EDWARD BALCERZAN POBYT Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Świat wtłacza się w nas, cokolwiek chcemy wydobyć. Witold Wirpsza I KRWISTY Atak furii nie powinien był już nastąpić powtórnie. Pozostawałem pod wrażeniem krwistego bydlaka, jakim był w swej istocie Mawka. Poddałem go bezwzględnej rewizji, z a w a r ł w sobie, tak pomyślałem, tę przeklętą szablę, której obiecał był nie brać. Naturalnie, można nie wierzyć, że ktoś tego wzrostu co Mawka może nie tylko swobodnie chodzić, ale nawet jeździć na rowerze i tańczyć, nie rozstając się z ukrytą w spodniach autentyczną ułańską szablą. Przyciskał ją pasem do biodra, a rękojeść zasłaniał marynarką. – Teraz będziesz we mnie ordynarnie wmawiał, że nie warto brać szabli – warknął. – Powiesz, że opłaca się sztylet? Jak go mogłem zbyć kiepskim żartem? Na zły dowcip mieliśmy przecież swój gest czy też „mig”, ilekroć porozumiewaliśmy się na migi: prawą ręką na wysokości policzka wykonywało się ruch kręcenia korbki, podczas gdy lewa dłoń, zachowując kształt szczęki, oddalała się z wolna od podbródka. Gest oznaczał „wysuwanie brody”, czyli spalony dowcip albo „lutkowy kawał”; miał przywodzić na myśl twarz Lutka Hejżesza, chłopca kościstego, bez poczucia humoru. – Po co sztylet? – zapytałem. – Kogo byśmy tak chcieli rżnąć? Sfałdował czoło. Pomyślałem, że z nim trzeba postępować umiejętnie jak z kryształkiem detektorowym, trzeba długo odczytywać tę twarz w szarym cieniu, by wymacać jak drucikiem czuły punkt w załamaniu którejś bruzdy. – Myślisz, że co? Mało chuliganów? – powiedział Mawka. Znalazłem sposób. Pochyliłem się nad biurkiem i chwyciłem wargami koniec gumowego węża, który wystawał ze sterty książek. Wąż, wmontowany tu przed paroma miesiącami, prowadził zawiłą drogą: pod maszyną do szycia, za regałami do butli na kaflowym piecu. W butli stało wino porzeczkowe. Piłem, a Mawka stał za moimi plecami, prawdopodobnie śledził falowanie wina. Szydził ze mnie, przygotowywał pokazowe picie. – W pierwszej turze do ilu? – zapytałem, zanim skończył z winem. – Do stu? – nie miał czasu na przemyślenie kontrataku, już robiłem przysiady. Oddychał otwartymi ustami, zlizywał z palców wino, liczył moje kucnięcia. A stał bardzo blisko. Szabla w spodniach deformowała kształt jego lewej nogi. – Teraz ty, do stu pięćdziesięciu – powiedziałem. Byłem pewien, że nie zdejmie marynarki. Mawka nawet na boisku, gdy grał w szczypiorniaka, biegał w swym pomiętym granatowym garniturze. Ale musiał wydostać szablę. Wyniosłem ją do kuchni. Poprosiłem go, by tymczasem liczył sam swoje przysiady. Zapewniłem go, że wierzę w jego uczciwość i honor. Mawka lubił terminy zaczerpnięte z etyki. Prowokował rozmowy na ten temat, odnosiłem wrażenie, że szczególnie łapczywie wychwytuje z moich wypowiedzi sądy szlachetne i najmniej sprawdzalne. Dziś rano, gdy zrywaliśmy agrest na działce, potem jedliśmy ogórki z brudną solą, miałem sposobność, by się o tym przekonać. Mawka, w sięgających do kolan spodenkach, stał na dachu budki. Takie spodnie nazywało się w tym czasie, w którym Mawkę poznałem, „dynamówami”. Mawka sterczał na dachu, widziałem go z krzaka agrestu, między dojrzałymi owocami – okruchami tłuczonej cegły w soplach lodu. Naraz 6 Mawka zeskoczył. Na sąsiedniej działce ktoś zakrzyczał, szczekał pies. – Ocharkałem gościowi psa – powiedział Mawka. – Sąsiad pomstował na nas krótko. Ostatecznie wygodniej mu było nie zadzierać z nami, złodziejowi. Miał na sumieniu wiadro „szklanej” czereśni i mógł się domyślać, że wytropiliśmy ślad jego nocnej kradzieży. Zatem Mawka miał prawo do odwetu. Ale w cichym skupieniu wysłuchał mojej pochwały zemsty ładnej, kulturalnej. Założył ręce na kark, rozwarł oczy i wiercił piętą dziurę w kretowisku... Dziś powtórzyłem po raz drugi manewr z lekcją o honorze. Pamiętam, w liceum, po otwarciu naszej wystawy, kiedy Mawka oprowadzał plastykówamatorów z Pałacu Młodzieży i zepsuł głośno powietrze, replikując w ten sposób czyjąś zjadliwą uwagę, notabene na temat mojej akwarelki, powiedziałem: – Nie możesz smrodzić jak bydlę, o ile chcesz być człowiekiem sztuki – a Mawka powtórzył: – Tak, sztuki, Henryk. Rozszyfrowałem Mawkę w kwietniu, wpadł mi wówczas w ręce jego zeszyt, zapisany moimi wypowiedziami, obok rejestru wydarzeń, doświadczonych przez Mawkę „po raz pierwszy w życiu”. (Pierwsze w życiu golenie, przy którym zaciął się brzytwą, odnotował czerwonym atramentem.) Teraz, gdy wynosiłem szablę, zaklinając go na honor, by uczciwie sam liczył przysiady, nie przerwał kucania. Zapytał, gdzie położyłem szablę. Powiedziałem, że w rupieciarni. Był wściekły. A nie przerwał przysiadów. Zastanawiałem się nad kolejnym jego posunięciem: jak zagra. Do mordobicia, uspokoiłem się, nie dojdzie. Ten krwisty szlagon ma wyczucie ładu, a bójka nie nadaje się do tego, co stanowimy z nim razem, ona byłaby wtrętem obcym. Prędzej się ukorzy i wyżebrze szablę, bardziej ze względów estetycznych niż innych. „Honor”, antybiotyk, powinien działać w nim do północy, więc Mawka nie wykradnie raz straconej szabli. Zatem co? – Sto pięćdziesiąt! – zawołałem. Wykończy mnie w ten sposób, że nie przerwie kucania, sam zrobi dwieście, a ja się wykończę przy trzystu. Stać go na to. Tak, stawonóg, bydlę, kucał dalej. Opuszczał ręce i przy każdym przysiadzie pukał paznokciem w podłogę. Zmęczenie czuło się w nabrzmiewaniu żył na skroni, ale nie w jego ruchach. Obraziłem się: – Ciągniesz do dwustu, a ja mam kipnąć przy trzystu? Czekałem na ten dwusetny przysiad. Mawka trzasnął w kolanie, przy dwusetnym zachwiał się, zbyt gwałtownie poderwał głowę, przedreptał dwa kroki w stronę łóżka, a jednak wyszarpnął się w górę. Naliczyłem jeszcze czterdzieści przysiadów. – Wcale nie o to chodzi – powiedziałem – że zgrywasz bohatera. Powiedz jednak: do ilu? Może warto ustalić? – Ja tak mogę do usranej śmierci. Będę przysiadał i przysiadał, i przysiadał, aż mnie szlag raz trafi. I cześć. Zobaczyłem go z postrzępioną siatką żył na skroni, wyobraziłem sobie, że wciąż kuca, ale w przedśmiertnych drgawkach. Przypomniałem, na co go stać: nie tak dawno temu usunął dwa przednie, najzupełniej zdrowe zęby, tłumacząc, iż ma słaby organizm i nie będzie żywił „sobą” kości, bez których może się obejść! Zatrzymałem go oburącz w półprzysiadzie. Opadł na podłogę, żeby chwilę odsapnąć, potem szarpnął się do góry. Przycisnąłem go za szyję do krzesła. – Nie rób ze mnie idioty – zdenerwowałem się – bo za chwilę po prostu rzucę tobą w regał. Więc przestań. Czy to znaczy, że ja mógłbym go uderzyć? Nie. Ale w wyobrażeniu Mawki – chyba tak. Pamiętam, po maturze nad Rusałką rysowaliśmy kwiaty, on leżał na brzuchu tuż nad lustrem wody. Gdy zbliżyłem się do niego, aby porównać rysunki, stwierdziłem, że to, co narysował, jest zadziwiająco podobne do mojego. Schyliłem się nad nim i wrzasnąłem: – Aa, zrzynasz!... – Dzielił nas tylko jego skierowany na mnie wzrok, lecz spojrzenie miał tak zwarte, tak masywne, że wydało mi się, iż stanąłem przed kuloodpornym szkłem, za którym drży ze strachu Mawka. Dopiero gdy usiadłem obok i wsunąłem pędzel w wodę pełną słońca, zapytał, czy chciałem go uderzyć. Zdenerwował się: – Nie jestem pewien, czy nie napiłbym się wina, tak się ciebie bałem – powiedział. 7 Teraz sapał w zakurzone krzesło. – Zdaje się, że wysiadło mi ścięgno – mruknął, chciał rozczulić mnie, ale ja wciąż trzymałem go za szyję. – Słuchaj – powiedziałem – zaraz dam ci spokój. Zostawię cię w spokoju, a ty wstaniesz. Wstaniesz, będziesz mógł posiedzieć, chodzić. Ale nie wolno ci kucać. Co do tego umawiamy się raz na zawsze. – Tak, Henryk. Umawiamy się. Gdy wychodziłem, słuchał Griega z płyt. Wyszedłem, żeby kupić kilka grochówek i zup ogonowych w proszku. W bramie spotkałem Feliksa. Zakupy trwały długo, biegałem z pięćsetką do kiosku i do drogerii, znów do kiosku po karty pocztowe, które postanowiliśmy wysyłać do rodziców z różnych miejsc postoju. Wracając znów natknąłem się na Feliksa. „Syn Freuda” cwałował na oślep, a mógł każdej chwili zjechać plecami w dół – na schodach było pełno zgniłych czereśni, które rozsypał Mawka. Prawą rękę „syn Freuda” miał zawiniętą ręcznikiem i ujętą w sztywną okładkę. – Byłeś u niego, Feliks? – zawołałem. Nie pamiętam, czy odpowiedział. Mawka od razu przyznał się: – Spieprzyłem gościowi rękę. – Potem wyszedł do kuchni i wrócił ze spienionym kwasem chlebowym nalanym do kubka, który ukradł w barze mlecznym. – Pij – powiedział. – Byk nasiusiał, dobre. Pokazałem „wysuwanie brody” – po raz szósty mówił o tym byku, wciąż go to bawiło. Zobaczyłem, że pod kołdrą ukrył szablę; wystarczyła nikła fałda, abym ją rozpoznał. – Cóż to dokładnie znaczy? – zapytałem, odrywając wargi od kubka – że spieprzyłeś Feliksowi rękę? – Już nic nie znaczy. Usztywniłem mu i dałem świeży ręcznik. Raz tylko prany. – Wlazł pod łóżko, wyciągnął miednicę, w której kołysała się woda, ruda od krwi i jodyny. O co im poszło? – Gość chciał wmówić, że trenował floret. Wmawiał i wmawiał. A ponieważ mam dwie szable, z tym, że jedną trzymam w biurku, o czym ci nie mówiłem, bo nie lubisz, kiedy mówię o szablach, więc dosunąłem mu i cześć – powiedział Mawka. – Wychodzimy – powiedziałem. – No – powiedział Mawka. Ręce niósł wyprostowane, odstające od boków, strzelał palcami, policzek miał wydęty, pomrukiwał. Chyba czekał, aż przypomnę mu, że mamy jeszcze jedną rzecz do załatwienia, że musimy pójść na koncert. Najpierw długo prosiłem, żeby kiedyś zabrał mnie ze sobą, a przynajmniej powiedział mi, w której knajpie grywają jego kompozycje. Podał w końcu nazwę knajpy, ale wymógł przyrzeczenie, że nie pójdę nigdy sam, że razem i koniecznie w dniu wyjazdu odwiedzimy „Artystyczną”. Dziś jest właśnie dzień wyjazdu. Udajemy, że nie pamiętamy o koncercie. Mawka stanął w oknie klatki schodowej, coś wypluł. – Cztery sekundy pod wiatr. Przyznałem mu rację, chociaż nie dosłyszałem zderzenia plwociny z dnem podwórza. Gdzieś w górze skrzypnęły drzwi. Mawka udał, że nie słyszy hałasu biegnących schodami dzieci, dopiero gdy mijał go chłopczyk w białych kolanówkach, trzepnął go w czuprynę i chłopczyk od razu zapłakał, jakby podłączono do niego prąd. – Mówisz, że się nie przewróci? – zapytał Mawka, usiadł na poręczy, wypiął tyłek i zepsuł powietrze. – Nie spudłowałem, co mówisz? – Na dole biegnący zawadził o ścianę, na pewno się pośliznął na czereśni, zaczął głośno rozpaczać – „mama, mama, mama” i „Jezusik, jeny, jeny, jeny”. Na dole stał pan Połubin. Nie lubiliśmy go, nie wiem czemu. – A świeca znów się, kolego Maurycy, tliła – zagrodził nam drogę Połubin, przepuszczając chlipiącego chłopca w białych kolanówkach; szczeniak zawisł za plecami Połubina – na mosiężnej klamce oszklonych drzwi. – Drugi raz lepiej jednak zważać i sprawdzić, co jest zgaszone, a co nie jest. Wyście, kolego, zamkli w piwnicy palącą się świecę. Mawka próbował przecisnąć się wzdłuż ściany, ale Połubin czuwał: – Może nie wiecie, a ja próbowałem zdmuchnąć. – Zdmuchnął pan? – ożywił się Mawka, ale Połubin był zły: – Szpara za wąska, co sobie myślicie – powiedział. – No. Nieźle – kiwnął głową Mawka. 8 Połubin postąpił do przodu: – Jak jest? – Pierwszorzędnie. Łobuz wiszący na klamce pokazał Mawce język. Tego było za wiele. – Poszedł wont, drań, stąd! – wrzasnął Mawka w oczy Połubina i puścił się w pogoń za chłopcem. – Jużem myślał, że kolega Maurycy na mnie tak – westchnął Połubin – a on jednak tak na dziecko inżynierostwa Siudzińskich. – Wyprostował spinacz biurowy i uderzył nim trzykrotnie w brodawkę serdecznego palca. – Ot – uśmiechnął się szarpnięciem górnej wargi – czego dziś w szkołach uczą. Aż do „Colosseum” Mawka szedł po krawędzi chodnika; dawno już minęliśmy rzeczoną knajpę. Nie przypomniałem mu o koncercie, pokazałem pięść: – Parzyste, Aleja Wojska – powiedziałem. – Nie, suniemy przez park. – Wyrzuciłem dwa palce, Mawka całą dłoń. Nie doganiałem go do gmachu radia, dopóki sam nie stanął. – Gość, rozumiesz, zaparł się w sobie – powiedziałem. – No – powiedział Mawka. – Biegnie, jak koń, ścigają go dziewczęta na rowerach. Traktorzyści. – No – powiedział Mawka. – Jeden wychodzi ze sklepu, daje mu marynarkę, gość nic. Biegnie dalej. Namawiają go, proszą, za cholerę, nic. – No – podjął Mawka. – Dogania go grubas, spocony, w pumpach, z dwudziestolecia, chce, żeby się tamten z nim na rękę pomocował. Zwierza się, że już nie może. Całe życie marzył. Tamten nic. Wołają straż pożarną. Aktorzy... – Literaci – wtrącam. – Z autografami – mówi Mawka. – Z obrazkami... – No – powiedział Mawka. – Facet z tępą miną, solidny pracownik, taki, co zgłasza się do robienia gazetek ściennych... – Do konferansjerki... – Przepisuje kawały z „Karuzeli”, ludzie się nie śmieją, wtedy recytuje fraszki, coraz bardziej świńskie... No – uciąłem – a tu samoloooty... (Wizja nadlatujących triumfalnie samolotów kończyła z reguły nasze fantazjowanie, analogicznie do typowych sekwencji finalnych popularnych wówczas filmów „wojennych”.) Tak dotarliśmy do parku. Mawka położył się na trawniku, który staczał się stromą, szeroką pochylnią aż do Rusałki. – Pokocimy się – zaproponował Mawka. – „Pokoczusia, powalusia, tełesykowoho mjaska najiwszys’” – powiedziałem. Mawka był zły, że wyleciało mu z pamięci polskie „turlać się”. Nie lubił lekcji poprawności językowej. Stąd tylko do połowy zbocza można poturlać się przyjemnie, potem czuje się już tylko bicie traw po oczach i przedsmak wymiotów. Oprzytomniałem, wbity szyją w mokry chwast. Ktoś grał w pobliżu na organkach. Przybiegł do mnie pudel z głupim pyskiem. Mawka leżał nieco dalej, pod kasztanem. Rzuciłem tam suchą gałązkę, pies pobiegł za nią i stanął nad Mawką. Uderzył go łapą, ale Mawka nie otworzył oczu i powiedział: – Połóż się, Henryk. Coś niesamowitego, patrz, podświetlone słońcem liście! Szczególnie, gdy masz zawrót głowy. Pudel cofnął się gwałtownie, zazgrzytał łapami o żwir. – Impresjoniści mieli dużo racji – westchnął Mawka. Pies pełznący na brzuchu kichnął. – Henryk – ostrzegł Mawka psa. – Jeżeli musisz rzygać, to nie na mnie, zgoda? Pudel czmychnął, a ja postanowiłem, że nie wygram nigdy tego zajścia przeciw Mawce, nigdy mu nie powiem: „a pamiętasz, jak ciekawie rozmawiałeś z psem o malarstwie?”. Usiadłem przy nim, kazał mi leżeć pod kasztanem i zapamiętać kolory prześwietlonych liści. –– Knajpa ta miała dla nas – w swoim wnętrzu z barem na wprost wejścia, w ruchach konsumentów – coś z nastroju jadłodajni dworcowej, może nerwowy rozgardiasz, typowy dla miejsc zbiorowego żywienia, a w kinkietach, w ich jasnym popielu coś ze speluny portowej, i jeszcze coś ze schludnej stołówki domu wczasów pracowniczych: coś w bieli obrusów. Arty- 9 ści: pianistka wyłożona brązowym pudrem, z „trwałą”, blondyna, obok skrzypek i wiolonczelista, ten drugi stary, wiekowy, rasowy, a wszyscy troje dość tu niepotrzebni, ustawieni na małej estradce. Jeszcze silniej wadził w knajpie Mawka. Jego obecność była tu już zupełnym nieporozumieniem. Chodził cztery razy od stolika, przy którym siedziałem w zapachu bigosu, do estradki z pianinem, gdzie ceglastą twarz kobiety porównywałem do doniczki z układną fryzurą blond-zielska, poruszał się nie tyle krokami, co kolejnością pęknięć przestrzeni. To znaczy: nie strzelał palcami, a szedł tak, jakby nimi strzelał, tak ułomnie. Skrzypek coś zapisał na kolanie, kiwnął głową, spojrzał na mnie, zagrali. Mawka usiadł na krawędzi krzesła. Nogi rzucił na siwy dywan, a ręce – jakoś równie pokracznie – powtarzały układ nóg, zaczepione przegubami o uda. – Wzięło tamtych – odezwał się Mawka, pokazując kciukiem małżeństwo w głębi sali. – Do nich dotarło – skłamałem. Przy tamtym stoliku milczeli, mąż wydmuchiwał dym wysoko pod sufit, ale tego dymu w półmroku prawie się nie widziało, można więc było sądzić, że spogląda na lampę, pajęczynę, że widzi tam coś interesującego. Parę osób dało się na to nabrać. Pewien sierżant nie odrywał wzroku od sufitu, uśmiechał się tajemniczo. Żona sączyła oranżadę, widziałem, że płacze. Miałem lepsze oczy niż Mawka i stanowczo więcej czasu, aby zaobserwować, że małżeństwo w głębi sali jest małżeństwem skłóconym, w każdym razie tu, w tej knajpie, skłóca się z narastającym rozdrażnieniem. Skoro milczą, to skupieni w swym wewnętrznym rozdźwięku, a nie wzruszeni kompozycją Mawki. Zależało nam na wytropieniu twarzy. Przejętej, ładnej, opanowanej muzyką. Ach, nie byliśmy sprawiedliwi w tym obrzydzeniu do ust mlaskających flakami, spożywających żeberka. Któż nie ma prawa zajadać żeberek w sosie koperkowym, w porze obiadowej? A jednak żerujące szczęki, wargi wysysające szpik, to żucie, żarcie, upokarzało nas. – Porozmawiajmy szczerze – powiedziałem, Mawka brzęczał w szklance łyżką, którą gniótł kawałek cukru ubabrany w fusach. Brakowało mu zębów od pewnego czasu i musiałem mu rozgryzać cukier, bo wrzucał pół kostki. – Od twojego rozgryzania rozbolała mnie szczęka – powiedział. Zapytałem, czemu ma zły humor. Czy grali źle? Ach, nie, przeciętnie grali, ale jest smutny, bo kto tego słuchał? Pierwszy utwór, który jest publicznie wykonany i – zupełna obojętność ludzi. Powiedziałem, że dotknięty czuje się Rachmaninow, nie Mawka, bowiem 70% kompozycji zajmuje Rachmaninow, a drobne ozdobniki, owszem, są od Mawki. Czy mu żal tych ozdobników? Wybiegł do ustępu. Nie użyłem chyba słowa „plagiat”? Pomyślałem, że jeżeli przetnie sobie gwoździem żyły, zapamiętam go jako szczeniaka, histeryka, z którym nie tylko przyjaźń, ale znajomość była stratą czasu. Swoją drogą postąpiłem po świńsku. Mawka miał samodzielne kompozycje, dzięki jego melodiom moje wiersze znała cała szkoła, śpiewał je chór szkolny. Zapłaciłem za bigos i postanowiłem sprawdzić, czy się uda Mawkę odratować. Zderzyłem się z nim w kotarach. – Zapłaciłeś? – szepnął. – No to gazu. Niebawem z ustępu wyszedł mąż (skłócony z żoną), który miał mokry kark i włosy. Obwąchiwał dłoń z ponurym wstrętem. Zaczął o czymś opowiadać żonie. Pokazał palcem sufit; domyśliłem się, że opowiada, jak naraz nad jego kabiną na suficie – pojawiła się plama. Z tej plamy kapało. Żona powąchała jego dłoń. Z grymasu warg wywnioskowałem, że powiedziała „umyj”, albo „tfuj”. Mąż jej kazał powąchać głowę. Żona powtórzyła grymas „tfuj”. On mówił, usłyszałem to, „przecieka rura”. Nie rozumiałem, czemu Mawka to zrobił. Podejrzewałem wprawdzie, że będzie, musiał zrobić coś w tym stylu, coś doskonale wulgarnego. Ale wiedziałem na pewno, j a k on to zrobił. Mawka „lał” znakomicie. Był mistrzem w „laniu na odległość” w szkole. On „dolewał” do sufitu. (Papierosów w szkole nie palił.) 10 –– Padał z brzękiem, tyle miał w kieszeni drobnych monet, cały w świetle, jakby przydeptać miał cień, jakby cień był kocem, ale światło też gwałtownie opadało, cień wysuwał się spod niego, lazł na wykop. Reszta nocy gdzieś się rozpełzła. Wciąż pamiętam nas zerwanych ze snu, Mawkę, jak leżał na brzuchu na tym czmychającym kocu cienia i brzęczał od zimna pieniędzmi. Przedtem pamiętam strzelaninę. Wyrywanie sobie z rąk tej samej dętki, plątaninę w rękawach koszuli (jedwabnymi koszulami owijaliśmy twarze przed komarami), łowienie tonącego plecaka. Nie jest rzeczą możliwą, aby to wszystko pomieścił czas gaśnięcia jednej rakiety. Musiało być tych rakiet więcej. – Wiecie ludzie?... – mruczał Mawka. Wyglądał obrzydliwie. Spał niecałą godzinę. Z mojej winy: zrobiłem mu awanturę, chodziłem po brzegu, bliski płaczu, marzłem i nie mogłem uleżeć na mokrej trawie pod prochowcem. Uspokajał mnie łagodnie, jak wariata. Demonstrował, jak się trzeba położyć pod pniem, jak skulić, jak osłonić plecy przed wiatrem. – Umyj twarz – powiedziałem. – Oczy masz w klajstrze. Od leszczyny rósł krzyk „hura”, Mawka przetarł pięścią zielone powieki. Biwakowaliśmy nad strumieniem, który cwałował pełen traw i zielska, sam strumień to było pędzące dno, wodorosty, muł, żwir, a woda zdawała się tylko potem mknącego potwora. Wodorosty powiewały, pulchne, grube. W żwirze trafiały się jakieś kretyńskie przedmioty, raz imbryk. – Co za blaszana gęba – powiedział Mawka. – Tu masz nos, tu masz oczy – pokazywał. Rozrabialiśmy w tej gębie akwarele. – Co robić? – zapytał Mawka. Poradziłem mu, żeby się wykąpał. Wlazł do wody. Płynąć w tym strumieniu pod prąd – znaczyło nie ruszać się z miejsca. Mawka płynął pod prąd. Kompania, a może tylko pluton piechoty przebiegał obok. Żołnierze klęli, wypełniali las dymem, który z kolei wypełniał płuca. Rzucali petardy, wiatr przyniósł nam dwa spadochroniki od rakiet. Nikt nas nie zauważył. A przewidzieliśmy inaczej. – Mawka mógł zwrócić uwagę dowódcy, który – zmylony białym „kalesonem” – mógł wrzasnąć „Wy co, szeregowy?”. Mawka miał odpowiedzieć „A czy źle?”. Po dłuższym wyczekiwaniu zmieniliśmy plan; Mawka postanowił powiedzieć: „Od niedzieli płynę i płynę, a koło mnie wciąż ten sam wodorost”. Rozebrałem się, żeby zastąpić go w tym strumieniu, mógł tam dostać zapalenia płuc. W płaskich ruchach „żabki” robił wrażenie chłodnego pikla, jego nogi w tym odcieniu wody miały połysk płatów ogórkowych. – Ruszamy – powiedział Mawka – i pies trącał. Jest taka wieś pod Stargardem. No. Oni teraz tam są, uprawiają zresztą ryż. Nic, tylko ryż. – Kto? – zapytałem. – No. Białogwardziści. Bo wiesz, że mój stryj był jesaułem carskim? Teraz oni się osiedlili za Stargardem. – I uprawiają ryż? – No – odpowiedział Mawka. Niebawem dane mi było sprawdzić, że ten cały pomysł wycieczki rowerowej (pomysł Mawki), to, że sypiamy w mokrych trawach, wycinamy inicjały w korze drzew, nadwerężamy mięśnie, oglądamy słońce, gotujemy zupy z chemikaliami (biwakując nad fabrycznym ściekiem), szkicujemy pejzażyki z bajorkami, podkradamy spółdzielczą marchew, fantazjujemy na temat osady białogwardzistów uprawiających ryż, to wszystko, wszystko po to, aby Mawka mógł rozmówić się z Matematyczką. Miała zdumiewających rodziców. Ilekroć ktoś powiada, że ma na wsi rodziców, wyobrażam ich sobie mniej więcej tak, jak wyglądają ci tutaj. – Oj, coś drętwo – westchnął ku mnie Mawka. Rozwodziłem się właśnie na temat przypiętej nad kalendarzem reprodukcji Demona Wróbla. O Matematyczce wiedziałem, że ma zawiedzione ambicje malarskie. Ilekroć z nią rozmawiałem, zaczynałem mówić o malarstwie, ale dziś niewiele ją ten temat interesuje. – Malowaliście po drodze? – zapytała. – O zachodzie słońca – odrzekł Mawka, zaczął przypominać, jak staliśmy urzeczeni prawdą baroku, barokowych chmur, jak mówiliśmy, że gdyby namalować je tak, jak w tej chwili wyglądają, „ludzie by nie wierzyli”. – Co robiłam o zacho- 11 dzie słońca? – Matematyczką powtórzyła to pytanie dwa razy, ale tylko dla nabrania tchu. – Wiem, wiem, wiem, o zachodzie?... Robiłam coś niemądrego? – („Po co się zgrywa?” – pomyślałem – „I kim jest ten facet w ciemnych okularach?”) – brakowało jej rozpędu, szeleściła słowa, nie wydzielając żadnego nawet przydechem, jakby wargami przebiegała po czymś sprężystym – ...podpisywałam akt ślubu? Ano tak, tak. No tak, tak. Charakterystyczni staruszkowie namówili nas na spacer nad jezioro. Matematyczka chyżo, ruchami kozicy wdreptywała na pokrętną drogę, prowadziła nas grą białych tenisówek, rozbieganych jak piłeczki ping-pongowe. (Nie wiem, czy była lubiana. Jej lekcje, pozbawione tak zwanego celu wychowawczego, przynosiły dużą ulgę po chemii, po kazaniach Chemika. Ani razu nie „wyspowiadała się” przed klasą, nie zdradziła nam swego „życiowego doświadczenia”. Miała tę właśnie przewagę nad starszymi nauczycielami. Opanowana. Bezwzględna w stawianiu ocen. Nikt się w niej nie zakochał. Tylko Mawka.) Wyszliśmy na dziką plażę, jej ulubione miejsce, tu czytała Pasję życia i Trzy barwy czasu. Plaża albo raczej wyrwa w trzcinach – kawałek mokrej łachy nabrzmiały szerokim korzeniem spiłowanego drzewa. Mawka zrzucił spodnie i popłynął. Ilekroć dotąd rozmawiałem z nią, opanowywał mnie lęk, przeświadczenie, że wchodzę na teren zdradliwy, gdzie wystarczy słowo, a będzie pojęte na opak, że zawadzi o jej któryś kompleks. Próbowałem teraz o Van Goghu, o granicy życia i śmierci, porównałem tę intensywność życia roślin Van Gogha z ożywieniem chorego na gruźlicę przed agonią i naraz przestraszyłem się: a co, jeżeli ona ma gruźlicę? albo ktoś z jej bliskich? Tymczasem Mawka wciąż pływał. Gdzieś daleko, bo ustał plusk wody, zawołałem: – Mawkaaa!... – Niepotrzebnie, zlegalizowałem w ten sposób niepokój. Odtąd Matematyczka patrzyła tylko przed siebie, rzucając do wody kępki trawy. Gdzieś dość blisko szastał się szczupak. – Zresztą on doskonale pływa – powiedziałem. Rozkrwawiła na łydce komara. Niepotrzebnie na łydce. Musiałem myśleć o niej, w takiej sytuacji myśleć głównie o niej, jak to jest z tym jej mężem, dlaczego mamy spać z nim razem w szopie, czyż – jeżeli jest mężem – nie ma prawa spać z Matematyczką w jednym łóżku? Jeżeli wzięli ślub cywilny i on nie chce jej „tknąć”, jako katolik jest wprawdzie w porządku, ale jako mężczyzna – upokorzony. Tyle satysfakcji dla Mawki. Czyżby się utopił? Opowiadał, że przychodziła do niego z różami. Róże miały być z ogródka pewnej dobrej znajomej, ale Mawka wiedział, że Matematyczka nie zna nikogo w Szczecinie z różami w ogródku, że kwiaty kupuje. Przed rozmową o tym, co „jest najważniejsze”, na którą nauczycielka przyszła punktualnie, w kostiumie z wełenki, Mawka zaprowadził ją na Diabła wcielonego. To był zresztą jeden z jego mniej celnych pomysłów. Po seansie, jak zazwyczaj, milczeli, licytując się, kto pierwszy powie tradycyjne „no i jak?”, to pierwsze „no i jak” powiedział Mawka. I pierwszy skomentował film – „Cały tragizm – powiedział – że dzieliła ich różnica wieku”. Długo stali na deszczu. – „No a z nami co?” – zapytał Mawka. Nie ustalili godziny spotkania. Mawka nawet nie pytał, którym pociągiem ona pojedzie do rodziców na wieś. Spacerowała teraz po brzegu. Weszła do wody po kostki. Grzebała stopami w mule. Szła głębiej, aż do zderzenia spódnicy z powierzchnią wody. Prześladowały mnie plastyczne wizje na temat jej i jej męża. – Płynie – powiedziałem. – Boże, jak długo tam był. Usłyszałem wołanie: – Henryk!... – Tak? Jesteśmy – odkrzyknęła Matematyczka. – Co ci jest? – krzyknąłem, Mawka odpowiedział, że wysiadła mu chyba ręka. – Dopłyniesz sam? – Nie mam pojęcia. 12 – Zmierz grunt. Stanął, woda sięgała mu do ust. Po chwili wygramolił się na piasek, przytaskał w palcach nóg strzępki glonów. Udawał absolutne wyczerpanie, szedł przede mną, obejmując bark Matematyczki. Marzło mu czoło. Wracaliśmy do Szczecina. W ciągu tych jedenastu godzin tylko dwa razy schodziliśmy z rowerów: przy studni dróżnika, żeby napić się wody, i w Stargardzie, żeby napić się oranżady. Mawka jechał w białej chustce zawiązanej pod brodą – bał się ropy w zatokach czołowych. – Zdejm to – prosiłem – jest świt, na drodze coraz więcej robotników. – Zdjąć i marznąć? – Mawka, zrozum, że ja się wstydzę. – Czego? Ty jedziesz normalnie. – Nikt nie nosi chustek. Brzydko ci w niej. Patrzą na nas jak na wariatów. Ale wiem, robisz mi na złość. – No. Gość nie wytrzymał. Płacze. Pisze do ministerstwa. Kupuje berety, kapelusze, czapki uszanki, prosi. A tu samolo... – Wiesz dlaczego? Wiesz dlaczego? Bo ten drugi, który jedzie w chustce, chce przestraszyć cały świat, wypływa na środek jeziora, znajduje mieliznę, sterczy tam pół godziny, a na brzegu biegają, płaczą. Gość wraca jako bohater. Niech drży świat i nieszczęsna, która wyszła za mąż, bo jest ktoś, kto może pływać i pływać do usranej śmierci. A tu samoloty, co? Mawka się najpierw roześmiał, ale w chwilę potem postanowił się obrazić: – No i kto jest złośnik? Ty – powiedział. Chustkę zdjął dopiero przed przystankiem ósemki. Wracaliśmy zmęczeni podróżą i sobą, bo gdyby nie to, Mawka inaczej byłby przyjął propozycję, żeby rozpakować plecak na ulicy, podzielić się obrazami i rozjechać – każdy w swoją stronę. Porozwieszałby na parkanach, porozmieszczał na chodniku obrazki, bieliznę, dętki, a robiłby to wolno, prowokując naraz dyskusję nad przewagą brązu w mojej akwarelce, malowanej nad fabrycznym ściekiem, uparłby się, by ustawić ją na trawniku i pooglądać z oddalenia, a potem na tle szyby czyjegoś okna... On to robił często, takie demonstracje, kiedyś woził szkic Czeremcha po mieście i zapraszał do dyskusji konduktorki, listonoszy, milicjantów... Koło Bramy Portowej, w pośpiechu, zasłaniając worek rowerami, przełożył część swoich rzeczy z mojego plecaka, wypiliśmy milczkiem resztę wiśniówki z Łobezu, powiedzieliśmy sobie „no to cześć” i rozstaliśmy się. KOMENTARZ DO „KRWISTEGO” Ursyn był pierwszym człowiekiem, który zmusił mnie do przemyślenia faktów, ułożonych w pamięci już w osobny rozdział, poświęcony „mojemu” Mawce. Widocznie którymś słowem, jak zbyt ostrym gestem, przeciąłem lekkie granice gawędy. Zauważył ten gest. Jest spostrzegawczy. Zapamiętał to słowo, to miejsce, w którym fakty rządzone są już innym prawem, nie prawem plotki, choćby nawet dość strasznej, ale dającej się zamknąć westchnieniem „no tak” czy „mój Boże”. Po raz pierwszy ktoś okazał niezadowolenie z mojego sposobu mówienia o ludziach. Ursyn machał dłonią, (ruch strząsania termometru spięty z ruchem łapania muchy), mógł uderzyć w szklankę. Mówią o nim, że trzepnięciem dłoni potrafi przekreślić człowieka. Że nie umie postępować z ludźmi. To insynuacje. Ludzie go fascynują. Uprawia przecież reportaż. Zawiera mnóstwo znajomości, wycina adresy z „kącików przyjaciół” pism młodzieżowych, krajowych i obcych. Im dłużej mówiłem o Mawce, tym natrętniej czułem, że – jak sam powiedział – „to nie to”. Co nie co? Nie rozumiałem go. Być może moja technika myślenia o sobie i innych była zbyt prymitywna, bo ja wiem? – upraszczająca temat. Powiedziałem: – Zaczekaj. Nie jestem fraszkopisem. Pozwól mi komplikować odpowiedzi. – Ursyn 13 przycichł, ale nie tak, jakby oto zamierzał w skupieniu celebrować ze mną myśl o sprawach ostatecznych, tylko raczej przyczaił się, by mnie zaskoczyć, kiedy zacznę rozmyślać inaczej, ale znów głupio. Znów „nie tak, nie tędy”. – Czy bawiłeś się w dzieciństwie w „wyścig myśli”? – zapytałem, by zyskać na czasie. – Gra polega na uświadomieniu tego, że się myśli, że się myśli o tym, jak i co, i że się właśnie myśli, na próbie oddzielania nurtów myśli oraz na tym, że takie oddzielenie nigdy się nie może udać. Pragniesz jasności, precyzji, a stwarzasz w środku chaos, mętlik, wrzask... – Wstęp ten nie wywarł na Ursynie żadnego wrażenia. Mnie się raczej podobał. Sądziłem, że wysubtelniając język wypowiedzi, stwarzam szansę pogłębienia tego, co zapewne przedtem zbanalizowałem. Postanowiłem szukać rehabilitacji w słowach patetycznych, wieloznacznych. Przedstawiać każdy fakt nie jako fakt, lecz symbol, za którym kryje się niewyrażalny kosmos egzystencji. Być sobą, pomyślałem. Kimś naprawdę szczerym. Zazwyczaj szczerość kojarzyła mi się ze wspomnieniami trudnego dzieciństwa. – Odkąd siebie pamiętam – mówiłem – wierzyłem, że wszystko jest dla mnie. Że świat jest celowy. Dobrze nam się nie powodziło, lecz wierzyłem: nie powodzi się nam dobrze „tak na niby”. Muszę przejść Potężną Próbę. Gdzieś jest Ktoś, kto myśli tylko o mnie. Reżyseruje dla mnie trudną sytuację i obserwuje, jak się w niej zachowam. A więc muszę być chłopcem na schwał... (– Na co, na co? – wtrącił w tym momencie Ursyn. – Mów dalej. Nie szkodzi.) – Nie miałem swego Boga – powiedziałem. – A za to miałem sobowtóra. Wiesz, ja byłem Heniek, Henias, a mój sobowtór Perehenias. Henias, na przykład, był grzeczny. Perehenias łobuz. A wiesz, skąd to imię? – zapytałem i opanowany tym dziwnym nastrojem, w którym człowiek zamieniony w ckliwość, w tajemniczość, w magię, czuje się nie „sobą” już, lecz uczestnikiem jakiegoś Misterium, zerwałem z łóżka prześcieradło, zawołałem niemal śpiewnie: – Wiesz, co znaczy „perehenia”? – Czy przez samo „h”? – zapytał Ursyn. – Wiem. Potrawa skandynawska z dziewięciu liter. Kiedyś przez nią przerżnąłem krzyżówkę z kociakiem. Z tym, że tego. Możesz mówić dalej. Czułem, że popadam w stan bardziej komiczny niż poważny. Ale już nie mogłem z tego wyjść. Narzuciłem prześcieradło na Ursyna. Kazałem mu spleść dłonie, unieść. Nie chciał wstać, lecz go dźwignąłem. Sapał. Powiedziałem, że to sztuczne widmo, „perehenia”. Ręce splecione są jak starcza, zmarszczona twarzyczka. Że w ten sposób u nas straszyło się dzieci. Jakiś wujek czy znajomy stawał w ciemnym kącie, a wyglądał jak duch. (– Jak wyglądał? – sapnął Ursyn i odrzucił prześcieradło. – Skąd ty mogłeś wiedzieć, jak wygląda duch?) Chciało mi się płakać. Moje Wielkie Misterium rozpadało się przy byle prymitywnym żarcie. Gdybyż Ursyn starał się mnie niszczyć w sposób wyrafinowany, zmyślny! Nie. On od niechcenia pokpiwał sobie ze mnie. A więc gdy mówiłem o Mawce i sobie lekko, niefrasobliwie: było źle. Gdy zacząłem mówić serio, „zgłębiać problematykę”, udziwniać siebie: było śmiesznie. Nigdy w życiu nie szarpałem się w tak rozstawionych sidłach. Źle, gdy myśli się o życiu formułami prozy satyrycznej. Cyklem scenek rodzajowych. Źle, gdy myśli się o życiu symbolami. Teatrzykiem misteryjnym sporządzonym z mglistych przeczuć. Spłycasz – źle. Pogłębiasz źle. Jak możliwe są myśli o życiu? W którym miejscu szczerość staje się zabawna, a symbole przewracają się do góry dnem, ukazując nadmuchaną pustkę? Ursyn zmuszał mnie wciąż do mówienia. Replikował teraz każde zdanie. Misteryjne dymy rozwiały się same. Teraz Ursyn kierował spektaklem. On się też przede mną zgrywał, ale mądrzej. Zainscenizował Moralitet. Oczywiście, zrozumiałem to dopiero później. Odtwarzałem sobie często w pamięci tę scenę, ale nie tak, jakby mogła wyglądać sfilmowana, lecz tak, jak ją rozumiałem. Ursyn przejął na siebie rolę Recenzenta nie literatury, lecz literackości moich myśli i poglądów. Każda jego replika była jedynie przyjacielskim ostrzeżeniem. Mówiłem, że „mój Mawka ma duszę artysty”. Ursyn odpowiadał cokolwiek. Odpowiadał jednak tak, jakby wywieszał n a t y c h s ł o w a c h tabliczkę z napisem BANAŁ. Powiedziałem, że się boję zanikania czasu. Ursyn sięgnął po napis MISTYFIKACJA. Wyznałem mu, że nigdy nie potra- 14 fię zrozumieć człowieka, który w życiu widzi tylko tani merkantylizm. Ursyn cisnął w moją stronę NARCYZEM. Wtedy mu powiedziałem, że jestem za młody, abym mógł już w tej chwili mieć dystans krytyczny do siebie i rówieśników. Na to Ursyn nie znalazł tabliczki. Powiedziałem, że należy szukać własnej fabuły, własnego mitu, żeby strzępkom życia nadać jakiś sens. Ursyn chciał już wywiesić nowy napis – LITERACKOŚĆ – ale potem powiedział: – Z tym, że tego. Ktoś ma prawo szukać mitu w strzępkach, niezależnie od tego, że czasami można sobie pożartować. 15 II MOST Świński blondyn w beżowym nieprzemakalnym prochowcu, nie tyle beżowym, co – w tej sali, na tle tych ścian – barwy światła dziennego rozbełtanego z elektrycznym, Lech Tyszarski, przesuwa się między ławami. Przypomina ruch papieru czerpanego na drewnianych listwach. Powiedziałem mu to. Powiedziałem „mokry arkusz”. Zrozumiał. Każdy sąd zanurzony w moje myśli tak głęboko, że wystaje na zewnątrz sam wierzchołek, którego krawędzie nie mogą rysować obrazu całości, Tyszarski rozumie. Mogę to zaraz sprawdzić. Powiem, obojętnie co, bez znaczenia, na przykład: „trzęsawisko”. Lech przyzna mi rację. Albo zacznie polemizować: – „Z trzęsawiskiem przesadzasz” – powie. Albo że jego również ta myśl gnębi od dłuższego czasu. Ileż to razy ja i Gorzelańczyk próbowaliśmy go zdemaskować! Ględzić przez trzy godziny trzy po trzy, a potem w łeb go obuchem: – „Cokolwiek zrozumiałeś, nie jest do rozumienia, nic nie znaczy”. – Zaczynaliśmy ględzić, Tyszarski – rzecz jasna – rozumiał. Chętnie wtrącał: – „Mów, mów, ja doskonale rozumiem” – i tym swoim głębokim basem, bo na basie pełnym kaszlu potakiwał, a polemizował czystym barytonem, tym wnikaniem w nasz bełkot kojarzył oderwane zdania, zespalał je w nas samych, fabularyzował, że nasze ględzenie trzy po trzy było coraz bardziej powiązane – pływające wysepki słów kojarzyły się u spodu, wmarzały w siebie. Lech dorzucał wtedy swój „niepokój”, wszystko bowiem sprowadzało się u niego do „niepokoju”. Mówił: – „Przesadzacie z niepokojem”. – Przegrywaliśmy i ja, i Gorzelańczyk. Za dzwoniącymi szybami leży woda w szparach na dziedzińcu, popielata, matowa jak płótno. Szpicbródka z Towarzystwa, widać go przez szybę, poklepuje lśniącą oponę rozdygotanej ciężarówki. Robotnicy przechylają kubeł pełen popiołu i żużlu, ciężarówka chwyta go odwłokiem, zgrzyta segmentami, przenosi do góry dnem. U spodu wirujące, specjalne miotły ryżowe do zamiatania ulic. Zużywają się po kilkunastu kilometrach. A Tyszarski wędruje wzdłuż ścian popękanych w szkic do bitwy pod Płowcami, w cały zarys fortyfikacji i podartych kolczug, wspina się na palcach, wyjmuje z kieszeni blaszany grzebyk, wyłuskuje nim pineski z napisu „DBAJ O CZYSTOŚĆ MIASTA”. Chowa napis pod prochowiec. To prezent dla Ciuchny, który gromadzi wywieszki. Tyszarskiego pamiętam sprzed roku, też z obskurnej świetlicy, tyle że wiejskiej, której sufit powiewał gęstymi spiralami karbowanej bibułki. Skradł tam reklamę soli pastewnej. Przywieziono nas na wieś, uczestników Zlotu, mikrobusem w ramach akcji „Młoda Wieś Literacka”: pediatrę z powiatu – autora wspomnień okupacyjnych, kierownika szkoły – piszącego wiersze, i mnie. Ktoś odstąpił mi zaproszenie na ten Zlot, ktoś mniej ważny, bo zakwaterowali mnie w domu studenckim na peryferiach. Sypiałem po cztery godziny, z obrad zwykle nie mogłem trafić do „domu”, wałęsałem się po pustkowiu między żwirem i wannami z wapnem, przepędzano mnie z terenów budowy, przewracałem się na gołoledzi, ścinającej nocami jezdnie – a przewracam się często – zgubiłem bon na obiad, docierałem do „domu” – wszyscy spali, po ciemku ściągałem ubranie, powolutku w kalesonach właziłem pod koc śmierdzący czyimiś włosami, zasypiałem, ale bez zmiany pozycji, żeby nie budzić innych chrzęstem 16 sprężyn, wstawałem obolały, z czerwonym lotnym piaskiem w oczach, z językiem jak suchy korzeń, chciałem wyjechać. Postanowiłem uciec. Decyzję ucieczki przyśpieszyła wiadomość o spotkaniu autorskim na wsi. To jest stracona noc, myślałem. Nonsens, żebym na wsi czytał t a k i e wiersze. Jestem tu przez przypadek. Dajcie mi rok, popracuję z tymi ludźmi rok, wtedy mogę im zrobić wieczór poezji kogo chcecie, Eliota, myślałem. Najpierw powiozą pociągiem, potem będziemy czekali w kawiarni dworcowej na mikrobus z powiatu. Wyjdę na spacerek i mnie zgubią. Trzeba się gdzieś zaszyć. W tym tłoku przy piwie. Twarz zasłonić kuflem i kanapką z serem. Powinni zgubić... Tyszarski wytropił. Jeżeli tak można powiedzieć – zajął się mną. W pociągu byłem sam. Nie samotny, nie osamotniony, tylko doskonale bezpieczny, ale odkąd Lech mnie wytropił, zaszedł z tyłu, z tłumu przy piwie i poprosił o ogień, więc nie mogłem już uciekać, potem w mikrobusie, gdy gwarzył z pediatrą, nie spuszczał ze mnie wzroku, opowiadał dowcipy i sprawdzał, czy mnie ubawiły, przywiązałem się do niego. Nie polubiłem go wcale, sądziłem, że obowiązuje prosta grzeczność: z kimś, kto się mną zajął, muszę trzymać. Wyznaczyłem sobie nawet pole koła z Lechem w środku, którego nie opuszczałem, starając się nie być zbyt blisko ani za daleko. Jego spojrzenia, stwierdziłem, były porozumiewawcze. Oto on i ja – zdawały się mówić – jesteśmy ponad sytuacją w tej świetlicy z przewiewem bibułki, z chłopakami rżnącymi w ping-ponga, do których przyłączył się ryży pediatra, rozebrał do koszuli, podwinął rękawy i skacze, a kierownik szkoły w cyklistówce stoi pod plakatem „CHCEMY SOLI” i wyciąga maszynopisy z teczki, chociaż wieczorku nie będzie, bo ludzie nie przyszli, tylko chłopaki tu sobie trenują ping-pong, dobrze się stało, Lech prozy nie pisze, wierszy nie pisze, więc dobrze się stało, duża lipa, teatr nierzeczywistości. Tak sobie wtedy myślałem o spojrzeniach Lecha. On rozmawiał z chłopakami. Szkoda, że tak wyszło, mówił. Pewno każdy z nich woli boksować. Chłopaki odpowiadali mu grzecznie. Tak, czytali ogłoszenie, że ma być zebranie, ale nie pisało, że z autorami. – Jak z autorami, toby więcej przyszło? – zapytał Tyszarski i zdjął ze ściany plakat „CHCEMY SOLI”. Chłopcy nie zapytali, po co mu ten plakat. Jakby nie chrzciny u organisty, ludzie przyszliby i bez autorów. – U was chłopaki lubią boksować? – zapytał Tyszarski. – Czemu? – A nic. No to szkoda. Przywiozłem autorów, poczytaliby wam różne wiersze, niektóre do śmichu, niektóre do płaczu. – U organisty są chrzciny, a tak toby przyszli – odpowiedzieli chłopaki. –– Szpicbródka z Towarzystwa – wciąż go widać przez dzwoniące szkło – zagląda do kubła, jakby chciał stwierdzić: faktycznie, ciężarówka wchłonęła cały żużel. Robotnicy nachylają drugi kubeł. Znów odwłok ciężarówki. Ruch zgrzytliwych segmentów. Nowoczesny wóz do oczyszczania miasta. Pokaz sprzętu. Wychodzimy ze świetlicy, ja i Lech. Niech nas zobaczy ten Szpicbródka. Niech wie. Uczestniczymy w pokazie. Popieramy akcje oświatowe Towarzystwa. Wóz rusza z sykiem mioteł, zeskrobuje nimi wodę na dziedzińcu. Gromadka mokrych dzieci podąża za wozem. Szpicbródka z tyłu, chce zapalić, ogniki odskakują mu od palców, nie chwytają wilgotnego papierosa. – Dwoma zapałkami, prezesie – mówi Lech. – Jak marynarz na wachcie w czasie sztormu. – Więc, koledzy, jesteście – rzeczowo stwierdza tamten. Na tle bramy kobieta-wartownik rozkręca termos. Między prętami tej bramy widać dwie popielate mniszki idące męskim krokiem. Zaraz Lech podejdzie do kobiety-wartownika, poczęstuje ją „travelem”. To jego trening. Nie pomyliłem się: idzie, nie pomyliłem się już wtedy na wsi, gdy znalazłem formułę na Lecha: włamywacz. On dobiera się do ludzkich łask umiejętnie, a nie chce wyjść z wprawy, więc zjednał sobie wartownika-kobietę, otyłą i granatową, 17 bo on musi się przyzwyczaić do tych gestów pobratymczych z ludźmi, bacząc na razie na zysk minimalny. Dla „mojego uszanowa... szanowne... pa...” u szatniarzy wszystkich knajp tego miasta, dla „ostatnio rzadko pan nas odwiedza” u portierów deesów. Tamci myślą, że Tyszarski podaje im rękę, widzą przecież rękę Lecha z paczką papierosów, a tymczasem to proteza, jego sposób na kalectwo wyglądu. Lech wygląda antypatycznie. Robi wrażenie szui. Ach, na dobrą sprawę nic mi nie wiadomo, żeby kiedyś postąpił jak szuja, on tę swoją „szuję” ma w szerokiej chuligańskiej gębie, w płaskich zębach i szyderczych ruchach warg. Powierzchowność faceta, z którym lepiej uważać. Ma tę „szuję” jak kwiat ma piękno, jak zagadkowość ptaki. Coś musi z nią począć, czymś zniszczyć powierzchowność szui, jakimś gwoździem, który – wbity w żelazko – niszczy ideę żelazka. – Czy Szpicbródka – odciągam Lecha na bok – czy on daje nam do zrozumienia, że transakcja zawarta? To by była transakcja korzystna. Oni nam salę na próby – my im podpisy na deklaracjach członkowskich. Uczestniczylibyśmy w akcjach Towarzystwa. – Rzeczywiście, nowoczesny sprzęt – zwracam się do Szpicbródki, ale z tak wymuszoną uciechą, że Szpicbródka podsuwa mi dłoń i bez słowa odchodzi. – Wolałbym – mówi Lech – żeby nikt nie rozwalał Klubu. Jeżeli rozwali Klub, a ze Szpicbródką nie wyjdzie, zostaniemy bez budy – przygląda się syczącej ciężarówce, która zawraca. Każdy coś w Klubie knuje. Każdy ten Klub rozwala. Nasze spory wysypały się z dużego formatu, nie ma tragizmu bytu, nie pociąga nas już dziwność kultu jednostki, czołgamy się w kolczastych zaporach podejrzeń. Gorzelańczyk to tłumaczy „fatalizmem” miejsca naszych zebrań. Mówi, że źle działa atmosfera pomieszczenia, że samo już zagospodarowanie przestrzeni w willi pana Ignasia – i wylicza – to, że zamiast wieszaka sterczy w holu betonowy niedźwiedź wniesiony z ogródka i na łeb tego monstrum trzeba rzucać płaszcze (makabra), że siadamy na skrzynkach, a Jan Ciuchna, prezes Klubu Młodej Inteligencji, na fotelu dentystycznym (po cholerę?), to, po trzecie, że po kątach leżą misy cynowe (udziwnienie), że tu każdy – jak się okazuje – sprzęt jest z a m i a s t właściwego sprzętu, w siwaku barwne kredki z a m i a s t kwiatów, atrament w probówkach (niepraktyczne), komplet: niebieski, czerwony, zielony; że tu nam stworzono wielką metaforykę, wprowadzono w świat przekształceń semantycznych, co kiedyś wystarczyło, aby Klub zaistniał. Z a m i a s t tego, o co chodzi naprawdę. – A co nas obchodzi naprawdę? – zapytałem Gorzelańczyka, szelma odpowiedział: – To jest właśnie przedmiot naszych sporów. – Chyba tego niedźwiedzia nie bierzesz poważnie? – wtrąca się do moich myśli Lech. – Daj spokój z metaforyką. O czym myślał od czasu, w którym minęliśmy bramę z karabinem granatowej kobiety, kiedy zmartwił się, że stracimy budę? Dokonywał nowego włamania – do mnie. Odgadywał ruchome platformy w moim lekkim jak światło rusztowaniu myśli, wytropił te miejsca, na których budują się części obrazów. Jak prześledził wędrówkę moich myśli, odkąd powiedział – „Zostaniemy bez budy”? Najpierw to „zostaniemy bez budy” wprowadził we mnie jak żeton. „Bez budy” musiało – jak podejrzewał – uderzyć w „co znaczy bez budy”, ale wciąż nie dotykając linii wyglądów, które były głębiej. Może – odczekał sekundę – pojawiła się w mej wyobraźni widmowa „buda w ogóle”. Wyobrażenie czterech ścian. Platforma opadła niżej, na poziom „bez jakiej budy”, poruszyła nowe hasło wywoławcze „jak wygląda ta buda, bez której” – wyrzuciła hasło „klub”. „Klub” zajmował już miejsce, na którym wyglądy sprzęgły się w całą wizję, skąd spadały na biegnące platformy jak żywe kawałki: Ignaś, probówki, skrzynki, Gorzelańczyk, fotel, niedźwiedź, misy cynowe, Ciuchna, niedźwiedź, niedźwiedź... Wiedział, że nienawidzę tej ogrodowej szmiry, że na niedźwiedzia jestem uczulony. Wiedział, że w karuzeli obrazów tworzących „klub” właśnie niedźwiedź powtórzy się najczęściej. Dlatego mnie „odgadł”: – Daj spokój z niedźwiedziem. To dopiero połowa triumfu Lecha. Zgadł pierwszą moją myśl z równania z jedną niewia- 18 domą. To jest, na dobrą sprawę, robota dla kieszonkowca, takie „włamanie”. Teraz będę próbował mu uciec. Przesunąć dźwignię w ten sposób, aby zakłócić pracę mechanizmu kojarzeniowego. Myśleć to, co się z niczym aktualnym nie kojarzy, dajmy na to: (karuzela wychwytuje widokówki): konie w trawie, lokomotywa, oddział esesmanów (psiakrew, kojarzy się, to z jakiegoś filmu!), płonący żagiel, suma kątów w trójkącie (nadal się kojarzy), sztuczne oddychanie, cyrkiel (już lepiej, ale powstaje schemat – sport i geometria), lokomotywa (już było!), piraci (znów marynistyka, żagle, piraci...), hokeista na trawie (co ja z tym sportem?), tygrysy (co? żeby potem niedźwiedź?), cyrk (znów kojarzę!...), motywy brzydoty... O: motywy brzydoty. Niech mnie łapie na motywach brzydoty. Ale nawet nieważkie pojęcia są wyobrażalne, materializują się i zużywają w czasie, „motywy brzydoty” nie będą więc myślane w nieskończoność, chociaż powtarzam je, przepisuję językiem na zębach, a myślę za dużo, o wiele za dużo, żebym miał z nim wygrać ten turniej. – Próbujesz uciec? – woła z tyłu Lech. A tak, przecież biegnę jak koń. (Konie już były...) Czy on zgadł, że próbuję mu uciec myślami, czy nie zgadł? Uśmiecha się, ale to nic nie znaczy, on nie powie, czy wygrał, to nade mną byłby triumf przedwczesny, jeszcze mnie nie „rozgryzł”. Gdybyż wiedział... Gdybyż zgadł, jak go sobie „streszczam” – bo kogóż nie da się streścić, architektura nawet gęstych secesyjnych charakterów ma w sobie prosty schemat rur wodociągowych – że streszczam go tak: Lech Tyszarski chce zwalczyć dolegliwość „szui”, a sprostać temu może, budząc zaufanie u pewnych ludzi drobnym poczęstunkiem, u innych przenikliwym widzeniem człowieka, a to wymaga wysiłku, wysiłek zaś sam już zmusza do współczucia. Mógłbym mu teraz powiedzieć – „Przestań mnie wzruszać, nie musisz ze mną robić ceregieli, jesteś swój chłop, bratnia dusza, z tobą można kraść konie (znów konie), więc nie zachowuj się jak lichy sztukmistrz, który podbija widownię nie trickiem, lecz strachem, że trick się nie uda. Masz na mnie dwa sposoby: jeżeli nie zadziwisz swą inteligencją, to przynajmniej rozczulisz, że tak bardzo chciałeś mnie zadziwić. Przez to jednak nie wyleczysz swojej „szui”. Nie wiem, czy Lech – to swój chłop. Czy nie zrobi mi w przyszłości świństwa”. Zapytałem raz Gorzelańczyka, jak mu się widzi Tyszarski. Lech mu się „widział” inaczej, niż go poznałem, nie na wsi, lecz w pierwszorzędnym lokalu, w środku jakichś kombinacji z dolarami, coś z tych filmowych wizji nocnego Paryża, w których błyszczące kołnierze orkiestry, faszyzująca młodzież, pistolety. Lech i jego przeklęta „szuja”, z tym, że „szuja” osobno, po animizacji, oswojony lampart na kolanach Lecha. Wszyscy wiedzą, że chciałby ją zabić, tego lamparta, że do niego strzelał. Mówi – „Przez to śmierdzące bydlę zwichnąłem karierę”. Mówi – „Dawali mi za nią czterdzieści tysięcy franków, ale jakże ją sprzedam?” Mówi – „To po rodzicach pamiątka” – i mówi – „żarłoczna bestia, ale przywiązana do człowieka”. –– Tak wkraczamy do szarego gmachu, obaj uzbrojeni, obaj czujemy się w lśniących pancerzach, które – wydaje się nam w tej chwili – obudowały się wokół naszych myśli, aż brzęczą, winny zwracać uwagę. Idziemy w zbroi, w złudzeniu, że tylko to, co myślimy, jest realne. Wchodzimy do sali obrad. To znaczy: wchodzi Lech, dostał się między przesmyki z rzędów krzeseł a wstających z tych krzeseł mężczyzn. Powstają prężnie, strzelający zamkami teczek. Zasłaniają mi Lecha, wypełniają korytarz sobą i szelestem rozcinanych paczek papierosów w celofanie, rozcinanych paznokciami... Coraz gęściej od dymu. Przechadzam się między nimi z opuszczoną przyłbicą, która odcina moją Niezależność i moje Myśli. Nie przeczuwają nawet pancerza, w którym chodzę. Nie wiedzą, jak myślałem interesująco. A przy spluwaczce – ostatecznie stałem przy niej pierwszy – zwiera się grupka mężczyzn, odcina mi dostęp, cofam się z popielatym pręcikiem nad palcami. Nie mam gdzie strząsać popiołu. Wokół innych 19 spluwaczek ta sama historia. Plecy w garniturze. Pośladki w elanie. Oczywiście, przychodzi ochota, żeby kogoś w te pośladki kopnąć. Normalna reakcja. A wiem, że nie kopnę. Mam lepszy sposób. Będę ich po prostu miał za idiotów. Stoję w środku ich szelestu, trzymam w dłoni rozsypany popiół – i mam ich... Wraca dobry humor. A gdzie Lech? Z Lechem czuję się raźniej, mimo wszystko. On przynajmniej chce zgadywać moje myśli. Przynajmniej mu zależy na mnie. Gdzie jest Lech? Wyobrażam sobie sytuację, w której Lech by przestał istnieć. Gdyby Lech przestał istnieć jak Mawka, co wtedy? Nie podoba mi się to pytanie. Nie chodzi mi w tej chwili o śmierć Lecha. Nie podoba mi się ta odpowiedź. Przecież o śmierć Mawki też mi nie chodziło. Nie podoba mi się sposób, w jaki myślę. Gdybym, zaczynam od nowa, we wracającym z sali obrad Lechu – rozpoznał Nielecha. O! Wróciłby ktoś, kto akurat przestał być Lechem, chociaż był nim kilka minut temu. Z części Lecha posklejany Nietyszarski. Przekomponowany. Po zabiegu drugiej integracji. „Szuja” z jego świadomości, z tych widzialnych dla umysłu rusztowań, zlazłaby niżej, p o d świadomość, do piwnicy. Aby straszyć Nielecha w snach. Przystrzyc na nowo żywopłot jego pisma. Jawić się w kompromitujących przejęzyczeniach. Tyle mogłaby mieć do gadania „szuja” z lochów podświadomości, w tyle Freuda można w końcu wierzyć. Ale to, co naprawdę budowało Lecha, co by mogło naprawdę zbudować Nielecha, co kieruje i mną, i innymi, jest aż nadto jaskrawe i uświadomione. To jest nawet przerozumowane, to jest może aż na siłę wymyślone, prędzej sztuczne, założone w sztuce, niż w kompleksach wyniesionych z czasu, w którym było się podobnym do kijanki. W świadomości Antylecha byłby chyba sam smutek. Trywialny i swojski, byłaby to osobowość mięciutka, w zgrzebnych, ruchliwych jak wszy zgryzotach, a zgryzoty to by była nazwa stroju, w którym zawsze by mu było niewygodnie. Wraca Lech, to jest niestety Lech jak dawniej, a pomyślałem radosne „nareszcie” i teraz jestem zły – „co mnie z tym typem łączy”? Obok jest Zdzich Tututłuk, cholernie go lubię, sylwetka nerwowa, nasz kumpel, student antropologii. Przed Tyszarskim – ile to jednak daje: mieć chuligańską gębę! – rozstępują się tamci wokół spluwaczki, jakby ich plecy w elanie poczuły „szuję”, same plecy, bo żaden się nie obejrzy. Lech któregoś potrącił – nie przeprosił, potrącony zdążył złapać żółtą teczkę, która ześliznęła się aż pod kolano, chwycił ją kurczowo i powiedział: – My tu chyba panom zasłaniamy. Kółko pękło gwałtownie, w dwa równe szeregi. Zdzich Tututłuk szepnął do mnie swoje „ty, fajne ujęcie” – bo świat Zdzicha składa się z „ujęć”, odkąd poddał się tyranii nowego bzika. Tym razem jest to bzik filmowy. Zdzich „kręci” filmy, a ponieważ brak mu, jak twierdzi, dwóch rzeczy – kamery i pokoju ze zlewem na laboratorium – „kręci” filmy w pamięci, kocha się w sekwencjach czarno-białych, sam zaczął nosić czarny krawat i białą koszulę. – Byłoby lepiej – rozmawia z nim Lech – gdybyś jednak nie rozwalał Klubu. Jeżeli rozwalisz Klub, a z Towarzystwem nie wyjdzie... Tłuste śmierdzące gałęzie dymu ze spluwaczki, chyba suchej w środku, skoro palą się tam niedopałki, wpełzają pod oczy. Zaduch wgniata powieki w czoło. W tym zaduchu nawet przyjaciele są antypatyczni, nawet Zdzicha trudno znieść w tym dymie, chociaż nie pali, a jest tylko cząstką otoczenia i zarasta w nim trującym, czarnym zielskiem. Coś wyjaśnia gorączkowo Tyszarskiemu. Staram się wsłuchać. Klub rozwalić musimy, mówi. Inaczej wkopiemy się w organizację o zadaniach sensu stricto politycznych. Wbrew sobie, nie będzie odwrotu, pójdziemy do kicia i cześć. Kim jest bowiem nasz szef, pan Ignaś? Przyjacielem młodzieży? Pederastą? Szpionem? Nie ma poglądu na film. Nie czytał „X Muzy”. I on nam miałby pomóc w pracy artystycznej? Z takim lepiej ostrożnie, mówi Zdzich. Dudni głośnym, niespoistym basem, z którego wciąż mu wyskakuje ognik śpiewnej nutki, on go zwalcza, chce zasypać gęstą chrypką, zbyt nerwowo, aż wybucha kaszlem. Wczoraj prosił, żebyśmy koniecznie wpadli na obrady. Dostał miejsce przy stoliku z napisem „PRASA”, ale jest z tej gorszej prasy, nie specjalistycznej, ani nie poczytnej, reprezentuje pisemko abstynenckie, drukujące 20 spowiedzi uzdrowionych alkoholików, fraszki notorycznie rymowane „lepiej – nie pij”, pełne okrutnych złorzeczeń. Z całej dzisiejszej narady lekarzy zwalczających alkoholizm zostanie krótka wzmianka podpisana Z. Tutł. Jego debiut dziennikarski! Zarobkował dotąd skromniej, przy korekcie. Mija mu kaszel, znowu dudni, niech go słyszą, niech się dowiedzą, że on, chociaż ten gorszy, z tej gorszej prasy, ma takie problemy, o jakich się nie śniło wytwornym lekarzom, tym siłaczom z Izb Wytrzeźwień województwa. Przykłada dłoń do gardła, jak szalik, miękko, jakby zasłaniał przed nami ów melodyjny ognik, mówi wolno. Klub rozwalić musi i to z kilku względów. Musi ubiec Jana Ciuchnę. Nie daj Boże, żeby Ciuchna opanował Klub. My, zapewne, nie mamy pojęcia, z jakimi pomysłami nosi się Jan Ciuchna. On ma koncepcję masońską. Zdzich nam może dać słowo honoru. Niech go na tym miejscu jasny byk zastrzeli (?), jeżeli zmyśla. Czy nas urządza pomysł Ciuchny, co? My i masoneria! Zebrania w czarnych maskach są wprawdzie filmowe, ale załóżmy wobec tego grupę artystyczną. Ciuchna formułuje program loży w dwóch słowach – „czynić dobrze”. Co to znaczy? Może któryś z nas wie? Zresztą Zdzich nie rozwali Klubu, on go tylko przewietrzy, on chce wywiać zeń zapaszek polityczny. Kierują nim względy ogólne. Nie marzy mu się prezesura, o nie! Gdy powstanie grupa artystyczna, może w niej zostać pionkiem. – Cholera, ty, żebym nerek nie przeziębił – mówi naraz Tututłuk. Ma na sobie mokre slipy. Przyszedł tu prosto z pływalni. Tyszarski wpatruje się w Zdzicha z ponurą obojętnością. Pozwala mięśniom twarzy wypocząć, nie ryzykuje grymasu, lekkiej zmarszczki. Prawdopodobnie razem ze mną tęskni teraz do miejsca przy oknie, przez które uciekają gęste pasma dymu. – Wpadliśmy tu – odzywa się Lech – i chcemy doradzić, żebyś lepiej nie rozwalał Ciuchny. – Klubu – poprawia Zdzich. – Powiedziałem: Ciuchny. Najgorszy był ów moment zmiany, brutalny, nie do określenia (coś jak zdzieranie snu przez żelastwo, co spada z rumorem po ścianie i chociaż wiadomo, że dzwonił budzik, to bezpieczniej jest odczekać chwilę, w której mogłoby się mimo to okazać, że po ścianach latały ostre skrzydła blachy). Wciąż wracam do momentu, w którym zaszła zmiana. Zdzich bez sensu zaczął dmuchać w palce, Lech wprowadził wszystkie zmarszczki na szerokie czoło, a ich strach przeszedł na mnie, pomyślałem: „on go zaraz wyrżnie”. Nie wiedziałem, kto kogo. Ale chyba „szuja” Tututłuka. – Wobec tego ja rozwalę Ciuchnę – usłyszałem swój głos gdzieś daleko, na twarzy marszczącego się Lecha. To jest dla mnie samego rewelacją. Nigdy dotąd nie myślałem źle o Ciuchnie. Obserwuję teraz Zdzicha, jego sympatyczną gębę, która wierci się na długiej, białej szyi, przypominam go sprzed dwóch miesięcy, jak przyjechał do mnie latem, był na plaży, klęczał w czarnej marynarce, bez spodni. Za płaską wydmą. Wyrzucał szczypta po szczypcie morski piasek z kieszeni. – Zostaw Ciuchnę w spokoju – mówi Lech. – Otrzymałem wczoraj w nocy od niego telefon. Chciał się ze mną pożegnać. Jak się łatwo domyślacie: znów popełnia samobójstwo. Ale gdy jest w takim stanie, lepiej dać mu spokój. Zdzich gwałtownie dmucha w palce, Lech cedzi przez wargi szyderczy uśmieszek. – Byłeś u niego? – pytam. – Dziś rano: sprawdzałeś? – Nie. – Dlaczego? – Bo to kłamstwo. – Twoje? Wymyśliłeś to w tej chwili? – Jego kłamstwo. Jak zwykle. – Więc byłeś u niego? – Nie. 21 Lekarze, siłacze z prowincji, mijają nas gęsto, jak przydrożne drzewa. Dopiero teraz wyczuwam ich przemęczone twarze, kolor oczu, słyszę głosy. Stajemy przy uchylonym oknie. To pozwala oczom przerzucić długi most nad dachami w błękit. Być w przestrzeni, nie w tej skorupie, nie w gnieździe splecionym z detali, ze spierzchłych uśmiechów, obrzydliwych w dokładności, w kaszlu Zdzicha, który wybucha tak blisko (kaszel, kaszel), że brakuje jednego kroku, by utonąć mu, Zdzichowi, w płucach. W winorośli, którą łamie burza majowa. Błękit pozwala dotknąć całej architektury. Jej kamiennych zmagań z przestrzenią. Tu słońce rozpada się równo na balkony i dachy, i okna. Klarowne kryształy powietrza, które leżą w podwórzach, odgradzają od siebie ściany. Pokoje w tych ścianach są ciepłe jak butelkowe szkło. Z wysokości już trzeciego piętra odzyskuję całą panoramę. Teraz próbuję odnaleźć każdego z nas po kolei w żywej mapie miasta i okolic. Stwarzam sobie nawet na ten cel hipotezę, że miejsce p o b y t u w tej chwili któregokolwiek z nas ma znaczenie szczególne. –– Godzina szesnasta trzy. Najdalej jest Gorzelańczyk. Stoi na chybotliwej podłodze II klasy, w płaszczu z czarnego plastiku, wygniecionym jak bilet tramwajowy, pod pachami i w kołnierzu posklejanym. Gorzelańczyk stale dojeżdża. Teraz przykłada swoją czerwoną dłoń do zaparowanej szyby i wyzwala w środku okna półksiężyc pejzażu: masywy stłumionej zieleni, wysoki zarys wieży spadochronowej, ktoś mówi: – „Już wieża, to Sołacz”. – Najpierw dojeżdżał w jakimś celu, na zajęcia. „Jako dojeżdżający” spóźniał się pół godziny każdej środy na ćwiczenia w studium wojskowym, podpułkownik zezwolił. Po skreśleniu z listy studentów Gorzelańczyk dojeżdża tylko do nas. Opłacamy jego podróże, organizujemy mu noclegi, żywimy go. Gorzelańczyk wyciera teraz płaszcz mokrą dłonią, stary łach Jana Ciuchny wyżebrany od niego którejś nocy cały w srebrnych plamkach (ni to pleśń, ni to osad chemiczny, świństwo, które wlazło na plastik i „nie idzie go zmyć”). W tym przedziale – przypuszczam – Gorzelańczyk już oswoił współtowarzyszy podróży, zrobił to sprytnie, że wydaje się im – nawet posklejany – młodzieńcem wytwornym, co to i dla starszych ma uszanowanie i własną pojętność posiada. Nie bez fantazji młody człowiek, choć w wojsku nie służył, nie bez drygu do polityki, w sporcie oblatany. Takiego mieć zięcia! Umie słuchać, gdy przemawia doń starszy, który ojcem jego mógłby być... Gorzelańczyk umie dobrze słuchać. Oni nawet nie podejrzewają, jak intensywnie wsłuchiwał się w nudnawą gawędę staruszka, który wysiadł w Kiekrzu, jak nauczył się od niego intonacji w „panie, która j e s t godzina?”, z przyciskiem na „jest”. Nie wiedzą, jak złośliwą zostawiali w nim karykaturę swoich gestów, powiedzonek, wagonowych zwierzeń. Skąd, na przykład, może wiedzieć ten olbrzym w krostach, który powiedział „już wieża, to Sołacz”, ten musujący złością rolnik z Czerniejewa, że istnieje grupa ludzi, jakiś Zdzich, jakiś Lech, jakiś Tram, przed którymi Gorzelańczyk będzie go dziś przedrzeźniał? Żebyż powtórzył dokładnie, co słyszał, o wrednej synowej, o pieniądzu, który nie przynosi człowiekowi szczęścia, ale nie, Gorzelańczyk wybierze z całego rolnika jeden grymas wypluwania tytoniu, jedno zdanie, może to: „wezne kiedy cholerę i rozedre jak suke”. Wplecie ten okrzyk w słowa skradzione innym, w jeden strumień głosów, a jego koledzy, jakiś Tram, jakiś Lech, jakiś Ciuchna, będą umierać ze śmiechu. –– Godzina szesnasta cztery. Wiem, że teraz pod dachami wyjętymi z przestrzeni, wśród lamp, pod opasłym kominem, z którego właśnie leje się dym brązowy i czarny spalanych tamponów, w gmachu dużym, nieforemnym, którego historia pokojarzyła z przybudówek w jakiś gorszy Wawel, znajdę Waldka Czerwionego, o którym dotąd nie pomyślałem ani razu. To, że Waldek siedzi w kancelarii, że narzucił na plecy biały kitel, nie ma dla niego, dla jego 22 istoty, żadnego znaczenia. Otaczające go przedmioty, sposób zarobkowania, wpływy środowiska, to wszystko, co wydaje się kształtować i łamać z dnia na dzień każdego z nas – po Waldku spływa jak woda. Mówimy, że lansuje typ „człowieka w ogóle”. Kosztowało nas kilka nocy zrozumienie, jak to jest możliwe. Wychowany w rodzinie wileńskiej, wielodzietnej, w której saga rodowa, zdaje się, tragiczna, splata się z masą rodzajowych opowiastek, jak to „ciocia Kaźmiera w Riazaniu po ulicy szła goluśka-goła”, jak to „Robka na cmentarzu raz duszyczka ochcił” – Waldek odrzucił tę całą warstwę obyczajowości, przywdział ponadczasowe trykoty, a ponieważ nawet człowiek „w ogóle” ma jakieś cechy charakteru – zebrał w sobie cechy „jako takie”, ich esencję. Oczywiście, jest w tym sporo przesady. Ale tą częścią prawdy, jaka w każdej hiperboli ma miejsce, jest wyraźna dążność Czerwionego do ascezy. Żadnych, mówi, ozdobników w liryce. Żadnych przyzwyczajeń w życiu. Tylko prosta wykreślna geometria działania, od – do, od narodzin świadomości do jej śmierci, konstruowanie bytu w kategoriach ogólnych, jak czas, przestrzeń, ludzkość, materia, znak, miłość. Właśnie: miłość. Waldek kocha pielęgniarkę z oddziału chorób dziecięcych. Z całą siłą odwiecznej miłości. Mitem o miłości. Jest to uczucie jasne, w najlepszym gatunku. Żadnych obciążeń pokoleniowych. Nic z „dziwnej młodzieży”, miłość bez dekoracji, bez orkiestry jazzowej, bez filmowych migawek z autostopu, na tle kotar. –– Godzina szesnasta pięć. Są dwa miejsca w panoramie miasta, w których może być Jan Ciuchna. Jeżeli odebrał sobie życie... Nonsens. Słynie z fałszywych alarmów. Wprawdzie dotąd, co nas wszystkich niepokoi, zawiadamiał tylko swoje „babki”, wszczynał listami popłoch w żeńskiej części deesu, zakochana w nim naprawdę Wisia Krugiołka zamykała się w łazience, żeby płakać, jej rywalki przypinały klipsy, nurzały się w pudrze, odjeżdżały taksówkami spod gmachu, w którym wtedy ani jedno okno nie było zamknięte, z każdego wyzierało po pięć – siedem głów, wpadały na mroczne schody kamienicy, w której mieszkał Ciuchna, przed drzwiami zwalniały, żadna nie chciała wejść pierwsza, rzucały złotówkę (orzeł czy reszka?), któraś wciskała dzwonek, wychodziła gospodyni, pani Poniży, w szlafroku w kwiaty: – Jan Ciuchna kazał, żeby – mówiła – jeżeli kto przyjdzie, przeprosić, bo śpi. Więc jeżeli Jan nie umarł, a chciał tylko odświeżyć widownię i rozegrał tragifarsę przed Tyszarskim, to na pewno w tej chwili przechodzi przez park, w swych szerokich marynarskich spodniach, zbliża się do gmachu Opery. Grywa tam w tłumie statystów. –– I w ten sposób moje gniazdo się zamyka. Wracam do jego ciasnej wnęki, między kaszel Zdzicha a pysk Tyszarskiego. Znów, jak rysunek tuszem, bez faktury i światłocienia, pojawia się wyraźnie: Zdzich na plaży w czarnej marynarce, bez spodni, za wydmą wyrzuca szczypta po szczypcie morski piasek z kieszeni... Nie dowierzam tym rebusom pamięci, tym wizjom, które naraz „przychodzą do głowy” nieprzywoływane, w których skończona ostrość tym gwałtowniej wymaga racjonalizacji, im trudniej zrozumieć, skąd się wzięły. Ta wizja wygląda na negatyw „fajnego ujęcia” z Tututłukiem, którego pamiętam, jak wiecował z tłumem studenterii, wśród płonących na wietrze żagwi z gazet, pod pięściami uniesionych megafonów, na trawnikach i rozległych placach. Wychowany wśród ludzi praktykujących katolicyzm zwyczajowy, gdzie śledź w piątek i kościół w niedzielę zastępował przeżycia mistyczne, niezbędne dla pewnych natur, Tututłuk chodził na wiece jak na nabożeństwa. Wyzwalały się w nim uczucia ogromne, autentyczne i mocne. Metafizyka zbiorowych emocji, współżycie z tym, co naprawdę stwarza człowieka, z historią, z jej mechaniką wielkich konfliktów, które dotąd ani Tututłuka, ani jego najbliższych nie 23 wciągnęły wewnątrz siebie, omijały. Chęć zupełnej uległości wobec tego demiurga, aż po śmierć, aż do przekreślenia swej osobowości, nazwiska, egoizmu. To było wreszcie życie! Okrzyk, wzniesiony w jednym końcu placu, szybował jak faeton po nawierzchni głów, docierał wszędzie, zapalał nagłe słońca w oczach, w krtani. Zdzich wznosił okrzyki. Widziałem go. Był wtedy piękny. Znałem go i lubiłem, on mnie również lubił, a na wiecu chciał, bym się do niego przecisnął, żebyśmy stali razem i wołali „precz” i „niech żyje”, więc chciał mnie zawołać, ale jego usta, które wciąż wyrzucały „niech żyje” i „precz”, krzyknęły same: – Niech żyje Traaam! To bluźnierstwo, ta pomyłka, zanim Zdzich uświadomił sobie, że zaszła pomyłka, zerwała z nawierzchni głów, jak kłęby różowego pyłu, trzykrotne „niech żyje”. Na tym wiecu, niepotrzebnym, z prawa serii, mówca nigdy nie doszedł do głosu, przeczekiwał krzyki, w przerwach między okrzykami pytał histerycznie – „Można?” (czy już można przemawiać?), a ktoś z tłumu odpowiadał mu radosnym – „Możnaaa!...” – Absurdalność tego dialogu wyzwalała zbiorowe poczucie komizmu, tu trzeba pamiętać, że Gałczyński z Zieloną Gęsią święcił wówczas pierwsze triumfy wśród studentów. Miałem i ja w tym czasie swego krnąbrnego Gżegżółkę, moje nowe wcielenie Perehenii, hodowane na pożywce rozczarowań, poczucia nonsensu i pewno młodości, mój sobowtór postanowił spłatać figla Zdzichowi, więc – gdy przebrzmiał okrzyk na cześć Trama – zawołałem, a głos miałem czysty, wtedy nie paliłem tyle papierosów: – Precz z tyranią Trama! ...i olbrzymie, równie mocne „pre-hecz” poszybowało pod trybunę, wśród płonących gazet, które nosił wiatr. Próbuję teraz montażu: znika tłum, aż do zupełnego wyjaśnienia w białe wydmy – Zdzich wyrzuca z kieszeni morski piasek. Niedobrze. Same układy wyglądów nie wyjaśniają niczego. Z zestawienia dwóch pojęć nie wynika trzecie. Narzuca się wprawdzie symbolika, ale jej drażniąca wieloznaczność budzi sprzeciw. Geneza „ujęcia” ze Zdzichem na plaży jest gdzie indziej. Jest prostsza. Pytanie: kim był Zdzich, gdy mnie odwiedził latem w Świnoujściu, w największe upały, kim Tututłuk jest teraz, gdy serdecznie przejął się wypadkiem z Ciuchną? W Świnoujściu w ciągu czterech dni pobytu tylko raz ze mną poszedł nad morze. Wiedział, że mój organizm źle znosi słońce. Spiekota wbija w oczy żółte żagle i rozrywa nimi skronie. On był szczerze zmartwiony stanem mego zdrowia. Wymyślił pół tuzina „fajnych chwytów” na mnie, uczył moją mamę, jak ma sobie ze mną radzić. Niech mi mama przysyła raczej paczki. Paczka musi zawierać prowiant, którego nie da się zjeść zbyt prędko. Żebym nie głodował. Zdzich był wówczas taki sam jak teraz. Dlatego przypomniałem sobie go na plaży. On był taki sam serdeczny jak teraz. –– Teraz gdy zbliżamy się do gmachu Opery, zostałem nieco w tyle, nie zdążyłem przebiec jezdni przed ogromnym hałaśliwym radiowozem, stoję między strugami pojazdów, widok Zdzicha jest nieciągły, wykrawany z przestrzeni. Nerwowy. Wóz meblowy, śliski lakier napisów na szerokim boku. Cięcie: Zdzich. Chowa krawat wyszarpnięty wiatrem. Gest urwany. Twarz kierowcy za szkłem. Zdzich z rękami w kieszeniach. Beżowa taksówka. Zdzich plecami. Taksówka. Profilem. Wóz z koksem. Zdzich poprawia krawat. Autobus. Dużo twarzy, jedna ruda. Kontur Zdzicha, czarny rozbity – i zaraz pysk konia, woźnica, siano, wolno, usypiająco, faktura siana na wozie. Teraz Zdzich ma do mnie żal, że ugrzązłem między pojazdami. On już chciałby wbiec do opery, zobaczyć Ciuchnę, może Ciuchna żyje. Zdzich, którego lubię, jest na mnie zły. Ostatecznie to nie moja wina, że nie zdążyłem przebiec. Nie ugrzązłem tu dla przyjemności. Mógł mnie przejechać radiowóz. Ale, uspokajam się, on nie jest zły naprawdę. Czuje tylko zniecierpliwienie. Przecież tu Lech zawinił. Jakże mógł zlekceważyć wiadomość o depresji Ciuchny? Tututłuka to prawie rozbestwia. Lech postąpił tak 24 rozmyślnie, żeby potem się wychwalać, jaki on sprytny, jak nie dał się nabrać. Spec od podświadomości, kurwa jego mać. Można mówić, że Ciuchna jest błaznem, ale czy ktokolwiek z nas życzy mu śmierci? Czy nie zrobiłby wszystkiego, aby do tej śmierci nie dopuścić? Może trzeba z Ciuchną porozmawiać. Przywiązuje taką wagę do kompleksu winy. Zdzich kompleksu t a k i e j winy nie ma. On w scenerii Centralnych Konfliktów porusza się bezpiecznie. Nic mu nie jest. A Ciuchna miał pecha. Nie zauważył zapadni, runął w dół. Pokaleczył się. Stracił głowę. Rozkład racji moralnych był taki, urządzenie scenerii było takie, że nie tylko Ciuchna wtedy stracił głowę. Trzeba go ratować. Cóż sobie myśli Tyszarski? Właśnie, o czym on teraz myśli? Cedzi swój uśmieszek. Milczy i daje mi szansę rewanżu – teraz ja spróbuję zgadnąć myśli Tyszarskiego. Nie tak dawno, kiedy powiedziałem, że najwyższy czas, by Klub rozwalić i założyć grupę artystyczną, Lech wyznał, że nie lubi słowa „grupa”. Nie dowierza mu. Ilekroć słyszy „grupa” – widzi most. Cholernie szary, a na moście grupa ludzi z rowerami. U wylotu mostu każdy siada na swój rower i odjeżdża w swoją stronę. Z nami będzie podobnie. Grupa ludzi przechodzących most. Na jak długo, zapytał, przewiduję żywot naszej grupy? Rok? Pół roku? Powiedziałem: nic mnie nie obchodzi, to nie jest ważne. Ważne jest natomiast, czy na moście coś się stanie, gdy będziemy razem, w grupie, czy się coś wydarzy. Czy nasz przemarsz będzie miał historię. A powinien dla każdego mieć coś, co nigdy potem nie będzie możliwe. Dam ci przykład negatywny, powiedziałem. Wczoraj byłeś na moście dworcowym z obcymi. Wczoraj nic się nie stało i nie ma znaczenia, że nie byłeś na tym moście sam. Jesteś dziś w tym samym miejscu. Jakiś człowiek skacze z mostu pod pociąg. W tej minucie wszystkich znajdujących się w pobliżu coś złączyło, będziesz długo ich pamiętał, oni będą pamiętali ciebie... Nie podobał mi się taki przykład. Zacząłem mówić, że kto wie, czy nie jesteśmy razem w grupie po to, by jeden Czerwiony został kimś – wśród nas? Może ten właśnie układ, który współtworzymy, ten nasz, jak mawia Waldek, „układ względnie izolowany” jest warunkiem rozwoju Czerwionego właśnie? Mimo to grupa ma sens, powiedziałem, ale Lech ten przykład z człowiekiem skaczącym z mostu zapamiętał... Ach, nie będę go oskarżał, Lech na pewno nie pomyślał wprost, że gdyby Ciuchna umarł, to w historii naszej grupy coś by się zdarzyło... Jest w nim tylko lekkie drżenie wyobraźni, niecierpliwość, która jawi się z lekturą prozy kryminalnej, gdy czytamy pięćdziesiątą trzecią stronę, a autor wciąż nikogo nie chce zamordować. Jest w nim przeczucie układu wydarzeń, w których, być może, odegra rolę. On dotychczas nie odgrywał żadnej roli, jego również zepchnęła za rampę sceneria Wielkich Konfliktów, jego mały dramat niemożności zaangażowania staje się tym dokuczliwszy, że my chociaż mamy plan pracy twórczej. On tymczasem jest rodzajem instalacji, nasz jedyny odbiorca, obdarzony talentem łączenia oderwanych wizji w wyższe układy znaczeniowe! Stoimy przed drzwiami Opery, Zdzich zezuje na mnie, Lech coś mówi na mój temat, tak, on mówi, że Tram kryje się za ich plecami, nie powiedział dotąd słowa o Ciuchnie. Dlaczego? Osaczyli mnie. Czy szkoda mi Ciuchny? Do cholery! Nie wiem. Oczywiście, że szkoda. Przecież nie pogodziłbym się z jego śmiercią. Ale czy rozumiem wobec tego Lecha, który mógłby w śmierci Jana Ciuchny upatrywać pewien „wyższy sens”? Rozumiem. Nie, nie tylko. To są moje insynuacje. Może Lech o takiej możliwości „obdarzenia sensem” tego samobójstwa nie pomyślał, tylko ja, ja sam to sobie wymyśliłem? Ja takiego Lecha sobie pomyślałem. A jeżeli Lech aż t a k i m nie jest? Co, jeżeli t a k i e myśli miałem tylko ja? Niedobrze. Zaplątałem się we własnych myślach. Czego oni się tak na mnie gapią? Dajcie mi spokój! Dajcie mi święty spokój! Mam to gdzieś. – Co mówisz? – pyta Zdzich. – Mam to gdzieś. – Co ci jest? Ale powiedz, co ci jest? 25 Lech, jak zwykle, już mnie „zgadł”. Takie robi wrażenie. Ma w swej „szui” współczucie zmieszane ze wstrętem, jakbym rzygał, a on, pokonując obrzydzenie, postanawia się mną mimo wszystko opiekować. Przypomina mi w tej chwili Mawkę. Z tą różnicą, że nie Mawka do mnie, tylko ja do Mawki czasem czułem obrzydzenie. (Nad strumieniem, wtedy, na wycieczce. No. Gość płacze. Nic. Kupuje kajak. Chce nad strumień. Gonią go. Gość nic. Nic, tylko strumień. A tu samolooo...) Tututłuk natarczywie zaczyna mnie pocieszać: – Chłopie – mówi. – Powiedz, co ci jest? Zmartwiłeś się przez Ciuchnę? – Daj mu spokój – mówi Lech. – Ja znam Henryka. – To ty daj mu spokój – Zdzich nie lubi, żeby ktoś go przewyższał w serdeczności. – Znam Henryka – mówi Lech. – Henryk, to równy chłop – przerywa mu Tututłuk. – Ale zostaw go. Pójdziemy sami. Ja mam rację. Chodź. Czy muszę odpowiedzieć? Przytaknąć? Zatrzymuję ich przecież w ten sposób. Po raz drugi na mnie czekają. Rozkleiłem się. To nie dla mnie. Nie chcę ich serdeczności. Mam coś w gardle, jakby szklanka nagle weszła w krtań. Będę zaraz płakał. Ja im się w końcu rozbeczę. Oni mnie jeszcze nie znają. W głowie szumi filmowy banał: front, okopy, ubabrani w glinie, kogoś brak, czyjś głos: „Płacz, mężczyzna musi umieć płakać”. Nienawidzę takich słów. Mierzi mnie ta duma, z jaką mówi się „mężczyzna”. Płeć, też powód do dumy! Mam to gdzieś. Już lepiej. Trzeba się tylko starać na coś wściec. Trzeba komuś w duchu nawymyślać. Idiotyczne słowo „nawymyślać”. Wszystkie słowa są idiotyczne. Nie znam niczego głupszego od słów. Te potworki, te ślepe potworki, które masami wylatują w przestrzeń. Już lepiej. Raz bolała mnie głowa. I źle. Nie mnie głowa bolała, tylko „ja bolałem”, bo kiedy myślę „ja” – to „ja” jest w głowie. Raz bolałem. Tak się nie mówi. Raz bolała mnie głowa. Mawka poszedł po proszki do apteki. Miał poprosić o „coś na uśmierzenie bólu”. Przejęzyczył się, zdenerwowany, zażądał czegoś „na uśmiercenie”... – A kawaler dla kogo chce kupić? – spytano go. – Dla kolegi – odpowiedział prostodusznie. Ale jaki to ma związek z czymkolwiek? Czemu Mawka? No tak: uśmiercenie. On i teraz ten Ciuchna. Powariowali. Już mi przechodzi. Tamci poszli. Poczekam. Brzydkie słowo – czekać. Cze-kać. Cze-kać. Tragedia faceta, któremu obrzydł cały język, cała mowa. Nie może mówić, ba! – nie może myśleć. I popełnia samobójstwo. Oczywiście – samobójstwo Jana. Co to jest, że mnie tak rozkleił, a nad Mawką przecież nie płakałem? Co rozumiem przez „nad” Mawka? Nie widziałem jego zwłok. Nie widziałem go od czasu, kiedy wsiadł na rower i pojechał. Powiedzieliśmy sobie „no to cześć”. –– Wchodzę w półmrok niskiego korytarza, pociętego we wnęki i gzymsy. Mijam makiety drzew spękane ordynarną farbą. Wewnątrz gmachu nie czuje się już jego pysznej architektury. Ta budowla składa się w środku z samych tylko brzmień. Za ścianami przesuwają się masywne szuflady, pełne luźnych części maszyn, zegarów, które brzęczą za każdym poruszeniem. Nad sufitem gęsty łopot pędzla. Trzy ostre szelesty, jakby ktoś darł prześcieradło na bandaże. Z wnęki kaszel radioodbiornika. Głosy za mną, wyraźne: – Zachorował, bo nie pije piwa. – Robotnicy w bluzach poplamionych kredą przesuwają drabinę. Fragment arii czystym barytonem, urwany tak nagle, jakby wyłączono prąd. A wysoko, na najwyższej kondygnacji wszystkich głosów, hałasuje nerwowo telefon. Zabłądziłem. Te drzwi, przy zawiasach wilgotne, u dołu pstre od gaszonych o nie papierosów, to nie są drzwi do bufetu. Pełno tu sypkiej farby, pobrudziłem się. Znów głosy: – Piwo zmyje z każdego człowieka zarazę. – Poplamieni kredą robotnicy. Nie widziałem Mawki od czasu, kiedy wsiadł na rower i powiedział „no to cześć”. Zdanie to wydaje mi się w tej chwili czymś ważniejszym niż niepokój o Ciuchnę. Wystarczyło, że znalazłem się w tym gmachu, abym zyskał pewność, że Jan cieszy się najlepszym zdrowiem. Gdybym nie wpadł był przed 26 chwilą w chandrę, gdybym poszedł z nimi szukać Ciuchny, byłbym im w końcu wyznał, że w i e d z i a ł e m o z a m i a r z e C i u c h n y , zanim ten zadzwonił do Lecha. W każdym razie – mogłem się domyślać. Tę depresję Ciuchny w pewnym sensie j a s p o w o d o w a - ł e m . Otrzymałem wczoraj list od Mawki. Pisał, że odbierze sobie życie. Podzieliłem się tą wiadomością z Janem, byłem rozbity, komuś musiałem powiedzieć o tym liście. Mogłem wprawdzie szukać Tyszarskiego w deesie, pojechać do Zdzicha, dzwonić do szpitala do Czerwionego. Wybór Ciuchny o tyle był trafny, że uznałem go za sui generis specjalistę od tych spraw. Przewidziałem punkt po punkcie jego reakcję, jak się potem okazało, błędnie. Sądziłem, że mnie zechce uspokoić. Że wyjaśni mi, jak trudno coś takiego ze sobą zrobić. Jak zaczyna się szukać przed t y m ucieczki – nie w sloganach, nie w urodzie życia, nie w strachu, lecz w natrętnym myśleniu o innych. Że przychodzi pytanie: wobec kogo chcę umrzeć? Sprawdza się reakcje otoczenia. Najpierw w wyobraźni. Bada stopień zespolenia z sobą innych. Potem zachodzi konieczność osaczenia domysłów faktami. Ciuchna rozsyła listy, zawiadamia przyjaciół i czeka. Odtąd musi być konsekwentny. Nie wolno mu umrzeć, zanim się nie dowie, jakie wrażenie zrobi swoim odejściem. Okazuje się, że nie istnieją myśli, nawet skryte, które byłyby znaczące poza otoczeniem. Bez adresu. Bez układu odniesienia. Że nie czuje się zupełnej próżni. W próżni można umrzeć całkiem łatwo. Ale nigdy się nie czuje próżni. Przekonany, że znalazłem motywację dla czynów Ciuchny, o którym mówi się zazwyczaj „blagier”, „błazen”, czekałem, aż on mi to wszystko sam powtórzy. Wtedy analogicznie odczytam list Mawki. Dojdę do wniosku, że Mawka mnie tylko „sprawdzał”, że żyje. Niestety. Przede wszystkim Ciuchna nie uwierzył. Poprosił o list, a ja listu nie miałem przy sobie. Wtedy zaczął unikać moich spojrzeń. Zrozumiałem, że mi nie wierzy. A jednak powiedział, że Mawkę podziwia. – Wiesz, ja go podziwiam. – Ani słowa otuchy. Czyżby sądził, że przyszedłem z kłamstwem? Że opowiadam o kimś, kto jest bardziej od niego odważny? Którego należy podziwiać? Pomyślałem, że idiotą tak kompletnym to Jan chyba nie jest. Rano jednak straciłem resztę wątpliwości. Powiedziałem głośno, że Ciuchnę wykończę. I ja go naprawdę wykończę. Jak on śmiał mnie podejrzewać, że skłaniałem go do samobójstwa? Mnie o taką podłość! Za co? Na jakiej podstawie? – Gdzieś ty przepadł? – słyszę z tyłu łamliwy bas Zdzicha. – W bufecie jest Ciuchna – mówi. – Jest! Żyje! – I co mówi? – pytam trochę bez sensu. –– Ciuchna siedzi koło Czerwionego (też go zawiadomił?), już po próbie, w swym codziennym ubraniu, ale jeszcze z czarną gębą: on tu grywa Murzynów w kilku widowiskach. Na stole leży plakat DBAJ O CZYSTOŚĆ MIASTA, podarunek Lecha. Gorzelańczyk zjada chleb, który pokroił w zygzaki, podobne do błyskawic z dziecięcych rysunków, mówi: – Ach, nie czytałeś Vercorsa? Żadnej książki Vercorsa? Jak można nie znać Vercorsa? No, moi złoci: Vercorsa? Serio, powiedz, naprawdę: nie czytasz Vercorsa? No, wiesz, daruj. Vercorsa. Ja cię najmocniej przepraszani, nie czytasz Vercorsa?... Próbuję się odnaleźć w środku sytuacji. Było tak: ktoś poprosił Gorzelańczyka, żeby „zrobił” Ewunię Żarniecką, widocznie montaż słów wykradzionych z pociągu już się wyczerpał. Gorzelańczyk naśladuje teraz nie głos Żarnieckiej, byłoby to dość trudne, jej głos jest bezbarwny i może dlatego ta dziewczyna ma tak jaskrawe oczy, naśladuje nie oczy, to jest również niemożliwe, jej oczy są jak dwa powiększające szkła nad strzępkiem liścia, lecz – on ma przedziwny talent, Gorzelańczyk! – prezentuje jej „esencję”, to, co najważniejsze. Zachowuje własny grymas „oblatanego w sporcie” i swój gest wycierania z rękawa srebrnego osadu, a jednak schwycił podobieństwo między sobą a nią, już sprowadził ją nieomal do bufetu, wśród 27 nas, Zdzich ją poczuł najsilniej, wyprzystojniał, uszy mu zapłonęły, warg nie może uwolnić z prężnego uśmiechu. A z kolei ów zarzut („nie czytasz Vercorsa”) przyjął do siebie Czerwiony, szuka teraz sformułowania, przy pomocy którego będzie mógł wykazać bezzasadność takich zarzutów. Na tle tej sytuacji wraca myśl o Mawce. Najpierw jest nią tylko pewna zbieżność talentów Mawki i Gorzelańczyka – obaj dbają o naśladownictwo w sztuce, obaj z dobrym wynikiem. Potem moje wyrzuty, że dlatego nie umiałem nigdy opowiedzieć im Mawki, ponieważ nie potrafię go przedstawić w „tym, co najważniejsze”, nie umiem go streścić, chociaż wiem, to są przecież moje słowa dziś już pomyślane – „nawet supersecesyjne budowle mają w środku prosty schemat rur wodociągowych” oraz układ sił ciążenia, który można narysować na kartce papieru. Tymczasem ilekroć w tym gronie mówiłem o Mawce, przedstawiałem go im od strony gzymsów, przybudówek, sztukaterii, fresków ściennych, a nie fresk, nie gzyms dyktował Mawce list o samobójstwie. W młodości ornamentyka ulega przecież ciągłej zmianie. A cóż zostaje w środku? Cóż jest środkiem Mawki? W którym miejscu uszkodzono instalację i skąd ulatnia się gaz? Skąd mam wiedzieć, czy u Mawki „to co najważniejsze” nie jest celowo zamaskowane? Gdyby szereg jego zachowań był naprawdę systemem sygnałów ważności, a więc: krwistość, szczeniactwo, artyzm, mistyfikacje, tkliwość, gdybym z tego zbudował m o d e l c h a - r a k t e r u – taki model wykluczałby śmierć. Gdzież tu miejsce na samobójstwo? Te sygnały świecą silnym światłem życia, gry, przygody. Zatem system sygnałów, które odbierałem, był fałszywy. Błędny rozkład znaków drogowych spowodował katastrofę. Nie jego, tylko moją katastrofę poznawczą. Samobójstwo tego szczeniaka, który uczył mnie oglądać liście prześwietlone słońcem, wizjonera i fantasty, którego poczucie komizmu wyżywiłoby całe mrowie zawodowych humorystów – samobójstwo Mawki przyszło z najmniej przeczuwalnej strony. Dla mnie dotąd w ogóle nie przeczuwalnej. Skoro mógł lekką ręką przekreślić ambicje malarskie, a zdawało się przecież, że w najlżejszej smudze światła na kubku czy dłoni widział już warstwę farby na płótnie – odpowiedniej grubości, w odpowiedniej ramce?... Jeżeli angażował w swój teatr wygłupów całe szkoły, komitety rodzicielskie, całe kamienice, zawsze mu było za mało widowni, bisował, pamiętniki pisał dla co najmniej pięćdziesięciu osób, krążyły od szkoły do szkoły, obrazy woził po mieście, żeby inni widzieli, żeby o nim mówiono, niechby go nawet wytykano palcami, ale w różnych dzielnicach, na Pogodnie, w śródmieściu, wszędzie, wszędzie, wszędzie, jeżeli ta żądza sławy przestała się naraz liczyć?... Skoro bywał serdeczny, dobry, pomysłowy, natura wschodnia, rzewna, lubił dom, majsterkował, harował na działce, miał w sobie coś z dziecka wojny, dbał o grosz dla rodziny, miewał różne pomysły potraw pożywnych a tanich, opiekował się siostrą, mną, skoro to nic nie znaczy?... Jeżeli budował wokół siebie całą obyczajowość, barwną, szczegółową, zwariowaną?... Skoro czytał, przecież tyle czytał, że zaginał z oczytania filologów?... Jeżeli nosił w sobie wyobraźnię tak burzliwą, że każde zadanie z trygonometrii rozwiązywał trzema sposobami?... Skoro to wszystko było ornamentem?... Jeżeli potrafiliśmy z nim urządzić wystawę, ale tam: my! – on załatwił świetlicę, opracował scenariusz, diabli wiedzą skąd wytrzasnął grono pomocników, jakieś ładne dziewczęta z niższych klas, które biegały do sklepów po sznurki, płótno, listwy, a on dyrygował, potem zaczął sprowadzać na wystawę typów nie z tej ziemi, przyjaciół Witkacego, wielbicieli Legera, starych, siwych speców, którzy z nami mówili długo i rzeczowo jak z dorosłymi, jeżeli to, co był wtedy zademonstrował, to nie była jakaś „żyłka organizacyjna”, ale całe laboratorium pulsujących żył, tętniący krwiobieg. Jeżeli to wszystko przekreślił? Machnął ręką? – Tram jest czegoś smutny – mówi Ciuchna, pierwszy się do mnie odezwał, albo jest zawstydzony, musiał pojąć, że to było oszczerstwo, co pomyślał wczoraj o mnie, albo właśnie nie, być może nadal utrzymuje, że go chciałem „zgładzić”, podsuwając wymyślony wzorzec Mawki. Byłżeby Jan tak kompletnym imbecylem? 28 – Tram, on się wyszczerza – wtrąca Gorzelańczyk. – Jest kanciasty, ale się wyszczerza. – Doskonale rozumiem – replikuje niezawodny Lech. – Tram jest właśnie taki. Dopóki będę drążył metaforę „czyny Mawki – ornament”, nie posunę całej sprawy o ćwierć kroku naprzód. Fałsz zawiera samo porównanie. To nie tak, Mawka nie jest podzielony na warstwy, na jakąś „treść” i „formę”. Porównanie trzeba przebudować. Trzeba przyjąć, że wszystko było autentycznym Mawką, każdy jego wygłup, każdy gest. W tym ujęciu wcale nie istnieje „to co najważniejsze”, bo „najważniejsze” tworzyło się z dnia na dzień. Mawkę można by raczej porównać do pająka, który łazi po dużej budowli. Gdy przydybie muchę w pajęczynie na gzymsie (notabene Mawka zjadał muchy) – jest pająkiem z gzymsu. Gdy wysnuwa sieć w otwartym oknie – jest pająkiem z okna. Gdy zasypia na poddaszu – jest pająkiem z poddasza. Jest pająkiem w każdym miejscu inaczej. Określonym przez p o b y t w tej czy innej części gmachu! Jak dochodzi do samobójstwa? Pająk żyje za prędko. Zużył całą architekturę, każdy kąt, każdą rysę zna na pamięć, może już tylko dublować podróże jak prom, reprodukować chwyty. Jest znużony i znudzony. Coś mnie razi w tej pajęczej przypowieści... Ale spróbuję dalej: żył za prędko, przedwcześnie zmarkotniał, zużył się, tak, jego gmach okazał się nietrwały, z materiałów żrących same siebie, które wchodziły ze sobą w lotne związki chemiczne, fresk zżerał ściany, kolumny topniały jak wosk. Gmach przemieniał się w muzykę. Gasły schody. Tynk zwiewało w zaspy, bardzo to ładne (filmowe), ale czy prawdziwe? Dla jakiegoś pająka – może tak, ale nie dla Mawki. W tej krótkometrażówce brakuje dwóch rzeczy: pamięci i wyobraźni. Przyjąć tezę, że człowieka nie ma, że z dnia na dzień, z godziny na godzinę staje się kim innym, można wtedy i wyłącznie wtedy, gdy pozbawi się człowieka pamięci. Wówczas tylko teraźniejszość tworzy czas istnienia. Przeszłość ginie bezpowrotnie. Nie wiem. Ja na sobie tego nie doświadczam. Czyż przeżywam teraz swoje „teraz”? Nie! Cóż mnie, zatopionego w myślach o Mawce, obchodzi teraz „szuja” Tyszarskiego? Czy przeżywam kunszt Gorzelańczyka? Wszystkie razem wzięte śmierci Ciuchny, gdyby teraz się odbyły, nie wywabią z moich myśli Mawki, który kiedyś, w czasie przeszłym, istniał. Oni tę obojętność wyczuwają, uwzięli się na mnie; Ciuchna mówi: – Tram jest nieprzytomny. – Tram jest fajny chłop – powiada Zdzich. – On jest kanciasty – mówi Gorzelańczyk. – Przychodzi i jest. Żegna się i znika. Gdyby Trama nie było, ja bym go wam wymyślił. Tyszarski: – Przesadzasz. Rozumiem, ale przesadzasz. ...Czy zanik wyobraźni, która buduje inny czas – czas przyszły! – naszedł naraz na Mawkę? Fakt, że zdradzał przejawy chłopięcego fetyszyzmu, gromadził jakieś strzępki włosów w celofanie, wstążki, szczoteczkę do zębów ukradł raz którejś dzierlatce, wystarczy, by stwierdzić, że miał żywą wyobraźnię erotyczną. Jestem pewien, że był dotąd niewinny. Raz całował się z Matematyczką, pocałował ją w policzek, na tym koniec. Cóż to znaczy, że się (pająk) zużył? Bzdura! On dopiero przygotowywał rozsmakowanie miłości. Nieraz myślałem, że narzuca zwariowany pośpiech w każdej innej sferze doznań – gracz! przechera! – by zostawić na koniec samą miłość, wielką i zupełną. Był wrażliwy na świeżość, dziewczęcość, lubił panny skromne, rozgarnięte, puszkinowskie. Nie pamiętam w jego ustach chamskich uwag o kobietach. Żadnych kawałów sypialnianych. (Jeżeli zajmowała go biologia, to inaczej, na przykład, rysował „aparaty do męczenia jaj”, w czym dorównywał ponurością zawodowym makabrycznym humorystom, ale w tych mechanizmach z wiertarkami, z systemem żyletek, laubzeg, naczyń z kwasami, szczurami, w tych igraszkach wyobraźni rodem ze średniowiecza i Kafki, którego zresztą nie znał, nie było przecież pornografii, tych lepkich smaczków, eufemizmów, chrząknięć, nic z tych rzeczy.) Wizje miewał ładne, jak z Piękności nocy Claire’a, które oglądał siedem razy w kilku kinach. Czyż nie przyszło mu do głowy, aby sprawdzić owe wizje? Jestem pewien, że w tym czasie, odkąd się z nim rozstałem, nie miał po temu okazji. A czyż nie jest naturalne, że chłopięce wizje erotyczne trzeba w końcu sprawdzić? 29 Nie, ten „pająk” miał za mało czasu, aby zwiedzić wszystkie części gmachu. Porównanie z „pająkiem” jest wadliwe. – Opowiadałem wam o takim Mawce – mówię. – Mawka? Ach, plastyk-kompozytor! Co z nim? – Odebrał sobie życie. – Jak? Co zrobił? – krzyczy Zdzich... Nie, on nie mógł zużyć wszystkich szans istnienia. Nie znał walki celowej, walki o coś. Bywał w cerkwi i uważał się za hurra-antyklerykała, ale cóż to był za smarkaczowski bunt, gdzie jego „walka” polegała na udanej nadgorliwości. Śpiewał pieśni przejmującym głosem i przedłużał mszę o kilka minut. Klęczał i śpiewał, zresztą ładnie, kapłanowi więc nie wypadało kończyć ceremoniału, gdy – jak sądził – doprowadził kogoś do ekstazy. O cóż walczył? Walczył tylko o wygraną. Opętany był hazardem wygrywania. Czyż nie tęsknił do walki naprawdę? Tyle czytał o zmaganiach ludzi z ludźmi, czyż nie zechciał tych zmagań doświadczyć na sobie? Zanim umrze? Co tam książki! Miał w swym rodowodzie aż nadto blizn po wiatrakach Centralnych Konfliktów, miał ojca z zagmatwaną przeszłością kontr- i rewolucyjną, miał wspomnienie Chin z wojskami Czang Kaj-szeka, ustępującymi przed czerwoną partyzantką, miał swój kult Stalina, którego portrety przerysowywał kiedyś kredkami do gazetek ściennych; swój pożar tych portretów. (Pamiętam, w naszym szukaniu nieprzeczuwalnych środków ekspresji malarskiej, namawiałem go, by zrobił obraz pod tytułem Drzewo genealogiczne. Był to pomysł literacki bardziej niż malarski: na naturalistycznym klonie – Mawka inaczej drzewa nie mógł namalować – wisiały, w naszym scenariuszu, przeróżne przedmioty, a przeważała broń, szyszaki, dzidy, szable, oczywiście: szable, mauzery... Na wierzchołku tego drzewa siedział Mawka. Puszczał bańki mydlane albo grał na skrzypcach. Co do tej czynności nasze zdania były podzielone, Mawka wolał skrzypce. Jakoż zaczęty szkic przerobił na Dwa klony w słońcu. Nawet tu nie podjął walki, chociaż miała to być opowieść o walce, na terenie sztuki. Wolał ładny pejzażyk. Nasze upodobania miały ze sobą coraz mniej wspólnego. Ale ja byłem starszy od Mawki o dwa lata. Musiał zdawać sobie z tej różnicy sprawę, był bardziej odważny niż ja, gdybyż zechciał walczyć – jego pierwsze starcie przyćmiłoby wszystkie moje potyczki razem wzięte. Jego Ryzyko byłoby Ryzykiem doprowadzonym do ostateczności. Poza wyobrażalną granicę. Więc i to miał przed sobą. Więc i tego w swej biografii miał jeszcze doświadczyć. Co za pomysł z wyczerpaniem się świata dla Mawki? Jaka tam przypowieść o pająku!) – Co ty wygadujesz? – syczy Gorzelańczyk. Jego noga pod stołem wędruje od buta do buta, od czarnych butów Zdzicha, obok żółtych Lecha, ordynarnych „traktorów” Ciuchny, do „obuwia” Waldka Czerwionego – Waldek nosi „obuwie w ogóle” – jego noga szuka mojej nogi. Jego noga chce mnie kopnąć. Żebym siedział cicho. Takich rzeczy nie wolno dziś mówić w obecności Ciuchny. Czy ja nie rozumiem? – Ale o czym ty mówisz? – ostrzega mnie Zdzich gęstym szeptem. I wytrzeszcza na mnie oczy, jakby chciał nimi zająć cały obszar swej czerwonej twarzy. Waldek struchlał. Faluje nozdrzami, a bezruchem rzęs i ciszą zmarszczek przekazuje swoje ostrzeżenie. To, co powiedziałem, każdy pojął jako prowokację. Wymyśliłem samobójstwo Mawki, żeby Ciuchna powiedział o swoim. Żeby wyjaśnił, co to było z tymi telefonami. Tram jest twardy, myślą, ale i okrutny. Tak myśli Czerwiony i pozostali. Nawet Lech, ale Lech jest mną zachwycony. Pełen dymu spalanego szybko papierosa. Tram jest konsekwentny, myśli, powiedział, że Ciuchnę rozwali i już go rozwala. Lech t a k i e g o Trama nie przeczuł. Nie martwi go to jednak. Wreszcie odkrył partnera z własną „szują”. Gorzelańczyk kopie mnie pod stołem. – Tram jest przemęczony – mówi Zdzich. – A tak, to on swój chłop. Z tym, że przemęczony i gada. Gorzelańczyk chce „ratować sytuację”. Wstaje i będzie za chwilę powtarzał swój „program poetycki”, złożony z przedrzeźnionych obiegowych chwytów literackich. Zrobi to zabawnie, 30 z kaznodziejskim patosem, dziś mówi głośniej, żeby zakrzyczeć moje tu przed chwilą wymówione „odebrał sobie życie”. Recytuje: – O przemęczaniu się mgliście. Ach, w tym wytchnieniu z mżawki brakuje gardeł okrężnych. Niesiesz w żebrach zdławione łkanie trzech izotopów. Dobądź, ale bez słowa, jedyne ziarno księżyca, które, wzięte z osobna, oddaje pogłos metalu. Gruszo, brzemienna kałużą! Wodospady, schorzałe oliwą! Gniotą mnie rogi sarnie i twe palce w stawach bezradne. Przepadnę – wypluwa chleb, ubawiony rymem, może mówić dalej, ale Czerwiony nie znosi tych parodii: – Kogo ty profanujesz? – pyta. – Tramowi się coś poplątało – odzywa się Zdzich. Nie udało się Gorzelańczykowi zniszczyć tej atmosfery, którą zbudowały moje słowa. – Albo nas zapicował – mówi Zdzich Tututłuk. – To na pewno – wtrąca Lech. – Ale wiadomo, po co – zezuje na Ciuchnę, który jest zapatrzony w jeden punkt, w środek kufla. – Otrzymałem od Mawki list – wyjaśniam. – Zawiadamia mnie, że odbiera sobie życie. – Też listownie? – podchwytuje Tyszarski. – W jakim sensie pytasz „też”? – zdenerwowałem się. – Przecież on jest w Szczecinie. – Kto? – pyta Gorzelańczyk. – No Mawka. – Jaki Mawka? – O czym ty w ogóle mówisz? – nie wierzą mi, nie uwierzył mi wczoraj Ciuchna, dzisiaj oni. Gorzelańczyk znów próbuje recytować: – Deszcz. Ma. Większość zdawkową. Dawkę mosiężnej rudy. A w innym dżdżu jest przelotny, będący w istocie mżawką. – Lub Mawką – dodaje Tyszarski. – Podziwiam go – odzywa się w tym momencie Ciuchna i teraz wszyscy razem chyba mnie nienawidzą. Waldek Czerwiony aż chudnie, przypomina ostrzony ołówek w grze zmarszczek, w wydłużającym się nosie. Unikają mego wzroku. Oni nie wierzą. Ale już nikt nie próbuje przerzucić rozmowy na inny temat. Teraz ich wspólnym celem będzie udowodnienie mi kłamstwa. – To twój kumpel? – pyta Gorzelańczyk. – Mawka był twoim bliskim kolegą? – pyta Lech. – Tak – dobieram słowa – i byłbym się po nim wszystkiego spodziewał, tylko nie samo... – Wobec tego przestaję cokolwiek rozumieć – przerywa Gorzelańczyk. – Ja też – wtrąca Lech. – On był twoim przyjacielem? Serdecznym? – Jeżeli to się mieści w twojej wyobraźni, to tak. – Jak Boga kocham, Henryk, jestem głupi! Albo ja jestem głupi, albo ty nas picujesz! – To na pewno – dorzuca Tyszarski. – Tram jest twardy. – Gdybyś mówił prawdę, Tram... – kontynuuje Gorzelańczyk. – Ale czekaj. Powiadasz, że Mawka napisał list? I t y n i e p o j e c h a ł e ś d o S z c z e c i n a? I ty nie pojechałeś do Szczecina? – chleb wypada mu z dłoni, wstaje, ściera skwarki podeszwą z podłogi. Jest zmęczony tym swoim nade mną „zwycięstwem”. Nie lubi zwyciężać, ja go znam. On by wolał improwizować pastisze, bawić nas. W awanturach spala się jak wata. Cóż na tym zyskał, że mnie „zdemaskował”? Może stracił jednego z tych, do których dojeżdża?... – Może bałeś się o mnie i nie pojechałeś? – podpowiada Ciuchna. – Ja też jestem kumplem. Cóż to znaczy? Czy naprawdę zależy mu na wyznaniu, że jest moim kumplem i że bałem się o jego życie? Może daje mi po prostu pojąć, że za dużo serca daję jakiemuś tam Mawce? Może próba pojednania? Jestem kumplem i nie miejmy do siebie o nic żalu. Gdybyż wiedział, jak wydaje mi się czymś mizernym w porównaniu z Mawką, czymś szczątkowym. Nie dlatego, że urządza widowiska, nie dlatego, że jest tchórzem podszyty. On po prostu jest ubogi, 31 jest jak gdyby jedną tylko cechą Mawki, która żyje bytem samodzielnym. Jak grzbiet fali, wydzielony z morza, który zaczął żyć osobno i nie będzie niczym innym, tylko grzbietem fali. Bez dna, bez trzeciego wymiaru, sam kształt. Wbrew dialektyce i bez niespodzianek. Co nie znaczy, że działałem przeciw Ciuchnie. Powtórzyłem dziś to samo, co mówiłem mu, by go przekonać, że nie wymyśliłem śmierci Mawki, że powtarzam to przy naszych kolegach, bo to prawda. Niestety. Gorzelańczyk „zdemaskował” mnie. Ja powinienem być w Szczecinie, każdy tak pomyślał. – Bałem się o ciebie, zgadłeś – zwracam się do Ciuchny, mgła znad czoła spływa mi na oczy, ręce drżą, nie panuję nad głosem, zaraz go obrażę, już go obraziłem, powiedziałem: – Przyszło mi do głowy, że złapałeś syfa. – O czym ty w ogóle mówisz? – krzyczy Zdzich. Zrywam z nimi, zrywam żywe nici, które mnie z nimi łączyły. Oni są wstrętni. Czerwiony nurza w dłonie żółty patyk nosa, Zdzich Tututłuk unosi sztywną twarz z poskręcaną obręczą uśmiechu, Gorzelańczyk... Nagadałem głupstw. Niesmacznie wyszło. Po co się uniosłem? Ciuchna gmera w kieszeni, odchodzi do okna, Tyszarski biegnie za nim. Wykręca mu rękę. Z pięści Ciuchny wypada ampułka. Kokaina? Ich oczy: – Tyś go doprowadził do takiego stanu. – Reflektory ich oczu, ostre brzytwy. A ja się po prostu uniosłem. To zdanie pojmuję coraz dosłowniej, jakbym się uniósł pod sufit i szybuję we mgle, która spływa znad czoła. (Samoloooty...). Nagadałem głupstw. Uciec. Uciec. Skrzyżowane reflektory ich spojrzeń. –– Korytarze olbrzymiego gmachu, który składa się z przeróżnych dźwięków. Przytłumione muzyczne szuflady grają teraz ciszej, przesunęły się o kilka ścian. Głosy z wnęki, jakby drżał oszklony kredens. W tynku pęka fajans, gzymsy chrzęszczą, zbudowane jakby z kruchych spodków. Naraz muzyka i szum, i zgrzyty przeistaczają się w klarowne bryły światłocienia. W przestrzeń. Zawędrowałem aż na trzeci balkon. Przede mną żyrandol, kryształowy olbrzym pod sufitem jak zastygły kłąb żarłocznych mew, które chwytają w locie kawał bułki. Jak zwykle, narzucona przez ten przedmiot myśl: a co by było, gdyby żyrandol runął na widownię? ile trupów? I bezpośrednio po tym przeświadczenie, że każdy sobie zadał to pytanie, ktokolwiek był w tej operze. Na scenie poplamione kredą smugi robotników. Orkiestra w koszulach w półmroku i z tej odległości jest tak lekka, że łazi po soczystej płachcie sceny jak refleksy nasłonecznionej kałuży wędrujące po korze. Są i drzewa na scenie. Ma się rozumieć – opera! Przez chwilę usiłuję poczuć się tu jak na rozpoznaniu – na terenie sił nieprzyjaciela. Przedstawiciel opozycji artystycznej podpatruje wrogie obozowisko! Reprezentuje skłóconą mniejszość. Nasz pierwszy spektakl, marzę, nie zgromadzi tłumów. Dla pewnych gustów będzie upokarzające, że aktor ma znaczenie rekwizytu, rekwizyt zaś jest tylko znakiem w didaskaliach, między którymi dramat nie istnieje, bo nie ma go na scenie, on jest przewidziany w wyobraźni widza. W niej się ma rozegrać. My tylko podpowiemy układ zdarzeń, zarysujemy konflikt, „reszta jest milczeniem”. Smugą światła ze sceny będziemy wyjmować obrazy. Obrazy samych pojęć, samych pytań. Trudne. Dla widzów będzie to szalenie trudne. Zadrwimy z ich lenistwa. Ilekroć zarysuje się porządek, sens, struktura – ktoś je zburzy. Podpowiemy nową. Znów zburzymy. Niech się dobrze spocą. Żadnych ułatwień z naszej strony. Teatr okrucieństwa. Muszą z nami walczyć. Zobaczyć, jak przebiega tok myślenia. Oto jak myślicie, poznajecie świat, powiemy ludziom. A czyż bardziej dramatyczne są schematy intryg? Ktokolwiek w życiu myślał aż do bólu mózgu, ten, kto naprawdę walczył o nadanie sensu światu i kto przegrywał – będzie w końcu naszym sprzymierzeńcem. A teraz stanowimy garstkę. Skłóconą. Tak, wewnętrznie, niestety, skłóconą. Waldek, Zdzich, Gorzelańczyk i ja. Niepotrzebnie się uniosłem. Jeżeli się „rozpadniemy”, kogóż będę reprezentował? Gorzelańczyk nie będzie miał do kogo dojeżdżać, ja nie będę miał kogo reprezentować. Musimy być razem. Bo nas zniszczą. 32 Nie pojechałem do Szczecina, bo... Trzeba im było spokojnie wytłumaczyć. Znają mnie przecież. Zdzich mnie lubi. Tyszarski rozumie. Nie pojechałem do Szczecina, ale wysłałem kilka listów. To nie sztuka zakasać rękawy, wejść bez reszty w jeden tunel życia, w jedną myśl, być użytecznym sprzętem, kretem. Ja tak nie chcę! Nie lubię prostych pytań ani takich działań, które by miały mnie zamknąć tylko w sobie. Lubię przestrzeń. Wielość. Kierowanie. Jeżeli uda mi się pokierować biegiem spraw w ten sposób, że ci, do których rozesłałem listy, uratują Mawkę, będę dumny. Będzie znaczyło, że istnieje teren życia, który udało mi się zagospodarować. Nadałem wydarzeniom sens, strukturę. (Słyszę w tej chwili głos domniemanego widza, który ogląda mój wewnętrzny spektakl i oto zapytał: – Jak to jest, że tam człowiek umiera, a pan sobie wymyśla alibi, mówi pan o kierowaniu, czy to nie egoizm, co? Ukryty kompleks władzy? Żądza wywyższenia? Ambicje szarej eminencji? – Tak – odpowiadam – chcę być szarą eminencją, źródłem prądu, który porusza wokół siebie cząstkę świata. Nie chcę, by mnie chwalono; to nie jest cel praktyczny, lecz poznawczy. Mam wrażenie, że każdy swoim życiem pisze to pytanie, choć nie każdy je w ten sposób formułuje. Pytanie o granicę sił jednostki. Pytanie: ileż ja potrafię zmienić w otoczeniu? Jeżeli nic, jeżeli wszystko wokół mnie istnieje takie, jakim byłoby i beze mnie, więc mogłoby mnie nie być. Zatem jestem nieporozumieniem. Dygresją. Wątkiem luźnym. Tłem zdarzeń, mniej niż tłem, pasożytem. Sekwencją z filmowej dłużyzny, którą bez szkody, ba, z pożytkiem dla filmu trzeba obciąć przy stole montażowym. Mniej niż dłużyzną. Ta przynajmniej źle wpływa na całość dzieła, a ja na nic nie wpływam. Jestem. I nic więcej. Ja tak nie chcę.) Mawka wywierał wpływ na otoczenie nieporównanie większy niż ja. Wżerał się w ludzką pamięć jak sól, jak ług. Zostawiał swego sobowtóra w każdym, z kim się zetknął. Raz na zawsze. Cudowne dziecko. Talent, geniusz. Krwisty. Niepospolity dar widzenia świata. Tramp. Włóczęga. Malarz. Kompozytor. Jak ktoś z takim kapitałem mógł popełnić zbrodnię, bo ta jego śmierć jest przecież zbrodnią? Tu jest chyba błąd. W tych słowach, w tym pytaniu czuję błąd. Pytanie jest za gładkie. Powiadam, że zostawiał trwałe ślady w innych. Piękne ślady. Ale jak było potem? Na wystawie? Znajomi Witkacego, wyznawcy Legera, ładne dziewczęta, dwie notatki w prasie. Fachowcy rozmawiali z nim jak z już dojrzałym twórcą. Amatorzy z Pałacu Młodzieży, mniej nawykli do werbalnych pochlebstw, traktowali go jak instruktora, zadawali pytania rzeczowe, robili notatki. Był w ich wieku. Dotąd wszystko się zgadza, Mawka mógł zafascynować sobą „pół Szczecina”, sukces naszej wystawy przerósł wszelkie oczekiwania. W każdym razie ja niczego lepszego nie chciałem. Mój schemat działania był rozbudowany, ale tylko w jedną stronę. Malowałem. Pisałem sonety. Wystarczyło, aby ktoś przeczytał mój wiersz dwa razy, że ktoś dłużej stał przed moim grafikiem. Wystarczyła jedna myśl życzliwa o mnie, że smarkacz, bo smarkacz, ale o coś walczy. To już był mój ślad. Przynajmniej pierwszy zarys śladu. A jak było na wystawie z Mawką? Kiedy mówił złą polszczyzną, pełną mglistej symboliki, frazesów, panowała cisza. Niemiła. Potem zwierzył mi się, że w tej ciszy naraz począł się dusić. Że obrzydła mu wtedy rola rzeźby z ołtarza, do której się modlą. Rozumiałem go. Trzeba było wówczas jakiegoś żartu, aby tę atmosferę rozładować, zniszczyć egzaltację, nie burząc wzruszenia. Mawka przestał mówić, pamiętam, zbliżył się do mojej akwarelki: – „Ja wysiadam ze swoimi malunkami przed tym. No”. Zapytali, dlaczego tak sądzi. Co mu się w tej akwarelce tak podoba? – „No. Bo właśnie, że to nie jest akwarelka” – odpowiedział. – „Gość malował sokiem z tulipanów. Co tam farby”. Któryś ze zwiedzających schował notes, obejrzał mój rysunek i powiedział, że nie widzi tutaj soku z tulipanów, tylko źle skomponowaną akwarelkę. – „O – powiedział Mawka – zaraz na podwórzu dziecku teczka spadnie...” – odwrócił się tyłem do okna, poczerwieniał, zmarszczył czoło, marynarka mu zagrała światłem fałd, gdy tak się zgarbił i 33 pierdnął. Potem mu zrobiłem awanturę. Potem mnie przepraszał. Potem zanotował moje słowa, że kto bydlak, ten nie może być człowiekiem sztuki... Nie. Nie mogłem się pomylić. Teraz mam genezę jego śmierci. To jest pewnik. Byle nie myśleć za prędko! Nie o wszystkim naraz. Rozsmakować triumf. Jaki byłem głupi. Czułem wtedy tylko niesmak. Stać mnie było na zrobienie awantury. Zaraz, po kolei. Nie mogę po kolei, bo ten smak triumfu jest trujący, bo jak można pławić się w radości, że oto mam, mam jego śmierć na dłoni? Co silniejsze: świadomość udanej diagnozy czy fakt, że diagnoza dotyczyła śmierci? Po kolei. Nie umiem po kolei. Nie pojechałem do Szczecina. Muszę. To trzeba sformułować. A to nie jest łatwe. Najpierw fakty. Wystawa jest dowodem numer jeden. Jak było w restauracji? Grali jego plagiat. Szukał wzruszenia na twarzach, siły muzyki. Koniecznie chciał wyrwać z zapachu bigosu twarz przejętą wzruszeniem. Gdy wreszcie znalazł taką twarz, przejętą, zatroskaną, wprawdzie nie z powodu jego muzyki, ale on myślał przecież, że właśnie wzruszona jego muzyką, to uznał za stosowne właśnie na nią „nalać”. Mało? Raz przyniósł kota. Podarował go siostrzyczce. Chciał być dobrym bratem. Siostra była zachwycona kotkiem. Przyprowadziła koleżanki, dumna, nie tylko z tego, że ma w domu kotka, ale z tego, że może wszystkim powiedzieć – „Brat mi przyniósł. Brat. Mój brat jest dobrydobry” – mogła mówić tak z rosyjska, rzewnie. I wtedy Mawka przygotował swój okrutny spektakl. Posadził kotka na gorącym piecu. Obok położył dyktę. Pod piecem ustawił wiadro z lodowatą wodą. Połowa dykty sterczała nad wiadrem. Kot skoczył na tę dyktę, przechylił ją i runął w dół, do wiadra. Mawka wyłowił kotka. Powtórzył jeszcze raz to samo. I potem jeszcze. I jeszcze. Siostra krzyczała, koleżanki pouciekały. Kot sparszywiał i musieli go wyrzucić z domu. Mało? Jakiż byłem w Szczecinie krótkowzroczny. Trzeba mi było pół roku rozstania, trzeba śmierci Mawki, by zrozumieć, jaki byłem głupi. Owszem, wstrzymywałem go przed tymi wygłupami. Rozumiałem je jako „wygłupy” właśnie. Ładne mi „wygłupy”! Tak długo znać człowieka i tak mało o nim wiedzieć! A taki byłem dumny, że ja jeden go znam. Myślałem: inni albo wierzą w jego geniusz, albo mają go za wariata. Ja znam prawdę o nim. Geniuszem nie jest, w sztuce geniusz jest niemożliwy, nawet Rembrandt i Szekspir mają w sobie elementy szmiry. Ale talent, myślałem, Mawka ma. I to jest jego „drugie dno”, to jego „najważniejsze”. „Wygłupy” są powierzchnią Mawki – talent „drugim dnem”. Powierzchnię trzeba zwalczać. I zwalczałem. Mówiłem o honorze, posłannictwie sztuki. Skutkowało. Na jakiś czas. A potem znowu... – „Nie bądź świnią” – zaklinałem go. A nigdy nie stwierdziłem, po co Mawka bywa świnią. Po co. A po co wciąż przesadza, po co śpiewa w cerkwi, nie zna miary? Po co? Dlaczego nie potrafi stanąć w pewnej chwili w miejscu? Tam, gdzie dążył? Ach, czułem to intuicyjnie, to, co teraz wiem. Raz powiedziałem, że jest alpinistą, którego filmują, on lezie na szczyt, zdobywa, szał na dole, brawa, gość na szczycie, czeka na najazd kamery, końcowe zdjęcie, finał, wówczas on zdejmuje portki i wystawia goły tyłek. Nie myślałem wtedy, co się z takim gościem dzieje potem. Czy złazi ze szczytu? Skacze głową w dół? Być może z kilku szczytów zlezie. Aż go wszyscy będą mieli za wariata. Nikt nie odważy się podziwiać go, filmować. Wtedy wlezie na najbardziej niedostępny szczyt, sam, w nocy, no a potem... Często wpadał w chandrę. Musiał czuć, że taki schemat działań jest bez sensu. Cokolwiek zrobił – unieważniał. Likwidował, cokolwiek był stworzył. Plugawił to, co sam obdarzył pięknem. Najpierw kreował w oczach innych ludzi swego sobowtóra (Mawka-geniusz, Mawkatalent), w chwilę potem sam na siebie wysypywał kubeł śmieci. On inaczej nie mógł. Zmysł komizmu, potrzeba groteski? Chyba tak. Chyba tak. I ta potrzeba przesady, chęć zrywania granic. 34 I odnalazłem jego śmierć? Na pewno? Po kolei. Ta diagnoza do końca nie jest jasna. Dlaczego przy mnie jego złość na siebie była krótkotrwała? Pamiętam, po wystawie na długo zmarkotniał. Najpierw sam go wpędziłem w wyrzuty sumienia. Potem żal mi się zrobiło szczeniaka. Powiedziałem, że to, co zrobił, budzi wstręt, ale jest drugorzędne. Z innej płaszczyzny. Chodzi o talent, mówiłem, o wartość dzieł, a skoro namalujesz dobry obraz, to gdy ci sprawi to przyjemność, siedź pół dnia w miednicy z gównem. Proszę bardzo. Naszkicujesz piękną gałąź bzu, a potem – właź. Rysunek na tym nic nie straci. Mawka słuchał. Rozumiem teraz, czemu tak uważnie słuchał, czemu notował moje słowa. Wiedział, że zawsze go wyciągnę z katza. Może na mnie liczyć. Zawsze go będę mierzył wartością jego sztuki. Z tej postawy sam nie zdawałem sobie sprawy. Miał we mnie bank; kapitał, który we mnie włożył, nie przepadał. Byłem mu potrzebny. Dlatego byłem jego przyjacielem. To jest trochę przykre. Dotychczas sądziłem, że fascynuję go tak samo, jak on mnie. A teraz widzę, że byłem li tylko służebny wobec jego kompleksów. On chyba tego nie wiedział. Aż pewnego dnia rozstaliśmy się z „no to cześć”. Znów się zaczynam denerwować. Czuję tę nadpływającą myśl, cholernie ciężką, która – jakby płynęła z zewnątrz, z mroków opery – uderza w nozdrza. Rozstaliśmy się. To jest jeszcze nie ta myśl. Ona dopiero zbiera się ze wszystkich strzępków żyrandola, formuje w oddali. I Mawka został sam ze swoim wiadrem gówna. Myśl zbliża się, olbrzymia, chciwa, szuka słów jak pożywienia. Mawka został sam, beze mnie. Może coś się stanie. Ktoś chodzi po balkonie, może mnie zaczepi i przestanę myśleć. Chwytam jakieś obrazy, ale tak dalekie, że są filmem nie z ekranu, lecz odbitym w kaflu: Zdzich, Tyszarski, myśleć o nich. Ale Mawka został sam z tym swoim plugastwem. Ilu ludzi do siebie pozrażał? A co, jeżeli wszystkich, których najpierw pozachwycał sobą? I naraz poczuł się w pokoju sam. Pokoju tego nie zdobiły już obrazy, nie uszlachetniał widok skrzypiec, był w nim tylko smród po sparszywiałym kocie. Do kogo miał pójść? Kto z nim poważnie będzie mówił? O prawdziwej sztuce, posłannictwie? Myśl jest teraz we mnie. Jest zimna. Dziwne, ręce nie drżą, chociaż myśl jest zimna. Czy ma siłę fizyczną ta myśl? Chyba nie ma. Czy można ją przeżyć? Oczywiście. Można. Rozlokowała się już. Już ją oswajam. Przyzwyczajam się jak do gruźlicy. Będę brał zastrzyki, myślę sobie, zastrzyki. Ona boli. Trzeba jej dać słów, bo boli. Można ją będzie wyjąć, wtedy ulży. Zbieram słowa, bo inaczej się nie ruszy. Mawka. Rzucam jej słowo „Mawka”. I słowo „umarł”. Zabieram jej to „umarł”. Bo może nie umarł. Teraz mam szansę, by tę myśl opóźnić. Pozostanie wydobyta do połowy. Próbuję wrócić do pytania, czemu nie jestem w Szczecinie. Mam już wypracowany układ zdań. (– Każdy człowiek ma pewne właściwości. Trudno o to mieć do kogoś pretensje. Ja, na przykład, nie mogę znieść ceremoniałów, które towarzyszą ludzkiej śmierci.) Jeżeli Mawka umarł – „umarł” wraca na jakiś czas do Myśli – i odbędzie się jego pogrzeb, to nie wolno mnie nakłaniać do wyjazdu. To jest dla mnie charakterystyczne. Mam w zapasie i drugą obronę. (Myśl tymczasem cicho się czai.) Może Mawka nie umarł. (Wyszarpuję „umarł” z Myśli.) Myśl chowa się głębiej, ale nadal boli. Napisałem list do mamy, myślę. Ona go obroni przed ponowną decyzją. Śmierci, myślę, śmierci. Mama jest pedagogiem, nie to, co ja. Zmusi go do myślenia. Przegra z mamą. Po co ja mam tam jechać? Jak on mi teraz spojrzy w oczy? Jak ja mam patrzeć w jego oczy?... I naraz moja Myśl przerywa wszystkie tamy, krzyczy we mnie, w głębi oczu, w uszach – Mawka podjął decyzję śmierci – krzyczy – bo został sam, bo sam narobił głupstw, bo wyjechałem, bo nikt w nim nie chciał wciąż odbudowywać szacunku do samego siebie. Któż jest za tę śmierć odpowiedzialny? Ja. I tyle pozostało mi z triumfu rozpoznania przyczyn jego śmierci. Tyle, że rozpoznałem wśród tych przyczyn siebie. 35 –– – A pan do kogo? – pyta mnie głos z tyłu. – Ja tu na próbę. Tak przyszedłem sobie... – odpowiadam. – Na statystę może? – zieje głos z półmroku uchylonych drzwi. – Tak. Chciałbym się zapisać. – Ktoś z półmroku mnie ogląda, bada. – Co ja poznam w płaszczu? Pan jest wypchany. Potrzebujemy solidnie zbudowanych chłopców, na rycerzy. Ale pan wypchany. – Półmrok w drzwiach zelżał. Ten ktoś poszedł. 36 III NASTROJE Ciuchna i ja. Jestem piekielnie zmęczony. – Wypalimy i zasypiamy, zgoda? – proszę go. Ułamuje pół papierosa i tę żarzącą połówkę wkłada do cygarniczki. Mokro w niej. Błocko po nikotynie skwierczy. Przeszkadza mi spać. Opadam na tapczan. Z brzmienia sprężyn wyłania się zgiełk dworca. Podróżowałem ostatnio. Robiłem to dla nich. Oni. Lech Tyszarski z teorią instytucji opiekuńczej, byle jakiej, byle miała pieniądze i prawa wydawnicze. Czerwiony z wizją pisma dla poetów. Gorzelańczyk ze swoim ciągiem wolnych skojarzeń. Ciuchna i ja. – Są perspektywy – przerywam Ciuchnie. On nieustannie mówi. Mówi i mówi. Prowadzimy cykl nocnych rozmów, coś w rodzaju żywej ankiety psychologicznej. Teraz Ciuchna odpowiada na pytanie: „Dlaczego jestem tragiczny?” – Ból przynosi mi ulgę – mówi. – Nie odróżniasz tragedii od melodramatu. Poczytaj sobie Kleinera. Śpimy. Dobranoc. Ulga, to jest ciekawe słowo – myślę. Wiersz pod tytułem Ulga. Postać z dramatu: Sławomir Ulga. Plemię Ulga-Ulga. Bez taryfy ulgowej. Presja słowa (w czasie wycieczki rowerowej z Mawką łowiliśmy ryby. Brakowało nam ich nazwy. Ani to płoć, ani leszcze. Więc mówiliśmy: swołocz. Ryba swołocz). – Co ci się najmniej podoba w Tyszarskim? – budzi mnie Ciuchna. – Tyszarski jest jak swołocz – odpowiadam. – Chwyta do pyska robaka i prowadzi go w trzciny. Szarpiesz, zrywasz żyłkę. A swołocz z haczykiem w pysku odpływa. – Więc dlaczego nie wylejesz go z „Czter?” Tak się gada wśród nas, tak rozchwiewa znaczenie słowa. Boże, jak chciałbym zasnąć. Zadowolony Ciuchna myśli, że Tyszarski – to swołocz, a swołocz – to taka ryba. I znowu mówi. Odmalowuje nastroje. Na tle jego głosu wyobrażam sobie skrzydło drzwi, które wysadził z zawiasów tłum ogarnięty paniką w kinie. Te drzwi są właśnie Janem Ciuchną. Chwileczkę. Uzasadniam metaforę na różne sposoby: Ciuchna bywał dla ludzi otwarty. Miał coś z drewna. Zamykano go. Wszystkie próby motywacji są naiwne. Chodzi o sytuację. Ciuchna jest szczątkiem niesionym przez tłum. W biegu pogruchotali go, okaleczyli. – Dlaczego tolerujesz w grupie Tyszarskiego? – wraca do zadawnionego kompleksu. – Musisz być sobą. Od kogoś się już dowiedział. Sam by na to nie wpadł. Gorzelańczyk wszystkim wmawia, że „nie jestem sobą”. Że mam łatwość mimikry. Przyjmuję sposób bycia innych, nawet styl wypowiedzi. Jestem przez to lubiany, umiem słuchać, to ważne. Ale w samej sytuacji kogoś lubianego, zdaniem Gorzelańczyka, kryje się gruby fałsz. Człowiek sympatyczny – utrzymuje Gorzelańczyk – jest człowiekiem zakłamanym. – Torturujecie mnie – teraz się bronię. – Mam jedynie poczucie wstydu. Nie uderzyłem nikogo w twarz. I słaby charakter. Nie umiem skończyć z paleniem. Myślisz, że nie próbowałem? Próbowałem po każdym papierosie spalać jedną książkę. Myślisz, że nie paliłem? Paliłem. Książki i papierosy. I wiesz co? Pozbyłem się w ten sposób makulatury, a gdy przyszło wrzucić do pieca tom Bajek Lafontaine’a, wycofałem się z gry. Notabene Lafontaine podarowany w szkole podstawowej „za dobrą naukę i pracę społeczną”. 37 – Po co ty o tym mówisz? – przerywa Ciuchna. – Posłuchaj. Niech to nie będzie o mnie. Co powiesz o gościu, który najpierw jest z jednym tłumem i z tym pierwszym tłumem idzie walczyć. Dosłownie. Potem jest sanitariuszem. Przez szczęśliwy zbieg okoliczności dostaje kitel sanitariusza. Wywozi karetką rannych z drugiego tłumu, z tego tłumu, przeciw któremu szedł walczyć. Między rannymi znajduje naboje i broń, i broń i naboje podrzuca tym z pierwszego tłumu. Pierwsi strzelają do drugich, ranią, zabijają. A gość wyciąga rannych i wywozi do szpitala. To trwa siedem godzin. Dosłownie. – Co sobie przy tym myślałeś? – Myśleć zacząłem później. Poradź mi coś. Pojechałbym do Szczecina. Przyjęliby mnie na statek? Jak jest w Szczecinie, Tram? – W Szczecinie, człowieku – budzę się całkowicie, na pewno tej nocy nie zasnę – w Szczecinie są perspektywy... „Ugryź się w język” – myślę. Ciuchnie nie należy opowiadać o Szczecinie i perspektywach. Wszystko zostało ustalone. Ukartowane. Zjawią się tu niebawem członkowie grupy „Cztery” i przeprowadzimy z Janem rzeczową rozmowę. Musi zrezygnować z udziału w imprezach grupy. Niestety, kompromituje nas. Jest grafomanem. Trudno. Jakkolwiek skończy się ta sprawa dla Ciuchny – musi opuścić grupę. Jest grafomanem nieuleczalnym, wygłasza razem z nami swoje teksty, śmieją się z niego i z nas. Zakrztusiłem się dymem „sporta”. Albo i z obrzydzenia do siebie. Otóż to. Ilekroć mam wykonać chirurgiczne cięcie, opanowuje mnie wstręt. Chciałbym inaczej. Porozmawiać sobie z Ciuchną o piśmie, o naszym piśmie w Szczecinie, ponieważ tam powstanie organ młodych. Opchnę w pierwszym numerze szkic o futuryzmie. I koniecznie wiersze Waldka Czerwionego, między drzeworytami zagęszczonymi czernią, o spękanych płatach czerni, jakby w maszynie drukarskiej dostały się do farby ziarenka piasku. Tak powinny wyglądać przerywniki do wierszy Waldka. Warto spróbować z grafiką Mawki, podsunąć redakcji kilka jego prac, najmniej staroświeckich. Są nareszcie. Powoli zbiera się Rada Artystyczna Grupy Twórczej „Cztery”. Przyszedł właśnie Tututłuk. Ale on nie zacznie rozprawy z Ciuchną. Na mnie może nie liczyć. Co innego, gdybym się był przedtem wyspał. Jestem do niczego. Umówiliśmy się na jedenastą. Zbliża się pierwsza. Zwlekają. Gorzelańczyk nazwał tę rozmowę egzekucją. Zastraszył nas tym słowem. Powiedział: – Po kolei, od najsłabszego, zaczynamy się wykańczać – to mi pachnie małą historiozofią. Więc Tututłuk jest wyraźnie podniecony. Zazwyczaj ilekroć wpada do pokoju, ma się chęć przywiązać go od razu czymś, unieruchomić. Ilekroć Czerwiony powiada, że wykonujemy za dużo ruchów, wskazuje Tututłuka. Ale to nie są ruchy, które nic nie znaczą. Wygląda na to, że Tututłuk coś zepsuje, zniszczy, że skradnie wertowaną z nerwowym pośpiechem książkę, zeżre cukier ze słoika, strąci z gwoździa gwasz, poplami ścianę, powysypuje z pudełka gumowe czcionki, którymi podrabiamy czasem karty stołówkowe. Ja i Ciuchna wyjmujemy mu z palców sznurek od firany – już nim szarpał, już naddarł kreton. Grzebał w farbkach. Na sarnich rogach w pokoiku Ciuchny – nazywamy ten pokoik Spiżarką, jest bez pieca – wisi połówka jabłka na żyłce i notes. Tututłuk dopada notesu. Czyta, ziewa. Na jakiś czas spokój. – Cóż, panowie – ziewa szerzej Tututłuk – dacie herbaty? – Dostaniesz. Nie tak dawno odkrył loch na peryferiach, który mógł być pomieszczeniem dla prób. Loch czy bunkier, mówiliśmy „loch”. Nie wykorzystaliśmy go jednak, zniechęcił nas Gorzelańczyk, który powiedział: – To mi pachnie Makuszyńskim. Ciuchna parzy herbatę. – Ktoś na klatce schodowej – odzywa się Zdzich. – Co? – Ktoś stoi. Nie doceniłem zatem Zdzicha. Zaczął „egzekucję” zgodnie z planem. Najpierw trzeba Ciuchnę przestraszyć. Ciuchna przestraszony panice nie ulega, rozumuje precyzyjnie, nadaje 38 się do rzeczowej wymiany zdań. – Dziwny typ – mówi Zdzich. – Masz z kimś porachunki? – mówi głośno. Zdaję sobie z tego doskonale sprawę. Zdaję sobie z tego doskonale sprawę, ale przestaję go słyszeć. Łykam powietrze, a nie dociera do płuc. Kończy się na języku, więźnie w krtani, kończy się na języku smakiem nikotyny, cebuli i wódki. – Trochę mi nie tego – prawdopodobnie to w tej chwili mówię. – Słabo, czy co. Może któryś z was uchyli okno. Wychodzę do łazienki. Nie jest ze mną aż tak źle, skoro wystarcza sił na przemyślenie tego, czy mógłbym (w wierszu) wykorzystać wrażenie: w nogach biegną pęcherzyki, jak we wrzątku, tłuką o skórę, rozpryskują się w mięśniach... W kuchni. Gospodyni, pani Lucyna Poniży, kobieta. W kuchni nie jest mi nagle lepiej, a tylko prościej, zwyczajniej. Ona, Poniży, i kuchnia mają swoją prostą składnię, swój komunikatywny szyk wyrazów i przedmiotów. „Nie pracuje”, ma dziecko, mąż zarabia w Miastoprojekcie na pracach zleconych „jako inżynier”, siedział, zdradza Lucynę Poniży, Lucyna jest zaniedbana, do kina nie chodzi. Lucynę widuję przy szorowaniu sedesu, przy dziecku, którego nie może „oderwać od piersi”, pierś ma do ssania, jak ręce do czynności gospodarskich, jak do zmartwienia głowę, a język ma poparzony od smakowania sosów, anginę od przeciągów, w których wystaje przy praniu. To jest właśnie owa prostota i to jest nasza stacja docelowa. – Przepraszam, czy mógłbym dostać octu? Na migrenę? – Cały zielony na twarzy – informuje mnie o mnie pani Poniży. Mam wrażenie, że podejrzewa mnie oto o chorobę przewlekłą, zastanawia się, co doradzić, jakiś aliaż „od wszystkiego”, a jeszcze lepiej lekarstwo zagraniczne, którego „nie można dostać”. Stoi na tle kredensu. Emalia łuszczy się na nim w zatrzęsienie motyli (Poniży ma szlafrok w kwiaty). – Słyszał pan wczoraj?... – powiada. Wkłada palce do mydlin. Teraz widzę ją na tle pieca ze słoikami: PIEPRZ, MAJERANEK, SÓL, ZAPACHY DO CIAST. – No i niech pan powie... – mówi. O co jej chodzi? Obserwuje mnie. – Tak – odpowiadam, chcę wykryć powód jej zmartwienia – Co będzie dalej? – pytam i przypominam, że córeczka miała na buzi wysypkę, może płakała w nocy, więc znów pytam – Lepiej dziś? Poprawiło się? – Powiedz pan, kiedy było lepiej? – wydziera się na mnie Poniży. – Panie! Osiem lat małżeństwa, ale on wziął mnie młodą, ja do teraz mam młode ciało, panie, patrz pan! Patrz pan tylko! To jest stare ciało? To jest stare ciało? W każdym razie to nie jest ciało starej kobiety. Odwija rękaw. Przemieszczam spojrzenie wzdłuż ręki, ręki silnej (pierwsze spostrzeżenie), białej (też pierwsze, ale drugorzędne) jak z ciasta. Dłoń w mydlinach. Mam migrenę, nie panuję nad akomodacją oka, cała ręka Poniży traci kontur, granice, jest bielsza, świeci, przypomina jarzeniówkę. – Niechby spał, niechaj inna mu dobrze robi, ale niech przy dzieciaku nie próbuje awantur, czy nie? – skarży się teraz. – Żeby choć przy dzieciaku słów nie używał, no, pół biedy... Daje mi wreszcie ten ocet. Ktoś zadzwonił. Tyszarski, przechodzi przez kuchnię do Spiżarki. Tymczasem pocieszam panią Lucynę banałami, że jest rzeczywiście młoda, ma życie przed sobą. Idę do łazienki. Tu oglądam się w lustrze przekrwionymi oczyma i mam wrażenie, że to lustro jest p r z e k r w i o n e . Asocjacja: przekrwiony, krwisty, Mawka. –– Otrzymałem dziś od mamy list. Wiem, jaki miała przebieg depresja Mawki. Przeżył „zawód miłosny” (to jego określenie). Opowiadał, że porzuciła go dziewczyna. Wygarnęła mu „wszystko”, co o nim myśli, że jest nudny. (Mawka nudny? Nieprawdopodobne!) Mawkę to zabolało. Przeczytał na nowo Dziadów część czwartą i ...moje Kwiaty na tapetach! „Mieszkam w pokoju bez okien i drzwi, można w nim zrobić trzy kroki, a to stanowczo za mało, 39 żeby nabrać rozpędu i uderzyć głową w ścianę...” – jakoś tak zaczynała się ta moja niedobra proza. Zanim Mawka zrozumiał Kwiaty, kojarzył je – po swojemu – z samotną brzózką na Żelechowie. Miewał takie pomysły: kiedyś dowodził mi, że kremowy staw i rudy las w tym pejzażyku m a w s o b i e Spowiedź chuligana Jesienina, że niebo nad Dąbiem j e s t Barkarolą Czajkowskiego. Dla mnie to było enigmatyczne. Przyznawałem mu z reguły słuszność. Wyjechał na Żelechowo. Zabrał sztylet i sznur. Sztylet przywiązał do brzózki. Przewidziałem to: będzie mu zależało na najmniej prawdopodobnej wersji samobójstwa, na kreacji samobójstwa środkami ostatniej szmiry. Miał prawo. Resztę sznura uwiązał nad sztyletem, w liściach, i nagiął drzewko w kierunku rękojeści, do tyłu. Drugi koniec sznura przytwierdził do betonowej bryły (brzózka rosła na gruzach, częste w krajobrazie szczecińskiego przedmieścia). Wystarczyło ustawić się na wprost odgiętego drzewa, aby – z chwilą, gdy pęknie sznur – drzewo s a m o przyniosło nóż i s a m o go wbiło w Mawkę. Proste? No więc. Czekał, aż pęknie sznur. Ale dlaczego miał pękać? Dobry, mocny sznur do wieszania dywanu? Rzucił cegłę. Trafił od razu w węzeł na pręcie, pręt wystawał z betonowej bryły. Kilka razy rzucał cegłami. Za każdym razem uderzenie wstrząsało całą maszynerią i osłabiało drugi węzeł, przytrzymujący sztylet. Mawka tego nie wziął w rachubę. Jego „rachuba” w tym czasie nie uwzględniała działania przypadku. Szukał nowej cegły – znalazł pudełko po zapałkach, puste. To nasunęło mu pomysł ogniska. Cofnął się do przystanku, kupił zapałki i „Kurier”, a po powrocie zbadał, czy nikt nie naruszył maszynerii. Nikt. Brzózka przygięta prawie do ziemi tworzyła ładny łuk. Po sztylecie lazła mucha. Złapał tę muchę i zjadł. Umiał połykać muchy, co nie znaczy, że zjadał wszystko. Nie mógł znieść, na przykład, wysysania oleju ze smażonych rybich główek, ale połykał muchy. Wokół sznura na betonie rozpalił ognisko. Ustawił się na wprost brzózki i czekał. Czekał na odlot gałęzi. Niepokoił go gęsty dym, który mógł kogoś zwabić z pobliskich ogródków działkowych. Tymczasem wiatr poderwał płonącą gazetę, wypełnił wnętrze drzewa dymem i popiołem. Gałęzie poleciały na Mawkę wespół z całym śmieciem, z połową ogniska, z obluźnionym sztyletem. Przed sztyletem nie byłby ustąpił, ale cofnął się przed ogniskiem, i to go uratowało. Przeszedł kilka kroków na ślepo. Miał zaprószone oczy. Splunął, opluł tynk krwią. Kupił w kiosku trzy prestoplasty. Wrócił do domu pooklejany, osłabiony. Pił ciepłe mleko z miodem i opowiadał o ciężkiej przeprawie z chuliganami, których obawiał się zawsze. –– Dezercja trwa zbyt długo. Muszę już wyjść z łazienki, Ciuchnę trzeba wywalić z grupy... Pani Lucyna Poniży, znów na tle słoika PIEPRZ i słoika ZAPACHY, pokazuje złą twarz. Łamie ją w krzyżu? A może blokowałem za długo łazienkę? Tacy ludzie nie znoszą gości przesiadujących w łazience, nawet gdy sami nie mają tam nic do roboty. – Dziękuję za ocet i przepraszam – mówię. – Dobranoc. Nie, nie ma do mnie żalu. Oto uśmiecha się porozumiewawczo. Przegina się naraz, obłapuje za talię i patrzy wysoko, na lampę. W Spiżarce Ciuchny – obecni: Tututłuk, Tyszarski, Gorzelańczyk. Poprzychodzili. Tyszarski w samodziałowej marynarce, ze swoimi szerokimi zębami, pochylony nad taboretem zjada łyżką stołową cukier. Tututłuk ma rozpalone uszy, okulary, wieczny uśmieszek. Jak smarkacz na mrozie. Przed chwilą chuchał na szybę i podpisywał się palcem na szkle. Teraz, gdy mnie zobaczył, wytarł rękawem szybę i zaczął rozkręcać czyjeś wieczne pióro. Co z Janem? Leży na wznak na tapczanie. Już jest serio, zesztywniał, przestraszyli go. Gdzieś w pobliżu, między gazetami zwisającymi ze wszystkich czterech półek szafy, snuje się Gorzelańczyk. Rada Artystyczna Grupy Twórczej „Cztery”. Wiedzą, że „Tram wysiadł z głową”, że nie mam pojęcia, jak daleko zaszli, który punkt tej całej „egzekucji” już realizują. Odzywa się Zdzich; pełno go w tej Spiżarce, bawi się piórem, uderza nogą do rytmu w szafę, śpiewa łagodnym basem: 40 Natenczas Wojski schwytał powiew iskier z próchna, i trzy razy wzdrygnął w swej mogile Ciuch-na-aaa... na melodię godzinek. Wypuścił z pióra atrament, ubabrał dłonie. – Jeszcze nie rozumiesz? – pyta mnie ze złością. Rozumiem. Gra idzie zgodnie z planem. Plan w gruncie rzeczy prosty: przestraszyć Jana Ciuchnę, porozmawiać z nim rzeczowo, wylać z grupy, pójść do domu. Ale oni wciąż realizują pierwszą fazę: straszą. Gorzelańczyk między gazetami rysował. Narysował atramentem na kartkach wyrwanych z zeszytu: wieniec żałobny, krajobraz cmentarny, projekt pomnika śp. J. Ciuchny. Teraz zbliża się do tapczanu, chce poprzypinać nad Ciuchną te obrazki. A Tyszarski zjada łyżkami cukier. – Oto usta już zamkniona i śledziona jest mu więdnie! – pieje rozpromieniony Zdzich. – Gorzelańczyk stetryczał jest. Ciuchna umrzyk jest. Jeszcze nie rozumiesz? Rozumiem. Tututłuk stara się niezauważalnie wytrzeć ręce w czarny blezer Ciuchny. Gorzelańczykowi zabrakło pinesek, więc rysunek z projektem pomnika ustawia na piersiach Ciuchny. Jan żuje papier, jakiś bilet tramwajowy. Rozumiem. Zagalopowali się. Trzeba przejść do rzeczowej rozmowy. – Winkielried ożył! – mówię. – Coś ty? – pytają. – A jak? Powinien ożyć, mamy z nim kilka spraw do omówienia. Pamiętają. Trzeba przedyskutować sprawę wykluczenia Jana z grupy. Ciuchna wysłuchał już sporo cytatów cmentarnych, złożyli przed nim egzamin: „motyw śmierci w literaturze polskiej”. Wpadam na pomysł. – Warto zrobić małe przesłuchanko. – Spodobało się. Tututłuk wytarł wreszcie dłonie, sięga do kieszeni, wyjmuje wiązkę kluczy. Podrzuca je nad twarzą Ciuchny. Kapitalne. Tyszarski nie uporał się z całym zapasem cukru, nalewa więc do słoika wody i wynosi do kuchni. Wraca z papierosem w zębach. Kuca przy Ciuchnie. Dmucha na niego dymem. Muszę zatem – solidarnie – jakoś uzupełnić tę scenkę, skopiowaną z filmów kryminalnych. Ustawiam miednicę na taborecie. Sięgam po czajniczek, krople herbaty spadają na dno miednicy, rytmicznie, dźwięcznie. Świetny pomysł. Gorzelańczyk jest zachwycony. Tyszarski chce nadrobić swoją opieszałość, chyba czuje, że pomysł zjadania cukru był pomysłem nieefektownym, wpada w szał: – Wy co, student? – ryczy, wygrzebuje spod tapczanu brudne skarpety i podkłada Ciuchnie pod głowę. – Powiedzcie nam, czy nie zdajecie sobie sprawy, że wasza literatura... – zaczynam mówić, chcę połączyć idiotyzm zabawy, która opanowała nas, która staje się coraz bardziej czymś autonomicznym, z pierwotnym, praktycznym zamierzeniem, ale Tyszarski krzyczy: – Tylko bez łgarstw, Ciuchna! Nie wykręcajcie kota ogonem. Wy co, sodomita? – wrzeszczy. Odchodzę do okna. Kim jest Lech Tyszarski, zadaję sobie to pytanie po raz nie wiem który. Co on wyprawia? Wpadł w szał. Chwyta Ciuchnę za gardło (Ciuchna leży), szczypie go, teraz wciska mu za pazuchę skarpety. Wiem, jak się czuje Tyszarski. Ze mną zdarzyła się podobna historia kilka lat temu, na kolonii letniej. Miałem wtedy siedemnaście lat. Zalesialiśmy w ramach akcji „miasto – wsi”. Chłopi, którzy nie mogli sobie poradzić z ładowaniem świń do ciężarówki, poprosili kilku z nas do pomocy. Wprowadzono nas do chlewu. Jak łagodnie zabraliśmy się do pracy! Każdy z nas cholernie bał się świni, popychał ją sztywnym palcem, poklepywał jak konia. A robotnicy kopali zwierzęta, ciągnęli za uszy, za pyski, klęli. Każdą świnię trzeba było wciągnąć na deskę i wepchnąć na platformę wozu. Robotnicy przerażali nas swą brutalnością. Pogardzaliśmy nimi. Do czasu. Zaczęliśmy ich naśladować, w pasji, w rozbestwieniu, bić, kłuć scyzorykami. Boksować świnie. Drapać świnie. Tylko w ten sposób można było wpędzić bestię na deskę i do samochodu. – Ciuchna! – wrzeszczy Tyszarski. Do czego to doprowadzi? Ciuchna zaczyna się bronić. Bije Tyszarskiego w pierś. Kopie w brzuch. Tyszarski siada na podłodze. 41 – Raz, dwa, trzy – liczy nas Ciuchna. – Trzech na jednego. Zdejmuje bluzkę, jest goły do pasa. – Bijemy się po kolei – ponuro proponuje Ciuchna. – Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec – zgadza się Gorzelańczyk i przezornie odchodzi pod drzwi. Tyszarski wstaje z podłogi. Zanurza wargi w kałuży z herbaty, którą wylałem do miednicy. Do policzka przykleił mu się rudy strzępek. – No to cóż? – słyszę swój głos. – Chyba dość tej zabawy? Otwieram posiedzenie Rady Artystycznej Grupy Twórczej „Cztery”. Są pewne dla nas perspektywy w Szczecinie... 42 IV PŁASKORZEŹBY Pojechałem. To słowo, pomyślane uroczyście, szumiące jakby wśród wypranych flag na białym statku, układam ozdobną kursywą, jak na secesyjnym telegramie z wiadomością o czyichś ważnych zaślubinach. A kontekst, w którym się pojawia, nieustannie zmieniam, buduję nie ze słów: z obrazów, które spełniają się w przeczuciu miasta za biegnącą po porwanym krajobrazie szybą. Pojechałem. To miasto jest ze wspomnień. Już rozsypuje się na widokówki turystyczne, z połyskiem cegieł zabytkowych krypt, tak kolorowe, że są jak oranżada, którą piłem w Dąbiu, z jej smakiem nieruchomej rzeki, w jej blaskach paliwa, skrojonych wiatrem w mapę świata. Pojechałem. Mam w głowie jasny, prosty układ przyszłych zdarzeń. Chcę odnaleźć Mawkę. Zbadać jego ślady. Inaczej nigdy się nie dowiem, co ten szczeniak zrobił. Czym zaplugawił siebie w oczach innych, jak go lekceważą, kto się z niego śmieje. Dlaczego musiał odejść. Czemu chciał to zrobić. Mój wzrok, złączony z szybą, wtargnął na wzniesienie, złożone z ruchu rysujących szkło pożółkłych traw. Tak jest dobrze. To odpowiada wizji moich przewidywań – czyste tło, żaden zbyteczny szczegół nie przecina oczu. Kiedyś Mawka mówił, że zna go „pół Szczecina”. Więc muszę obejść „pół Szczecina”, każdy właściciel jakiejś cząstki Mawki, o tyle godny uwagi, o ile swoją cząstkę ma nie zniekształconą, czystą, przechowywaną skrzętnie, w suchym miejscu, odda mi ją, a ja z tych pozbieranych cząstek złożę całość. Skończony „obraz Mawki w oczach innych”. Jadę z tą nadzieją. (Literatura uczy, że to jest możliwe.) Scenę składania w całość owych cząstek Mawki przenika coś, co sączy się jak słabe ciepło, które znienacka wchodzi w lód pokrywający rzekę i kładzie w nim zarysy przyszłych szczelin. Na razie to jest lekki chrzęst. Dopiero potem wtargnie siła. Nie umiem tego nazwać. Określam to tymczasem abstrakcyjnie jako Element Zagrożenia. Wybucha w szybie przestrzeń, ptak nad rzeką, mosty. Gdzież jest ukryty ów Element? Może gdzieś w pobliżu, w Kostku Szkuderlaku, którego spotkałem w pociągu? Znamy się ze szkoły. On ma również swoją cząstkę Mawki, którą chcę mu wydrzeć. Ale dlaczego w nim miałbym odnaleźć Zagrożenie? Gawędzi sobie ze staruszką, sztywną kobieciną, która robi sztuczne kwiaty z bibułki i srebrnych strzępków. Mówi, że zrzucali z samolotów. – Takie srebro? – uprzejmie dziwi się Kostek Szkuderlak, nurza uśmiech w dłoni. – Słuszna racja, pani. Z samolotów. – Wcale nie dla zarobku – wyjaśnia kobieta. – Na Zaduszki. Gdzież w Kostku może tkwić Element Zagrożenia? Należy do tej „połowy Szczecina”, którą znam z czasów uczniowskich. To on, łobuz w kurtce z gabardyny, wiecznie ze śniegiem w kieszeniach i pod czarnymi klapami, pokazał mi urok gruzów. Sam przesiadywał w gruzach szczecińskiej Starówki całymi dniami. Śnieg zgarniał z cegieł, ze skrzepów metalu i tynku, zżerał garściami. Kazał nam jeść „piszczele”; tak nazywaliśmy sople lodu, które piszczały pod zębami w starciu ze szkliwem, zrywało się je nad wejściem do tunelu zamkowego; przy- 43 wodziły na myśl sarkofagi i wykopaliska, cierpła od nich szczęka. W gruzy szło się po lekcjach. – A sprzeda mi pani kwiatka? – śmieje się Szkuderlak. – Jak mogę? – dziwi się kobieta. – Toż na grób syna. Namawiałam, zaklinałam, nie. Pojechał na Zachód. Traktorem go stratowali. W gruzy szło się po lekcjach. Każdorazowy podział na dwie walczące armie był renesansem przyjaźni zburzonych dnia poprzedniego i jednocześnie organizacją nowych nienawiści, aktualnych na dziś. Biliśmy się „na cegły”. Z odległości jedenastu kroków w głowę nie celowano. – Dańska tańczy w operetce – zwraca się naraz do mnie Szkuderlak. On pamięta wszystkich kolegów ze szkoły podstawowej. Ja za tymi nazwiskami nie widzę już żadnych twarzy. – Kłaniałem się jej, ale udała, że nie widzi. Pamiętasz Krystynę Dańską? – ogląda mnie zygzakami; już wie: nie pamiętam Krystyny Dańskiej. Nasze spojrzenia ulatują w górę, tam, w powietrzu, omijają się spłoszone sobą, spadają na dół, na kant walizki, na papierosa, na kciuk. Raz nawet kciuk powąchałem w chwili nazbyt uciążliwego milczenia. Co on może wiedzieć o Mawce, myślę. Wtedy, w gruzach, wszystko było inaczej. Z brzękiem szyby, z hałasem migających trójkątów przestrzeni wytłoczonej w metalu i w oczach przebiega głośny alfabet mijanego mostu. Jak inaczej? W drzwiach licealistka z nylonową siatką zaplątała się w guzikach marynarza. Kobieta ułamuje żółty drut, łopoce dłońmi, jakby to były skrzydła motyla. Kostek coś mówi, znów do kobiety, że buty ma z przeceny, a nie ma szalika, jest listopad, a co zimą, ale jest jak jest i nie warto się niczym przejmować. O czym to ja myślałem? Kostek w gruzach. Widać Wały Chrobrego. O czym to ja?... Zagrożenie. Myślałem o Zagrożeniu. W cybernetyce to się nazywa „biały szum”. Gdy tak jak teraz, w tym samym kanale biegnie kilka, kilkanaście różnych informacji jednocześnie, powstaje „biały szum” (tu oczywiście wizja fal pod dziobem motorówki). „Świat wtłacza się w nas, cokolwiek chcemy wydobyć”. Trzeba uporządkować sprawę Kostka, bo nie jest w końcu obojętne, gdzie, w jakich miejscach są rozsiane cząstki sobowtóra Mawki. Znam go z czasu, w którym raz gotów byłem bronić go do upadłego, a kiedy indziej mało brakowało, a byłbym mu rozwalił głowę. Szkuderlak wtedy płakał. Łobuz, ale płakał. Skarżył się na ból oczu, dostał ode mnie w twarz tynkiem. A przecież pogodziliśmy się, wytrąbiliśmy butelkę wina w gruzach. (Na marginesie tych wspominków myśl: jak dziś wygląda miejsce tamtej bójki? Parę lat temu uprzątnięto stamtąd gruzy. Na miejscu bójki stoi dom z fioletowymi balkonami. Ale na miejscu, w którym nastąpiło pogodzenie – jest pusto. Dziwne. On tam siedział, ja wycierałem mu chusteczką twarz, a teraz jest tam idealnie pusto. Nieporuszone wiatrem niebo.) Na dobrą sprawę nie wiem, czy lubiłem go. Powtarzam: przyjaźń była mocna, ale krótkotrwała. Można ją było wylosować. Nie odgrywała żadnej roli osobowość. W gruzach, na piętrach rumowisk, wokół Baszty Kobiet, istniała tylko walka – w najczystszej postaci. Znaczyłem nic i wszystko. Ważne, jak potrafiłem walczyć. Raz mogłem znaczyć tyle, co garść tynku, co lawina śmiecia, zsypywanego za poręcz na wczorajszego przyjaciela. Raz byłem gzymsem, kiedy indziej ścianą. Jeżeli oberwałem w nadgarstek kamieniem, to ów nadgarstek bolał całą „armię”. – Ach, no jakże: Mawka! Znam. Typ nie z tej ziemi. Skąd on w ogóle jest? Skąd się wziął? – z wrogością pyta Kostek, potem stwierdza pogodnie: – Myśmy spalili razem budę. Uspokoił mnie, najłatwiej pójdzie chyba właśnie z Kostkiem. Przerwał naukę, gdy był w ósmej klasie i raz na zawsze utrwalił w pamięci to wszystko, co wydarzyło się za jego czasów szkolnych. Na pewno nie pozmieniał faktów ani wrażeń. – Wylali mnie – mówi. – Wiesz, po pożarze. Mawkę przenieśli wtedy do twojej szkoły, a mnie wylali. – Za spalenie szkoły? – Czekaj. Gdyby wylewali za spalenie, to każdego. I Mawkę. Mawka nigdy mi o tym pożarze dokładnie nie opowiadał. – Bo ja zadarłem z dyrem o coś jeszcze – mówi Kostek. – I mnie wylali. Tak? A jak to 44 było, człowieku, normalnie. Zresztą, nie zaraz szkołę. Tylko pracownię botaniczną. No i ustęp. To była inkwizycja. Mawka naznosił do ustępu pism, zwalił na kupę i podpalił. Nas siedziało w kabinie czterech. Ja, Lewakowski, brat Dańskiej i Fiedźka. Kurzyliśmy faje, człowieku, normalnie. Pamiętasz Fiedźkę? Każda klasa miała swoją kabinę do kurzenia faj. Po lekcjach co innego. Szliśmy kurzyć do kabiny maturzystów. Tak? Siedzimy i nic. Nagle ktoś śpiewa. Co jest? Patrzymy: Mawka. Pali pisma na posadzce. Zajoba dostał, myślę. My nic. Ale Mawka mówi, robimy świętą inkwizycję. On właśnie pali heretyckie pisma. Fizyka, chemia, matema, wsio k cziortowoj matieri. Heretyckie pisma, to heretyckie pisma. O co chodzi? Palilim, co było pod ręką. Tak? A Szymek, cholernik, wziął i kopnął. – Co on kopnął? – pyta kobiecina od kwiatów. – Nie pamiętasz Szymka Lewakowskiego? – znęca się nade mną Szkuderlak. – Tłusty blondynek taki. Przeciętniak. Noga w szczypiorze. On, proszę pani, płomień kopnął. Nie wiem, czy się firana zajęła. W każdym razie myśmy uciekli. Przychodzimy nazajutrz rano, a srocz spalony, poręcz spalona, pracownia spalona. Nie, on nie spotkał Mawki od dłuższego czasu. Jest przejęty w jakiś ładny sposób tym spotkaniem ze mną. Po tylu latach! Staje się wylewny. Koniecznie muszę przyjąć jego zaproszenie. On ma kawalerkę. Dla mnie się zawsze znajdzie jakiś tapczan. Tym bardziej że rodzice moi przenieśli się do Świnoujścia, co, hotel? – nonsens! Mam u niego nocleg. Bez gadania. Co porabiał przez te wszystkie lata? Nie pracuje już w transporcie. – Przejechałem jednego luja. Moja wina? Szedł po jezdni, wyszedł ze szpitala na Arkońskiej, szedł do kiosku. Stracił głowę. Miałem poślizg. Zahamowałem, ale miałem poślizg. Normalny człowiek zdążyłby przebiec, ale to był chory. Prawo jazdy odebrali, skórkojady. Moja wina? – Pracuje w handlu. A ja wciąż piszę te wierszyki? On raz słyszał audycję. Najpierw nie mógł dojść do ładu, czy to ten Henryk Tram, czy inny jakiś Tram. On się na tej współczesnej poezji ni chu-chu nie zna. Prasę, owszem, czyta. Można żyć z pisania? Ile za taki wiersz zapłacą? Trzysta? Sto? – Zależy od redakcji. Raz dostaniesz sto, raz trzysta. To jestem frajer. On zarabia lepiej. Najlepiej się zarabia na antenach telewizyjnych. Trzeba znać wymiary, sama antena – to nie żadna filozofia, jeżeli znasz wymiary. Zaczynam wierzyć, że Kostek będzie moim sprzymierzeńcem. On będzie moim sprzymierzeńcem, tak jak cień drzewa jest sprzymierzeńcem ciała zmęczonego słońcem. Odpocznę przy nim. Nie przyjechałem do Szczecina tylko po to, żeby się czegoś dowiedzieć o świecie, w którym żyje Mawka, chcę więcej: jeżeli jest to świat dla Mawki wrogi, skoro – z winy Mawki, mniejsza o to – w tym świecie nie chciał żyć, widocznie nie mógł, to nie wystarczy go rozpoznać, zbadać siły, które zwróciły się przeciwko Mawce. To jeszcze nie jest przyjaźń. To należy zmienić. Odbudować, poddać reperacji ów „obraz Mawki w oczach innych”. Choćby w pewnej części, w pewnych oczach. Element Zagrożenia jest jednak w pobliżu. Znów niepokój. Szyba. Wlecze się po pejzażu zbudowanym z cegieł. Ta część miasta jest szczególnie brzydka, most, zajezdnia, tramwaj. Tu posprzeczałem się kiedyś z Mawką o malarstwo. –– Powiedziałem mu, że gdyby tak, jak się widzi: o świcie jesienią albo w zimowy zmierzch, wszystko jedno, namalować ten zakątek, siedząc właśnie za szybą pociągu, to jaką i czyją prawdę opowie się wówczas? Prawdę oczu turysty. A prawdę pamięci, życia? – Wtedy Mawka zapytał, co mam na myśli, mówiąc o prawdzie pamięci. Był ciekaw techniki malarskiej, w której taką prawdę chcę wyrazić. Powiedziałem mu: – Widzisz kamienie. Tu i wszędzie. Asfalt wspina się środkiem ulicy. Płytkie leje na jezdni. Za bramą różowy żwir. Zaczniesz malować i wszystko zakłamiesz. Z tej stromej uliczki zjeżdżaliśmy wózkami. W czterdziestym szóstym. Od lat nie widuje się na ulicach Szczecina dzieci zjeżdżających wózkami, po troje- 45 czworo na wózku, kiedy jedno steruje dyszlem. Za taki wózek od Szkopa można było dostać klejnoty. A ten chodnik, ta krawędź chodnika, tu wyszedłem kiedyś na ulicę, niosłem jabłko nadziane na drut, taki drut do robienia swetrów, w pustych domkach willowych na Pogodnie leżały całe stosy takich drutów. Jabłko było czerwone, malinówka. Podszedł do mnie Szkop, był głodny; mógł mieć siedem lat. Wiesz, jak wtedy nienawidziłem Szkopów. A dostał ode mnie to jabłko. Pojechaliśmy potem na Pogodno. Pokazałem mu domki willowe, w czterdziestym szóstym niezamieszkane, tam po strychach koczował nasz „garnizon”, naszego „wojska imienia Skarbu Tarzana”. W którejś łazience był sztab. Papierowe okręty szły na dno, tonąc z ładunkiem pfenigów, w wodzie wyprostowywały burty i kominy, dymiąc smugami z kryształków z nadmanganianu potasu. To jest tworzywo mojej pamięci o tym mieście, powiedziałem. Nie rozstrzygnie się jednak sprawy przez wkomponowanie w pejzaż miejski kilku scenek rodzajowych. Chodzi bowiem o sceny chronologicznie niejednorodne. I nie tylko o rodzajowe. Chodzi o moment przeżycia jednorazowego, ale przy całej wiedzy o historii przedmiotów postrzeganych w tym jednym momencie. Owszem, są w mej pamięci, powiedziałem, epizody wymarzone dla kopisty ludzkich ugrupowań. Dla przykładu – barwna gromadka dzieci grających w pfenigi. Pokazałem mu pod murem kilka charakterystycznych figur z tej gry. Rzut bilonu o mur. Nogi w drgającym rozkroku, kolana wciśnięte w cegły, lewe przedramię przypięte do muru jak bluszcz, w drugiej ręce moneta. Mierzenie odległości między monetami na ziemi. Musiałem klęknąć, żeby przypiąć najszczelniej do ziemi dwa bilony: dużym i wskazującym palcem. Przeniosłem na dłoń cały ciężar ciała. Powiedziałem: – Tymczasem drugi gracz podpełza do twojej dłoni, opiera się na łokciu. Będzie próbował ci wybić któregoś pfeniga spod palca. – Potem usiadłem. Ustawiłem między nogami kolumienkę z dziesięciogroszówek. Wyjaśniłem, że każda moneta w tej kolumnie leży reszką do góry. W kolumienkę rzucasz ciężkim bilonem. Te monety, które od uderzenia przewrócą się do góry orłem – wygrywasz. Mawka zwrócił uwagę na udział palców w tej grze. Gdyby znał ubiory dzieci z czterdziestego szóstego (w tym czasie był w Mandżurii), namalowałby tę scenkę w stylu pieriedwiżnikowskim. Starałby się oddać na płótnie, powiedział, przede wszystkim wysiłek palców. Palców, które wciskają w ziemię pfenigi. Zrobiłby to tak (powiedział), żeby faktura k r z y c z a ł a f a r b a m i. Żeby groziła rozdarciem dłoni. To było ładne. Przyznałem, że wygrywa – jeden: zero. Ale broniłem całości, w której rozdarta dłoń jest tylko detalem, jednym z wielu. Na tych murach, powiedziałem, rozpoznaję sceny z różnych lat. Oglądam je jak płaskorzeźby pamięci. Tu na każdym murze żyje po kilka takich płaskorzeźb. – One są dla ciebie – powiedziałem – przezroczyste, bez faktury, światłocienia. A dla mnie istnieją. Problem, czy są w ogóle do odtworzenia olejnymi farbami na płótnie. (Na to Mawka, że najlepiej malować wywarem z białych nici. Pokazałem mu „wysuwanie brody”.) Teraz, kiedy do sceny dzieciaków grających w pfenigi dokładam przypomnienie Mawki, jak demonstrowałem mu sposób gry w pfenigi, czyż nie przyrasta do faktury muru nowa płaskorzeźba? Świeży fresk? I czy nie odkształca tym samym obrazu całości? (Mur pomalowano. Dawniej miał barwę zestarzałych cegieł. Widniał na nim kredowy napis: ŚWINIA MIKOŁAJCZYK. Teraz jest PRZEZORNY ZAWSZE UBEZPIECZONY. Rewolucja i stabilizacja.) Ale dlaczego ten drobny epizod przypomniałem aż tak szczegółowo? Wiem: epizod z Mawką, mam obsesję Mawki, sam narzuciłem sobie o nim myśli, odkąd pojechałem. Wiem, po co narzuciłem. Ponieważ kłamstwo, od początku kłamstwo, bowiem wyjazd do Szczecina ma nie jeden cel, lecz dwa. Co najmniej. Istnieją sprawy – poza Mawką – równie wielkiej wagi. Dla mnie, oczywiście, dla mnie. A jednak bardzo chcę, by Mawka był w tych celach najważniejszy, jakkolwiek nigdy się nie dowiem, co jest prawdziwym, pierwotnym motywem, a co jest tylko racjonalizacją. Chcę, by motywem była sprawa Mawki. Chcę, żeby kierowała mną tym razem przyjaźń. Dlatego myśl o Mawce próbuję podsycać. Chwilami ona 46 mnie zaczyna nużyć. To znów zajmuje silnym ogniem, autentycznie. Wygląda na to, że tej drugiej sprawy jakbym się trochę wstydził, jakby to była mała zdrada Mawki. Znów czuję mój Element Zagrożenia, który jest w pobliżu. Czyżby płaskorzeźby? Może właśnie Mawka, rozbity na wiele płaskorzeźb, na wiele warstw, powrastał w innych ludzi, zespolił się z wielością innych przeżyć. Jego sobowtór rośnie samodzielnie. Ulega ciągłym odkształceniom. A ja nie tylko go nie powykrawam z oczu innych, ale będę miał za mało siły, by go zmienić. Może o to chodzi? Czy tego się boję? Tej pełnej niespodzianek, rozrodczej substancji, jaką jest ludzka świadomość. Jej anonimowości. Bo z kim u licha mam walczyć o Mawkę? Kto go skrzywdził? Albo inaczej: gdzie jest teraz to, co go skrzywdziło? Jakie ono teraz? Równie silne? Czy nadal rani? Może dawno umarło. Zeszło z powierzchni umysłów, jak poparzona w słońcu skóra z pleców. Nie wiem. –– – No to cześć – mówi Kostek na przystanku. – Przyjdziesz? – Przyjdę. – W barze mlecznym spotykam Łacinniczkę. Kolejka, pod którą ruda dziewczyna w zielonych pończochach zmywa kamienną podłogę, przestępuje łamliwym płotem z mokrej części na suchą. Łacinniczka już poznała mnie, kiwa głową, pokazuje, że schudłem: wsysa głęboko policzki. Unoszę wzrok pod sufit, co ma znaczyć, że wiem, ale trudno, trwają studia, jest szereg spraw, mój organizm, brak witamin w dzieciństwie, druga wojna... Będę musiał zamówić śmietanę. Nie doceniam nabiału – tyle palę. Łacinniczka kupiła twarożek z grahamką, staje nieopodal, a wciąż mnie ogląda, jest głodna, skrajem dłoni odruchowo posuwa ku sobie grahamkę. Przeszkadzam jej jeść. Wymieniamy spojrzenia i to jej przeszkadza. Więc naraz, żeby jej pomóc, okazuję gwałtowny niepokój, sięgam po portmonetkę, zaglądam do bufetu ponad głowami kolejki, wyciągam szyję, gubię rozmyślnie obracaną w palcach dwuzłotówkę, brzęk bilonu porusza stojących w kolejce, spadają w dół głowami jak strąceni z kręgosłupów, gmerają w kieszeniach. Podnoszę pieniądze z uczuciem wstydu, jakbym podnosił nie swoje; odwracam się: Łacinniczka zjada twarożek. – Na długo? Na długo? – pyta Łacinniczka. – Przejazdem, w sprawie pisma. Ursyn kręci w Szczecinie sprawę pisma. Na Zaduszki wypadł dzień rektorski. – Dlaczego stchórzyłem? Dlaczego powiedziałem o tych innych sprawach, które mnie sprowadziły do Szczecina, nie o Mawce? – Ursyn, Ursyn – mruczy Łacinniczka. – U mnie miał zasłużony bardzo dobry. Pamiętam go ze szkoły wieczorowej. No a ty? Jak studia? Studia? – Łacinniczka, wysoka, koścista, mrucząca, mądra. Musiałem przed nią stchórzyć. Ilekroć z nią rozmawiam, odnoszę wrażenie, że wszystkie tajemnice, klęski, powikłania, wszystkie odmiany czasu i rzeczywistości – są tylko moim literackim mitem. Udziwnieniem. Ona jest ponad tym. Jest znacznie bardziej mądra – mądrością prostoty. Ale nie taniej, nie trywialnej, nie tej – z manifestów literackich pewnych kół. Jej mądrość płynie z prostoty Ezopa, bajki z morałem, przypowieści. Może to rzecz przypadku, że tak ją pojmuję – po prostu w kilku pierwszych wypowiedziach cały konflikt, w którym wikłałem się do bólu mózgu, przecięła kiedyś jednym mądrym aforyzmem. Jednym ruchem myśli! Dlatego dziś rozmawiam z nią serdecznie i jednocześnie oschle, to znaczy: uśmiech, wzrok, tonacja mego głosu ma wyrażać przywiązanie, jakie czuję do niej z czasów szkolnych, ale w wyznaniach jestem lapidarny i ostrożny. Być może jest to strach pacjenta przed psychiatrą, który zniweczył w chorym jakiś kompleks. Chorobę wyleczono, a kompleksu szkoda. Pytała mnie o studia? – Miałem kłopoty z wojskiem. – O ho ho! – raduje się. – Powiadasz, że o mały włos, a byłby się Heniutek z plecaczkiem turlał po transzei? Co? Hi, hi! A jak mamusia? Wyjaśniam, że na kursie. Nocleg mam u kolegi. 47 – Na długo? Na długo? – Wychodzimy z baru, odprowadzam ją do kina „Kosmos”, ona po lekcjach często chodzi do „Kosmosu”. Nie pozwala nieść wypchanej teczki. Idzie dziarsko, ma wełniane skarpety na chudych nogach. – No, a twój zatracony koleżka? – pyta. Właśnie. Mój zatracony koleżka. Sama na to wpadła, żeby mówić o nim. Ale: czemu „zatracony”? Czy słyszała coś o Mawce? Piąte przez dziesiąte. Ponoć tatinek dostał się do mamra. – Jak się poprawnie mówi: mamr czy mamer? – chichoce. W każdym razie siedzi w mamrze. – Mawka, o ile wiem, posprzeczał się z ojcem – podpowiadam. – Wojuje z rodziną? – wykrzykuje Łacinniczka, właściwie mówi, cichym głosem nawet, a jednak muszę ją sobie wyobrażać w tych słowach, jak – na tle białego wodospadu – krzyczy, być może, bawi się w Indiankę, a może uczestniczy w sabacie czarownic. Ma coś z ptaka. Ale to nie jest ptak drapieżny, chociaż chudy. To jest ptak, który był prototypem diabła w średniowieczu. Ptak z rysunku tuszem, czarnym tuszem. – No, no. Tatinek siedzi, siedzi. Coś przeskrobał w handlu. Co? Nie wiem sama. No a ty? No a ty? Stoimy koło szerokiego okna w ładnym, nowoczesnym hallu. Ona na mnie patrzy, a ja na pewno jestem brudny, nie ogoliłem się, zasłaniam twarz kołnierzem. Mówię, że szukam Mawki. Przez chwilę drżę, że się przyczepi do owego „szukam”, że się będę musiał zwierzyć, a ona mi opowie jakąś baśń indyjską, o białym słoniu, o zatrutych kwiatach. Morał tej baśni zniszczy mnie... – Malujesz? Powiedz. Ty zawdzięczasz malowanie Mawce. Mawka, Mawka. On miał u mnie dostateczny, ale mocny dostateczny. To był zdolny uczeń. – Prawda, że zdolny? – ucieszyłem się. – Widzi pani profe... Napis PRZERWA zapala się w matowej ramce. Łacinniczka sięga po bilet, ostrym paznokciem kreśli na nim jakieś czarcie znaki. – W końcu niczego się o tobie nie dowiedziałam – mówi z irytacją. – Co ty robisz? Kochasz się przynajmniej? Czy masz dziewczynę? Dziewczynę? – I tak, i nie. Rzecz w fazie wstępnych komplikacji. – Komplikacji, komplikacji, komplikacji – przedrzeźnia mnie, warczy, gasi papierosa. – Moja diagnoza: ty się warzysz w gęstym sosie. Tram, wysmażasz na tym sosie swoje wiersze. A jakże, słyszałam, słyszałam. Cóż? Nie oceniam tego. Można i tak. Ale jak długo można? Sam zobaczysz. Brakuje wam mocnej, chwytliwej doktryny. Ktoś spreparuje wam doktrynę i przyjmiecie ją, i uwierzycie. I wyginiecie, Tram. A pókiś młody, plącz się, plącz! Ale pamiętaj: w życiu trzeba być lisem. Nie zdąży już opowiedzieć bajeczki o lisie. Patrzy na zegarek. – Miałeś u mnie dobry? – Dobry plus. – A zasłużony? Ona też jest jednak na swój sposób enigmatyczna. To mnie uspokaja. Przez chwilę zwalczam niedorzeczną myśl, żeby się z nią umówić gdzieś na kawę. Ogarnia mnie przyjemna, słodka tkliwość, chcę jej powiedzieć coś miłego i jak zwykle w takich chwilach – w głowie pustka! Jak mawia Zdzich, który ostatnio czyta Ingardena: umysł złożony z samych miejsc niedookreślenia. Wywlekam z mięśni bezradny uśmieszek, jedyne, co potrafię. – Bądź zdrów, lisico – mówi. – Pozdrów mamę – mruczy i odchodzi. –– To jeszcze nie labirynt, Tramie. To jest tylko miasto. Chcesz mieć koniecznie bóstwo, a nie masz pewności, czy bóstwem tym jest sama przyjaźń, czy też twoja pasja poznawania życia, dla której przyjaźń jest jedynie materiałem. Królikiem doświadczalnym. Miewasz chwile, w których – zapewne to jest wina oddalenia, rozstania z Mawką – bóstwem wydaje ci się właśnie ów tragiczny szczeniak. Myślisz: niby umarł i jakby zmartwychwstał. Niby ostatni wariat „w oczach innych”, a miewał uczniów. Choćby „syna Freuda”. Układasz małą biblię 48 Mawki. To jest niebezpieczne. I fałszywe. Obce. Sprzeczne z twym umysłem, który zaczyna płatać takie figle, że wżera się jak kret – w minerał, w kamień, w gówno, robi wrażenie bardzo rzeczowego kreta, który nie chce omijać najtwardszej przeszkody, a jednocześnie gdzieś na boku stwarza lęki, krople żwiru. Irracjonalne, bagienne ogniki mistyczne. Sam tego nie cierpi. Przecież nikt go nie zmuszał, żeby został kretem. Mógł zwalić ciężar świata na Kogo Innego. Uwierzyć, że istnieje Kret Niematerialny, który jest wszędzie, łazi po kosmosie. Sam ów kosmos stworzył. Sam się temu dziwi. Opowiadali ci o takim Krecie, Tram. Dlaczego nie zechciałeś weń uwierzyć? Miałbyś spokój. Byłbyś cząstką Ładu, który jest odwieczny. Teraz, gdy zapożyczasz motywy biblijne, masz wyrzuty sumienia. Przerost ambicji, Tram! Ty – i tysiąclecia, które ów mit pisały! Wciąż się zapominasz, kim jesteś. Że jesteś gówniarzem. O, ten ciągnik, potworek prychający dymem ze skrzyżowania ulic, widzisz go, zaraz ciebie przejedzie i co? Ach, nie umiesz wyobrazić własnej śmierci? Czujesz tylko, jak pod kołami – w pisku opon – znika naraz cała problematyka, którą wytwarzasz swoim mózgiem, swoim kretem. Rozumiesz? Znika cała problematyka. Rozpadają się balkony, wizje, brzmienia, obserwacje, twoje oczytanie, pojęcia, uczucia, troski, bóle. Wszystko. Wszystko znika. Nigdzie się nie podziewa. Było przecież w tobie. Najstraszniejsze jest to, że nigdzie się nie podziewa. Nosisz w sobie gigantyczne nic, Henryku Tramie. A nie lubisz słówka „nicość”. Ono pachnie nieprzyjemnie, prawda? Szarlatanerią jakąś trąci, prawda? Racjonalistą jesteś, co? Uciekasz z tych rozważań. (To są na razie tylko rozważania.) Ciągnik odjechał i jesteś bezpieczny. Mówisz: – Całe szczęście. – Jasne: całe szczęście. Widzisz, dlaczego pojechałeś do Szczecina? Teraz widzisz. Wyobrażałeś sobie, że po prostu go zapytasz: – Jak to jest? Jak to możliwe, że człowiek sam zadecydował o nicości? – Plujesz. Wypluwasz jak najdalej słówko „nicość”. Nie smakuje? Wolisz prostsze: śmierć. (Wydaje ci się, że jest prostsze). Mawka będzie wiedział. Jeżeli Mawka powie, jak to jest ze śmiercią – chwycisz Najważniejsze. Reszta może być działaniem, wiem, dla przyjaciela, wiem, w płaskorzeźbach, wiem, działaniem trudnym, ale to będziesz miał za sobą. Dowiesz się. Oczyścisz teren dla Mawki, zrekonstruujesz zaufanie innych do tego szczeniaka. Ale ty się boisz. Posadziłeś go na ołtarzyku, nie: na Wielkim Ołtarzu ze szczerego złota twoich wyobrażeń. Bo to jest szczere złoto. (Coś ostatecznie jest w człowieku szczere.) Zabrałeś nadmiar gestów, mimiki, szczegółów, które wadziłyby wzniosłości kompozycji. On tam siedzi. Mawka. A teraz ty się boisz, że gdy wejdziesz tam, do jego domu, otworzy drzwi zaspany typ, ponury, nudny, z twarzą Mawki, z głosem Mawki (wprawdzie), ale już bez wzniosłości bóstwa, które wie, jak można chcieć nicości, w brudnych gaciach, z żółtym nalotem na niemytych zębach, powie jakiś banał, drugi, trzeci. Albo nie. Powiedzmy, że się będzie bardzo starał. Ale nie umie mówić. Ufa wszystkim słowom, nigdy nie czuł, jak powiedziane tracą wszelki ciężar, znika brzmienie – jedyny sygnał ich materialności – w umyśle naraz stają się nieważkie. Kartki papieru, porwane przez wiatr, wciąż mniejsze, dalsze... A co ja? Co ja mu powiem? – Cześć, Mawka. Przyjechałem. Widzisz, chciałem się z tobą spotkać. Spotkać, porozmawiać. Napędziłeś mi strachu swoim listem. Trudno. Było – minęło. Chciałeś zrobić głupstwo. Mniejsza z tym. Jak ci leci? Moje studia? Daję sobie radę, dziękuję. To miłe, że chcesz wiedzieć. Przyjechałem właśnie, żeby zbadać sprawę pisma. Ach, mój wpływ jest minimalny, ale mam przyjaciół. Poeci, fantaści. Nie, nie pomyśl zaraz, że zależy mi na nich bardziej niż na tobie! Wręcz przeciwnie. Coraz jaśniej widzę, że ty sam zbierasz wszystkie ich cechy. One, twoje cechy, tam są jakby podzielone na głosy. Oni razem, ale Mawka: tylko razem zastępują mi jednego ciebie. Przemyślałem dokładnie tę sprawę. Dam ci przykład. Gdyby wyrwać z ciebie talent naśladowczy, dać mu ręce i nogi, i twarz, to powstanie taki jeden Gorzelańczyk. Gdyby twoją serdeczność oraz oczytanie – Zdzich Tututłuk. Twoją myśl o śmierci – Jan Ciuchna. Widzisz, jak się dziwnie ułożyło, co? A twoje chamstwo, wiesz, że byłem szczery, nie miej żalu, że mówię o chamstwie, to i na to mam jednego szuję. Nie pasuje do kompletu tylko Waldek. Ale on jest „w 49 ogóle”. Co, nie rozumiesz? On jest „w ogóle”, co znaczy, że z nim przyjaźń nie jest możliwa, no, opowiem innym razem, jak to jest z tym Waldkiem. A ten Ciuchna... Właśnie miałem ciebie spytać, jak to jest, gdy człowiek postanawia umrzeć?... –– – Co, taksówką przyjechałeś? Z dworca? Zwariowałeś? Po jego policzku wędruje nerwowy gruzełek, jakby za skórą ukrywał kłąb pogmatwanych sznurowadeł. Stoi w czerwonych skarpetach na środku pokoju. Czeka, aż udam, że się obraziłem. To jest ceremoniał. Ursyn najpierw udaje, że moja wizyta jest mu nie na rękę, jest niegrzeczny, ja z kolei muszę udać, że zrobił mi przykrość, na co on się rozchmurzy albo roześmieje. – Zatrzymałem taksówkę i podałem twój adres – wyjaśniam. – To dobrze – mówi pogodny Ursyn. – Dostaniesz herbaty. Nie: to bardzo dobrze! Jest szereg rzeczy. Szereg spraw. Słucham go pilnie, umysł mój w tej chwili gotów wchłonąć wszystko, byle oderwać się od spraw związanych z Mawką. Jakkolwiek Ursyn też ma ową „cząstkę” Mawki, zorganizował mu wystawę. Oni się poznali. Chciałem, żeby doszło do tej znajomości. Ursyn ze wszystkich ludzi, jakich znam, jest jakby najmniej rzeczywisty. Kto raz go widział, powie, że przesadzam. Grubas. Niedźwiedziowate ruchy, silny głos. Wypełnia sobą teraz cały pokój, drepce w slipach. Nie kryje w sobie niespodzianek, więcej: wyklucza sobą pewne niespodzianki. Jest nie do pomyślenia w pewnych sytuacjach. Wystarczy spytać znajomego, jak wyobraża sobie Ursyna w wojsku. Albo na wiecu. Albo w szkole. Tego się nie da wyobrazić. Ursyn pisany jest w innej stylistyce, nadaje się tylko do wybranych scenerii. Czy Ursyn mógłby poprawiać zeszyty, pełnić dyżury na boisku szkolnym w czasie dużej przerwy, zawracać sobie głowę komitetem rodzicielskim? Absurd! To by nie był Ursyn. On wszystkich przyzwyczaił do wybranych zagadnień, do wyłączności terenów, na których zgadza się realizować w ł a s n y p o b y t . I to jest chyba mało rzeczywiste. Ta postawa. Uczy nas historia, że – na dobrą sprawę – z człowiekiem można zrobić wszystko. Złamać każdy schemat. Ursyn o sobie opowiada: gdzie był, jak postąpił, komu co wytknął. Od lat najprostszy schemat. Akcja i reakcja. Ktoś wyśmiał go w gazecie. On temu komuś odgryzł się przez radio. Ktoś mu wypił wódkę. On mu podstawił nogę (i ten się przewrócił). Ktoś mu pożyczył słownik. On ten słownik zgubił. Nic nigdzie się nie kończy u Ursyna. Albo inaczej: wszystko kończy się od razu. Spala się i gaśnie. I nowa historyjka. Po niej inna. Bez związku z pierwszą. Znów za chwilę inna. Równie przejrzysta. Akcja i reakcja. Ping-pong. Bez uogólnień. Zmiana rakietek – wymiana partnera. Bez jakichkolwiek wniosków. Czysta radość gry. – Ursyn – zaczepiam go – nie zacząłbyś pracować w szkole? Z dziećmi? – specjalnie powiedziałem: z dziećmi. Po jego policzku wędruje gruzełek, tym razem mniejszy. Ursyn wiąże krawat na środku pokoju. – Są dzieci i dzieci – mówi. – Proszę ja ciebie. Córka Kicaja. Ona mnie jakoś lubi. Za każdym razem musiałem jej przynosić mleko. W termosie. Dla kotka. Jeszcze najpierw, póki nie trzeba było chodzić do mleczarni, a ja nie znoszę kolejek, to tego. A potem kolejki. No i proszę ja ciebie: kupiłem tabletki od bólu głowy. Dwie tabletki rozpuściłem w mleku i zaniosłem. Kotek wypił i zasnął. Spał trzy doby! – śmieje się Ursyn. – I co? – I miałem spokój. To jest właśnie Ursyn! On jest też na swój sposób mądrzejszy ode mnie, ale inaczej niż Łacinniczka. Jest mądry inaczej. Ale jak inaczej? Znów niemoc słowa, dolegliwość stylistyczna, strach przed kłamliwością sformułowań. Jak jest mądry Ursyn? Trzeba sprawdzić: – Słyszałem, że ostatnio miałeś przeprawę z Chodynickim? – pytam, gdyż Ursyn z każdym miał jakąś „przeprawę” i z reguły „ostatnio”. – Z Chodynickim? A, z Chodynickim była lepsza sprawa. Najpierw się na mnie obraził. 50 Potem tego. Raz chciał postawić piwo, kiedy indziej wino. Mogę się z nim nie zgadzać, co nie przeszkadza wypić piwo. Albo pójść na mecz. To może być uzależnione od nastroju. W jakimś sensie. Komuś się może podobać Rilke. Ktoś nigdy nie pokocha figurki z fajansu. Jedno nie musi drugiemu przeszkadzać. Dostaniesz herbaty. Ja mogę chcieć grać w szachy, a ty możesz nie chcieć. Albo coś. A Chodynicki tego nie rozumie. Mogę iść do lasu. Dla mnie kolor żółty jest ładny, a zielony – brzydki. O co chodzi? Dla Kicaja ten niedopałek może być niebieski. Bo jest brzydki. Pod tym względem Chodynicki jest idiotą – przerywa, wkłada płaszcz, za ciasny i za krótki. – Między innymi – mówi – najechał na ciebie. Ale to na marginesie. – Chodynicki na mnie? – Chodynicki. Myślał, że jeżeli ja z nim piję piwo, to znaczy, że się z nim zgadzam. Jakiś nonsens. Z tym, że niekoniecznie masz się tym przejmować. Ni stąd, ni zowąd najechał na ciebie, żeś szczeniak. Nieodpowiedzialny, tego owego. Dupek żołędny. Jakaś głupia historia. Z tym, że tego. – Ale co ja mu zrobiłem? Czego się czepia? – Opieprzyłeś go telefonicznie. Co? Ursyn jest skonsternowany. Przemieszcza się na krześle z szeroko rozstawionymi rękami, jakby chciał zważyć wszystkie „za” i „przeciw”. (Resztą słabnącego zainteresowania docieram do wniosku, że owa mądrość Ursyna polega na celowym zawieszaniu myśli o krok przed pointą. Doprowadza do chwili, w której potrzebny byłby jakiś sąd ogólny. Jakiś morał. Że z tego a tego wynika to a to. A u Ursyna właśnie nie wynika! Może być tak i owak. Ktoś lubi szachy, a ktoś nie. Więc na czym w końcu zasadza się mądrość? A na tym, że on nie czuje potrzeby pointy i wskutek tego nie może postawić fałszywej diagnozy.) – Podobno zadzwoniłeś i nazwałeś go kutasem – mówi. – Ale tego. Ja mu wyjaśniłem. O ile znam Trama, powiedziałem, to Trama, primo, w ogóle w Szczecinie w tym czasie nie było, secundo, Tram nie powie przez telefon na człowieka, „kutas”. Tylko że... A Chodynicki wciąż, że jesteś szczeniak, no to się zdenerwowałem i powiedziałem: kochany, uspokój się. – I co? – I on się uspokoił – triumfuje Ursyn. To dziwne. Odtąd dosłownie wszystko, cokolwiek się stanie, może zyskać nieprzeczuwalny teraz ciężar. A więc komuś zależało, żeby mi zaszkodzić? Ktoś, kto na swój sposób chce zorganizować wokół siebie teren, sądzi, że przeszkadza mu Tram. (Tram w poprzek ulicy, co?) Nie wiem, lepiej to czy gorzej, czy to ma świadczyć o ułomnej strukturze umysłu ludzkiego, czy też na jego inną ułomność jest odtrutką, to, że trzeba strachu przed i n t r y g ą, aby świat nabrał większego znaczenia... (Strachu lub raczej podniecenia strachem: oto zostałem dostrzeżony, ktoś wykonał pracę, był pewien, że zagrażam mu, więc chciał, żeby mówiono na mnie „szczeniak” i „rozrabiacz”, na mnie. Czy to przykre? Frapujące? Jakie?) Już zaczynam ważyć. Nabieram wymiarów. Czuję naraz na twarzy układ światłocienia. Z zadowoleniem uświadamiam sobie ręce. Moje ręce (podobno najładniejsze w całym moim ciele). Powietrze dookoła mnie powoli cierpnie. Wydziela z dymu lotny piasek i wcina się drobnymi kryształkami w skórę. Najruchliwsze – w pierś. I teraz „ja”, skupiony niegdyś tak wysoko, aż pod czaszką, czuję się – oto wracam w ciało, tonę w nogach, w butach, wchodzę pod paznokcie, równomiernie. (Ostatkiem przeciążonej wyobraźni buduję krótki kadr: żelazko – tonie w białej wodzie.) Prawdopodobnie wyglądam zabawnie, bo Ursyn zwalcza trzepocący przy wargach uśmieszek, przypominający swym rysunkiem ważkę: – Co? – dobrodusznie śmieje się półgłosem. Kto to mógł zrobić? Nieokreślony ruch ręką. 51 –– – To są idioci – ostrzegał mnie Ursyn. Z nimi trzeba postępować dialektycznie. Idioci, ale wódka robi swoje. Najpierw się z takim wypije, a potem przyjdziesz do biura i powiesz takiemu: – „Cześć. Daj dotacje na pismo”. – Ten, szepce Ursyn, jest najważniejszym działaczem. Ten chudy. Reszta jest otoczeniem. Ale z nimi też miło wypić jedną wódkę. – Gwar, po sali chodzą same głosy, oderwane zdania. Siedzący na niskich fotelach, na tle wysokich ścian ze złoconymi rezedami, pogarbieni, pozbawieni twarzy, które nurzają to w talerzach, to w dłoniach, a na talerzach mają złote żyłki, istnieją tu z o wiele mniejszą siłą niż gwar, który się nad nimi personifikuje. Jeżeli zamknąć oczy i zacisnąć uszy, to sala jest jak wypełniona miednicami, w których chlupoce letnia woda. Chlup-chlup. Chlup-chlup. – Przyprowadziłem wam Henryka Trama – te słowa, które wypowiedział Ursyn, przechadzają się po stole z piwem, oto siadły na łysej głowie śpiącego, który przeciera mokrym palcem oko, szeleści celofanem w kieszeni pomarańczowego swetra, jakby rozwijał ostatniego cukierka i chciał go wrzucić do ust, niepostrzeżenie, aby nikogo nie częstować, wyciąga pomięty celofan z uwięzionymi w nim cybalginami, rozcina srebrnym zębem, ma srebrny ząb, a nie wiedziałem, układa tabletki na serwecie, cztery, sześć, zgarnia, wysypuje na język i połyka. – Mówi wam coś to nazwisko? – wyodrębnia się z sypkiego gwaru nowy człon. Nazwisko to nikomu nic nie mówi. Ursyn brutalnie chwyta mnie za łokieć, chwyta za łokieć śpiącego działacza, próbuje zlepić jego miękkie palce z moimi. Siedzę z rozdartą paczką papierosów i nie mam odwagi zapalić, bo nie mam zapałek, a nie chcę budzić człowieka i prosić o ogień. Ursyn poszedł sobie. Przesuwam się z fotelem tak, abym mógł widzieć najbardziej srebrną część tej sali – ekran telewizora. Trzy smutne plastyczki, długowłose, bez piersi, oglądają program razem ze mną. Głos Ursyna dobiega mnie z okolicy baru: – Pisać o zmarłym z pederastycznych pozycji? Nonsens. Przyznaję po cichu rację Ursynowi. Bo nonsens. Siedzący obok działacz wciera palec w oko, a ze środka wydostaje się głos działacza, który jest (głos) znużonym facecikiem: – Pan jest poetą? – pyta głos i zamienia się w chrypkę, w starą babę Chrypkę: – Wyście zabrnęli w ślepą uliczkę! Działacz, wespół z facecikiem swego głosu, macha dłonią, jakby odpędzał natrętnego w swej czułości psa. Jakby mówił: odejdź. Albo: odydź. Poszedł wont. Coś podobnego gdzieś już raz widziałem. Wszystko tam było inne, ale w tym samym klimacie. Nie tak dawno to widziałem, co to mogło być? Dziś przed południem. Czy to było w barze mlecznym? Nie. Czy w hallu dworca? Chyba nie. Zmęczony jestem, ale muszę sobie to przypomnieć. Twarz działacza ukazuje się naraz tak blisko, że brzmienia słów synchronizują się z ruchami warg i zdania już się nie antropomorfizują, facecika nie ma, sczezł: – Sprawa jest jasna jak parasol – mówi działacz i szeptem złowieszczym: – W Szczecinie powstaje klub wściekłych... Macha ręką. Mniejsza z tym. Słyszał, że Ursynowi marzy się pismo. Ale jaki profil będzie miało to pismo? Rysuje mokrym palcem na talerzu jakiś profil. Dalsze słowa połyka, wmrukuje do wewnątrz. Powiedział jakiś dowcip, którego nie dosłyszałem. Roześmiał się z tego dowcipu. O coś mnie teraz pyta. Odpowiadam na wszelki wypadek, że tak. – Jak? – jest bardzo zdziwiony i wyprostowany. – Sam pisywałem wiersze – mówi z emfazą. – Panie. Panie Tram. Kolego Tram. Możemy nawiązać współpracę. – Chętnie. Zamienia się w teatralną Podejrzliwość. Chętnie? Robi wrażenie, że się na mnie zawiódł boleśnie. Tęsknię do widoku jego srebrnego zęba, ale on uporczywie milczy. Ja stąd sobie pójdę. Zaczynam marzyć o prowincji. Nieduży, estetyczny powiatowy dom kultury, marzę. Nikt nic nie wie. Nikt się niczego nie domyśla. Bilard, wieczorki taneczne, kabaret, pingpong. A nieprawda! My robimy W mrokach złotego pałacu Tadeusza Micińskiego. Schodzi- 52 my się wieczorami, naczytujemy tekst, aż pewnego dnia wybucha bomba na cały kraj! Z najdalszych zakątków Polski zjeżdżają wycieczki. No. Zbudowali baraki, bo hotel przepełniony. Reporterzy. Studenci. Historycy sztuki. Rybacy dalekomorscy. Kioskarze. Autostopowicze. Dziwna młodzież. Rzemieślnicy. Bunty drobnomieszczan. Protesty fraszkopisów. Bankructwo pism satyrycznych. Wopiści. Międzywojenne harcerki. My nic. Skromni ludzie z powiatu, którzy wzięli na warsztat tekst jednego z największych polskich dramaturgów. Wielbiciele Witkacego. Entuzjaści Legera. Kwiaty, recenzje, polemiki. No. A tu samolooo... (Błysk – Mawka! Tracę czas. Tam jest Mawka. Element Zagrożenia. Biały szum. Krótki błysk niepokoju.) – Przyszedł, cholera, Rokita – wdziera się we mnie, w mózg, w uszy, w kark, przerażony szept Ursyna. – Rokita. Co robić? Wszystko jedno, niech będzie Rokita, myślę. I tak tracę czas. Wpadłem w biały szum, więc wszystko jest bez znaczenia. – Proszę bardzo! – wołam. – Czemu nie? – Rokita dziękuje mi za zaproszenie, poprawia skarpety i siada. Niech będzie Rokita. – Niech pan siada – mówię. – Srocz spalony. Poręcz spalona. Pracownia spalona... Przybysz jest jeszcze świeży, nie wchłonął nastroju klubu, we włosach i fałdach ubrania zachował powietrze z ulicy. – Kolega już sobie tego – stwierdza wyrozumiale. – Podpił – i zwraca się do Ursyna: – To poleci moja audycja? – Proszę pana... – mówi Ursyn. Działacz budzi się znów, mam oto jego srebrny ząb, ale teraz tak mi się nie podoba. Ładny był tylko błysk srebrnego zęba, a ząb i na dodatek w pęcherzykach śliny nie jest ładny. Co nie ma absolutnie żadnego znaczenia, jak wszystko, co się tu odbywa. O tym, że nie ma znaczenia, staram się pamiętać. – Kim jest Rokita? – pytał działacz. – Kim jestem? – dziwi się Rokita, chyba nie lubi takich pytań, bo czerwienieje. – Mogę dopiero być – filozofuje. – Być, jeżeli zechcę. Być to chcieć. A chcieć? Ja mam dwa chcenia. Jedno u spodu, drugie od podniebienia. I mogę chcenie mieć trzecie, ale jakie? Tego nie zgadniecie. Fragment poematu pod tytułem – mówi Rokita. Działacz wyrzuca spod palców płonące zapałki. Jedna spada na celofan po cybalginach. Zajmuje się lekkim ogniem. Rokita gasi ten pożar dnem filiżanki. – Jaki pan ma zawód? – pyta działacz. – Twarz Rokity, sępia, coraz bardziej obrażona, z ostrymi zaciekami nikotyny przy wargach. – Kimkolwiek byłem – mówi. – Co pana konkretnie interesuje? Wkładam mundur i prowadzę pluton piechoty na rozpoznanie. Chwytam kielnię, rym do „dzielnie”, i buduję dom. Morze jest głębokie i szerokie. Pływałem, pływałem, pływałem. Interesuje pana konkretnie praca na statku. Opowiedzieć? – Opowiedzieć. – Hm. Zdarzenie ze statku. (Nie przejmuj się, bratku. Ta moja zdolność rymowania, co?) Ktoś coś zaczyna mówić. O żonie. My siedzimy i słuchamy. I każdy nieznacznie podciąga nogawkę. Raz jedną nogawkę, raz drugą. Raz tę, raz tę – demonstruje to, odsłania białe łydki z piaskiem czarnych kropek. – Nie jest tak? I mówiący spostrzega, że wszyscy od dawna siedzą z białymi nogami. Jest tak? Działacz baranieje. A ja już wiem! To jest ta sama atmosfera. Palenie heretyckich pism, ustępy, Mawka, Szymek kopnął płomień. – Czy pan pisuje? – pyta działacz. – Pisywać, to coś wiedzieć. Ktoś sobie może długo płakać nad ścierwem kota. (Mnie nie porusza ta tęsknota.) Ja nie płaczę. Na razie mnie zadowala, że jest, jak jest. A pan co mówi? Działacz baranieje po raz drugi. – Nie chciałem pana urazić – mówi. – Audycja nie pójdzie – wzdycha Ursyn – bo to jest jedno wielkie nic, co pan napisał. – Nie od jednego słyszałem, że nic. Mnie różni namawiali: przestań pisać. (Zwisać. Wysysać. Misa.) Gówno prawda. To i owo widziałem. – Możemy nawiązać współpracę – decyduje działacz. 53 Zasłaniam uszy. W miednicach ciepła woda szeleści łagodnym chlup-chlup. (– Nie uraziłem was? – pyta działacz. – Nie szkodzi – mówi Rokita. – Myśmy mieli na statku kucharza, który się powiesił.) Wysoka biała ściana ze złotymi kwiatami na gzymsach. Wysokie stojaki, powyginane. Miednice duże i małe. A w każdej miednicy woda mruczy swoje łagodne chlupchlup. I wolno, tygodniami paruje. I tak kostnieją pierwsze, naskórkowe obserwacje – po znieczulonych nadmiarem wrażeń płytkich lustrach mózgu. Przecież to tak zostanie. Sklecony z secesyjnych stojaków szkielecik pogrąży się we mnie i jakkolwiek bym sobie nie powtarzał, że głupstwo, epizod pusty, bez znaczenia – nie usunę go z pamięci. No dobrze. Ale co ja z tym wyobrażeniem pocznę? Skoro już jest. Tym bardziej że nie tylko o mnie chodzi. Co ja im powiem? Zdzichowi, Czerwionemu, Gorzelańczykowi? (Tyszarski się nie liczy; Ciuchna założył Klub 0007 z dewizą „czynić dobrze”.) Czy im powiem, że życie jest walką, czy wprowadzę ich do tej wysokiej sali i powiem: – Widzicie? Jest tu sporo wody. Chlup. Boicie się? – Nie! – odpowiedzą. – A te miednice? – krzyknę. – Zarybimy? – Odpowiedzą: – Zarybimy. – Tututłuk zrzuci czarno-białe łachy. – Ty – powie – żebym nerek nie przeziębił. – I zacznie pływać w najszerszej miednicy, na cały ekran, chudy, z rybią łuską. Za nim Czerwiony – ryba w ogóle. I Gorzelańczyk – teatr udawania ryby. Żarty żartami, ale co ja im naprawdę powiem? Symbole symbolami, ale jak wygląda sprawa pisma? Wraca – w skróconej perspektywie czasowej pamięci – architektura miasta, w którym palą się trzy jasne okna. Trzy ciepłe bryły jak z butelkowego szkła. A ja ich tam, w tych bryłach, zostawiłem. Oni je wypełniają swym oczekiwaniem. Myślami o mnie. Naszą wspólną ideą. Nareszcie spełnia się – i to w wymiarach większych, niż chciałem! – marzenie, żebym kogoś mógł reprezentować... Reprezentuję trzy istnienia. Trzy biografie. Czerwiony tak dalece mi zaufał, że dał w szczecińskiej prasie ogłoszenie o zamianie mieszkania. Teraz od rzetelności mego rozpoznania zależy – wszystko! Cokolwiek zrobię, w którąkolwiek pójdę stronę, moja decyzja pozostawi w ich biografiach ślad. Załóżmy, że zarządzę odwrót. Powiem: – Kochani, zaszło nieporozumienie. Nie mamy szans w Szczecinie, pismo nie powstanie, pomyliłem się, wierzyłem w miraż. – I oni tak postąpią, jak im będę radził. I cała przyszłość, cały układ zdarzeń, który pomieści ich istnienie, będzie liczył się od tego miejsca, od tej chwili. Od tych moich słów. Czy nie za wiele odpowiedzialności? (Zdzich, dajmy na to, zakocha się w dziewczynie, której tu nigdy by nie spotkał... Po kilku latach powie, że ta miłość była jego klęską... Złamała mu życie... Czerwiony, dajmy na to, zatruje się gazem... W grę wejdzie przypadek... Nikt nie odważy się przypuścić nawet, że Henryk Tram miał w tym swój udział... Na to się złoży szereg spraw zupełnie ze mną nie związanych... Ale ja będę wiedział... To wystarczy...) Gdzież jest granica odpowiedzialności za to, co się stanie w przyszłości? Któryż fakt jest pozbawiony tej (teoretycznej) szansy, aby na przyszłe fakty mieć decydujący wpływ? Ile potrzeba czasu, aby to, co kiedyś miało miejsce, nie mogło już być w ogóle brane pod uwagę w ogólnym rozrachunku – teraz? Rok? Miesiąc? Trzy godziny? Co? Gdzie jest, powtarzam, granica, która dzieli bezpośredni powód zaistnienia faktu – od pośredniego? Co? (Załóżmy, że sprowadzę ich do miasta... Powiem: – Kochani, jest prawo przygody. Proszę wypełnić druczki na pobyt stały. P o b y t s t a ł y . Zobaczymy, co się tutaj da zrobić. Może będzie lepiej tu niż tam? – Gorzelańczyk poważnie myśli o morzu... Z każdego rejsu przywiezie mnóstwo podpatrzonych scenek, powiedzonek... To mu na dobre wejdzie w krew... Nie trzeba fantazjować, by móc stwierdzić, że w tym układzie nie biografia będzie inna, lecz będzie inny cały Gorzelańczyk... On, który ma niepokojącą chłonność świata! Z tym jego prestidigitatorstwem. Z osobowością zbyt podatną na wpływy, osmozę, nieszczelną, naśladowczą.) Bez cienia przesady: mam ich w palcach. Ale nie znaczy to, że są do mojej dyspozycji, mam ich w palcach, którymi mogę ich jedynie popchnąć, nadać im kierunek, wło- 54 żyć w tę lub w inną f o r e m k ę p o b y t u – nie zdając sobie sprawy, jaki kształt z tej formy wyjdzie! I to jest najstraszniejszy chyba kreacjonizm życia. Świadomość odpowiedzialności za to, czego do końca przewidzieć się nie da. A przy tym – nic mi nie jest. Dla pojęć wielu ludzi strach mój będzie wymyślony. „Cóż mu jest?” – spytają. Studiuje, nie jest ciężko chory, życie ma ciekawe, zna nieprzeciętnych ludzi, liczą się z nim, są tacy, którzy już czują z jego strony zagrożenie, ale nikt poważnie mu nie szkodzi... Fakt. Nic mu nie jest. Zbyt wielką wagę przywiązuje do faktu istnienia. I do płynących z tego faktu konsekwencji. Chciał coś znaczyć. Za wszelką cenę chciał coś znaczyć sobą, znaczyć otoczenie jak okruch kredy, który zaplątał się w biegnące fałdy sukna. Więc teraz ma – co chciał! Dlaczego nie jest tym uszczęśliwiony? Trzy biografie! I czwarta przecież – Mawki. No i piąta. Własna. (Na marginesie tamtych czterech.) Uświadamiam sobie naraz, że Mawka nigdy nie zdradzał zainteresowania moim czasem przeszłym. Traktował mnie tak, jakbym był zaistniał dopiero z chwilą naszej pierwszej rozmowy. Nie odczuwał potrzeby moich wspomnień z dzieciństwa. Nie wykonał żadnej pracy poznawczej nade mną. Nie szukał dla mnie formuły. Doprawdy, w tej przyjaźni gdzieś ugrzęzła ciemna skrytka, wciąż nie wyjaśniona przez promieniowanie czasu. Niedawno został obarczony nową wiedzą o mnie. Z tego względu mogły nastąpić dość poważne odkształcenia w jego uczuciu przyjaźni. Spotykał się z moją mamą. Przychodził do niej ze stukartkowym brulionem, w którym notował jej wypowiedzi. (Szkicował portrety.) Mama musiała dużo o mnie opowiadać. Jak chorowałem. Jak przyniosła mi do szpitala pomarańcze, a ja żałowałem, że nigdy przedtem nie dopadła mnie błonica i nie miałem okazji jeść tych wspaniałych owoców. Jak groziła mi śmierć. Jak wyrzekłem się tych słów o pomarańczach. Powiedziałem, że potrafię zrezygnować z nich na zawsze, jestem gotów znieść największą nędzę, byle bym tylko mógł żyć. Te wspomnienia były funkcjonalne, one miały regenerować, jak kalkę nad płomieniem, instynkt życia u Mawki. Ale czy nie spowodowały innych, ubocznych zmian? Mawka podczas ostatniej wizyty zachował się zagadkowo. Zjawił się, pisze mama, z czarną obwódką na rękawie. Udawał, że nie rozumie pytania – „Czy coś się stało?” – Najpierw odrzekł z grubiańską beztroską, że pasmo materiału wyciął ze starego garnituru ojca. Starego, wyjaśnił, więc nic się nie stało. Garnitur prędzej czy później pójdzie na szmaty. Zresztą z ojcem się o coś posprzeczał. Teraz nie mieszka z rodziną. Mści się na ojcu, który chciał go uderzyć. – „Do tego Lidka zmarła. Młodsza siostrzyczka. No”. – Powiedział to równie beztrosko, a potem dodał – „ona chodziła do dziewiątej klasy. Same czwórki i piątki”. – Po raz drugi udał, że nie rozumie pytania – „Jak to się stało?” Skwapliwie zgodził się na poczęstunek. Sam zażądał herbaty, chociaż dotąd zwykle przekonywał był mamę, że płyny szkodzą mu na serce. Sztylet, tłumaczył, naciął mu osierdzie. Tym razem wypił jedną, drugą, trzecią, siódmą szklankę herbaty. Pot przecinał mu czoło między żyłami, zalewał kark. Długie krople wysnuwały się z ciała jak nylonowe tasiemki. Oczywiście, nie zdjął swej zakurzonej marynarki, nie rozluźnił krawata, którego ciasny węzeł wędrował z każdym łykiem po czerwonej szyi. W dół i w górę. W dół i w górę. Było coś w tym z owego przysiadania i przysiadania, i przysiadania. I jednocześnie jakieś starcze niemal okrucieństwo: oto się zamęczam, płyn mi szkodzi, ale piję, czy widzicie? Czy widzicie? Piję płyn, który mi szkodzi. Płyn jest szkodliwy, a ja go piję. Wypijam to, co może mi zaszkodzić. Czy widzicie? Czuło się w tym dostojeństwo samoudręczenia, ale nieciągłe, urywane, przemieszane z chęcią rozczulenia. „Więc jak to się stało? – podjął nagle Mawka – Lidka skarżyła się na ból brzuszka. Cały dzień. Brzuszek boli, no to boli brzuszek. Jaż nie jestem lekarzem. Dałem kropli miętowych. Położyłem do łóżka. Zasnęła. A jak zasnęła, to i nikt się już jej nie dobudził. Lidka, Lidka! A Lidka jest zimnym trupkiem. No. I lusterko koło buzi nie zaparowywało”. 55 Mawka, jak pisze mama, opowieści o mnie „słuchał z niezadowoleniem”, raz się nawet „skrzywił”, co ją głęboko dotknęło. Mówił na mnie oficjalnie: Henryk, a nie: Heniutek czy Henias. Mama pisze, że może jest „przeczulona na tym punkcie”, ale odniosła wrażenie, że Mawka „próbuje wszystkiego”, aby uczucie litości skupić na sobie. Każda opowieść „o Heniutku gdy miał siedem lat” – upokarzała go. Odwracała uwagę od jego niedoli. Mama, pisze, rzecz jasna, wierzy w nieszczęście, które spotkało rodzinę Mawki, a jednak „nie bez wyrzutów sumienia” stwierdza, że wiadomość o śmierci Lidki Mawka przed nią „rozegrał”. Wyglądało na to, pisze, że zaplanował sobie taki właśnie przebieg wizyty, z takim właśnie systemem zaskoczeń. –– Nie potrafię opanować nerwowego wysychania ust, gdy stoję oto przed drzwiami i nie mam śmiałości nacisnąć rączki dzwonka, mosiężnej, z gorącym nalotem czerwieni i czerni. Drzwi otwiera mi Feliks. Zbrzydł. Jeszcze zbrzydł. Nie zeszpeciły mu się rysy twarzy, ale ruchy: utył w biodrach. Jest w zielonym dresie. Wprowadza mnie bez słowa do pokoju Mawki. Na podłodze płachty zamalowanego czymś niebieskim płótna. Tubki, płyty, patelnia. Jeżeli nie zastałem Mawki, to nie zabawię tu dłużej. Feliks nie wchodzi w rachubę. Cóż on może powiedzieć godnego uwagi? Zaliczam go do gatunku istot uporządkowanych, bez rozdźwięków i wewnętrznych szczelin. Gębę ma taką skończoną. Każde zamknięcie ust, gdy przerywa mówienie, jest u niego zamknięciem tematu, każda myśl kończy się wyczerpaniem oddechu i połknięciem śliny. – Bezprawnie tu nie mieszkam – wrogo odzywa się „syn Freuda”. (Jakkolwiek by nie było – porozmawiać z nim minutę można. Ostatecznie – to jest znalezisko Mawki. Pamiętam, że gdy go zobaczyłem po raz pierwszy, sądziłem, iż pozuje Mawce do tryptyku Samobójca. Gdyby chodziło o rysy twarzy, powiedziałbym: koń. Ale Feliks dba o wyraz twarzy, o mikroklimat, wrażenie bezdennej mądrości, szczególnie irytującej. – Ty – pytałem Mawkę – Kto to jest? – Nie mówiłem ci? To syn Freuda! – odpowiedział Mawka. – Twierdzę, że „syn Freuda” – to kompletny bałwan.) – Mawka sobie wyrobił na ten pokój nominację – mówi. – Ja ten pokój właśnie odnajmuję. Opłaciłem z góry dwa miesiące. Wszystko gra! – połyka ślinę. – (Spełniło się jego marzenie. On od dawna chciał porzucić pokój na Ku Słońcu. Zimą tam zamarzał, spał w pierzynach, w palcie. Wprawdzie mógł korzystać z węgla gospodarzy, ale musiał schodzić do piwnicy. A to było właśnie ponad siły „syna Freuda”! Bał się zwłok. Ubzdurał sobie, że woda podskórna przyniosła z cmentarza czyjeś zwłoki... Za nic w świecie nie chciał grzebać w węglu, obok skrzyni z ziemniakami, które wyłaziły cielistymi pędami, przerywając tkaninę sparciałego worka. Były podobne raz do chudych palców, raz do mózgu. Mawka twierdził, że to człowiek o niezwykłej wyobraźni. Byłem innego zdania. Twierdziłem, że „syn Freuda” ma wrażliwość imbecyla, którego twarz zarasta rudymi włosami, a on wciąż ma tęgiego pietra przed Palcem Baby Jagi w szparach rusztu z opowiadań babuni. Nie, dla mnie to żaden dowód talentu, wyobraźni, wrażliwości; jakkolwiek znam poetów, którzy, eksploatując takie właśnie lęki, zrobili karierę.) – Więc ty jesteś teraz przyjacielem Mawki? – pytam; Feliks nie chwyta drwiny, jego końskie chrapy nadają obliczu wyraz pewnego smutku. Zaczyna mówić. Zanosi się na to, że będzie długo mówił. Może chce się zwierzyć? Może usprawiedliwić, że nie Mawkę tu zastałem, tylko jego? Mówi, że się nie wpraszał do Mawki. Nie szukał jego przyjaźni. To Mawka go znalazł. – Zagaił mnie przy kiosku. Piłem piwo. Kazał, żebym z nim szedł do domu, gdzie ma do przeniesienia bagaż. I za fatygę zapłaci. Poszedłem. Oczywiście, żadnego bagażu nie było. Zostawił mnie w pokoju z obrazami. Patrzę: całe ściany. Od góry do dołu uwieszone obraza- 56 mi. – Feliks przypomina sobie również butlę z czerwonym winem na piecu. Tę butlę w zasadzie pamięta najlepiej. (Przez cały czas miał ochotę napić się wina.) W pierwszej chwili sądził, że Mawka nie ma z kim pić, i dlatego go zabrał spod kiosku. Czy pochwalił jego obrazy? Te obrazy – to nie było „nic specjalnego”, mówi. Widoczki, a on lubi sceny historyczne. Obraz musi być straszny, mówi. Musi przedstawiać ludzkie ciało we krwi. Całe w fałdach, powiada Feliks, drogich materiałów, najlepiej granatowych i żółtych. Mawka wyraźnie go prowokował do wyrażania zachwytu. Zaproponował bezpłatne lekcje. – Zapytał, czy chcę dojść do takiego odczuwania piękna jak on. Co to oznaczało? A to, że on niby specjalnie czuje piękno, a ja niby jestem ten głupi. Ja najbardziej nienawidzę przechwałek! Ważne, żeby ciebie kto chwalił, a ty żebyś słuchał i kiwał głową. Czy nie? – Pysk Feliksa na moment ciemnieje, światło w pokoju żółknie, włókna żarówek drżą. Jak gdyby ciemność w tym pokoju była naturalną własnością przestrzeni, na jakiś czas wypartą poza okno, w szpary mebli. W meble. Pod płótna na podłodze. Dopiero teraz przyglądam się malowidłom Feliksa uważniej. Nie ulega wątpliwości: kicze, zaskakujące typowością – łabędzie w nenufarach płyną po błękitnobiałych falach... Cztery kremowe kolumny pałacyku, jako tło... Girlandy zsypujące się różowym kwieciem z okien. – Nie rozumiałem niektórych obrazów Mawki – mówi Feliks. – Jeżeli nie rozumiałem, to albo ja byłem głupi, albo obrazy do kitu. Dlatego zgodziłem się na tę naukę. Może ja naprawdę byłem głupi? Teraz coś mi się zdaje, że jednak obrazy były do kitu. Biała bezsilność, która ogarnia mnie, unieruchamia myśl, jest jak tańczący muskuł w roztworze z wywoływaczem nad kartką papieru fotograficznego, z którego nie wyłania się żądany obraz. Żadne zjadliwe zdanie, jak na złość, nie przychodzi do głowy. Czym go zdruzgotać? Światło gaśnie i ciemność rozpręża się równomiernie. Co za idiota, myślę. Co za bałwan. Sam robi ostatnie knoty, a... Zadziwiający jest spokój krwiobiegu. Obezwładnienie. Senność. Stać mnie jedynie na beznamiętną relację. Po prostu „streszczam” sobie to, co właśnie czuję. Pokonany przez fenomen głupoty. Jakbym układał słowa, które komuś powtórzę, może Ursynowi. Powiem: – Wiesz, na podłodze leżały kicze z łabędziami. – Powiem: – Mnie po prostu zatkało. Tu jego kicze, a on tak wyrażał się o Mawce, że mnie zatkało. Feliks strzela zapałkami, syczące główki odskakują od paznokci. Jak go Mawka może tolerować? Jak zgadza się na to, by jakiś pacykarz założył w jego domu wytwórnię ostatniej szmiry? Bezpłatne lekcje! Oto co za monstrum wyrosło na ciepłej pożywce jego tęsknot dydaktycznych! Czeladnik sztuki, nawrócony lumpenproletariusz. Apostoł chrystusowych mitów Mawki. Co ja mam począć z tym typem? Wyrżnąć w mordę; Mawka sam próbował – poharatał mu rękę szablą, zagoiła się. I maluje tą poharataną ręką. Ktoś dzwoni. Głos Kicaja. Ale przecież Kicaj... Teraz doprawdy przestaję cokolwiek rozumieć. Kicaj jest malarzem z prawdziwego zdarzenia. Przyjacielem Ursyna. Ma być redaktorem działu plastyki naszego pisma. I on odwiedza Feliksa? Oni się znają? Czy istnieją jakieś sprawy, które mogą jednocześnie interesować „syna Freuda” i Kicaja. (Pieniądze?) Źle zabrałeś się do swojej „walki”, Tram. Zdaje się, że atakujesz z niewłaściwej strony. W tym miejscu świat jest najeżony zagadkami. Jest jak kolczuga z samych znaków zapytania. Nasłuchuję. Pada moje nazwisko. To Feliks powiedział, że u niego jest Tram. I powiedział jeszcze – Przedstawiciel... – Odpowiedzi Kicaja nie dosłyszałem. Czuję tylko, że jest niespokojny, zamyka za sobą drzwi i zbiega schodami na dół. Jak to? Nie wszedł, nie przywitał się ze mną, on, serdeczny, gadatliwy, towarzyski? Więc kontakty z „synem Freuda” są wstydliwą tajemnicą Kicaja. Aha. I co dalej? Oni mają wspólne interesy. Ale jakie? Nowy znak zapytania. Wchodzi w tkankę myśli jak ciężki, rdzewiejący harpun. – I nie szkoda ci farb na malowanie tych gówien? – pytam; znalazłem słowa, nie najbardziej celne, ale obelżywe. – Dlaczego? – dziwi się ciemność w drzwiach. – Przecież się forsa zwraca. Pytasz, jakbyś 57 nie wiedział... – Czy jest zadowolony z tego zajęcia? – pytam. Jest. Nie wziąłby się do jakiej pracy? Nie myślał o tramwajach? Po co? Żeby jeździć. Byłby motorowym, miałby uczciwe zajęcie. Co? – Ale ja chcę malować. – Kiedy nie umiesz malować. Jestem szczery, to jest niedobre, cholernie niedobre. Musisz mi wierzyć. Trochę się na tym znam. – Nad podłogą kwitnie płomyk światła. Feliks łazi na czworakach koło swoich nenufarów, w ciemności nadepnął był na tubkę z czernią: pokrętna linia oplotła kuper łabędzia. Zdejmuje czerń scyzorykiem: – Masz, cholera! Niedobre. Teraz będzie niedobre. Chociaż nie. Przemaluję łabędzia i cześć. Jeden może być czarny. A już byłem zły. Zawracanie głowy z tym cymbałem. Jakie to w końcu ma znaczenie dla spraw, które mnie tu przywiodły? Ciekawe: nie przypominam sobie zdarzenia, w którym Mawka mówiłby coś o szmirze. Jaki miał do niej stosunek? Na ogół tolerancyjny wobec dzieł nieudanych, sprzeciwiał się mojej bezwzględności, nie rozumiał poetyki pamfletu. Ilekroć twierdziłem, że ten a ten artysta nie ma niczego do powiedzenia, replikował: – Chyba gość wie lepiej, czy coś ma do powiedzenia. Przecież jeżeli tworzy, to coś musi mieć do powiedzenia. – Gdybyż umiał, jak ja, nienawidzić kurewstwa w sztuce, gdyby był na nie tak uczulony jak ja, wówczas mógłbym zaliczyć Feliksa do głównych wrogów Mawki. Feliks byłby elementem świata, który Mawce obrzydł i z którego musiał odejść. Pamiętam, na wycieczce rowerowej zabrakło nam pieniędzy. Leżeliśmy w mokrych trawach, pod „namiotem” z dwóch prochowców, koca i gałęzi, nad bajorkiem porosłym rzęsą. Fantazjowałem na temat sposobów zdobywania pieniędzy. Miałem różne pomysły. To były tylko pomysły. Mówiłem: – Goście, rozumiesz, malują najgorsze knoty. Jelenie, nenufary, pałacyki. – No. Traktory – wtrącił Mawka. – Czekaj – przerwałem mu – chodzi o pieniądze. Jeżdżą od wioski do wioski z tymi knotami. Sprzedają. Pięć stów za religijny. Trzy za pejzaż. Gonią ich. Chłopi. Z kosami. Każdy chce kupić. No. Sołtys zamówił na całą ścianę. – No – powiedział Mawka. – No – powiedziałem. – Malują sołtysowi na ślubnych prześcieradłach. – Mawka się roześmiał, wstał i poszedł odlać się w bajorko. Wrócił i zasnął natychmiast. Nie powtórzyliśmy tej rozmowy, przecież nie traktowaliśmy jej serio. – Nic mu nie brakuje – wzdycha Feliks. – Kicz jak kicz. A twoje były lepsze? – Słuchaj, gówniarzu. Kiedyś malowałem. Może nieudolnie. Może źle. Ale to było coś. To znaczy: o coś tam chodziło. Takiego świństwa nigdy bym nie zrobił, ja bym nie potrafił. – E? – śmieje się „syn Freuda” gębą perszerona. – Dlaczego? Przecież wiem, że malowałeś. Nigdy takich świństw nie malowałem! Pajac do mnie mruga. Dopiero z tym mrugnięciem uświadamiam sobie, że od kilku minut dwie nagie żarówki drżą silnym światłem. Feliks staje się zadziwiająco uroczysty. Mlaska językiem, jakby rozsmakowywał napój, którym mnie zamierza poczęstować. Jest w tym podniosłym milczeniu na swój sposób tkliwy. Tkliwością sadysty, który oblizuje elegancką brzytwę. Przypuszczam, że teraz on z kolei wertuje w mózgu swój ubogi słownik, że już odrzucił kilka sformułowań, chce wybrać bardziej połyskliwe. Pół mówi, pół śpiewa: – Prześcieradełka, prześcieradełka, miał raz gruby sołtys, pewien gruby sołtys. Wyście malowali, tala, lala, lala. Takie same knoty, papa, papa, pipa. A ja wiem, a ja wiem, a ja wszystko, wszystko wiem!.. Odwraca się tyłem, dawkuje swój triumf. Opowiadał mu Mawka. Podobno zarobiliśmy wtedy na knotach po cztery patyki. Ja miałem (na marginesie) uwieść wnuczkę sołtysa, w której zakochał się Mawka. (Oho!) Oczywiście, do tych spraw „syn Freuda” się nie wtrąca. On sam kiedyś był pewien, że kto chce malować naprawdę, nie może zarabiać na knotach. No, ale skoro jego mistrzowie... „Mistrzowie” wymówił z pewną trwogą, poczerwieniał, rumieniec zajął mu policzki, nie naruszając absolutnie nosa. Głośno połknął ślinę. Obciągnął dres na biodrach i usiadł tak, jak gdyby chciał pokazać, że jest już grzeczny. Zapytałem, czy 58 Mawka mu naprawdę opowiadał takie bzdury. Tak. Słowo honoru. I powiedział, że to pomysł Trama (!). Ale czy powiedział „pomysł”, czy też mówił, że ten pomysł był urzeczywistniony, pytam. Urzeczywistniony. Po co mówić o nieurzeczywistnionych, dziwi się Feliks. Ale myśmy się poważnie narażali. To był dziki handel. Feliks ma lepsze sposoby. Ale skoro mnie ten temat irytuje, lepiej nie mówić. Czy mam chęć na szklankę wina? Szkoda. Porzeczkowe. Pierwsza klasa. Teraz mnie przeprasza, ale jutro chce skoczyć na ryby, ma kolegę z łódką na Regalicy. Musi zmienić piórko przy pływaku. Czy nie wie czego? Jak mam spotkać Mawkę? Feliks nie ma pojęcia. Lidka będzie wiedziała, mówi. Jest w sąsiednim pokoju. – Kto?! – Nie pamiętasz Lidki? – „syn Freuda” jest roztargniony, już zapewne przebywa myślami na Regalicy, w kręgach głębokiej zieleni, z białym pływakiem w środku, który leciutko przekłuwa naskórek rzeki... Wyobrażam sobie, że oto zbliżam się do niego, chwytam go za gardło, wrzeszczę – „Powiedz, jaka Lidka? Przecież Lidka!... Przecież Mawka mówił!...” Ale nic takiego się nie dzieje. Mózg kurczy się jak zimna pięść gwałtownym bólem. Czekam, aż ten ból minie. Aż mnie puści. Nie chce. Jest. I tak zostanie. (Brzegiem mózgu, jego cienką warstwą, której jeszcze ból nie objął, rejestruję myśl, że Mawka kłamał. Więc Mawka kłamał.) – Czy w tym domu – pytam – ktoś ostatnio umarł? No, ktoś z jego bliskich? – Mawki? Z bliskich Mawki zmarła babka, a bo co? –– Przedostaję się do pokoiku, którego drzwi są zawieszone rudą kołdrą, w dolnym rogu przypaloną żelazkiem. Lidka trzyma palce w utrwalaczu. (Lidka!) Za jej włosami dymi żarówka, owinięta flagowym płótnem. Jej palce, ułamane pod czerwonym płynem, są ciasno pozrastane, błyszczące, tworzą na grzbiecie dłoni ostre rowki. Szerokości igły. (Dlaczego Mawka właśnie Lidkę chciał pochować?) Pociera szerokim przegubem swoje rozchylone wargi. To ładnie, mówi, że się zjawiłem. Nie tak dawno myślała o mnie. Że powinien przyjechać Tram. Przyjść, porozmawiać... Jej przegub jest biały. Ma splecione wokół kostki trzy atramentowe żyłki. (Przecież Lidka... Przecież Mawka mówił...) Wymyślił pogrzeb Lidki, bo na sobie chciał skupić uwagę i litość, mama miała słuszność. Ale dlaczego wymyślił pogrzeb właśnie Lidki? Przecież nie można – nawet w wyobraźni! – uśmiercać człowieka tak na chybił- trafił, skoro nawet w idiotycznej grze z łódeczką – płynie sobie łódeczka, a w niej siedzą trzy osoby, straganiarka od kiszonej kapusty, kasjer z domu mody i listonosz, o jednego pasażera za dużo, kogoś musisz utopić, wybieraj: straganiarka? nie, listonosz? nie? więc kasjer? kasjer! – nawet w tej idiotycznej grze jakieś względy decydują o śmierci kasjera, choćby wszystkie osoby były nam obojętne w równym stopniu, to może ów kasjer ma złą dykcję, może to, że „nie patrzy człowiekowi w oczy”, jakieś względy drugorzędne, ale jakieś względy, więc jeżeli on uśmiercił (w myślach) Lidkę, nie mógł tego dokonać bez motywów. Podświadomych, ale motywów. Drugorzędnych, ale motywów. (Tym bardziej że w tym domu ktoś umarł naprawdę.) Lidka wciąż trzyma przegub na wargach, jakby chciała go pocałować, nie dlatego, by kochała się w swych rękach – narcyzm w Lidce jest niewyobrażalny – ale może przegub boli, może poparzyła. Kiedyś, mówi, do tej ciemni nie pozwalano jej chodzić. Godzinami, pamięta, siedziałem tu z Mawką. Ona nie mogła odrabiać lekcji, tak ciekawa była naszych zdjęć, pilnowała nas, gdy wychodziliśmy z tej ciemni i gdy płukaliśmy zdjęcia w łazience. Małe, sześć na cztery, sześć na sześć. Z trudem się jej udawało coś zobaczyć przez szeroką strugę wody, która z sykiem rozwidlała się w palcach Mawki. Więc dlaczego nie 59 mówiła, że chce z nami wywoływać zdjęcia? Nie śmiała o to prosić. (Co u licha: zadawnione żale? Mawka opiekował się siostrą wzorowo. Ale był mało serdeczny, to fakt. Lidka była dla niego tylko organizmem, który rośnie, grozi mu anemia, koklusz. Organizmem, w którym pękła kość, i lekarz nie wie, czy dziewczyna nie będzie utykać. Była zamkniętym światkiem, w którym kość się zrasta, szczelina wypełnia się krzepnącą bielą, w którym wędruje pokarm, tlen, wilgoć, czerwone arterie, następuje podział komórek, który musi jeść żelazo, dużo jabłek, tartą marchew, dokąd wstrzykuje się wapno. W takich właśnie kategoriach, oświatowych, myślało się w tym domu o Lidce. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że tak było, i że było to dla dziecka demoralizujące. Tak się utarło, owo „się” znienawidzone w filozofii, przeklęte „się”, na które nie ma winowajcy, któremu ulegamy wszyscy. Utarło się, że Lidka... Teraz przypominam... Mawka pozował parokrotnie mnie, ja pozowałem Mawce. Mawce pozował „syn Freuda”, ja rysowałem prawie wszystkie twarze, ukradkiem albo za zgodą modela, ale nigdy nam nie przyszło do głowy, żeby rysować Lidkę! Podpatrywaliśmy z balkonu grupkę dzieci, szkicując ich gesty, ubiory, a za naszymi plecami siedziała Lidka, odrabiała lekcje. Zaczynam się denerwować. Tram się podnieca, myślę o sobie słowami Gorzelańczyka, podnieca się, bo wietrzy prawidłowość.) Lidka coś do mnie mówi o jakimś węgorzu, nie słucham jej; to było tak: Mawka znalazł kiedyś kliszę z prześwietlonym kolanem Lidki. Był wtedy w swojej „połowie Szczecina” na swój sposób głośny jako malarz, po naszej wystawie. (Czemu się denerwuję? Fakt jest na tyle wymowny, że aż mało prawdopodobny). Było tak: Mawka znalazł tę kliszę. Pokazał mi: – Patrz, Lidka. No. – I schował. W jakiś czas potem dostał zamówienie na dekorację świetlicy spółdzielczej. Chodziło o wykonanie tła dla orkiestry jazzowej, na płótnie, na szerokość ściany. Przyszedł do mnie po radę, czy warto takie zamówienie realizować. Powiedziałem, że zależy, jak zrealizuje. Jeżeli dobrze, to warto. – Ale oni chcą nowoczesne tło – powiedział Mawka. – Tam będzie jazz. – Więc zerżnij z kogoś nowoczesne tło – poradziłem. Reszty nietrudno się domyślić. Byłem w tej świetlicy. Chłopcy z orkiestry w jaskrawych koszulach grali na czarno-białym tle prześwietlonego kolana Lidki. – Co mówisz? – pytam Lidkę. – Jaki węgorz? Nie zabiłem żadnego węgorza. Zaraz: co mówisz? Śmieje się. Mówi, że jestem śmieszny. Przecież tłumaczy mi: węgorz jest w łazience. Trzeba go zabić. Ona się boi. Feliks łowi węgorze, a ona musi zabijać. To znaczy, tylko raz coś takiego robiła. To było okropne. Odcinała głowę szewskim nożem. To było straszne. Krwawiący sznur na stole. Taki krwawiący kabel, który jeszcze żyje. Teraz nie może płukać zdjęć nad wanną, bo on tam pływa. A ona musi myśleć, że trzeba go zabić. Dlatego ma do mnie prośbę. Ostatecznie jestem mężczyzną. – Jesteś bardzo uprzejma – mówię. – Bo Feliksowi... – (o mały włos, a byłbym powiedział „ucięło”) – Feliks tego nie może zrobić, co? Śmieje się. Jest w swym granatowym fartuszku, w którym widziałem ją po raz ostatni. Czy to możliwe? Jedno jest pewne: ilekroć ją widziałem, zawsze była w czymś granatowym. W czymś skromnym. Nie pamiętam, aby dobierano do niej inne kolory, wstążki, sukienki pastelowe i białe, buciki; nie znała tych dziewczęcych rekwizytów, nie wystawiano jej na pokaz, nie podziwiano. A jeżeli mówiono – bo mówiono – o potrzebach Lidki, to mówiono: – „Lidce trzeba kupić buty”. – „Czy zaniosłaś swoje buty do szewca na rogu?” – pytano ją. – „Wyczyść buty pastą” – upominała ją babunia. – „W domu zdejmij buty, bo stukasz” – irytował się Mawka. Lidka nosiła buty, solidne, na skórze. – Na jakiej zasadzie w tym domu – pytam – istnieje ten bałwan? Twój Feliks? Wymiana zdań staje się niespodziewanie gorączkowa. Pytam: – Co cię z nim łączy? – Lidka: – Nic. On tu mieszka. – Ja (idiotycznie): – Małe mieszkanko na Mariensztacie. A węgorze? – Łowi. – Na Regalicy, co? – Lidka: – Jesteś w błędzie. Za kogo mnie masz? – Jakiego typu relacje zachodzą między tobą a tym typem? – (Pomyliły mi się style. Ale Lidka wie, o co chodzi. Doskonale wie!) – Nie łączą mnie z nim żadne relacje. Co ty wygadujesz? – patrzy mi prosto w oczy. Oczy Lidki są poczciwe. Ale nawet teraz nie pomyślałem, że może ciekawe. 60 Może ładne. Może nie tak łatwo by je było namalować? Pytam: – Pozowałaś mu? Lidka?... – No to co? Z niego będzie malarz pierwsza klasa. – Ostatni szmirus! – krzyczę. – Dla zarobku to on szmirus, a dla sztuki artysta – krzyczy Lidka. – Jego przyszłość, to fajans. Co on potrafi z fajansu! Cuda-niewida. – A Mawka?! – krzyczę – Mawka?.. – Co tam Mawka – wzrusza ramionami. – Coś ty powiedziała? Teraz rozumiem. To oni. Oni zamordowali Mawkę. Zajął się tą swołoczą Feliksem, wprowadził do domu. Ten zbałamucił mu siostrę, wmówił w nią swój fajans, swój talent. Matkę Mawki chyba też przekonał, że jest lepszy. I Mawka musiał odejść z tego domu. Nie miał tu niczego do roboty. Dlatego pogrzebał właśnie Lidkę. Ciekawe, co naprawdę łączy Lidkę z „synem Freuda”. Ale to jest jej sprawa. Jej o r g a n i z m u , myślę z satysfakcją, jej narządów, myślę ze złością. Jej ciałek krwi, gruczołów, kości, wapna. Gdzie jest ten węgorz? Węgorza trzeba wytrzeć solą. Po co szewski nóż? Gdzie ona miała oczy, myślę. Taki bęcwał. Takie monstrum. Alfons. Gad. – Co chciałem jeszcze wiedzieć? Aha. Mawka miał wystawę. Nie podobała się w Szczecinie? Tylko powiedz prawdę. – Tak, ale... – Ktoś go zjechał? W prasie? – Właściwie nie. – A niewłaściwie? – Wy jesteście tacy śmieszni. Sama nie wiem. Kto jest śmieszniejszy, ty czy Feliks? Nikt nie zjechał Mawki. No. – Więc czemu powiedziałaś „ale”? – Czy powiedziałam „ale”?... Rozumiem. Nagadałem głupstw, straciła do mnie zaufanie i teraz jest ostrożna. To wystarczy, myślę. Wystarczy to, co zobaczyłem w domu Mawki. Lidka podaje mi jakiś zeszyt. – Próby pisarskie Mawki – mówi. Warto, żebym poczytał, śmieje się. Byłoby nawet dobrze, żebym przeczytał to, zanim spotkam się z Mawką (?). Nie poznaję w tym momencie Lidki. Ma w sobie coś z „kobietki” z filmów kryminalnych, z owej „cizi”, którą jedynie po to rzucono na ekran, by na nią ściągnąć podejrzenia. Ach, oczywiście, jej „kobietka” jest zagrana środkami amatorskiej sceny szkolnej. – Dowiesz się pewnych rzeczy – mówi. – O Mawce czy o tobie? – O sobie i o nim – wyjaśnia. Bardzo łatwe do rozszyfrowania. – Od razu – mówi – wiedziałam, o kogo tam chodzi. A na Feliksa nie mów „bałwan”. Co ci złego zrobił? Ja zresztą – mówi – wcale z nim nie chodzę. Jesteś w błędzie. Akurat chodzę z kim innym. – Za dużo nie chodź – mówię. – Pogoda jest zdradliwa. Dbaj o swój organizm. I nie przezięb gardła. No to cześć. Już za bramą, w kolorowej mgle, która pęka po bokach zaciekami żółtych świateł, pomieszanych z seledynem firan, kwiatów w oknach, po raz drugi dzisiejszego dnia – po raz pierwszy ten dziecinny lęk opanował mnie w mieszkaniu Ursyna – czuję ciągłość, w codzienności zwykle zatracaną ciągłość granic mego ciała. A powietrze dookoła cierpnie. Kryształkami mgły wrzeźbia się w skórę. Mgła ma zapach starych cegieł, kauczuku i bielizny prasowanej przegrzanym żelazkiem. Oto ja – w panoramicznej szybie sklepu z galanterią, zwielokrotniony w zielonkawych lustrach, jak w rycerskiej zbroi. Moje czoło jest obcisłą kolczugą, która zwiera ordynarnym, biologicznym bólem wszystko, co przed chwilą pomyślałem i co za chwilę pomyślę. Moje ruchy, przy pomocy których mogę siebie w tych lustrach przetasować. Wraca dawne przeświadczenie, że jestem śledzony. Że tu ktoś mnie filmuje z ukrycia. Staram się, by ujęcia były „fajne”, przesycone wizualną treścią. Aby w tym moim „filmie” w ogóle nie było szansy prostego rozdziału na formę i treść. Na fabułkę i zdjęcia. Żeby tego się nie dało opowiedzieć. Żeby trzeba to było zobaczyć. Ten mój „film”. Po raz pierwszy zdaję sobie 61 sprawę, że zaczynam „kręcić filmy” nie dlatego, abym nie miał właśnie żadnych innych zmartwień i chciał taniej rozrywki, nie dlatego, że mój homo ludens też ma prawo bytu, naturalne prawo do zabawy, lecz przychodzi to, ta – jakby się zdawało – próżność w chwilach zagrożenia. Wtedy kiedy przegrywam. (Czymże jest bowiem radość? Gdzie się lokalizuje? Poza mną. Jeżeli zwyciężyłem, wtedy nie mam czasu na własne „ujęcia”. Moje zwycięstwo jest nad czymś. Wówczas świat otrzymuje ode mnie piękno całymi garściami. Ja go obdarzam sensem estetycznym, moralnym, jakimkolwiek. Stać mnie wtedy na to. Byłem w dobrej formie, mam prawo pomyśleć. Byłem silny. I będę hojny. Gałązka bzu w spękanych rękach straganiarki – niech ma piękno! Megafon, który wbija w słońce czarne fortepiany – niech będzie wspaniały! Dziewczynka w białych kolanówkach z psem, dwa razy od niej większym – niech jest wzruszająca! Ja tu rządzę.) A dziś jest zły dzień. Rozpoznałem, co prawda, ów świat, który miałem rozpoznać. Ale czy potrafię w nim cokolwiek zmienić? Jakiej potrzeba tu siły? Co to w ogóle jest siła? Czy jest we mnie? Dotąd w moich wyobrażeniach siła nigdy nie występowała w jakiejś czystej postaci. Skojarzona była zwykle z przedmiotem, w którym działa. Siła wiatru, na przykład – burta grubej łodzi, ciężarnej żywymi rybami, pęka jak bibułka. Siła techniki w oliwie, w smarze czarne człony gąsienicy, pełne żwiru i ostrych żelaznych warkoczy, wyświeconych zawiasów i haków, sworzni, gwintów, klekocących sztab, biegnących kółek, pierścieni, segmentów, w słonecznej mazi, w rdzawym pyle... Ale jeżeli mówię „nie starczy mi sił”, gdy powiadam, że „w lesie wracają mi siły” – to czy wówczas moja wyobraźnia zostaje jak pusty biały łachman, którego nie naświetla żaden obraz siły? Nie wiem. Zapewne taka doskonała pustka wyobraźni jest przeciwna naturze naszego umysłu. Chyba pojęcia również są wyobrażalne. Chyba je można malować. Ja w tej chwili naprawdę potrzebuję malarza, który by umiał pokazać na płótnie moją siłę. Żebym wiedział, jakie mam w tej sytuacji szanse. Co to jest, czym dysponuję. Czy to jest przestrzenne? (Czy opłaca się z czymś takim atakować?) Może ono jest zdolne tylko do obrony. Ile zajmuje ciała, ile myśli? Z czego ma granice? Czy to spala się we mnie, czy krąży jak tlen, zostawiając na płótnie jedwabne półkola? (Dla mnie, w mojej sytuacji, to jest ważne. Nie obchodzi mnie, jak wygląda teraz moja twarz. Czy mam ciekawy rozkład świateł na rękawie. To mnie nie obchodzi.) Może to jest czarne, że wystarczy przykleić do płótna garść spalonej gazety. Może małe. Wystarczy kilka draśnięć suchą igłą na kawałku linoleum. –– Po raz ostatni (chyba) w tej wędrówce lustro, w przedpokoju Kostka Szkuderlaka. Nie dzwoniłem. Drzwi były uchylone. Moje oczy w tym lustrze, które ma kolor wody i jak woda zamarza wokół ust. No to nareszcie odpocznę. Moje drzewo, mój cień, nieszkodliwy, poczciwy Szkuderlak. Jak nazywa Mawkę? Typem nie z tej ziemi! Cha, cha! Polubiłem tego Szkuderlaka. Jest na pewno na swój sposób miglanc i niejedno ma za uszami, ale to, co on ma za uszami, nie jest w końcu wymierzone we mnie. (O ile były w dziejach wojskowości rzeczy, które strzelały zza uszu. Cha, cha! Zmęczony jestem i zaczynam myśleć idiotyzmy...) Umysł broni się przed myśleniem. Organizm się broni. I ma prawo. Tu jestem bezpieczny. Mała z Kostkiem pogawędka, myślę, mała kawa, parę stron z „prób literackich” Mawki – i spać. Spać, Heniutek. Co, smarkacz? Przemęczył się? Nie płakać. Wyśpisz się, Henias, wypoczniesz, a świt jest mądrzejszy od nocy, jak mówi rosyjskie przysłowie... – Czołem Kostek! – salutuję; mam już w głowie krótki konspekt naszej pogawędki, powiem: – „Czołem, drzewo!” – Kostek (ze zdziwieniem): – „Czemu drzewo?” – Ja mu na to: – „Jesteś chłop, jak dąb”... Tymczasem „chłop jak dąb” nie odpowiada, leży na drewnianym 62 poniemieckim łóżku, pod wiśniową pierzyną, ogromną, zaborczą. Głowę ma owiniętą jakimś materiałem, wciśniętą w poduszkę, poduszka jest podarta i przebijają przez nią rude plamy. Jakby to były plamy krwi. Nie, w tym widoku pewne elementy nie są dość czytelne. Zbliżam się. Te plamy nie przypominają śladów krwi. Te plamy są śladami krwi. Kostek otwiera oczy. Całe szczęście, bo myślałem, że... Z ruchu warg wnioskuję, że to, co chce powiedzieć w pierwszej zgłosce ma „u”. „U”, a reszty nie mogę odczytać. Pytam: – Ucho? Skaleczyłeś sobie ucho, tak? – (Kostek zamyka oczy) – Goliłeś się i skaleczyłeś ucho? tak? Co ma jeszcze „u”? Nóż, dużo, uderzono. Może go uderzono? – Uderzono cię, tak? Powiedz, tak? W kuchni jest jakiś człowiek. Zaczyna być gorąco, myślę, co nie znaczy, abym tak ocenił sytuację, ale w tej stylistyce chcę myśleć, dla dodania sobie otuchy, bo ja wiem? Dla dowcipu jakiegoś, bo ja wiem? Może z tym „u” jest „uszedł”? Trzeba łapać bandytę, żeby nam nie uszedł. (Skąd u Kostka literackie „uszedł”? Z prozy kryminalnej?) Po kuchni ktoś chodzi. Dobiega stamtąd bełkot. Skrzypią drzwi. Wchodzi ten ktoś. Ależ ja go znam! To nie jest bandzior! No: w pewnym sensie bandzior to on jest, ale nie bandzior na Kostka. To jego stryj, Fryderyk, pijak. Dlaczego spojrzał na mnie z taką nienawiścią? Stanął w zasmalcowanej marynarce oklapłej przy kieszeniach, jak martwe uszy psa. To nie jest w całym znaczeniu tego słowa nienawiść. Znam ten gatunek załzawionych spojrzeń, przezroczystych, uciekających w głąb oczu. To nie spojrzenie nawet, lecz rozmowa. Milczący, utrwalony w tęczówkach monolog. Widzisz, zdaje się mówić, jestem pijany, pijany jak świnia, a ty nie, jesteś trzeźwy, bardzo dobrze, możesz mną gardzić, nie znasz życia, ja poznałem, po co o tym mówić, co ty wiesz, co ty w ogóle wiesz o nieszczęściu, mniejsza z tym, jesteś trzeźwy, a ja krew przelewałem, jestem gnojem, rozumiesz, gnojem, rozumiesz, gnojem, rozumiesz, mniejsza z tym, że wypiłem, no to co. – Upływ krwi – mówi bardzo wyraźnie twarz Kostka. Rozumiem. Zaraz zadzwonię po pogotowie. Jasne: upływ krwi. Wpadam w rój nieskoordynowanych ruchów, które wyprzedzają myśl, zastanowienie, palce same chwytają szalik Kostka poplamiony krwią (więc rąbnęli go poza domem), zawijają ten szalik w gazetę (po co?), wtłaczają do pustej doniczki ze śladami czarnoziemu na dnie (po co? nie wiem). Łokciem zgarniam okruchy bułki z szerokiego stołu, prędko, zamaszyście, czy chcę najpierw tu sprzątnąć? W tym pokoju, myślę, czy posprzątać? Zlikwidować ten burdel, tak? Pewno o to mi chodzi, żeby „jakoś wyglądało”, myślę, w tym pokoju, do którego wejdą ludzie w białych kitlach. Nie, nie tylko o to chodzi. Chcę się czegoś dowiedzieć, jak doszło do upływu krwi, poznać bliższe szczegóły tego zajścia. I dlatego zwlekam z wyjściem? Dlatego. – Matka nie przeżyje – mówi stryj Fryderyk. – Troje, troje jej zmarło, Nataszy; pocieszałem ją za każdym jednym razem, tak nie płacz, bachor zmarł, kiedy komu nie marły bachory, Natasza, mówiłem, ja jej powiedziałem. Ot i pambóg wziął, co dał i dobrze. Natasza, teraz ty aniołka będziesz miała swojego, a jakże inaczej? A czyż bywa inaczej? Inaczej, brat ty mój, i nie bywa. Ale ty mnie, Kostusiu, posłuchaj, ty starego stryja masz się słuchać, jego głowa, choć i głupia głowa, jego kocioł, choć i głupi kocioł, ale on żeż, wszystko jedno, kocioł warzy, tak posłuchaj Kościa... Koościa! Nie umieraj. Z ciebie matka, znaczy, Natasza, tak jej z ciebie nie będzie aniołka ni nic. Ty i ja – jedna dusza. Ty się nie nadajesz. Nie nadajesz się. My mięso armatnie, tak i trzeba wiedzieć. Pies ci mordę lizał. Ty mnie lepiej słuchaj. Pies ci mordę lizał. Kostek mnie przywołuje. Nie chce, żebym dzwonił po lekarza. Upływ krwi, ale chyba nic groźnego? Kto go pobił? Złomiarze. W sklepie? W jego sklepie opałowym. Czym go bili, butelką? Nie. Czymś cięższym. Metalowym, kluczami czy co. Ranę jednak musi zbadać lekarz. Ale on mnie bardzo prosi, żebym tego nie robił. Dlaczego? Bo mnie prosi. Dlaczego? – Pobędziesz ze mną, Tram? Ja miałem upływ krwi i jestem słaby. Nie wyjedziesz? I pobędziesz ze mną, tak? – Ależ naturalnie – przyrzekam wzruszony. 63 I jeszcze jedna prośba Kostka. Żebym dziś go nie zmuszał do jedzenia. On nie może wprost myśleć o jedzeniu. Gdzieś tu śmierdzi. Ale co? Jajecznica, prosi, żebym wyniósł. I niech stryj Fryderyk sobie idzie. – A pamiętasz – uśmiecha się blado Szkuderlak – nasz pojedynek na cegły? Zaprószyłeś mi wtedy oczy. Inaczej byś nie zwyciężył. – To pamiętam, a jakże, nawet dziś przypominałem sobie. Nie pamiętam Krysi Dańskiej, ale gruzy, pojedynek, potem wino, szczegółowo... – Kostek zamyka oczy. – On się nie nadaje – rzęzi stryj Fryderyk. – Odprowadzę pana do przystanku. – Nie nadaje się, nie nadaje się – bełkoce w złości stryj Fryderyk, ale pozwala się wyprowadzić, obdarza mnie ciepłym oddechem, ohyda, można się porzygać. Teraz cała paczka tabletek nie wypędzi z mojej głowy bólu. Kilometry białych tkanin przepojonych zimną wodą i łagodną wonią octu. Kilogramy cytryn! Tabuny świeżego powietrza! Oszroniony gliniany dzban z kojącym muślinowym tańcem mleka; baletnice mroźnego mleka, może to, może to by pomogło... – Ale dlasiego? – sepleni. – Lasiego mnie prowadzicie? Wy? Czy ja się naraziłem? Panu się – owo „panu” z pijackim patosem – naraziłem? A może wszystko jest nie tak, jak trzeba? – Wszystko jest tak, panie Fryderyku. Wróci pan do domu i... – A może ja nie po tej stronie walczyłem? – zatrzymuje się z tak zaskakującą w tym przegniłym rusztowaniu siłą, że tracę równowagę, chwytam go za kołnierz i dostaję w twarz nową porcję wstrętnego odoru. Tego już za wiele. Nie pomogą oceany zimnej wody z octem. Choćbym się miał w nich utopić – głowa będzie bolała na dnie. Wszystkie ryby wokół mnie będą bolały tym samym bólem. – A może?... – stryj Fryderyk, który dostał ode mnie pięścią w kark, niech się cieszy, że tylko pięścią w kark, bo zalewa mnie biała gorączka i za chwilę będę gryzł, będę kopał, chwycę gnoja i będę tłukł głową w latarnię, bił w pysk, w żołądek, w jaja, niech się strzeże, ja mam tego dość!... Stryj Fryderyk zbiera myśli, bełkoce: – Może się nie nadaję? Nie nadaję się? A? I ten jego przepastny, łzawy wzrok, to spojrzenie śmietnika, te wyziewy oczu, których się boję. Którym nie mogę nie współczuć. Byłbym przed chwilą go rozdarł, zmiażdżył, ale nie mogę nie bać się tych oczu i nie umiem im nie współczuć. Czekam w bramie, czy nie zawróci. Nie, brnie dalej. Przed siebie. On dobrnie do domu, na pewno. On ma własne, jemu tylko wiadome szlaki powrotów do domu. –– Pierwsze strony brulionu Mawki, które czytam z wysiłkiem, każde zdanie po dwa razy, między zimnymi łykami kawy zbożowej w kuchni Kostka, nasłuchując, czy mnie Kostek nie woła, śpi spokojnie, zawierają przesłanie do „przygodnego czytelnika”, przed którym – to przekleństwo „przygodnego czytelnika” przyjmuje bez buntu, zresztą każdy czytelnik jest przygodnym – nie uda się tych notatek nigdzie ukryć, zawsze wpadną w czyjeś ręce, czy położy je na dnie skrzyni z rzeźbionego dębu, czy będzie chciał „wszyć w siebie”, pod podszewkę marynarki, za pazuchę i przenieść przez życie jak skradzione zielone jabłko. Nie jest wszakże kradzieżą jego smutna opowieść, bo nie można okraść siebie, a on pisze o sobie. Z wielu znanych mu spraw z ogromnego terenu, który poznał (z „połowy Szczecina”), wybrał to, co dotyczy bezpośrednio jego. Nie wie jednak, czy to jest gorsze, niż pisanie o życiu innych ludzi. Może być posądzony o zarozumialstwo. (Inne sądy krytyczne „przygodnego czytelnika” nie są w stanie go zmartwić. Wolno szydzić z jego błędów stylistycznych. Wolno upstrzyć cały brulion czerwonymi dopiskami, jakimiś „sic!” czy „ejże?”, łatwo wykryć w jego smutnej opowieści schemat. Mawka wie, że jest „słaby w piórze”. Pracuje na lichym warsztacie, w którym stół się rozpada od uderzeń, w którym młotek wyskakuje z trzonka i bije go w palce, a imadło ma przetarty gwint, pilnik jest gładki jak papier.) Nie zarzutów 64 warsztatowych obawia się Mawka. Nie gramatyki opisowej. On drży na myśl („ja drżę na myśl”, napisał), że czytelnik zapyta go – jakim prawem? Jakim prawem uważa swój ból za silniejszy od innych? (To jest tak, jakby ktoś, dobrze wiedząc, że ciało każdego człowieka zawiera porcyjkę metalu, własny metal uważał za najszlachetniejszy.) „Poszedłem na kompromis” – pisze Mawka – „Postanowiłem szereg faktów przeinaczyć. Ta opowieść jest o mnie i – jednocześnie – nie o mnie. Uczucia są moje – przygody zmyślone. Nikogo nie okradłem z jego uczuć, ale też każdy ma szansę rozpoznania w moich troskach – własnych trosk”. (Musiał być dumny z tej konkluzji. Zdanie to ma litery pogrubione, cieniowane żółtą kredką.) Bohaterem opowieści jest inkasent Maurycy Mawczyna. Każdego dnia o szóstej dziesięć w jego oknie na poddaszu zapala się światło. Poznajemy go w epizodzie, gdy po wyjściu z łazienki z kroplą krwi trzepocącą na szczęce (po goleniu, brzytwą) karmi jajkiem szczeniaka, puszystego jak grzbiet morskiej fali. Szczeniakowi na imię Adriatyk. O godzinie szóstej czterdzieści gaśnie światło w oknie na poddaszu. Dziesiątki tysięcy ludzi zajmuje w tym samym czasie dziesiątki tysięcy metrów kwadratowych w tramwajach, na przystankach i w zakładach pracy. Kucharki w barach mlecznych – w kłębach pary – szurają drewniakami po cementowych posadzkach. Drewniaki ześlizgują się z ich gołych, mokrych nóg. Listonosze wytrzepują z mundurów całe doniczki kurzu zebranego z ulic. Wychodzą z wąskich bram, by od nowa wchłaniać cząstki prószącego szarym ciałem miasta. Zimne palce czarnowłosych pielęgniarek wylewają z nocników słoneczną urynę. Czarnowłose szorują mydłem pierścionki na długich palcach: O godzinie szóstej czterdzieści dwie inkasent wychodzi z domu, ubrany w stareńki garnitur, z tabliczką czekolady w czarnej teczce. On, inkasent, na pierwszy rzut oka niczym się z szarego tłumu nie wyróżnia. (Tak jak w szarej substancji mózgu nie odróżnisz komórki dwutysięcznej siódmej od pozostałych komórek. Trzeba specjalnych narzędzi, niesłychanie precyzyjnej aparatury, by móc wskazać, że to właśnie w komórce nr 2007 narodziła się genialna myśl, podczas gdy pozostałe komórki produkują myśli nader pospolite.) Cóż szczególnie godnego uwagi ma inkasent Maurycy Mawczyna? Może jest wynalazcą, twórcą kolorowej telewizji? Skądże znowu! A więc: bokserem, siłaczem, któremu nie pozwalają walczyć, ponieważ może zabić od jednego uderzenia? Nie! Maurycy nie rozgniótł w życiu komara. Może jest czarnoksiężnikiem? Nie. Uwodzicielem? Nonsens. Mordercą? Nie, nie jest. Marzycielem? Tak, inkasent jest marzycielem. Uważają go za człowieka, który wchodzi do cudzych mieszkań, żeby zdzierać pieniądze za światło i gaz. Tak, rzecz jasna, postępuje Maurycy, bowiem to jest jego obowiązkiem. Ale nie pasją Mawczyny, o nie! Jego pasją jest ów przejmujący chorał metalowych świerszczy-liczników, które są prześwitami kolosalnego Sezamu, które przed nim, tylko przed nim otwierają swoje złote tajemnice... Godzinami może słuchać muzyki liczników. Trzymać palce na tych węzłach unerwienia świata. O godzinie piętnastej zero zero spotykamy inkasenta w jadłodajni. Oglądamy go oczami kelnera. Mawczyna, człowieczek w garniturku, z czarną teczką, długo czeka na bigos. Kelnerowi się nie śpieszy. Kelner wie, że ktoś z twarzą spłoszonego szczura i policzkiem pociętym brzytwą nie zażąda księgi życzeń i zażaleń. Nie napisze do gazety. Będzie czekał. Kelner chce go sprowokować do kłótni: obsługuje tych, którzy przyszli później, nie chce wytrzeć strugi piwa, która płynie po stole inkasenta, która wchodzi w jego łokcie. Klient jest spokojny. Zadziwiająco spokojny. Kelner wreszcie postanawia go obsłużyć – niech się, myśli, chłopina nażre. Ale klient z jadłodajni znika. Nikt nie spostrzegł, kiedy wyszedł ów flegmatyk. Musiał wybiec prędko. Coś musiało go wypłoszyć. Może ktoś? Mawka nie zamierza taić przed „przygodnym czytelnikiem” przyczyn nagłej ucieczki spokojnego inkasenta z jadłodajni. Mawczyna musiał uciec, biec nie oglądając się za siebie, owładnięty panicznym strachem. Uszło bowiem uwadze kelnera, że do sali wszedł wysoki, uśmiechnięty mężczyzna. Nienaganny ubiór i szczere oczy przybysza nie budziły podejrzeń, iż ów człowiek jest nikczemnym typem i Mawka byłby go najchętniej nazwał Prześladowcą, gdyby nie to, że jego bohater, 65 inkasent, nadał mu inne nazwisko, z pewnych względów godne ujawnienia. Mawczyna nazywał go w myślach Trałem. (W wyobraźni inkasenta jawił się olbrzymi, rozpalony, kapiący smarami czołg-trał, który wtacza się w ulice miasta, miażdży kioski, stragany z czereśniami, wchodzi w okna wystaw sklepowych, manekiny rozsypują się w proch pod tą kupą żelastwa, trał brnie dalej, zwala ściany, znosi całe domy i nie ustanie, póki nie dopadnie jego, inkasenta, w łóżku, zerwanego ze snu, dopóki – strzelając sinymi ogniami gasnących liczników! – nie zmiażdży go, razem z psem Adriatykiem.) „Myślicie, że przesadzam? Posłuchajcie...” – pisze Mawka. A więc to napisał Mawka. Nie rozumiem. Przerzucam kilka stron, chcę znaleźć zdanie, w którym lęki inkasenta będą ośmieszone, w którym Trał okaże się prawdziwym przyjacielem, przecież Trał... Czyżby zbieg okoliczności (jakich?), niedopatrzenie, że nazwisko tego Prześladowcy tak przypomina moje? Czyż Mawka nie pomyślał, że jeżeli ja zostanę „przypadkowym czytelnikiem”, wyrządzi mi krzywdę? „Spotkali się raz nad Dąbiem – pisze Mawka. – Maurycy po raz pierwszy zobaczył człowieka, którego długi nos, dość kształtne ręce, zielonkawe oczy, włosy ciemnoblond...” Więc Trał – to Tram. Opis krzywd wyrządzonych Mawczynie jest długi i nie mam sił, by go czytać. Interesuje mnie finał. Ostatni rozdział nosi tytuł „Samobójca” (!). Mawczyna pełni służbę wartowniczą. Jest żołnierzem rezerwy na przeszkoleniu. Wprawdzie za trzy tygodnie ma wrócić do domu, ale jest już u kresu sił. Major Trał go wykończy. Już wykończył. Po raz ostatni w życiu tragiczny inkasent próbuje się odnaleźć w tym ogromnym świecie. Jacyś ludzie w wyświeconych oliwą hełmach z krzykiem „hura” wskakują do lodowatej wody. Jacyś inni ludzie na traktorach wyjeżdżają w pole pełne śpiewu skowronków. Jacyś podchmieleni chuligani gwałcą trzynastoletnią dziewczynę, która uciekła z zakładu dla dzieci niedorozwiniętych. Jakiś człowiek jakiemuś człowiekowi wycina migdały. W którymś mieście zabrakło wody. Trzeba brać wodę ze studni. Nikt nikogo nie obchodzi. Cokolwiek zaistniało, może przestać istnieć. Maurycy wkłada do ust wylot lufy pistoletu maszynowego i wolno naciska język spustowy. Secesyjny, ozdobnie napisany K O N I E C. –– Pierwsza myśl: nigdy nie podejrzewałem, że koniec naszej przyjaźni będzie miał półokrągłe, kwieciste litery. Jest jak grupka słonecznych nasturcji w skrzynce na balkonie. (Na krawędzi tej myśli: – Na takiego kopniaka chyba nie zasłużyłem.) Lokalizacja faktów: – Mawka pisał tę nowelę po usiłowaniu samobójstwa, w trakcie ożywionej korespondencji ze mną, między wizytami składanymi mamie. A więc zadał sobie pytanie: kto zawinił jego śmierci? Jak to było, że zapragnął umrzeć? (I pomyśleć, że szukałem winowajcy! Nie wiedziałem, w jaki sposób mam draniowi wymierzyć sprawiedliwość, ale chciałem znaleźć drania. Voila! Co dalej? Winowajca jest. Co dalej? Trał, czy Tram – jaka różnica?) Nie: takiego kopniaka nie dostałem chyba nigdy w życiu. No to koniec. Powiedziałem wtedy „no to cześć” – teraz on powiedział „no to koniec”. Okazuje się, że byłem bestią. A przynajmniej najlepszym modelem do obrazu pod tytułem Bestia. Dlaczego właśnie ja? Tak go lubiłem. Tak podziwiałem jego talent. Przeżywałem jego sukcesy i niepowodzenia. W moim życiu znaczył tyle, co cała gromada ludzi. Przyjechałem do Szczecina. No a teraz koniec. No to koniec. Podarowałem mu skłamanie śmierci Lidki. Kłamstwo to było mu potrzebne – i w porządku. Mogłem podarować drugie kłamstwo. O tych kiczach. To by była jeszcze zwykła lekkomyślność. (To by Ursyn mógł określić jako „dowcip”.) Ale szereg tych przypadków daje regularną serię. Trrach!... i przyjaźń rozstrzelano. Zmarnowałem tyle czasu. Czuję się upokorzony. Tyle czasu w tym bagienku, myślę. W tym bagienku prywatnych spraw. Zbudowałem ciężką rozłożystą tratwę, ale nie spostrzegłem, że popycham ją w kałuży. Nic dziwnego, że nie mogę ruszyć z miejsca! W szparach między belkami lęgną się komary. Mam na szczęście 66 grupę „Cztery”. Mam innych przyjaciół. Wypłyniemy na szerokie wody spraw olbrzymich, społecznych, znaczących!... Skoro ginąć, to w przestrzeni, nie w kuble. Kiedy przyjdzie rozbić naszą tratwę, to o skałę pełną białych ptaków, nie o krawędź muszli klozetowej. Bardzo dobrze. Bardzo dobrze, że wypadki potoczyły się w ten sposób. Jutro rano dzwonię do Ursyna. Założymy pismo. My im pokażemy. Jeszcze nie jest późno. Trzeba zasnąć, a następny dzień poświęcę innym, mądrzejszym problemom. (Szary most, na moście grupa. My ten most musimy rozkołysać.) Tram, zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Życie będzie interesujące. Sam zobaczysz. Tylko musisz zmądrzeć. Spróbuj. Nieduży wysiłek i – jesteś mądrzejszy! Budzisz się i czujesz, że zmądrzałeś. Wczoraj byłeś szczeniakiem. Dziś dojrzałym człowiekiem. No. –– Przechodzimy do kuchni po skrzypiących deskach. Ursyn zjawił się z dziewczyną, przepraszam, że przyjmuję ich w kuchni, bo w pokoju jest chory, kolega z lat szkolnych, miał wypadek. Uderzono go. Miał upływ krwi. Takie małe morderstwo. – Poważnie? – przeraża się szczerze dziewczyna. Napad rabunkowy na sklep. Bardzo miło, że złożyli mi wizytę. Mam, niestety, tylko kawę zbożową. Mój kolega pije wódkę albo zbożówkę. Ursyn przyszedł w samą porę! Spotkały mnie pewne kłopoty. Rozkleiłem się. Chcę myśleć o czymś innym, sprawa pisma leży mi na sercu. – Uciekłeś z klubu – mówi Ursyn. – To zresztą idioci. Jest szereg rzeczy, szereg spraw, proszę ja ciebie. Wracamy z wystawy Kicaja. – (Tymczasem dziewczyna oswaja się z kuchnią, szuka teraz dobrego tła, w które mogłaby się najkorzystniej wkomponować. Siada koło stojaka z miednicą, na tle ściany pociągniętej błękitną emalią. Jej ciało wchodzi w stan finezyjnego rytmu z zarysem stojaka. Kolana i buciki powtarzają rysunek metalowych nóżek. Pas jest jakby drugą wersją obręczy, a czoło odbiciem miednicy. Na opak i w innych wymiarach.) Ursyn przemawia migotem żółtych warg, obrzmiałych, pogryzionych. Całowali się pewno na schodach. On chce ze mną, powiedział, rozważyć przypadek Kicaja. Czy ten malarz, dobry malarz, inteligentny malarz, czy on może być w kolegium pisma? (Dziewczyna zzuwa z nóg buciki i masuje błyszczące stopy. Tańczyli w klubie.) Ursyn liczy się z tym, że zerwiemy z Kicajem, To ponury wypadek. Ale chodzi o prestiż pisma. – Wszedł w porozumienie z hochsztaplerem. Za pieniądze poszedł jako „murzyn” do znanego w Szczecinie pacykarza. Teraz nie wiem. (Dziewczyna trzyma w palcach wyszczerbiony kubek, unosi na wysokość brwi. Nie jest ładna, ale potrafi sobą uszlachetniać brzydki sprzęt. Może całe jej życie złożone jest z tych drobnych korekt, które wprowadza w otoczenie. A czyż inaczej jest z kimkolwiek? Ze mną? Ona sprawnie koryguje wyglądy – drobne błędy ortografii świata, a ja chciałem zmieniać sensy całych zdań. I przegrywam, bo do końca sam tych zdań nie rozumiałem.) Co to znaczy „za pieniądze jako »murzyn« do znanego pacykarza”? Zasypiam. Widzę tuziny małp o czerwonych pośladkach, baraszkujące w pasmanterii. W aksamitnych spiralach, rozgryzają guziki, strzelają haftkami. One bawią się w dżunglę, do której ktoś ma przyjść „jako murzyn”. W sercu dżungli – serce dżungli jest pożarem klatki pełnej papug – w tropikalnym stroju siedzi Znany Pacykarz. Kościstymi palcami zgarnia wielkie pieniądze; każdy pieniądz wielkości główki niemowlęcia. Zasypiam. Wchodzi Kicaj. To on przyszedł „jako murzyn”. Twarz Znanego Pacykarza w zbliżeniu: faktura ziarnista, piaskowcowa. Z jego rzęs wypadają grudki tynku. „Zaprószyłeś mi oczy”, mówi, ale nie jest Kostkiem Szkuderlakiem. Cicho kołyszą się liany rysowane kredą na welwecie. Zwisają papugi. Muzyka: niepokój. Szelesty. Zasy... Taki człowiek nam nie odpowiada, mówi Ursyn. On się nie nadaje do redakcji. Nie nadaje się. To by biło w nasz prestiż. Gdzie my mamy prestiż, co to znaczy „prestiż”, może „prodiż”? Nie. Prestiż. Czy to marka (zasypiam) maszyny rotacyjnej? Ni cholery nie rozumiem. O co chodzi? 67 Naraz budzę się gwałtownie. Rozbiegane jasne plamki uciekają z powiek. Rozumiem! Pacykarzem jest Feliks. To jasne. Dzisiaj Kicaj odwiedzał Feliksa... – Wytłumacz mi, proszę, na czym to polega? – Ursyn jest zmęczony, podobnie jak ja. Ale z jego żółtego migotu warg odczytuję znaczenia słów. Pacykarze, szeleści, nieczłonkowie związku, muszą płacić ogromny podatek za sprzedaż swych knotów albo muszą nielegalnie je sprzedawać, narażając się na konflikt z prawem. („To był dziki handel” – mówił dziś „syn Freuda”). Jedynym wyjściem dla takiego szmirusa jest spółka z członkiem związku. Musi dzielić interes z plastykiem, który zechce położyć swój podpis na knotach. Wówczas podatek jest minimalny. A sprzedaż legalna. Członek związku ma z utargu procent. Właśnie Kicaj... – Oto jest ostatni Kicaj – mówi dziewczyna i wydostaje z teczki nieduży drzeworyt. Ustawia na zlewozmywaku. Sen przekrada się znów – idzie ze szczelin obrazka. Tyle mam do powiedzenia Ursynowi. Czemu zwycięża zmęczenie? Czarne miejsca tego drzeworytu rozpadają się, lecą pod sufit. Przemieniają się w głos Kostka: – „Słuszna racja, pani, to jest Kicaj”. Trzeba coś robić. Oderwać myśli Ursyna od tej historii z Kicajem. Jeżeli tego nie zrobię – wiem, co nastąpi. Ursyn wpadnie w chandrę. Zrazi się do Kicaja, do pisma, wpadnie w chandrę na miesiąc, na dwa, na dłużej, sprawa pisma wejdzie w martwą fazę – po raz który wejdzie w martwą fazę? – nie należy do tego dopuścić. Bo cóż mi zostało – poza pismem? Samo brzmienie słowa „pismo” chwytam teraz kurczowo. (Pismo: słońce grzeje czarne mrówki liter za szybami kolorowych kiosków. Pismo: pasmo naszej liryki, naszego głosu, naszych myśli, oczu.) Tyle mam do powiedzenia Ursynowi. „A czy w pierwszym numerze?”... – zaczynam myśl, nie znajduję słów, gdy ten przeklęty drzeworyt zieje na mnie snem... „Trzeba będzie wypracować nowy styl reportażu...” – zmieniam projekt zdania, którym chcę uratować Ursyna dla pisma – „bo reportaż jest poczytny, ale trzeba styl...” Jaki?... Styl... Reportażu... Nie wiem. Ależ wiem: myślałem kiedyś o tym! Teraz nie wiem. Zapomniałem. Są słowa, których się nie dopasuje do zdarzeń, do pewnych sytuacji one się nie nadają. Szybko się kompromitują. Wyrzucam je, a one się nie mogą nigdzie zakorzenić. Próbują wejść strzępkami swoich sylab w zimny tynk. A ześlizgują się po włosach. Grzęzną w uszach. Wirują obłędnie i skwierczą, palą się w płomieniach zimnych spojrzeń. Niepotrzebne. Skompromitowane. Drzeworyt. Rozbita na trzy smugi dłoń w zaborczej klawiaturze. Zaraz to się stanie. Ursyn podejmie decyzję. Jeszcze chwila i – wkroczymy w Martwą Fazę. Oglądam drzeworyt, jakbym nie miał nic innego do roboty. Za każdym uderzeniem dłoni w klawisz – ubywa jej, myślę. Czy to ów rysunek, o jakim marzyłem? Obraz mojej siły? Oczy wkraczają pod czarne zatoki tuszu. Spać. Spaaać... Oni zabierają się chyba do wyjścia, dziewczyna wyjmuje się z tła, spłukuje kubki, jest zaradna, inna. Ursyn zgarnia z dna zlewozmywaka garść fusów. I wiem: zaraz ciśnie to błocko w drzeworyt. – Co robisz? Popsujesz! – krzyczę. Nie, ja tylko miałem krzyczeć, powiedziałem to spokojnie, na sennym uśmiechu. Ursyn nie odpowiedział. Ale rządzą tu jego słowa, wymówione przedtem. One rosną w tej kuchni jak trzcina. Mają siłę pierwszeństwa. – Nasze pismo musi mieć oblicze – mówi Ursyn. – Nie możemy dopuścić – mówi. – Więc nie mamy redaktora działu plastyki. Pisma jeszcze nie mamy – chcę krzyczeć, ale trzcina słów Ursyna jest gęsta. Tnie po wargach. Zresztą znam te nastroje. Znam z tej naszej „egzekucji” Jana Ciuchny, prawda? To jest prawo idei. Jeżeli żyje idea, musi żyć w walce. I musi zwalczać swoich odszczepieńców. Tych z najsilniejszą bezwzględnością. Dlatego Kicaj zostanie wylany. Taniec nad trupem Kicaja będzie odtańczony. Ileż w tym mistyki! Powiedzieli, że drzeworyt – to Kicaj. Ale mogłaby być zamiast drzeworytu kukła Kicaja, w którą uderzono by stalowym grotem. Dowód osobisty, legitymacja członkowska. Chodzi o symbolikę. O rytuał, który ma nadać idei wymiar metafizyczny. Ursyn zawija rękawy. Chodzi po kuchni, gruby, zadyszany, pulchny. Fanatyczny. Chwyta drzeworyt i niszczy, i robi to z pasją, a ma ruchy zwolnione, przetrzymane, wrzynające się w pamięć. „Pisma jeszcze nie mamy! – chcę krzyczeć – A już są rozróby w 68 redakcji!” Już się wykańczamy. Ursyn spala drzeworyt, jego strzępki spala. Widocznie musi być ogień. Dla dostojeństwa ceremoniału ma być ogień. Klawiatura syczy, popiół zagarnia wszystkie białe miejsca. – Pisma jeszcze nie mamy – odzywam się sennie. – Nie szkodzi – mówi Ursyn. 69 V INSCENIZACJE Upływ krwi nie zagrażał jego życiu. A jednak zmienił Kostka, który wczoraj był dla mnie tylko tuzinkowym szkicem do cwaniaka o bawolim spojrzeniu, o pogłębionych brudem zmarszczkach koło warg. Teraz przydymiony szarym piaskiem wągrów, pełen nie domytych śladów krwi, układających się jak słoje spiłowanego drzewa – przypomina świątka. Nawet zarost ma zielonkawy. Jak mech. Rzeźba kombinowana z korzeni, mchu, drutów. Inaczej na mnie patrzy, odkąd wszedłem do pokoju, zapytałem, czy jest głodny, i zabrałem się do ucierania żółtka z cukrem. Ma zmieniony, przyciemniony głos. – Gadałeś sam ze sobą w nocy – mówi. – Raz cieniej, raz grubiej. Raz po babsku, raz po męsku. W kuchni, co? – Jego twarz zawieszona na brązowej poręczy poniemieckiego łóżka. Wieje stamtąd chłód. Z tych wiśniowych, dętych fałd pierzyny. Nie mogę opanować drżącego błękitu, który pełga za powiekami – ślad wczorajszej migreny – wprawia w ruch całą przestrzeń, chwieje drewnem ciężkich mebli. Ów wibrujący błękit przenika do płuc. Każdy oddech jest jak połysk niklowanych instrumentów. Czuję pokrewieństwo z bólem Kostka. Z jego osłabieniem. Czy mierzył gorączkę? Mierzył, trzydzieści sześć i dwie kreski, nic groźnego. W nocy, mówi, pewno było więcej, bo majaczył. Wydawało mu się, że po kuchni ktoś chodzi, jacyś ludzie, którzy chcą go dobić, powiedział, ale chyba majaczył? – Nie wiesz, czym mnie rąbnęli? – pyta. Przecież sam wczoraj mówił, że kluczami! A skąd ja mam wiedzieć? Obmacuje głowę, jakby szukał na niej śladu klucza, odciśniętego we włosach czy we krwi. Podejrzewa, że to był potężny lichtarz raczej, a nie klucze. To mógł być lichtarz mosiężny, na mosiądzu dobrze kiedyś zarabiał. Wykantował raz złomiarzy na mosiądzu, mówi. Lichtarz stał, pamięta, za skrzynią, w której trzymał szklaną tłuczkę. Jakoś nie mógł się z tym gratem rozstać. Czytał, że podobno w USA wraca teraz moda na ozdobne sprzęty. Artystycznie wykonany, mówi, był ten lichtarz. Piękna żmija w dębowych liściach, ale jaka! – każda łuska wyraźna, każda żyłka na liściu. Mawce by się podobało, co? Robił przecież takie śmiszne rysuneczki... Chciałbym wiedzieć, jaki przebieg miał ten napad. A zwyczajny. Zgasło światło. Lekki szmer w przegródce z koksem. Jakby koty. Ale kot nie zgasi światła, uśmiecha się Kostek. Przykucnął, pamięta, za skrzynią, odczekał minutę. Martwa cisza. Wtedy sobie przypomniał o lichtarzu. Powinien był stać blisko, gdzieś pod ręką. Zaczął szukać, ale nie mógł znaleźć. – Alebym dopierdolił! – mówi Kostek, jego wzrok ucieka z mojej twarzy, koncentruje się w powietrzu. Teraz tam, o krok przede mną, w listwach słońca wsuniętych przez okno, buduje nieruchomym spojrzeniem scenerię: zsypuje koks, miesza przestrzeń z zapachem cementu, ale wizję rozsadzają myśli: gdzie się zapodział ten lichtarz, stał tu, trzasnąć w głowę, po czaszce, w mózg jak w orzech... Póki włosy się nie zaczną lepić... Jak radośnie! jak szczerze chciał uderzyć pierwszy! Rozkroić jak dziecięcą łopatką darninę, pod którą spodziewane są węzełki czarnych dżdżownic... Czy ten napad, pytam, miał charakter rabunkowy, czy też ko- 70 muś zależało, by go obić? Twierdzi, że zależało. (– Alebym gnoja dosunął! – pieje Kostek z rozkochaniem.) Na koksie ktoś stał. Kostek słyszał oddech, a może burczenie w brzuchu? Krzyków „pomocy”, „mordują” – nie uznaje. Jak walka – to walka. Nie jest przecież niewiastą. – Powiedziałem, niech zapali światło i możemy się bić. – Jak go dopadł? z której strony? kiedy? – Nie pamiętam. Są skubańcy, którym zależało, żebym dostał po kościach. – Milicja o tym wie? – Henryk, czemu nie powiesz, kto u ciebie był w nocy? Mawka? Wyjaśniam, że to nie jest tajemnicą: był kolega z dziewczyną. Kostek posępnieje. Co za kolega? Mawka? Mawka nic mnie nie obchodzi. O? Nie tylko oczy, cała twarz Kostka skupiła się na mnie. Jestem osaczony w jego zmarszczkach, które wolno spełzają w uśmiech. Są przede mną i dookoła. O? A czemuż to raptem wyrzekam się Mawki? Nie dalej jak wczoraj byłem nim tak bardzo zainteresowany... – Coś tu nie klapuje – mówi Kostek. Zjada kogelmogel chciwie, srebrną łyżką. Pochłonięty smakowaniem żółtka, milczy, ale jego „coś tu nie klapuje”, które najpierw próbowałem włożyć w obraz (smuga pary bije z sykiem w metalową klapę), potem pozbyć się tych słów inaczej: zaśpiewać, żeby z melodią spłynęły – jego „coś tu nie klapuje” wraca. – Mam – odzywam się głośno – mam innych przyjaciół. Odwiedził mnie kolega dziennikarz, Edward Ursyn... – mówię coraz głośniej, bo wygląda na to, że Kostek nie słucha. Jego twarz nie rezonuje moich słów. Chętnie chwyciłbym tę świątkowatą gębę, zebrał w palcach i ulepiał: mój głos – jego grymas, moje „Ursyn” – jego „ach, tak”, moje „był z dziewczyną” – jego „to ciekawe”. Moje „zrozumiałeś?” chybotanie głowy Szkuderlaka... Otóż nie, jego twarz wyraża obojętność. Zajęty jest kubkiem, wypełnia mlaskaniem swoje miejsce za rogiem pierzyny, nadętym jak żagiel. – A Mawka z tym nie ma nic wspólnego. – Z czym nie ma wspólnego? – pyta Kostek i odstawia kubek na podłogę. – Z lichtarzem? – Z wczorajszą wizytą. Z niczym – odpowiadam. – A dziennikarz po co był? On chciał opisać napad? – Przecież przebieg napadu poznałem przed chwilą. Cóż mu wczoraj mogłem opowiedzieć? – Racja. Nie. Tu jednak coś naprawdę nie klapuje. Ten dialog ma w nieprzeczuwalnych miejscach rozstawione sidła. Przede wszystkim: on coś wie o Mawce. Może chciałby coś ważnego opowiedzieć? Gdybyż mogło mnie to zainteresować! Stoję, pochylony nad nim jak nad rzeką, która niesie świeży muł pod moje dłonie – świeże farby do „obrazu Mawki w oczach innych”. I nie mam ochoty. Wycofałem się ze „sprawy Mawki” raz na zawsze. KONIEC. Kostek tego, oczywiście, nie wie. Czeka, aż zapytam. Unosi się na łokciach, przemieszczając wiśniowe fałdy, które mienią się przyćmionym blaskiem. Wędruje na słabnących rękach po podłodze, wysnuwając spod pierzyny grzbiet w błękitnej podkoszulce, dalej – rude od włosów pośladki, tak dociera do radia. Prostokątny jak most. Pokraczny jak jamnik. – Marsz do łóżka! – mówię. Chwytam go za barki i wsuwam pod pierzynę. Nerwowy oddech Kostka przeszedł na mnie, zahaczył kurczowo o krtań. Włączone radio przemawia naraz słowami, które są mi znane, nie tak dawno widziałem je w maszynopisie, pamiętam nawet, że to był maszynopis pokreślony zielonym ołówkiem: „Przeczytałem wszystkie teksty fabularne drukowane w tym periodyku na przestrzeni ostatniego roku. Zapamiętałem pewną charakterystykę postaci występującej w pewnym opowiadaniu. Cytuję: »kierownik nie wyglądał na człowieka, którego można wziąć na lep obietnic i różowych perspektyw«. Koniec cytatu. Zastanawiałem się, czy ktoś tu nas, czytelników, nie bierze na ów »lep obietnic i różowych perspektyw«. Sprawdziłem...” Ależ tak! To jest felieton Ursyna poświęcony Naszym Sprawom. Więc jednak. Odrzucali mu dwa razy ten felieton. Mówili, że za ostre, napastliwe. (– Nie szkodzi – mówił Ursyn.) – Czemu zamilkłeś? – pyta Kostek. Sądziłem, że to on ma coś do powiedzenia. A tak. Może mi coś opowiedzieć. – Nie skończyłem wczoraj historii ze spaleniem budy. Ona miała 71 c.d.n. Nie kapujesz? Co ty, prasy nie czytasz? Dalszy ciąg nastąpi. Przychodzimy nazajutrz, jak mówiłem, srocz spalony, pracownia spalona. Biolog ciskał się, że wypchana sowa z dymem poszła... „Teraz wiem, co to znaczy »lep różowych perspektyw«. I wiem, jak smakuje. To jest preparat psychiczny z kłamstw o społecznym zasięgu. Nazywa się – szmira...” Ale Ursyn ich bije! Ale trzasnął! W sam środek. Paraliżuje tym swoim felietonem najbardziej sprytnych przeciwników pisma. Oni obezwładniali nas zawsze takim oto chwytem: ilekroć sprawy pisma dojrzewały – wykrawali nieco miejsca w swym „Dodatku” na wiersz, na felieton, recenzję. Pisali, że przecież nas drukują. Popierają regionalne środowiska twórcze. O co chodzi? Po co nowe pismo? Jest „Dodatek”. Ich „Dodatek” obsługuje wszystkich. Przesyłajcie materiały, współpracujcie. (– Możemy nawiązać współpracę – mówił wczoraj działacz.) Więc składaliśmy broń. Zawieszaliśmy nasze starania. Nastawała Martwa Faza. A na druk w ich „Dodatku” można było czekać do śmierci. Gdy tylko ustawaliśmy w swych staraniach – naraz się okazywało, że wiersze, które złożone są w tece „Dodatku”, wydają się „piękne, ale ekskluzywne”, że eseje są „dobre, tyle że za długie, których w żadnym wypadku nie należy skracać, tak są zwarte, tak się myśli w nich, panowie widzą, zazębiają...” – Mieli zniżać sprawowanie – mówi Kostek. Pytam, czy każdemu. – Tak, ale ja już miałem dostateczny. Byłem tym najgorszym. No i dwóje, więc musiałem się jakoś ratować. Wisiałem na włosku. Myślałem, że jeżeli pójdę do dyra, sypnę Mawkę, powiem, że to jego pomysł, to mnie nie wyleją. Poszedłem. Powiedziałem, że to Mawka zaczął pierwszy. Myśmy tylko kurzyli faje. Mawka przyniósł pisma i śpiewa. Boże cara chrani. A dyr nie uwierzył. Skończyło się na tym, że mnie tak czy tak wylali, a Mawkę tylko przenieśli. Byłem świnia. Postąpiłem po świńsku wobec Mawki, co? On by się teraz mógł mścić. Jak myślisz, Tram? „...krwawa rewia morderców...” – chwytam słowa z radioodbiornika – „...spadające na głowy, cytuję, straszliwe ciężary z siłą młota elektrycznego”, buchanie jaskrawych płomieni, cytuję, „z lewego biodra tajemniczego przybysza”, cała ta strzelanina, cytuję, „błyskotliwie wydobywanych rewolwerów”, koniecznie „wprawnym ruchem”, z „wprawnym okiem”... Chyba że gangster mdleje na łamach „Dodatku”. Wtedy, cytuję, „czyni półświadomy gest ręką”. Ale dość tych cytatów. Nas oszukują. Krzyczymy więc: – Obietnice były kłamliwe! Król jest nagi! Cóż nam powiedzą? Powiedzą: – Zamieściliśmy jeden wiersz. Drukujemy nie tylko szmirę. – Rzeczywiście, zamieścili jeden wiersz. Odnajduję go wśród szmirowatych humoresek. Wyrywam. Trzymam w dłoni. Jest tak mały, że nie zasłania nawet całej dłoni. Teraz już wiem. Król nie jest nagi. Król ma listek figowy. Zabezpieczył się, bestia...” – Inteligencja jest najbardziej mściwa – stwierdza Kostek. „Nadaliśmy felieton dyskusyjny Edwarda Ursyna, pod tytułem »Król ma listek figowy«. Redakcja nie ze wszystkim się solidaryzuje, ale...” – Słyszałeś, że istnieje taki człowiek: Edward Ursyn. On tu wczoraj był. – To on chciał na mój temat pisać powieść kryminalną? Czemu nie, mówi Kostek. Jeżeli napisze ciekawie, czemu nie? O nim powieść byłaby w sam raz, jak to czasem ktoś się na kimś mści po latach. – Do wszystkiego trzeba mieć dryg – mówi Kostek i z tym słowem – które wyszarpnęło w nim nerwowy gest, jakby nim ilustrował, zobacz: zrywający się do lotu łokieć, pisk sprężyn i zderzona z puchem mokra warga, to jest właśnie „dryg” – z tym słowem go zostawiam. –– Teraz liczy się każda minuta. Ale Ursyn w nich trzasnął! Trzeba wszystko opowiedzieć Łacinniczce. Tylko ona może wpłynąć na Ursyna. Nikt w „połowie Szczecina”, poza Łacinniczką, nie odważy się do czegokolwiek go nakłaniać. On jest autorytetem. O jego sympatię zabiegają chciwiej niż o pie- 72 niądze na przykład. Czasem wycofuje się z tej swojej partyzantki. Zrywa z redakcjami, zaczynają krążyć słuchy, że „ostatnio niewiele znaczy”. Ale nikt w to do końca nie wierzy. Młodzi pisarze nawiedzają go z tekstami. Działacze stawiają wino. Aktorzy wyczekują jego sądów, które często przybierają postać fraszki, aforyzmu i krążą w „połowie Szczecina”. To, że głośny krytyk stołeczny skwituje petitową wzmianką któryś spektakl, jakiś tom debiutanckich opowiadań – pozostaje w opinii publicznej bez echa. Czeka się na Ursyna. Ważne, co powie Ursyn. Gdybyż choć trochę pochwalił, jeżeli powie, że „niezależnie od tego, czy rzecz jest poroniona, ktoś może mieć akurat ochotę, aby przeczytać ostatnią nowelkę, a ktoś przedostatnią, więc tego...” – głośny krytyk może się schować. Nie zna się, a pisze. Kto wie lepiej? On i Ursyn! Co za porównanie. Nikt nie odważy się wpływać na Ursyna. On jest tym, któremu się udało. Zagospodarował wokół siebie teren. On coś zrobił. Skonstruował. Ma. Jest silniejszy. I tylko Łacinniczka traktuje go jak młokosa, który miał zasłużony bardzo dobry, ale za często grymasi. – Z wizytą? Z wizytą? Pachnie mocną kawą. Miele w ustach całe torfowisko tej wspaniałej goryczy, do której tak tęsknię. Miałem szczęście, w żadnej kawiarni nie dostanę takiego „szatana”, jaki czeka mnie tutaj! Cha cha cha! – skojarzenie: „szatana”! Jej ptasi lucyferyzm i piekielna kawa. – Z wizytą? Z wizytą? – Ze zmartwieniem. To się nieźle składa, mruczy, ona też ma zmartwienie, jej Zmartwienie przyszło z ciężkim kacem i od rana siedzi na balkonie. Ten pan. Teraz, Tram, nie uciekniesz. Niewidzialny demiurg, wścibski Operator już ustawił kamery, sprawdza światłomierzem napromieniowanie twoich włosów i ścian barwy bzu, na tle których stanąłeś, krzątanina, w megafonach płomyki rozkazów, kręcimy! – pobyt wchodzi już w stadium montażu, dzień się zgrabnie zakomponował... Człowiekiem, który siedzi na balkonie, właściwie półleży na fotelu wyplatanym wikliną, jest – co nie musi ciebie dziwić, znajomości Łacinniczki są rozległe, jej „połowa Szczecina”, używając dowcipu matematyków szkolnych, jest tą „większą połową” – tym człowiekiem jest... – Łacinniczka ma wiernych przyjaciół na Rynku Tobruckim, jakieś baby fioletowe od denaturatu, jacyś ślepcy sprzedający pieprz z przemytu (z owej słynnej afery z pieprzem), złomiarze – tym człowiekiem jest stryj Kostka, Fryderyk. Mieszanina twoich uczuć, Tram. Wstyd, że wczoraj uderzyłeś go po karku, a chciałeś rozwalić mu gębę. Wstyd, że on się będzie ciebie wstydził. A ty tego nie lubisz. Ów lęk przed montażem, przed nieprzeczuwalną fabularyzacją wydarzeń, które się fabularyzują s a m e; nie rozumiesz tego „same”. Jak to: same? Lekki wstrząs metafizyczny. I protest rozumu. Złość, że taki zbieg okoliczności staje się problemem. Więc chęć znieczulenia. No, spotkałem stryja Fryderyka, myślisz. No to co? Równie dobrze mógłbym spotkać Mawkę. Oczywiście: „równie dobrze” skreślasz. Na tej samej zasadzie mógłbym spotkać Mawkę, to brzmi lepiej. Całe szczęście, że to t y l k o stryj Fryderyk. – Ze zmartwieniem? Ze zmartwieniem? Opowiadaj. – Przepraszam, że z pewnością zjawiam się nie w porę. O dziesiątej z wizytą? Z uchylonych drzwi wypada biały pudel. Okazuje spontaniczną radość, tarza się na czubkach moich butów, zostawia po sobie dwa mokre lusterka. (Łacinniczka: – Psu nie wolno, psu nie wolno!) Stryj Fryderyk z balkonu: – Bo może to ja? Może ja przyszedłem nie w porę? – Łacinniczka: – No, uciekaj! Bardzo pies. Bardzo pies. – Nie rozumie, co nas dziś ugryzło, jednego i drugiego. Doskonale się składa, mówi, że wpadłem. Właśnie teraz, kiedy stryj Fryderyk... (Stryj Fryderyk: – Ja się nie nadaję.) ...przyniósł swoje pamiętniki. Omówimy razem. Człowiek tyle widział. Tyle przeszedł. Łacinniczka wertuje zeszyt. Teraz, mówi, gdy doszedł do pochyłych lat życia, dużo złego przecierpiał, sporo krzywd doświadczył, smołę żuł, zabłąkany w niekończącym się lesie, paznokciami zdzierał z sosen żywicę i żuł, grdykę przegryzł w okopach żołnierzowi Wehr- 73 machtu, kiedy nie miał machorki – palił miętę, mieszał suchą miętę z okurkami i ćmił, smakowało, bo mówi się trudno, teraz chciałby opisać, jak i co. – A bez pani pomocy Prusa ze mnie nie będzie – śmieje się stryj Fryderyk. – Ot, niejedno przeszedłem. Nie młody ja. Bywa, ranek zaświta różowieńki-różowy, niebo tak i bez jednej chmurki, nagiusieńskie-nagie, a co ja? Ni to spać, ni nie spać. Ni wstać, ni poleżeć. I ni żyć, ni umierać. I tak bywa. A jakże? Myż się z panem Henrykiem znamy. Prawda, nie? – rechoce natrętnie, mieszcząc w tym półkaszlu i półśmiechu, na krawędzi jakieś „joż twoja mać”, jakieś prędkie „pies ci mordę lizał”, krztusi się, wymienając moje imię na kawałki śmiechu: – He... he... nrykiem, joż twoja mać, ...nry, a prawda, a? Ha, haa! Ale tych, mówi dalej Łacinniczka, tych realiów jest mało, przeważają medytacje, porzekadła. Dlaczego nie opisał, jak układało się jego życie w pierwszych dniach po odzyskaniu Szczecina, kiedy był osadnikiem w Dębnie? (Łacinniczka: – A samogon pan pędził? Samogon? – Stryj Fryderyk: – Nie każdemu może się spodobać. Jakże pisać na tematy samogonu? – Łacinniczka: – Na tematy, na tematy. Samogończyk z kartofli można pić. Ja na przykład pędziłam. Wiele rzeczy robiłam. Handlowałam tytoniem. Widzi pan, literatura... – Stryj Fryderyk: – To się nie nadaje. Nie nadaje się do druku. Prawda?) Ten pamiętnik, mówi Łacinniczka, jest miejscami traktatem o naprawie świata. I wykładem systemu wierzeń. O, na przykład, zagadnienie piękna. Pan Fryderyk znał kryminalistę, z którym jadł jedną łyżką, pił z jednego kubka. Przytacza jego słowa – „jeśli który policejskij brzydki, tak on swołocz, a jak ładny mężczyzna, postawny, w kolorach, krzywdy nie wyrządzi, bo zło w parze z brzydkością chodzi”. I od razu medytacje, ogólniki. Czemu Fryderyk nie zajął się bliżej tą postacią? Trzeba usiąść i poprzypominać, bez pośpiechu, z ołóweczkiem w ręku, co takiego jeszcze mówił ten człowiek... (Stryj Fryderyk: – Bandzior on, nie człowiek!) ...jak wyglądał, czego chciał od ludzi, czy sam siebie też uważał za bandziora, może to był człowiek z gruntu prawy, tylko nieszczęśliwy... (Stryj Fryderyk: – A kto struł piwnicę mięsa, jak nie on?) O, a czemu ani słowa o tym mięsie? To jest konkret. Co to było za mięso? (Stryj Fryderyk: – Świnina.) Ale czyje było mięso, czyja własność? (Stryj Fryderyk: – Kazionne. Struł, bo sam nie mógł zeżreć i nam nie dał. Ludzie z wierzchu odcinali, a co w środku – jedli. Coś wygląda, że na Prusa ja się nie nadaję. Dobry pisarz był, Prus.) Oczywiście. Trzeba pisać prawdę. Są konkursy. Ale trzeba dawać autentyki. Opisać, jak było. Własnym życiem, losem ilustrować. Pan Fryderyk musi pocierpieć nad tekstem. Zna piosenkę „brasaj Wańka wodku pit’ ”? Niech ją często śpiewa. To mądra piosenka. A zna bajkę z białym słoniem? Powiedzieli biednemu włóczędze, że zostanie szczęśliwy i bogaty, gdy spełni jeden warunek. Nie pomyśli w ciągu doby ani razu „biały słoń”... (Stryj Fryderyk: – A jak jedna sanitarka zjadła strute mięso, to po trzech dniach zmarła.) Myśli sobie włóczęga: nic prostszego. Nigdy w życiu nie myślałem „biały słoń”, więc po cóż miałbym myśleć o nim teraz? Usiadł, gdzie mu kazali, u wejścia do groty. Tak przesiedział całą dobę. I dopiero w ostatniej minucie zorientował się, że przez całe dwadzieścia cztery godziny nie pomyślał o niczym innym, jak tylko o białym słoniu! (Stryj Fryderyk: – Pies ci mordę lizał.) Więc to jasne, Łacinniczka rozumie, że ten „biały słoń” w kieliszku nie porzuci pana Fryderyka. Ale pisać ten „słoń” przeszkadza. Gdyby więc go pomniejszyć? Dawkować? Po co pić trzy czwarte litra? Raz na tydzień dwa kieliszki. No: trzy. Wtedy można pracować nad prozą. Skąd Fryderyk bierze pieniądze? Co to było wczoraj? – Pana – mówi Fryderyk – ...nryka znam... Co wczoraj? On mnie widział. Prawda? Ha, aahaaa... Wyszarpuje z długiej kieszeni plik pomiętych banknotów. – Ja zapłacę. Nie? A może chce produktów? Prosto z rzeźni. Tam Kaźmierz. Wszystko, boczek, słonina. A? Kaźmierz Skorogoworka, mój sierżant, pracuje. My z Wałujek się kolegujemy. I w porządku człowiek. Prusa ze mnie nie będzie, a? Poprawić na maszynie, tak i tak, literatura żeby... Sam nie zmogę. Nie nadaję się. Łacinniczka domaga się stanowczo, żeby schował pieniądze. Nie i nie. A więc będzie 74 miała dodatkowy kłopot: iść na pocztę, odsyłać je... Niech Fryderyk zrozumie. – A jeżeli coś nie tak, proszę przebaczenia – żegna się Fryderyk. – Co złego, to nie ja. Moje... – „moje” głośno, przenikliwie – ...uszanowa... – Teraz twoje zmartwienie. Opowiadaj. Opowiadaj. Bez wytchnienia, od razu? Racja. Szkoda czasu. Każda minuta waży. Tempo, tempo! Może kawy? Ach, marzę o kawie. O czym to chciałem mówić? Owszem, ja mam też „białego słonia”. Któż to taki? Łacinniczka zsypuje na obrus garść przysmażonych pestek słonecznika. Ukraina, co? Tam są dopiero słoneczniki! A makuchę kiedyś jadłem, makuchę? No jasne. W czasie wojny. To pamiętam wojnę? Fragmentami. No, no, no. I cóż ten „biały słoń”? Bo ona słucha, słucha. Tak. Ale ja mam ważniejszą sprawę na początek. Ona słucha, słucha. Przyszedłem tu z prośbą. Ursyn wycofał się na jakiś czas ze sprawy pisma. – Którego nie założył – podpowiada Łacinniczka. – Chodzi o to, żeby go namówić. W tej sytuacji... – Chi, chi, chi! To Ursyn dokazuje? Oj, łobuziak. Oj, łobuz. No i co? I co? I to w zasadzie wszystko. Łacinniczka z radosnym pomrukiem spuszcza głowę i zaciera palce, nie odrywając ode mnie swych zwężonych oczu. – Iwan Groźny! – mruczy. – Chi, chi, chi! Narodowe pielgrzymki do Ursyna. „Nie zniechęcaj się, o carze zmagań kulturalnych, wróć do Sprawy Pisma!”. Dobrze. Zadzwonimy. Może ubłagamy? A co dalej? Co z Mawką? Rysuje? Rysuje? – Ja, pani profesor, na temat Mawki nie chcę – mówię cicho. – Chodzi o Ursyna. – (Łacinniczka: – Zadzwonimy, zadzwonimy.) Mówię, że Mawka jest tym „białym słoniem”. On mi przeszkadza. W jaki sposób? Myśleć. No, śmiało, mówi Łacinniczka, śmiało, opowiadaj. Ile kostek cukru do kawy, dwie, jedną? Jedną. Bo ona cukier ma, więc może dwie? Naprawdę, tylko jedną, dziękuję. Nie ma za co. Mruczy. Z Mawką skończone, mówię, ale on wciąż jest, wciąż muszę o nim myśleć. Ponieważ pewnych spraw do końca nie rozumiem. Przyjechałem. Najpierw to miało być inaczej. Chciałem go ratować. Uporządkować wokół niego świat, z którego postanowił odejść. A teraz widzę, że nie tylko nie mam sił, żeby na zewnątrz siebie zrobić porządek, ale nie umiem opanować tego, co się dzieje we mnie, w środku. Już raz się coś takiego ze mną wydarzyło. (– Ja słucham, słucham – pomrukuje Łacinniczka.) To była taka gra. My się bawimy między sobą. (– My, to znaczy?) Tam, na studiach. Gra polega na tym, że jeden myśli, a drugi zgaduje. Raz próbowałem myśleć bez skojarzeń. Żeby tamtemu było trudniej zgadnąć. Właśnie wtedy... (Łacinniczka: – Czemu nie jesz? Jedz.) ...i wtedy ...(– Jedz, to z najlepszej cukierni w Szczecinie.) ...stwierdziłem, że mój mózg pracuje beze mnie. (Łacinniczka: – Mgliste, Tram.) Więc inaczej. Że albo wcale nie mam wpływu na bieg myśli, albo ten wpływ istnieje, ale niezupełny. Gdzieś leży granica. Za tą granicą „ja” na „siebie” nie wywieram wpływu. (– Co dalej?) Ależ to jest jakiś nonsens! Cóż może być dalej? Gdzież w tym układzie znajduje się „ja”, a gdzie jest „moje” „siebie”? Jakiś obłęd. Że też język może tolerować takie powiedzenia, jak „sam ze sobą”, jak „wpłynąć na siebie”, „weź się w garść”. A jak to narysować? Jak wygląda człowiek, który na siebie wpływa? (Łacinniczka: – Narysować chyba względnie łatwo.) Wygląd: wytrzeszcz oczu, żółć zlana z poblaskiem purpury, dużo farby w wargach. Tytuł – „Przed decyzją”. A mnie wyrazy twarzy nie interesują. Chcę wiedzieć, jak wygląda to w człowieku, c o wpływa, oraz to, na które wpływa tamto pierwsze. Proszę? – A teraz mów o Mawce. Łyk gorącej kawy. Więc o Mawce, dobrze. Chciałem... (Łacinniczka: – Wiem. Mówiłeś. Czemu teraz nie chcesz?) – Zaraz się okaże, czemu nie chcę. Jeżeli wolno, to przeczytam jej ten utwór literacki Mawki. Można? Można. W głośnym czytaniu wydaje mi się mniej niż wczoraj obelżywy. Zwracają uwagę detale, na przykład: dlaczego on uczynił swego sobowtóra właśnie inkasentem? Mawka ma tyle z nim wspólnego, co ja z Trałem. Pozostają same brzmienia nazwisk. Czyżby „tylko tak”? Po prostu blaga dla rozrywki? Ale przecież sugeruje 75 we wstępie, że Mawczyna j e s t Mawką. Już bym rad wycofać swoje żale. Ale to nie jest łatwe. Zostają pewne fakty. Choćby historia: Mawka – Feliks – Kicaj – Ursyn – pismo. Nie, w tym Mawce-inkasencie jest element prawdy. Mawka umie sycić przestrzeń prądem elektrycznym. Dzięki niemu przecież czuję się jak na terenie spętanym kablami. Nie wiadomo, które drzwi otworzyć, która klamka może razić prądem. – Oho ho! – entuzjastycznie wykrzykuje Łacinniczka. – Chwycił Kozak Tatarzyna. Kto się czubi, ten się lubi. – Lubi? Nie rozumiem. To źle. Czy nie zbadałem obrazowania, metaforyki utworu Mawki? Oho ho! Studencie polonistyki! Więc państwo łoży grubą forsę na kształcenie specjalistów, a ty co? Ty jaki stopień masz z poetyki? Co? Bardzo dobry? Chyba nie zasłużony. Wykluczone. Łacinniczka dymi popielatą strugą, jakby to była struga światła, którą za chwilę rozszczepi tekst na najdrobniejsze cząstki. Świat przedmiotów przedstawionych, mówi, istnieje inaczej niż przedmioty przywołane w metaforyce. To chyba wiem. I co, nie widzę, ile w tym świecie przywołanym w wyobraźni Mawki metalurgii? Jak to? Maszyny, czołgi, liczniki – u malarza brzózek! U piewcy roztopów jesiennych. Ten zapóźniony futuryzm – w łzawym sentymentaliście? Przecież, mówi, tekst jest makabryczny. Makabrycznie zły, co chyba sam zauważyłem. Tu sceneria kłóci się co krok z intrygą. – Wyobraź sobie, Henryk, – mówi – że „Jaś nie doczekał” recytowany jest na tle meyerholdowskiej dekoracji. Eche che! Więc jak to mam rozumieć? Nowa faza? „Metalurgiczna” podświadomość tego stawonoga? Czy raczej przeświadczenie, że rozmowa ze mną musi być zmontowana śrubokrętem awangardowym? A więc ukłon w moją stronę? Więc jednak. – Macie na swoim punkcie bzika – stwierdza Łacinniczka. – Która to godzina? Siedź! Na jedenastą piętnaście nie zdążę. Zresztą na pewno dają starą kronikę. Nic. Pójdę do „Pioniera”, czasem warto być na filmie oświatowym. Coś o stułbiach. Skoro ci się śpieszy, oczywista, idź. Z Ursynem popróbuję dobić targu. Idź, tygrysie. Królu puszczy! Tramie, synu Trama. I chi chi chiii... –– – W sprawie zamiany mieszkania. Niemłoda kobieta, która wprowadza nas do pokoju, ma na sobie gęsty płaszcz kąpielowy, połyskujący ziarenkami piasku morskiego, sięgającą za kostki błękitną koszulę nocną, a więc szczelnie jest pozasłaniana, mimo to ma w swych ruchach, w linii rąk coś takiego, co pozwala zobaczyć całe jej ciało, matowe od „gęsiej skórki”, której wąskie pasma wędrują plecami do ud. – Niech panowie oglądają, kuchenkę mamy małą – powiedziała. – Nie wiem, dlaczego ciało tej kobiety, uśmiechniętej, przywodzi mi na myśl ciała kobiet ze zdjęć oświęcimskich, stłoczone w komorze gazowej, wycięte jak z blachy. Czemu zęby, których przecież nie odsłania, uśmiechając się wygięciem samych jasnych warg, tak dokładnie sobie wyobrażam, jak chwytają czyjeś włosy, zęby krzywo pozrastane, urabiają z włosów mokre gniazdko, które ma być przesłoną przed gazem?... – Ten pokoik nie ma pieca – mówi. – Nie ma pieca, ale drzwi otwieram i cieplutko. Kwaterunek się nie czepia, bo bez pieca uchodzi to za skrytkę. – (Ursyn zgodził się towarzyszyć mi w tej wędrówce. Wlecze się osowiały, nie mówimy ze sobą o piśmie, ponieważ on nie ma ochoty. Zapytałem, czy rozmawiał z Łacinniczką. Powiedział, że tak. Nie mówimy o Mawce, ponieważ ja nie chcę. Ursyn spotkał go rano na przystanku. Mawka chce się ze mną zobaczyć. Powiedziałem, że pójdę. Ale wiem, że nie pójdę.) – Ubikacja na klatce schodowej? – pytam. – Na półpiętrze? Gdybyż Waldek Czerwiony, mój „przyjaciel w ogóle”, dla którego szukamy mieszkania, był tu z nami! Gdybyż musiał wejść w ten busz szczegółów, obyczaju, powiedzonek, charakterów, posmakować tej egzystencjalnej mieszaniny ludzkich losów, pojęć, wyobrażeń, cóż zostałoby z waldkowej niewinności, z jego czystej, ascetycznej biotechniki? W tej wędrówce 76 może się pozmieniać cały światopogląd, poodkształcać system ważności. – Ubikacje, owszem, są na klatce – wyjaśnia kobieta. – Ale ludzie tu czyści. – Siada na tapczanie i zaczyna masować łydkę, nieco grubszą, bardziej jędrną, niż sądziłem. Mówi, że nawet dzieci umieją po sobie spłukać. Chyba, że braknie wody. Wtedy trzeba iść na plac do studni. Mąż przynosi raz na tydzień dwa wiaderka. Ze studni jest na herbatę czy kompot, bo w rurach, wiadomo, fenol. W smaku da się zabić cynamonem, ale w zapachu zostaje. – Mąż na wiosnę przestawiał ten piec, niech panowie obejrzą. – Chce, aby koniecznie Ursyn dotknął rusztu. – Nie ugryzie, pan dotknie, pan dotknie! – Żeby sprawdził, co za ruszt. Wmontowany przez męża, mówi, mąż, mężem, mężowi, o mężu!, kogo co męża... Ursyn sapie, zawija rękawy, mówi, że niekoniecznie musi sprawdzać ruszty... (Kobieta: – Koniecznie!), że ruszt może być dobry, co nie musi świadczyć... Zaczynam recytować, utrwalone już w krtani i wargach, tylekroć powtarzane informacje o mieszkaniu Waldka, że balkon, bez łazienki, za to w kuchni zmywaki, oglądał inżynier, można robić natrysk, bo jest odpływ wody, kobieta nie słucha, że tuż obok przystanek, do południa słońce, nie słucha, nie rozumiem, że kaloryfery, ogrzewanie etażowe, ona staje na tle pieca, tego, który mąż, teraz jest taka jak na początku, pomyślana w komorze gazowej, blaszana, mówi „ruszt”, palona żywcem, obozowa, mówi: – Ależ ja... – jakby teraz dopiero zdała sobie sprawę, kiedy nam już pokazała i ruszt, i kuchenkę – ależ ja... – teraz wstyd jej, że się nie przyznała do tego od razu, nie byłoby tej całej gadaniny, ależ ona, mówi, chociaż nie, może właśnie chciała porozmawiać, może tu nie ma znajomych, ludzie tu są czyści, ale może jej nie odwiedzają, tak są czyści, więc korzysta, że ktoś przyszedł, miała do kogo usta otworzyć, pokazać, że mieszka, jak mieszka, że mąż... – ależ ja wcale nie chcę zamieniać mieszkania! I nie zgłaszała oferty? Ona nie. To mąż. – Bo mnie się nawet – mówi -– nie śni wyjazd ze Szczecina. Tam, gadanie. Co do czego, to nie tylko Szczecin, ale trawa na Bieszczadach z dymem pójdzie. Mnie tu dobrze. – Zastanawia się przez chwilę, czemu jej tu dobrze, mówi śpiewnie, z rozrzewnieniem: – I garmażer mam pod nosem. – Jak tam jest? – po chwili pyta, widocznie przeżywa kryzys, więc trzeba działać, ale jak? – powiedzieć, że tam zoo? operetka? – nie, w Szczecinie mają swoją – opera? – ten gmach złożony z samych brzmień? – Jarzyny tam są tańsze? – pyta. Owszem, nieco tańsze. – To jeszcze nie powód. – No dobrze, mówię, ale mąż? Mąż miał powody? Czy zgłosił ofertę, bo jest kawalarzem, co? Frywolnym sobie dowcipnisiem, tak? Nieprawdaż? Ach, wyjaśnia kobieta, mąż, o kim o czym o mężu, mężowi... Po co chce wyjechać? Czy mu co brakuje? Mąż. Koszulę prasować, to Baśka. Jak korki wysiadają, Baśka. Forsa, Baśka. Metka, Baśka. Mąż nie cierpi metki, po pijanemu jeszcze-jeszcze serwolatkę, ale zobaczy w kuchni metkę i wychodzi z domu. Oni jeżdżą tak po całym kraju. Czemu chce wyjechać? On już taki jest, że całe życie jeździ. Nie zagrzał nigdzie miejsca. W Gliwicach byli – wyjechali. I byli w Nowym Targu – też. I w Pile. Gdzie nie byli? W Myśliborzu. Wozy meblowe, przeprowadzki, transport. Ona już nie ma sił. Ona chce zostać. Raz, a zostać. Jego wciąż coś gna. Sam nie wie, czego szuka, cygan, wiatru w polu. W Polsce. Ale tym razem – nie. –– W sprawie zamiany mieszkania? Chłopczyk nie spuszcza oczu z Ursyna. Więc to jest, myśli zapewne, ten pan, który z a - m i e n i a mieszkania, ten tajemniczy, cudotwórczy Przybysz, o którym tyle słyszał w wieczornych półszeptach dorosłych, że ktoś się zgłosi, ktoś z gazety, a nie wiedział, czy ten Ktoś będzie ubrany w strój z gazet, czy przyjdzie z gazetowej fotografii, ziarnisty... Co to może być, taka z a m i a n a mieszkania? Dla niego, tego chłopca – tak to sobie, oczywiście, wyobrażam – mieszkanie jest tylko t y m mieszkaniem, t ą połową willi. Na ścianie pocztówko- 77 wa fotografia z chrzcin. Pod srebrnym krzyżem, który wisiał tu, jak sobie chłopczyk przypomina, z a w s z e , w szerokiej ramie poniemiecki landschaft – kasztany, popielata droga, kartoflisko. A obok zdjęcie z czasopisma „Ogoniok” – dziewczęta poprawiają lśniące łyżwy na tle parkanu pokrytego śniegiem. Czy świat, który wybudowała wyobraźnia dziecka, czy metamorfozy, którym tu podlegały wszystkie kąty, cienie, szpary w kaflach zaludniane armiami fakirów, gotowych bronić chłopca aż do upadłego, brudne szyby, odbijające tylko czarny dach, od lat ten sam dach budki w sąsiednim ogrodzie, na którym kiedyś – tak to sobie wyobrażam – znaleziono dokumenty, czyjeś, ach, to było straszne, chłopiec boi się słowa „dokumenty”, raz był w kinie, tam pokazywali trupy i mówili „dokumenty zbrodni”, czyż ten świat – powtarzam – ktoś w ogóle jest w stanie z a m i e n i ć ? Tak jak zwykłą latarkę, którą zamienił z kolegą? I tym, Co Zamienia, ma być senny, zasapany Ursyn? Teraz go przymilnie wypytuje, a jak mu na imię, a ile ma lat, a co go to obchodzi! Chłopiec mówi: – Zaraz przyjdzie brat. Brat będzie wiedział. Wchodzi mężczyzna w drelichowej kurcie i ma taką minę, jakby zamierzał wygarnąć nam w oczy, od razu – wie, my chcemy go oszukać, każdy chce go oszukać, ale nie ma głupich, nam się to nie uda... Nawija wystrzępiony bandaż na palce. Pracował w ogródku. – Ogródek – mówi – utrzymany w dobrym stanie. – Właśnie stawia płot. Wiosną nie będzie na to czasu, więc teraz stawia płot i – po zmartwieniu, mówi. – Brat będzie wiedział – mówi chłopczyk. – On jest życiowe zero! – uzupełnia dumnie, pokazuje, że stać go na mówienie językiem dorosłych, zapewne w brzmienie słów „życiowe zero” wkłada własny sens, monumentalny, być może skojarzony z tajemniczym Zorro. – Sąsiadka – wyjaśnia mężczyzna w drelichu – bachora nauczyła. Dziś dzieci szczuje się na starszych braci. Dobre, co? I jak mam postępować? – Tego – mówi Ursyn; rzeczywiście, jak ten człowiek ma postępować? Wzruszam ramionami. Zbyt energicznie, któryś mięsień zanosi się bólem, ale ze mnie sztywniak, należy pojeździć rowerem, trochę ruchu, trochę sportu, myślę. – Kombinowałem z prądem – zwierza się mężczyzna. – Podłączyć prąd do siatki i niech tam. Niech ją spali, sukę. – W siatkówce jego oczu zapala się suka. Kudłata, zlana sokiem suka, jesieninowska, wpięta w druty – wybucha księżycami błękitnego prądu. – Więc tego – mówi Ursyn. – Co? – zaczyna krzyczeć tamten – Pan nie wierzy? Panie! A kto polewa wrzątkiem nasze róże? Kto szczał pod agrest, że teraz nie rodzi? Sam widziałem, panie. Kto do nas puka, a matka otwiera i wtedy tamta wysypuje na nią wiadro śmieci? – Kto? – pyta mechanicznie Ursyn. – Frąckowiaczka. Sąsiadka, pytam, wiedźma, mówi, wiedźma. Ona potrafi krzyknąć (ustęp mają wspólny), że skorzystała z klozetu, a pan Pawełek po niej może spłukać. – Pawełek jestem. Leśnik. Tylko, że w cywilu. – A ja Kwiatkowski – odpowiada Ursyn. – Też w cywilu. „Życiowe zero” pokornieje w swym przeciągłym „ach, taak?”, w swym bełkotliwym „nie wiedziałem, nie wiedziałem”, podsuwa nam krzesełka. Najmocniej przeprasza. Matka kazała nic nie mówić, ale co to daje? On będzie taił – kto inny wypaple. Ręce mu opadają. Taki naród, pech, który prześladuje ich rodzinę. Matka stara. Wszystko by było dobrze, gdyby on, Pawełek, „leciał” na Frąckowiaczkę. Najpierw sama mu robiła niedwuznaczne propozycje; Pawełek gryzie nitkę wyrwaną z bandażu, zatrzymuje nas na słowach „niedwuznaczne propozycje”, jakby uważał za stosowne odczekać, aż ową niedwuznaczność odtworzymy szczegółowo w wyobraźni... (– Ona ma protezę – dorzuca.) ...aż skojarzymy Frąckowiaczkę spod agrestu z nim i z propozycjami... – Koszule chciała prać, na ciastka zapraszała – mówi; opowiada, jak rurki z kremem przesuwała na talerzu, swoją protezą przesuwała ciastka, żeby się ułożyły symetrycznie, apetycznie, a krem przylepiał się do kauczukowej dłoni. Kupiła płyty i grała piosenki. Miłosne. – Noc i wokół pusto – śmieje się Pawełek. – Gwiazd pęknięte lustro. 78 – (Ten, który nie chciał ani rurek, ani lustra, ani Frąckowiaczki.) – Nie da rady, zamieniam mieszkanie i spokój. – (Jest na granicy obłędu. Zepsuł mu się żołądek, matka twierdzi, że to na tle nerwowym. Spogląda w okno, jakby tam, na czarnym dachu, w kretowiskach i gałęziach wiśni przebywało jego t ł o n e r w o w e , a piosenki miłosne nagrały się same na dachu, który lada moment zacznie się obracać, aż zaczepi o dziób przelatującej nad nim wrony, której pióra i kości zatrzeszczą chrapliwie – „zazdrość jak, okrutny, złowieszczy ptak, skraść spokój u-umie, skraść spokój u-umie, skraść spokój u-umie...”) – To za miastem? – pyta „życiowe zero”. – Co za miastem? – No, mieszkanie. Przecież musi zamienić mieszkanie. Przecież ta Frąckowiaczka ich wykończy. Nie srała pod drzwiami, to nasra. Wyjaśniam, że mieszkanie w centrum, przystanek, bez łazienki, ale są zmywaki, odpływ wody... Pawełek ogląda mnie z przerażeniem. Czy coś źle? Po kawałku rozszerzonym wzrokiem wnika w pory mego ciała. Czy coś źle powiedziałem? Czyżby mówiąc włączył w słowa melodyjkę o „złowieszczym ptaku”? Nie rozumiem. Teraz on stanowi dla mnie t ł o n e r w o w e . Pyta: – Jak to? A gdzie pszczoły? Panie! Ursyn śledzi ten dialog z pewnym ożywieniem, jakkolwiek sądziłem, że dziś nic już nie wypędzi z niego chandry. – Załóżmy – mówi Pawełek z rezygnacją, jakby wprawdzie był domyślał się już naszych oszustw przedtem, ale żeby aż tak go wykpić, i za co? i za co? – załóżmy, że w centrum. A pszczoły? Co ja w takim wypadku mam robić z pszczołami? – Przecież z pszczół nie zrezygnuję – mówi „zero”. – Przecież chyba pan rozumie? –– – O-ni- w spra-wie -mie-szka..a... Drzwi są uchylone. Ciemna szpara przekreślona napiętym łańcuchem. Za tym silnym, przejmującym trelem, którego metaliczny dźwięk wypełnia całą przestrzeń, i tę, pociętą harmonijką schodów, które jakby znieruchomiały w najgłośniejszym momencie koncertu, i tę, za drzwiami, mieszkalną, za tym głosem czuję grube dziewczynisko, które krzyczy. – Ilu, ilu? – szybuje głos z głębi, równie silny, a dziewczyna odpowiada w tej samej tonacji, z takim samym rozkładem akcentów: – Dwó-ó-ch! – Z wa-liz-ka-my?... – szybuje głos z głębi. – Co-ho? – odśpiewuje dziewczyna. – Nie-he-wiiim.. Nie-he-wii-dzę... – I naraz: zaskoczenie, wyglądało na to, że w tym domu dialogi prowadzone są wyłącznie za zaśpiewie, szybującym, histerycznym, a dziewczyna odzywa się nagle rzeczowym głosem: – Jestem tu dochodzącą. – A dlaczego? – chcę zapytać, dlaczego nas nie wpuszczają, ale oto ktoś z końskim tupotem przemierza przedpokój, z którejś części przestrzeni mieszkalnej wyrywa się krzyk: – Idę, idęęę! – Zaśpiewy ustają. Słychać terkot maszyny do szycia. – Ja-cy so-hą? – głos z głębi i natychmiast dziewczyna: – Je-den-gru-by!... – Głos z głębi: – Jakiii? Jaakii? – Dziewczyna: – Jak-bok-syyyr... A dru-gi-to-nie-wiiim! – Głos z głębi: – A druugi? A druuugi? – głos z głębi jest miękki, wysnuwa się ku nam fałdami atłasu, które w przerwach fastryguje jednostajny terkot. Podejrzewam, że mieszkanie to ma spory metraż. To mnie niepokoi. W przedpokoju wraca tupot, tym razem jest to tupot z męskim barytonem, przenoszonym jak płomyk, który pełga mimo wiatru równym światłem. – Z tego względu – pełga ów baryton – że prosiłem Szymczaka, nie przyszedł, młodszego Birnbauma, na dyżurze, dzwoniłem po Sosnowych, się nie dodzwoniłem, więc co ja? ja, jedyny mężczyzna w tym domu? – Raz do jednych – oznajmia dziewczynisko, pokazując wyłupiaste oko w szparze – zapukał jegomość, poprosił niby to o szklankę wody, a jak tylko go wpuścili, usiadł i powiedział, że się stąd nie ruszy. – Zwierzam się jej ze swych obaw o metraż tego mieszkania. Zamiast odpowiedzi zrywa się jej śpiew pełen lęku: – Pani, paniii!... Pa-ha-niii!... Py-ta-ja-ki-metraaż? 79 Głos z głębi: – Czy-hy-mu? Dziewczyna: – To-go-nie-po-ko-iii!... Głos z głębi: – Czy-hy-mu? – Przez dwie noce – kontynuuje dziewczyna – spał na czym się dało. Co mu nie robili! I doniczkę, niby to niechcący, zrucili na glacę. I elektroluksem go omietli... – urywa; wsłuchujemy się oboje (Ursyn siedzi na schodach i czyta gazetę) w głosy z wnętrza, którego ład muzyczny uległ zaburzeniu, już nie pojawia się atłasowy przyśpiew, a wkraczają drzwi, zawiasy, szmery. Słowa na pogłosie. Chwytam rozproszone zdania. Wiem, że szpara jest w tej chwili nasycona wzrokiem tamtych. Podchodzą w skarpetach, boso, obmacują mnie oczami. – Co ja ci za to mogę? Po-widz, powidz! – słyszę. – Słyszałaś: jak boksyr. – Ale bez walizków. – Fakstycznie. – Łe, co ja mam z tego życia. – Łe, a co ja mam z tego życia, powidz? – Drzwi na łańcuch... – Są szpece... – Jezus Maria!... – Drucikiem podlizie, podlizie i łańcuch: smyk! – Jezus Ma... – Wojtasik tyż miał pozamykane, a dobrał się, szpenio, tyle co garderobianej nie wzięni... – Jezus! – mówi dziewczyna. – A o metraż pan pytał. Cztyry izby, łazienka, kuchnia, półpokoik, tualeta... – A czymu? Pan ma nominację? – Wyjaśniam, że nam chodzi o z a m i a n ę mieszkania. O z a m i a n ę. Dziewczyna wtłacza w szparę pół policzka. Jest tu dochodzącą. Jak by co, toby mogła gotować. – Piere tyż, ale ręcami, bo pralki się lękam. Ale, panie: ręcami to i pudnia mogę prać! – Co: „pudnia”? – wstaje Ursyn. Ach: pół dnia, doprowadzone do zaniku u niezgłoskotwórcze, musi to sobie zapisać. Więc niech zapisze, mówię, i pójdziemy, bo to nie ma sensu. – Paniii! Paniii! – przepastnym szeptem odzywa się dziewczynisko. – Oni na zamianę. Bez nominacji. Na zamianę. – Skąd wiisz? – Dziewczyna: – Powiedzieliii... – (Z przedpokoju uciekają na naradę.) Waldek czterech pokoi nie dostanie. W kwaterunku nie zatwierdzą. Niech dochodząca powie, że rezygnujemy. – U-hu-huuu! – szybuje strzęp atłasu z głębi. – Je-dyn-mo-że we-hejść... Tyn-chud-szyyy... – Żegnam panią – mówię; zbiegamy po schodach z hałasem, ale nie potrafimy zagłuszyć rozpaczy, którą niesie za nami metaliczny trel, dogania nas, wyprzedza, drga w prętach poręczy, obija się o skamieniałe harmonijki schodów, skomlę w grubym szkle okien, zwielokrotniony, gęsty, w każdej cegle nakręca blaszane kukułki, które wyskakują ze zdziwionym: – Czy-hy-mu? Czy-hy-mu? Czy-hy-mu? –– Chodź, Ursyn, zapalimy. Co, niemożliwe, już po szóstej? Zaczekaj, taki wiatr, masz, odpal od mojego. A ty byś chciał załatwić w jeden dzień, na łapu-capu? Nie wolno takich spraw załatwiać łapu-capu. Ale wiatr! Tfu, całe wargi mam od piasku. Zmizerniałem? Nie zmizerniałem, tylko ja tak zawsze po podróży i od niewyspania. Mam taką twarz, że momentalnie chudnie. Tyle palę. Trzeba więcej mleka. Ty miałbyś umrzeć na raka, Ursyn, co ty wygadujesz? E tam. Głupio gadasz. Ursyn, słuchaj. Więc gdzie ten Mawka na mnie czeka? Uważaj! Spalisz marynarkę. Co za wiatr, oślepnąć, widziałeś, widziałeś – w lewo, bardziej w lewo, widziałeś? Firana. Całą firanę z okna wyrwał wiatr. Nie, to już szczyt, żeby z ulicy wiatr – firanę?... I co ci jeszcze mówił? No, opowiedz po kolei, tyś go spotkał, czołem, cześć, to, owo, i co dalej, no opowiedz, Ursyn. Tak, ach tak. Ach tak? Że będzie czekał. Jasna sprawa. A wiesz, wciąż przypominam sobie tego chłopca. Nie, nie Mawkę, tego dzisiejszego. Ach, to ty nic nie wiesz! Chłopczyk z willi, no, ten brat Pawełka, tak, Pawełek, więc posłuchaj: czekaliśmy na to „życiowe zero”, tak, cha, cha: „życiowe zero”; ale słuchaj: zgadywałem, co to dziecko może sobie myśleć, no bo zrozum: żył w tym otoczeniu. Oswojony, bezpieczny i pewien scenerii, która była kolebką jego wrażliwości. W której, poznając słowo „okno” – widział tamto okno, słowo „zieleń” kojarzył z liśćmi tamtej wiśni, „łóżko” – z tamtym łóżkiem... 80 „Świat”? – na pewno to był świat z pobliża, to wszystko, co ich otaczało, płot, autobus, kiosk; a teraz popatrz: przychodzimy, jacyś, bo dla niego przecież jacyś, obcy, przychodzimy – słuchasz? – i chcemy ten jego świat z a m i e n i ć. Jak? na co? czy świat bywa zamienny? To jest jakiś szok, a może czary. Ja tych uczuć nigdy nie zaznałem. Nie zdążyłem. Zanim umysł mój zaczął sobie kombinować, że świat jest funkcjonalny dla mnie i bezpieczny, że wiesz: o, tak wygląda chmura, ta chmura jest po to, żeby był deszcz, a te pineski w kałuży pod bzem – to jest deszcz, a pod deszczem – ziemia, czarnoziem, jest po to, by wyrosły kłosy na bułki dla Henryka, rozumiesz, przekonanie, że to coś, w czym zaczynam siebie uświadamiać, jest czymś dobrym, pożytecznym, ja tego nie miałem. Właściwie, to ja nigdy nie miałem biografii, a tylko szereg pobytów w różnych miejscach. Moja sceneria zawsze była w ruchu. Czy próbowałem sobie z tym poradzić? Próbowałem. Pamiętasz, jak podczas naszego pierwszego spotkania, w hotelu, opowiadałem ci, że wierzyłem w Los. Ja, oczywiście, jakoś Los personifikowałem. Więc najpierw Los był uśmiechniętym Pedagogiem, który mnie doświadcza, podpatruje z ukrycia. Ale był zbyt bezwzględny jak na Pedagoga. Myślałem, że Los jest Milicjantem. Moje pierwsze zetknięcie z milicjantem... Pamiętam, zamieszkali u nas jacyś z kozą. To była okropna rodzina. Ojciec kradł, znikał z domu, oczywiście, ojciec tej rodziny. Oni kozę trzymali w gabinecie, zimą żuła listy i książki, ślizgała się po zmarzłych szczynach. Raz ukradli kożuszek na dworcu i wtedy przyszedł młody funkcjonariusz. Z psem. Stara chciała go zastraszyć awanturą, krzyczała: znam ja wasze psy, to są psy, że się im pokazuje chusteczkę, potem kładzie o dwa kroki dalej, a pies szuka i szuka, i nie może znaleźć!... Ja wiedziałem, że stara jest głupia. Nie o psa przecież chodzi, myślałem. Nie o kradzież. Tu przyszedł Milicjant. On. Sam. Osoba. Ten, Który Wie. Przed Którym Się Nic Nie Da Ukryć. Ale to były krótkie chwile moich wierzeń w coś, co świat zespala w jedność. Wspomnienia z czterech pierwszych lat istnienia są pozrywane, nie tworzą całości. Cóż pamiętam? Że schrupałem kiedyś bombkę choinkową. Że chorowałem rokrocznie. Że raz mama powiedziała „koniec końców”, obracając na palcu kluczyk od walizki, a ja długo sądziłem, że ten kluczyk to jest właśnie „koniec końców”... Czy ty w ogóle mnie słuchasz? To dobrze. Postawiłem kilka pierwszych kroków i sceneria zaczęła się rozpadać. Deformować, zmieniać, jakieś wozy, rzeczułka, poszarpany bombami brzeg, w który wchodzi zielona woda, liliowy chutor i pierwsze doznanie absurdu: tu Niemcy, samoloty, motocykle, istny „koniec końców”, a w chutorze jakby nigdy nic, dostojna stypa, ludzie w czarnych suknach, wielki pogrzeb najstarszego z rodu. Nawet moje sny nie miały stabilności, nawet tam wkraczało pałubiczne życie, ale co za życie, ale co za sny, na glinianej podłodze, na poduszce dla rannych z wmontowanym radioodbiornikiem... Czego chcesz? Z ra-dio-od-bior-ni-kiem! Nie krzyczę na ciebie, tylko do ciebie. Bowiatr- zry-wa-sło-wa!. – ... z wmontowanym radioodbiornikiem, w którym nadawali Damę Pikową i – możesz sobie wyobrazić – zmieszała się ze snem, rano bałem się otworzyć oczy, byłem pewien, że zielona woda podpływa pod chatę i unosi mnie. Jest muzyką ze szczątków instrumentów i płyniemy... Wiesz co? Przejdźmy na przedni pomost. Nie, w tramwajach nie siadam, żebym potem nie musiał ustępować. Nie. W ten sposób spłycasz to, co powiedziałem, jeżeli czytasz w tym drobnomieszczańskie utęsknienie za domem, spokojem, skorupką, Ursyn, nie o to chodzi. Czekaj. Ja zapłacę. Dlatego, że akurat mam złotówkę, a ty byś musiał rozmieniać dwudziestaka. Słuchaj. Zjawiasz się na scenie. Chcesz odegrać rolę. Skoro już jesteś, skoro już jest scena, chcesz odegrać rolę. Nie. Nie wszystko jedno jaką. Twórczą, to wystarczy. Nie przerywaj, kiedy mówisz, ja ci nie przerywam. Wchodzisz na tę scenę. Rozglądasz się, wiesz, że z tych i z tych względów, narzuconych w sytuacji dramatycznej, masz stanąć na tle tamtej seledynowej kotary i powiedzieć... Ursyn! Kpiarzu, cholerniku. Ale niech ci będzie, masz powiedzieć: „Pocałujcie wy mię...” Chodzi o to, żeby coś powiedzieć na tle tej kotary. I nagle zamiast tej kotary widzisz... (Ursyn: – Laubzegę.) ...powiedzmy. 81 – Więc tego – mówi Ursyn. – Rzeczywiście. – Odchodzisz, bo kto wie, czy nie zbłądziłeś. O, spostrzegasz, coś tam wisi... (Ursyn: – Tam? To pewnie Chodynicki. Zapił się na śmierć i teraz się powiesił.) – Nie przeszkadzaj. Podchodzisz, widzisz, że to nitka. Próbujesz coś powiedzieć na tle nitki. Ale tymczasem to już nie jest scena. Stoisz w... (Ursyn: – W łaźni. ) ...w ogromnych warsztatach, w których tysiące ludzi, każdy coś przenosi, rumor, akademia, ktoś podejmuje jakieś kwoty z kasy, ktoś zobowiązania, ze stołu spada kaktus w pękatej doniczce, ty chcesz wygłosić swoją kwestię tam, na tle doniczki, ale doniczkę już sprzątnęli, zaczynasz się śpieszyć, już nie jesteś młody, masz arytmię serca, długi, telewizor, dom, rodzinę, dzieci, a nie odegrałeś roli, żadnej roli... Co? Już most? To wysiadamy. – W jakimś stopniu to, co powiedziałem, wpływa na moje wiersze. Na spotkaniu autorskim... Chodź przez park, odprowadzę kawałek... Powiedzieli mi... Kto mi powiedział? Nie pamiętam twarzy. Zwykle patrzę nad głowami widowni. One leżą na dole i nad nimi rosną świetlne konstrukcyjki – to ich wypowiedzi. Czasem są ze sobą sprzeczne, wtedy się zderzają i jak druty pod tramwajem iskrzą. Powiedzieli mi, że moje wiersze są topograficzne. Jak? A właśnie, że nie takie głupie. Buduję tereny. Wizje zagospodarowane. Jakbym się obsesyjnie chciał określić wobec otaczających mnie przedmiotów. Nie wiem, czy to zarzut. – To do której Mawka na mnie będzie czekał? Do siódmej. Co? Ja? Mam porozmawiać? Z Mawką? Nie, dlaczego mi wmawiasz, że jestem zdziwiony, po to przyjechałem, żeby spotkać, porozmawiać... O czym? Tak. To jasne. Kicaja nie. Masz słuszność. Nie, bez plastyka nie wyjdzie, oczywiście. Mawka. Co?... Rozumiem. Luźna propozycja. Jasne, jedna z wielu, a jednak... Nie żebym się wahał. Muszę zebrać myśli. Tak, powiadasz: Mawka redaktorem działu plastyki? Zaryzykujemy... Zaryzykuje... Na pewno indywidualność... Skąd, czy jestem niezadowolony z twojej propozycji? Nonsens. Sam ci pokazałem Mawkę. On jest moim przyjacielem... Był. To wszystko jedno. Za dwadzieścia siódma, no to cześć. Cześć, Ursyn. –– Pytam, czy się dziwi, że przyszedłem. Czy chciał, żebym przyszedł. Na pewno jest wygłodzony. Twarz mu ześniedziała, spłakał się od cebuli, którą żywi się cały dzień. Leży w stężonym zapachu zestarzałego dymu, który zatracił kolor i gnije w powietrzu jak ryba, bo ta przestrzeń przypomina rybę: słomkowy abażur wyświetla na ścianach i meblach żółtą łuskę. Nadęta pierzyna kołysze się z Kostkiem jak pęcherz. To mnie uspokaja. Nie sens skojarzenia, lecz sam fakt, że widocznie mój mózg nie wyczerpał do reszty energii, skoro nadal wytwarza obrazy. W takiej sytuacji, myślę, i pamiętając o rybie, której jedynym żywym miejscem są wargi Kostka, ale i to nawet miejsce, myślę, zwariowało, zaczepiam krążące w tym pokoju słowa o wizję szkieletu: myślę: szkielet sytuacyjny, czyli splot sił; co mnie tutaj przygnało? – nie litość, że Kostek jest głodny, nie szlachetna chęć wyprowadzenia go z pomyłki, co innego. Potrzeba zbadania, czy ta jego pomyłka jest naprawdę t a k a, jak ją sobie wyobrażałem. – Czego chcesz? – pyta przestraszony; bo może nie koniec na jednym pobiciu, ciąg dalszy nastąpi? (Gdzieś to już spotkałem, ale dlaczego nie chcę pomyśleć imienia? pięć głosek, cóż zawiniły: m jak morze, a jak arka, w jak wiosło, k jak kil, a jak awantura, u Mawki...) – Proszę bardzo! – wydziera się Kostek – przecież mam doświadczenie, zasypałem mu oczy tynkiem. – (U Mawki były te same fantazjotwórcze lęki. Potrzeba poczucia obcości, nie obcość, nie rzeczywiste zaszczucie, lecz fantazjowanie, że się jest zaszczutym. Osaczonym. On – i reszta świata. Samotność – i wilcze pazury, które wyłażą zewsząd.) – No, uderz! – krztusi się Kostek. – Cicho bądź! – No uderz! 82 Z tą różnicą, myślę, że Mawka szkicował scenariusz do mitu o sobie, mimo naiwności, nieco wyżej zorganizowany literacko, podczas gdy mitologia Kostka ma wyraźne cechy brukowca. Istota jest jednak ta sama: rekompozycja faktów, bo fakty istniały, wszak w zasięgu jednego pobytu są jakieś fakty, fakt spalenia budy, fakt donosu na Mawkę, pobicie. Trzeba im było nadać celowość, wynajdując między nimi związki nierealne. Za to ileż ciekawsze! – Piłem i zagryzałem cebulą, bo co? – mówi Kostek. – Nie za twoje. Stryj stawiał. Ma forsę. Nigdy nie miał, ale teraz ma. – Marsz do łóżka! – Bo co? Na pewno ciekawsze są fakty sprzężone w intrygę, w której słowo, gest, szczegół zapodziany w przeszłości, już by można uwierzyć: zgubiony na zawsze, a to śmierć, to jest przecież z a g ł a d a b i o g r a f i i , kiedy słowa dawniej mówione nie mają znaczenia, ruchy nie mają znaczenia, fakty są bez znaczenia – stwarza (ów szczegół, ów gest) możliwość intrygi. To jest szansa jedna na sto. Czas przeszły zmartwychpowstaje, brzęczy jak stare srebro. Musiał doznać potężnego wstrząsu, kiedy z moim przyjazdem, którego nie mógł zrozumieć, wiedział tylko, że pojawiam się w związku z Mawką, a więc zaczął szukać najpierw swego związku ze mną i trafił na gruzy, na panoramę gruzów, w których przeżył swój pierwszy i dotąd jedyny okres świetności, a panorama, z charakterystyczną Basztą Kobiet, tło wspaniałej batalistyki, przemieniona pod działaniem czasu w dziecinną akwarelkę, której kiedyś soczysta czerwień weszła w strzępki powierzchni bristolu, wcierana zbyt silnie pędzlem jak w klasowych gazetkach ściennych z tamtego okresu – oto naraz odezwała się srebrzystym brzękiem. Tam wybiły bowiem źródła batalistyki chorego Kostka, który, być może, wcześniej już doszedł do wniosku, że póki przesiadywał w gruzach, sprzyjało mu szczęście. Kto wie, czy ten epizod rumowiskowy nie powracał w jego myślach przedtem, przed pobiciem w sklepie opałowym, czy nie uschematyzował się w balladę podwórzową o niejakim Kostku-prowodyrze i czy Kostek sam sobie nie zadał pytania: czemu właśnie gruzy, nie port, nie Głębokie, mój Boże, tyle innych terenów w tym mieście stało przed nim otworem, nie centrum, ale właśnie zburzona Starówka była jego „połową Szczecina”? Nigdy nas nie zachęcał do zabaw pod Basztą – przychodziliśmy sami. Nie czynił najmniejszych starań, żeby nami dowodzić, ale wszyscy traktowaliśmy go jak dowódcę, on spory rozstrzygał, udzielał upomnień, był kimś. On był kimś nawet wtedy, gdy płakał, kiedy dostał ode mnie w twarz tynkiem. Nie nazywałbym tej bójki ze mną klęską Kostka. Któż pod Basztą chociaż raz nie płakał? Komuż nigdy nie zdarzyło się opuścić pola bitwy z naderwanym uchem, z szalikiem przesiąkniętym krwią i wodą z Odry, przyciśniętym do rozwalonego nosa? Czarnym dniem Szkuderlaka był wrześniowy poranek, kiedy to, przystrzyżony, pachnący krochmalem i pastą do zębów, przyszedł na uroczystość inauguracyjną roku szkolnego w liceum ogólnokształcącym, do którego dostał się dziwnym trafem, stanął onieśmielony pod ścianą, obok Mawki, w wielkiej sali gimnastycznej, pełnej słońca. Trudno teraz, gdy tyle w nim bólu (trawionego wnętrzem dusznej ryby), skłaniać go do zwierzeń, czy zaraz zatęsknił do gruzów, zostawionych na drugim końcu miasta, w tamtej sali, oglądając zwisające wyświecone sznury, ale można przypuszczać, że czuł się już wtedy fatalnie. Że ta przestrzeń przerażała go swym uproszczeniem. Była stanowczo za mała jak na jeden oddech, za obszerna jak na kryjówkę. W gruzach, oddychając całym krajobrazem, wchłaniał zieleń i błękit, i statki od Zamku po elewator, a kryjówek miał pełno, w wilgotnych tunelach, w grotach z cegieł i gnijących tapet, gdzie potrzeba nie lada wprawy, żeby przejść i nie pobrudzić butów starym kałem; Kostek wprawę tę szczególnie sobie cenił. A wtedy, w tej sali, jakaś kryjówka była mu bardzo potrzebna. Nie znalazł schronienia w śpiewie, który przedzierał się wśród strzyżonych głów zygzakami: „wykonaj plan!”, jak piłka, „równaj krok!”, jak ostro podawana piłka w szczypiorniaku, „zewrzyj dłonie!”... Nie lubił sportu. Żywioł ograniczony kredowym kołem boiska, spętany konwencją reguł, gwizdkami trenera – to przecież kaganiec. Jego anty- 83 kultura żądała samodzielności. Nie oswoił się z nowym otoczeniem w czasie trwania „części artystycznej”, gdy na estradzie pląsały białonogie ośmiolatki w strojach krakowskich. Mruknął: – Ale lipa. – Uczeń ze starszej klasy recytował wiersz. „Idziemy, czarni – mówił – zwęgleni, jednym rytmem natchnieni”. – No – odezwał się ktoś stojący za Kostkiem. – Zaraz gość wysiądzie z „milionem milionów”. – Słowa te zaniepokoiły stojących w pobliżu Kostka. Recytator w pewnej chwili zrobił pauzę, nabrał powietrza do płuc i zawołał: – „Milion milionów drwali! Milion milionów kowali! Milion milionów murarzy! Milion milionów...” Mawka, który powiedział przed chwilą swoje „no”, stał spokojnie, nie raczył nawet zauważyć, że oglądano go zewsząd, jak gdyby wcale nie chciał nikogo rozśmieszyć, a tylko czekał, aż tamten rzeczywiście potknie się na „milionie milionów”. Recytator wyliczał dalej. „Milion milionów tkaczy! Milion milionów spawaczy! Milion milionów drwali! Milion milionów kawa...” Więc jednak się sypnął. Przestąpił z nogi na nogę i zaczął wyliczać od początku. – Pierwszorzędnie – powiedział Mawka. Na boisku ustawiali ich parami, sprawdzali obecność, kazali na coś czekać, zachowywać ciszę, którą Kostek zachowywał z wewnętrznym sprzeciwem. Poleceń nie słuchał, naśladował innych. Ktoś krzyknął: „A co on za jeden?” Odpowiedział z głupia frant, że nie wie. W pewnym sensie powiedział prawdę. Nie przeżywał jak inni magii cyfr, obojętny, czy zostanie uczniem klasy ósmej dwa czy ósmej jeden. Dbał jedynie o to, aby zawsze stać w pobliżu Mawki. Czuł, że jego kryjówką jest w tej chwili protest Mawki, jego ironizowanie, z tym gatunkiem antykultury zetknął się po raz pierwszy i od razu przyznał mu wyższość nad swoim. Tak bezczelnie jak Mawka inscenizować swój sprzeciw, nie kryjąc się w gruzach, ale twarzą w twarz z okrutnie uroczystą Szkołą – grać niby-nadgorliwość, drwiąc z całego świata! To na pewno była wyższa klasa. Wybiec z krzesłem na boisko, odkrzyknąć woźnemu, że krzesło się przyda, co szczególnie wówczas Kostka ubawiło, potem podejść do samej Dyry i poprosić, by sobie usiadła, bo na pewno jest zmęczona!... Dreptać w kółko przez kwadrans po komendzie „w miejscu – rozejść się!”; Kostek całą dobę musiałby się głowić, zanim wpadłby na coś tak dracznego. Więc już wtedy przyznał Mawce wyższość, ale miał zbyt silnie wmontowaną w krwiobieg dumę prowodyra, aby mógł nie podjąć z nim rywalizacji. Tak okazał się najgorszym w szkole. Już po pierwszym okresie mówili, że Szkuderlak jest najgorszy. Wagarowicz. Wycina na ławkach grubiańskie wyrazy. W ubikacjach rysuje „gołe baby”. Podkłada lusterko. Tym lusterkiem zdobył krótkotrwałą sławę, chociaż pomysł był nie jego, wzięty z powszechniaka, żeby podejść do dziewczyny, blisko, i podrzucić jej pod nogi lusterko... Prawdopodobnie byłby sobie w końcu zebrał „wojsko” chuliganerii, ale na tle Mawki reprezentował osobowość jednostajną, uciążliwą, bez wrażliwości i poczucia komizmu. Ktoś powiedział, że Szkuderlak jest głupi jak but. Ktoś go nazwał „wypierdkiem mamuta”. W jego klasie fascynował inny model: uczeń-dandys, lansowany przez Lutka Hejżesza, bażant w wąskich spodniach. No i Mawka. Dowcip. Wyobraźnia. Kostek śmierdział piwem i papierosami. Mówił źle, chodził z brudną szyją. Zawzięty, ponury, samotny i głupi. Nie uwierzono mu, gdy przyszedł z donosem na Mawkę. (Złożył donos na piśmie, a więc przyznał, że w spaleniu szkoły uczestniczył, dając głównie dowód własnej winy, na podstawie którego można go było bez trudu usunąć ze szkoły.) Odtąd żaden kolega nie poznawał go na ulicy. Uciekł na wieś. Trudno orzec, czy rdzawe powietrze Starówki było w ogóle gdziekolwiek do odnalezienia, czy smakował jego oczom równie dojmująco pejzaż stawów zarybieniowych, podłączonych do strumieni pełnych szumiącej zieleni i mgiełek komarów, gdy w wysokich butach gumowych kosił sztywną trzcinę, a blask kosy mieszał się ze srebrem tłustych karpi, dość na tym, że dwa lata spędził w Gospodarstwie Rybnym, sypiał źle, na poddaszu, sam nad pustym biurem, w czterech ścianach z gnijącym ścierwem much, komarów, miażdżonych paznokciem pająków, że najgorsze były niedziele i święta, nie wypełnione pracą, kiedy nie miał pojęcia, 84 na co ma ochotę, a nie miał ochoty na wódkę ani na zabawę, a na miłość nie miał odwagi, bo kobieta dla Kostka była tylko częścią muru z wydrapaną „gołą babą”. Zaczął się gwałtownie leczyć, pierwszy urlop spędził u stomatologa. Jakoż z czasem nauczył się prowadzić traktor, wrócił do Szczecina z prawem jazdy, skończył jakieś dodatkowe kursy, miał w kieszeni powściągliwą opinię kierownika, stwierdzającą, iż ob. K. Szkuderlak wykonywał obowiązki bez zastrzeżeń, ale stronił od pracy społecznej, złych nałogów nie zauważono. Światopogląd wykazuje luki. Jakiekolwiek by fakty nie zdarzały się w biografii Kostka, czy to panna Beatka, listonoszka, z którą jakiś czas chodził, aż zerwał, bo zaczęła go „namawiać do Jehowów”, czy wypadek samochodowy i utrata prawa jazdy, czy areszt, posądzenie o kradzież roweru, jak się potem okazało: bezpodstawne – wszystko to nie tworzyło całości, było kubłem przypadkowych części, które nigdy nie zmontują się w poprawny silnik. Z których każda idzie „na szmelc”. Aż pewnego razu... (– Wyście wszystko mieli obmyślone – rzęzi teraz Kostek) Nie, on nigdy by nie skojarzył sobie napadu na sklep z tym donosem na Mawkę, przeświadczony, że pobicie jest dziełem złomiarzy. Gdyby nie był spotkał mnie tego samego dnia. Gdybym wczoraj tak natrętnie nie pytał o Mawkę, nie namówił go (ni stąd, ni zowąd) na zwierzenia o spaleniu budy, wydostając podstępem zleżałe w pamięci obrazy. Oberwał po głowie, ponieważ był kiedyś zdrajcą. Nic się nie dzieje tak ni stąd, ni zowąd. Kara dziś czy jutro będzie wymierzona. Życie jest powieścią i jakakolwiek spotkała go krzywda przy podziale ról, to – bądź co bądź! – ma rolę, ma rolę, ma rolę, jest w środku czegoś, co jest wynikaniem, a już był zmartwiony, że żyje i żyje, i tyle co wącha okładki cudzych mitów, sam w którymkolwiek układzie motywów – bez znaczenia. Więc nie przyszedłem do Kostka, by mu udzielić wyjaśnień. Nie chcę zabierać mu roli. I nie przewietrzę pokoju, tej ryby-kryjówki, która w powietrzu przetartym listopadową mżawką mogłaby szybko zatracić nastrój udręczenia, grozy. Niepokoju. Skoro mu z tym dobrze (?). Niechaj wyświetla swój „film”, swoją „powieść”. (W gruncie rzeczy to śmieszne, że cały mój pobyt w Szczecinie tylko dla Kostka był czymś. Podrzuciłem mu kawałek brakującej taśmy na stół montażowy i posklejał się „film”, od początku do końca kłamliwy, który to „film” – zdaniem Kostka – jest „jak życie samo”.) 85 VI PROM W POŁOWIE LATA Gdy już prom oddalił się od brzegu, który z bliska był jedynie miazgą tłumu, kolorową, ale tylko miazgą, a z połowy rzeki, skreślonej naprędce smugą piany, ujawnił swoją prawdziwą strukturę, pomyślałem, że podobne oddalenie zyskałem w tych dniach i zyskuję w tej chwili od „pobytu”, gdyż wszystko, co zdarzyło się w przeciągu roku, nazywam „pobytem”. Teraz całe nabrzeże jest poliniowane. Jak wspomnienia z ostatniego roku, w których czuję wciąż silniejsze linie faz. Nie tak dawno, przypominam, po raz pierwszy w życiu podziwiałem dziwną moc dystansu, oddalenia, które jest lokalizacją przedmiotu poznania akurat w tym miejscu, w tej krzywiźnie czasu, skąd rozbicie na motywy „ważne” i mniej „ważne” jest dopiero trafne. Pamiętam, że trzeba mi było pół roku rozstania, aby dostrzec wszystkie rysy charakteru Mawki. I następnej połowy roku, aby w pewnych rysach odczytać szczeliny szczególnie głębokie. Prom wyrzuca z głębi wodę, której kształt olbrzymiej róży pełen jest wiatru i światła. Na nabrzeżu biegnie wędkarz po omszałych pniach, tęgawy, z błękitnym żylakiem na nodze i oto przesłania go maszt, schylony nad długonogą dziewczyną, którą też poliniowała wąska ławka. Oto wracam po dniach otępienia, choroby, w której umysł zużył wszystkie siły i przestał cokolwiek kojarzyć, powracam do spraw, nadal ważnych w mym życiu, ale jakoś i n a c z e j niż przedtem. Jak coś, co wprawdzie jeszcze raz wypada przejrzeć, ale już w perspektywie czasowej, w streszczeniu. „Architektura nawet gęstych secesyjnych charakterów – przypominam pomyślane kiedyś słowa – ma w sobie prosty schemat rur wodociągowych”. A emocje, tkliwość, słowa, brzmienie słów, obrazy, tak dokładne przecież nadal – moje są i obce. W przypomnieniach uczestniczą jak cytaty. Może to w tych upałach, które ciągną od latarni morskiej, wchodzą w metal dźwigów i urządzeń radarowych na zielonych wzgórzach, zostawiają osad brązu na karkach wędkarzy, gorycz ginie, jeśli była gorycz, to nie sposób jej zatrzymać w sobie tu, w tej panoramie, ona znika w rękawach płynących za promem, zszytych z piany. „Być w przestrzeni” – ileż razy w wyobraźni budowałem przestrzeń podobną do tej właśnie, z promem w środku. Gdy czułem znużenie, odpływ sił, być w przestrzeni – marzyłem – „nie w skorupie, nie w gnieździe splecionym z detali, obrzydliwych w dokładności”... Gdy ból głowy wchodził w mózg korzeniem tak rozgałęzionym, że tabletki już nie skutkowały, marzyłem obszary, w których pędzą tabuny powietrza, wieją kilometry białych tkanin, tańczą mroźne muśliny mleka, ptaków, ryb. „Skoro ginąć – kiedy indziej, pamiętam, myślałem – to w przestrzeni, nie w kuble, skoro rozbić tratwę, to o skałę pełną białych ptaków”. Trzeba było tej rzeki, tego promu, aby znaleźć potwierdzenie owych wizji, co do których sam częstokroć miałem wątpliwości, czy nie tworzą we mnie tylko ornamentu. Trafnie pisał Mawka w swej noweli, że trzeba specjalnych narzędzi, precyzyjnej aparatury, aby w masie komórek mózgowych wskazać tę, w której zrodzona myśl jest naprawdę ważna, podczas gdy pozostałe komórki produkują myśli pospolite. Niemniej jednak uczucie zdumienia jest w tej chwili moje, gdy z płynącej platformy promu czytam dawne obrazy, słowa i motywy, których sensu przedtem nie podejrzewałem. Oto, widzę, na tle czerwonego ciągnika, który wjechał na prom z przyczepami z koksem, stoi siwy majtek, opiera się dłonią o czarną 86 oponę, jakby samą dłonią chciał uciszyć ten masywny terkot – i za tym obrazem, ależ tak, ja to kiedyś widziałem w i n n e j w e r s j i : schylony Szpicbródka, odwłok ciężarówki, kubeł, zgrzyt segmentów. I nie na tym koniec. Bo obrazy wybrane z pamięci tworzą za tym ciągnikiem długi szereg, jakby wszystkie wiodły na ten prom, jakby były jego „przepowiednią”. Za Szpicbródką ustawia się traktor ze skrzyżowania ulic ze Szczecina, pamiętam, omal mnie nie przejechał; nazwałem go w myślach potworkiem. Te maszyny są ze sobą sprzężone nie tylko wyglądem. One dały mi kiedyś wyobrażenie siły, tak, przypominam sobie, w oliwie, w smarach człony gąsienicy, pełne żwiru i ostrych żelaznych warkoczy, wyświeconych zawiasów i sworzni, i haków, sztab klekocących, pierścieni, w rdzawym pyle, więc tak: te maszyny były zawsze powiązane z Elementem Zagrożenia, ale skąd? – może wojna? Czarny, gęsty terkot, który wchodził w liliowy chutor, gdy z potokiem wozów drabiniastych uciekaliśmy przed Niemcami... Może Mawka? Jego świat rosnących w gruzach brzózek – zagrożony światem techniki? Byłabyż to owa cząstka sobowtóru Mawki, którą noszę w sobie, a tak we mnie wrosła, że dotychczas traktowałem ją jako wyłącznie coś mojego? „W wyobraźni inkasenta – pisał Mawka – jawił się olbrzymi, rozpalony, kapiący smarami czołg-trał, który wtacza się w ulice miasta, miażdży kioski, stragany”... (Samolooty...) Prom obraca się w kierunku „drugiej strony” – w miejscowym języku tylko prawy brzeg jest nazywany „drugą stroną” – i jakby przechylił się na bok, jakby za dużo stali narosło w nim z moich wizji, żelastwo wczepiło się w burtę jak skrzydło, jak sieć, która zamiast ławicy makreli ciągnie wrak olbrzymiego bombowca. Nie wierzę symbolom. I ta nazwa prawego brzegu wcale nie jest symbolem, ponieważ wrócę tym promem, a jednak przylgnąłem do myśli, że tak jest w istocie, że teraz odbywa się r e j s n a d r u g ą s t r o n ę ż y c i a . Płynięcie gdzie indziej. W nowy „pobyt”. Ospowata dziewczyna, bez brwi, ale w sznurach bursztynów, którą w myślach nazwałem Rusałczycą, rzuca mewom kawałki drożdżówki. Mewy dzwonią żarłocznym kłębem, ich przeczuciem był żyrandol w operze, one tworzą jego nową wersję, są fragmentem wielkiego pastiszu, pisanego tym pejzażem na mój „pobyt”. Nawet niebo, w które wdymił się nadpływający od Zalewu statek, przypomina rentgenowską fotografię pękniętego kolana Lidki! Wychwytuję pierwsze lepsze zdanie: – Jak rzuciło, zaraz było po nim – ktoś powiedział. Kościsty wyrostek o oczach tak wąskich i tak zaognionych, jakby miał gorączkę. W gromadzie dzieciaków stoi pan z butelką piwa, w rozpiętej koszuli. – Należy uważać, jak sami słyszycie – mówi pan. – Człowiek był nietrzeźwy, spadł z promu i co? Tu nabrzeże, tam prom, promu nie szło zatrzymać. Zmiażdżyło pod wodą. Ze wszystkim – mówi pan, w jego twarzy tych słów się nie czuje, one weszły bez reszty w oczy dzieci, jakby w każdej źrenicy ktoś w tej chwili tonął. – A właśnie, że nie! – protestuje Rusałczyca. – Nie ze wszystkim? – dowcipkuje pan i w twarzach dzieci zapalają się ogniki radości. – Właśnie, że go wyciągli – mówi Rusałczyca. – Widziałam żywego, wczoraj z mężem szłam i tamten stał na „drugiej stronie”. – Pani ma na myśli tamten świat?... – Ten dialog gaśnie nagle w łoskocie pociągu, który biegnie całą „drugą stroną”, wypełnia sobą, buchającym dymem, szlaban, pojazdy, które w długiej kolejce czekają na prom. Pan w rozpiętej koszuli zbliża twarz do Rusałki i mówi półgłosem, że ma do niej prośbę, bo mniejsza już z tym, czy ten pijak utonął, że on tutaj prowadzi wycieczkę z kolonii, a to jest męczarnia, nie jest wychowawcą, tylko intendentem, ale przyjął wycieczkę w ramach czynu na Dni Morza, więc ma prośbę, żeby się z nim przy dzieciakach nie sprzeczać, bo w ten sposób mu podrywa autorytet. Ten pan, to jest typ wymarzony dla Mawki, który często wychwytywał z tłumu takie fizjonomie i mógł długo fantazjować na ich temat. Pamiętam, że najczęstszym bohaterem jego humoresek, tworzonych w kolejce do kina, w kawiarni, był „gość z cholernie tępą miną, solidny pracownik, który zgłasza się do konferansjerki, przepisuje z »Karuzeli« kawały, ludzie się nie śmieją, recytuje fraszki, świńskie, ludzie nic, on jeszcze bardziej świńskie, ludzie nic, on jeszcze bardziej świńskie, ludzie nic...” Nigdy nie podejrzewałem, słuchając wtedy Mawki, 87 że w biografii mej pojawi się ów typ fraszkopisa, by odegrać pewną rolę. Nigdy nie sądziłem, że nie tylko chora wyobraźnia Kostka, ale „życie samo” może się układać w związki fabularne. Oto moi przyjaciele, nie wszyscy, bo Waldek zamieszkał w Szczecinie, ale miejsce pobytu akurat dla Waldka nie ma żadnego znaczenia, pracuje w bibliotece, jest, pisma nie ma, nie drukuje, moi przyjaciele, nie Zdzich, ten jest w wojsku, pozostali: Tyszarski, Gorzelańczyk, Ciuchna i Żarniecka – mają przybyć na gościnne występy z kabaretem „Cztery”. Ach, zapewne zjawisko „kabaret” nie ma w sobie założonej idei złej sztuki! Gorzelańczyk przekonywał mnie, gdy ich spotkałem w Międzyzdrojach, że to nawet dobrze, cóż złego, powiedział, kabaret, człowieku, kabaret, istotne, co za kabaret, mówił, kto wie, czy kabaret nie ma większej siły, tę łatwość mimikry, ludziom się podoba, niby czysta radość, duży wygłup i ścichapęk – trach! – uderzasz, mówił, w archetypy... Ale Gorzelańczyk kłamał. Widziałem ich program. Absolutna chała. Piosenki dziadowskie, w których widz zgaduje rym do „zupa”. – Ano dobrze – powiedziałem. Chodzi wam o forsę. – Niestety, nie umiałem przeczytać „pobytu” jak książki; gdybym był dość wnikliwym czytelnikiem, mógłbym wcześniej go poddać interpretacji, rozkładając poprawnie akcenty ważności. Cóż, nie żyje się z ołówkiem w ręku. Nie rozbija biegu zdarzeń na „fiszki”. Nie odczuwa się poetyki życia. (Nawet wtedy, gdy się wydobywa zeń poezję. To nie jest to samo.) Gdybym nieco wnikliwiej, na przykład, czytał Gorzelańczyka, który często „brał na warsztat” Tyszarskiego, mógłbym z całą pewnością przewidzieć, że gdy tylko Lech zagarnie władzę – stworzy z „Czter” zarobkujący kabarecik. On to przecież miał wpisane w swoją „szuję”! Poniewczasie zrozumiałem Gorzelańczyka, który mówił, że Lech „widzi mu się” jak ktoś w wytwornej restauracji, w środku jakichś szachrajstw z dolarami. Wśród błyszczących kołnierzy orkiestry. Sam, pamiętam, na wsi, po raz pierwszy zetknąwszy się z Lechem, myślałem – „jego żywioł to lipa, teatr nierzeczywistości”. A przeszedłem obojętnie obok tych spostrzeżeń. Obok wielu spostrzeżeń czynionych nad Lechem przechodziłem obojętnie. Zachwycony jego „wnikliwością” w zgadywaniu myśli! Nie zechciałem wyciągnąć wniosków z tych, jak sam myślałem wówczas, półobłędnych rojeń, że pewnego dnia Lech stanie się Nielechem. Że Tyszarski przyjdzie jako Nietyszarski. Trzeba widzieć Lecha teraz, w kabarecie, by zrozumieć, co to miało znaczyć. Trzeba słuchać jego monologów, nazywanych – prawem zemsty chyba za wszystkie nasze uniesienia – Wielką Liryką! „wstawkami poetyckimi”, i trzeba zobaczyć, jak pojawia się w czerwonym świetle reflektorów i „rozstanie”, „smutek”, „żal”, „twe zapłakane oczy” lazą mu spod „szui”, to całe plugastwo sentymentalizmu. Maszyneria do tanich rozczuleń. Historyjki o łkających klaunach i zadumanych dorożkarzach, obrzydliwość. „Ludzie wierzą – kiedyś tak myślałem – że Tyszarski podaje im rękę, widzą przecież wyciągniętą dłoń, a tymczasem to proteza”. Miałem rację. „Wstawki poetyckie” Tyszarskiego są protezą, nie wyrosły z ciała sztuki, nie mają palców, nie chwytają idei poezji, tylko forsę, forsę. Są oszustwem. Tym bardziej szkodliwym, że ubrane w rękawiczki „nowatorstwa” – są w umysłach widzów „wyrazem nastrojów dzisiejszej młodzieży”. (Myślę, że nasz przerost racjonalizmu, był podświadomą walką z mitem „dziwnej młodzieży”, doprowadzonej do krańców prymitywizmu myślowego. Tak też często czytam mój „pobyt”) A już szczytem drwiny jest to, że sam fakt założenia grupy „Cztery” miał być właśnie – w moim przynajmniej rachunku – protestem przeciw poezji traktowanej jako „wstawka”, jak ją teraz traktuje Tyszarski. Przeciw sztuce ułatwionych wzruszeń. Marzył się nam przecież teatr trudny, który byłby sceną myśli. Dramatem poznania. Zawiniłem, oczywiście, miałem mało sił, nie stworzyłem im warunków, nie wpłynąłem na bieg spraw związanych z pismem. Wróciłem z pustymi rękoma. Sądziłem, że na mnie czekali. 88 Byłem pełen musującej dumy, że oto ich przyszłe biografie splotły się wokół mnie. Pełen strachu, że moje pomyłki spowodują w ich życiu ważkie zmiany. (Misterne dialogi, które miały się rozegrać między mną a nimi, a do których w efekcie nie doszło, ułożyłem w szczegółowe scenariusze. Przewidziałem ich rozgoryczenie, zgromadziłem komplet moich replik, że przegrana pisma nie jest w stanie wykreślić z naszych planów słów kluczowych, są inne sposoby działania, na przykład: wydamy maszynopis almanachu...) Prom, zderzony z nabrzeżem, wyrzuca swój barwny ładunek, który miesza się w mych oczach, zalewanych potem, z przypomnieniem serca dżungli. („Serce dżungli jako klatka pełna płonących papug”.) Podróżni skaczą chyżo, galopują, merdając walizkami. Z „mnóstwem wrażeń” wakacyjnych... W oczach tych, co nie zdążyli i wciąż się muszą tłoczyć na pokładzie, gdyż prom, odbity o drewnianą przystań, cofnął się, otworzył ciemny tunel płynącej za burtą zieleni, grają całe organy z płacht rozkładu jazdy, rozklejonych tam, w odległym o sto metrów holu dworca na wysokich walcach obrotowych. Tam już rośnie, boją się, ogonek. – Nic, będziemy rozmawiali o tym w domu – odzywa się gdzieś człowiek obarczony wielodzietną rodziną. – Siedem rzeczy – mówi. – Siedem rzeczy, pamiętajcie, tobół, trzy walizki, pamiętajcie... Byłem gotów sam te almanachy przepisywać na maszynie. Byłem przeświadczony, że wracam do gniazda, w którym żaden nowy ptak w tym czasie się nie wylągł, poza ptakiem naszej Idei. Szerokoskrzydłym ptakiem „Cztery”. A tymczasem gniazdo było puste. Jakbym w ogóle nie jeździł do Szczecina, jakby nigdy nie mierzono perspektyw, które rosną w panoramie tego miasta. Lech zupełnie zignorował moje sprawozdanie z pobytu w Szczecinie. Powiedział, że ma pewne propozycje, z których, owszem, mogę się wycofać, ale które mają w grupie zwolenników. Gorzelańczyk westchnął: – Z czegoś trzeba żyć – powiedział to z wielkopolska, „czeba żyć”, zniżając głos do basu, jakby kończył lot i zapowiadał ostateczne lądowanie. Więc czemu chcę ich teraz spotkać? Może z nudów. Z tych sinych upałów, które znoszą z myśli złość i gorycz, w tych mokrych przestrzeniach, które się nigdzie nie kończą, wchodzą w siebie jak odbicie bambusowej wędki w glony, glonów w zieleń, która schnie pod farbą grubych desek z literami KABEL. Może po to, by zrehabilitować się w ich oczach, w swoich oczach, udowodnić, że nie mogłem dać im wprawdzie pisma, ale coś załatwić w końcu umiem. Może wciąż ich lubię? W Międzyzdrojach nie powodzi im się dobrze. Gorzelańczyk duszne przedpołudnia przepędza samotnie, pod piekącym jak bandaż brezentem maluje plakaty, uśmiechnięte gęby wpięte w gwiazdy różowymi czuprynami, które ktoś każdego dnia dokładnie niszczy. Ciuchna pisze na plaży długie monologi. Siada w niezajętym koszu i pisze, przerywając od czasu do czasu tę czynność łykiem cierpkiej wody, którą nosi ze sobą w syfonie. Nie zdejmuje nigdy swych szerokich spodni. Gdy przychodzą właściciele kosza, Ciuchna nie przeprasza, odchodzi, pomrukując jakieś rymy, jakieś kalambury, Tyszarski śpi w jednym namiocie z Żarniecką. Tylko Lech uważa, że jest dobrze. On nosi optymizm na pokaz, jak rude farmerki, jak czerwony język. (– Ale język mi pogryzła, chcesz zobaczyć? – budzi każdej nocy Ciuchnę i kwiczy ze śmiechu. – Takie życie ma swój urok – mówi. Nigdy nie miał zbyt poprawnej dykcji, teraz słowa zniekształca jak ciepłe kołduny, jakby po to tylko mówił, by się nażreć, czymkolwiek, słowami czy śmiechem.) – A mówiłam, że wyciągli pijaka, mówiłam! – zieje swądem opalonych mięśni Rusałczyca, prosto w moje nozdrza. Rozchylona w białej niszy ucha i pod pachą, skąd wykluwa się wilgotny kurczak włosów. A mówiła. Teraz tam ów pijak przycumowuje prom. Tydzień temu wpadł do wody, „ale go wyciągli”. Widzę. Pyta mnie, czy widzę. Przecież widzę. – No i widzi pan – oddycha mi na plecach. Tam jest stryj Fryderyk. Sinymi palcami, które zdają się, na przekór wielkim piecom słońca, marznąć na polerach, ugniata metalową linę. Jest blady. „Ów lęk przed montażem, przed nieprzeczuwalną fabularyzacją, zdarzeń, które się fabularyzują s a m e” – teraz wraca – ów wstrząs, którego już raz 89 doznałem, i to właśnie przy spotkaniu stryja Fryderyka. I myślałem wówczas to pytanie: jak to? jak to same zdarzenia mogą wchodzić w związki fabularne? Lecz tym razem wrażenie jest bogatsze. Jest jeszcze bogatsze. Jest wewnętrznie złożone z motywów odległych, które żyją symultanicznie. Z wyobrażeń o dotychczasowych jego dziejach, tak ponurych, że – sądziłem – zbierających się jedynie w czarny kopeć lampy, wynikałyby – sądziłem – spieczone grudki ziemi, tej ziemi, w której kiedyś przegryzł grdykę wehrmachtowca, okrywałyby go coraz szczelniej, spadające w dół, jak w dno transzei, jego alkoholizm, nos w wiśniowych żyłkach i marskość wątroby... Gdy tymczasem on, Fryderyk, teraz, wśród malowniczej scenerii przystani, w słońcu, cumujący prom, ma w sobie lekki wietrzyk łagodności... Jest jednym z tych ludzi, których zawód i sposób istnienia wzbudza podziw dzieci i poetów, jak owczarz, szczurołap, grajek podwórzowy, ile tajemnicy, jak baśniową mądrość może mieć ktoś taki, cumujący prom, jak stryj Fryderyk!... Ale do tej baśniowej otoczki nie przystaje Fryderyk-topielec, ktoś, którego chodzi się oglądać z radosnym zdziwieniem, że on jednak żyje. Który tonął. Pił pod wodą smary. Znów nawrót „pobytu”, kojarzenie faktów w łańcuch przyczynowy: może chciał utonąć, zapił się na śmierć, on przecież poniósł klęskę. Chciał utonąć: on był tym bandziorem, który uderzył Kostka w głowę, okradł sklep, skąd miał pieniądze, właśnie tego dnia, skąd miał pieniądze, po co, jasne: po co, chciał „przekupić” Łacinniczkę... Zaraz, po kolei... Pisał powieść. Każdemu się układa w myślach jakaś „powieść”. (Kto wie, czy jej wartością nie można by mierzyć wartości przeżytej biografii?) Nie wiem, czy pewne „życiowe” problemy nie są czasem do zbadania środkami poetyki? Czyż, na przykład, teoria motywacji nie jest sui generis filozofią odwiecznych konfliktów człowieka? A zatem: jakiego rodzaju motywy kryją się w decyzji stryja Fryderyka, który chciał być autorem „prawdziwej” powieści? Na co liczył? Kupił zeszyt, pisał bez wysiłku, wierząc wszystkim słowom, bowiem każdy fakt miał wmontowany w słowa tyle razy powtarzane. Jak mógł się domyślić, że to, co tworzyło w nim „ja” – wymaga przeróbek stylistycznych? Nigdy nie czuł słów. Miał je przecież w pamięci i skąd mógł wiedzieć, że słowa, niezawodne we współżyciu z ludźmi, tak łatwo zbijają się w miazgę. Nigdy nie czuł lęku przed słowami. Nie rozumiał, że w pewnych momentach one tracą po kolei każde ze swych znaczeń, tracą materialność, są czystymi układami graficznymi. Stryj Fryderyk pisał. Pił i pisał. Czasami widział, że chce zmieścić za dużo wiadomości w kilku zdaniach, że nagle spod słów wyskakują inne, zapomniane, jakieś powiedzonka jak to, że gdy miał porucznika, to porucznik drapiąc się powtarzał wierszyk – „coś się kąsa między wszami, nie inaczej, jak oni sami” – nie wiedział: co robić z tym wierszem, brał go w nawias. Ale na ogół był zadowolony. Nie mógł pojąć przeto, czemu Łacinniczka mówi „słaby styl”, co znaczą „naiwności” (– No, jaż nigdy naiwniaczkiem nie był – dziwił się Fryderyk), co to jest „banał”? – Może coś nie tak? – Próbował znaleźć, co „nie tak” jest w jego książce. Może zapomniał czegoś? A? Niczego jednak nie zapomniał, miał to wszystko w oczach, napisał, jak było, a było jak żywe. Gdzież tu leży sekret, myślał. Tu jest jakiś sekret. Co to jest pisanie książki, myślał. Interes jak każdy, wszak z pisania poniektórzy żyją. A żyć można tylko z interesu. Rozumował dalej. Cóż to jest interes? A? Interes – to pieniądze. I nie zaczniesz interesu bez pieniędzy. To jest jasne. Jak dwa razy dwa. On, Fryderyk, musi mieć gotówkę. Wtedy pójdzie jak po maśle. Jeżeli coś napisał nie tak, Łacinniczka zmieni, ale jej trzeba zapłacić. Jak zdobyć pieniądze? Nigdy w życiu nie przypuszczał, że uderzy Kostka. On nie poszedł z tym zamiarem do Kostka, zresztą w sklepie Kostka miało nie być. Z chwilą, gdy jednak musiał go uderzyć – nie uciekł. Zaraz się nim zaopiekował. A gdy Kostek zaczął bredzić o złomiarzach – wersja z Mawką przyszła mu do głowy, jak wiadomo, później – stryj skłamał, że widział w pobliżu sklepu kogoś, kto mu bardzo złomiarza przypominał. Nie był naiwniakiem. Chciał za wszelką cenę wydać książkę, bo – jak kiedyś już myślałem – nie istnieje życie, które byłoby możliwe poza otoczeniem. Bez adresu. Bez układu odniesienia. Stryj Fryderyk szukał wyjścia 90 z próżni. W próżni bowiem można łatwo umrzeć. Kiedy człowiek wie, że już się „nie nadaje”. Absolutnie do niczego. Więc gdy poniósł klęskę, gdy dowiedział się, że nawet pieniądze nie uratują go z tej próżni, bo widocznie nie ma co ratować, pomyślał o śmierci. A dlaczego go ta myśl przywiodła właśnie tu, nad Świnę? Czemu teraz nie chce mnie poznać? Po co przyjął pracę przy polerach, tam gdzie tydzień temu tonął, właśnie tam? A któraż fabuła, jeżeli jest prawdziwą, nie urywa się na kilku znakach zapytania? – Cześć, Henryk. Ponownie wmieszałem się w tłum. Przeistaczam się z wolna w jego mikroklimat, w korytarze, którymi wędrują sploty ciał, to beznamiętne spółkowanie łokci, waliz, materiałów, szmerów... „Lekarze, siłacze z prowincji, mijają mnie gęsto jak przydrożne drzewa” – przypomniały mi się pomyślane kiedyś słowa, które teraz chcę rozmieścić w holu dworca, ale one znikają za obrębem myśli, „nie nadają się” do tej wielości gestów, min, wyglądów, jakbym sprzęt o prostych kształtach, regał czy taboret, chciał wmontować w przepych barokowej fary. Ktoś mnie wołał. Nie poznaję żadnej twarzy. – Jak wam nie wstyd? – pyta kogoś przy kasie otyła kobieta. – Jak to: bez kolejki? – i niespodziewanie zrywa z siebie pisk: – Jesteście świnia, świnia, świiinia! – Licz się pa... ze słowa... – wybucha pełen świstów kaszel, jakby czyjaś zadyszana złość spalała mokry chrust. – Cześć, Henryk, nie poznajesz? – mówi ktoś w pobliżu. Awantura przy kasie wyszarpuje z ludzkich mięśni bryzgi gestów, ktoś spocony wprowadza „kuksaniec” w mój bok. Silne „świiinia” wybija się z gwaru. – Niech pan mnie nie straszy! – spada w tłum maczuga zbita z głosów. – W więzieniu siedziałem... – przenika ten gwar refleksyjne westchnienie. – Inni stoją, a ón przez ogonka? – Człowiek w ciąży, czy jak? – Dosrał mu, słyszałaś, Wacia? – Tylko nie w obecności dzieci! – Proszę nie ubliżać inwalidzie... – Mnie w czterdziestym trzecim... – Mnie w trzydziestym dziewiątym... – Ach, to ty? – poznaję „syna Freuda”. Szuka mojej dłoni, chce koniecznie, bałwan, zawiadomić mnie uściskiem dłoni, że zjawił się oto, jest, cielesny, koniecznie trzeba go pomacać. Co ten typ tu robi? O! – „Syn Freuda” demonstruje swoje chrapy – o! – otrzymał zaproszenie, mówi, jakby gryzł orzecha, tak mu pęka pod zębami słowo „arch...” – nagryza silniej – „architektura wnętrza”. Schrupał. Triumfuje. Jak to? Nie słyszałem? Nawet Ursyn pisał felieton. O? Otrzymał pierwsze miejsce na konkursie. On, amator! Studia załatwione. Wszystko gra. Jest taki uszczęśliwiony. Czy na kogoś czekam? Co, koledzy, tak, nie przyjechali. Nie wyglądam na szczególnie zmartwionego. Nie miałbym ochoty popłynąć z nim promem? Tyle nowin ma i – teraz stwierdzić to może z zupełną szczerością – tyle mi do zawdzięczenia ma, że... Jak ten bałwan mnie przeraża. On i serdeczna wdzięczność? Do mnie, za co? Prom wrósł w nabrzeże, samochody już wjechały na platformę, ludzie stoją w grupkach na przystani, siedzą na kamieniach, karmią mewy. Trzy starszawe wczasowiczki opalają nogi odsłonięte do połowy ud. W zieleń rzeki wrzeźbia się hałasująca motorówka. Płaskie fale podchodzą pod przystań. Prom odpłynie za 20 minut. „Syn Freuda” łyka wiatr, przymyka oczy, jakby smakował po kolei: widok z promu, słońce, które, zachodząc, wpina w grzbiety fal kawałki jasnej blachy, mówi, nie otwierając oczu, że cokolwiek do mnie miał – przekreślił, nawet strach. Bo kiedyś go cholernie mną straszono. Że o niczym nie wiem? Podejrzewał, że o niczym nie wiem. To była ciuciubabka, mówi, z tak czułą słodyczą mówi „ciuciubabka”, że dziewczynka, która stoi nieopodal, na tle zwojów metalowych lin, wybucha głośnym śmiechem. To był wariacki pomysł Mawki, mówi Feliks. Co? No gang. Ach, racja, ja o niczym nie wiem. Było tak: Gdy Feliks został „czeladnikiem” Mawki, „gdzieś” po czwartej lekcji „mistrz”, z odświętną miną rzekł, że musi go wprowadzić w pewną ważną sprawę. Jak to jest, zapytał Mawka, pijąc kwas chlebowy, że pewni artyści, którzy przez całe życie pracują uczciwie i ciężko, wchodzą w zapomnienie, a tylko nieliczni zdobywają rozgłos? Czy Feliks kiedyś myślał, jak 91 to jest? Publiczność, naturalnie, mówił Mawka, wierzy, że w grę wchodzi talent. Sądzi się, że właśnie talent gwarantuje nieśmiertelność... Cóż to znaczy „talent”? Czym go można mierzyć? Wszystko bzdura! Porażki i klęski, sławę i talenty artystyczne, począwszy od wzmianki w gazecie, a kończąc na podręcznikach uniwersyteckich, reguluje Władza, mówił. Sprzysiężenie. Gang. Wolnomularski Związek Obu Półkul. (W.Z.O.P.) Ktokolwiek się narazi Władzy, mówił – ginie. Feliks pamięta, że Mawka po tych słowach zgasił papierosa, wciskając żarzący się koniec w swój przegub. Powiedział: – No – jak gdyby wcale nie czuł bólu – pierwszorzędnie. Teraz spróbuj ty. Bo tchórza w gangu nie potrzeba. – O! – uśmiecha się „syn Freuda”. – Tram, żebyś wiedział, co to był za typ, twój Mawka! A pamiętasz? Jak mi rękę poharatał szablą? Wchodzę. On od razu do mnie, czy ciebie spotkałem na schodach. I co? I może nie raczyłem się ukłonić, pyta. Nie pamiętam, powiedziałem, chyba że się ukłoniłem, ale nie pamiętam. Mawka dał mi szablę, krzyknął „broń się!” I zaczął krzyczeć, „czy ty wiesz, kto to jest Henryk Tram?” I jak nie rzuci się na mnie! „To jest Przedstawiciel, krzyczy, gangu, gangu”!... I jak mnie nie dorżnie! Szablą. O psiakrew. Na całe życie szrama. Ale nie mam żalu. A więc było tak, więc Mawka widział pewną korzyść w tym „dobrym uczynku”, gdy rozpoczął swoją „pracę nad Feliksem”. Nie wiadomo, czy chciał go naprawdę uczynić malarzem, jedno tu jest pewne, że „pracował”, by go sobie podporządkować. Osaczył go więc gangiem, tajemnicą. Brakowało mu Przedstawiciela, musiał być w tym układzie Ktoś Trzeci, czyje zachowanie, pewna oschłość w obejściu z Feliksem i względna dojrzałość, a może i gęba jakaś taka, jak moja, za którą można się domyślać wielu rzeczy – zapewniały wiarygodność gangu, związków Mawki z gangiem. Zdecydował się na mnie. (Kto wie, czy już wtedy nie dojrzał w nim pomysł tej noweli z Trałem-bestią i czy Mawka nie zaraził się tym mitem gangu sam i sam nie zaczął „wierzyć”, że ukrywam w sobie okrucieństwo, siłę, moc, gdyż takie właśnie cechy charakteru miałem jako Przedstawiciel. Nie wiem.) – Cóż powiesz na to, synu Freuda? – pyta naraz Feliks. – Co? Skąd wiesz? – Nazywał ciebie „synem Freuda” – mówi Feliks. – Nie wiedziałeś? – Co za bałwan, myślę. Jak mu to powiedzieć? Jak mam wyniszczyć w nim to „przywiązanie”, ową „wdzięczność”, którą do mnie żywi, że nie jestem nikim z gangu, ale że nim „byłem”, że „syn Freuda” wierzył w „syna Freuda” i oto zostaje malarzem? Z której strony bić, jak głośno wołać – nieporozumienie! Dla mnie. W moim prywatnym rozrachunku – nieporozumienie. Dla mnie Feliks jest niczym. Może nie mam racji? Skąd ten upór? Feliks, niewyspany, obserwujący każdy ruch dziewczyny w kombinezonie, która tym kombinezonem może go każdej chwili pobrudzić, a tego się boi okrutnie, to widać, dlaczego Feliksa, Feliksa nazywam bałwanem, cymbałem, czym jeszcze, cóż od niego chcę? Jakiż bałwan? Przecież liczą się z nim. Zlecają jakieś prace. Ledwo dostał się na studia, już mu coś zlecają, wygrał konkurs. Jakiż bałwan, myślę. Brnął o własnych siłach i dobrnął. Że tak drży o swoją popielatą marynarkę, czemu mnie to śmieszy? Może to jedyna jego marynarka? W której może się „ludziom pokazać”? Nie. Nie o to chodzi. Niech go zapraszają i niech będzie sympatyczny, utalentowany, rozczulający. Niech uroczy nawet. Zgadzam się. Nie powiem złamanego słowa. Ale on i Mawka? Jakże pogodzić się z tym, że Mawka istniał, żył (i żyje) po to, by ktoś kiedyś mógł stwierdzić, że istnienie jego usprawiedliwia „syn Freuda”. To, że się nim zajął. Prawdziwym artystą, być może. A sam Mawka? Mawka się nie liczy. On w ogólnym rozrachunku się nie liczy. Wszystko inne w nim było „mniej ważne”. Mój bohater. Mój bohater przegrał. – No, a Mawka? – pytam. – Miał za mało zębów – mówi Feliks. – Ach, racja, ty o niczym nie wiesz. M i a ł z a m a ł o z ę b ó w . To śmieszna historia... – Dowiaduję się, że Mawka, mój bohater, nie od razu przegrał. Jego kryzys, który przebył jak bagnisty las, pogłębił się o nowe niebezpieczne trzęsawisko po wystawie, chociaż nikt nie wytknął mu rażących błędów, nikt nie wyśmiał, ale 92 też nikt nie mówił nic nad to, że obrazy są „rozsądne”, „poprawne”. – Czemu nie rżniesz prosto w oczy? – miał pretensje do Ursyna. – Powiedz prawdę, te obrazy są nijakie, no? – Więc tego... – peszył się wpędzony w potrzask Ursyn, który nie lubi ostatecznych wniosków – brak im może życia, z tym, że tego. – Chwytasz sedno! – krzyknął Mawka. – To są trupy. No. Wystawa moja jest kostnicą. Niczym więcej. Nie wiem. Co to jest, że farby jakby umierają, kiedy biorę je na pędzel? – Ale Mawka nie chciał przegrać. Przeświadczony, że malarstwo ma charakter tylko naśladowczy, że marnieje mu talent w tym mieście, gdzie przeżycia są zbyt niedokrwiste, w końcu „nic mu nie jest”, a powinien „dostać w kość”, doświadczyć sił żywiołu, aby ciało samo nasyciło się okrutnym malowidłem świata, by na ślepo, samą dłonią mógł opisać świat na płótnie, najprawdziwszy, dotykalny, musi zacząć życie od początku. To, co przeżył, było fikcją literacką. Jego krzyk był kłamstwem. Ból był kłamstwem. Przyrządzonym sobie jak gorąca strawa. Śmierć była zieloną muchą w słońcu, którą – gdy chciał – mógł połknąć, jeśli chciał, mógł spłoszyć, ale nie musiał się przed taką śmiercią bronić. Nie miał Prześladowcy, poza sobą. Chciał wypłynąć w morze. Szukał bólu, który byłby zadawanym przez coś. Walki, która byłaby zmaganiem z rzeczywistym wrogiem, nie skłamanym Trałem. Bez kwalifikacji, myślał, może zostać chłopcem okrętowym. Bajkokiem. Zbierał słowa, zdania, powiedzonka marynarskie, w których budowały się wykresy długich rejsów, na najgorszej łajbie, myślał, w sztormie, wśród cuchnących rybą desek... Kiedyś był już pasażerem olbrzymiego statku, który przywiózł go z rodziną do Polski. Nie o takim rejsie marzył. On chciał poznać świat widziany z dna. – Miał za mało zębów, nie przyjęli go z takim ubytkiem – wzdycha Feliks. – Tak, pamiętam, kiedyś poszedł do dentysty i usunął zdrowe zęby. Twierdził, że tych kości nie chce sobą żywić. One wyczerpują mu organizm. – Lewy brzeg, który naciera na nas jak szeroka kra, zajęty przez czerwone autobusy, parujące bielą strojów tanecznych, rozjaśnia się naraz poświatą rakiety. – Patrz, co za historia, no, no, no – „syn Freuda” znów przymyka oczy. – Co za typ. A wiesz? Że ja do niego nie mam żalu? Rusztowanie z cieni, wędrujące po nabrzeżu, w oknach, naniesione wybłyskiem rakiety, która spadła za wyraźnie rysujący się na tle jej światła gmach kapitanatu portu – pęka nagle w mosiężnym poblasku rakiety. – Zresztą on już sobie znalazł – mówi Feliks. – Ma nowego czeladnika, wiesz? Nowego „syna Freuda”. Ale nie przypadł mi ten nowy do gustu... – Widziałeś go? – spytałem, ale nie dosłyszał. Lewy brzeg zaludnia się z minuty na minutę coraz gęściej. Marynarze. Wojsko. Na przystani kilku mężczyzn w slipach i gumowych płetwach. Tłum na brzegu rozstępuje się przed dwukołowym wózkiem, który pcha dziewczyna w białej bluzce bez rękawów – wózek z napojami chłodzącymi, pełen szklanych naczyń, w których płoną dwie klarowne kolumienki soku. Czerwień i żółć cytrynowa. – Czemu nie podoba ci się nowy kumpel Mawki? – pytam. Lewy brzeg ociera się o burtę promu. W głębi, za szpalerem ludzi, bucha gęsty śmiech. Na palach przystani młodzieńcy w jedwabnych koszulach liżą piąstki lodów kakaowych. – Szli, widziałem ich – powiada Feliks – na Turzynie ich widziałem. Tamten z gębą, że pięć lat bez sądu dam mu z mety. Ni to złomiarz. Ni to czort. Pod pachą niósł świecznik, taki lichtarz. Co on ma wspólnego z Mawką? Ci na nabrzeżu oglądają nas, płynących promem, jakby coś szalenie zabawnego było w naszej sytuacji. Że oni tak na brzegu, a my tak na promie. Jak w ruchomej klatce. Człowiek w płetwach, pełen czarnych włosów od szyi po brzuch, owija się w płaszcz kąpielowy. Orkiestra zwiera się w czworobok, gra ujazzowione Morze, nasze morze. Ktoś próbuje wybić korek z butelki, uderzając w oponę motocykla. Czy tym razem, myślę, nie zostałem rzeczywistym czołgiem-trałem Mawki? Tym razem na dobre? To był Kostek, ten z lichtarzem, to jasne. Zostawiłem go bez cienia wątpliwości, że to Mawka dokonał napadu. Dorzuciłem mu wycinek brakującej taśmy, dzięki czemu powstał „film” – mit kryminalny Kostka. „Jak to ktoś po latach mści się na kimś”. Cóż za krótko- 93 wzroczność! Ileż dziecinady! Jakże sobie to wyobrażałem, że co będzie potem, że Szkuderlak poprzestanie na stwierdzeniu faktu „filmowości” własnej egzystencji? Nie napisze epilogu? On, Szkuderlak? Nie dotrze do Mawki? Który wtedy, w sklepie, tak gorąco chciał uderzyć pierwszy? Nie: z tej strony nigdy nie zgadłbym zetknięcia wątków. Jak ratować Mawkę? Jechać. Ostrzec. Jeśli coś się miało stać, to już się stało. Nie pojadę. Wtedy też nie poszedłem na spotkanie, kiedy Mawka czekał. A miałem mu zaproponować dział plastyczny pisma. Co ja teraz pocznę? Co ja mam z tym Mawką? Dlaczego muszę być tym jego trałem, pechem, tym, którego czyny – gdyby oglądać je oczyma Mawki – są wilczymi pazurami otoczenia, od którego się ucieka. W morze. W śmierć. Komuż zawdzięcza ludzkość mit osamotnienia? Jak mało poświęcono serca tym, którzy znajdują się – wbrew własnym chęciom – w otoczeniu, w masie, wobec której ci inni, osaczeni, poczuli swą o b c o ś ć. Seria zielonych i pomarańczowych rakiet. Przed orkiestrą defiluje grupka ludzi, na jej czele kroczy pan z seledynową brodą. Niesie trójząb. Obok chude dziewczę w wianku z morskiej trawy. Finał wątku „Kostek – Mawka” mógł być całkiem inny. Czy Szkuderlak, gdy odzyskał siły, nadal wierzył w ten swój „film”, czy nie opadły go po pewnym czasie wątpliwości? Może zechciał sprawdzić, jak naprawdę było z tym pobiciem? Musiał pójść do Mawki i powiedzieć, że rachunek krzywd w ten sposób został wyrównany. „Co złego – to nie ja”. Niech ten „kryminał” idzie w zapomnienie. Mógł po prostu szukać nowych związków z „typem nie z tej ziemi”, z Mawką. Który mu zawsze imponował. Mógł zatem brnąć dalej w swój ponury „film”, ale w poszukiwaniu Prześladowcy. Każda wersja ma cechy prawdopodobieństwa. Nie należy również zapominać, kim był Kostek. Jakie sprawy mu dawały utrzymanie. Jak zarabiał na mosiądzu właśnie. Może znalazł Mawkę, żeby sprzedać mu ten „artystycznie wykonany” lichtarz. Chciał po prostu sprzedać lichtarz. – Raz... – odzywam się, lecz oto Feliks ginie w tłumie, a ja chciałbym zeń wydostać jeszcze jedno, jeszcze jedna rzecz jest nie do końca wyświetlona, a konieczna do całości rozrachunku. – Raz... – powtarzam – ktoś dzwonił... – ale słowa, które mówię, giną w skórze tętniącego bębna. Ocierają się, jak ręcznik, o czyjś mokry kark. Wkraczają w czyjeś włosy, bardzo gęste. – Co? – ze złością odkrzykuje Feliks. Pokazuje rękaw poplamiony piwem. Jego popielata marynarka! Chcę krzyknąć, że raz ktoś zadzwonił do Chodynickiego, czy czasem nie „syn Freuda”? Narozrabiał. Jako Tram. Czy nigdy nie chciał ze mną zadrzeć? Z Przedstawicielem gangu? – Nie dzwoniłeś? – wołam. – On – wybucha śmiechem jakiś łysy dryblas. – On na pewno dzwonił. Panie, ja go znam. On zawsze dzwoni... – chwyta mnie za łokieć i dodaje tajemniczym szeptem: – Tylko nie zgadniesz, w którym uchu. A propos. Nie wypijemy wódki w „Gryfii”? –– Przypominam sobie spotkanie z Ursynem sprzed roku. Opowiedziałem mu wtedy, w hotelowym pokoju, „krwistego” – taki bowiem tytuł dałem (w swoich myślach) pierwszej fazie mojego „pobytu”. Pamiętam, jak zdenerwowałem go tą opowieścią. Jak odnajdywał Mawkę, tego Mawkę, który okazał się mym dość pechowym bohaterem, w każdym słowie, pod każdym słowem. Dużo chodził po pokoju. Coś obliczał. Kładł swe grube dłonie na serwecie, wędrował po ścianie palcami i cieniem swej głowy, mówił „szereg rzeczy, szereg spraw”. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, co on mierzył. On mierzył w tym układzie faktów – wykres fabuły. Na każde moje wątpliwości odpowiadał „mniejsza z tym”, „nie o to chodzi”, „trzeba dużo pisać”. W pewnej chwili oznajmił, że tym mędrkowaniem zepsułem mu serce, ma nerwicę, że ostatni raz po ludzku do mnie mówi – nie wolno mi „wypuścić Mawki z ręki”. Potem ułożył swoje grube, zasapane cielsko na wąskim tapczanie, zamknął oczy i powiedział: – „Teraz ani słowa”. Gdyby streścić to, co mówił, otrzymalibyśmy bardzo prosty układ słów, a 94 mianowicie, że „mój” Mawka jest ciekawym materiałem, który szkoda gdyby się zmarnował. Nie wiadomo, jak należy postępować, żeby się materiał-Mawka nie zmarnował. Czy go obserwować, pytałem. – Obserwuj. – Czy mam o nim pisać? – Trzeba pisać. Z tym, że tego. – Z tym, że co? – Że masz go nie wypuścić z ręki. – Ale co to znaczy? – No, sam wiesz najlepiej. – Nie wiem. – Jest szereg rzeczy, szereg spraw. Proszę ja ciebie. – Jakich rzeczy? – Skoro jesteś ślepy, to nic nie mów. Nic nie mów. Nic nie mów, do jasnej cholery! – Z Mawką wszystko jest możliwe – mówiłem. – Każdej chwili może przegrać. – Do tego nie wolno dopuścić! – ryczał Ursyn. I tak dalej. Kto wie, czy on, Ursyn, nie doszedł do tej granicy, za którą „szereg rzeczy, szereg spraw” nie można nazwać ani sformułować? Gdzie poznający umysł musi ponieść klęskę – w najbardziej nieoczekiwanym miejscu, bo: w stylistyce? Ursyn wie, że są siły, których dostrzegamy tylko błysk, błysk grzbietu, strzęp korzenia, które decydują. One tworzą ów „ogólny rozrachunek”, w którym przegrał Mawka. Musiał wtedy odpowiedzieć, Łacinniczce, że jeżeli jego wycofanie się ze sprawy pisma może na coś wpłynąć – to jest bardzo źle. Jest bardzo źle, że on by mógł zadecydować o upadku sprawy. To by mogło znaczyć, że tej sprawy nie ma. Jest oszustwem wyobraźni kilku zapaleńców. A dla wielkich sił ta sprawa nie istnieje. Oczywiście, tego Ursyn nie powiedział. On to przemycił w jakimś „z tym, że tego”, w jakimś „niezależnie, ale coś”, w bełkocie, ale Łacinniczka zrozumiała go. Prom dobija do połowy rzeki. Dokręcam ostatnie „ujęcia”. Cóż powstanie, jakiś film – już w swoim założeniu – archiwalny. W którym obrazy nakładają się na siebie jak płaskorzeźby wspomnień, wyobrażeń. Nie szkielet, nie umięśnienie, nie krwiobieg nawet – gdyby „film” ów porównać do organizmu – lecz system nerwowy i jedna półkula mózgowa powinny się wyświetlić na ekranie. Sądzę, że pewne sprawy tam zostaną wyjaśnione. Do białości, ale wyjaśnione. Inne nie. I to, że „inne nie”, jest w tym „pobycie” tym, co jeszcze lubię. W moim filmie na tle części białych i czarnych pojawi się prom, gdy rakiety splądrują cały błękit nieba, gdy nad nimi przelecą samoloooty... Będę wiedział, że bohater przegrał. Będę wierzył, że w „ogólnym rozrachunku”. Ale kiedy uwierzę w to, że istnieje ów ogólny rozrachunek i jaką ma siłę? Czy ta siła zdoła zetrzeć Mawkę z moich myśli, aby został gdzieś, w dygresjach tylko, wśród „mniej ważnych” wątków? Chyba nie. Szczecin – Świnoujście – Poznań 1961–1963 r.