ale starannie unikają szczegółów. Bo cóż to za tradycja? Feliks Dzierżyński został wycofany z Panteonu lewicowej sławy za znane już po- wszechnie „błędy i wypaczenia" w okresie po rewolucji bol- szewickiej, gdy przyczynił się do śmierci kilku milionów niewinnych ludzi. Feliks Koń wypadł ze względu na pocho- dzenie, a także ze względu na fakt, że razem z Dzierżyńskim i Julianem Marchlewskim starali się w 1920 r. uczynić z Polski republikę radziecką. Józefa Piłsudskiego nie zdołali post- komuniści do końca oswoić, bo przez kilka dekad sami go stawiali na czele wrogów polskiej „lewicy". Inni przywódcy PPS, jak Ignacy Daszyński czy Mieczysław Niedziałkowski, też zbyt często wypowiadali się przeciw ZSRR, toteż zostali wyparci z lewicowej pamięci. Jeszcze inni, jak na przykład Kazimierz Pużak, zmarli w więzieniach PRL, więc nie bardzo się dadzą odzyskać dla legendy PZPR Wanda Wasilewska sama wybrała ZSRR, a nie Polskę. Więc kto pozostaje? Bolesław Bierut, Zbigniew Wiszniewski, Joannes Paulus dixit, „Trybuna", 26 XI 1997 r. Nie jestem wrogiem Kościoła. Z posłem SLD Kazimierzem Sasem rozmawia Marek Lubaś-Hamy, „Gazeta Krakowska", 23 I 1998 r. V1 Polska, ale jaka? Jakub Berman, Władysław Gomułka, Mieczysław Moczar, Edward Gierek, Stefan Olszowski (obecnie w USA) i generał Wojciech Jaruzelski? Słabo jakoś z tą tradycją. A jednak, mimo niejasnej samoświadomości oraz fatalnej hipoteki przeszłości, postkomunistom udało się wmówić Polakom, że oni są lewicą, zaś ich przeciwnicy - prawicą. W typologii partii polskich eksportowanej na Zachód przez Jerzego Hausnera znajdujemy na przykład określenie SLD jako ugrupowania socjaldemokratycznego, reprezentującego tych, którzy najbardziej stracili w okresie transformacji24. Ciekawe, czy do tych, co najbardziej stracili na transformacji, zalicza ten autor Ireneusza Sekułę, Aleksandra Gawronika, Dariusza Przywieczerskiego, Jerzego Urbana, Józefa Oleksego i Aleksandra Kwaśniewskiego z ich interesami rodzinnymi? Choć polska „lewica" postkomunistyczna rzewnie broni biednych, faktycznie nie wyróżniła się w praktycznej realizacji swych zapowiedzi. Co ją odróżnia od innych ugrupowań to brak poglądów i mistrzostwo w politycznej dialektyce, czyli, potocznie rzecz biorąc, cynizm. SLD różni się także od „prawicy" magicznym rozumieniem słów. Kiedy Leszek Balcerowicz lub Kazimierz Ujazdowski mówią o wolnym rynku, mają na myśli wolny rynek. Kiedy Izabela Sierakowska twierdzi, że jej mąż nie jest kapitalistą, lecz prezesem Rady Nadzorczej, to stara się zaczarować słowa25. Cynikom i nihilistom skrywającym się za lewicowym szyldem chciałbym zadedykować obraz Tony Blaira, labourzystowskiego premiera Wielkiej Brytanii, czytającego Hymn do miłości św. Pawła podczas nabożeństwa żałobnego ku czci księżnej Diany. Nie wiem, czy Blair jest wzorem chrześcijanina, ale w roli tej wypadł całkiem wiarygodnie. '" Jerzy Hausner. The Political System and Poland's Integration with Europę (w:) The Polish Transtbrmation from the Perspective of European Integration, Friedrich Ebert Foundation, Warsaw 1997, s. 204. Mówią o mnie: beton. Wywiad z Izabelą Sierakowska, „Gazeta Wyborcza", 22/23 IV 1995 r. Żeby nie było wątpliwości: lewica jest potrzebna w każdym kraju. Potrzebna jest jednak lewica, która broni minimum sprawiedliwości w podziale dóbr, która podkreśla, że jednak wszyscy winniśmy czuć się solidarni z tymi, którzy potrzebują pomocy. Problem w tym, że takiej ideowej lewicy w Polsce prawie nie ma. Rozprawiając o „państwie prawa" i respektowaniu umów, nasza „lewica" głosi jednocześnie wolność ich interpretacji. Można i tak, ale osobiście nie chciałbym ponosić ryzyka zawierania umów handlowych z osobą, która kwestionuje zasadę „nie kradnij", powierzania swego zdrowia i bez- pieczeństwa osobie, która twierdzi, że przykazanie „nie zabijaj" jest nieaktualne lub udzielania wywiadu osobie, która nie uznaje zasady „nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu". Mało tego, myślę, że ludzie dobrej wiary winni się ostrzegać nawzajem przed takimi osobami. Ciosy w powietrze Szef ZCHN Marian Piłka stwierdził na początku 1999 r., iż większa popularność SLD, a więc obozu postkomunistycznego, niż AWS, czyli obozu niepodległościowego, jest nie tylko para- doksalna, ale upokarzająca „dla nas, jako Polaków". Sytuacja ta wynika zdaniem Piłki, nie tylko z błędów rządzącej koalicji i dominacji postkomunistów w mediach, ale także jest efektem głębokiego kryzysu świadomości społeczeństwa polskiego, które przez ostatnie dwa pokolenia wychowywane było w izolacji od Zachodu, w duchu determinizmu materialistycznego, cynizmu i lekceważeniu wartości patriotycznych. Na koniec autor zadał dramatyczne pytanie: jak długo SLD, a więc wedle jego diagnozy „obóz zdrady narodowej", będzie „upokarzać nasz naród swą działalnością?"26 Przeczytawszy ten tekst długo się zastanawiałem nad analizą przewodniczącego ZChN. Zawiera ' Marian Piłka, Lumpeniiberalizm, czyli trujące dziedzictwo, „Życie", 26 VI 1999 r. V_Polska, ale jaka? 204 ona niewątpliwie wiele słuszności. Pod wieloma zdaniami Piłki śmiało bym się podpisał. A jednak nie sądzę, by jego artykuł jako całość miał sens. Pierwsza wątpliwość, która mi się nasunęła, brzmi: kto to jest „nasz naród"? Czyżby apatyczni byli pracownicy PGR-ów, emerytowani funkcjonariusze PZPR czy ORMO, nihilistycznie nastawiona młodzież czy też „szarzy ludzie", którym wszystko jedno, byle ktoś się do nich przymilał i obiecywał złote góry -czy wszyscy ci głosujący na SLD to nie jest jednak część „naszego narodu"? Czy wszystkich ich można zaliczyć do „obozu zdrady narodowej"? Może to po prostu egoiści, ludzie z prze- trąconym kręgosłupem moralnym, uwikłani w powiązania to- warzyskie, obronę własnego życiorysu, ale może choć częś- ciowo nie do końca straceni dla zdrowego rozsądku, kultury, dobrych obyczajów i polskości? Epitet „zdrady narodowej" pod adresem wszystkich ludzi głosujących na postkomunistów spycha ich do obrony „dobrego imienia" SLD. O przywódcach Sojuszu trudno powiedzieć coś dobrego. Niemniej wykluczanie elektoratu tej partii poza nawias narodu do niczego nie prowadzi. Historycy winni opisać i ocenić system komunistyczny, wymiar sprawiedliwości powinien ukarać osoby winne zdrady narodowej, ale określanie tym mianem milionów poplątanych rodaków przez polityków wydaje mi się zabiegiem kontr-produktywnym. W oczach Polaków AD 1998 PZPR nie wyglądała aż tak źle. 17% ankietowanych oceniało wówczas byłą siłę przewodnią zdecydowanie negatywnie, 26% - raczej źle, 26% - ani dobrze, ani źle, 15% - raczej dobrze, a 2% zdecydowanie dobrze. Pozostałe 13% nie miało zdania. Najwięcej pretensji do PZPR dotyczyło doprowadzenia Polski do ruiny, niedemokratycznego sposobu rządzenia, korupcji, a tylko 5% przypisywało partii brak suwerenności Polski. Pozytywne oceny partii znaleźć można było najczęściej wśród robotników niewykwalifikowanych, emerytów i rencistów, służb mundurowych, a także rolników, głównie z dawnych PGR-ów. Osoby z wyższym wykształ- ceniem oceniały dokonania PZPR na ogół bardziej krytycznie niż osoby z wykształceniem średnim i podstawowym. Członkostwo w partii nie jest drastycznie ostrą granicą w powyższych ocenach. Wśród byłych członków PZPR znalazło się aż 24% tych, którzy ją oceniali negatywnie, podczas gdy wśród bezpartyjnych odsetek ten wyniósł 45%, a wśród zbyt młodych, by mogły do partii należeć - 42%. Ocen pozytywnych było w tych trzech grupach - odpowiednio - 34%, 18% ł 10%. Wśród motywów wstępowania do PZPR ogół ankietowanych podał w 80% dobro własne, a tylko w 7% dobro wspólne, natomiast dawni członkowie byli dla siebie nieco bardziej łaskawi. Dobro ogółu podało jako motyw swego członkostwa 20% ankietowanych członków PZPR, a dobro własne - 74%27. Co z tego wynika? Gdyby mierzyć sukcesy SLD dobrą pamięcią o PZPR, to jeszcze w 1998 r., po dekadzie zakrzywiania pamięci, popularność Sojuszu nie powinna przekraczać 17%. Poza rym zarówno PZPR jak i SLD ludzie cenią za co innego niż za „zdradę narodową". SLD skutecznie zagospodarowała po prostu „samotność ludu" w nowej Polsce. To lapidarne określenie Stefana Bratkowskiego świetnie oddaje sytuację i bulwersujący Piłkę paradoks28. Postsolidarnościowym elitom politycznym zabrakło umiejętności, aparatu organizacyjnego, konsekwencji, a także haseł, by pozyskać sobie trwale sympatię polskiego „szarego człowieka". Zgoda, że w grze o rząd dusz postkomuniści byli rywalem bardzo trudnym i wygrywającym wszystkie atuty własne oraz wszystkie słabości strony solidarnościowej, ale w polityce trudno się obrażać na rzeczywistość. „Miód zasług w historii zlizują cwaniacy", skwitował tenże Bratkowski29. Zwłaszcza, jeśli się im na to pozwala. Cwaniacy ci stworzyli program idealny dla rozkojarzonego ludu. Za pieniądze ukradkiem wyjęte ze wspólnej kasy SLD znów „walczy". Tym razem o prawa pracownicze, jedność 'omieć o PZPR, OBPR, Warszawa, grudzień 1998. Stefan Bratkowski. Samotność ludu, „Rzeczpospolita", 19/20 XII 1999 r. itefan Bratkowskl. Krajobraz po stole, „Rzeczpospolita". 13/1411 1999 r. V. Polska, ale jaka? obowiązań, ograniczeń i grzechu. Komuniści ograniczali wolność, postkomuniści używają hasła wolności z niezwykłą wprawą, by kreślić wizje nowego raju dla głupców. Raju wolności bez odpowiedzialności, wolności jako usprawiedliwienia zła. SLD „galopuje na pojęciu wolności jak na łysej kobyle", jak stwierdził w znakomitym eseju Maciej Pawlicki30. Że to w istocie program dla frajerów? Widocznie 35% obywateli naszego kraju, popierających SLD tego nie zauważa. Że to miara kryzysu społecznego i kulturowego? Zgoda, ale taka jest rzeczywistość Polski przełomu tysiącleci i jej zaklinanie nic nie zmieni. Warto natomiast myśleć, co z tym fantem zrobić. Wracając więc do artykułu Piłki - SLD będzie tak długo upokarzał naród, a właściwie jego patriotycznie nastawioną część, jak długo reszta będzie ulegała mitom o przeszłości oraz o wolności i społecznej sprawiedliwości, głoszonym przez przywódców Sojuszu. Sztuka polityki polega na umiejętności zjednywania sobie nieprzekonanych, przyciąganiu niezdecydo- wanych, zwalczaniu zjawisk negatywnych w życiu społecznym. Upokarzanie ludzi, którzy nie wezmą do siebie obraźliwych epitetów lub tylko silniej zwiążą swe sympatie z SLD - to działanie bez sensu. Walcząc z czymś, czego już nie ma, umac- niamy obronę tego, co jest. Cezary Michalski napisał wręcz, że, „antykomunistyczna retoryka i polityczna bezsilność to mieszanka piorunująca (...) trwale niszczy jedność wspólnoty politycznej i skutecznie osłabia państwo"31. Po upadku komunizmu antykomunizm jako bieżący program polityczny traci sens. Jeśli już tworzyć hasło w opozycji do czegoś, to Lidze Republikańskiej i innym ugrupowaniom, które chcą zwalczać relikty dawnego systemu w Polsce, polecałbym raczej „anty- postkomunizm". Doskonały wykrywacz obłudy Nie znoszę obłudy - tego obmierzłego udawania, mówienia czego innego, niż się myśli, a robienia jeszcze czegoś innego. W Polsce utarło się, że klasycznym obłudnikiem jest drobno- mieszczanin udający bogacza lub dewotka głosząca szczytne zasady wiary, ale sama ich nie respektująca. Zapewne byli i są tacy właśnie obłudnicy. Czyżby jednak monopol na zakłamanie miał przedstawiciel „Ciemnogrodu", drobnomieszczanin i „kołtun"? A cóż zrobić z nie tak dawnymi zapewnieniami przedstawicieli „przodującej siły", czyli - to dla młodszych czytelników - PZPR że gdy „mówią partia, myślą - Lenin" oraz, że gdy „mówią Lenin, myślą - partia". Tak przez dziesięciolecia mówili co innego, myśleli co innego, a robili jeszcze co innego ludzie, którzy dziś zaciekle bronią się przed mianem komunistów. Pewnie i słusznie, bo mówili, że są komunistami, myśleli, że nie są, a czynili w ogóle coś innego. Tak się przyzwyczaili, że to normalne, iż nadal nie zauważają, że to w najczystszej postaci zakłamanie czyli obłuda. Były szef SdRP Oleksy przyznał się na przykład, że nie czytał niczego, co napisał Stalin, ani Kapitału Marksa, a jedynie fragmenty z Lenina i Manifest Komunistyczny. Trudno w to uwierzyć, gdyż jako student Szkoły Głównej Planowania i Statystyki musiał niewątpliwie na zajęciach z ekonomii politycznej kapitalizmu czytać fragmenty Kapitału". Tak czy inaczej, ci właśnie niedawni strażnicy i kontrolerzy naszego życia stanęli obecnie w pierwszym szeregu obrońców wolności i maszerują przeciw obłudzie, oczywiście cudzej. Szczególną erupcję „walki z nietolerancją" przeżyliśmy w listopadzie 1997 r., podczas głośnej demonstracji w Warszawie. Jedna z sygnatariuszek apelu o tolerancję nazwała wówczas słuchaczy Radia Maryja „motłochem". Ciekawe, gdzie wyznacza ona granice nietolerancji. Inny uczestnik demonstracji żądał, 10 Maciej Pawlicki, Osłupienie. ..Życie', 16/16Y 1999 r. " Cezary Michalski, Honor żarnowca nie zdekomunizowanego, „Życie", 17 V 1999 r. ' Dlaczego jadę do Rosji. Wywiad z premierem Józefem Oleksym. „Rzeczpospolita", 6/8 V 1995 r. V. Polska, ale jaka? 208 209 by prawo do „bycia odmiennym" było nie tylko tolerowane, ale akceptowane. Przesuwał granicę poszanowania, ale nadal nie precyzował, czego ona dotyczyła. Czy sam znał granicę owej „odmienności"? Homoseksualizm? Sodomia? Handel narkotykami? A dlaczego nie używanie kijów baseballowych w celach pozasportowych czy ludożerstwo? Czołowy tolerant polski mówił w czasie demonstracji: „gdzie nie spojrzę, tam widzę nietolerancję dla ludzi, którzy nie są Polakami-katolikami, i dla odmiennych orientacji seksualnych"33. Wyglądało to trochę na obsesję, jak u tych, którzy gdzie spojrzą, tam widzą seks. Od tolerancyjnej emocji stosunkowo łatwo przejść do czynów w duchu „nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji". Podczas warszawskiej demonstracji ktoś zawołał: „Czy ma ktoś narzędzie zbrodni, żeby zabić księdza Jankowskiego?"34 Zamordować kogoś w imię wolności i tolerancji - to istotnie szczyt przewrotności. Monopolu na zakłamanie nie ma ani lewica, ani prawica, ale gdyby dało się zmierzyć intensywność hałasu czynionego przez wykrywaczy obłudy, wskaźniki nastawione na lewo szybciej by się zepsuły niż te ustawione z prawej strony. W istocie liczba kołtunów, wrogów wolności i samodzielnego myślenia oraz zwolenników stosowania różnych miar wartości rozkłada się chyba równomiernie po obu umownie określanych stronach publicznej sceny. Obłudnicy lewicowi znacznie łatwiej jednak uchodzą za wrażliwych pragmatyków. Tymczasem w styczniu 1998 r. przewodniczący bydgoskiej młodzieżówki SdRP został potępiony i usunięty ze stanowiska przez starszych kolegów za wezwanie do „zapakowania kleru w bydlęce wagony i wywiezienia go do Watykanu". Ręce załamała nawet wiceprzewodnicząca SdRP Izabella Sierakowska35. Dlaczego więc ugrupowanie to akceptuje dość podobne ekscesy pisma „Nie"? Podejrzewam, że chodzi tu o względy praktyczne, czyli o to, że to ostatnie " Marcin Dominik Zdort, Marsz tolrancji czy obłudy. „Rzeczpospolita", 28 XI 1997 r. 34 Kontrowersyjna tolerancja, .Gazeta Wyborcza", 28 XI 1997 r. B Mlodzi durni, .Życie", 12 I 1999 r.; Potępiony niepokorny, „Życie", 14 I 1998 r. dostarcza partii mnóstwa pieniędzy, a ów energiczny młodzian z Bydgoszczy - nie. Czy nie jest to przypadkiem zakłamanie? Tropiciele obłudy są mistrzami w swym fachu. Cały swój intelekt wysilają, by ją wykryć, nawet tam, gdzie trudno ją stwierdzić. Magdalena Środa stwierdziła niedawno, że liberalizm seksualny „pozwala uniknąć grzechu gorszego niż seksualna wolność - grzechu hipokryzji"36. Jakie są rozmiary nieograniczonej aktywności seksualnej i jakie skutki ona za sobą niesie - to z grubsza wiadomo. Jakie jednak fatalne grzechy powoduje hipokryzja w sprawach seksu i jak jest częsta - to sprawa trudniejsza i niezbadana. Ktoś kiedyś powiedział, że obłuda jest hołdem składanym cnocie. Osobiście wolę prostsze wyrazy kultu wartości, ale nie da się ukryć, że obłudnika w tej dziedzinie hamują jednak zasady, zaś człowieka wyznającego wolność życia seksualnego - nie. Obłuda to wstrętna cecha, ale jej krytyka jest bardzo ryzykowna. Zwyczajnego wykrywacza zakłamania, który odwołuje się do wartości, dość łatwo oskarżyć o obłudę. No bo cóż z niego za obrońca prawdy czy wartości, skoro przecież nie ma ludzi idealnych, a naprawiacze świata mają zazwyczaj niejedno na sumieniu. Każdy kto twierdzi, że nie znosi obłudy, naraża się na podejrzenie, że reprezentuje szczytowe zakłamanie, bo nie może się wykazać realizacją głoszonych ideałów, a gdyby tak poszukać, to by się to i owo znalazło... Podejrzliwość owa jest zresztą do pewnego stopnia wskazana. Nie należy bowiem zbyt łatwo wierzyć głosicielom szczytnych ideałów, którzy ich nie stosują we własnym życiu. Ale jak ze wszystkim, tak i z zakłamaniem, nie należy przesadzać. Żyć w kulturze podejrzeń nie jest miło. Ponadto okazuje się, że prawdziwie Doskonały Wykrywacz Obłudy nie może mieć w ogóle zasad i nie może wyznawać żadnych wartości. Takie „bezwartościowe" ideały trudno jednak znaleźć. Weźmy na przykład Lany Flynta. Przecież nie może się pogo- 36 Magdalena Środa, Ciało i seks, .Cosmopolitan". 1999, nr 6, s. 103. V. Polska, ale jaka? dzić z kalectwem. Czyli wyznaje jednak jakieś wartości. Nie ważne czy innych boli czy nie - bo to są zapewne obłudnicy Ftynt nie chce jednak, żeby jego bolało. Niby zawsze bronij absolutnej wolności przed obłudnikami narzucającymi ograniczenia, ale tak naprawdę chciał „tylko robić szmal i dobrze się bawić"37, więc trudno mu zarzucić, że zdradzał jakiekolwiek ideały. A z drugiej strony przecież mówi jedno, a robi drugie, czyli jednak hołduje zakłamaniu. Już się wydawało, że to idealny wykrywacz obłudy, że nie uznaje żadnych wartości, ale to tylko złudzenie. Koniec końców Flynt to też obłudnik! Kto więc pozostaje? Decyzje w salonie krzywych luster W czasie jednej z dyskusji w krakowskim Instytucie Tertio Millenio Ryszard Legutko wymienił trzy główne cechy współ- czesnej kultury, także polskiej, zaliczając do nich: zdegene- rowaną roszczeniowość, polegającą na podkreślaniu praw a nie obowiązków, podejrzliwość, która sprawia, że świat wygląda jak zbiorowisko egoizmów i interesowności w którym dyskurs publiczny to tylko zasłona dymna ukrytych intencji, a wreszcie marginesowość, czyli prezentację wyjątków, a nie reguł. Choć generalnie zgadzam się z tymi uwagami, myślę, że w przypadku Polski sprawa nie jest aż taka prosta. Wspomniana przez Legutkę roszczeniowość ma dwa oblicza. Jedno, istotnie zdegenerowane, wyziera na przykład z dawnych PGR-ów, gdzie niewiele się dzieje, a zasiłkobiorcom nic się nie chce robić z wyjątkiem narzekania na ciężkie czasy. Ale czyż nie ma w Polsce ludzi, którzy słusznie oczekują, że ktoś ich bardziej doceni? Czy rolnik, który wykonał ciężką pracę i mu jej efekt zżera organizacja rynku - konkurencja dotowanego za granicą importu lub monopolistyczna pozycja 17 „Hustler" (polskie wydanie). 1999, nr l, s. 15. pośredników - nie ma powodu do rozgoryczenia i roszczeń? Podobnie jest z podejrzliwością. Jako nagminny obyczaj jest ona zabójcza i paraliżuje stosunki między ludźmi. Ale czy, z drugiej strony, czy nie jest czasem tak, że ta sama osoba roztacza atmosferę braku zaufania do wszystkiego i wszystkich, a zaufa oszustowi? Bardziej powszechna jest, zwłaszcza wśród producentów kultury, skłonność do pokazywania wyjątków, a nie reguł. Powstaje jednak pytanie, o jakich wyjątkach mowa. Romeo i Julia byli w jakimś sensie wyjątkowi, ale w XX wieku wylansowano wyjątkowość Bonnie i Cłyde. Problem współczesnej kultury polega więc raczej na tym, że fascynuje się wątkami patologicznymi. Rzecz zatem nie tyle w tym, że wspomniane przez Legutkę cechy rzeczywiście występują w naszym społeczeństwie, ale w tym u kogo i jak funkcjonują. W Polsce bowiem do końca nic nie wiadomo i nic nie jest takie, na jakie wygląda. Niektórzy publicyści dostrzegają w polskiej klasie politycznej szczególnie wiele patologii psychicznych'8. W prasie włoskiej ukuto nawet na początku lat dziewięćdziesiątych termin parlamento polacco dla ukazania chaosu i rozdrobnienia. Tymczasem w ciągu następnych lat to włoski parlament uległ rozdrobnieniu, a polski się skonsolidował. Co więcej, również we Włoszech uświadomiono sobie szybko konieczność jego uporządkowania. Obecnie nasz system polityczny nie wydaje się mniej stabilny niż włoski, choć oczywiście obydwa pozostawiają wiele do życzenia. Polska dostarcza mnóstwa przykładów pozorów wytwa- rzanych, powielanych, a następnie pracowicie zwalczanych przez nasze elity. Wiele zgorszenia w elitach postsolidar- nościowych budzi fakt, że Polacy na ogół dobrze wspominają PRL. Wspomnienia ogromnej zbiorowości, jaką jest społe- czeństwo, są zjawiskiem bardzo złożonym. Czym innym jest złe samopoczucie zomowca, który z rozrzewnieniem wspomina dawne, dobre pałowanie, a czym innym - żal urzędniczki, która zarabiała tak samo marnie jak dziś, ale była młodsza. Jeśli ""Włodzimierz Pażniewstó. Czas naruszyć tabu. „Rzeczpospolita". 29/30 V 1999 r. V. Polska, ale jaka? 213 212 większość dzisiejszych Polaków wspomina PRL nieźle, to nie znaczy, że było to państwo suwerenne, sprawiedliwe i rządzone demokratycznie, nawet w ich wspomnieniach. Mało kto tak twierdzi. Dobre wspomnienia oznaczać mogą coś zupełnie innego, na przykład brak możliwości porównania czy upływ czasu, który powoduje, że to, co było dawniej, wydaje się lepsze, niż było. Każde dziecko oglądające naszą telewizję może się łatwo połapać, że polski Kościół jest konserwatywny, zaściankowy i antyeuropejski. Podobne opinie o naszym Kościele powtarzane są z uporem godnym lepszej sprawy za granicą. Fakty temu jednak przeczą. Za przystąpieniem do Unii wypowiedziało się na początku 1998 r. 64% ankietowanych Polaków, przy czym w grupie z wyższym wykształceniem odsetek ten stanowi 80%, a wśród księży - 84%, przeciw - odpowiednio - 9,6 i 6%. Nie chciało się wypowiedzieć - odpowiednio - 27, 14 i 12% ankie- towanych39. Wychodzi z tego, że duchowieństwo polskie jest bardziej proeuropejskie niż całe społeczeństwo! Ale w mediach nadal trwają deliberacje na temat tego, czy z takim Kościołem w ogóle przyjmą nas do Unii. Wielu specjalistów prorokowało z nutą nadziei, że transformacja systemowa doprowadzi Polaków do „normalności" pod względem religijnym, że sekularyzacja musi nastąpić, gdy ustały polityczne przyczyny popularności Kościoła, a także pod wpływem importu kultury zachodniej. Istotnie, tak mogło się wydawać na początku lat dziewięćdziesiątych, ale kolejne pielgrzymki papieża Jana Pawła II do Polski pokazały, że przywiązanie do religii jest głębsze, niż oceniano. Kościoły są nadal pełne, a i wśród młodzieży Pan Bóg jest ciągle bardzo popularny. Wielu publicystów zajmuje się monitorowaniem zagrożeń faszystowskich. Czyni to na przykład z zapałem pismo „Nigdy więcej". Jacek Kuroń także dramatycznie ostrzegał „antyko- * Badanie Instytutu Spraw Publicznych „Duchowieństwo polskie wobec perspektywy integracji europejskiej", marzec 1998. s. 5 munistyczną krucjatą", która zrodziła niską frekwencję wyborczą, a nawet „śmiertelne żniwo", będące owocem działań „młodych skinów, szalikowców i blockersów"40. Toż to jakieś gruntowne nieporozumienie! Działania owych młodzianów, to przecież nie skutek atmosfery antykomunizmu, ale raczej rozkładu rodziny i zaniedbań w polityce społecznej. „Lewica" upowszechnia stereotyp endeka jako urodzonego antysemity i ksenofoba, który z powodu kompleksu niższości wobec Zachodu lepiej czuje się w sojuszu z Rosją. Tymczasem wśród polityków nawiązujących obecnie do myśli Dmowskiego są zarówno antysemici, jak i ludzie, którzy nie żywią specjalnie wrogich uczuć do Żydów. Podobnie z ksenofobią. Niektórzy dzisiejsi uczniowie Dmowskiego boją się Zachodu, inni - nie, a zapewne większość nie wie nawet, że międzywojenna endecja wcale nie była ksenofobiczna. Jak słusznie zauważył niedawno Dariusz Gawin, nacjonalizm Dmowskiego chciał raczej uczynić z Polaków „normalny", nowoczesny naród europejski41. Nie sądzę, że mu się to udało, ani że metody endeckie należy dziś powtarzać. Chodzi mi raczej o to, że w Polsce marnuje się czas na pozorną walkę z półprawdami. Polsce zagraża nie tyle faszyzm, co chamstwo, korupcja i bandytyzm. .Analogicznie, wręcz przeciwnie", jak powiadał pewien oficer Studium Wojskowego, zachowują się niektórzy zwolen- nicy tak zwanej prawicy. Zbigniew Żmigrodzki stwierdził, że ksiądz Józef Tischner i biskup Tadeusz Pieronek, których określa dwuznacznym mianem „górali wojujących", bronili postkomunistów i libertynów, zachowując „zajadłość" dla „braci w wierze". Dostało się też arcybiskupowi Józefowi Życińskiemu, którego „krecie poczynania" miały rzekomo na celu stłumienie głosów „prawdy o wierze, religii i Kościele". Takie „narzucone i skompromitowane w przeszłości autorytety" (cudzysłów pana Żmigrodzkiego) kompromitują się i obecnie42. Jacek Kuroń, Wołanie, „Gazeta Wyborcza", 27 U 1998 r. Dariusz Gawin. Lekcja nowoczesności, „Życie", 15 II 1999 r. Zbigniew Żmigrodzki, „Górale" wojujący. „Myśl Polska", 14/21 VI 1998 r. V^ Polska, ale jaka? Nie wiem, jakie zasługi i jakie kryterium prawdy daje panu Żmigrodzkiemu pewność w kwestionowaniu autorytetu biskupów jako depozytariuszy prawd wiary, ale myślę, że powinien się raczej zająć jakąś inną społecznie pożyteczną działalnością. A ileż wysiłku włożyli obrońcy naszej niepodległości w protesty przeciw wejściu Polski do NATO! W dziele tym powstał nawet unikalny sojusz Piotra Ikonowicza i Jana Łopuszańskiego! Alarm przed dość pozornym zagrożeniem z Zachodu nie zagłuszył jednak dość powszechnej w Polsce świadomości realnego zagrożenia ze Wschodu. Polska to kraj, w którym na masową skalę uprawia się grę pozorów. Symbolem może być program TV „Decyzja należy do ciebie", którego autorzy wciągają uczestników i widzów w po dejmowanie decyzji, które, ich zdaniem, nie powinny być wyborami moralnymi, a jednocześnie bawią się publicznością, stale zmieniając scenariusz, a więc podstawy, na których owa decyzja ma być podjęta. Co więcej, widzowie, a nawet „eksperci" godzą się na to i program wysoko sobie cenią. Aż dziw, że w całej tej kołowaciźnie zdarzają się naprawdę mądre oceny! Ogólnie rzecz biorąc, wolność okazuje się jednak w programie szaloną manipulacją, która nie wiadomo czemu służy. A jednak przeciętny Polak nie jest tak głupi, jak program „Decyzja należy do ciebie". Na przykład 88% Polaków nie godzi się na to, by homoseksualistom zezwalać na adopcję dzieci43. Być może jakaś część ankietowanych zbyt gorliwie nie znosi pederastów, ale może także pamiętają oni jeszcze z grubsza, co to znaczy wychowanie w rodzinie. W hierarchii prestiżu zawodowego najwyżej ceni się w Polsce profesorów, lekarzy, nauczycieli i sędziów. Oczywiście, że jest u nas mnóstwo profesorów nie najlepiej znających język ojczysty, skorumpowanych lekarzy, niedouczonych nauczycieli i zawisłych sędziów, ale czy sama gradacja prestiżu nie świadczy o zdrowym rozsądku? Często mówi się o obrzędowości polskiego katolicyzmu. Jeśli " Homoseksualizm gorszy od zdrady i rozwodów, „Rzeczpospolita", 11 III 1999 r. by tak było, to procent wierzących w Boga nie powinien się różnić zbytnio od odsetka ludzi ufających księżom. Tymczasem w Polsce do wiary w Boga przyznaje się około 90% ludności, a ceni kapłanów tylko 41%. Widać Polacy bardziej wierzą w Boga niż w duchowieństwo44. W Polsce XX wieku trudno było zachować normalność. I obecnie daleko nam do normalnych warunków. Polakom nadal ktoś coś wmawia i przestrzega przed urojonymi niebez- pieczeństwami. Jakby nie było dość prawdziwych! Może jednak warto zauważyć, jak trudno było i jest podejmować decyzje w tym naszym salonie krzywych luster oraz, że dość wielu ludziom udało się jednak do dziś zachować zdrowy rozsądek. Czy my w ogóle gdzieś idziemy? Czytając słowa Jose Ortegi y Gasseta o państwie i narodzie, zacząłem się zastanawiać nad tym, co nas właściwie łączy - nas Polaków pod koniec tysiąclecia. Co mamy wspólnego -ziejący nienawiścią emerytowany ubek, biedna rencistka pamiętająca jeszcze młodość w AK, były działacz ZMS, który stał się równie bezdusznym biznesmenem, robotnik z „Solidarności", który w nowej Polsce stracił pracę, panienka, której nie obchodzą ofiary z kopalni „Wujek", bandyta, co powinien siedzieć w więzieniu, ale siedzi w eleganckim aucie, ksiądz proboszcz, którego majątek czujnie oceniają parafianie, nauczycielka umęczona rykiem swych podopiecznych, pobożna chłopka, która nie ufa „miastowym", narkoman z rozbitego domu, czytelniczka „Bravo Girl", co to podobno tylko myśli o bezpiecznym seksie, kibic-„szalikowiec", który wie, że żyje, jak komuś przyłoży, i chłopiec, który dostał złoty medal 4 Marcin PYzeciszewski, Nieświadomi heretycy, „Spotkania", 8 I 1992 r., s. 43; Czy Bóg jest jeszcze popularny? Tak, „Gazeta Wyborcza", 21 V 1993 r.; Kto ma prestiż, „Gazeta Wyborcza", 5 III 1999 r. V. Polska, ale jaka? olimpijski za rysunek ojca-skoczka ze skrzydłami Anioła Stróża? To wszystko my - Polacy AD 2000. Co my mamy wspólnego? Czy jest to dawna chwała - Mieszko, Kazimierz Wielki, Jagiełło, Sobieski, czy raczej język, a więc Rej, Kochanowski, Mickiewicz i Sienkiewicz, czy może Chopin? Kto to wie? Kto to zna? Nawet jeśli wie, jeśli zna, to albo ucieka w patos, albo w ironię. A może to raczej rozbiory i walka o niepodległość, państwo międzywojenne, czy wola przeżycia w okresie II wojny światowej? Czy da się znaleźć coś naprawdę wspólnego w okresie PRL, gdy jedni władali lub zawierali kompromisy, a inni cierpieli, walczyli lub milczeli? Społeczeństwo polskie składa się z trzech pokoleń, które niewiele łączy. W naszej składnicy prywatnych skarbów są fotografie z XIX wieku, jest list z zesłania na Syberii, stary numer „Trybuny Ludu", pożółkłe numery „bibuły", puszki po piwie i fotki z „Playboya". Co więc nas łączy dziś. po upadku komunizmu? Czy jest to pamięć historyczna? Chyba nie. Może wartości moralne? Też wątpię. Czy korzyści materialne? One również nie są dla wszystkich głównym celem. Czy mowa? Zważywszy całkiem odmienne słowa, którymi na co dzień posługują się różne środowiska i różne pokolenia, także chyba nie do końca. Więc co? Czy jesteśmy narodem, a jeśli tak, to jakim? Czym jest dla nas Polska - nasze na nowo odzyskane, niepodległe państwo, które po trzystu latach znów ma szansę trwałych gwarancji swego bezpieczeństwa? A może rację należy przyznać Piotrowi Skwiecińskiemu, który twierdzi, że „między Odrą i Bugiem zamieszkują dwa, wrogie sobie, plemiona, a pomiędzy nimi zalega masa indyferentnych tubylców, których sprzeczne instynkty pchają raz w stronę Polaków, a innym razem -w stronę komunistów"?45 „Państwo - pisze Ortega y Gasset - jest przede wszystkim planem działania i programem współpracy (...). To nie więzy krwi, nie wspólnota językowa, nie jedność terytorialna, ani też nie bliskość zamieszkania (...). Jest ono czystym dynamizmem - wolą wspólnego działania"46. Wiem, że ta definicja może budzić dyskusje, ale jednak bym się przy niej upierał. Cóż to za więzy krwi łączyły polską szlachtę w okresie największej świetności Rzeczypospolitej? Zajrzyjmy do herbarzy, a znajdziemy tam polską szlachtę pochodzenia polskiego, litewskiego, ruskiego, niemieckiego, tatarskiego, ormiańskiego, włoskiego, szwedzkiego, francuskiego i jeszcze innych. Jaką rolę odegrali w naszej historii: Wit Stwosz, Władysław Jagiełło z Jadwigą Andegaweńską, Mikołaj Kopernik i Jan Dantyszek? Czy jednakowe korzenie mieli Stefan Batory i Jan Zamoyski, Jan III Sobieski, Joachim Lelewel, Leopold Kronenberg i Romuald Traugutt? Czy to nie raczej wspólny plan działania panów krakowskich pod koniec XIV wieku, reformatorów XVHI wieku oraz żołnierzy 1920 i 1939 roku. bardziej wypełnił treścią pojęcie polskości? Jakie to wartości sprawiały, że do polskości garnęli się aż do końca XIX wieku obcokrajowcy? A co sprawia, że jest ich dziś coraz mniej? Cóż nam z tego, że wspólnie mieszkamy w jakichś miastach i wsiach? W niektórych środowiskach inteligenckich użycie słowa „naród" grozi nieobliczalnymi konsekwencjami. Nawet słowo „społeczeństwo" brzmi jakoś kolektywistycznie. Od czasu do czasu wszystkich zachwyci sukces polskiego sportowca, czasem jakiś genialny kawał poruszy naszą wyobraźnię i poczucie humoru. Mało to jak na wspólny program działania. A może więcej nie trzeba? Może wystarczy patriotyzm kibiców, żarty i przekonanie mieszkańców obszaru między Bugiem i Odrą, że ważna jest wolność? Problem tylko jaka. Bardzo wiele „autorytetów" głosi wizje wolności, która niezbyt odbiega od tej, jaką opisał ów młodociany morderca Arkadiusz K., mówiąc, iż zabił, bo „żyjemy w wolnym państwie i każdy może robić, co chce". Okazją do poważniejszej refleksji nad tym, !995, s. 168-189. 45 Piotr Skwieciński, Demokratyczny szantaż, czyli dwa narody, „Fronda", 1997, nr 9/10, s. 409. Jose Ortega y Gasset, Bunt « Muza **.. V. Polska, ale jaka? 218 djakie mamy plany, była niedawna dyskusja wokół projektu konstytucji. Zamieniła się ona jednak w polityczną demagogię, a jej rezultatem jest daleki od doskonałości tekst, który ledwie przeszedł sprawdzian społeczny, a dziś już mało kogo obchodzi. Wśród rosnącej nadpobudliwości mediów na sprawy drugo- rzędne, w kwestiach naprawdę istotnych zapadła cisza. Co więcej, Polaków dzielą ogromne pokłady nieufności i zakłamania. Słowa „patriota" i „renegat", „uczciwy" i „nieucz- ciwy", „wierność" i „zdrada", „wolność" i „kłamstwo" są używane bardzo często na odwrót. W powszechnym odczuciu treść tych słów jest całkowicie uzależniona od kontekstu oraz od tego, kto ich używa. Język społecznej komunikacji jest najczęściej bronią, za pomocą której załatwia się proste porachunki i rozładowuje emocje. „Klan czytelników Trybuny odnosi się z wrogością i podejrzliwością do familii czytelników Gazety Wyborczej, a ta ostatnia w taki sam sposób - i z wzajemnością - odnosi się do rodziny Radia Maryja", zauważył niedawno o. Maciej Zięba47. Podobnie jak wolna i odpowiedzialna osoba, również naród, który chce być wolny, nie może uciec od odpowiedzialności. Jak się dziś na to zapatrują Polacy? Zapewne większość wzruszy ramionami. A jednak tylko wspólna odpowiedzialność kształtuje narody, lub, jak kto woli, społeczeństwa. Nie ma jednak szansy na tego rodzaju minimum jedności bez uzgodnienia pewnych podstawowych kwestii, co do których trzeba by się umówić poważnie, bez wydziwiania, kaprysów i złości politycznych, bez wytykania i obgadywania. JaMe to kwestie? Na przykład, że nie należy robić drugiemu, co nam samym niemiłe, że za popełnione czyny człowiek ponosi odpowiedzialność, że Polska to prywatne prawa, ale i publiczne dobro, że cel nie może uświęcać środków i pewnie jeszcze kilka innych. Dziś w Polsce jest moda na Amerykę. Tam bardzo wcześnie zajmowano się tymi dylematami. Pod koniec XVIII wieku James Madison pisał: „założenie, że jakaś forma rządu zabezpieczy wolność czy szczęście ludzi bez cnoty w tych ludziach, jest ideą chimeryczną"48. Niektórzy liberałowie zachęcają, by rehabilitować „dobrze rozumiany interes", wskazując, że tak uczyli Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych49. Ale jak „dobrze rozumieć" interes bez racji moralnych? Musi być on odniesiony do wartości. Jego „dobre rozumienie" zakłada wręcz moralną wrażliwość obywateli. „Interesy nigdy nie łączą ludzi - mówił prezydent USA Woodrow Wilson -jednoczyć mogą tylko cele wykraczające poza partykularne interesy"50. Jeszcze w PRL modne było zastanawianie się, skąd i dokąd idziemy jako społeczeństwo. Odpowiedzi formułowane wówczas, zwłaszcza oficjalnie, były najczęściej bałamutne. Dziś znakomita większość Polaków chce przystąpienia Polski do NATO, a trochę mniej znaczna większość popiera akces do Unii Europejskiej. Mimo to nie można się oprzeć wątpliwości, czy my w ogóle gdzieś razem idziemy, czy może rozłazimy się gdzieś na boki... 47 O. Macie) Zięba, Demokracja i antyewangelizacja, „W Drodze", Poznań 1997, s. 123. „Federalist", nr 51, cyt. za: Michael Novak, Wolne osoby i dobro wspólne. Znak, Kraków. ' Tamże, s. 100 nn. Cyt. wg: John Hallowell. Moralne podstawy demokracji. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1993, s. 57. VI. Duchy czasu Komunizm wiecznie martwy Komunizm wiecznie martwy „EMs Presley nadal nie żyje" informują się czasem lubiące paradoksy nastolatki. Po upadku systemu radzieckiego niektórzy twierdzą, że „komunizm nadal nie żyje", więc nie ma o czym mówić. Tymczasem z komunizmem rzecz się ma inaczej niż z EMsem Presleyem. Komunizm nie zrealizował tego, co zapowiadał, więc jakby go w ogóle nie było; niby go nie było, ale jednak był i nie został do końca przezwyciężony. W uchwałach KPZR i partii satelickich stale analizowano postępy na drodze do komunizmu, społeczeństwa tych krajów zalewane były przez dziesięciolecia propagandą wychwalającą ideały komunizmu i twierdzącą, że w krajach tych rządzi „awangarda" klasy robotniczej, czyli świadomi wielkich celów ruchu komuniści, a dziś słyszymy, że takich w ogóle nie było. Dziś członek Komunistycznej Partii Francji Marc Krier twierdzi, że „na wschodzie Europy, w Związku Radzieckim, Polsce i innych krajach tego regionu (...) nigdy nie było komunizmu. To były systemy totalitarne"1. „Na pewno popełniono błędy -powiada szef Komunistycznej Partii USA stanu Nowy Jork John Bachtell. - Może za mało uczyli ludzi marksizmu, zrozumienia walki klasowej"2. Masz ci los, jeszcze mu za mało! No więc, mamy problem: jak oceniać coś, czego nie było? Jak można dekomunizować społeczeństwa, w którym nie było komunistów? Najpotężniejsze, najbardziej skuteczne, zdyscypli- nowane i długowieczne instytucje XX wieku w rodzaju Komu- nistycznej Partii Związku Radzieckiego, Komunistycznej Partii Chin, nie mówiąc już o mniejszych i krócej istniejących partiach - to one nie istniały? Nie decydowały o życiu i śmierci setek ' Piotr Kasznia. Kraj nie dokończonej rewolucji, „Rzeczpospolita". 18 XII 1997 r. 2 Sylwester Walczak, Komuniści z Manhattanu, „Rzeczpospolita". 26 VI 1998 r. VI. Duchy czasu #milionów ludzi? Nie można ich ująć w żadne ramy historyczno- prawne, nie można ich poddać ocenie, nie mówiąc już nawet o procedurze sądowej? Kto więc odpowiada za to, że w państwach rządzonych niepodzielnie przez owe partie zginęło co najmniej 100 milionów ludzi? Kto odpowiada za system chińskich obozów koncen- tracyjnych laogai, w którym śmierć poniosło kilkadziesiąt milionów osób, kto wywołał straszny głód w okresie Wielkiego Skoku, który kosztował życie około 35 milionów, kto był autorem „pielenia chwastów" w porewolucyjnych Chinach oraz „rewolucji kulturalnej" na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych? Kto założył Gułag, w którym, według ostrożnych szacunków, zginęło 20 milionów ludzi, i kto spowodował wielki głód w ZSRR na początku lat trzydziestych, w którego wyniku zmarło około 10 milionów osób? Kim jak nie komunistami byli Czerwoni Khmerzy, którzy wymordowali około 1,5 miliona ludzi, jedną czwartą swego narodu, partia Kim n Sunga w Korei Północnej, Czojbałsana w Mongolii, Ho Cni Minha w Wietnamie, Mengystu Hajle Mariama w Etiopii ł Fidela Castro na Kubie? A peruwiański Świetlisty Szlak? Czyż nie odwoływał się do ideologii komunistycznej?3 Wrzawa, jaka wybuchła wokół Czarnej księgi komunizmu. nasuwa pesymistyczne wnioski co do stanu świadomości pod koniec wieku, nie tylko w Polsce, ale w ogóle. Jak to się stało, że zbrodnie nazizmu i różnych odcieni totalitaryzmu „prawicowego" zapadły tak głęboko w świadomość społeczeństw, a zbrodnie komunizmu i innych form totalitaryzmu „lewicowego", bez porównania rozleglejsze w czasie i pod względem liczby ofiar, wywołują co najwyżej zaciekłe dyskusje ł spory? Niechęć do uznania komunizmu za system realnie istniejący i odpowiedzialny za nieopisane nieszczęścia i cierpienia, ma oczywiście swoje przyczyny. Z pewnością główną 3 Stephane Courtois, Nicolas Werth, Jean-Louis Pannę, Andrzej Paczkowski. Kareł Bartosek, Jean-Louis Margolln, Czarna księga komunizmu.... s. 25. przyczyną jest fakt, że naziści przegrali II wojnę światową, zaś komuniści byli wówczas po stronie zwycięzców. Kiedy zaś komunizm radziecki przegrał zimną wojnę, jego funkcjonariusze oddali władze na ogół bez przelewu krwi, czym do tego stopnia rozbroili przeciwników, że cl ich w dużej mierze rozgrzeszyli. W Rosji prawie cała elita polityczna pochodzi z kręgów KPZR. Trudno się więc dziwić, że próba osądzenia partii, podjęta w 1992 r. po upadku ZSRR zakończyła się fiaskiem. Podobnie stało się we wszystkich prawie krajach byłego bloku radzieckiego. W Chinach komuniści nadal rządzą jako zorganizowana Komunistyczna Partia Chin - ta sama, której poprzednie kierownictwa były odpowiedzialne za nieopisane zbrodnie. We Włoszech ortodoksyjna Odnowa Komunistyczna była „języczkiem u wagi" w parlamencie, a jej przychylność warunkowała istnienie rządu. Usłyszawszy o odpowiedzialności Palmiro Togliattiego za śmierć członków KPP, jego towarzyszka życia Nilde Lotti wyraziła „dumę" z tego, że mogła iść przez życie u boku szefa włoskich komunistów. W zjednoczonych Niemczech postkomunistyczna PDS legalnie zdobywała ponad jedną czwartą głosów we wschodnich landach. W styczniu 1999 r. niemieccy komuniści zgromadzili 100 tyś. osób podczas demonstracji w rocznicę śmierci Róży Luksemburg i Karla Liebknechta. Czy można się temu dziwić, skoro na żołdzie Stasi pozostawało 97 tysięcy obywateli NRD, a dalsze 174 tysiące były jej współpracownikami, a więc w sumie na jej listach płac znalazł się co szósty dorosły mieszkaniec tego kraju?4 We Francji duża część intelektualistów i polityków sym- patyzowała z komunizmem jeszcze w okresie międzywojennym, a grzechem pierworodnym IV Republiki było wprowadze- 1 Marsz poparcia dla włoskich komunistów, „Rzeczpospolita", 27 X 1997 r.; Hubert Wohlan, W orbicie postkomunistów, „Rzeczpospolita". 12 I 1999 r.; Abp Józef Życiński. Humanizm po totalitaryzmach, „Więź", 1999. nr 2. s. 18: Wolfgang Stock. Przeszłość należy do nas, „Życie", 4 XII 1998 r. VI. Duchy czasu 224 nie komunistów do pierwszego po wojnie rządu koalicyjnego. Sekretarz generalny KC KP Francji Robert Hue, który przedstawia się jako partyjny reformator, nadal zaprzecza, by Lenin miał coś wspólnego ze zbrodniami komunizmu. Kiedy w 1997 r. we Francji opublikowano Czarną księgę komunizmu, socjalistyczny premier Lionel Jospin stanął w obronie rewolucji październikowej i wyraził „dumę" z udziału partii komunistycznej w swoim rządzie5. „Co sprawia - pytał niedawno arcybiskup Józef Życiński -że u człowieka pojawia się ideologiczne zacietrzewienie i groteskowa duma wówczas, gdy należałoby pochylić z milczeniem głowę, uderzyć się w pierś, spojrzeć na świat z perspektywy tragedii, która w żadnym wypadku nie upoważnia do dumy?" W odpowiedzi porównuje reakcje postkomunistów i ich obrońców do epidemii choroby6. Chorobę tę nazwałbym zanikiem sumienia. W rozrachunkach z komunizmem nie chodzi przecież najczęściej o zemstę. Większość ofiar byłaby zapewne gotowa wybaczyć, ale nie ma komu. Sprawcy nie czują się bowiem winni. Rację ma jednak także Daniel Pipes, pisząc o różnicach między skrajnie prawicowymi i skrajnie lewicowymi ruchami politycznymi. „Prawica w jawny sposób obnosi się ze swoją nienawiścią, czerpiąc przyjemność z szokowania grzecznego społeczeństwa", lewica natomiast „prezentuje idealistyczne wizje". Jedna ukazuje „twarz wykrzywioną wrogością", druga -zasłania się uśmiechem i nadzieją7. O ile totalitaryzm „prawicowy" ujawnił swe bestialstwo bez osłonek, komuniści je ukryli, a następnie „udomowili". Dopiero zbadanie historycznego doświadczenia komunizmu w praktyce dowodzi, że był on nie tylko bardziej długowieczny, ale także w sumie bardziej morderczy i niszczący niż nazizm. '' Dumna francuska komuna, ..Życie". 14 XI 1997 r. '' Życiński, Humanizm po totalitaryzmach, s. 18. 7 Daniel Hpes, Potęga spisku. Wpływ paranoicznego myślenia na dzieje ludzkości. Bej Service. Warszawa 1998, s. 209. Wszystko to nie zmienia wymowy największego skandalu drugiej połowy XX wieku - bezkarności niezmierzonych zbrodni komunistycznych. Teoria była „piękna", ale sprzeczna w za- łożeniach i niemożliwa do zrealizowania, toteż praktyka stale zostawała w tyle. Komunistom chodziło o szczęście ludzi, ale koniecznie wszystkich, i to w przyszłości, bo któżby sobie dziś głowę zawracał poszczególnymi osobami lub milionami osób?! Ludzie znikali, ale nikt o tym nie mówił, wiec łatwo się o tym zapomniało. Komunizm był ideą wiecznie żywą, ale nigdy nie realizowaną, więc może... wiecznie martwą? Postawy wobec komunizmu można podzielić na trzy ro dzaje. Pierwszą postawę charakteryzuje ignorancja. W liście do Michaiła Gorbaczowa, wysłanym na Kreml przez pewnego Australijczyka w dniu 25 grudnia 1987 r. (a wiec w Boże Narodzenie!), pisał on: „ZSRR zwyciężył. Nie tylko wyżywił swój kraj, ale w ciągu dwóch, trzech dekad stał się supermocarstwem. Po straszliwych zniszczeniach wojny przypomina to cud z nakarmieniem 5000 chrześcijan dwiema rybami i pięcioma bochenkami chleba. To odrodzenie się, jak Feniks z popiołów, zrobiło ogromne wrażenie na głodujących krajach Trzeciego świata. Twierdzę zatem, że to nie broni radzieckiej boi się USA, ale cudownych zdolności nakarmienia i otoczenia troską obywateli w warunkach, w których kapitalizm by przegrał. (...) Z poważaniem N. de B. Cullen". Autor listu wygłupił się strasznie. W czasie, kiedy ZSRR wchodził w stan agonii, nadawca listu z własnej woli zapewniał przywódcę radzieckiego o wyższości systemu radzieckiego nad demokracją i wolnym rynkiem, w co już sam Gorbaczow nie bardzo wierzył. Druga postawa wynika z doświadczenia i rozumowej analizy. 27 stycznia 1988 roku pewien Japończyk z Minami Saitama-gun napisał Gorbaczowowl lakonicznie: „Szanowny Panie, pracuję w przedsiębiorstwie handlowym, które eksportuje maszyny i urządzenia do ZSRR Jeśli mogę być szczery, VI. Duchy czasu VLDuchy czasu pański kraj nie robi zbyt dobrego wrażenia (...). Szczerze oddany Masayoshi Yoshida"8. Nic dodać, nic ująć. Dodają i odejmują natomiast reprezentanci trzeciej postawy, którą nazwałbym schizofrenicznym uwikłaniem. Najlepszym przykładem takiej postawy był sam Michaił Gorbaczow. Jak zrozumieć „człowieka radzieckiego", takiego jak Gorbaczow, skoro aż do 1991 r. nie interesował się on cierpieniami własnej rodziny w czasach stalinowskich? Wszak obydwaj jego dziadkowie zostali jako „kułacy" zesłani do obozu. Dopiero w 1991 r. Gorbaczow poradził sobie jakoś z „duchową barierą" lojalności wobec partii i zajrzał do akt KGB9. Co tam zobaczył i jakie wnioski wyciągnął - nie powiedział. Komunizmu nie dało się zrealizować, więc niektórzy twier dzą, że go nie było. Byli jednak komuniści, czyli ludzie, którzy nie tylko twierdzili, że jest to możliwe, ale uciekali się w tym celu do barbarzyńskich metod działania. Być może najbardziej wymowną ilustracją systemu, w którym „człowiek brzmiał dumnie", było wrzucanie do sztolni Czelabińska na przemian zwłok ludzkich i śmieci1". Komunizm spowodował niewiarygodnie dużo cierpień, i co? Żyje nadal w sercach i umysłach. Francuski minister transportu, komunista Jean-Claude Gayssot, nawoływał w 1997 r., że „należy odbudować przyszłość komunizmu"". Jeszcze raz chce zacząć mordować ludzi w „słusznej sprawie"? Przypomina się znana historyjka z czasów ZSRR. Przed Mauzoleum Lenina kolejka. Za komsomolcem stoi staro-winka i płacze. „Nie martw się, babciu - pociesza ją młodzian -Lenin nie żyje, ale jego myśl jest wiecznie żywa!" „No, właśnie, dlatego płaczę" - wymamrotała staruszka. Nie ma się z czego śmiać. Raczej płakać się chce, bo komunizm jest nadal wiecznie martwy. Posiniaczona twarz W sejmowej debacie nad komunizmem na początku kwietnia 1998 r. posłowie lewicy wzywali, by nie dociekać prawdy o komunizmie, ponieważ jest ona niejednoznaczna, a ponadto dlatego, że doprowadzi to tylko do eskalacji pretensji i podziałów. Można by zrozumieć obawy tych polityków przed głosowaniem za tym, co jest prawdą, gdyby w innych kwestiach nie rwali się oni do stosowania procedur demokratycznych dla jej ustalenia, na przykład w kwestii aborcji. Można też rozumieć niepokój przed narastaniem agresji w życiu publicznym, ale obawiam się, że unikanie dochodzenia prawdy jest wyjściem równie złym. Wpisuje się bowiem we wszechobecną moralną teorię względności. Jakże często słysząc słowo „wartość" lub „prawda", współczesne autorytety podnoszą alarm, że oto gwałci się wolność. Jak mówi AHan Bloom, względność jest w określonych kręgach wręcz „wymogiem moralnym, koniecznym warunkiem wolności społeczeństwa"12. W myśli postmodernistycznej zabronione jest wartościowanie, a argumenty rozumowe zastępuje dialektyka, erystyka, wielo-słowie, fantazjowanie, a nierzadko podniesiony głos13. Żeby zrozumieć coś z postmodernizmu i jego stosunku do prawdy, sięgnąłem po wywiad Zygmunta Baumana. Przez jego teksty nie da się przebrnąć, więc myślałem, że może choć w rozmowie ujawni on, o co tu naprawdę chodzi. Nic podobnego. Okazuje się, że wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane niż się wydaje, że właściwie to nic nie wiadomo oraz że „nic z tego, co najważniejsze, nie zostało jeszcze powiedziane. I nie wiadomo, czy będzie"14. " Oba listy za: „Puls", nr 49, marzec-kwlecień 1991, s. 33 i 37. " Michael Dobbs, Precz z Wielkim Bratem, przeł. Paweł Kwlatkowskl, Rebls, Poznań 1998, s. 158. 10 Polacy wśród ofiar Ztotej Góry, „Życie Warszawy", 18 K 1989 r. 11 Marek Gladysz, Nieśmiertelni les camerades, „Życie", 2/3 VIII 1997 r. Mian Bloom, Umysł zamknięty..., s. 27. .Tęcza dla daltonistów", „Życie", 22/23 II 1997 r. ,To, co najważniejsze, nie zostało jeszcze powiedziane". Rozmowa Jarosława Naliwajki SJ z Zygmuntem Baumanem, „Przegląd Powszechny". 1999, nr l, s. 47. VI. Duchy czasu 228 Wydawać by się mogło, że Bauman nie czytał nic z tego, co zostało już napisane, ale oczywiście to nieprawda. Przeciwnie, przeczytawszy, doszedł do wniosku, że tam nic nie ma. Przykry wniosek. Wynika on z chyba z poczucia nudy lub z braku kryterium oceny. W historii myśli powiedziano bowiem już bowiem chyba wszystko, i mądrze, i głupio. Jeśli cała ta spuścizna robi wrażenie chaosu lub pustki, to tylko dla tego, kto rezygnuje z kryterium sensowności. Myśl wolna od tego kryterium wytwarza dowolne zdania, cieszy się krótko ich atrakcyjnością i leci dalej na zatracenie. W dzisiejszym świecie myśl ludzka została owładnięta manią samobójczą. Stale nienasycona w negacji, zwątpieniu i redukcji, „wolna myśl nie ma już co kwestionować, ponieważ zakwestionowała samą siebie", jak napisał Gilbert Keith Chesterton15. O. Maciej Zięba stwierdził, że „antynomia wolności i prawdy stanowi rdzeń problemów współczesnego świata"16. Czy muszą być sobie przeciwstawne? Niekoniecznie. Jeśli się je sobie prze- ciwstawia, obydwie mogą się stać groźne. Wolność bez prawdy prowadzi do absurdu, prawda bez wolności jest przymusem. Obie bez siebie żyć nie mogą. Głęboko niesłusznym mitem jest przekonanie, że przeżywanie wartości prowadzi do fanatyzmu, że każdy pogląd zawiera w sobie element demagogii lub manipulacji oraz że w związku z tym należy dążyć do sytuacji i rozwiązań „neutralnych światopoglądowo". Zapewne zwolennicy owej „neutralności światopoglądowej" nie do końca sobie uświadamiają, co czynią. W istocie eliminują bowiem cywilizację. Przez wieki całe ludzie trudzili się, by przezwyciężać złe zwyczaje, niesprawiedliwość, okrucieństwo, nadużycia władców i inne ciemne strony ludzkiego żywota, a obecnie część „neutralnych światopoglądowo" intelek- tualistów, a w ślad za nimi nierzadko także „szary człowiek", " Gilbert Keith Chesterton, Ortodoksja, przei. Magda Sobolewska, Exter „Fronda", Gdańsk-Warszawa 1996, s. 42. 111 Maciej Zięba. Demokracja i antyewangelizacja.... s. 41. kwestionują oceny moralne ludzkich działań. Konsekwencją takiej postawy jest zrównanie zbrodni i osiągnięć, wierności i zdrady, bohaterstwa i tchórzostwa, mądrości i głupoty, kłamstwa i prawdy, Obrazowo rzecz ujmując, zwolennicy teorii o istnieniu wielu prawd chcą się przejrzeć w roztrzaskanym lustrze. Trudno jednoznacznie powiedzieć, co czyni teorię względności prawdy tak popularną. Jednym z powodów, dla których brnie się dziś w to niesłychane bezdroże, jest lenistwo, innym - chęć usunięcia ze swego życia poczucia odpowiedzialności, jeszcze innym - cynizm. Zgodzić się wypada z arcybiskupem Józefem Życińskiin, który za najbardziej niepokojący objaw schorzeń postkomunistycznych uważa dumę z faktu, że ktoś nigdy nie podzielał poglądów partii, do której należał. Życiński słusznie uważa ten rodzaj cynizmu za zagrożenie rodzaju ludzkiego „nie mniejsze niż AIDS"17. Co ciekawe, schorzenie owo kwitnie także w krajach odległych od doświadczenia komunistycznego. Niechęć do prawdy wynika być może także z tego, że często jest ona trudna, nieestetyczna oraz że zakłóca dobre samopoczucie. Bułgarska dysydentka Błaga Dymitrowa napisała kiedyś: A prawda jeszcze się sama oszukuje, że ot tak, po prostu sama przez się stanie przed naszymi oczami. I zawsze niepoprawna, Traci jedyną szansę żeby wyjść na wierzch w wielkim wyścigu kłamstwa. I mimo wszystko, choćbyśmy Bóg wie jak udawali głuchoniemych i tępych na umyśle, i ślepych, poznajemy ją po sińcach18. " Bp Józef Życiński, Infekcja z ograniczeniem. „Rzeczpospolita", 26/27 IV 1997 r. '" Blaga Dymitrowa. Naiwna*. „Literatura na świecie", przeł. Seweryn Polak, 1978, nr 4 (84), s. 121. VI. Duchy czasu VI. Duchy czasu 231 2.30 Selektywna histeria Umysły zamknięte, opisane znakomicie przez Allana Blooma19, mają dziwną właściwość. Na ogół nieczule na względy moralne, nagle wpadają w histerię moralizatorską. Rzecznicy wolności w przełamywaniu przez media barier intymności, a nawet w ukazywaniu przemocy, nagle ponoszą alarm na widok płodu kawałkowanego w filmie Niemy krzyk kategorycznie twierdząc, że gwałci on wrażliwość widza, szczególnie młodocianego. Zwolennicy rozwodów, „małżeństw" homoseksualistów, a nawet adopcji dzieci przez takie związki, nagle zaczynają bronić dzieci przed przemocą w rodzinie. Utrata przez dziecko pełnej rodziny w wyniku rozwodu - trudno, wykoślawienie psychiki przez współudział w „rodzinie" homoseksualnej - w porządku, ale klaps - nie wolno, bo narusza cielesną integralność dziecka! W imię czego walczą umysły zamknięte z „przesądem" moralnym? Co jest jego przeciwieństwem? Co jest przeciwieństwem „niesprawiedliwości", o której tak głośno krzyczą chóry wyzwolonych umysłów zamkniętych? Nie zastanawiał się nad tym chyba Alan Dershowitz, amerykański adwokat, który niedawno, zapewne dla reklamy, oświadczył, że podjąłby się obrony Hitlera i uzyskałby dla niego uniewinnienie. Już by się mogło wydawać, że jest on zwolennikiem względności prawdy, ale nie, w innej kwestii ma zdanie bardzo jasne. W 1991 r. stwierdził mianowicie, że Polacy są klinicznym przypadkiem zbiorowego antysemityzmu wysysanego z mlekiem matki20. W tej sprawie prawda jest jedna. Szczególną falę selektywnej histerii wywołała „afera rozporkowa" Billa Clintona. Straszliwe oburzenie związane z dociekaniami prokuratora Kena Starra oraz ruchem Moralnej Większości w obronie przyzwoitości, ostrzeżenia przez nad- ciągającą rzekomo w USA falą fundamentalizmu i purytańskiej hipokryzji - wszystko to robiło wrażenie zagłuszania kłopotliwej sytuacji, w której znalazł się bohater amerykańskich umysłów zamkniętych - mieszkaniec Białego Domu. Bo jak to - Ten, Który Bierze, ale się nie Zaciąga, promotor gejów w armii, kolo- rowych jako członków swego gabinetu, swobody aborcji, ten sam bohater świata wyzwolonego od przesądów wykorzystał seksualnie stażystkę?! A co na to jego biedna żona? Feminizm został ugodzony w samo serce. Tu i ówdzie odezwały się wprawdzie głosy zatroskane moralną kondycją Clintona, ale ostatecznie postępowcy wypracowali oficjalną wersję wyda- rzeń, w której winnym poczynań prezydenta okazał się wredny prokurator Starr, dybiący ze swoimi mikrofonami i tajniakami na niewinność Pierwszego Amerykanina. Clinton okazał się politykiem sprawnym, amory z Moniką Lewinsky - sprawą dwojga dorosłych i wolnych ludzi, do której nikt poza nimi nie prawa się wtrącać, a miliony gigabajtów sprośności wytwo- rzonych przy tej okazji w mediach poszły na konto funda- mentalistów i różnej maści hipokrytów, którym tylko jedno w głowie. Struktura umysłu zamkniętego jest bardzo dziwna. Z podziwu godną pewnością myli on skutek z przyczyną, sięga do „głębszych" przesłanek, widzi „dalej i szerzej", ale nie za- uważa sprzeczności, które produkuje. Pisze więc artykuły oskar- żające kapitalizm o zniewolenie kobiety, a następnie teksty, z których wynika, że kobieta wyzwolona jest w istocie niewolnicą swoich zachcianek. „Jako polityk krzyczy, że wojna jest marnowaniem życia ludzkiego, a później jako filozof stwierdza, że życie ludzkie jest marnowaniem czasu (...). Pisząc książkę o polityce, atakuje ludzi za to, że tratują moralność; natomiast w książce o etyce atakuje moralność za to, że tratuje ludzi"21. Herbert Marcuse wyraził kiedyś nadzieję, iż „człowiek przyswoi sobie wiedzę radosną, która mówi o tym, jak wy- korzystywać społeczne bogactwo do kształtowania ludzkiego świata tak, by był zgodny z popędami życia, w zaplanowanej ••" Gilbert Kelth Chesterton. Ortodoksja..., s. 47. "'AUan Bloom, Umyśl zamknięty..., s. 27-48. 179-181. 20 Tomasz Pazdrowskl, Prawda wg adwokata, .Życie" 12 II 1999 r. VI. Duchy czasu walce przeciw siewcom śmierci"22. Zastanawiam się, gdzie sy- tuował Marcuse obrońców życia poczętego. Obawiam się, że po stronie „siewców śmierci". Wydaje mi się też, że prawo do aborcji zaliczał do „popędów życia". Selektywną histerię widać także wyraźnie w polskiej de- bacie publicznej. Narodowo-katoliccy arywiści potrafią z po- dziwu godną wprawą siać nienawiść pod hasłem walki z nie- nawiścią. Aleksander Małachowski zastrzega się, że nie używa brzydkich słów, ale senatorów, którzy nie wstali na widok prezydenta Kwaśniewskiego, nazywa „chamami"23. Niektórzy publicyści „Gazety Wyborczej" tropią ukryte intencje wrogów liberalizmu, ale antyliberalizm Heleny Wolińskiej przeszkadza im mniej. Postkomuniści są alergiczni na powiewy „faszyzmu", ale krytyki własnej służby peerelowskiemu państwu bezprawia nazywają przejawem „resentymentu". Swoje niewybredne ataki na Kościół tłumaczą oczywiście troską o czystość moralną duchowieństwa. Za kłamstwo oświęcimskie można w Polsce pójść do więzienia. Niedozwolone jest także zaprzeczanie zbrodniom komunistycznym, chociaż w niektórych środowiskach czyni się to dość powszechnie. Nawoływanie do nienawiści rasowej i gwałtu jest karane. Bardzo słusznie. A jednak przeciw zwolennikom delegalizacji satanizmu wysuwa się z uporem godnym lepszej sprawy wszystkie możliwe argumenty. Twierdzi się, że kult zła istniał zawsze i zakazy niczego nie zmienią, że satanizm jest chwilową modą, a jego związek z mordami, nawet wyraźnie satanistycznymi - przypadkowy lub niekonieczny24. Dlaczegóż takich argumentów nie podnosi się w przypadku lansowania nazizmu? Z histeryczną gorliwością atakuje się rasizm i z podobnie nerwowym uporem broni się satanizmu. Czyżby czciciele Hitlera byli gorsi od czcicieli szatana? 22 Herbert Marcuse. Eros i cywilizacja. Muza S.A., Warszawa 1998. s. 5. '" Proste prawdy. Rozmowa z Aleksandrem Małachowskim, .Dziś", 1999, nr 8, s, 17-19. '" Tomasz Merta. Świeckie egzorcyzmy, .Życie", 15 IV 1999 r. Umysły zamknięte chętnie potępiają. Najczęściej obiektem ich ataków są ograniczenia. Potępienie zakłada jednak istnienie jakiegoś punktu odniesienia, jakiejś doktryny moralnej. Problem w tym, że umysły zamknięte wątpią w jakąkolwiek doktrynę, gdyż rzekomo ogranicza ona wolność. Skąd więc to histeryczne moralizowanie, ów przedziwny relatywistyczny fundamentalizm? Trudno powiedzieć, ale wydaje mi się, że jedynym wyjaśnieniem jest podwójna moralność. Sen głuchego filozofa Czytając teksty niektórych współczesnych filozofów coraz częściej ma się wrażenie, że zasnęli oni i majaczą w gorączce, nie zauważając świata obok. Pozornie swobodnie poruszają się wśród bogactwa literatury, sami jednak nie bardzo wiedzą, czego chcą i sugerują, że sen jest jawą, a paradoks mądrością. Oto główną troską brytyjskiego profesora filozofii nazwiskiem Don Cupitt jest sposób zachowania podstaw etyki w świecie „po Bogu"25. Twierdzi on, że dawna „metafizyka Boga" została obalona, ale że należy 'ocalić motywy etyki religijnej. Myślę, że Cupitt może być dobrym człowiekiem, skoro uważa, że należy je ocalić, choć jako filozof nie przedstawia powodów, dlaczego trzeba to czynić. Również sposoby, w jaki chce to robić, ukazują jego uparte przywiązanie do fantazji. Sposoby takie, lub „motywy", jak je nazywa, znalazł nasz autor trzy. Nazwał je bardzo poetycko: Oko Boga, Błoga Pustka ł Życie Solarne. Pod tym pierwszym pojęciem rozumie nową Interpretację wiary („wierzyć w Boga to żyć jak gdyby pod okiem Boga"). To bardzo dziwny pomysł, skoro Cupitt, skądinąd duchowny anglikański, twierdzi jednocześnie stanowczo, iż Bóg nie istnieje („nie możemy ocalić Boga, ponieważ nie żyje On od dawna"). Jeszcze dziwaczniej formułuje on wnioski " Don Cupitt, Dziedzictwo starych religii, „Rzeczpospolita", 5/6 IX 1998 r. VI. Duchy czasu 235 („wiara, że istnieje Bóg, nie jest już, jak dawniej, konieczna do zbawienia" i dalej: „religia czyni cię mądrzejszym od twojego Boga"). Autor nasz powtarza za Kierkegaardem, że miłość do zmarłych jest najwierniejszą i najmniej samolubną formą miłości oraz konkluduje: „zmarli są wszechobecni niczym Bóg". Cóż z tego, skoro, zdaniem Cupitta, ich nie ma. Krótko mówiąc, Cupitt uważa, że Boga nie ma, ale że należy żyć tak, jakby był. Jest to dość częsta postawa etyczna ateistów (zwłaszcza w deklaracjach), ale w wydaniu Cupitta (filozofa, bądź co bądź) brzmi ona szczególnie zabawnie. Nawet małe dziecko zapyta bowiem: „jak można żyć pod okiem kogoś, kogo nie ma?" Błoga Pustka jest mniej oryginalnym pomysłem Cupitta. Przypomina bowiem rodzaj wyniosłego odrętwienia czy zobo- jętnienia na sprawy świata, które zalecali stoicy lub praktykują jogini. Pojęcie to definiuje Cupitt tak: „abstrakcyjna świętość, chłodna wzniosłość i roztopienie się jaźni w immanencji". Trudno z tym dyskutować. Jeśli komuś miło trwać w błogim odrętwieniu, nic na to nie można poradzić. Nie wiem tylko, jak można w tych warunkach filozofować. Wreszcie Życie Solarne to uznanie braku dostępu przez człowieka do „obiektywnego porządku, który byłby od nas niezależny", z czego ma wynikać, że „to my jesteśmy jedynymi autorami znaczeń i wartości" oraz, że „nie mamy już żadnej metafizycznej przyczyny". Dlaczego więc należy działać tak, jakby Bóg istniał? Wywody Cupitta kwalifikują się do kategorii, którą Jan Wysocki, mój nauczyciel matematyki ze szkoły średniej, określał jako postawa „głupio-mądra". Cupitt twierdzi z całą stanowczością, że żadna religia nie może dziś aspirować do roli jedynie prawdziwej, a teologia chrześcijańska jest martwa. Argument Cupitta na rzecz tej ostatniej tezy brzmi: „przekonamy się o tym natychmiast, gdy poprosimy pierwszą lepszą osobę o wyjaśnienie, na przykład, w jaki sposób śmierć Chrystusa odkupiła nasze grzechy", tak jakby w dawnych czasach nie wykształceni teologowie, ale „pierwsza lepsza osoba" potrafiła wyjaśnić tę kwestię. Cupitt twierdzi dalej, że wielkie religie to raczej tradycje kulturowe, a nie „jasny system ideologiczny". Nie wiem, po co mu wyjaśnianie, czym jest religia, skoro nie jest ona w istocie ani tylko tradycją kulturową, ani tym bardziej „ideologią". Ważne jest dla Cupitta jedno: religie zbliżają się do swego kresu, a Boga nie ma. Ciekawe wobec tego dlaczego konsekwencją tych przesłanek jest poszukiwanie złudnych pociech. Jak Boga nie ma, to nie ma. Żaden stoik ani nihilista, na przykład Friedrich Nietzsche, nie znalazł przekonywującego argumentu, dlaczego należy, mimo to, postępować uczciwie. Również Cupitt znalazł jedynie samoułudę lub odrętwienie. Pokrewne Cupittowi dusze potakną: „oj, niedobrze, Boga już nie ma, ale żyć trzeba, więc coś trzeba wymyślić". Cały ten dyskurs przypomina mi historyjkę, jaką słyszałem kiedyś z ust księdza Józefa Tischnera. Do wsi na Podhalu przybywa instruktor partyjny i wygłasza pogadankę o tym, że Boga nie ma. Na koniec prosi o pytania. Dłuższa cisza, ale nareszcie wstaje Jasiek i mówi: „piknieście to, ponie, wywiedli, ale jo byk fcioł się zapytoć, cymu w nasym gieesie gwoździ ni mo". Instruktor dalejże wywodzić o przejściowych trudnościach, o wzroście wytopu stali, o przyszłych pokoleniach, które będą miały w bród gwoździ i wszystkiego innego, więc że na razie gwoździ być nie może. Jasiek pokiwał głową i mówi „cysto piknieście to ponie wywiedli, ale w gieesie gwoździe som". Wiara jest łaską. Jednym dana jest bez wysiłku z ich strony, innym przychodzi trudniej. Nie śmiałbym się o rym wypowiadać. Podobnie nie sądzę, by się dało kogoś nawrócić drogą rozumowej argumentacji. A jednak rozważania filozofów w rodzaju profesora Don Cupitta wydają mi się wyjątkowo mało realistyczne. Widzą oni świat takim, jakim go chcą widzieć. Nie niepokoi ich przesłanka wyjściowa, nie starają się odczytać licznych znaków zapytania, jakie nasuwa twierdzenie o „śmierci Boga". Nie zauważają na przykład, że współczesne odczytywanie świata przez nauki ścisłe nasuwa wiele zagad- kowych pytań, ale jednocześnie czyni nieuchronnym przyjęcie początkowego wybuchu („Big Bang"), z którego wszechświat VI. Duchy czasu 237 nasz się wyłonił. Począwszy od Edwina Hubble'a, który pod koniec lat dwudziestych postawił hipotezę o rozszerzaniu się Wszechświata, przez odkrycie w 1964 r. promieniowania tła przez Arno Penziesa i Roberta Wilsona, aż po niedawny eksperyment z satelitą COBE trwało dochodzenie do wiedzy o początkowej eksplozji Wszechświata26. Jak to było? Co było przedtem? Co oznacza „początkowa chwila osobliwa", gdy wszechświat znajdował się w jednym punkcie, jaka była jego masa i temperatura?27 Gdy patrzę nieraz w rozgwieżdżone niebo zdaje mi się, że słyszę jeszcze echo potwornego huku „Big Bang". Może nie każdy jest przyzwyczajony, by się wsłuchiwać w pogłos tego hałasu, ale filozof? Nie słyszał? Wstyd! Z pewnością by się obudził. A może chce spać? Hanumanologia My tu w Polsce żyjemy zajęci własnymi, pożal się Boże, problemami i nawet nie zauważamy, jak dalece nasze koncepcje społeczno-polityczne pozostały w tyle za nauką światową. Debatujemy nad kwestią praw człowieka, organizujemy konferencje na temat ich uniwersalności, a tymczasem świat idzie naprzód. Tą gorzką refleksją chciałbym się podzielić w związku z artykułem, jaki ukazał się w grudniowym numerze „Political Theory" z 1997 r., renomowanego pisma politologicznego, wydawanego przez Sagę Publications, Inc. Troje autorów, wykładowca Australian National University Robert E. Goodin, badaczka teorii politycznej z University of California, Los Angeles 26 Michał Heller, Józef Życiński, Wszechświat i filozofia. Polskie Towarzystwo Teologiczne. Kraków 1980, s. 183-186; Michał Różyczka, Początki Wszechświata, .Spotkania", 7/13V 1992 r., s. 44-45. '" Por. na ten temat: Michał Heller, Ewolucja kosmosu i kosmologii, PWN, Warszawa 1983; Steven Weinberg, Pierwsze trzy minuty, Pruszyńsk! i S-ka, Warszawa 1998; S. W. Hawking, Krótka historia czasu. Zysk i S-ka, Poznań 1997. Carole Pateman i profesor stosunków międzynarodowych tejże uczelni Roy Pateman zajęli się w nim problemem praw małp człekokształtnych28. Nawiązując do myśli Henry Bestona z 1928 r. o tym, iż „zwierzęta są współwięźniami wspaniałości i znojów tej ziemi", autorzy zaczynają od konstatacji ciągłości teoretycznej wio- dącej od Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z 1789 r., poprzez Powszechną Deklarację Praw Człowieka ONZ z 1948 r. aż po Deklarację Małp Człekokształtnych z 1993 r. Perspektywa ta od razu sytuuje autorów w nurcie myślenia historiozoficznego o silnym ładunku poczucia dynamiki dziejowej. Punktem wyjścia rozważań jest kwestia tożsamości i suwerenności, określanych od czasów rewolucji francuskiej w kategoriach naturalnego prawa do wolności samorządnych podmiotów. To wówczas rozpoczęto przezwyciężanie ciasnego pojmowania obywatelstwa określanego przez negatywne kryterium „inności". Autorzy zauważają, że inność „ludów dzikich", kobiet czy homoseksualistów została skutecznie przezwyciężona, natomiast brakowało dotąd podobnego przełomu w stosunku do orangutanów, goryli i szympansów. Tymczasem kod DNA orangutana jest w 96,4% identyczny z kodem człowieka. W przypadku goryla zbieżność sięga 97,7%, a szympansa - aż 98,4%! Wspomniana deklaracja z 1993 r., skupiająca się na moralnej równości gatunku ludzkiego i innych gatunków, dokonuje w tej niechlubnej praktyce zasadniczego wyłomu. W tym miejscu pojawia się jednak wątpliwość. Jeśli bowiem pochylamy się z troską nad prawami gatunków od- ległych od człowieka o te marne 2-4%, to czemu nie pójść watelskich szerszego spektrum? Powołując się na najnowsze badania biologii molekularnej, autorzy wykazują zbieżność Homo sapiens z głównymi gatunkami szympansów, goryli i orangutanów. Autorzy operują zresztą w odniesieniu do tych •" Robert E. Goodin, Carole Pateman. Roy Pateman, Simlan Sovereignty, „Political Theory", 1997, No 6. s. 821-849. Chciałbym w tym miejscu podziękować drowi Zbigniewowl Stawrowskiemu za zwrócenie mojej uwagi na ten niezwykły artykuł. VI. Duchy czasu VI. Duchy czasu 238 gatunków pojęciem „narodów". Nie wiem, czy to nie ryzykowne. Słyszałem jednak, że rezusy mają wspomniany współczynnik na poziomie niewiele niższym. Cóż więc z nimi? A makaki? Czy pozostawimy je na zawsze w zaklętym kręgu „inności"? A psy i koty? W ich przypadku odległość na mapie DNA jest wprawdzie nieco większa, ale myślę, że nie należy stawiać im sztucznych barier, że i one zasługują na gest dobrej woli. Chyba trochę zabrakło tej dobrej woli trzem autorom artykułu. Autorom tym należą się jednak także podziękowania za trud zwrócenia uwagi na problem, który w innych kulturach bywał rozwiązywany inaczej. Na przykład w wielkiej epopei hinduistów Ramayana generał małp Hanuman odgrywa kluczową rolę w przywróceniu rządów prawa. Nie wiem, czy określenie „generał" jest tu najwłaściwsze, ale rzecz w czym innym. Jako prekursor walki narodów ssaków naczelnych (i nie tylko!) o równe prawa, Hanuman winien stać się symbolem nowej gałęzi nauki zapoczątkowanej przez Goodina i Pate-manów. Proponuję dla niej nazwę „hanumanologia". I jeszcze dwie kwestie z tym związane. Przezwyciężanie „inności" jest trudne, bolesne i kosztuje. Zauważamy, jak uprzedzenia rasowe utrudniają życie małżeństw międzyetnicz- nych, jak uprzedzenia seksistowskie burzą dobre samopoczucie w związkach jednopłciowych. Ale równouprawnienie gatunkowe zobowiązuje. Nie możemy już dłużej utrzymywać innych „narodów" gatunkowych w izolacji. Wiemy, ile oporów budziła i budzi w USA afiłrmative action, polegająca na wspomaganiu upośledzonych mniejszości w dostępie na wyższe uczelnie, do służby publicznej, wojska i innych sił porządkowych. Zajmując się odważnie prawami małp człekokształtnych, autorzy zapominają najwyraźniej o praktycznym wymiarze omawianego procesu. Odwagi zabrakło im w momencie najważniejszym -czy nie należy poważnie pomyśleć o preferencjach dla tej grupy ssaków naczelnych? I w ogóle - czy nie zachodzi tu pewna ogólniejsza prawidłowość? Jeśli stopniowo obejmujemy ochroną i preferencjami grupy upośledzone, dostrzegając, że wymagają one wsparcia, to czy nie jest tak, iż im większa odległość genetyczna dzieli dany gatunek do człowieka, tym większego wsparcia on wymaga? Wraz z rozwojem ekonomicznym i cy- wilizacyjnym winniśmy chyba przeznaczać większe środki na preferencje dla gatunków najbardziej upośledzonych. Efekty nie dadzą na siebie czekać. Prędzej czy później jakiś goryl zostanie profesorem, a pies - prezydentem. Generał i inni Okrągłą rocznicę półwiecza Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka uczcił rząd brytyjski decyzją o ekstradycji generała Augusto Pinocheta do Hiszpanii. Losy generała od momentu jego aresztowania w połowie października 1998 r. stały się przedmiotem niezliczonych komentarzy, w których ujawniły się ogromne pokłady emocji, głównie politycznych. Prawicowi zwolennicy generała w Chile i poza jego granicami organizowali demonstracje w obronie Pinocheta, podkreślając, że działania generała uratowały jego ojczyznę od jeszcze gorszego przelewu krwi, zaś lewica cieszyła się w nadziei, że sprawiedliwości wreszcie stanie się zadość. Tu i ówdzie podnosiło się tezę, iż to rządy lewicowe domagają się ukarania Pinocheta, w przeci- wieństwie do prawicy, która, jak rząd Helmuta Kohla, poz- woliła Erichowi Honeckerowi wyjechać z kraju, notabene właśnie do Chile. Światowe media wydawały się być na ogół bardziej łaskawe dla politycznych zbrodniarzy spod znaku lewicy niż prawicy. Najdziwniejszy chyba rozkład opinii w sprawie generała notujemy w Polsce. Zarówno generał Wojciech Jaruzelski, jak i były prezydent Lech Wałęsa uznali decyzję brytyjską za rzecz słuszną, natomiast niektórzy politycy prawicy wyrazili pogląd podobny co stojąca na drugim brzegu „Gazeta Wyborcza", a więc mniej lub bardziej wyraziście potępili decyzję o ekstradycji Pinocheta do Hiszpanii29. Z opinii wydawanych w sprawie 211 Radość i oburzenie w świecie, „Rzeczpospolita". 26 XI 1998 r. ^ Duchy czasu VI. Duchy czasu 241 Pinocheta przezierały wyraźnie sympatie ideowe lub doraźny interes polityczny. Ponieważ jednak sprawa ta jest wydarzeniem bez precedensu, należy na nią spojrzeć jak najmniej politycznie i emocjonalnie. Powstaje bowiem szereg pytań. Po pierwsze, generał Pinochet posiada w Chile immunitet jako były prezydent i dożywotni senator. Czy władze brytyjskie miały prawo do. własnej interpretacji tego immunitetu i jego uchylenia? Można mieć co do tego wątpliwości. Po drugie, dlaczego o ekstradycję zabiegała Hiszpania, a nie Chile? W ojczyźnie generała polityczne rozbieżności w ocenie jego działań uniemożliwiły postawienie go przed sądem, ale trudno odmówić procesowi pojednania w tym kraju demokratycznego charakteru. Czy więc ostateczny głos nie powinien należeć do samych Chilijczyków? Po trzecie jednak, nawet jeśli rodacy generała by mu wybaczyli, to czy może to zobowiązywać do podobnej wielkoduszności inne kraje, których obywatele zginęli podczas chilijskiego kryzysu? Chyba nie. Po czwarte, Powszechna Deklaracja Praw Człowieka po raz pierwszy stwierdziła tak wyraźnie, że ochrona praw człowieka nie jest tylko elementem ustroju politycznego poszczególnych państw, ale sprawą uniwersalną. W ciągu pięćdziesięciu lat społeczności międzynarodowej udało się postawić przed sądem niewielu przestępców i tylko pod zarzutem zbrodni przeciw ludzkości. Jak jednak zdefiniować granicę między zbrodnią przeciw człowiekowi a zbrodnią przeciw ludzkości? I czy procedura ekstradycji do kraju trzeciego jest jedyną możliwością dochodzenia sprawiedliwości na arenie międzynarodowej ? Przypadek Pinocheta jest precedensem. Jeszcze nigdy władze jakiegoś państwa nie uwięziły, w czasach pokoju, tak wysokiego przedstawiciela drugiego państwa, żeby go wydać sądowi trzeciego kraju. Wysuwane od razu analogie nie zawsze są trafne. W przypadku generała Jaruzelskiego i polskiego stanu wojennego trudno nie zauważyć większej roli zagrożenia zewnętrznego, a jednocześnie znacznie mniejszej niż w Chile groźby chaosu wewnętrznego. Gdyby ktoś chciał podobnie po- traktować Fidela Castro, mielibyśmy do czynienia z uwięzieniem urzędującej głowy państwa. Jeśli jednak uznać prawo Brytyj- czyków i Hiszpanów do pokierowania losem Pinocheta, to właściwie dlaczego jakiś kraj nie mógłby zająć się kubańskim dyktatorem?30 Problem z innymi dyktatorami może sprowadzać się do tego, że mordowali oni tylko własnych obywateli i nikt się o nich nie upomni. Prawnik rozważy te kwestie w świetle obowiązujących zasad i w myśl precyzyjnie sformułowanych pojęć. Zanalizuje zaistniałe fakty oraz, ewentualnie, intencje sprawców. Nawet jeśli da się ustalić stopień osobistej odpowiedzialności Pinocheta za śmierć poszczególnych ofiar, prawnik nie może się wypowiedzieć w kwestii „co by było gdyby". Historyk jednak, podobnie jak szary obywatel, wie, jak skomplikowane są drogi podejmowania decyzji, jak wiele niewiadomych trzeba wziąć pod uwagę, na jakie ryzyko wystawiamy się w sytuacjach krytycznych, a jednocześnie jak często brukujemy piekło dobrymi intencjami. W opinii o bohaterach historii obywatele kierują się nie tylko nagimi faktami, ale także okolicznościami ich zaistnienia, a nawet samooceną owych bohaterów. Bicie się w piersi i narzekanie na konieczność dziejową zazwyczaj dobrze robi. Generał Pinochet tego nie czyni. Powiada: „nie jestem absolutnie winny wszystkich zarzucanych mi nierozumnie zbrodni" oraz atakuje swych dawnych i obecnych przeciwników3'. Wreszcie każda decyzja ma swoje konsekwencje. Wydanie generała Pinocheta sądowi hiszpańskiemu być może przybliży nas do ideału praworządności międzynarodowej. Inaczej zapewne reagowalibyśmy, gdyby generała aresztowano na przykład w Libii i gdyby go wydano do Korei Północnej. Ale czy można ignorować potencjalne konsekwencje sprawy w samym ••« Por. uwagi nowojorskiego profesora prawa Aryeh Neiera, Gwałt niech się sądem odciska, „Gazeta Wyborcza", 12/13X11 1998 r. 31 Ja i mój krzyż, „Gazeta Wyborcza", 12/13 XII 1998 r. - VI. Duchy czasu 242 Chile? Już dziś armia chilijska pręży muskuły w obronie Pinocheta, a opozycja prawicowa oskarża posłów socjalistycznych o naciski na rząd brytyjski, by wydać generała, gdyż w ojczyźnie nie da się go osądzić. Skądinąd wiadomo też, że część ofiar junty Pinocheta stanowili lewicowi terroryści, sami mający na sumieniu niewinne ofiary. W dzisiejszych debatach chilijskich na temat rządów Pinocheta wracają dawne podziały i oskarżenia. Czy możliwe odrodzenie krwawego konfliktu w Chile winno hamować międzynarodową opinię publiczną przed wymiarem sprawiedliwości? Jeśli nawet zgodzić się z tezą, że generał winien być sądzony w Chile, to czy osąd taki nie byłby bardziej polityczny niż w Hiszpanii oraz czy nie wywołałby jeszcze groźniejszych konsekwencji społecznych w ojczyźnie Pinocheta? Na razie w zamieszkach raniono tam kilka osób. Co będzie dalej?32 XX wiek był okresem szczególnie odrażających zbrodni dokonywanych przez władze państwowe, ale także okresem narastającej refleksji nad naturą tych zbrodni. Ilość pytań, na które nie ma dziś precyzyjnej odpowiedzi, skłaniać powinna do refleksji nad potrzebą jakichś form instytucjonalnej ochrony praw człowieka w skali międzynarodowej. Może precedens generała Pinocheta, którego działalność trudno nawet w części porównać do wyczynów Hitlera, Stalina, Mao Tse-tunga, Pol Pota, Idi Amina i setek innych despotów, stanie się pretekstem do działań w tym kierunku? Debata w sprawie Pinocheta nie powinna sprawy zamknąć, ale ją otworzyć. Pierwsze jej konsekwencje są zresztą obiecujące. W listopadzie 1998 r. grupa uchodźców kubańskich złożyła w sądzie hiszpańskim skargę przeciw Fidelowi Castro, a w maju 1999 r. Międzynarodowy Trybunał w Hadze ogłosił list gończy za Slobodanem Miloszeviciem. Ten ostatni przypadek, będący rezultatem ataku NATO na Jugosławię, postawił z całą ostrością kwestię prawnych podstaw interwencji międzynarodowej w sprawy poszczególnych państw. Podniosły się głosy kwestionujące prawo NATO do zbrojnej egzekucji praw człowieka. Warto w tym kontekście przypomnieć, że papież Jan Paweł II wyraźnie postawił prawa człowieka ponad zasadą suwerenności i nieingerencji w sprawy wewnętrzne państw. W przemówieniu do członków korpusu dyplomatycznego akredytowanego przy Stolicy Apostolskiej w dniu 16 I 1993 r. Jan Paweł II powiedział: „Najistotniejszym elementem życia międzynarodowego nie są państwa, ale człowiek (...). Istnieją interesy, które przekraczają granice państw: są to interesy osoby, jej prawa (...). W ostatnich miesiącach powstała konieczność stworzenia nowego terminu »ingerencja humanitarna* (...). Zasady suwerenności państw i nieingerencji w ich sprawy wewnętrzne zachowują całą swoją wartość, nie mogą jednak być parawanem, który pozwala bezkarnie torturować i zabijać"33. Kara śmierci czy wina śmierci? Barbarzyńskie egzekucje dokonywane masowo w Chinach, niektóre głośne przypadki wykonania wyroku śmierci w Stanach Zjednoczonych, na przykład na Karli Tucker w lutym 1998 r., a także potworne morderstwa poruszające polską opinię społeczną powodują, że temat kary śmierci nie znika z debaty publicznej. W 1996 r. najwięcej wyroków śmierci, bo aż 4 173, wykonano w Chinach. Na drugim miejscu w tej dramatycznej statystyce znalazła się Ukraina (167), a dalej - Rosja (140), Turkmenistan (123), Iran (110), Arabia Saudyjska (68) i USA (45 egzekucji)34. Jak widać, kara śmierci jest wykonywana najczęściej w krajach autorytarnych lub dopiero od niedawna usiłujących budować instytucje demokratyczne. " Wojciech Klewlec, Ofiary przeciw ofiarom, „Rzeczpospolita", 25 XI 1998 r.; Chile trzeszczy, .Gazeta Wyborcza", 28/29 XI 1998 r. 1 „Osservatore Romano". 1993, nr 3, s. 44. ' Zamiast śmierci - dożywocie i 25 lat więzienia, „Rzeczpospohta . 5 II 1998 r. VI. Duchy czasu 245 Z krajów demokratycznych najwięcej egzekucji wykonuje się w Stanach Zjednoczonych, przy czym warto zauważyć, że poparcie dla niej deklaruje aż 70% Amerykanów35. Po kilku latach moratorium na wykonywanie egzekucji, we wrześniu 1998 r. wszedł w Polsce w życie nowy kodeks karny, który nie przewiduje kary śmierci. Niektórzy posłowie, którzy głosowali za tym kodeksem, już zmienili zdanie i zaczynają opowiadać się za przywróceniem kary śmierci w Polsce. Skłania do tego szereg okrutnych zabójstw, na przykład Michała Łyska, Jolanty Brzozowskiej czy Tomka Jaworskiego, a zwłaszcza cyniczne i pozbawione ludzkich uczuć reakcje sprawców tych czynów. Przypominane są argumenty za i przeciw karze śmierci, nierzadko w bardzo emocjonalnej formie. Mówi się o duchu czasów, postępie cywilizacyjnym, wartości życia, którego człowiek nie może odbierać, roli odstraszającej (zdaniem jednych - dużej, zdaniem innych - nikłej), o odpłacie i zasadzie sprawiedliwości. Zestawia się stosunek do kary śmierci z poglądami w sprawie aborcji. Wśród emocji przekręca się czasem wypowiedzi i intencje ich autorów. Apel papieża Jana Pawła II o akt łaski dla Josepha O'Della zinterpretowano na przykład jako zasadniczy sprzeciw Ojca Świętego przeciw karze śmierci1". Tymczasem w ostatniej wersji Katechizmu Kościoła katolickiego napisano: „Uprawniona obrona może być nie tylko prawem, ale poważnym obowiązkiem tego, kto jest odpowie- dzialny za życie drugiej osoby, za wspólne dobro rodziny lub państwa". I dalej: „Ochrona wspólnego dobra społeczeństwa domaga się unieszkodliwienia napastnika. Z tej racji tradycyjne nauczanie Kościoła uznało za uzasadnione prawo i obowiązek prawowitej władzy publicznej do wymierzania kar odpowiednich do ciężaru przestępstwa, nie wykluczając kary śmierci w przy- padkach najwyższej wagi"37. Przyznam się, że mój stosunek do problemu kary śmierci jest dość ambiwalentny. Z jednej strony wydaje mi się ona zgodna z zasadą sprawiedliwości, z drugiej jednak - wahałbym się przed je] stosowaniem, a już z pewnością wolałbym uniknąć podpisania wyroku śmierci lub odmowy prawa łaski. Są zresztą trzy poziomy funkcjonowania kary śmierci: obowiązywanie, zasądzanie i wykonywanie wyroków śmierci. O ile obo- wiązywanie, a nawet zasądzanie nie budzi moich większych oporów, o tyle sam akt egzekucji - jednak tak. Nie wypowiadając się ostatecznie co do konieczności istnienia kary śmierci, chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewien istotny aspekt tego problemu. Według Katechizmu, kara powinna stanowić zadośćuczynienie za winę, ma chronić porządek publiczny, a także powinna, w miarę możliwości, przyczyniać się do poprawy winowajcy3". Kwestia zadośćuczynienia oraz obrony przez społeczeństwo obywateli przed jednostkami, które grożą ich życiu, są, moim zdaniem, dość oczywiste. Jak jednak rozumieć „poprawę" winowajcy? Jeśli przyjmiemy, że egzekucja po prostu kończy życie zabójcy, trudno będzie znaleźć jakiś sens w takim sformułowaniu Katechizmu. A jednak nie da się skończyć na tym. Przypomina się znakomity film Dead Mań Walking. Według niektórych krytyków, dostarczał on argumenty przeciwnikom kary śmierci. Myślę jednak, że zawierał on także argumenty na rzecz jej stosowania. Poza tym nie to było w nim najważniejsze. Autorzy filmu opowiedzieli historię wyjątkowo zdegenerowanego za- bójcy i walkę zakonnicy (znakomita rola Susan Sarandon) o ułaskawienie. Zakonnica ponosi właściwie porażkę, bo apelacje zostają odrzucone, ale jednocześnie jej walka kończy się suk- cesem. Morderca, który cały czas nie przyjmował, że zrobił rzecz straszną, a nawet z nienawiścią obciążał swe ofiary, tuż przed egzekucją wyznał winę. W chwili własnej śmierci przypo- mina sobie koszmarną scenę, w której pozbawił życia swe ofiary. ' Tamże, nr 2266. '' Katarzyna Wypustek. Śmierć za śmierć. „Życie", 30 XII 1997 r. '"Jacek Moskwa. Tylko Bóg jest władcą życia, „Rzeczpospolita", 14 VII 1997 r. 17 Katechizm Kościoła katolickiego, Pallotinum Poznań. 1994. nr 2265 i 2266. VI. Duchy czasu 247 Film dotyka więc nie tyle kwestii kary, co problemu winy. Prawdziwa walka toczy się tu nie tyle o darowanie egzekucji, co o sumienie, o zdolność oceny postępowania. W tym sensie zmagania zakonnicy ze skazańcem kończą się jej sukcesem. Bo jest to właściwie film eschatologiczny. Każdy z nas umrze ł na ogół nie wybiera czasu, miejsca i okoliczności tego wydarzenia, śmierć skazańca i śmierć dwojga niewinnych ludzi przez niego zabitych nie różnią się zbytnio w sensie fizycznym. Różnice dotyczą wartości. Nie powinniśmy się zamykać w rozumowaniu, że albo kierujemy się litością, albo wyrównujemy rachunki. Z cierpienia można zrobić różny użytek. Nasuwa się tu analogia opowieści o dobrym i złym łotrze. Obydwaj umarli, ale inaczej. Czy gdyby dobry łotr nie wisiał na krzyżu, a skazaniec z filmu Dead Mań Walking nie czekał na egzekucję, to wyznaliby swoją winę? Wątpię. Czy gdyby Karla Tucker nie czekała latami na wykonanie wyroku śmierci, to miałaby powód tak radykalnie zmienić swoją osobowość? Chyba nie. Czy wobec tego nie należało jej darować życia? Może... Dead Mań Walking jest filmem wyjątkowym na tle najlepszych nawet produkcji kina współczesnego. Porusza najistotniejszy problem człowieczeństwa - wrażliwość sumienia. Koniec XX wieku jest okresem dekadencji kulturowej i mo- ralnej. Bohaterem współczesnej sztuki jest najczęściej człowiek, który „obala tabu" lub „przełamuje bariery" dotychczasowych wartości. Nie proponując nowych, bardzo często wypada w przepaść. Wpływowe autorytety kwestionują pojęcie dobra i zła. Zwolennicy indyferentyzmu moralnego muszą jednak w końcu zrozumieć, że między ich propagandą amoralnością oraz szerzącą się nienawiścią i zbrodnią istnieje ścisły związek. Obowiązywanie lub nieobowiązywanie kary śmierci nie rozwiąże problemu dobra i zła za nas. Każdy jest odpowiedzialny za to, co mówi i co robi. Co trzeba zrobić, żeby ożywić martwe sumienia? Kobieta w szponach wolności Kobieta - cóż za wdzięczny temat! A jednak aż strach go podejmować, zwłaszcza gdy się jest mężczyzną. Nie wystarczą zapewnienia o szacunku, uznaniu i podziwie. Wszystko to może brzmieć niedostatecznie, dwuznacznie, wręcz prowoku- jąco, zwłaszcza wtedy, gdy fenomen kobiecy zaczyna być przedmiotem analiz opartych na z góry przyjętych kryteriach ideologicznych, gdy nie wystarczają zapewnienia o równej godności. „Na początku był matriarchat", twierdzi z niezwykłą pewnością siebie Nickie Roberts, „jako kobieta i była pracow- nica przemysłu erotycznego"39. Podejmując się ambitnego zadania napisania historii prostytucji, postawiła sobie za cel wykazanie, że moralność seksualna jest efektem zwycięstwa mężczyzn w batalii o podporządkowanie sobie kobiet, a „dziwki" uważa za awangardę ruchu kobiet o wyzwolenie od tej dominacji. Jako radykalna feministka Roberts jest radykalnie niekonsekwentna. Opisując rozwiązłość świata starożytnego i wyrażając współczucie wykorzystywanym i upadlanym nie- wolnicom seksualnym, pochwala ona jednak decyzję pewnej starożytnej Greczynki, by odrzucić życie rodzinne „wypełnione harówką" na rzecz „seksualnej i ekonomicznej niezależności". Ukazując fatalne skutki starożytnej rozwiązłości dla życia ro- dzinnego, nie widzi jej skutków dla kobiet „wyzwolonych". Uporządkowanie chaosu seksualnego i niewątpliwe podnie- sienie statusu kobiety przez chrześcijaństwo nazywa „epoką nienawiści do kobiet", „męczeństwem seksualności" oraz „sek- sualną paranoją". Na podstawie wyrwanego cytatu ze świętego Pawła twierdzi, że cechowała go „nieludzka niechęć do wszyst- kich kobiet"40. Gdybyż zechciała spojrzeć trzy wiersze dalej 8> Nickie Roberts, Dziwki w historii. Prostytucja w społeczeństwie zachodnim, Wolumen i Alfa, Warszawa 1997, s. 15. *' Tamże, s. 29-96. VI. Duchy czasu w cytowanym liście do Koryntian, znalazłaby jednak coś znacznie ważniejszego: „Zresztą u Pana ani mężczyzna nie jest bez kobiety, ani kobieta nie jest bez mężczyzny"41. Nade wszystko jednak ceni pani Roberts wolność. Analizując działania „abolicjonistów", stawiających sobie za cel wyciąganie prostytutek z bagna, autorka pisze: „Wroga prostytucji mentalność, powiązana z ograniczonym moralistycznym widzeniem rzeczywistości, doprowadziła do tego, że ostatecznie bardziej byli zainteresowani moralnością klasy robotniczej jako całości niż swobodami obywatelskimi prostytutek". Nareszcie wiem, co mi dolega - „ograniczone, moralistyczne widzenie rzeczywistości". W zakończeniu autorka dumnie stwierdza: „żadna kobieta nie może być wolna w społeczeństwie, które upiera się przy podziale kobiet na dziwki i madonny"42. Oznacza to mniej więcej tyle, że wolność wymaga braku jakichkolwiek reguł moralnych. Ciekawe, że w tekście książki ani razu nie pojawia się słowo „miłość" w kontekście innym niż ..spółkowanie". Mimo sympatii autorki do prostytutek, trudno znaleźć w tej książce kobiece ciepło. Kobieta współczesna podlega ogromnemu ciśnieniu mody. Modna jest zwłaszcza szczupła sylwetka. Można współczuć milionom kobiet, które nie są zadowolone ze swej figury i można rozumieć, że jest to dla nich duży problem. Po pierwsze jednak, niepokój o urodę stanowił problem wszystkich chyba kobiet od zarania dziejów. Staranie o atrakcyjność zewnętrzną leży bowiem w naturze kobiecej. Skądinąd jest to cecha bardzo miła. W zatęchłym autobusie czy metrze zawsze wokół kobiet jest jakoś bardziej czysto i świeżo. Po drugie jednak, współczucie dla kobiecych niepokojów o wygląd zewnętrzny może, przy odrobinie ideologicznego zapału, prowadzić na manowce. Feministka Gloria Steinem podała oto za inną przedstawicielką tej ideologii, Naomi Wolf informację, że co roku umiera w USA na anoreksję, wywołaną chorobliwą skłonnością do diety, około 150 000 kobiet. Informacja ta pochodziła pierwotnie od innej badaczki kwestii kobiecej, Joan Brumberg. Ta zaś z kolei uzyskała ją z Amerykańskiego Stowarzyszenia Anoreksji i Bulimii. Problem w tym, że liczba ta dotyczy wszystkich chorych na anoreksję, a nie jej ofiar. Tych było w 1983 r. niewiele ponad 100 osób, zaś w 1989 r. - niecałe 7043. Głuchy telefon? Niewątpliwie, ale pomyłka „w górę" nie jest tu przypadkowa. Chodziło o uwypuklenie jeszcze jednego wymiaru tragedii kobiet. Nawet wrodzona chęć do podobania się obraca się przeciw nim! Feminizm ma różne oblicza: radykalny, anarchistyczny, homoseksualny, marksistowski, konserwatywny, a nawet chrześcijański. Wspólnym mianownikiem feminizmu jest krytyka kultury patriarchalnej, w której dominował mężczyzna. Jest niewątpliwą zasługą feminizmu, że podniósł tę kwestię, a także iż sprowokował szukanie nowych odpowiedzi na pytania, na które musi sobie dziś odpowiedzieć nie tylko feministka, ale każdy człowiek. Czy kobiety i mężczyźni różnią się fizycznie i psychicznie? Jaka jest właściwa rola kobiety w społeczeństwie? Na ile niezależna może być kobieta od funkcji, w której jej mężczyzna nie zastąpi: w rodzeniu i pielęgnowaniu dzieci -i szerzej: czy tożsamość kobiety może być niezależna od męż- czyzny? Na te i inne pytania radykalny feminizm udziela jednak odpowiedzi zdumiewających. Oto Susan Faludi twierdzi, że kobiety są ofiarami „podstępnego" ataku na swoje prawa ze strony „tajnych gabinetów świata kultury"44. Wiele „wyzwolonych kobiet" zdecydowało się na kompletne zerwanie z męż- czyznami. O ile do niedawna homoseksualizm kobiet był wsty- dliwie ukrywanym marginesem, nie pretendującym do rangi 41 l Kor 11,11. 42 Cytaty: Roberts, s. 405 i 542. Jaoml Wolf, The Beauty Myth, „Irie Sunday Times", 9 K 1990 r.: Liczby, które mają vzbudzić lęk. „Rzeczpospolita", 5/6 Xl 1994 r. ttisan Faludi, Backlash. The Undeclared War against American Women. Crown, New York 1991, s. XVin, XXII i 59. VI. Duchy czasu 251 normy, o tyle od lat siedemdziesiątych radykalne feministki wylansowały miłość lesbijską jako równorzędną, a nawet stojącą wyżej od heteroseksualizmu, formę współżycia. Ukoronowaniem zamieszania w tej dziedzinie stało się niedawno „małżeństwo" lesbijskie pastor luterańskiej Hilde Raastad z Norwegii, która nie pozostała w tyle za wcześniejszym związkiem dwóch norweskich pastorów". Znany z surowej moralności seksualnej Luter pewnie się w grobie przewraca. Jest charakterystyczne, że „wyzwolenie" kobiet podąża często tymi samymi drogami (lub bezdrożami), które przecierali wcześniej mężczyźni. Phoolan Devi stała się bohaterką masowej wyobraźni Hindusów, lub raczej Hindusek, jako szefowa okrutnego gangu, winnego śmierci kilkudziesięciu osób. Można oczywiście brać pod uwagę, że do zbrodni doprowadziła ją sprzedaż w ręce męża- brutala, porwanie przez gangsterów, wielokrotne gwałty i chęć zemsty46. Problem jednak w tym, że jako bohaterka opinii publicznej weszła w roli do niedawna odgrywanej przez Billy the Kłda czy Kubę Rozpruwacza, a więc mężczyzn. Formalnie traktowane równouprawnienie prowadzi do dziwnych konsekwencji. Jeśli radykalne feministki żądają wolności kobiet od rodzenia dzieci, dlaczegóżby mężczyźni nie zażądali wolności do rodzenia? Gdyby jakiś mężczyzna tak otwarcie prezentował publicznie swe wdzięki, jak niektóre niewiasty, to szybko trafiłby do więzienia za ekshibicjonizm i obrazę moralności. Humorystycznym przykładem dążenia do równouprawnienia był klub tancerek erotycznych na wózkach inwalidzkich, otwarty niedawno w Los Angeles. Niestety, zbankrutował47. Z pewnością zawinili męscy szowiniści! Mniej humorystycznie wygląda stosunek radykalnego feminizmu do ojcostwa. W 1988 r. szerokim echem odbił się wyrok Najwyższego Sądu stanu Indiana, który odmówił ojcu prawa do 15 Nathan Garfunkel, Ostentacyjny związek pani pastor, „Rzeczpospolita", 26 VII 1997 r. ™ Sudip Mazumdar, The Tale of the Bandit Queen, „Newsweek", 12 IX 1994 r., s. 30. 47 Jan Palarczyk, Powrót martwych starców, „Rzeczpospolita". 6 VII 1998 r. współdecydowania o losie ciąży swej żony48. Radykalne femi- nistki greckie zażądały zniesienia zakazu wstępu kobiet na Górę Athos, gdzie mieści się „mnisza republika" z około 20 klasztorami męskimi, niezależnymi od władzy państwowej49. Kto ma zażądać wstępu mężczyzn do klauzurowych zakonów żeńskich? I po co? Dzieci rewolucji Znakiem naszych czasów jest nie tylko propaganda wolnej miłości, ale także popularność Mikę Tysona, brutalnego i prymitywnego skandalisty, który nie potrafił zachować minimum fair play nawet w ringu, gdzie odgryzł przeciwnikowi ucho. „Nie lubię siebie - mówił Tyson - Jest mi zupełnie obojętne czy będę żył, czy zostanę zabity"5". Skąd ta szokująca deklaracja? Mentalność Tysona przestaje być zagadką, jeśli dojdziemy, że urodził się on w Brooklynie z matki prostytutki i ojca, który był pijakiem, stręczycielem i drobnym gangsterem oraz pozostawił 19 dzieci z różnych matek. Związek między wolną miłością, nienormalną rodziną i fatalnymi tego skutkami jest tu szczególnie widoczny. Problem dotyczy jednak całego pokolenia. Na początku lat siedemdziesiątych pewien gwiazdor rocka śpiewał o „dzieciach rewolucji", zapewne nie zdając sobie sprawy, jak ironicznego i smutnego kontekstu to określenie nabierze. Setki milionów młodych ludzi z tamtych lat upowszechniło zachowania rozkładające rodzinę. Nieważne przy tym, że ich postawy wynikały nierzadko z protestu przeciw złej rodzinie, w której dominował pieniądz i egoizm. To, co wynikło z rewolucji obyczajowej lat sześćdziesiątych, przyniosło skutki jeszcze gorsze. Rewolucja przeciw „złym" rodzicom okazała się samotną matką, a jej dzieci - pół-sierotami. Autorka znanej książki analizującej postawy osób '" Al Kamen, „Court" Husband Can't Veto Abortion. „Washington Post". 15 XI 1988 r. 19 „Rzeczpospolita", 22 X 1997 r. "Janusz Pindera, Strach jest moim wrogiem. „Rzeczpospolita", 28X11 1998 r. VI. Duchy czasu 252 z rodzin rozbitych, Claire Berman, doszła do prostego wniosku, że „dziura w ich sercu jest przeogromna. Mają oni poczucie utraty czegoś, co im się należy jako prawo przyrodzone - prawa do posiadania dwojga rodziców"51. Sama natura bowiem niedwuznacznie wskazuje, że do urodzenia i wychowania dziecka potrzeba dwóch osób odmiennej płci. Zapłodnienie polega na połączeniu komórki żeńskiej i męskiej. Choć ciąża jest wyłączną domeną kobiet, wychowanie dziecka wymaga pracy, troski, a przede wszystkim miłości dwojga osób. Nie oznacza to bynajmniej, by bronić tradycyjnego podziału ról w małżeństwie (kobieta do kuchni i dzieci, mężczyzna do pracy i zabawy). Role te można układać do pewnego stopnia elastycznie, choć należy pamiętać o różnicach psychicznych między płciami oraz o tym, że dzieci - przyszłe kobiety i przyszli mężczyźni - potrzebują zarówno matki, jak i ojca, bowiem w pełni kształtują swe cechy osobowe czerpiąc z psychiki obu płci. W tym sensie ani kobieta decydująca się na małżeństwo nie jest niezależna od mężczyzny, ani ten ostatni nie może czuć się od kobiety niezależny. Zdecydowali się bowiem na współzależność. „Wyzwolenie" seksu też należy włożyć między bajki. Dotyczy to zwłaszcza kobiet. Jeśli wolną miłość lansują mężczyźni, można powiedzieć, że są pozbawionymi skrupułów egoistami, jeśli jednak propagują ją kobiety, działają wbrew swoim interesom. Konsekwencje współżycia kobieta zawsze ponosi, czy tego chce, czy nie. Nie tylko w przypadku, gdy nierozważnie kieruje swym postępowaniem i zachodzi w ciążę, której nie chce, ale także wtedy, gdy sobie szkodzi fizycznie i psychicznie usuwając płód, a nawet wtedy, gdy rozregulowuje swój organizm pigułkami. Istnieje także zależność psychiczna. W znakomitym filmie Posłuchaj głosu serca grana przez Virnę Lisi bohaterka nie mogła się pogodzić z fiaskiem swego małżeństwa, ale nie pogodziła się też ze swą zdradą. Stanowiąca jej 51 Amltal Etzioni, The Spirit of Community. The Reinventton of American Ścięty, Simon and Schuster. New York 1993, s. 75. owoc cór-jja była dla niej nieustannym, gorzkim wyrzutem su- mienia, co oczywiście spowodowało skrzywienie charakteru dziewczyny Mimowolne ujawnienie tajemnicy doprowadziło cór^ę ^o, śmierci. Również wnuczce, pochodzącej z przelotnego związku Córki, brakowało normalnej rodziny. Dopiero pod koniec życiia ba^a zdecydowała się wyjawić wnuczce wszystkie tąjemmce radząc, by słuchała głosu serca, ale najpierw dobrze się z- astanowiła. Czyli - nic nie jest z góry założone, nic nie jest koniecznOLCią g^ przypadkiem. Człowiek ma wybór. Warto zwrócić uwagę> że jest to film całkowicie niemal kobiecy, będący dziełem trzech aktorek i reżyserki Cristiny Comencini. R°cizina złożona z dwojga osób płci przeciwnej jest tym mlejscei-jj gdzie człowiek się rodzi i tylko w takim związku może rozwinąć wrodzone zdolności. Im lepsza rodzina, tym prawdopodobieństwo to jest większe. W innych związkach ma bez poi-ównania mniejsze szansę. Prostym dowodem na to są niezliczone problemy psychiczne osób pozbawionych szczęścia posiadcjrua dwojga normalnych rodziców lub nawet ludzi wychovvanycri w rodzinach pełnych konfliktów. "*Medy chore dziecko płacze w nocy, rodzice wstają, by mu pomóc. j^ie trzeba wówczas konsultować się z duchownym ani wertow,ac dzieł Kanta, by określić, jak wygląda elementarny obowią^.ek w takiej sytuacji", napisał Amitai Etzioni52. Tym- czasem, wbrew empirycznej oczywistości wspomnianych faktów, współczesna cywilizacja z samobójczym uporem nadal niszczy rodziny Ludziom wmawia się, że seks to indywidualna przy- jemno!§c ^ nawet w małżeństwie istnieje autonomia „partnerów- że ich życie nie musi ulec zmianie po urodzeniu dziecka, 26 m^łżonków należy odciążyć przez zwiększenie roli państwa lub sj)Ołeczeristwa w wychowaniu dzieci, że zasada nierozerwalności małżeństwa przynosi więcej szkody niż pożytku, wreszcie, ^ m%żeństwo to każdy dobrowolny związek między ludźmi, nawet tej samej płci. Co gorsze, poglądy takiej przybierają formę prawną. Na przykład w kwietniu 1999 r. francuskie ' Tam\ s. 24. VI. Duchy czasu^ Zgromadzenie Narodowe uchwaliło ustawę zrównującą status prawny par homoseksualnych z heteroseksualnymi, a maju tegoż roku parlament Danii, jako pierwszego kraju na świecie, przyznał parom homoseksualnym prawo wychowywania dzieci53. Zwyciężyła presja gejów i ich rzeczników, tylko dlaczego nikt nie zapytał dzieci? Umasowienie modelu rodziny jako jednej z możliwych „opcji stylu życia", równorzędnej z konkubinatem, rodziną z jednym rodzicem (w większości - matką) lub z „rodziną" homoseksualną stanowi żywotne zagrożenie cywilizacji. Zapewne rodzina nie wróci już w krajach rozwiniętych do modelu, w którym ojciec jest jedynym żywicielem, a matką jedyną strażniczką ogniska domowego, ale istnieje już wiele możliwości ekonomicznych i organizacyjnych, by upowszechnić model rodziny partnerskiej, opartej na solidnych podstawach współpracy i miłości małżonków. Takiej, w jakiej każdy z nas chciałby się urodzić. Maski Pewnego dnia, gdzieś pod koniec 1985 r., albo na początku 1986 r. Anton Szandor LaYey siedział w swojej Jaskini Bezeceństw w otoczeniu sprośnie upozowanych manekinów oraz żywych, choć cudacznie poprzebieranych adeptów i adeptek, rozmawiając z dziennikarzem „Washington Post"54. Szczupły, łysy człowiek z cienką, kolistą bródką - obdarzony hipnotyzującym wzrokiem „prorok" światowego satanizmu. Grał stare melodie na organach Hammonda i syntezatorach we wnętrzu, w którym dominowała czerń i czerwień. 51 Status prawny par bez ślubu. „Rzeczpospolita". 8 IV 1999 r.; Duńscy homoseksualiści mogą adoptować dzieci, „Rzeczpospolita", 21 V 1999 r. " Walt Harrington, The Dera/ in Anton LaVey, „The Washington Post Magazine", 23 II 1986 r. Jedna z jego podopiecznych westchnęła: „Uwielbiam stare melodie. Skłaniają mnie do marzeń i chęci ucieczki. Ale teraz nie grają ich zbyt często". LaYey dorzucił: „Jeszcze zagrają". O diable LaYey wyrażał się wymijająco. „Szatan jest symbolem, niczym więcej. Oznacza on pożądanie rzeczy tego świata i od- rzucenie bladego, daremnego wizerunku Chrystusa na krzyżu". Credo LaYeya to parodia chrześcijaństwa, ale on sam nie wierzy ani w Boga, ani w diabła. Szydził z „głupców", którzy poważnie biorą Dekalog, a także z przeciętnych, dobrodusznie uczciwych Amerykanów. Satanizm to dla niego wyznanie wiary w rzeczy- wistość ziemską, w pożądanie, chciwość, zemstę, we własne ego. „Silni, a nie słabi posiądą ten świat", powiadał. Zresztą nie on jeden. Anton LaYey zbierał stare samochody, luksusowe domy, miał też jacht oceaniczny. Za „satanistyczne konsultacje" po- bierał setki dolarów; otrzymywał też ogromne honoraria za wydane książki, przede wszystkim za Biblię Szatana, której sprzedał setki tysięcy egzemplarzy. Jego zwolennicy to szeroki i bogaty krąg ludzi. „Istotnie, otworzyłem puszkę Pandory", przyznawał. Diabeł stał się bohaterem rocka. Było też wiele morderstw w imię Szatana, z Charlesem Mansonem na czele. LaYey nie poczuwał się do związku z tymi wydarzeniami. „To nie prawdziwi sataniści, lecz pomyleńcy. Choć nawet gdyby się najbardziej starali, nie dościgną chrześcijan, którzy przez stulecia dokonywali psychopatycznych mordów w imię Boga. Dawniej protestanci uważali katolików za diabłów, a to samo mówili katolicy o protestantach. Żydzi byli diabłami dla obu tych grup. Chińczycy sądzili, że szatanami są biali, a biali mówili to samo o Indianach. Wiec kto jest naprawdę zły? I kto ma o tym zade- cydować?" LaYey to nie szatan z jasełek. Poznał psychologię i filo- zofię, chętnie badał ciemne strony ludzkiej świadomości, oczy- wiście w imię czystego poznania. „Wiedział", że każdy chce być lepszy niż inni, poznał okultyzm i magię. Nie znosił rocka, nawet heavy metalu z satanistycznymi tekstami. Lubił raczej muzykę VI. Duchy czasu „mistyczną", na przykład Noc na Łysej Górze Modesta Musorg- skiego. Jego siedziba to muzeum najbardziej zdumiewających dziwactw i obrzydliwości. Do pozycji satanistycznego guru doszedł długą drogą, od ucieczki z domu w wieku 17 lat, przez pracę pomocnika tresera w cyrku, akompaniatora Marylin Monroe w jej „gołych latach", fotografa policyjnego w San Francisco, aż pod koniec lat sześćdziesiątych założył Kościół Szatana. Szokował wówczas organizacją czarnych mszy, scenami z tłumami nagich kobiet na ołtarzu szatana, krzykami „Hail, SatarT i satanistycznymi ślubami, jakie można jeszcze zobaczyć w filmach z gatunku horroru. Rozgłosu przysporzyły mu artykuły w „McCalTs", „Time" i „Look", występ w Rosemary's Baby Romana Polańskiego, a także śmierć słynnej aktorki Jayne Mansfield. Była ona zwolenniczką satanizmu, a zginęła w wypadku samochodowym ze swoim prawnikiem, na którego LaYey rzucił przekleństwo. W latach siedemdziesiątych moda na LaVey'a nieco przeminęła, znikł on ze sceny publicznej i po grążył się z grupą „wtajemniczonych" w prywatny świat „tajemnicy i szaleństwa". Wyznawca zła? Ależ skądże! LaYey przedstawiał się jako normalny człowiek, kochający mąż i ojciec. Z politowaniem zastanawiał się jednak nad „głupotą ludzi, którzy myślą, że ich życie coś znaczy". W tym momencie uniósł się gniewem. „Co za pretensje! Pomyśleć, że ich małe, nieważne żywoty mają jakiś wpływ na schemat ludzkiej egzystencji! Oni nawet nie są cie- niami, gdyż nigdy nie zaznali życia. Są zerami; to po prostu straszne!" W uniesieniu szeptał: „Oto wasze dzieło, Brahmo, Buddo, Chrystusie: ludzie, którym pobudziliście wyobraźnię". Spod maski błazna wychynęła jakaś zimna logika. LaYey chętniej trzymał się jednak medalionów z szatanem, przeglądał satanistyczny biuletyn „The Cloven Hoof" i listy od zwolenników: byłej zakonnicy z Południa, urzędnika z Beverly Hills, hydraulika z Indiany, znudzonego farmera z Nebraski i byłego sierżanta z Teksasu. Pokazywał swe zdjęcie z żoną i dwójką dzieci, śmiał się z chrześcijańskiego wyobrażenia ro- gatego diabła w czerwonym surducie. Spokojnie tłumaczył istotę magii, pochwalał falę neoromantyczną w muzyce pop. Mimochodem zauważył, że pewna masakra w lokalu Mac- Donalda w San Diego i meksykańskie trzęsienie ziemi nastąpiły „przypadkowo" po tym, jak sobie „pofolgował na klawiaturze". Prowadzący wywiad dziennikarz długo milczał nie mogąc pozbierać myśli. Czy zakrętasy LaYeya są bardziej niedorzeczne niż medytacja transcendentalna, reinkarnacje Shirley McLaine lub modlitwy do świętych? Wszystko się pomieszało. LaYey podsycał tylko wątpliwości: „Można poznać rzeczywistość, jeśli się zna sposoby. Nic się nie dzieje bez przyczyny". Znów pauza i zmiana nastroju. LaYey przyznał z pewną dozą megalomanii, że rock satanistyczny, a nawet mordy rytxialne wyrosły z Kościoła Szatana. „Należy mi się uznanie za poruszenie społeczeństwa" stwierdził nie bez dumy. Ale zastrzegł się, że ekscesy były zawsze dziełem wariatów, a nie prawdziwych satanistów. Ci ostatni są niewinni, gdyż są tylko dziwakami, egotystami, ludźmi, którzy chcą żyć autentycznie. W oczach LaYeya prawdziwi sataniści to bohaterowie przezwyciężający nudę ijałowość życia „dobrych mieszczan". Czy jego nic nie powoduje jednak czegoś? To przecież lektura Biblii'Szatana skłoniła Tomasza S. i Roberta K. do maka- brycznego mordu na Karinie M. i Kamilu W. z Rudy Śląskiej w marcu 1999 r.55 Czy LaYey zastanawiał się nad istotą zła i nad starą tezą o tym, że najlepszymi sojusznikami diabła są ci, którzy zaprzeczają jego istnieniu? A jakże... „Może jest taka siła, której dotykam - powiada refleksyjnie - tak, czasem mam wątpliwości. Myślę, że śmierć Jayne Mansfield była dziwną sprawą (...). Ale koniec końców myślę, że to był raczej przypa- dek. W gruncie rzeczy jestem porządnym facetem. (...) Gdybym wierzył w istnienie zła, czy zmieniłbym się? Nie, na to jest już za późno. Nie dam im tej satysfakcji, gdy widzę, co zrobili ze światem". Kto? Nie wiadomo. Gdzie jest prawda, a gdzie fałsz? :: Angelika Swoboda, Ofiary czarnej mszy, „Gazeta Wyborcza", 5 III 1999 r.-, Izabela Szczęsna, W imieniu szatana. „Życie", 5111 1999 r. VI. Duchy czasu Fascynacja, przerażenie, usypiająca negacja i obojętność to krzywe zwierciadła, w których rozmazuje się twarz, którą każdy gdzieś widział. Tę twarz skrywają różne maski. Satanizm jest taką maską, ale jest też wiele innych. A może satanizm jest przestrogą, a wiec zdradą szatana? Lub jego kabotyńskim okiem, puszczanym do ludzi, że to wszystko nieprawda? Rok 2000 Mija dwa tysiące lat od początku „naszej ery". Oczywiście „naszej" w sensie umownym, bo dla muzułmanów jest to 1421 rok od ucieczki Mahometa z Mekki do Medyny, a dla Żydów - 5761 rok od stworzenia świata. Pytanie może wydać się zupełnie nie na miejscu, ale właściwie jakie wydarzenia miały miejsce w 1 roku owej „naszej" ery? Choć zakrawa to na jeden z największych paradoksów historii, badacze starożytności rzadko wspominają tę datę, bo nie obfitowała ona w wieko- pomne zdarzenia. W dwudziestym szóstym roku panowania Caesara Augusta, a 754 roku od założenia Rzymu, władzę konsularną sprawowali Całus Caesar i Lucius Aemilius Paulus, a kon- sulem suffectus został w ciągu tego roku Marcus Herennius Picens1. Paryż nazywał się wówczas Letitia, Lizbona - Olisippo, a Istambuł - Bisantium. Istniał jeszcze Babilon i stara Alek- sandria. Ujście Dunaju zamieszkiwali Getowie i Jazygowie, a dolinę Wisły - Gotonowie i Wenedowie. Po wygaśnięciu dy- nastii Artaksydów, Rzymianie coraz silniej ingerowali w sprawy wewnętrzne Armenii, osadzając tam powolne sobie marionetki. Królem potężnego rywala Rzymu na Bliskim Wschodzie - państwa Partów na terenie dzisiejszego Iranu - był Fraates V. W królestwie Pontu i Bosforu władał król Polemon II i jego ambitna matka Pythodoris2. Na południe od rzymskiej pro- wincji Egipt rozciągało się, na terenie dzisiejszego Sudanu, państwo Meroe, którym władał król Netakamani3. Na terenie dzisiejszych Indii istniało kilka ośrodków władzy. W państwie , A. H. M. , V. Moskwa ML. A , ———n 1«7. s. 58*1. of *e Na progu nowego tysiąclecia 261 VII. Na progu nowego tysiąclecia Śakiów z centrum w Gudżaracie rządził cesarz Azes H. W Indiach środkowowschodnich, w dorzeczu rzek Godavari i Krishna istniało państwo Andhrów, a na południu subkontynentu -Pandiów4. Królem Mahavansy na Cejlonie był Batiyatlssa. W najludnlejszym wówczas państwie świata, w Chinach, odbył się wkrótce spis ludności, który wykazał 59 mln mieszkańców. Dynastia Hań przeżywała właśnie głęboki kryzys, a wobec niepełnoletniości następcy tronu rolę szarej eminencji państwa odgrywał regent Wang Mang5. Na terenie dzisiejszego Meksyku rozkwitały właśnie kultury Zapoteków i Olmeków. Wielki świat władców znamy pozornie lepiej od losów szarych ludzi z tych czasów. A jednak dzięki wykopaliskom możemy zajrzeć przypadkowo w codzienne sprawy pewnej pary Greków z Egiptu. 23 dnia miesiąca Pauni, czyli 17 czerwca l roku, niejaki Hilarion pisał z Aleksandrii do swej żony Alis: ..Proszę cię i nakłaniam, abyś miała staranie o dziecko i skoro tylko otrzymamy wynagrodzenie, prześlę ci nieco w górę kraju. Jeśli szczęśliwie urodzisz, zatrzymaj - gdyby był chłopiec, gdy zaś dziewczynka - porzuć"". Nie wiemy, co urodziła Alis. wiemy jednak, że żyła w świecie, w którym życie i miłość nie miały najwyższych notowań. Wróćmy jednak do historii na wyższych szczeblach. W prowincji Syria stacjonowały cztery rzymskie legiony - III Galilea, VI Ferrata, X Fretensis i XII Fulminata. Po śmierci Heroda Wielkiego Palestyna została podzielona. Etnarchą Judei, Samarii i Idumei był Archelaos, tetrarchą Iturei i Trachonidy -Filip Herodes, a tetrarchą Galilei i Perei - Herod Antypas, który rezydował w Tyberiadzie nad jeziorem Genezaret. To właśnie jego poddanym był chłopiec żydowski imieniem Jezus (Jeshua), syn Marii (Miriam), mieszkający w galilejskim Nazareth. Naj- prawdopodobniej w l roku według rachuby czasu przyjętej we współczesnym świecie miał On już około sześciu lat. To bardzo dziwne, ale tak było. 4 Jan Kieniewicz, Historia Indii, Ossolineum, Wrocław 1985, s. 122-128. " Witold Rodziński. Historia Chin, Ossolineum. Wrocław 1992. s. 97-99. 0 Jerzy Manteuffel, Ze świata papirusów, Ossolineum. Wrocław 1950. s. 68. Pierwszy wysiłek urzędowy Kościoła, by ustalić datę narodzin Chrystusa, został uwieńczony fatalnym błędem. Kiedy scytyjski mnich Dionisios, zwany Dionizym Małym, ustalił w VI wieku tę datę na rok 754 od założenia Rzymu, pomylił się o około sześć lat i od tej pory chrześcijaństwo, a za nim większość dzisiejszego świata, nadal trwa w błędzie7. Na czym polegał błąd Dionizego? Podstawą do ustaleń dary narodzin Chrystusa jest dla współczesnych historyków śmierć Heroda Wielkiego, która nastąpiła w 750 roku od założenia Rzymu, a więc, wedle dzisiejszej rachuby w 4 roku przed początkiem nowej ery. Drugą przesłanką jest informacja zawarta w Ewangelii św. Mateusza o rozkazie wymordowania dzieci z Betlejem w wieku do dwóch lat, „stosownie do czasu, o którym się dowiedział od Mędrców"8. Chodziło o usunięcie potencjalnego rywala do tronu, o którym poinformowali oni Heroda. Na podstawie tych dwóch informacji historycy przyjmują dziś na ogół, że Chrystus urodził się w 748 roku od założenia Rzymu, czyli w 6 roku przed nową erą9. Zgoda, że obliczenie roku narodzin Chrystusa było błędne, ale co my właściwie dziś upamiętniamy? W języku angielskim utarły się określenia BC (before Christ) i AD (anno Domini), które są używane bez względu na wyznanie wiary. W Polsce bywa różnie. Wielkonakładowa „Polityka" opublikowała niedawno tekst, w którym autorka z pewnością odwrotną do znajomości tematu stwierdziła, że „na przełomie er z judaizmu wzbogaconego przez kontakty z zoroastryzmem wyrosło chrześ- cijaństwo"10. Przypominają się niezbyt odległe jeszcze próby wylansowania określenia „nasza era". Nasza czyli czyja? Kto ' Giuseppe Ricciotti, Życie Jezusa Chrystusa, przeł. Jan Skowroński, „Pax". Warszawa 1955, s. 175. " Mt 2, 16. 9 Daniel Rops, Dzieje Chrystusa, przel. Zofia Starowieyska-Morstinowa. „Pax". Warszawa 1951, t. H, s. 314-315; Ricciotti, Życie Jezusa Chrystusa..., s. 176-177; Alfred Lapple, Od Księgi Rodzaju do Ewangelii, przeł. Juliusz Zychowicz, Znak, Kraków 1983, s. 382. '" Agnieszka Krzemińska, Święty ogień, .Polityka", 8 V 1999 r., s. 67. VII. Na progu nowego tysiąclecia 263 262 określił tę „naszą" chronologię? Wzbogacenie judaizmu zoro- astryzmem? Dionizy Mały? Przecież podstawą chrześcijańskiej rachuby czasu miało być upamiętnienie narodzin Zbawiciela! Rachuba lat „po Chrystusie" nie ma większego sensu, skoro Chrystus urodził się prawdopodobnie w 6 roku przed Chrystusem. Czy nie należałoby zmienić tej rachuby, przyj- mując, że w istocie mamy już 2006 rok po Jego narodzeniu? Pewnie tak, ale jakie konsekwencje dla historiografii i współ- czesnego życia codziennego musiałoby to wywołać! Nie da się więc uniknąć powtarzania fatalnego błędu Dionizego, ale rów- nież nie da się ukryć, że chodzi o lata, jakie minęły od naro- dzenia Jezusa Chrystusa. Tak czy inaczej, rok 2000, obcho- dzony w Kościele jako Rok święty, jest więc dwutysięcznym rokiem ery chrześcijańskiej. Skądinąd, jeśli ktoś uznaje ją za „naszą", to znaczy, że poczuwa się do wspólnoty z chrześ- cijaństwem. Nie ma czasu, bo musi być wolny Co robimy z czasem? Porównawcze badania socjologiczne wykazują, że mieszkańcy krajów wysoko rozwiniętych dysponują znacznie mniejszą ilością wolnego czasu niż ci z krajów słabiej rozwiniętych, zwłaszcza w strefie tropikalnej. Nic dziwnego, że w kulturach pozaeuropejskich czas biegnie zupełnie inaczej. „Jak to kiedy odjedzie autobus - pyta zdumiony Afiykanin -kiedy zbierze się tyle ludzi, żeby cały zapełnili! Kiedy będzie zebranie? Wtedy, kiedy zbiorą się ludzie!"" U ludów żyjących w tradycyjnych warunkach w Afryce czy Azji czas jest nie- określony. Przeszłość to najczęściej „dawno", „bardzo dawno" lub „na początku". Bieg czasu nie jest tam postrzegany liniowo, lecz koliście. Tak jak ludzkie życie zaczyna się i kończy. Nie ma tam miejsca na pojęcie rozwoju, jest tylko stałe, choć pow- tarzalne, trwanie. Przez ostatnie dwieście lat rozwój cywilizacji białych Euro- pejczyków w różnych częściach kuli ziemskiej wydawał się zmierzać do wyzwolenia człowieka z niewoli wyczerpującej pracy. Stopniowo skracano przeciętny czas pracy i powięk- szano zasoby czasu wolnego. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wzrost ilości wolnego czasu został pochłonięty w krajach mniej lub bardziej rozwiniętych przez urządzenia medialne, w tym głównie telewizję, której oglądanie zajmuje odtąd, w zależności od kraju, między 50 i 70% całego wolnego czasu „medialnego". Bierne podłączanie się do nośników informacji, najczęściej wizualnej, nasiliło się wraz z roz- szerzeniem zasięgu użytkowania, komputerów osobistych, magnetowidów, modemów i płyt kompaktowych. „Mediatyczny wzór wypoczynku wydaje się być zjawiskiem cywilizacyjnym" - pisze znawca problematyki wolnego czasu Bohdan Jung12. Z jego analiz można wyciągnąć wnioski dość paradoksalne. Im wyżej rozwinięty kraj, tym mniej wolnego czasu mają jego miesz- kańcy, a i ten wolny czas wykorzystują coraz częściej w sposób bierny, podłączeni do mediów. Rozwinięta cywilizacja miała, choćby częściowo, wyzwolić człowieka od pracy, a tymczasem, zwłaszcza w ostatnich la- tach, ilość wolnego czasu przestała rosnąć, a jego wolność stała się coraz bardziej problematyczna. Coraz więcej czasu poś- więcamy więc na zarabianie pieniędzy, by kupić sobie czas wolny, ale jest to gonitwa za cieniem, gdyż ani nie powiększa to zasobu czasu wolnego, ani satysfakcji z jego wykorzystania. Znany myśliciel żydowski Abraham Heschel napisał kiedyś: „Cywilizacja techniczna to podbój przestrzeni przez człowieka. Triumf ten osiągany jest często poprzez poświęcenie zasadniczego czynnika egzystencji - czasu (...). Bronimy się przed bezwarunkową kapitulacją człowieka przed przestrzenią, przed zniewoleniem przez rzeczy. Nie możemy zapominać, że to nie rzeczy użyczają znaczenia chwili; to chwila użycza zna- " Ryszard Kapuściński, Heban..., s. 20-21. Bohdan H. Jung, Ekonom czasu wolnego, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1989, s. 67. czenia rzeczom". Heschel apelował o docenienie dnia świątecznego nie tylko jako nagrody za ciężką pracę, ale jako koniecznej przerwy na refleksję nad światem i życiem. „Sensem Szabatu jest uświęcenie raczej czasu niż przestrzeni. Przez sześć dni w tygodniu żyjemy w tyranii rzeczy przestrzeni; w dzień Szabatu staramy się sprostać świętości w czasie"13. Żyjąc na co dzień w rozwiniętej cywilizacji technicznej, nie zauważamy już, jak oddaliliśmy się od tradycyjnego odczuwania czasu. Dlatego warto spojrzeć na siebie oczami obserwatora zewnętrznego. W latach dwudziestych XX wieku odwiedził Europę niejaki Tuiavii z wyspy Upolu w archipelagu Samoa. Już wówczas zauważył bezradną pogoń białych za czasem. Po powrocie zdał sprawę swoim ziomkom w ten sposób: „Mówię wam, bracia, to jest jakiś rodzaj choroby białych (...). Białym na wszystko 'szkoda czasu'. Tracą życie, żeby zarobić na czas. I tracą czas, żeby zarobić na życie". Tuiavii pojął, być może, istotę cywilizacji białych, których nazywał Papalagi. „Czas -stwierdził - wyślizguje mu się z ręki jak ryba. Bo Papalagi zbyt kurczowo ściska czas. Czas mu ucieka, a Biały go goni i pogania i nie daje mu odetchnąć. Czas musi stać wciąż przy białym i musi pracować, musi coś mówić albo śpiewać. A przecież czas jest cichy, czas kocha cichą radość, spokój i wygodną matę. Papalagi nie rozumie czasu, nie umie się nim posługiwać, traktuje go po swojemu, to znaczy brutalnie. I czas go nie lubi"14. Czy nie jest tak? fle razy w ciągu ostatniego roku zdarzyło się nam spojrzeć na świat, nie pamiętając o upływie czasu? Czy nie jest tak, że każda mijająca chwila jest niepowtarzalna i że jej szkoda, a wobec tego należy ją umieć smakować? Wskaźniki efektywnościowe, operujące pojęciem nakładu i wyniku oraz efektu na jednostkę czasu, do tego stopnia opanowały naszą wyobraźnię, że najchętniej zwiększylibyśmy skutki naszych działań do nieskończoności, pomniejszając zużyty czas do zera. Stały wyścig z czasem powoduje jednak, że kiedy sta- jemy w miejscu, nie wiemy, co począć. Czas wolny staje się bezwolny. Ile rzeczy robi człowiek współczesny „dla zabicia czasu"? Mój oiciec mawiał, że „kto zabija czas, zabija siebie samego". Innym powodem, dla którego we współczesnej cywilizacji białych walczy się z czasem, jest lęk egzystencjalny. Jest coś neurotycznego w kulturze, która sprzedaje sama sobie przet- rawione i „udoskonalone" obrazy świata, a coraz mniej ma ochoty cieszyć się światem takim, jakim on jest. Zagospo- darowujemy i zmieniamy każdy wolny skrawek przyrody. Najmłodsze pokolenie nie może znieść nawet wolnego kawałka czystego muru i musi tam smarować sprayem swoje hieroglify, trochę tak, jak psy zaznaczające swój teren. Każdą chwilę wypełniamy pracą lub rozrywką, żeby nie myśleć, po co to wszystko. Ani nie zagłuszymy jednak, ani nie zepchniemy do końca w niebyt pytania „co dalej?" Jak mówił mądry Tuiavii, „wspinasz się na czubek palmy, ale pień palmy wreszcie się koń- czy, trzeba zawracać i niebo pozostaje, jak było, tajemnicą"15. Demokraci przeciw demokracji W społeczeństwie tradycyjnym lub przemysłowym kształ- towanie elit trwało długo, a ich podstawą była władza lub własność. Obecnie do elity można się dostać szybko, choć rów- nie szybko można z niej wypaść. Nowymi przepustkami do elity stały się wiedza i popularność. Bohaterami popularnych mediów są obecnie nie tylko politycy i koronowane głowy, rekiny ka- pitału, ale także intelektualiści i gwiazdy. Prawdziwy lub mnie- many ekspert może zająć miejsce w elicie, wypowiadając się na każdy temat i kształtując opinię, oczywiście pod warunkiem, że „zrobi sobie nazwisko". Obok niego jednak w nowych '' Wcistowle..., s. 372 " Abraham Joshua Heschel, Szabat, przeł. Henryk Halkowski, Atext. Gdańsk 1994. s. 7, 10 i 14. '" Anna i Maciej Wcisłowie. Papalagi, „Przegląd Powszechny", 1983, nr 12, s. 369-370. 267 VII. Na progu nowego tysiąclecia elitach, lansowanych przez media, znaleźć się może muskularny aktor, gwiazdka porno lub skandalista z innej dziedziny. Popularność nie zna wartości, jej miarą jest jedynie liczba osób, która kojarzy osobę z nazwiskiem, pamięta je, a często, z nie zawsze jasnych powodów, pragnie te osobę naśladować. Wspólnym mianownikiem przynależności do elity są nadal pie- niądze, ale nie one decydują o hierarchii popularności. Wystarczy zastanowić się nad skalą i pochodzeniem bogactwa oraz popularnością takich osób jak przykładowo: Bili Gates, księżna Diana, Mikę Tyson, Cicciolina, Bili Clinton, Arnold Schwarze- negger, Alvin Toffler, sułtan Brunei, Michael Jackson, Vaclav Havel, Steffi Graf, Ali Agca, Francis Fukuyama, „Doktor Śmierć" - Jack Kevorkian czy Silvio Berlusconi. Społeczeństwo masowe akceptuje przynależność do medialnej elity osób tak różnych bez żadnej refleksji nad ich zasługami. Tymczasem wydaje się, że elity decydujące o losach świata żyją jednak w cieniu. Kreśląc zręby nowej cywilizacji, która wyłania się u progu XXI wieku, wpływowi badacze przyszłości AMn i Hełdi Tofflerowie rozwinęli teorię trzech fal: pierwszej, opartej na rewolucji neolitycznej, gdy człowiek opanował uprawę, hodowlę oraz wydobycie i pierwotną obróbkę minerałów, drugiej, w której dominował przemysł oraz trzeciej, która zależy od obiegu informacji. „Szybko zmierzamy w kierunku zupełnie nowego układu zależności, w ramach którego świat podzielony będzie nie między dwie, lecz trzy rywalizujące cywilizacje: jedną, ciągle symbolizowaną przez motykę; drugą, której symbolem jest taśma produkcyjna; trzecią, której uosobieniem jest komputer"16. W nowej cywilizacji trzeciej fali szczególnie ważnym zasobem będzie wiedza. Nie bez racji Tofflerowie wskazują, że historyczna kraksa komunizmu była głównie związana z tym, że system ten nie potrafił zupełnie zmobilizować i wykorzystać ludzkiej wiedzy, że ją lekceważył i ograniczał. W trzeciofalowej gospodarce produkcja masowa ma stać się jeszcze bardziej zróżnicowana, co podkopie działania prawa ekonomii skali. Systemy informatyczne i robotyzacja wypierać będą ludzi z zakładów pracy. Tradycyjne doktryny polityki gospodarczej - keynesizm i monetaryzm - mogą się okazać bezużyteczne. W gospodarce trzeciej fali źródłem bogactwa będzie w rosnącej mierze praca umysłowa - programowanie systemów zarządzania, obsługa sieci informacyjnych, szkolenia i inne zajęcia zaliczane do kategorii usług. Walka z bezrobociem winna się opierać raczej na pomocy w zmianie kwalifikacji oraz trybu zatrudnienia niż na zasiłkach czy robotach publicznych. Tofflerowie nie poprzestają jednak na wizji rodzącego się systemu gospodarczego. Zapowiadają nasilenie się konfliktów społecznych. Ich zdaniem, w jednym obozie znajdują się obrońcy „podstawowych instytucji masowego społeczeństwa industrialnego", jak rodzina, masowa edukacja, wielkie kor- poracje, związki zawodowe, państwo narodowe i „ustrój rządów pseudoprzedstawicielskich". W drugim obozie lokują zwolen- ników tezy, że „żaden z palących problemów współczesności (...) nie może znaleźć rozwiązania w ramach cywilizacji prze- mysłowej"17. W dalszej części wywodu Tofflerowie akcentują rolę elit umysłowych i niewybieralnych urzędników w nowym systemie, używając określenia „potęga mniejszości". Z łat- wością zdumiewającą u ludzi wychowanych w amerykańskiej demokracji godzą się na nierówność praw wynikającą z nie- równości „bagażu decyzyjnego", jaki niosą ludzie z różnych pięter społecznej drabiny. Bez zmrużenia oka akceptują nad- chodzący wzrost strukturalnego bezrobocia i rosnącą flkcyj- ność zachodnich demokracji. Mało tego, w zakończeniu książki stwierdzają, że „odpowiedzialność za zmiany spoczywa zatem na nas" i wzywają do wydania „walki wszystkim tępicielom idei, którzy każdą nową sugestię bezzwłocznie usiłują zniszczyć jako ' Tamże, s. 86. 16 Alvin i Heidl Toffler. Budowa nowej cywilizacji, przel. Jerzy Łozlńskl, Zysk i S-ka, Poznań 1996, s. 31. VII. Na progu_iowego_t_y5!5clecla niepraktyczną i iluzoryczną, broniąc w ten sposób tego, co dziś praktyczne i rzeczywiste, chociaż zarazem jakże często absurdalne, zniewalające i niefunkcjonalne"18. Tofflerowie zdają się być zwolennikami tezy, iż „nie ma ludzi niezastąpionych" (poza nami samymi). Jest w tym twierdzeniu i pokora, i pozorny realizm, ale także coś nieludzkiego. Wyraża ono bowiem także pogardę dla unikalności i godności osoby ludzkiej. Bojowy ton wezwania Tofflerów odwraca nieco uwagę od małego słówka „my", którego autorzy używają jako podmiotu. Któż jest odpowiedzialny za zmiany, które na grzbiecie trzeciej fali powiodą świat w trzecie tysiąclecie? Obawiam się, że autorzy mają na myśli oświeconą elitę intelektualną i finansową, która wie lepiej i ma większe możliwości. Niestety, teorie Tofflerów korespondują wyraźnie z wizją „świata 20:80", o której, być może z pewną przesadą, piszą Hans-Peter Martin i Harald Schumann. Według ich ponurego proroctwa, w nadchodzącej epoce 20% ludności zatrudnionej w zinformatyzowa-nej gospodarce będzie utrzymywać pozostałe 80% obywateli w stanie bierności i radosnych złudzeń, wypłacając im zasiłki i karmiąc rozrywką określaną przez Zbigniewa Brzezińskiego wdzięcznym neologizmem tittytainment (połączenie słów tits -piersi oraz entertainment - zabawa)1J. W świecie dzisiejszych elit myślenie o miejscu człowieka w gospodarce i społeczeństwie grozi na ogół posądzeniem o socjalizm. Rację ma jednak Dariusz Gawin, nazywając postawę niektórych liberałów „drugą zdradą klerków"20. Politycy i kręgi opiniotwórcze lansujące wolność i żądające znoszenia wszelkich barier, w istocie nie za bardzo troszczą się o ludzi. W imię naczelnego kryterium efektywności oraz racji systemowych zbyt łatwo przechodzą do porządku dziennego nad ich potrzebami i aspiracjami. „Szary człowiek" to w ich ustach pojęcie raczej pejoratywne. A jednak to „szary człowiek" a nie anonimowy '" Tamże, s. 133 i 134. 19 Hans-Peter Martin, Harald Schumann, Pułapka globalizacji, przeł. Marek Zybura, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wroctaw 1999, s. 8 nn. " Dariusz Gawin, Druga zdrada klerków, „Życie", 23 XI 1998 r. mechanizm wrzuci kartkę wyborczą. Czyżby więc, rezygnując z „szarego człowieka", szermierze globalizacji i elitaryzacji życia społecznego w trzeciej fali byli samobójcami, którzy chcą stracić władzę, pieniądze i popularność? Chyba nie. Myślę, że wierzą oni raczej w siłę manipulacji opinią społeczną przy pomocy mediów. Jeśli jednak siła ta zawiedzie, w nowym stuleciu mo- żemy być świadkami niejednego poważnego wstrząsu. Między egoizmem i przymusem państwa Współczesne, rozwinięte kraje demokratyczne cierpią na podobną chorobę społeczną: przerost przywiązania do uprawnień i niedorozwój poczucia zobowiązania. Część komórek organizmu społecznego zbuntowała się i twierdzi, że nie będzie służyć całości tylko pilnować interesu własnego. Robi to bardzo często w agresywnej formie dążąc do uznania, że skrajny relaty- wizm i subiektywizm winien być normą społeczną. Trudno nie zauważyć sukcesów takiej postawy, ale w konsekwencji prowadzą one do osłabienia organizmu, degeneracji ich samych i zarażenia zdrowych komórek, które zaczynają rozumować podobnie. Ojciec Jacek Salij nazywa to przerzutami raka21. Badania postaw społecznych w USA wykazały, iż większość Amerykanów uważa, że należy się im rosnący zakres praw i swobód, podczas gdy główny ciężar odpowiedzialności gotowi byli przerzucać na państwo. Inflacja praw w USA przekroczyła poziom notowany w jakimkolwiek innym kraju. Oto pierwszy przykład z brzegu. Władze Santa Monica w Kalifornii postanowiły podjąć walkę z handlarzami narkotyków uprawia- jącymi ten proceder w damskich toaletach publicznych i wpro- wadziły przepis, że nie wolno używać tych przybytków przezna- czonych dla płci przeciwnej z wyjątkiem nagłej potrzeby. Na to lokalna działaczka feministyczna wszczęła protest, twierdząc, '" Rzeczy, których nie godzi się robić. Rozmowa z O. Jackiem Salijem, „Rzeczpospolita". 17 VI 1998 "r. 271 270 VII. Na progu nowego tysiąclecia że przepis stanowi pogwałcenie prawa kobiet do dowolnego uży- wania toalet22. Walka o prawa obraca się więc nierzadko przeciw tym, którym mają one służyć. Sąd Najwyższy USA przykładał w ostatnich dekadach znacznie większą wagę do wolności jednostki w zakresie za- chowań seksualnych i wolności słowa niż do praw obywateli, na przykład do ochrony danych osobowych lub do dobrego imienia23. Klasycznym przykładem stało się orzeczenie Sądu Najwyższego z 1988 r., przyznające priorytet prawa Lany Ffynta do wolności ekspresji nie tyle już ponad jego zobowiązaniami wobec bliźnich, ale nawet ponad prawem pastora Jerry Fall-wella do dobrego imienia. Amerykanie są dumni z zakresu swych praw i wolności, ale często nie widzą potrzeby umacniania „drugiej części demokratycznego równania" - osobistej odpowiedzialności, pracy na rzecz wspólnoty i zbiorowości narodowej. Owa „druga część równania" nie jest czystą abstrakcją. Przejawia się ona na przykład w sprawach o odpowiedzialność za nieudzielenie pomocy. Jest przy tym charakterystyczne, że większość prawników jest gotowa ograniczać tę odpowiedzialność, wyszukując wszelkie możliwe argumenty uzasadniające zaniechanie pomocy24. W wyniku drastycznego oddzielenia prawa od moralności w amerykańskiej tradycji prawniczej, kwestia pomocy sprowadzona została do problemu, jakie prawo do uzyskania pomocy ma osoba w potrzebie, a nie jaką odpowiedzialność za nieudzielenie pomocy ponosi świadek zdarzenia. Dotyczy to także spraw rodzinnych. Nikt nie kwe- stionuje prawa osób dorosłych do decydowania o losie swoim i swoich dzieci, ale także nikt nie zastanawia się nad prawem dziecka do wychowania w pełnej rodzinie. Tymczasem odpo- wiedzialne rodzicielstwo spadło na dalekie miejsce w społecznych priorytetach Amerykanów. 22 Amltai Etzionl, The Spirit of Community. The Reiiwention of American Ścięty, Simon and Schuster, New Yor 1993, s. 4-5. 23 Mary Ann Glendon, Rights Talk..., s. 66. 21 Tamże. s. 76-83. Problem braku równowagi między prawami i obowiązkami niepokoi wiele wybitnych autorytetów w USA. Profesor prawa z Harvard Universiry, Mary Ann Glendon zwraca uwagę na fakt, że cały amerykański dyskurs polityczny zdominowały prawa obywateli. W dyskursie tym rozrzutnie szafuje się etykietką praw, nadaje się im czysto legalistyczny, a jednocześnie absolutny charakter. Prawa w USA są skrajnie indywidualistyczne i wypreparowane ze środowiska, w którym mogą w pełni służyć człowiekowi - ze środowiska odpowiedzialności. Stale wydłużający się katalog praw - od praw człowieka, przez prawa mniejszości aż do praw zwierząt i drzew, grozi narastaniem liczby kolizji oraz trywializowaniem podstawowych pojęć i realnych fundamentów demokracji. Lekarstwem jest, zdaniem Glendon, nie porzucenie tradycji „praw", ale jej zasadnicza odnowa2'. „Przeciwieństwem praw człowieka nie jest nieprawość - zauważył Allan Bloom - lecz powinność"26. Amitai Etzioni, pro- fesor George Washington University w Waszyngtonie, postu- lował przyjęcie czteropunktowego programu naprawy zaburzo- nego bilansu praw i obowiązków: ogłoszenie „moratorium" na większość nowych praw, odbudowę związków między prawami i zobowiązaniami, uznanie, że niektóre zobowiązania nie po- ciągają za sobą praw oraz dostosowanie niektórych praw do nowych warunków społecznych27. W 1990 r. Etzioni i czternastu innych filozofów, socjo- logów i prawników spotkało się w Waszyngtonie i założyło ruch komunitarian. W języku polskim rdzeń pochodzący od łacińskiego communio nabrał wieloznacznych podtekstów. Kojarzy się bowiem nie tylko z Komunią świętą, stanowiącą element łączności z Bogiem, ale także z komunizmem, stanowiącym w praktyce zaprzeczenie wspólnotowości. Po angielsku słowo community, od którego wywiedli swą tożsamość komunitarianie, "Tamże, s. X-XU. 211 Allan Bloom. Umysł zamknięty.... 1997. s. 194. 27 Etzioni, The Spirit of Community..., s. 4. Na progu nowego tysiąclecia 273 VII. Na progu nowego tysiąclecia rodzi na ogół pozytywne skojarzenia. Nic też dziwnego, że akces do ruchu zgłosili ludzie o różnych przekonaniach religijnych i politycznych, ale podzielający tę samą wiarę, iż Ameryka wymaga zasadniczej przebudowy moralnej w duchu wspólnotowym, który nie tylko nie stoi w sprzeczności z amerykańską tradycją liberalną, ale jest jej fundamentem. Wśród sygnatariuszy „platformy komunitariańskiej" znalazły się tak znane postacie amerykańskiego życia akademickiego i politycznego, jak: kandydat na prezydenta z 1980 r. John Anderson, profesor Robert Bellah z Berkeley, prezydent Institute for American Yalues David Blankenhom, profesor Anthony Cook z Georgetown University, prezydent The American University Joseph Duffee, Amitai Etzionl, słynna feministka Berty Friedan, która wyraźnie zmieniła poglądy, nie mniej znany Francis Fukuyama, przedstawicielka Stolicy Apo- stolskiej na pekińską konferencję „kobiecą" w 1995 r. Mary Ann Glendon, słynny teolog i politolog Richard John Neuhaus, profesor Alejandro Portes z Johns Hopklns Unłversity. prezydent National Conference of Christians and Jews Gilian Martin Sorensen i kilkadziesiąt innych osób. Komunitarianie stwierdzili, że odrodzenie Stanów Zjed- noczonych będzie możliwe tylko pod warunkiem odbudowy moralności w życiu społecznym, choć bez powrotu do pury- tanizmu i bez opresji. Podstawą ruchu było wyznanie wiary Etzioniego w kilka podstawowych prawd, na których zbudo- wana jest amerykańska demokracja. Stwierdził on, że wierzy w odrodzenie porządku prawnego bez uciekania się do siły, odbudowę rodziny bez zmuszania kobiet do zostania w domu, nauki moralności w szkołach bez indoktrynacji, wspólnot lo- kalnych, w których ludzie będą bezpieczni i potrzebni. Wyraził wiarę w to, że umocnienie odpowiedzialności w życiu nie ogranicza praw, że możliwe jest zbilansowanie dążenia do indywidualnej korzyści oraz poświęcenia na rzecz wspólnoty, 1 The Responsive Communitarian Platform. Flights and Responsibilities, The Communitarian Network, Washignton D.C. 1991, s. 20-23. że da się opanować niesprawiedliwe wpływy lobbies w ośrodkach władzy bez ograniczania konstytucyjnego prawa do orga- nizowania się obywateli we wspólnym celu. Komunitaryzm ma więc być drogą rozwoju społecznego opartą na skutecznym połączeniu indywidualnej i wspólnotowej motywacji człowieka29. Propaganda komunitariańska odniosła spektakularny sukces, kiedy w październiku 1997 r. milion amerykańskich mężczyzn wzięło udział w demonstracji Strażników Obietnicy w Waszyngtonie pod przewodnictwem założyciela ruchu Billa McCartneya, ślubując wzięcie odpowiedzialności za dom i ro- dzinę™. Program komunitarian spotkał się oczywiście z gwał- townymi atakami skrajnych liberałów ostrzegających przed rzekomymi próbami przymusowego umoralniania, czy też przed zagrożeniem praw mniejszości. Etzioni skomentował te oskar- żenia, cytując liczne przypadki gwałcenia praw większości i stwierdził, że „nie możemy zaprzestać pływania tylko dlatego, że niektórzy się topią"31. Dodać można, że jeśli zaprzestaniemy nauki pływania, topić się będzie jeszcze więcej ludzi. Skrajny indywidualizm jest oparty na mitach. Czy tego chcemy czy nie, wszyscy od siebie zależymy. Skutki swawoli jednych prędzej czy później spadną na barki innych współ- obywateli, którzy na przykład będą musieli ponosić większe koszty utrzymania sierot, chorych, wykolejeńców i przestępców. Problem w tym, jak zorganizować życie społeczne, tak by opanować rozkładowe tendencje współczesnej cywilizacji bez zgubienia tego, co można uznać za jej sukcesy lub co wydaje się nieodwracalne. Na przykład komunitarianie widzą odro- dzenie rodziny nie przez wymuszanie rezygnacji kobiet z pracy zawodowej, ale przez równiejsze dzielenie obowiązków domo- wych między rodzicami oraz przez bardziej elastyczne formy zatrudnienia. Współczesna technika otwiera w tym względzie wiele możliwości: komputery, modemy czy cała sieć Internetu "'Etzioni. The Spirit of Community.... s. 1-2. '"' Jacek Kalabiński, Odpowiedzialność mężczyzny, „Rzeczpospolita", 6 X 1997 r. " Etzioni, The Spirit of Community.... s. 53. 275 VII. Na progu nowego tysiąclecia pozwala dziś organizować pracę milionów ludzi w sposób w dużej mierze zdecentralizowany, a dużą jej część można wykonywać w domu. Podobnie podchodzą komunitarianie do rozwodów. Nie chcą ich zakazywać, ale zniechęcać do nich. Szkoły winny, zdaniem komunitarian, nie tylko uczyć, ale przede wszystkim kształtować postawy. „Nie można wypełnić naczynia - stwierdził Etzioni - które trzeba dopiero uformować"32. Protesty przeciw nauce moralności w szkołach są szczególnym przejawem krótkowzroczności, a nawet szkodnictwa. Istnieje bowiem wiele wartości, które są wspólne dla ludzi różnych przekonań, a których przestrzeganie stanowi absolutne minimum porządku społecznego. Różność a równość płci Przy wszystkich dziwactwach i nadużyciach intelektualnych współczesnego feminizmu, jest jego niewątpliwą zasługą, że zwrócił uwagę na upośledzenie kobiet w niektórych wymiarach życia społecznego. Istnieją oczywiście sfery, w których upośledzenie to jest wyraźne, a nawet stanowi pogwałcenie przyrodzonej godności i praw osoby ludzkiej, ale można też wymienić cały szereg przykładów pozornej lub wręcz urojonej dyskryminacji kobiet. Słowa kluczowe to „równouprawnienie" i „równość", które są często i zupełnie mylnie utożsamiane ze słowem „jednakowość". Wyrazicielką takiego stanowiska była pewna Amerykanka, zatrzymana za chodzenie w stroju topless w miejscu do tego nie przeznaczonym, która tłumaczyła, że chciała skorzystać z dozwolonego w tym miejscu prawa mężczyzn do chodzenia bez górnej części garderoby. Fakt, że kobiety i mężczyźni mają równą godność jako osoby ludzkie, nie oznacza wcale, że są jednakowi. Wręcz przeciwnie. Równość kobiet i mężczyzn nigdy nie będzie funkcjonalna; wystarczy rzut oka na fizyczną budowę kobiety i mężczyzny. ' Tamże, s. 92. Na tym jednak nie koniec. „Mężczyźni różnią się od kobiet. Obie płcie są sobie równe jedynie ze względu na wspólną przynależność do tego samego gatunku - homo sapiens. Utrzy- mując, że ich skłonności, uzdolnienia czy zachowania są takie same, budujemy społeczeństwo oparte na (...) kłamstwie"53. W ostatnich dekadach kłamstwo o istocie płciowości rozlewało się coraz szerzej w świadomości potocznej. Tymczasem jed- noczesny, ogromny postęp badań neuropsychologicznych do- prowadził do ukształtowania całkiem nowego paradygmatu wiedzy o płci. W wyniku tysięcy eksperymentów i badań fizjo- logicznych ustalono, że przeciętny mężczyzna różni się za- sadniczo od przeciętnej kobiety nie tylko fizycznie, ale także psychicznie. Stwierdzono, że kobiety słyszą i widzą na ogół lepiej od mężczyzn, a pod względem wrażliwości na dotyk róż- nice są wręcz szokujące. W wielu testach okazało się, że najmniej wrażliwe kobiety wykazywały wyższy poziom reakcji na dotyk niż najbardziej wrażliwi mężczyźni. Różnice w budowie i funkcjonowaniu mężczyzn i kobiet zakodowane są w genach oraz wynikają z odmienności w bu- dowie mózgu i zasilania organizmu hormonami. W rezultacie już niemowlęta wykazują ogromne różnice w sposobie zachowania i reagowania na świat. Niemowlęta męskie kon- centrują się na rzeczach, żeńskie - na osobach, małe dziew- czynki wcześniej uczą się mówić, chłopcy wykazują na ogół większe uzdolnienia matematyczne, dziewczynki - językowe, chłopcy są aktywni w „rozgryzaniu" funkcjonowania przedmio- tów, dziewczynki - mają lepszą koordynację ruchową i bardziej rozbudowane zdolności społeczne. Cech tych nie da się przy- pisać wychowaniu. Ostatnio stwierdzono ponad wszelką wąt- pliwość, że to raczej rodzice uczą się wychowywać swe dzieci na dziewczynki i chłopców, obserwując ich zróżnicowane reak- cje'4. Sposób rozwiązywania problemów - bardziej analityczny :l" Annę Moir, David Jessel. Płeć mózgu, przeł. Nina Kancewicz-Hoffman. PIW, Warszawa 1998. s. 11. 34 Moir, Jessel.... s. 30-83. VII. Na progu nowego tysiąclecia u mężczyzn i bardziej syntetyzujący u kobiet - a także typowo męskie i żeńskie zachowania seksualne są wynikiem różnic genetycznych i hormonalnych. Zaburzenia seksualne mają naturę bardziej psychofizyczną niż społeczną i wynikają głównie z odmienności wpływu genów i hormonów na funkcjonowanie organizmu i psychiki. Jak dotąd, nikt nie zastąpił kobiet w rodzeniu dzieci. Stąd też ich kariera zawodowa jest zawsze obciążona albo podwójnymi obowiązkami, albo poczuciem niespełnienia w macierzyństwie. W krajach Europy południowej wiele młodych kobiet porzuca pracę zawodową po urodzeniu dziecka i rzadko do niej wraca. W Japonii i Europie Zachodniej powrót do pracy jest bardzo częsty po odchowaniu dzieci, natomiast w krajach skandynawskich i USA oraz w państwach postkomunistycznych Europy kobiety bardzo często wracają do pracy po urlopie macierzyńskim. Zależy to oczywiście od rodzaju pracy. Struktura zatrudnienia kobiet jest więc całkiem odmienna od struktury zawodowej mężczyzn. Wśród kobiet przeważa praca na stanowiskach nie wymagających dłuższej drogi awansu i pozwalających na większą rotację zatrudnienia. W USA 98,5% sekretarek to kobiety, w Europie Zachodniej - 80,3%. Kobiety przeważają też zdecydowanie wśród pracowników obsługujących kasy, w szkolnictwie i niższym personelu medycznym. Kobiety stanowią też większość zatrudnionych w niepełnym wymiarze czasu35. Ta specyficzna struktura zatrudnienia kobiet wynika nie tylko z tradycji czy z męskiej niechęci do kobiet w pracy, ale także z większego niż u mężczyzn wpływu obowiązków rodzicielskich na przebieg pracy zawodowej i cech psychicznych kobiet. Jakkolwiek mogą być one równie dobrze albo i lepiej przygotowane do pracy czy wnosić do niej specyficzne wartości, to rodzenie i wychowywanie dzieci było, jest i będzie sferą w dużej mierze konkurencyjną wobec pracy zawodowej. Dla ' A Survey of Women and Work, „The Economist", l YII-24 VII 1998 r., s. 7. wychowania dzieci i funkcjonowania domu ważny jest większy wkład ojców, ale nikt nie zastąpi kobiet w ich przyrodzonych funkcjach. Choć wykształcone i bardziej samodzielne mate- rialnie matki mogą być chlubą dzieci, nikt im nie zastąpi ich ciepła i wrażliwości. Klasyczną odpowiedź feministyczną na różnice genetyczne i psychofizyczne kobiet i mężczyzn sformułowała kiedyś Betty Friedan, twierdząc, że nawet jeśli „upośledzenie kobiet" wynika z braku testosteronu, dążenie do równości jest dla nich „koniecznością"36. Różne już „konieczności" wmawiano ludziom w XX wieku, ale ta brzmi szczególnie niepoważnie. Nie przyjmując do wiadomości, jak różni są mężczyźni i kobiety, radykalne feministki wiedzą, jacy powinni być. Efektem ewolucji społecznej oraz „koniecznych" ekspe- rymentów stały się zatomizowane rodziny i półsieroce nawyki dużej części młodego pokolenia wysoko rozwiniętych krajów zachodnich. Podobne wnioski sformułowano w izraelskich ki- bucach, gdzie próbowano wychowywać dzieci w grupach wiekowych, a nie w tradycyjnych rodzinach. Jak stwierdziła badająca te doświadczenia Alice Rossi, dzieci wychowane przez wspólnotę, zamiast czuć się wyzwolone, były najczęściej „istotami zaniedbanymi i pozbawionymi radości"3'. Formalne „równouprawnienie" przez ucieczkę kobiet z domu do pracy za cenę przemęczenia i zaniedbywania obydwu sfer działalności nie jest więc w szerszej skali żadnym wyjściem. Owszem, należy stwarzać kobietom dogodne warunki do pracy zawo- dowej, niezbędne jest także prawne i zwyczajowe podniesienie społecznego prestiżu pracy domowej, w dłuższej perspektywie będącej pracą najbardziej twórczą, bo przyczyniającą się do pełnego ukształtowania człowieka. Nie ma bowiem powodu, dla którego „nie moglibyśmy ocenić odmiennej pracy kobiet i mężczyzn jednakowo"38. * Betty Friedan w „New Statesman", 23 DC 1977 r. :" Moir. Jessel..., s. 211. M Moir, Jessel..., s. 268. _VII. Na progu nowego tysiąclecia 278 Istnieje oczywiście niebezpieczeństwo, że psychofizyczne różnice między płciami będą wykorzystywane jako argument uzasadniający niesprawiedliwe traktowanie kobiet w życiu społecznym. Choć badania ostatnich dziesięcioleci udowodniły zasadnicze różnice między płciami, nic nie wskazuje na wyższość którejś z nich. Przeciwnie, w niektórych ważnych sferach kobiety górują nad mężczyznami, w innych zaś jest odwrotnie. Natomiast lepsze zrozumienie istoty seksualności oraz zasadniczych różnic między płciami powinno przybliżyć nas do pełniejszego wykorzystania walorów każdej z płci, bardziej świadomych stosunków między ludźmi i bardziej sprawiedliwego dzielenia obowiązków domowych i zawodowych. Jednym z obrońców tak rozumianej płciowości jest papież Jan Paweł II. W 1988 r. wystosował on specjalny list apostolski o godności kobiet, a podczas wizyty w RPA we wrześniu 1995 r. stwierdził, że kobieta jest bardziej od mężczyzny wrażliwa na potrzebę sprawiedliwości i pokoju, gdyż bliższa jest tajemnicy życia. Z okazji pekińskiej konferencji ONZ w lipcu 1995 r. papież wystosował następny list do kobiet, przepraszając je za stulecia braku równouprawnienia ł za tych „synów Kościoła", którzy ponoszą za to współodpowiedzialność. Stwierdził, że odpowie- dzialni za przemoc staną przed Bogiem, który zapyta ich, jak Kaina, „co zrobiłeś swemu bratu?"39 Ktoś kiedyś powiedział, że małżeństwo jest sprawą tak trudną, ponieważ różnice płci są za duże. Coś w tym jest. Natura stworzyła mężczyzn i kobiety jako istoty tak różne, że często nie mogą się porozumieć. Pewna znajoma kupiła kiedyś książkę Co każdy mężczyzna winien wiedzieć o kobiecie. Dowiedziała się z niej wiele rzeczy, które dobrze znała. Nie dotarła jednak do książki Co każda kobieta winna wiedzieć o mężczyźnie. Jej mąż zaś nie znalazł dość czasu, żeby przeczytać tę 19 Jennifer Parmelee. Pope Takes On Islamie Rulers In Supporting Sudanese Christians, „Washington Post". 11 II 1993 r.; Jacek Moskwa, Osobisty Ust do kobiet. „Rzeczpospolita", 10 VII 1995 r.; Jacek Moskwa, Czy papież jest feministą? „Rzeczpospolita", 11 VH 1995 r.; Podziw i uznanie dla KPA. „Rzeczpospolita", 18 K 1995 r. Na progu nowego tysiąclecia pierwszą. Mimo to, jakoś się porozumiewają. Bo czy w zamyśle natury nie było czegoś fascynującego? Płeć drugiego człowieka zawsze była i zawsze będzie wielkim wyzwaniem Sprostanie temu wyzwaniu nie tylko przysparza radości, ale i tworzy wartości. Humanistyczny salon złudzeń Wiara w humanistykę słabnie. Krzysztof Zanussi zgłosił niedawno zapotrzebowanie na wyjaśnienie kilku podstawowych kwestii, takich jak: Kim jest człowiek? Skąd się bierze zło i czym jest szczęście? Na ile mój los jest konsekwencją moich działań i na ile mam na niego wpływ? Czy istnieje jeszcze inne życie? Czy jest sprawiedliwość? Chciał zamówić wywód na te tematy u „kompetentnego humanisty", ale zabrakło mu adresata tych pytań40. Myślę, że nie ma w tym nic specjalnie dziwnego, bo kom- petencje ludzi zajmujących się zawodowo człowiekiem zostały doszczętnie podważone. Humanistą był kiedyś Lucjusz Seneka, a później Erazm z Rotterdamu. Następnie do grona humanistów zaliczano między innymi: Jana Jakuba Rousseau, Karola Marksa, Karola Darwina i Zygmunta Freuda. Niektórzy upieraliby się zapewne, by do panteonu humanistów zaliczyć także Fryderyka Nietzsche. A co zrobić z bardziej niecierpli- wymi humanistami, którzy pragnęli szczęścia człowieka natychmiast i za wszelką cenę, jak Jerzy Sorel i Włodzimierz Lenin? W XX wieku humanizm tak się rozplenił, że trudno wręcz zliczyć jego najwybitniejszych przedstawicieli. Wszyscy kochali człowieka, oczywiście jako takiego, a nie konkretnego. Wymienić można całe masy twórców: Andre Gide, Romain Rolland, George Bernard Shaw czy Lew Tołstoj. Czyż hu- manistą nie był, mimo wstydliwego epizodu nazistowskiego, ™ Krzysztof Zanussi, Humanistyczne wyzwanie nowego stulecia. „Rzeczpospolita", 2/3 l 1998 r. 281 VII. Na progu nowego tysiąclecia Knut Hamsun? A Maksym Gorklj, Jean-Paul Sartre, Ernest Hemingway, Bertolt Brecht, Herbert Marcuse, Adriano Sofrł? Nazwiska aż się cisną pod pióro. Z praktyków humanizmu oczywiście w pierwszym rzędzie należy wymienić Józefa Stalina, którego dokonania wysoko cenili zresztą prawie wszyscy wyżej wymienieni humaniści XX wieku. Symbolicznym dla naszego stulecia wydarzeniem było spot- kanie humanistycznego teoretyka, poety Bruno Jasieńskiego z humanistycznymi praktykami w Magadanie. Wygrali praktycy z Gułagu. Teoretyk zabłądził i zginął. Nie zdążył nawet skonsta- tować, tak jak Osip Mandelsztam, że wpadł w łapy humanistów. Co łączyło humanistów ostatnich dwóch stuleci? Pragnienie wyzwolenia człowieka. Marks i jego następcy wyzwalali go z ucisku klasowego, Chamberlain i Gobineau - z domieszek krwi złych ras, Freud - z kompleksów seksualnych, artyści XX wieku - z kulturowych tabu, Noam Chomsky - z niewoli języka, Claude Levi-Strauss - z ukrytych struktur, Jacąues Derrida -z tradycji, a Francis Fukuyama - z historii. Człowiek współczesny jest już tak wyzwolony, że nie wiadomo, czy jeszcze istnieje. To nie żarty. Niektórzy „humaniści" zastanawiają się poważnie nad „śmiercią człowieka". Mimo to w salonie humanistów, oczywiście liberalnych, nadal prawi się o wyzwoleniu, stale powiela się stare błędy ł sylogizmy, powtarza się pozorne prawdy, które prowadzą do fałszywych lub sprzecznych wniosków. Zwolennicy „politycznej poprawności" zapewne nie zadają sobie pytania, dlaczego poprawność jest lepsza od niepoprawności albo jakie są kryteria poprawności. Czyżby jednak moralne? Strach się wychylić z taką sugestią. Tragiczne doświadczenia XX wieku, a nawet upadek komunizmu nic nie zmieniły. Jak napisał arcybiskup Józef Życiński, „w perspektywie dramatów, przez które przeszła nasza generacja, istniało wiele powodów do oczekiwania, że dojrzały protest przeciw ludobójstwu naszej epoki znajdzie wyraz w obronie humanizmu i wyakcentowaniu tezy o godności osoby ludzkiej. Tymczasem, na przekór oczekiwaniom, różne nurty niosą nam obecnie (...) demonstrowanie sceptycyzmu i rozczarowań, niewiarę w wielkie ideały, niechęć do wartości, które przez stulecia tworzyły podstawę zachowań uważanych za klasyczne"41. Humaniści XIX i XX wieku byli pewni, że świat jest jedynie materialny, że człowiek musi być szczęśliwy jako zwierzę, że wyzwoli go rewolucja, nienawiść lub seks. Nie mieli wątpli- wości, że prawdą jest to, co użyteczne, przyjemne lub „obiek- tywnie słuszne", choć zmienne w czasie, a w końcu osiągnęli pewność, że nic nie ma sensu. Przemęczeni własną nie- omylnością i własnymi błędami, doszli więc ostatecznie do wniosku, że na człowieka w ogóle najlepiej machnąć ręką. Czy można się temu dziwić, skoro humanistyczna, zdaje się, mos- kiewska „Prawda" była przez dziesięciolecia organem propagandy kłamstwa i terroru, a i ostatnio redaktor pisma „UHumanite" („Ludzkość") stwierdził, iż 100 mln ofiar komunizmu nie wpłynęło na piękno jego ideałów42. Cóż więc łączy współczesnych humanistów? Absurdalne, niepełne lub niespójne odpowiedzi na podstawowe pytania egzystencjalne postawione przez Zanussiego. Czyli, wydawałoby się - nic. Mają oni jednak cechę wspólną. Jest nią połączenie pogardy dla pojęcia prawdy z wywyższeniem własnej osoby. „Nie wydaje mi się, by humanistykę mogła uratować eru- dycja, precyzja czy poprawność" - napisał Krzysztof Zanussi43. Ja też tak nie myślę. Humanistyka już niczego nie wymyśli. W humanistyce wszystko już było. Jej rejestr wypełnił się sprzecznymi i pozornymi próbami wyjaśnienia sensu świata i ludzkiej egzystencji. Współcześni „humaniści" ulegli, wedle określenia arcybiskupa Życińskiego, „dyskretnemu urokowi nihilizmu"44. W nowym tysiącleciu zamiast „humanistów" potrzeba będzie ludzi mądrych. '' Abp Józef Życiński, Humanizm po totalitaryzmach, „Więź", 1999, nr 2, s. 11. " Tamże. s. 14. J' Zanussi, Humanistyczne wyzwanie nowego stulecia. "Życiński. Humanizm po totalitaryzmach, s. 11. 283 VII. Na progu nowego tysiąclecia Takich, jak na przykład Gilbert Keith Chesterton, który pisał: „Człowiek zawsze potrafił wynaleźć sobie potrzeby przewyższające dobrodziejstwa, jakimi go los obdarzał". Kierowany arogancją, stale obalał sztuczne bariery oraz sięgał ku nowym uciechom i nowym „ostatecznym wyjaśnieniom". Tymczasem, jak powiada Chesterton, „bez pokory nie sposób cieszyć się niczym, nawet pychą. Źle ulokowana pokora jest jednak chorobą dzisiejszych czasów; skromność opuściła zmysł ambicji, a zbratała się z systemem ludzkich przekonań, gdzie w ogóle miało jej nie być. Człowiek został stworzony, by wątpić w siebie, ale nie w prawdę"45. Cymbał brzmiący Wzrost roli mediów spowodował, że potoczne określenie ..scena publiczna" nabrało znaczenia dosłownego. Ważne wydaje się to, co dzieje się na scenie publicznej, czyli w mediach, a nie to, co dzieje się naprawdę. Na pluralistycznym rynku mediów każdy, kto ma pieniądze lub przyciągnie uwagę ludzi z pieniędzmi, może się zaprezentować z najgłupszym i najbardziej obrzydliwym przekazem. W społeczeństwach demokratycznych rzeczywistością kierują nie tylko wybieralni politycy, ale w dużej mierze służący Mamonie reżyserowie ludzkiej wyobraźni. Jak widzą oni tę rzeczywistość? Niestety, bardzo często widzą ją dziwnie. Dwie z sześciu stacji telewizyjnych w Los Angeles na bieżąco relacjonowały niedawno pogoń za uzbrojonym mężczyzną, niektóre nawet przerwały emitowane właśnie audycje dla dzieci. Ze szczegółami pokazano scenę finałową, w której mężczyzna strzelił sobie w głowę. Szef stacji KTLA, Jeff Wald, bronił decyzji pokazania drastycznego obrazu, mówiąc: „nie pracujemy dla cenzury, ale dla wiadomości. Naszym obowiąz- " Gilbert Keith Chesterton, Ortodoksja, przeł. Magda Sobolewska, Exter „Fronda", Gdańsk-Warszawa 1996, s. 36-37. kiem jest powiedzieć ludziom, co się dzieje"46. Owemu szkod- nikowi nie przyszło do głowy, że w tym samym czasie działo się wiele znacznie ważniejszych i bardziej budujących spraw. W istocie nie walczy on ani o wolność, ani o prawdę, lecz o dreszcz sensacji, który ma przynieść pieniądze. Nawet pozytywne wydarzenia psuje często fałszywy pogłos komentarzy, niejednokrotnie pozornie silniejszy od samego wydarzenia. Na przykład, głoszący konieczność moralnego odro- dzenia amerykańskich mężczyzn ruch Strażników Obietnicy został zakwalifikowany przez jakiegoś mędrca z nowojorskiego Centrum Badań nad Demokracją jako „skrajnie prawicowy ruch polityczny", zaś Amerykańska Liga Swobód Obywatelskich stwierdziła, że zaciera on granicę „między religią i prawicową działalnością polityczną"47. Najwyraźniej dla swego rodzaju „lewicy" moralność w ogóle kojarzy się z prawicą. „Demokratyczne" media potrafią, podobnie jak komu- nistyczne, z wielkiego tłumu zrobić małą grupkę, a wydarzenie marginalne rozdąć do riebotycznych rozmiarów. Na przykład, niemieckim mediom bardzo spodobało się głoszone przez byłego księdza Eugena Drewermanna hasło „Bóg - tak, Kościół - nie" i nadały postaci buntowniczego kapłana wielki rozgłos. Twierdził on, iż Kościół był i jest instytucją totalitarną, po- krewną państwu Stalina i Hitlera, że ewangelie należy ro- zumieć wyłącznie symtolicznie, a Bóg nie może być wszech- mocny, skoro dopuszcza zło. Nie są to poglądy szczególnie nowe ani oryginalne. Każdy ostatecznie może je głosić, ale Drewermannowi to nie wystarczało: żądał, by uznał je sam Kościół. Lokalny arcybiskup suspendował kapłana, którego nauki w sposób oczywisty nie mieszczą się w ramach doktryny Kościoła. Nieszczęsny Drewermann uznał się za ofiarę prze- śladowań. Teraz „z jednej strony modli się o zburzenie Kościoła, z drugiej pragnie być nazywany katolikiem, z jednej strony odmawia wagi sakramentom, z drugiej skarży się, że odebrano '" Tadeusz Zachurski, Samobójstwo na żywo, „Wprost", 5 VII 1998 r., s. 68. 47 Jacek Kalabiński, Odpowiedzialnoś mężczyzny, „Rzeczpospolita", 6 X 1997 r. mu prawo ich udzielania, z jednej strony wyraża troskę o czło- wieka, z drugiej - pozostawia go na łaskę subiektywnych wyo- brażeń"48. Mimio niespójności poglądów, a nawet oznak braku równowagi, Drewermann cieszy się w niemieckich mediach popularnością równą niemal papieżowi. W „poważnych" wydawnictwach amerykańskich, na przy- kład Doubleday czy Harper, ukazują się książki „naukowe", w których, na podstawie fantastycznych spekulacji, dowodzi się, że Chrystus nie umarł na krzyżu, lecz zapadł w śpiączkę, co pozwoliło mu kontynuować spory ze stronnictwem Jana Chrzciciela, zwolennika zbrojnej walki z Rzymianami. Potem ożenił się powtórnie (pierwszy raz z Marią Magdaleną w Kanie Galilejskiej!), miał kilkoro dzieci i dożył siedemdziesiątki na południu Galii49. Zapewne znajdą się też ludzie, którzy uwierzą w podobne bzdury. Daniel Pipes zwrócił niedawno uwagę na fakt, że każda, nawet najbardziej sfiksowana idea, obrośnięta jest pokaźną li- teraturą50. Zwolennicy interwencji UFO w życie na ziemi, ba- dacze powszechności spisków iluminackich, masońskich, anty- semici, obserwatorzy „sensacji XX wieku" spod znaku Archiwum X i inne niewyważone umysły łatwo mogą odwoływać się do bogactwa źródeł, których jakość może być bardzo różna. Przy odrobinie bezczelności wykrywacze ukrytych znaczeń i działań mogą się powoływać na szanowane autorytety, najczęściej cytują jednak źródła nic nie warte. Tak czy inaczej, obfitość przypisów nie jest żadną gwarancją wartości głoszonych tez. Również nie są nią tytuły profesorskie. W „Życiu Warszawy" ukazało się na początku 1997 r. ogłoszenie pewnej pani „profesor Uniwersytetu Warszawskiego i filozof (nazwisko pozostawmy litościwie w cieniu, także dla uniknięcia nie- I. Na progu__nowego_ dozwolonej reklamy), która oferowała, że na podstawie „wiedzy i doświadczenia poradzi Ci, jak żyć w zgodzie z własnym ja i przezwyciężać presję poglądów i obyczajów. Zadzwoń i wybierz temat interesującej Cię porady. Niezbędność. Zaaprobowanie siebie. Brak pewności siebie. Erotyzm. Samotność. Szczęście. Flirt. Upływ czasu. Marzenia. Uroda życia. Inność"51. Ogłoszenie ukazało się na czarnym tle, podany płatny telefon robił wrażenie reklamy usług agencji towarzyskich. „Żyć bez presji poglądów i obyczajów" - jak to łatwo powiedzieć. Trochę trudniej opisać, jak to się robi i po co. W pierwszym odruchu pomyślałem, że można by zadzwonić i powiedzieć: „Jestem inny. Co pani radzi?" Ale potem mi przeszło. Młodociani mordercy zabijają ostatnio w Polsce bez powodu, żeby wygrać zakład albo żeby się „sprawdzić". Potem ich rówieśnicy idą w marszach, protestując przeciw przemocy. A w środku gra się przeboje typu „Zabij mnie! Pora to zrobić!" Zespół Yarious Manx, który wylansował ten przebój, jest bardzo popularny i chyba zadowolony 7. siebie. Na koncertach tego zespołu spotykają się jego wielbiciele, z których jedni mogą stać się zabójcami, drudzy - ofiarami. Czyżby zachęta do zbro- dni? Chyba niezupełnie, bo śpiewaczka zespołu krzyczy na wszelki wypadek: „Dlaczego ja?" No, to ja już nic nie rozumiem! „Śmierci nie ma, jest tylko umieranie" odkrył myśl nienową Jan Słojewski. Ale i coś nowego powiedział: „Życia -w przeciwieństwie do picia - też nie ma"52. Toć dopiero odkrycie! To znaczy chyba, że jego zdaniem nie ma nic. A on? Może horoskopy coś wyjaśnią. Według zasad akustyki najgłośniejsze są dźwięki zwielo- krotniane pustką. Na szczęście, dźwięki te, przynajmniej w dużej części, szybko przemijają. Kto dziś pamięta, co znajdowało się na pierwszych stronach brukowców sprzed kilku lat? Trzeba robić swoje, ale także trzeba mieć cierpliwość. Dobry '" Paweł Lisicki. Bohater naszych czasów. „Rzeczpospolita", 22/23 I 1994 r. 4" Barbara Thiering, Jesus the Mań, Doubleday, 1992; John Selby Spong, Bom of a Wowan - a Bishop Rethinks the Birth of Jesus, Harper, New York 1992. "' Daniel Pipes, Potęga spisku..., s. 73. VII. Na progu nowego tysiąclecia Koniec komentarz do „brzmiących głośno cymbałów" można było Usłyszeć z ust Lady Jane Fellowes podczas uroczystości pogrzebowej księżny Diany, a więc także wśród zgiełku „tego świata": Czas płynie za wolno dla tych, którzy czekają, Za szybko dla tych, którzy się boją. Za długo dla tych, którzy są w żałobie. Za krótko dla tych, którzy się cieszą. Ale dla tych, którzy kochają, czas jest wiecznością53. "' „Daily Maił" 5 IX 1997 r., s. 18. W oryginale brzmiało to tak: Time is too słów for those who wait too swifi for those who fear too long for those who grieve too short for those who rejoice but for those who Iove. tiine is eternity Pod koniec ubiegłego stulecia, w grudniu 1899 r., Aleksander Blok pisał: W zachodu krwawych, ostatnich promieniach, Pragnący śmierci - nie czekam już na nic, I znów dzień wstaje, brzask bije z otchłani. Powraca męka codzienna istnienia1. Na przełomie tysiącleci narasta przekonanie, że wszystko już było. To chyba typowe dla okresów schyłkowych. Tym- czasem jednocześnie wszystko się zaczyna na nowo. Mówi się dziś często, że wiele problemów występuje na nowo lub z nową intensywnością, że dziś wszystko jest inne niż dawniej, ale tak na początku tego wieku, jak i pod jego koniec większość problemów egzystencjalnych człowieka jest podobna. Najważniejszą bodaj cechą życia na przełomie tysiącleci jest to, że coraz więcej wiemy i coraz słabiej sobie z tą wiedzą radzimy, coraz więcej doświadczamy, ale nie czyni nas to bardziej szczęśliwymi, coraz częściej narzekamy, ale coraz mniej jesteśmy gotowi zrobić, by sobie i innym pomóc. Wobec natłoku wrażeń, zbędnych informacji, bezduszności, biedy, nieuczciwości, chamstwa oraz wobec wyniosłej obojętności możnych tego świata, coraz częściej stawianym pytaniem jest: „co ja mogę na to poradzić?" Wszystkie recepty na szczęście, postęp i dobrobyt wydają się dziś bezużyteczne. Codzienność nie spełnia naszych wysokich oczekiwań. Poszukiwanie sensu życia męczy zarówno biednych jaki i bogatych. Cóż ciekawego może się zdarzyć w naszym bloku, osiedlu, w naszej wsi lub miasteczku, kto tam przyjedzie, by nas „rozerwać", kto nas wyrwie ku lepszemu życiu? Nikt. • W wierszu Dolor ante 'lucern", Meksander Bh*. Wiersze i poematy, KAW. Białystok 1987, s. 51. Koniec 288 Nikt za nas tego nie zrobi. To każdy z nas w jakiejś mierze odpowiada za środowisko społeczne, w którym żyje, za to, co robi, jak spędza czas, czym się interesuje, jakie sygnały wysyła wokół. Angielski poeta Arthur O'Shaughnessy napisał kiedyś: To my jesteśmy twórcami muzyki, I to my właśnie cenimy sny, Wędrując wzdłuż dalekich falochronów I siedząc nad samotnymi strumykami; Tracący świat i go przeklinający, Na których patrzy blady księżyc, To my ten świat poruszamy I my nim zawsze będziemy wstrząsać2. Choć nie wszyscy to zauważają, każdy z nas porusza jakąś cząstkę tego świata. Jeszcze w latach osiemdziesiątych, w beznadziejnym okresie stanu wojennego, Zofia Langowska zrozumiała, że mimo własnych niepowodzeń życiowych - trudne dzieciństwo repatriantów z Wileńszczyzny, bieda, wczesne i nieudane małżeństwo, śmierć trójki dzieci - może zrobić coś pożytecznego. Jako kurator sądowy zajmowała się młodzieżą z marginesu. Oferując młodym ludziom, nierzadko przestępcom, swój czas, okazując im zainteresowanie i serce, osiągnęła nie- zwykłe sukcesy. W swym domu w Czaplinku i w miejscowej sali parafialnej stworzyła kilkudziesięciu wychowankom atmosferę, która ich odmieniła. Kiedy parafialny klub okazał się za mały, wynalazła zrujnowany pałac w Trzcińcu. Wychodziła i wynękała od sponsorów pieniądze na remont i adaptację obiektu, do którego wraz z warsztatami rzemieślniczymi przenieśli się jej wychowankowie. Dziś w pałacu znajduje się czterdziestoosobowy dom sierot pod opieką księży salezjanów, a pani Langowska rozpoczęła kolejne, podobne przedsięwzięcie - remont pałacu w Rzepczynie. Już działa tam społeczna szkoła rzemiosła artystycznego. „Wszystkie dzieci, tto.ym dotąd pomogta. uwaZa za swoje Domy. kt6re_ dla nich -=L S: sobie odpowie. . „Plotka", 13/19 n 1999 r.. •Beata Pawłowic, Dte s. 38-39. 2 Wolny przekład własny wg: A Coneise Treasury of Great Poems. English and American, Permabooks, New York 1961, s. 375.