Tadeusz Kijański Zapiski Psubrata W a ł k o n i a K raj owa Agencja Wydawnicza, Warszawa Projekt okładki na motywach fragmentu obrazu Hansa Memlinga "Sąd Ostateczny" oraz opracowanie graficzne TADEUSZ KIJAŃSKI Fot. autora DANIEL RUDZKI Reprodukcje AUTORA Redaktor EWA NIEPOKÓLCZYCKA Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1993 Ewie Borowik-Kijańskiej mojemu przyjacielowi Przyszedł do mnie któregoś dnia z tą książką Zapiski Psubrata Watkonia - takie opowieści o miłości do kobiet, ojczyzny i sztuki, brzmi patetycznie, co?... Opowiadał o tej książce każdemu kogo spotkał. - Napisałem pamiętnik. Kilkanaście niebieskich zeszycików. Moje zapiski, notatki... Może ty, doktorku duszy, nakręciłbyś z tych materiałów film... Może ty? Tadeusz Bór - (nazwisko, pseudonim - nie wiem...) Bór - pierwszy raz spotkałem go >u przyjaciela, znanego pisarza, który dotknięty nieuleczalną chorobą, wymyślał świat swoich gwiezdnych książek, zamknięty w betonowej klatce wielkiego wieżowca. Wymyślał ten piękny świat, w którym kiedyś, kiedyś - może dla niego już za dawno, pływał niczym odpustowy święty po ikaro-wym niebie. Świat pełen zapachu wieczornych ognisk, młodej zieloności przychodzącej z pierwszym wiosennym wiatrem, jurnych chłopaków i przaśnych dziewuszek. Toczących się po drogach czerwonych jabłek, niebieskich kogucików, srebrnych szabelek i cisawych koni. Świat najwierniejszej przyjaźni i najpodlejszej zdrady, pięknej miłości i okrutnej nienawiści. Świat dobra i zła - otoczony wianuszkiem odchodzących już we wspomnienia tamtych pól, tamtych lasów, tamtych łąk i strumieni. Siadał na parapecie okna, odstawiał do kąta swoją drewnianą przykręcaną nogę i z wysokości dziesięcio-piętrowej, betonowej wieży Babel spoglądał na miasto, które przecież nie było tym wymarzonym, wyśnionym z dzieciństwa obszarem jego czarodziejskich lotów. Patrzył na to znienawidzone przez siebie miasto i pisał o tym dawnym, zatrzymanym jakby w stop-klatce czasie. Niech będzie pohańbiony I obleczony w hańbę I zawstydzony niechaj będzie W sromocie niechaj tonie... Niech będzie jako plewy Na wiatr rzucone nocą I niech go droga długa Prowadzi na zginienie... Niech mu zaniemieją wargi Usta niegodne i kłamliwe Wzgarda niechaj mu będzie Nienawiść sprawiedliwych Niech będzie spustoszony I podeptany niechaj będzie I zatracony niech zostanie Niech w poniżeniu kona. Tadeusz Bór... i obraz zapamiętany tamtego wieczoru. Stał na parapecie okna wmalowany, a raczej wpisany piórkiem przyjaciela poety w niebieską godzinę poczynającego się dnia. Stał i poruszał ramionami jak ptak. Z ogoloną głową, z oczami zawieszonymi na dalekim horyzoncie... Przymknąłem powieki i zacząłem śnić ten sen-jawę. Zobaczyłem jak na srebrnym, kinowym ekranie bose jego stopy odrywają się od parapetu okna i unoszą ciało w powietrze! I balansują nim, niczym świętym ciałem Józefa z Copertino. Stopy czarodziejki, stopy latawce. Bose, cudowne stopy wielkiego MU, przenoszące przez śmiertelne głębie wód... - Tade, Tade, Tade... - frunął niczym święty z pełnym workiem nadziei. Niech będzie jako strzała W cięciwie połamana Niech będzie rozproszony Wypadnie niech z pamięci Niech będzie mu zagłada . Ze świata czterech stron Niechaj ci będzie synu - CZŁOWIEKU - KTÓRY ŹLE MYŚLISZ PRZECIWKO DRUGIEMU... O niezwykłych wędrówkach Bora dowiadywałem się z przedziwnych listów i liścików, które mi przesyłał ze swoich podróży. "Amigo reżysero! Byłem tak jak mówiłem - 3-4-5 w stolicy. Niestety nasze drogi się nie zeszły. Zostawiłem ci list, ale przedtem zostawiłem w twoim pokoju papierową teczkę, w której były dla ciebie nuty do dwóch moich piosenek. Nie zgub tego, bo tymi piosenkami przysramy tym festiwalowym dupkom. Dziękuję! Jak stoisz z robotą? Bo na pewno nie leżysz! Ściskam i maszeruję dalej..." Tadeusz Bór -jego cudaczne listy, zasuszona gałązka czeremchy, kilka zardzewiałych hufnali i dopisek: "Od Bartka z zielonej polany co mu żona uciekła z jednookim geodetą". Złamane ostrze wyszczerbionego nożyka i liścik pisany na skrawku białego płótna, z rdzawymi plamkami odciśniętych łapek koguta. List z Meksyku: "Myśmy się z leciutka minęli i nasze drogi znowu się rozeszły. Ale bez paniki. Jeszcze nie raz, nie dwa się uściskamy. U mnie wszystko w samych niebieskościach. Pełne serce i pełne ręce roboty! Ściskam cię i maszeruję dalej... Niech się rozpłynie jako woda I w niwecz się obróci PS. Piszę ciągle dla ciebie tę książkę. Rozrasta się jak ciasto u Babuni, wiesz której". UJ;, Tadeusz Bór. Przyszedł do mnie i przyniósł tę swoją książkę - spowiedź serdeczną. Wydeptane w kosmosie - jak mówił - dróżki przyszłego życia jego wariackiej rodziny. "Napisałem pamiętnik. Kilkanaście niebieskich zeszycików. Takie moje zapiski, notatki... Może ty, doktorku duszy, nakręciłbyś z tych materiałów film... Może ty?" Piliśmy owego wieczora dużo, o wiele za dużo jak na nasze sakramencko skołowane głowy, jak by powiedział Janek-Cincilin, do śmiertki ostatniej przyjaciel Bora. Powiedziałby... Powiedziałby, gdyby tego wieczora siedział razem z nami i pił równie dużo jak my. Wielu jeszcze przyjaciół Tadeusza i moich mogłoby tamtego dnia siedzieć z nami przy stole. Wielu dobrych i serdecznych. Wielu -gdyby ich nie rozwiało, nie pogubiło w tym sakramencko poplątanym świecie... Tamtego dnia siedzieliśmy przy stole i mówiliśmy o życiu. O rodzeniu się, umieraniu, o kwitnieniu i o locie w różowe chmury. Mówiliśmy o miłości, nienawiści i przyjaźni. O strachu przed tym co może być ZA A A, co może być... Mówiliśmy i wciąż mówiliśmy, a raczej on opowiadał. Opowiadał o tym wszystkim, co chciałby jeszcze dopisać do książki, która leżała na stole. Opowiadał o tych wszystkich nie napisanych rozdziałach, spowiadał się z myśli swoich; mówił o przyjaźniach jeszcze bliższych niż te już opisane, książkowe, o ludziach poznanych przypadkiem i tych wpisanych w duszę i serce, a których oporna ręka, "kulawa ręka", nie umieściła w niebieskich zeszycikach... - Ech!... Było nas dwóch tamtego dnia, a przecież czekaliśmy na innych, na tych którzy mogliby tu przyjść, gdyby ich nie rozwiało, nie pogubiło sakramenckie życie... :rem Tadeusz Bór - ostatnie i tak zapamiętane przeze mnie z nim spotkanie. I ten jego pamiętnik-album... Kilkanaście zapisanych drób- [ nym pismem szkolnych zeszytów. Podwójnie sklejane kartki, rysunki, zdjęcia. Drukowanymi literami, czerwonym flamast wypisany tytuł: ZAPISKI PSUBRATA WAŁKONIA 10 Dalej drobnymi literami: "Zdarzyło się w moim życiu wiele nieprawdopodobnych historii, jakby wyśnionych, wymyślonych... Ale wszystko to, co tutaj opisałem jest najszczerszą prawdą. Prawdziwe są nazwiska, nazwy ulic, miast. Prawdziwe są zdarzenia i sytuacje. Pomyśl chwilę, przyjacielu, o swoim życiu, które jest z pewnością równie ciekawe, może nawet zdarzenia, w których uczestniczyłeś były bardziej nieprawdopodobne niż te, które ja opisuję... Pomyśl i spróbuj uwierzyć w prawdę, którą się z tobą podzieliłem. I pokochaj mnie - że nie schowałem tej prawdy, jak ty swojej". Zapisane na boku: "Wspaniałe. Jesteś Mistrzem, panie Coleridge! Moim MISTRZEM!!! J :- , co by było, gdybyś zasnął? '* I gdybyś miał sen? A w tym śnie udałbyś się do nieba i tam zerwał dziwny i piękny kwiat? A po obudzeniu trzymałbyś ten kwiat w dłoni To co? Co wtedy? Coleridlge Urodziłem się w wielkiej rodzinie Borów - tak przynajmniej mówiła moja babka - w rodzinie pomieszanej, poplątanej losami ludzi wielkich i małych, ludzi pięknych i ludzi złych. W rodzinie, która wychowała mnie tak, że przy odrobinie szczęścia mógłbym zostać dobrym pisarzem, dobrym aktorem, artystą malarzem, botanikiem, może nawet dobrym lekarzem pediatrą czy adwokatem. Mógłbym zostać naprawdę dobrym archeologiem, badaczem życia pozaziemskiego uczepionego gwiazd lub dekalogu. Mógłbym zostać łowcą dzikich zwierząt i wypuszczać je tam, gdzie nie dosięgnie ich nigdy kaleka ludzka ręka, zakończona stalą mausera czy manlichera. Mógłbym! Tak, tak... - mógłbym wypisać dziesiątki cholernie atrakcyjnych zawodów, w których mógłbym być - dobry... DOBRY. Prawie na samym wierzchołku! Tylko, że oczko - maleńkie oczko mniej... Dobry. Nigdy -BARDZO DOBRY. 12 Otworzyłem dzisiaj stary album-pamiętnik Borów, dzieje mojego ojca i ojca jego ojca, wszystko to, co zostało spisane przez dziesiątki lat i przechowywane jak skarb jakiś największy. "Tożsamość, skąd twoje nazwisko, imię, synku" - mówiła babka i zakładała szary fartuch służącej, i wypłakiwała oczy nad wspomnieniami. Tożsamość, nazwisko - ciąg dalszy mojej rodziny. Mój pamiętnik, 13 potem pamiętnik moich dzieci i dzieci ich dzieci, aż do nieskończoności czyli do dnia powrotu, kiedy spotkamy się wszyscy na Zielonym Wzgórzu. Zacznę od owego dnia, od tego zapamiętanego przeze mnie dnia, kiedy po raz pierwszy nazwano mnie mężczyzną. I będzie ta moja opowieść zapisem dzisiejszej mojej pamięci. Pamięci o dawno przeszłych dniach. Dotknęła mnie ogromną jak napompowany balon piersią. Dotknęła mojej żarzącej się twarzy. Dotknęła tą swoją piersią najpierw moich ust, potem oczu, szyi. Przesunęła te swoje wielkie miłośnice po moich wystających żebrach... - Marysieńko! - Naucz się ich zapachu. Naucz się tego ciepła. Krągłości. Naucz się tej pieszczoty leniwych zwierzątek... - Marysieńko... Kiedy klęczała nade mną, a potem zamknęła te dwie ogromne czające się do miłości kule na moim twardym ciuliku, kiedy otuliła go w wilgotne ciepło swoich miłośnie - chlusnąłem w nią całą swoją chłopięcą tęsknotą za dorosłością, tymi marzeniami o wielkich kobiecych tyłkach, o krągłych różowych piersiach, o tej diabelskiej fali niebiańskiego gorąca, którego nie potrafiliśmy sobie wyobrazić jako mali chłopcy i jak buńczuczne koguciki skakaliśmy sobie do oczu o każdy podpatrzony przez nas szczególik kobiecej tajemnicy. Rysowaliśmy go na udeptanej ziemi, wypieszczonej brzozowymi gałązkami - te tajemnice dziecięce, te prawdy najprawdziwsze, te prawdy diabelsko-niebiańskie. Chlusnąłem w ciocię Marysieńkę tymi nie przespanymi, umęczonymi nocami. Chlusnąłem tym pośpiechem dygocącym spoconego pod kołdrą nastolatka. Chlusnąłem tą gorączką Nieba i Piekła. Ciocia Marysieńka nazywana Pszenną Bułeczką... Rumiana, pachnąca, rozkołysana drzemiącą w niej miłością do każdego, kto miał co nosić w luźniejszej nogawce spodni. 15 Bułeczka... - uśmiechał się mój ojciec do niej dziwnie, sadzał na pobaronowym fotelu i głaskał delikatnie te jej pszenne dłonie. Tamtej diabelskiej nocy, kiedy pasowała mnie na mężczyznę i strzelała do mnie okiem ta wymarzona, wyczarowana gorącym snem Bułeczka i budziła mnie tym swoim wysokim śmiechem, tamtej nocy ja też się do niej uśmiechałem. Uśmiechałem się, bo wiedziałem wtedy, że mogłaby tak siedzieć okrakiem na mnie jeszcze kilka dni i jeszcze kilka nocy. Tamtej nocy posiadłem tajemnicę Nieba i Piekła. - Ty byku, ty byku... Ty byku - Tadziku - ADZIKU... Dobrze pamiętam tamten dzień. Dzień mojej pierwszej ucieczki. Miałem czternaście lat, na tyłku płócienne portki, na grzbiecie amerykańską koszulę comando, na nogach buty pionierki, które przewędrowały ze mną niezły kawałek świata. W bosmańskim worku leżał sprężynowy nóż pana Gerlacha i czarna portmonetka, a w niej złożone równiutko - dwa czerwonce. Wyszedłem świtem na szosę i wsiadłem do pierwszego samochodu, który jechał na wprost i oddalał mnie od miejsca, gdzie było to moje wspomnienie - o niedawnej śmierci ojca... Siedziałem na pace ciężarowego samochodu i patrzyłem na uciekające miasto. Siedziałem pomiędzy beczkami ze zwierzęcą krwią i pamiętam, jak przechylony przez wysoką burtę wozu obrzygiwałem drogę i jak krzyczałem, że nigdy się nie cofnę, nie wysiądę z tego francowatego samochodu i nie zastukam w blaszaną budę szoferki, nie dam, nie dam temu uśmiechającemu się do lusterka skurwielowi satysfakcji... Jechałem tym samochodem zaciskając zęby i myślałem o tych wszystkich mocnych gościach ze stronic Hemingwaya. Myślałem o nich, bo w tym czasie oni, ci twardziele, mężczyźni stanowczy i odważni, imponowali mi najbardziej. Myślałem o nich, kiedy wysiadł z szoferki ten uśmiechający się do lusterka facecik, wysiadł, przedtem gwałtownie hamując, tak że jeszcze raz moje eleganckie pionierki zalała krew, wyskoczył leciutko z kabiny trzaskając drzwiczkami, podszedł do mnie "szemranym kroczkiem" i zapytał z głupia: - Lepiej w gównie niż piechotą, co? Na jego "co" wytarłem z tego gówna i zdechłej krwi swoje pionierki o jego przepoconą koszulę, opinającą wywalony za pasek spodni 16 brzuch. Nigdy nie rób świńskich kawałów, kolego. Nigdy tego nie rób, koleżko... Zostawiłem go, stojącego z rozdziawioną gębą koło tego wiozącego gówno i zdechłą krew samochodu. Zostawiłem go, odchodząc bez pośpiechu, a on stał nieporuszony, stał, bo przecież nie mógł nie widzieć ściskanego przeze mnie w dłoni wielkiego majchra od Gerlacha. Stał i patrzył za mną, spokojnie odchodzącym. Szedłem poboczem drogi, trzymając w spoconej dłoni majcher i myślałem o tamtych twardzielach z opowiadań Ernie... Te opowiadania - to była moja biblia lat młodzieńczych, moich pięćset dwadzieścia, może pięćset dwadzieścia cztery tysiące słów, które były mi ojcem i matką. Moich słów - bo odkryłem je dla siebie i one mnie prowadziły. Marzyłem. Długo jeszcze marzyłem, żeby być jednym z takich facetów z opowiadań starego mistrza. Dużo później od tamtego wydarzenia z kierowcą obrzyganej ciężarówki, kiedy zacząłem pisać, w jednym z tych swoich nigdy nie dokończonych opowiadań, historię tę przedstawiłem zupełnie inaczej... "...kiedy ten uśmiechający się do lusterka skurwiel zahamował gwałtownie i kolejna fala cuchnącej brei obrzygała mi nogi, uderzyłem kilkakrotnie pięścią w blaszany dach szoferki. - Co jest! - Sranie w banie... Zeskoczyłem z paki samochodu i oparłem szerokie ostrze Gerlacha o dygocący brzuch krzykacza z kabiny. - Sranie w banie, kapitanie. Na trzy wskakujesz na pakę. Siadłem za kierownicą i ostro ruszyłem z miejsca. Skręciłem w boczną drogę ciągnącą się pośród pól. A potem... Potem wszystkiemu winne były skowronki, które spłoszone warkotem silnika i tumanem pyłu unoszącego się nad polną drogą, z krzykiem wzleciały w niebo i nieruchomo zawieszone w powietrzu, stały nad pszenicznym morzem, śpiewając "pieśń bohatera". Skręciłem w to morze pachnącego chleba, w ten krzyk skowronków. Skręciłem z polnej drogi i płynąłem przez złocisty ocean... A na pace miotał się ten wesoły skurwiel z szoferki. Miotał się pośród własnych rzygowin, świńskiego gówna i zaschłej krwi..." Tak by przecież mogło być. Mogło - gdybym był jednym z tych 17 Bułeczka... - uśmiechał się mój ojciec do niej dziwnie, sadzał na pobaronowym fotelu i głaskał delikatnie te jej pszenne dłonie. Tamtej diabelskiej nocy, kiedy pasowała mnie na mężczyznę i strzelała do mnie okiem ta wymarzona, wyczarowana gorącym snem Bułeczka i budziła mnie tym swoim wysokim śmiechem, tamtej nocy ja też się do niej uśmiechałem. Uśmiechałem się, bo wiedziałem wtedy, że mogłaby tak siedzieć okrakiem na mnie jeszcze kilka dni i jeszcze kilka nocy. Tamtej nocy posiadłem tajemnicę Nieba i Piekła. - Ty byku, ty byku... Ty byku - Tadziku - ADZIKU... Dobrze pamiętam tamten dzień. Dzień mojej pierwszej ucieczki. Miałem czternaście lat, na tyłku płócienne portki, na grzbiecie amerykańską koszulę comando, na nogach buty pionierki, które przewędrowały ze mną niezły kawałek świata. W bosmańskim worku leżał sprężynowy nóż pana Gerlacha i czarna portmonetka, a w niej złożone równiutko - dwa czerwonce. Wyszedłem świtem na szosę i wsiadłem do pierwszego samochodu, który jechał na wprost i oddalał mnie od miejsca, gdzie było to moje wspomnienie - o niedawnej śmierci ojca... Siedziałem na pace ciężarowego samochodu i patrzyłem na uciekające miasto. Siedziałem pomiędzy beczkami ze zwierzęcą krwią i pamiętam, jak przechylony przez wysoką burtę wozu obrzygiwałem drogę i jak krzyczałem, że nigdy się nie cofnę, nie wysiądę z tego francowatego samochodu i nie zastukam w blaszaną budę szoferki, nie dam, nie dam temu uśmiechającemu się do lusterka skurwielowi satysfakcji... Jechałem tym samochodem zaciskając zęby i myślałem o tych wszystkich mocnych gościach ze stronic Hemingwaya. Myślałem o nich, bo w tym czasie oni, ci twardziele, mężczyźni stanowczy i odważni, imponowali mi najbardziej. Myślałem o nich, kiedy wysiadł z szoferki ten uśmiechający się do lusterka facecik, wysiadł, przedtem gwałtownie hamując, tak że jeszcze raz moje eleganckie pionierki zalała krew, wyskoczył leciutko z kabiny trzaskając drzwiczkami, podszedł do mnie "szemranym kroczkiem" i zapytał z głupia: - Lepiej w gównie niż piechotą, co? Na jego "co" wytarłem z tego gówna i zdechłej krwi swoje pionierki o jego przepoconą koszulę, opinającą wywalony za pasek spodni 16 brzuch. Nigdy nie rób świńskich kawałów, kolego. Nigdy tego nie rób, koleżko... Zostawiłem go, stojącego z rozdziawioną gębą koło tego wiozącego gówno i zdechłą krew samochodu. Zostawiłem go, odchodząc bez pośpiechu, a on stał nieporuszony, stał, bo przecież nie mógł nie widzieć ściskanego przeze mnie w dłoni wielkiego majchra od Gerlacha. Stał i patrzył za mną, spokojnie odchodzącym. Szedłem poboczem drogi, trzymając w spoconej dłoni majcher i myślałem o tamtych twardzielach z opowiadań Ernie... Te opowiadania - to była moja biblia lat młodzieńczych, moich pięćset dwadzieścia, może pięćset dwadzieścia cztery tysiące słów, które były mi ojcem i matką. Moich słów - bo odkryłem je dla siebie i one mnie prowadziły. Marzyłem. Długo jeszcze marzyłem, żeby być jednym z takich facetów z opowiadań starego mistrza. Dużo później od tamtego wydarzenia z kierowcą obrzyganej ciężarówki, kiedy zacząłem pisać, w jednym z tych swoich nigdy nie dokończonych opowiadań, historię tę przedstawiłem zupełnie inaczej... "...kiedy ten uśmiechający się do lusterka skurwiel zahamował gwałtownie i kolejna fala cuchnącej brei obrzygała mi nogi, uderzyłem kilkakrotnie pięścią w blaszany dach szoferki. - Co jest! - Sranie w banie... Zeskoczyłem z paki samochodu i oparłem szerokie ostrze Gerlacha o dygocący brzuch krzykacza z kabiny. - Sranie w banie, kapitanie. Na trzy wskakujesz na pakę. Siadłem za kierownicą i ostro ruszyłem z miejsca. Skręciłem w boczną drogę ciągnącą się pośród pól. A potem... Potem wszystkiemu winne były skowronki, które spłoszone warkotem silnika i tumanem pyłu unoszącego się nad polną drogą, z krzykiem wzleciały w niebo i nieruchomo zawieszone w powietrzu, stały nad pszenicznym morzem, śpiewając "pieśń bohatera". Skręciłem w to morze pachnącego chleba, w ten krzyk skowronków. Skręciłem z polnej drogi i płynąłem przez złocisty ocean... A na pace miotał się ten wesoły skurwiel z szoferki. Miotał się pośród własnych rzygowin, świńskiego gówna i zaschłej krwi..." Tak by przecież mogło być. Mogło - gdybym był jednym z tych 17 gości z opowiadań Hemingwaya. Tak przecież mogło być... Tak było - w tym moim nigdy nie dokończonym opowiadaniu. A ja prawdziwy, ja wymyślony szedłem skrajem drogi i ściskałem w spoconej dłoni wielkiego gerlacha... Szedłem i bałem się odwrócić. Bałem się, żeby ten cholerny szoferak nie zobaczył w moich oczach młodzieńczego strachu, który przylepił się do południowego cienia i szedł za mną krótko przy nodze jak pies. Tamto pierwsze i nigdy nie dokończone opowiadanie zacząłem od skłamanej bohaterszczyzny, zacząłem od kłamstwa kłamliwego, kłamstwa, w które uwierzyłem jak w prawdę najprawdziwszą... A po latach, po latach, kiedy zacząłem prostować tamte zapomniane prawdy, przypomniałem sobie spocone myśli, spocone myśli z tamtej skowronkowej drogi. I układały się te myśli dawne w moich dzisiejszych ustach. Układały się w modlitwę spoconej duszy. Modlę się do ciebie, odwago moja Modlę się, abyś zwyciężyła moje spocone ręce Oczy moje, które biegną ku linii horyzontu Stopy moje latawce i ciało jak cięciwa Do ciebie się modlę, odwago odważna Zatrzymaj stopy moje prędkie Ramiona sztywne, uniesione Zatrzymaj je, odwago. Kiedy tak szedłem poboczem drogi, zatrzymał się przede mną niebieski samochód. Wysiadła z niego piękna kobieta i uśmiechając się do mnie, pomachała groszkową chusteczką. - Ciocia Marysieńka?... Miałem czternaście lat i wielki bosmański worek marzeń na plecach. Napalają się w mojej pamięci przeszłe obrazy. Wgryzają się w czas teraźniejszy i trwają w nim pomieszane i splątane. I mówią ze mną... Mówią ze mną dzisiejszym, przywołującym tamten czas. Czas dzieciństwa, czas młodości... Theodore Gericault Tratwa Meduzy Czterdziestu dziewięciu nieszczęśników z francuskiej fregaty. Obraz - dramat artysty malarza, opowiadający o tych piętnastu ocalałych. Piętnastu konających z głodu i straszliwej rozpaczy. Ręka, oko i dusza mistrza Gericault malującego tych, którzy walczą o przetrwanie. Gericault-mistrzu, ile razy powtarzałeś ten pełen patosu i rozpaczy gest ręki człowieka, szukającego nadziei za zielonogranatową ścianą wody. Gericault-szyderco, jak wątła ta nadzieja w maleńkim żagielku wzdętym na wietrze niczym brzuch ciężarnej kobiety, przytwierdzonym do złamanego masztu tratwy, gdzie bezwstydne, nagie trupy mężczyzn. I miejsca, ślady po tych, którzy zwątpili. Ślady po tych, którzy urągając Bogu, puścili powrozy nadziei. Miejsca po tych, których przerażały wolno umierające godziny. - Miejsca te najstraszniejsze... Puste miejsca. - Podszedł do mnie i oparł rękę na moim ramieniu. Przez chwilę patrzyliśmy na obraz. Dandy uśmiechnął się i podał mi swój kieliszek. - Chciałbym zobaczyć, jak teraz malujesz. • - > - Mieszam farby, które zostały po ojcu. . w vi, " .y *... ";>,>{><,; 19 - Kokiet... Hej, znam twoje myśli, piłeś z mojego kieUszka. - One są nieprzemakalne. - Co? - Moje myśli. - Genialne, genialne, drągalu... - To też mam skojarzyć? - Drągal? Zawsze kochany, zawsze. Ty zawsze... Roześmiałem się. Roześmiałem się, bo wiedziałem, że Dandy robi wspaniale "drągala" i płaci za tę przyjemność parę czerwońców. Dandy Drągal - nasz profesor rysunków w starej "Maryśce". Dzisiaj wiem, że mieliśmy szczęście trafiając na Dandego. Zamiast zbijać karmniki dla ptaków, polerować młotki, kleić lampki z butelek i papier-mache - malowaliśmy obrazki, lepiliśmy koguciki z gliny, malowaliśmy im na czerwono łepki i słuchaliśmy fantastycznych opowieści o zwariowanym świecie artystów. Opowieści o garbusach, pedałach, bezuchych szaleńcach, którzy swoje pasje, nadzieje, ułomności przenosili na prostokąty i kwadraty płócien. Dandy otwierał nam ten zaczarowany świat marzeń, tęsknot... Pędzel, farba, pacyna rdzawej gliny i czarodziejskie palce, które uwalniały duszę. Dandy opowiadał nam o tym świecie marzeń, pokazywał wspaniałe ilustracje z niemieckich książek, wygrywał na pianinie melodie, które układały się w walce, ronda, sonaty... Otwierał nam ten nieznany świat. Słuchaliśmy tych jego opowieści, a obok był nasz "chłopięcy świat". - Trele - fele - mele... Raz, dwa, trzy... - wyruchamy ciele... Raz, dwa, trzy. Sadzaliśmy cielątko na barowym stołku, a dookoła my - jurni, fantastycznie zachodni "Golden Boys". My, dziarskie, nadodrzań-skie chłopaki ze stronic Playboya. - Trele - fele - mele - wyruchamy ciele. Flekowanie cnoty. Siedziało cielątko na stołku i wybierało, puszczając w koło butelkę, pierwszego flekownika. - Napij się, Adzik. •.;.-- ;Kbo- - Znowu chcesz ssać moje myśli? , -,. ;•;" - Przyniosłem dwa kieliszki. 20 Brzeknęło szkło. Staliśmy w wielkim salonie przy otwartym oknie, wychodzącym na taras. Padał śnieg. - Niebieski świat... - Biały. - Mówię o płótnach starych mistrzów. Tam śnieg zawsze jest niebieski. Królestwo niebieskie schodzi na ziemię, obcałowuje drzewa, ptaki, ludzi... Patrz, ile błękitnych pocałunków w twoich włosach. - Delikatnie dotknął moich włosów ustami. Chwyciłem go za ręce. Drżały. Potem nie padło już ani jedno słowo. Rozpiął mi spodnie i zaczął obcałowywać brzuch, uda. Przywarł mocno ustami do mojego sterczącego ciulika. "Ciulik" - to było u nas nad rzeką, u nadodrzań-skich chłopaków modne słowo, I było to słowo bezpieczne, nie chamskie, wulgarne, a przecież określało to co potrzeba: - "Te, ciulik! Ty pieronowy ciuliku... Ty ciulu rybi... Ty mosz ciula..." Dziwne było to nasze poplątanie, "Golden Boys" i jaśniepańskie chłopaki, i robociarskie chłopaki, i niemieckie autochtony - Mhandolle przeliterowane na Mandolle, Nusbaumy przefarbowane na orzechowe nazwiska, słowem - nadodrzańska wiara. Odstawiłem kieliszek na pianino i z całej siły kopnąłem Dandego w twarz. Dlaczego? Dlaczego, do ciula jasnego, tak zrobiłem! Dlaczego uderzyłem Dandego, mimo że było mi diablo przyjemnie, kiedy tak bawił się tym ciulikiem. • Zabawy u naszego kolegi Bogusia zwanego Elwisem-Zajebkiem. Elwis-Zajebek - to przezwisko przylgnęło do Bogusia od tamtego popołudnia, kiedy leżąc w wysokiej trawie opowiadaliśmy sobie o swoich marzeniach. Mieliśmy wtedy po dziesięć, może jedenaście lat. Cicho i skromnie, jakby wyciągając z najdalszych dali, z najgłębszych głębin, powierzaliśmy sobie nasze dziecięce tajemnice. I była to spowiedź pierwsza i ostatnia, taka, jaka nigdy już później w życiu żadnemu z nas chyba się nie zdarzyła. Młodzieńcza spowiedź, najczystsza, jedyna, tyle w niej było wstydu co strachu najprawdziwszego, że może one, te nasze tajemne marzenia, nigdy się nie spełnią. Było nas wtedy siedmiu, ale w trawie leżeliśmy w szóstkę, bo brat 21 mój serdeczny, brat jedyny i ukochany, Isia - puszczał jeszcze nosem bańki i nie mógł być dopuszczony do tych sekretnych słów. Boguś, zwany Elwisem-Zajebkiem, Władek-Palant, Janek-Cincilin, Józek-Ryczka, Piotr-Winetu, i ja, Adzik-Czarny Diabeł. Leżąc tamtego dnia w trawie, w cichej naszej spowiedzi, Zajebek wybuchnął nagle śmiechem. Spojrzeliśmy na niego ze złością, bo każdy z nas traktował tę rozmowę poważnie, tak poważnie jak chyba dotąd nic jeszcze. Nie śmialiśmy się nawet wtedy, gdy Władek-Palant powiedział, że zostanie czarodziejem. Słyszeliśmy przecież, że istnieją tacy ludzie, którzy rozmawiają ze zwierzętami i tacy, którzy na odległość wydają rozkazy, tacy, którzy przywołują ciemność. Uwierzyliśmy Palantowi, bo widzieliśmy nieraz, jak zgina słowem wypowiedzianym łyżeczki do herbaty, przesuwa metalowe piórniki, otwiera okna i gestem oswaja najdziksze psy. Nie wiedział wtedy Palant, bo przecież wiedzieć nie mógł, że te moce tajemne któregoś dnia przywiodą go do śmierci, tej śmierci, która obróci się przeciwko niemu w "modlitwie o śmierć". Dziwny był ten nasz przyjaciel Władek-Palant... Któregoś dnia zobaczyliśmy pod jego gęstą, czarną czupryną trzecie oko. Pokazał nam tajemnicze znamię, które odkryła przed nim piastunka i uczyła go potem znaków tajemnych aż do dnia, kiedy znalazł ją w ogrodzie opartą o gałąź kwitnącej wiśni, która gałązkami oplotła jej skronie i zatrzymała bicie serca. Szpaki obsiadły jej postać i objadały czerwono pomalowane paznokcie, myśląc, że to wczesny wysyp błyszczących owoców. Pochylaliśmy się nad Władkiem i patrzyliśmy na fosforyzujące znamię, przypominające niebieskie oko z czarną tęczówką. - Poświeć lampą, Adzik. - Ucieka jak żmijka. Oko zwężało się i uciekało od światła. Zapadało się w perspektywę wnętrza głowy. - Jezu, Władek czarodziej... I już trzymaliśmy Isię za gardło, mojego małego brata, i wyrywaliśmy mu z gardła słowa przysięgi największej - że nikomu i nigdy... Władek wyczuwał nadejście burzy, wielkiego wiatru, śnieżnej zadymki. Był naszym ,,pankiem" od pogody, zwłaszcza wtedy, gdy 22 prasowaliśmy na kość kanty spodni i wylewaliśmy "adiekałony" naszych matek na nie pierwszej czystości skarpetki. - Kocyk czy w namiocik... panie Władek. - Do zmroku kocyk, potem w namiocik. Palant i ta straszliwa galopada tęczówki w głąb Władkowej głowy, kiedy przyszła po niego śmierć. Wiedział ojej przyjściu i czekał na nią. Czekał na tę kostuchę zrodzoną z modlitwy ,,o czarną śmierć". Czekał na nią, bo myślał, że jest tak silny, że stawi jej czoło. I przegrał. Przegrał Władek jak każdy, któremu skończył się jego CZAS... Wielkie było chłopisko z Władka, dostawał głową do ramienia wierzby, gdzie wbity był cumowy kołek starego rybaka Wiktora i namazany czarną smołą zapis wielkiej powodzi. - Dwa metry i trzydzieści osiem centymetrów! - Nadrzeczny olbrzym... Skakaliśmy z tarninowej skałki do rzeki, po nagu, jak nas Pan Bóg stworzył. Piękny skok Władka w leniwy nurt i nagle to dzwonienie zielonych muszek, cykanie świerszczy i delikatne plif - plaf, plif - plaf... Fala za falą o trawiaste nadbrzeże. I cisza. - W muł poszedł! Czarną brodawką odetchnęło dno rzeki. Czknęło błotem i małymi ciernikami, wsysając głowę Palanta. Wbiła się ta głowa w rozpadlinę pełną lepkiego mułu. Wbiła się i zakleszczyła na wąskich gałęziach zatopionej akacji. Skoczyliśmy wszyscy, a Piotr-Winetu oparł grubą tyczkę o tarninową skałę i długie ramię pochylonej nad rzeką wierzby. Zanurkowałem, zapętliłem nogę Władka i po chwili ciągnęliśmy go jak świniaka pod dach stodoły, żeby się z juchy wysmarkał. Smarkał potem tą czarną juchą i ciernikami przez kilka dni i bekał i pierdział ciągnąc za sobą warkocz bagiennego smrodu. I po tym skoku w bagno zaczął nosić najpierw spodnie swojego wielkiego ojca, a potem to już matka musiała chodzić z synem do krawca, którego przezywaliśmy "Wolny", ponieważ dorabiał do cienkiej pensyjki wajchowego na torach szyjąc w dzień święty i wolny ludziom ubrania. Władek został Palantem tamtego dnia, kiedy pokazał nam w ogrodowej altance swego ogromnego ciulika. 23 - Dlatego z matką chodziłeś do krawca! - Ciul mu się nie mieścił w nogawicy. - Nie ciul, to palant nad palanty! - Władek-Palant... Isia, brat mój serdeczny, przez jakiś czas bełtał wodę z mułem w cynowej balii i co jakiś czas zanurzał tam swego ciuliczka. Patrzyliśmy i czekaliśmy na cud nowej mikstury. Ale cud, jak to z cudami przeważnie bywa, zdarzył się tylko raz. Leżeliśmy w trawie, kiedy opowiedziałem o swoim marzeniu - o wielkiej hali zdjęciowej, o rampie świateł i o krzesełku, najważniejszym z ważnych, z napisem REŻYSER. Opowiadałem im o pięknych "szauszpilerkach" -aktorkach z niemieckich magazynów, które tonami zagracały strych w naszym wielkim domu, o tych pięknościach, które nocą przywołują mrówek wędrowanie, o nogach kobiet, udach opiętych czarną pończochą i o tych diabelskich krągłościach, które otulają nasze marzenia. Zajebek zarechotał, a kiedy spojrzeliśmy wszyscy na niego, zadławił się tym śmiechem swoim i schował go do wewnątrz. I trwał tak w tym swoim śmiechu zajebkowym, trzęsąc się i podskakując w wysokiej trawie. Patrzyliśmy na jego tyłek, ubijający murawę, nagle nieruchomiejący, a potem zobaczyliśmy jego uśmiechniętą do słońca, szczęśliwą twarz. Ściągnął gatki i pokazał nam swojego sterczącego ku niebu ciuliczka, a na nim kilka rozmazanych białych kropek męskości. - Za... za... zajebałeś śmiechem trawę. Zaa-jebek... Booguś..., Zaajebek... Elwis-Zajebek. To Elwis przylgnęło do niego później, kiedy nauczył się grać na gitarze i zaczesywał do tyłu włosy na brylantynę. "Elwis the Pelwis" - siedzę w swoim wiejskim domu, pośród parku szumiących drzew i czytam wspomnienia człowieka, który kiedyś rzucił nam wyzwanie. - Elwis! Elwis! - Zakładaliśmy zamszowe buciki, wyszabrowane z unrowskich paczek i przy wrzaskliwym -trele-fele-mele - rzucaliśmy jak prawdziwy Elwis biodrem w tańcu. Elwis! Porwałeś nas wtedy, przyjacielu. Porwałeś nas na długie lata. Najpierw głupich, nonszalanckich, smarkatych, potem kochających twoją muzykę. Wtedy, smarkaci "Golden Boys", zazdrościliśmy ci niklowanych samochodów, dziewczyn w opiętych sweterkach, jas- 24 nego uśmiechu pełnego zdrowych, białych zębów i... Elwis, tego diabelskiego ruchu biodrem... Zazdrościliśmy ci tego twojego wspaniałego świata i tak chcieliśmy, by był naszym światem. Ale my nie mieliśmy niklowanych samochodów, bananów i pomarańczy, kolorowych opakowań i puszek coca-coli. Mieliśmy marzenia o twoim świecie i chcieliśmy ten twój świat przenieść tu, nad rzekę, do naszych polsko-niemieckich domów. - Trele-fele-mele! Modelowaliśmy nasze przaśne dziewczęta na te twoje, te z okładek przemycanych zachodnich żurnali. Nasze dziewczęta, które podśpiewywały twoje piosenki "robionym angielskim", uśmiechały się uśmiechem gwiazd filmowych i podfruwały szerokimi spódnicami, siadając na otomanach i szezlągach wyszarpniętych za krzywdy wojenne zahukanym wioskowym adolfkom... Otaczaliśmy się straszliwym światem pozorów. Mówiliśmy schrypniętymi głosami, poruszaliśmy niespokojnie w tańcu biodrem, pomadowaliśmy włosy i chodziliśmy w opiętych portkach i sweterkach. My, dziarscy, amerykańsko-nadrzeczni chłopcy. Zamykaliśmy oczy i marzyliśmy o twardzielach zbratanych ze złem, o wielkim świecie przygody, o bogactwie, sławie, pięknych kobietach w niklowanych samochodach, które szeleszcząc, podjeżdżały wysypanymi drobniutkim żwirem alejkami pod wielkie gazony oślepiająco białych willi i rzucały urok i czar. Marzyliśmy o tym, a nasze odbicia w lustrze przypominały twarze tych największych z największych amerykańskiego show- -biznesu. Elwis, znaliśmy ciebie i twój świat... Znaliśmy cię. Znaliśmy - z okładek kolorowych magazynów... Bezkrytycznie, naiwnie i głupio przenosiliśmy te nasze marzenia na rzeczywistość tak inną niż twoja, przyjacielu. Na twarze zasępione, udręczone. Na ciche, niespokojne modlitwy w domu. Na spojrzenia zalęknione, na ręce czerwone, głośne siorba-nie herbaty i na to - "łój, toj, joj". Na zawistne spojrzenia, na głośne tupanie i na łokci szerokie rozkładanie. Elwis, Elwis, rozpuściłeś nasze marzenia, które przecież nie 25 mogły się sprawdzić tu - bo były przynależne tam. Przynależne innym ludziom, innym lasom i rzekom, przynależne innemu niebu a przecież jednak temu samemu. Remy Martin, Bisquit i ta piosenka: "Zabierzcie mi wszystkc zabierzcie mój motocykl, zabierzcie mi moją dziewczynę, ale proszę nie depczcie po moich nowych, błękitnych, zamszowych bucikach... - Rock-and-roll! - wykrzykiwały nasze dziewuszki. - Rock-and roooll... Ten taniec był wtedy w nas. f Taniec ogień. Taniec serce. Taniec dusza. - Zabierz mnie stąd - powiedziała do mnie na prywatce u Zajebka . jego dziewczyna Elka. - Zabierz mnie stąd. Zabierz. Przytuliła głowę do mojego ramienia, a ja opowiedziałem jej o chłopcu z gwiazdą, o słońcu i o tym, że gwiazdy spadają na chłopca i gubią się w jego włosach. A potem mówiłem o miłości, o przytula-niu, o delikatnej, wewnętrznej stronie jej uda, płaskim brzuchu, o tym, że... - A Elka była tak blisko, tak przyjemnie łaskotały jej : włosy... - Eeeelkaaa! Zajebek krzyczał z drugiego pokoju, a jego krzyk nachodził na dziwny dźwięk, dochodzący gdzieś z piętra domu. Znowu usłyszeliśmy ten głos, wilcze wycie, przechodzące w cichutkie skowyczenie, skamlanie. - Babka Bogusia, czasem przychodzi na nią takie opętanie. Zajebek otworzył drzwi do pokoju, w którym staliśmy i przez chwilę nam się przyglądał. - Chodź, Elka, chodź, popatrz jak można się czasem zabawić. Chodźcie wszyscy, pokażę wam człowieka-psa. ) Na łóżku, które wypełniało niemal cały pokój, ułożona wysoko na poduszkach leżała mała staruszka. Oczy miała otwarte, wpatrzone w drzwi, w których staliśmy wszyscy. - Przynieś moje kamasze i różowy fartuch, muszę naszykować dziadowi butelkę. Idzie za wielką wodę. Będą robić rewolucję. Naszykuję mu butelkę, niech tam ma sobie dziadzisko. Jak dużo krzyczą, to 26 notern pić im się chce... - Kilka razy poruszyła ustami, jak ryba chwytająca małe bąbelki powietrza. - I powiedz twojemu ojcu, żeby przygotował nowy powrózek. Stary przegryzłam, psia jego mać... Odwróciła się do okna i zaczęła chichotać. Wiśnióweczki przynieś mi jeszcze od dziada. On da, nie poskąpi. Uniosła się z poduszek, ale coś szarpnęło jej ręce do tyłu. Szarpnęło i przytrzymało w tym wielkim łożu. Zaskuczała cichutko i przekrzywiła głowę na bok jak pies. Zajebek podszedł do babki i odpiął z jej przegubów skórzane, wyświecone starością paski, przytwierdzone do długich linek, zamocowanych do wezgłowia łóżka. Staruszka niemal wyskoczyła z pościeli i zaczęła szybkimi kroczkami deptać po pokoju. Nie chodzić, a deptać. Najpierw stawiała ostrożnie piętę, a potem błyskawicznie dodeptywała "dalszą" część stopy. Co jakiś czas klękała i żegnała się pośpiesznie: - Diabeł był, diabeł żył, Diabeł wilkiem był... Wstawała z klęczek i stopa za stopą - szybko udeptywała podłogę. Małe, koślawe nóżki, jakby podkute żelaznymi podkówkami, szurały po drewnianych deskach: Diabeł był, diabeł żył, diabeł wilkiem był... - Wszystko się babci pomieszało. Wszystko skłębiło się w jeden czas: rewolucje, wojny, narodziny i śmierci. Trzeba ją przywiązywać do łóżka, bo ciągle robi sobie krzywdę. Sobie i innym. Tylko mnie nie dokucza. Woła mnie i tylko ode mnie przyjmuje jedzenie. Do zakładu stary nie chce jej oddać, bo się wstydzi. Zajebek usiadł na parapecie okna i przyglądał się depczącej staruszce. - Przytruję cię, ty stara cholero - powiedział stary, kiedy mu zrobiła numer z kupą. Bankiet na cztery fajery: koniaki, wóda, ruski kawior, dobrana starannie "śmietanka" naszego miasta, a tu wchodzi mała staruszka, zarzuca sobie koszulę na głowę, wypina białe dupsko i sadzi straszliwą kupę na środku salonu. Matka zemdlała, starego o mało nie siekła apopleksja. Chwycił babkę za głowę i wywlókł ją aż na podwórze. Myśleliśmy, że ją zabije. - A kto sprzątnął kupę? =,&<;\ ^śi : .oi^!*; ob ••''•• - Ja. .... . ,,!;,J:X'V,f;Vr ••-"• •*!/• .v,',- 27 Staruszka wciąż deptała podłogę. - Boguś, opowiadają na mieście, że babka zakopała wielki skarb. - To prawda, przynajmniej stary tak mówi. Dostała ten skarb uciekającego adolfka. To była dobra zamiana. Dręczyła starej kiedy jeszcze się jej w głowie nie pomieszało. Worek złota za ciej kalesony dziada, kufajkę i starą legitymację związkową. Co ja] czas stary wywoził babkę na wieś, prowadził do ogrodu i przyponflj nał tę historię z niemieckim uciekinierem. Ale stara była i jest twarda jak skała. Staruszek chyba wciąż ma nadzieję, że któregoś dnia babka opowie mu o swoim skarbie. Że sobie przypomni. Wykrzykuje do niej jakieś dziwne niemieckie słowa, prosi, płacze, ale stara milczy jak grób, uśmiecha się tylko, poskamle niczym pies i czasami zaśpiewa mu tę piosenkę o diable. "Diabeł był, diabeł żył, diabeł wilkiem był..." Trzyma ją tutaj jak zastaw, pod przyszłe wielkie bogactwo. Zapamiętał jak ,,ojczenasz" tamto swoje dziecięce biedo-wanie. Zapamiętał głód i te wszystkie dni, kiedy nie miał nic prócz połatanych na dupie portek i dziurawych butów, które wkładał od święta. Siedział Zajebek przy oknie i opowiadał historię swojej rodziny. Opowiadał o smrodzie jaki w niego uderzył, kiedy któregoś dnia pojechali do rodzinnej wioski ojca, żeby zabrać do siebie babkę, bo się bali, stary razem z matką, że może babka sama wykopie ten skarb i oni się nigdy o tym nie dowiedzą. Opowiadał o smrodzie, który w niego uderzył z wielką siłą, kiedy otwarto drzwi małej lepianki i stanęła w nich babka. Długo patrzyła na nas wszystkich bez słowa, potem nas przeżegnała krzyżem, a staremu splunęła pod nogi. Ale on się tym nie przejął, wytarł czubek błyszczącego kamasza o nogawkę spodni, przekroczył próg tego swojego rodzinnego domu, tego zapomnianego, wstydliwego domu i krzyknął do swojej matki: "Zabierajcie się. Jedziemy do miasta". A kiedy nie chciała się ruszyć z miejsca, poszedł na posterunek milicji, zamachał swoją najważniejszą, wojewódzką legitymacją i dwóch osiłków dosłownie wpakowało babkę do samochodu i dowiozło do białej willi, wysadzanej luste-reczkami, do pięknej białej willi w naszym mieście. I opowiadał jeszcze Zajebek o tym, jak zrodziła się przyjaźń, potem miłość tej starej kobiety do niego, i jak narastała z każdym dniem nienawiść babki do ojca. Ale on, jego ojciec, nie zwracał na to uwagi, jak 28 zresztą na nic prócz pieniędzy i pozycji, jaką dawała mu władza ludowa i ciche towarzystwo lizydupiarzy. Chodził ojciec Zajebka po mieszkaniu, nie słyszał słów swojej matki, nie widział spadającej mu pod nogi śliny z jej ust. Chodził i powtarzał w kółko swoje nowe nazwisko i całej rodzinie kazał je powtarzać. A kiedy nie chcieli tego robić, wyjmował z szuflady szeroki, oficerski pas, o który ostrzył brzytwę, i garbował im skórę. Wszystkim, matce Zajebka też czasem się oberwało, jak dopadała nóg starego i prosiła o pomiarkowanie. - Przyjdzie czas, że będziecie całować mnie po rękach, gówniarze! Przyjdzie czas, że podziękujecie za to, że nie musicie wąchać krowich zadków. Nie musicie wstawać o świcie z głową pełną pierza, sypiącego się z przetartych, wilgotnych wsypów i z maślanymi oczami leźć pod lodowatą wodę przy studni. Przyjdzie czas...! Opowiadał nam o tym wszystkim Boguś-Zajebek, a my patrzyliśmy na małą staruszkę, która zmęczona szybkim i nieustannym krążeniem po pokoju usiadła na łóżku, wyciągnęła przed siebie ręce i powiedziała do Bogusia: "Zwiąż". A potem położyła się cichutko na wysokie poduszki. Dziwny i niesamowity był ten dom i rodzina Bogusia-Zajebka. Jego brat - Żabie oczko, garbata siostra Irusia i ciocia Wandzia -Kogel-mogel. Z Wandzią - Kogel-mogel wyszabrowaliśmy z kurnika niejeden dziesiątek jajek i ukręcając pomarańczowe żółtka z czarnymi jagodami obżeraliśmy się, jak to Boguś pięknie nazywał, do pierwszego srania. Garbatą Irusię podłączyliśmy kiedyś do mosiężnej klamki, którą podpięliśmy do elektrycznego gniazdka na korytarzu ich domu. Chcieliśmy zobaczyć, jak jej garb indukuje. Irusię po strasznej trzę-sawicy ledwo odratowano, a szeroki pas seniora Zajebka straszliwymi jęzorami pochlastał nam ramiona. Tę Irusię zakopano po szyję w ogrodzie w nadziei, że przestanie akumulować prąd. Ale Irusia była pechowa, jak tylko zbierało się na burzę wystawiała ją rodzina do altanki w ogrodzie, żeby gromów nie ściągała. Coś jednak z tym siedzącym w Irusi prądem było, bo któregoś wczesnowiosennego dnia, kiedy biegła do kościoła ze święconkami, walnęło w koszyk i tak skończyła się historia Irusi. Chociaż nie, bo Władek-Palant, przyjaciel nasz serdeczny, Władek, czarodziej niespokojny, przywo- 29 ływał ducha Irusi przy okrągłym stoliku z wędrującym talerzem. I zapalał się delikatnym światełkiem porcelanowy talerzyk i głos Irusi odpowiadał na pytania Władka czarodzieja. "Zabierzcie mi wszystko, zabierzcie mój motocykl, zabierzcie mi moją dziewczynę, ale proszę; nie depczcie po moich nowych, błękitnych, zamszowych bucikach..." - Oooo! - Elka odrzuciła nagłym skurczem głowę do tyłu. Cofnąłem dłoń z jej twarzy. Oddychała cicho, pośpiesznie. - Elza... Rozpłakała się. Długo trzymałem jej twarz w dłoniach. - Zabierz mnie stąd. - Pocałowała mnie w otwartą dłoń. Bardzo mi się wtedy spodobała ta Elka, Elza, dziewczyna Bogusia-Zajebka-Elwisa, mojego kompana, którego przecież musiałem wtedy zranić. - Elza... - Obejmowałem i tuliłem jej ramiona, nogi, brzuch, piersi, tuliłem coraz mocniej, aż do nowego przypływu tej ruchomej fali niebiańskiego gorąca. Potem Elka wygładziła spódnicę, spięła w kok rozsypane włosy i jeszcze płomienna, z drgającymi leciutko kącikami ust, weszła do pokoju i usiadła obok Bogusia. - Kochałam się z nim. - Wskazała na mnie palcem, a ja poczułem, jak "chłopiec z gwiazdą" odlatuje ku mlecznej drodze... - Ech, Adzik, Adzik... - Zajebek przez chwilę siedział nieruchomo, po czym wstał i podszedł do małego stolika. Wyciągnął ze srebrnego pudełka długiego papierosa, zapalił go wolno i spojrzał na mnie jak całkiem dorosły człowiek. To znaczy, wtedy mi się takim wydawał, w tym wszystkim, co później zrobił i w tym, jak słuchał ze spokojem Ełki, która mu opowiedziała o naszym kochaniu i o tym, dlaczego to zrobiła. Pamiętam, że podczas tego paplania Ełki próbowałem sobie wyobrazić sytuację, w której oni spotkali się po raz pierwszy. Boguś i ona. Elka. - Ile masz lat? - Pięćdziesiąt. - Pięćdziesiąt to chyba nie macie wszystkie razem. Wysoki chłopiec rzucał kulkami dzikiego bzu w idące przed nim w szkolnych mundurkach. Jedna z nich, ta, która mu odpowiadała, parsknęła śmiechem. _ Matematyk się znalazł. Z czubkiem. - Zachichotała inna, wskazując na jego nastroszone włosy. Chłopiec przygładził ręką czuprynę. - Student, popraw tarczę na rękawie. - Teraz śmiały się już wszystkie. Chłopiec odpiął z rękawa czerwoną tarczę licealisty, która maskowała jego "podstawową" przynależność. - Wasze na wierzchu, w porządku... - Zawsze możesz sobie domalować wąsy. Chłopiec schylił się błyskawicznie i grudką ziemi domalował sobie sumiaste wąsiska. Dziewczęta parsknęły śmiechem. - Dostałem karnety na "Niebieskich". - Masz karnety? - Najwyższa z dziewcząt przystanęła i spojrzała na chłopca. - Naprawdę je masz? - Mam. - Ja nie mogę! - Koleżanka wysokiej dziewczyny, ta, która mu naj-odważniej odpowiadała, przysiadła na wysokim krawężniku. - Elka, bierz te karnety i matematyka-studenta... A przecież to nie Elka, Ela, Elza uśmiechnęła się wtedy do młodego "studenta" i nie Boguś-Zajebek był tym chłopcem, który podskakując jak umiał najwyżej, biegł do domu, żeby umyć włosy, włożyć białą koszulę odziedziczoną w spadku po ojcu, wsunąć w kieszeń karnety, a potem usiąść z dziewczyną w amfiteatrze i słuchać koncertu "Niebieskich". Nie Boguś-Zajebek był tym szczęśliwym młokosem, tylko ja nim byłem. To przecież ja zaczepiłem tak kiedyś dziewczynę, która miała na imię Anna, a przezywano ją Artystką. Migdałowe oczy, włosy błyszczące, delikatne, i ten uśmieszek, który przywoływał w pamięci portret Arcymistrza... Jak opisać kogoś, kogo trzymasz za rękę i nagle w ciszy wieczornego spaceru przystajesz, spoglądasz na portret Arcymistrza i las wali się na ciebie, spadają gwiazdy, a księżyc odwraca się na plecy, chichocząc do obudzonego słońca. Jak opisać kogoś, kto trzyma twoje serce, łopoczące jak ptak... 30 31 i W pamiętniku mojej babki stan taki zapisywano pod literą -l S - SZALEŃSTWO. l Szaleństwo dnia, szaleństwo ogrodów, zwagarowanych d: składanych i rozbijanych namiotów, szaleństwo nocy, porankó stodół na zagubionych pośród lasów polach, szaleństwo dnia c dziennego i dnia świątecznego, szaleństwo pierwszej miłości. - Anka, Anka, Ania... Uciekłaś ode mnie przez ten pamiętnik w bordowej skórce, który znalazłem w altance twojej babki, kiedy przyjechaliśmy zbierj kwaśne winogrona. Siedzieliśmy naprzeciw siebie i płakaliśmy... PAMIĘTNIK ANNY Osiem dolców. To były moje pierwsze zarobione pieniądze! Miałam piętnaście lat i marzyłam o peweksowskich dżinsach. Stałam przed wystawą sklepową, kiedy podszedł do mnie, jakoś tak zwyczajnie, miły pan, uśmiechnął się i zapytał: - Jak tam w szkole, Magda... - Magda? - Jak w szkole? - Tak sobie. Ale musiał mnie pan z kimś pomylić. - Musiałem? Stary osioł. Nigdy nie mogę zapamiętać imion przyjaciółek mojej córki. Przypomnij mi. - Anka. - Oczywiście, Anka... Wchodzisz? - Nie, tak tylko się przyglądam. - Znam was, córeczki... Chcesz te spodnie? Chciałam. Mieszkał nad sklepem. Mały, schludny pokoik z zieloną kanapą pod ścianą, na której wisiał obraz kąpiących się nagich nimf leśnych. Pan Felicjan opowiadał o tych nimfach, dotykał moich ramion, nóg, piersi. Długo gładził mnie po włosach i szyi, potem rozpiął rozporek i włożył mi do ręki swojego kutasa. Nigdy nie widziałam tak ogromnego. Pamiętam, że podobał mi się ten wielkolud Felicjana i wszystko to, co ze mną później robił. Miałam błękitne dżinsy, metę 32 na wagary i przyjemność, którą Adzik, mój chłopak, nazywał gorączką "Nieba i Piekła". Kochałam Adzika i tę jego zabawę, tę naszą zabawę w "Niebo i Piekło". Mieszkałam z rodzicami na przedmieściu w małym domku otoczonym wielkim murem. Pod zieloną ścianą ogrodu odbywały się te nasze cudne zabawy z Adzikiem. Kiedy Adzik przychodził do mojej babki po mleko, schowani pod zielonymi gałęziami ściągaliśmy majtki i dotykaliśmy się w miejsca grzeszne i zakazane. Potem Adzik kładł się na opartej o mur drabinie i kazał się doić jak krowę, a potem... Potem trochę wyrośliśmy... To były piękne zabawy i piękna była moja i Adzikowa dziecięca miłość. Mieliśmy wtedy dziesięć, może jedenaście lat i głowy otumanione straszliwymi opowieściami o boskiej karze za nieczyste myśli. Takie były coniedzielne rozmowy w moim domu, kiedy wracaliśmy całą rodziną z kościoła. A po rozmowach - pędem do ogrodu, gdzie przy zielonym murze czekał już na mnie Adzik, mój chłopak znad rzeki. Poszłam z panem Felicjanem, bo chciałam mieć te amerykany i wiedziałam, że będzie ze mną robił to, co uwielbiałam przecież robić z Adzikiem. Któregoś dnia, kiedy już wyrosłam z Adzikowych zabaw, rysowałam, słuchając lekcji, wariackie kombinacje ogródkowych swawoli. - Pięknie... - nauczyciel fizyki pochylił się nad kartką i długo przyglądał się rysunkowi. Złożył go starannie i schował do kieszeni marynarki. - Zgłoś się po lekcjach. To był bardzo przystojny nauczyciel fizyki. Weszłam do gabinetu. Nie rozmawialiśmy. Nie padło ani jedno słowo. Przez chwilę przyglądał mi się i ja przyglądałam się jemu. Przekręcił klucz w zamku i podszedł do mnie. Chciałam tego zamknięcia z fizykiem. Adzik wyjechał do innego miasta, a ja chodziłam sama po ogrodzie z gorączką "Nieba i Piekła". Rozsunęłam rozporek fizyka i delikatnie zaczęłam dotykać tych piekielnych miejsc. Odwróciłam się i oparłam o stół. Poczułam jak wpycha się we mnie, jak wypełnia mnie tym ogrodowym szaleństwem. 33 Zaczęłam dostawać dobre stopnie, pilnie uczęszczałam na wykłady do pracowni i stwierdziłam, że to moje szaleństwo więcej znaczy dla nauczyciela fizyki niż prawo Newtona. Wtedy założyłam ten dzienniczek, prezent od Felicjana, złota zakładka i okładki z dmuchanej, bordowej skórki. Rosyjski, fizyka, chemia - nauczyciele byli młodzi, eksperymentalna klasa, a ja wolałam chodzić po ogrodzie niż ślęczeć nad kartkówką. Uczyłam się coraz lepiej, to znaczy stopnie miałam coraz lepsze, uśmiechnięci rodzice, Felicjan zakochany i opiekuńczy, tylko ten Adzik diabelski, który jak kometa zapalał się i zanim zdołałam otworzyć oczy już gasł gdzieś na rogatkach miasta, w pogoni za czymś, czego sam nie mógł nazwać... - Adzik! - Anka - Adzik, pędzisz na diabelskim ogonie... - Pędzę na diabelskim ogonie. Jak opisać kogoś, kto trzymał twoje serce, szamoczące się jak ptak... Miała na imię Anna, przezywano ją Artystką. Migdałowe oczy, włosy błyszczące, delikatne, i ten uśmieszek, który przywoływał z pamięci portret Arcymistrza. - Anka, moja ludzka połowa nie może ci wybaczyć tego pamięt-niczka, oprawionego w dmuchaną, bordową skórkę. Czas dawny, przyśniony czas... . - J ak to właściwie z tobą jest? - Źle, mamo. - Bardzo źle, synku! - Spoglądała na mnie spod okularów, pochylona nad drewnianym grzybkiem do cerowania skarpetek. - Twoi koledzy na studiach, a inni, bardziej lub mniej ci przyjaźni, mają uczciwą pracę, zarabiają uczciwe pieniądze. - Co to są uczciwe pieniądze? Z kościelnej tacki? - Nie bluźnij, bo cię jeszcze pokarze. - Już mnie pokarało... n - Co chcesz przez to powiedzieć? - Co chcesz przez to powiedzieć! Sama dobrze wiesz. Ten facet mnie nienawidzi. - To twój ojczym! - To twój nowy mąż i nie zaczynaj ze mną tej rozmowy, bo jestem u ciebie dopiero dziesięć minut, i to jest te dziesięć minut, które chcę przesiedzieć w naszym dawnym domu. Bo to jest nasz dom. Nie jego. A ty ciągle o tym zapominasz. - Daje pieniądze na ten dom. Wychowuje twojego brata! - Jezu, tylko nie to. - A co? Może tak jak ty? Wałkonić się? Psubracić z dziwkami? - Od kilku lat wychowuję się sam, zarabiam... - Ulica i te tam szalone panie cię wychowują. - Mamo, ten facet i ja - to Hiroszima w domku przy kasztanowej alei. Nie pogodzisz wody z ogniem, jak mówi babcia. I obraz tamtego, niedzielnego południa... Hejnał z wieży Mariac- 35 kiej, pobrzękiwanie talerzami, obrus w wyblakłe winogrona i ten jednoczesny gest. Oparcie rąk o krzesło mojego ojca, o to najważniejsze miejsce przy stole. Spojrzenie na matkę, na brata i na tego obcego człowieka, który patrzył na mnie spod siwych, krzaczastych brwi. Patrzył na mnie i czekał aż opuszczę głowę, zdejmę rękę z przynależnego mu krzesła i pokornie wbiję wzrok w żółte oko krzepnącego rosołu. - Po śmierci ojca ja zająłem tamto miejsce i... - Teraz będzie to moje miejsce. - Cholera... Chwycił mnie za kark i przysunął do siebie. Był silny. Młody. - Nie będziesz, synu, tak się wyrażał przy matce. Nigdy! Uderzyłem go głową w piersi i podniósłszy talerz z rosołem, wyła łem mu na twarz. - Nigdy nie nazywaj mnie synem! Nigdy, skurwielu. Wyszedłem z domu. Noc przesiedziałem w piwnicy na schodach żując połówki "braterskich" kromek chleba... - Cholera, nienawidzę tego, że płaczesz. - Isia wyciągnął z kieszeni polepioną chusteczkę i wycierał te moje wściekle łzawe oczy. Rano nie było już chleba ze smalcem i solą. Spiżarnia była zamknięta. Zamknięto na klucz to "serce domu" - jak mawiał mój ojciec i jego ojciec, i wszyscy ci, którzy w dzień wigilijny zastawiali stół, pamiętając o świętym miejscu dla niewiadomego gościa. - Nigdy nie karaj dzieci głodem, mateczko. Nigdy. Pamiętam te słowa ojca i pamiętam, jak pochylał się z tymi słowami nad zmarszczonym czołem mamy i delikatnym pocałunkiem rozganiał jej gniew, a ona, nasza matka, odpowiadała mu uśmiechem i zakrywała wstydliwie ręką leżący na różowym obrusie w wyblakłe winogrona żelazny klucz od spiżarni. Ale teraz nad matką nie było przyjaznego pochylenia, ust serdecznych i serca dobrego. Były gniewne usta. Usta wąskie, zaciśnięte - cedzące nienawiść. Nienawiść do drugiego mężczyzny w domu. Obcego, młodego mężczyzny. - Jak psa, jak psa przymuszę do posłuszeństwa. - Siebie przymuś, jebusiu, siebie, dupku. Psy i mnie zostaw w spokoju. 36 Spakowałem worek bosmański i poszedłem do kobiety, która miała już za sobą wszystkie wstydy i upokorzenia, za przyczyną zakłamanych bigotek z naszego miasteczka. _ Suka! - Wiedźma! -Jaszczura! -Bezbożnica! - Gwałcicielka! Była piękną kobietą i potrafiła zatrzymać przy sobie młodych, jurnych, naburmuszonych męskością młodzieńców, którzy szukali w jej ramionach ciepła, miłości i tego, jak to nazywaliśmy, męskiego życia. Dom przy kasztanowej alei pustoszał. Wynoszono wielkie akwaria z gabinetu ojca, wypchane zwierzęta oddano do ogrodu zoologicznego, a obrazy zdejmowano ze ścian i obdarowywano nimi co znamienitszych towarzyszy, kolegów nowego męża mamy. Stare meble i fotele zniesiono do kotłowni, zastąpiono je nowoczesnymi, obitymi modną tapicerką w pikasy. To nie był już mój dom. To nie był już ten dom, gdzie wysoko, przy starym belkowaniu, przycupnął głos mojego ojca: . ..'.-: ; ,ił ,. Zapamiętaj głos ojca I zieleń łąk wybujałą... Zapamiętaj... kiej, pobrzękiwanie talerzami, obrus w wyblakłe winogrona i ten; jednoczesny gest. Oparcie rąk o krzesło mojego ojca, o to najważniejsze miejsce przy stole. Spojrzenie na matkę, na brata i na tego; obcego człowieka, który patrzył na mnie spod siwych, krzaczastych brwi. Patrzył na mnie i czekał aż opuszczę głowę, zdejmę rękę zj przynależnego mu krzesła i pokornie wbiję wzrok w żółte oko krzep-i nącego rosołu. - Po śmierci ojca ja zająłem tamto miejsce i... - Teraz będzie to moje miejsce. - Cholera... Chwycił mnie za kark i przysunął do siebie. Był silny. Młody. - Nie będziesz, synu, tak się wyrażał przy matce. Nigdy! Uderzyłem go głową w piersi i podniósłszy talerz z rosołem, wylałem mu na twarz. - Nigdy nie nazywaj mnie synem! Nigdy, skurwielu. Wyszedłem z domu. Noc przesiedziałem w piwnicy na schodach żując połówki "braterskich" kromek chleba... - Cholera, nienawidzę tego, że płaczesz. - Isia wyciągnął z kieszeni polepioną chusteczkę i wycierał te moje wściekle łzawe oczy. Rano nie było już chleba ze smalcem i solą. Spiżarnia była zamknięta. Zamknięto na klucz to "serce domu" -jak mawiał mój ojciec i jego ojciec, i wszyscy ci, którzy w dzień wigilijny zastawiali stół, pamiętając o świętym miejscu dla niewiadomego gościa. - Nigdy nie karaj dzieci głodem, mateczko. Nigdy. Pamiętam te słowa ojca i pamiętam, jak pochylał się z tymi słowami nad zmarszczonym czołem mamy i delikatnym pocałunkiem rozganiał jej gniew, a ona, nasza matka, odpowiadała mu uśmiechem i zakrywała wstydliwie ręką leżący na różowym obrusie w wyblakłe winogrona żelazny klucz od spiżarni. Ale teraz nad matką nie było przyjaznego pochylenia, ust serdecznych i serca dobrego. Były gniewne usta. Usta wąskie, zaciśnięte - cedzące nienawiść. Nienawiść do drugiego mężczyzny w domu. Obcego, młodego mężczyzny. - Jak psa, jak psa przymuszę do posłuszeństwa. - Siebie przymuś, jebusiu, siebie, dupku. Psy i mnie zostaw w spokoju. 36 Spakowałem worek bosmański i poszedłem do kobiety, która miała już za sobą wszystkie wstydy i upokorzenia, za przyczyną zakłamanych bigotek z naszego miasteczka. _ Suka! • '.-•>:•'. •--•• >•-••• _ Wiedźma! > - - - •-•• • -• • ,-•.;;--• f .><. ^-i n,-;/;-: -Jaszczura! •- ;.?;..:..un- kr;;y,v- •••:, >;<>:. :.. k;.v;-i>v ,,•< •.-• -Bezbożnica! '' ' •'<--• r.-;- •••'..••.-.... '••'<>••.>-•.,• . - Gwałcicielka! Była piękną kobietą i potrafiła zatrzymać przy sobie młodych, jurnych, naburmuszonych męskością młodzieńców, którzy szukali w jej ramionach ciepła, miłości i tego, jak to nazywaliśmy, męskiego życia. Dom przy kasztanowej alei pustoszał. Wynoszono wielkie akwaria z gabinetu ojca, wypchane zwierzęta oddano do ogrodu zoologicznego, a obrazy zdejmowano ze ścian i obdarowywano nimi co znamienitszych towarzyszy, kolegów nowego męża mamy. Stare meble i fotele zniesiono do kotłowni, zastąpiono je nowoczesnymi, obitymi modną tapicerką w pikasy. To nie był już mój dom. To nie był już ten dom, gdzie wysoko, przy starym belkowaniu, przycupnął głos mojego ojca: Zapamiętaj głos ojca I zieleń łąk wybujałą... Zapamiętaj... JTamiętasz to, pamiętasz tamto, pamiętasz, pamiętasz... Siedzieliśmy w nawie kościelnej i czekaliśmy na pochód wiernych, wynoszących obraz Czarnej Madonny. Czekaliśmy - a wraz z nami, tuż za naszymi plecami, czekało kilkanaście lat naszej rozłąki. Piotr-Winetu, Piotr-przyjaciel mój serdeczny, przechylał się ku mnie i szeptem wyrzucał z siebie te kilkanaście lat naszej niemowy. "Pamiętasz, pamiętasz..." Wyjechał, kiedy zaczęli rozpytywać o jego nazwisko, chodzić śladami jego birbanckich wędrówek, tych miejsc czułych, które zamykają się wokół ciebie, kiedy nie możesz pogodzić się z samym sobą, odpowiedzieć na pytanie - kim jesteś. Kim jesteś w kraju, w którym się urodziłeś, w kraju, w którym przegalopowało z północy na południe, ze wschodu na zachód, od świtania do zmierzchu i od zmierzchu przez noc aż do nowego brzasku twoich najlepszych trzydzieści parę lat. Piotr wyjechał jak wielu innych, by ciężko pracować na ten dzisiejszy, tani, polski chleb. Na ten chleb, który całując każdego ranka i poczynając go znakiem maleńkiego krzyża, odkładała na stół jego matka Emilia i zaczynała codzienną modlitwę: "Pamiętajcie dziatki, że chleb..." - Pamiętasz?... W małych chlebowych kulkach zamykaliśmy nasze dziecięce marzenia i biegaliśmy nad rzekę, aby nakarmić srebrzyste płocie. To były nasze srebrne brzany, ziszczające marzenia. Władek-Palant, 38 Janek-Cincilin, Józek-Ryczka, Boguś-Zajebek-Elwis, Jasio-Isia, brat mój młodszy, sercem i duszą ukochany... i ja, Adzik. _ Pamiętasz! I opowieść o ojcu Piotra, o tym, jak skopał go niczym psa za kłamstwo, które wymknęło się Piotrowi z ust. Ale przecież było to kopanie ojcowskie, delikatne kopanie syna za kłamstwo kłamliwe. Nie kłam!... Nigdy więcej nie kłam... - Słowa pomniki. Słowa giganty. - Nie kłam... Piękne słowa pana Zbyszka, zmęczonego kłamstwem ludzi, pośród których żył w czasach, kiedy kłamstwo było jedyną niepodważalną prawdą. Piękne słowa starego akowskiego żołnierza, który pragnął wychować swojego syna na wolnego człowieka w kraju, gdzie wolność mierzono długością łopaty z brudnowskiego cmentarza. Cześć ci, Zbyszku, ojcze Piotra, którego skopałeś za kłamstwo, za dziecinne kłamstwo, które nigdy nie przeszło w dorosłość. Nie urosło, nie przetrwało w twoim synu. Cześć ci, żołnierzu warszawskiego powstania, cześć ci, który przeszedłeś piekło. - Pamiętasz? <; I opowieść o moim ojcu... O wielkim strzale do rozbójnika-pszczołojada, który miał w posiadaniu niebieskie ule w ogrodzie. Opowieść o lekcji anatomii pod starą wiśnią, kiedy ojciec mój rozciął brzuch ptaka i wyjmował z niego ostrym kawałkiem blachy polepione pszczoły... Te opowieści, te dawno wypowiedziane słowa wciąż dźwięczą muzyką najpiękniejszą, muzyką dziecięcych lat. - Nie pamiętasz?... - Nie chcę pamiętać... Nie chcę pamiętać tej opowieści o chłopcu i śniegowej kuli. Nie chcę pamiętać tego dzwonienia obluzowanej szyby i tego, że otworzyłem okno, kiedy śniegowa kula odcisnęła swój ślad na zimnej tafli. Nie chcę! Ale pamięć to nie tylko te dobre, te najcudowniejsze z cudnych, te... niebo-niebiańskie chwile, pamięć to... Pamięć to - Ból złożonych rąk... W bieli twarz ojca 39 mówiącego o rzeczach małych i "Zapamiętaj synu lot pszczół, i traw wybujałość. Zielone skrzypce lasu, smak wody zapamiętaj| i wrzos jak pachnie przed wieczorem. Zapamiętaj niebo z chmurami i deszcz i śnieg i wiatr zapamiętaj. I czerwień ściętej jabłoni, która rodziła na pokuszenie... Zapamiętaj - by kochać" - napisał kiedyś w moim pamiętniku ojciec. - Umarł? Ojciec mój umarł? Zamknąłem okno, potem szybko drzwi, w których stał stary aktor ze szklanką wody i popijał ją drobnymi łyczkami, recytując swój wielki monolog o śmierci. Mówił o śmierci mojego ojca, jakby stał na scenie. Szklankę trzymał w dłoni jak książę Hamlet czaszkę Jorika. Zatrzasnąłem drzwi i założyłem łańcuch. Opadła kurtyna. Los Angeles i boczna nawa wiejskiego kościoła, z którego wynoszono cudowny obraz Czarnej Madonny. Dawny Piotr-Winetu i dzisiejszy, dawny Adzik i dzisiejszy... Tysiące kilometrów, które nie rozdzieliły tego, co trwać będzie wiecznie. Nie rozdzieliły naszej przyjaźni. Nie rozdzieliły, bo rozdzielić nie mogły. Nie mogły rozdzielić tej krwi przelanej w ogrodowej altance, pośród brzęku pszczół, szumu starej jabłoni i zapamiętanego na zawsze, wysokiego krzyku szaro-białych nadrzecznych ptaków. Piotr-Winetu i ja, jego brat serdeczny - Adzik. W drewniane patyczki oprawiony album. W środku na grubych kartach spisana i namalowana historia mojej rodziny, mojego domu... Myśliwskie opowieści ojca; karty-lasy, karty-góry, karty- -rzeki. Ożywione wyobraźnią artysty płochliwe sarny, wyskakujące z zieleniejących młodych zbóż, pasiaste prosiaki buchtujące w kukurydzy, stękające byki idące na siebie z pochylonymi łbami i wysokie szczekanie psów goniących świeżym tropem. I inne niesamowite opowieści o dziwacznych ludziach żyjących w naszej rodzinie: o wuju Aleksandrze, nazywanym Złotym Olo, noszącym w sobie złotą kulę wystrzeloną przez hrabinę Azalię, karzącą niewiernego kochanka, sprośne anegdoty o starym, prawie tak starym jak jego wysłużona karabela stryju Anzelmie, o wiecznie pijanym Leosiu, który przewracał żydowskie kramiki i handlował śledziami i amunicją... Czas dawny i czas teraźniejszy, w którym pochylam się nad pożółkłą kartą, zapisaną równym, kaligraficznym pismem: "Umarł Józef Stalin. Wielu moich kolegów płakało. Poszedłem do domu, zamknąłem się w gabinecie i też płakałem. Potem przyszedł mój synek. Siedzieliśmy przy dużych akwariach ze skalarami. W największym, w tym na dwieście litrów wody, wyrzeźbiony przeze mnie Pałac Stalina. Obok pałacu, przy schodach, zatopiony wrak okrętu. Przy złamanym maszcie, pośród plątaniny olinowań, strzęp biało- -czerwonej bandery. Mój syn i ja. I niekończące się opowieści o głębinach mórz i oceanów i o tym jak ono, to życie morza się odradza..." 41 Morze żyje... Tamten zapamiętany przeze mnie dzień w gabinecie ojca. Trzymam w ręku książkę z wytartymi rogami, z poklejoną okładką, na której niesamowite kształty ryb, poskręcanych wodorostów, lin i zatopiony wrak okrętu. Morze żyje, autor: Nikołaj Tarasów. Książka mojego dzieciństwa, tamtego dnia, tamtej mojej rozmowy z ojcem. Siedziałem na kolanach ojca i słuchałem opowieści Tarasowa, które tak pięknie rozczytywał mój ojciec. - Hippocampus guttulatus, pławikonik, zawsze z uniesioną głową, w pionowej pozycji... Zadzwonił telefon. Ojciec stał pod oknem i długo słuchał tego kogoś po drugiej stronie telefonicznego drutu, a potem nagle wypowiedział kilka słów, których tamten człowiek z pewnością nie zrozumiał, bo były one jeszcze z tej naszej opowieści o morzu. Pamiętam dobrze ten dzień, słowa ojca do telefonu, potem twarz siedzącej przy otwartym oknie matki i jej w koło powtarzane słowa: - Jak my teraz będziemy żyć, jak? Wyrzucono ojca z partii komunistycznej, a potem z pracy. Wyrzucono tamtego dnia, kiedy opowiadaliśmy sobie z ojcem książkę N. Tarasowa Morze żyje. Tarasowa, pisarza z kraju, któremu swoimi wystąpieniami na wiecach naraził się mój ojciec^. Pamiętam, że zaszyłem się w ciemny kąt pokoju, pod wielkim biurkiem z lwimi łapami i sponiewierałem ukochaną książkę. Zbezcześ^ ciłem drukowane dużymi literami nazwisko autora, który przecież tak pięknie pisał o morzu i jego przedziwnych mieszkańcach. A mimo to ukryłem tę książkę i przechowywałem przez długie lata, bo była moją pierwszą, mozolnie przeczytaną książką. Książką, podarowaną mi przez ojca, który wtedy straszliwie krzyknął na to mamine biadolenie, na to wkołomaciejowe "jak my teraz będziemy żyć". - Spoookój!!! A przecież ten człowiek, mój ojciec, krzyczał wtedy przeciwko temu, co przekreśliło dotychczasowe jego życie, jego wiarę i nadzieję w dobro i piękno. W prawdę. Nie krzyczał wtedy przecież na matkę. Ojciec odszedł od nas w słoneczny zimowy dzień. Jeszcze poprzedniego dnia wieczorem siedzieliśmy w pokoju stołowym i słu- 42 chaliśmy, jak grał na pianinie. Grał i śpiewał taką smutną piosenkę daleko, daleko, w kraju sybirskiej drogi", a potem podszedł do innie, przytulił do serca i powiedział: "Pożegnajmy się". Myślałem, że mówi o przytuleniu na dobranoc, o pocałunku serdecznym, z którym się zasypia, czekając niecierpliwie nowego dnia. Dzisiaj wiem, że mówił wtedy o śmierci. O śmierci, której imienia nigdy nie wymawiał, bo strasznie się jej bał. Bały się tej śmierci jego oczy, usta, ręce i nogi. Serce bało się tej śmierci. Dusza bała się tej śmierci i płakała. Zamykam oczy i widzę dzisiaj ten jego strach strachliwy, słyszę ten stukot serca przepotworny, że ono, to życie cudne-najcudniejsze może się skończyć. Może się skończyć sen o górach, rzekach i lasach. I o niebie rozgwieżdżonym, po którym biegają zwariowane marzenia. Ech... ty życie cudne... Kalendarz. Kartki, kartki - niewiele tych kartek. Miałem trzynaście lat i patrzyłem jak podchodzili do mojej matki eleganccy panowie w błyszczących oficerkach, w kurtkach w angielską jodełkę, w płaszczach z kołnierzami z kuny i w srebrnoszarych baranicach. Podchodzili i całowali jaw rękę, rzucali na trumnę wiązanki kwiatów, grudki ziemi i wypowiadali kilka zdawkowych słów. Przysłuchiwałem się tym słowom uważnie, śledziłem dokładnie ruchy ich ust, jakbym chciał odczytać nazwisko człowieka, który wtedy, w gabinecie ojca, zabijał go przez telefon. Patrzyłem na nich, przestępujących z nogi na nogę, ubijających cieniutkimi podeszwami mokry śnieg i widziałem, jak popatrują ukradkiem na babcię, na jej nogi, które okrywały ciepłe, filcowe buciska. Popatrywali na te buciska z zazdrością, bo przecież znali to ciepełko, znali. Zerkali na babcię Helenę i złorzeczyli duszy swojej tej zachłanności wielkiej. Zachłanności na miastowe życie, na paradne mundury, na wiatrowe buciki, płaszczyki na błyszczącej podszewce, na miękkie pilśniaki i szaliki jedwabiste. Patrzyli na babkę i to patrzenie stawało się coraz to bardziej nienawistne, otwarte, nieskromne takie - chamskie patrzenie. Babka moja włożyła te filcaki specjalnie, włożyła, żeby przypomnieć tamtym "pankom" że to on, jej syn pomógł im pozbyć się tego C1epełka, że to on pomógł im w zdobyciu czerwonych lampasów, błyszczących bucików, że to on ułatwiał, załatwiał, delegował, 43 nagradzał i odznaczał tych, którzy teraz pochyleni nad grobem udeptywali śnieg. On - "Czuła Dusza". Stali nad grobem i złorzeczyli synowi mojej babki, mojemu ojcu, złorzeczyli mu, biegnącemu już po tych swoich gwiezdnych drogach marzeń. Złorzeczyli, że musieli tu przyjść, patrzeć na buciska babci Heleny, które przypominały im o tamtym dawnym, zapomnianym czasie. O czasie stawiania pierwszych liter, drapania, siorbania, mlaskania, o dawnym czasie ich młodości, tej młodości "łój, toj, sioj..." Nienawidzili babki mojej i ojca mojego za pamięć o ich młodości. - Płacz, wnusiu, płacz. Niech widzą, jak płaczesz. - Nie potrafię, babciu. Podeszła do mnie, przytuliła do piersi i pod borsuczą mufką potarła moje palce cebulą, a potem dotknęła nimi moich oczu. - Płacz, wnusiu. Niech widzą, co zrobili. Babcia Helena i te jej wszystkowidzące oczy, te oczy pamiętające. Pochowała wszystkie swoje dzieci, przeżyła to, co biologicznie ją powinno przeżyć. Stara, piękna kobieta - i jej oczy... Album mojej rodziny: zapiski, wycinki prasowe, fotografie, bibułkowe sylwestrowe kotyliony zapisane wspomnieniami z szampańskich wieczorów i szare koperty, w których trumienne zdjęcia opłakiwanych. Przewracam strony i na białym kartonie próbuję opisać dalsze dzieje naszej rodziny, opisać po to, by któregoś dnia mój syn, a może moja córka, otworzyła ten stary, pożółkły album i zapisała swoje słowa. Zapisała - aby pamiętać. Zrozumieć rzeczywistość kamieni to przeniknąć ich kamienne wnętrze Dotrzeć do samej rzeczy kamiennej i czytać w ich chłodzie jak w księdze. Gdyby kamienie umiały mówić te z ojczyźnianych gleb i te z dna rzeki rozciętej skrzydłami białych ptaków. Gdyby kamienie miały ręce, usta człowieka Duże rozwarte kamienne oczy Gdyby kamienie były doskonałością dla siebie.l. Zabijałyby inne kamienie. Co napisać w rubryce - pochodzenie społeczne? - Jak to co? A kim był twój ojciec? Młody mężczyzna za stołem spojrzał po twarzach siedzących obok niego ludzi i krzyknął trochę jakby za głośno: - Wal śmiało, bracie! Wal śmiało jak cholera. - Podniósł w górę kciuk i potrząsnął kilka razy wielką jak młot ręką. - Wal, chłopcze... - Artystą był... - Coś ty się z ciula urwał? - Zaśmiał się młody siłacz na te moje słowa. - Artystą to był twój stary w życiu, a tu, w robocie, w tym gmachu, to był wspaniałym towarzyszem pracy. Był? - No tak. Pracował. - Tak mów, bracie. Zawsze tak mów, żeby jakiś dupek opatrznie nie zrozumiał twoich słów. Zawsze prawdę. Najgorsza prawda jest lepsza, niż najlepsze kłamstwo. Prawda? - Prawda. - No, towarzysze, to syn człowieka, który całe życie pracował dla prawdy, pracował dla tego kraju, a teraz on, jego syn, poniesie tę prawdę dalej. Dla siebie, dla nas, dla swojej ludowej ojczyzny. -Uśmiechnął się i poklepał mnie przyjaźnie po ramieniu. Uniósł znowu ten swój monstrualny kciuk w górę i szybkim ruchem przebił na wylot tekturowy kapsel butelki z mlekiem. Przechylił ją i wypił duszkiem. Uśmiechnął się, odgryzł szyjkę butelki i zmiażdżył ją na 45 drobne kawałki. Zachrzęściła straszliwie w jego mocarnych szczękach. - Dla ojczyzny trzeba mieć parę! Parę mieć i mleko pić! - Macie siłę, towarzyszu sekretarzu, no, no... - Pokiwała z uznaniem głową siedząca pod oknem blondyna. - Macie parę, oj macie parę, towarzyszu. - I zaczęli obmacywać z lekkim zawstydzeniem wielkie bochny bicepsów towarzysza sekretarza. Patrzyli na jego czerwony byczy kark, szerokie ramiona. Sekretarz zdjął marynarkę i zgrabnie wskoczył na stół, a potem nagle, odbijając się z obu nóg, wykręcił śrubę w powietrzu i opadł na podłogę, stając na rękach. Jęknęli widzowie, spąsowiały panie, patrząc na mocarny tors i niemal płożące się zza rozpiętej koszuli czarne kędziory poskręca nych w pierścionki włosów. ! - Łój! - krzyknęła blondyna i zdrętwiała ze strachu, nieruchoma, z ; głową niemal przy suficie. Spoglądała z góry na herosa, który klepał jej straszliwie jebliwy tyłeczek, jak sam o nim mówił, trzymając ją wysoko ponad głowami gapiów. Szmer podziwu i huragan braw z nieustannym ,,łoj, łój, sekretarzu..." wielce jebliwej blondyny obiegł pokoik konferencyjny. - Szekspir, panowie, Szekspir! Homogenizacja sztuki! Taki wystawię teraz spektakl... Hamlet i cyrkowy błazen... Wspaniale, wspa... - Błazen, towarzyszu artysto, to niby ja? - Sekretarz podszedł do małego grubasa, chwytającego powietrze ustami jak ryba wyrzucona na piasek. - Błazen to ja, to ja, towarzyszu sekretarzu... My, aktorzy... - Daj pan spokój, na kalamburach się nie znasz? - Poklepał grubasa sekretarz. - Ja tam, koledzy, za wiele nie przeczytałem w swoim życiu literatur i wy mnie tu w wała robić możecie jak chcecie. Ale wiecie, gdzie ja to mam? Wiem tylko jedno: robota musi być zrobiona. Teatr... Na nas patrzy całe miasto i ci z województwa, i ci jeszcze wyżej. Przyrzekłem sobie i innym, że robota będzie. I będzie! W teatrze musi grać jak w najpiękniejszej skrzypce. Jasne? Tu przychodzi publika i ona musi wiedzieć, że przychodzi na święto, i my damy im to święto. Bo my wiemy, jak ono ma wyglądać. Reżyserze, machnijcie coś z wielkiego repertuaru. Niech scena drży. A Reżyser-błazen zamrugał chytrze oczkami i uśmiechnął się do mnie. - Może tak, sekretarzu, coś nam zadeklamuje nasz młody kandydat? - Słusznie. Wal, bracie, jakieś wierszysko... Rozłożyłem gazetę. Zrozumieć rzeczywistość kamieni, To przeniknąć ich kamienne wnętrze.^ Dotrzeć do samej rzeczy kamiennej I czytać w ich chłodzie jak w księdze... - Czytaj... Czytaj dalej chłopcze. Gdyby kamienie umiały mówić: **yi ,: ; Miały usta, oczy i ręce człowieka v"? -?!:'! Zabijałyby inne kamienie... Btp! '•;*•"-: Cisza po tych słowach moich. Cisza... i tylko ten wielki, bębniący po blacie biurka palec sekretarza... - Dawaj ankietę. - Zamaszyście złożył podpis i byłem przyjęty. Byłem w teatrze. W teatrze byłem!!! Kiedy wychodziłem z gabinetu chwycił mnie swoją mocarną ręką i przysunął do siebie. - Będzie dobrze, Wiosio pomoże. Wiosio pamięta... Porządny i niemożliwie wesoły był z tego sekretarza człowiek. Przyjął mnie do pracy, bo paliła mi się ziemia pod nogami. Byłem na szkolnym czarnym indeksie. - Wałkoń! Z wilczym biletem w świat go puścimy... Na schodach stały wszystkie licealne z "Maryśki" a dyrektor grzmiał nad moją pochyloną głową. - Wałkoń!... Psubrat...! Birbant...! Chuligaństwo...! Chata była wolna, bo zmarło się Wilusiowemu ojcu i rodzina poszła załatwić pochówek. - Wiluś luśnij, Wiluś luśnij - niech ci starzyk dobrze uśnie... Nawialiśmy z lekcji i zorganizowaliśmy fajf, czyli potańcówkę w domu pogrzebowym. Zaproponował tę zabawę Wiluś, który z całego serca nienawidził swojego ojca i któremu, jak mówił, od urodzenia zyczył śmierci. I spełniło się pod spadającą, sierpniową gwiazdą Wilusiowe życzenie. "Odłożył adwokacką łyżkę Wilusiowy starzyk i tajf szoł na sztyry fajery. Dziouchy rozpaliły pod płytą i doły se po buforach i chopsa!, po bosoku skokoły po gorkiej blasze" - tak 46 47 drobne kawałki. Zachrzęściła straszliwie w jego mocarnych szczękach. - Dla ojczyzny trzeba mieć parę! Parę mieć i mleko pić! - Macie siłę, towarzyszu sekretarzu, no, no... - Pokiwała z uznaniem głową siedząca pod oknem blondyna. - Macie parę, oj macie parę, towarzyszu. - I zaczęli obmacywać z lekkim zawstydzeniem wielkie bochny bicepsów towarzysza sekretarza. Patrzyli na jego czerwony byczy kark, szerokie ramiona. Sekretarz zdjął marynarkę i zgrabnie wskoczył na stół, a potem nagle, odbijając się z obu nóg, wykręcił śrubę w powietrzu i opadł na podłogę, stając na rękach. Jęknęli widzowie, spąsowiały panie, patrząc na mocarny tors i niemal płożące się zza rozpiętej koszuli czarne kędziory poskręcanych w pierścionki włosów. - Łój! - krzyknęła blondyna i zdrętwiała ze strachu, nieruchoma, z głową niemal przy suficie. Spoglądała z góry na herosa, który klepał jej straszliwie jebliwy tyłeczek, jak sam o nim mówił, trzymając ją wysoko ponad głowami gapiów. Szmer podziwu i huragan braw z nieustannym ,,łoj, łój, sekretarzu..." wielce jebliwej blondyny obiegł pokoik konferencyjny. - Szekspir, panowie, Szekspir! Homogenizacja sztuki! Taki wystawię teraz spektakl... Hamlet i cyrkowy błazen... Wspaniale, wspa... - Błazen, towarzyszu artysto, to niby ja? - Sekretarz podszedł do małego grubasa, chwytającego powietrze ustami jak ryba wyrzucona na piasek. - Błazen to ja, to ja, towarzyszu sekretarzu... My, aktorzy... - Daj pan spokój, na kalamburach się nie znasz? - Poklepał grubasa sekretarz. - Ja tam, koledzy, za wiele nie przeczytałem w swoim życiu literatur i wy mnie tu w wała robić możecie jak chcecie. Ale wiecie, gdzie ja to mam? Wiem tylko jedno: robota musi być zrobiona. Teatr... Na nas patrzy całe miasto i ci z województwa, i ci jeszcze wyżej. Przyrzekłem sobie i innym, że robota będzie. I będzie! W teatrze musi grać jak w najpiękniejszej skrzypce. Jasne? Tu przychodzi publika i ona musi wiedzieć, że przychodzi na święto, i my damy im to święto. Bo my wiemy, jak ono ma wyglądać. Reżyserze, machnijcie coś z wielkiego repertuaru. Niech scena drży. 46 Reżyser-błazen zamrugał chytrze oczkami i uśmiechnął się do mnie. Może tak, sekretarzu, coś nam zadeklamuje nasz młody kandydat? _ Słusznie. Wal, bracie, jakieś wierszysko... Rozłożyłem gazetę. Zrozumieć rzeczywistość kamieni, To przeniknąć ich kamienne wnętrze. Dotrzeć do samej rzeczy kamiennej I czytać w ich chłodzie jak w księdze... - Czytaj... Czytaj dalej chłopcze. Gdyby kamienie umiały mówić: Miały usta, oczy i ręce człowieka Zabijałyby inne kamienie... •: t: Cisza po tych słowach moich. Cisza... i tylko ten wielki, bębniący po blacie biurka palec sekretarza... - Dawaj ankietę. - Zamaszyście złożył podpis i byłem przyjęty. Byłem w teatrze. W teatrze byłem!!! Kiedy wychodziłem z gabinetu chwycił mnie swoją mocarną ręką i przysunął do siebie. - Będzie dobrze, Wiosio pomoże. Wiosio pamięta... Porządny i niemożliwie wesoły był z tego sekretarza człowiek. Przyjął mnie do pracy, bo paliła mi się ziemia pod nogami. Byłem na szkolnym czarnym indeksie. - Wałkoń! Z wilczym biletem w świat go puścimy... Na schodach stały wszystkie licealne z "Maryśki" a dyrektor grzmiał nad moją pochyloną głową. - Wałkoń!... Psubrat...! Birbant...! Chuligaństwo...! Chata była wolna, bo zmarło się Wilusiowemu ojcu i rodzina poszła załatwić pochówek. - Wiluś luśnij, Wiluś luśnij - niech ci starzyk dobrze uśnie... Nawialiśmy z lekcji i zorganizowaliśmy fajf, czyli potańcówkę w domu pogrzebowym. Zaproponował tę zabawę Wiluś, który z całego serca nienawidził swojego ojca i któremu, jak mówił, od urodzenia zyczył śmierci. I spełniło się pod spadającą, sierpniową gwiazdą Wilusiowe życzenie. "Odłożył adwokacką łyżkę Wilusiowy starzyk i lajf szoł na sztyry fajery. Dziouchy rozpaliły pod płytą i doły se po buforach i chopsa!, po bosoku skokoły po gorkiej blasze" - tak 47 opisał to zdarzenie na kartce papieru, w kancelarii dyrektora Olbrzyma, Janek-Cincilin... Wyrzucono mnie z liceum i Janka-Cincilin, Władka-Palanta, Józika-Ryczkę. Mama nocami popłakiwała przy czerwonej, opuchniętej od gorzały twarzy ojczyma, który lżył i wyśmiewał mnie i moją rodzinę. Pokrzykiwał znad talerza grochówki, już nie darowanej, jaśniepańskiej, ale czerwonej, obywatelskiej grochówki z kawałem bufetowej kiełbasy dla lepszych towarzyszy. Towarzyszy bezkolejkowców. Jadłem tę przydziałową kiełbasę aż do tego pamiętnego dnia mojej pierwszej ucieczki. Mojej niezgody na opluwanie jaśniepaństwa rodziny mojego ojca. Kiedy na całe lata zamknąłem drzwi rodzinnego domu przy kasztanowej alei, spotkałem sekretarza Wiesława-Wiośka i opowiedziałem mu o nienawistnych, syczących słowach ojczyma. Otoczył mnie Wiesiek ramieniem i powiedział tych kilka słów, które pamięta się przez całe życie. "Będzie dobrze, Wiosio pomoże. Wiosio pamięta". Nie żył mój ojciec, ten wielki, dobry człowiek, "Czuła Dusza", jak go nazywał sekretarz Wiosiek. Wioska przywiózł któregoś dnia do naszego domu ojciec z poniemieckiej wioski. Wysadzili tę wioskę w powietrze uciekający niemieccy żołnierze. Tę przyobozową wioskę ludzie nazywali Zapadłą i obchodzili ją kilometrami, popluwając przez ramię. Opowiadali, że pod wioską jest pogrzebane gigantyczne cmentarzysko i gabinety doświadczalne z zapeklowanymi w beczkach wariatami z obozu, których niemieccy doktorzy przemieniali w dzikie bestie. Opowiadali o wałęsających się, ocalałych z zagłady psach z ludzkimi oczyma, o świniach z głową niemowlęcia i jeszcze o innych dziwolągach, którymi straszyła nas na dobranoc babka Łucja, kreśląc w powietrzu trzykrotnie znak krzyża. Przywiózł ojciec z Zapadłej Wioska okutanego w szary worek i czapkę uszankę, śmiesznie nasadzoną na jego jakby za dużą, arbuzowatą głowę. Rozpalono w ogrodzie ognisko i wrzucono w nie wszystko, co miał na sobie. Pamiętam, jak siedział nagusieńki na drewnianej skrzyni po ślimakach, które zbieraliśmy w ogrodzie, a dziadek odstawiał je dla francuskich gardziołków. Siedział Wiosiek na skrzyni i liściem łopianu zasłaniał przyrodzenie, a babcia Helena strzygła do gołej skóry jego wielką głowę. Siedział i powtarzał w koło niczym zepsuta płyta słowa, których wtedy nie rozumiałem: "Meine gute Mutter, seid stolz: Ich trage die Fahne, seid ohne Sorge: Ich trage die Fahne, habt mir lieb: Ich trage die Fahne". Potem, kiedy Wiosiek zaczął mówić, dowiedzieliśmy się, że powtarzał słowa niemieckiego doktora który stawiał go przed sobą, czytał z małej książeczki, głaskał po głowie, dawał dużą czekoladę i płakał. Wykąpano, wyszorowano, wypucowano chłopca w ogrodzie. - Zlezie z ciebie, Wiosiek, to całe robactwo i złe z ciebie zlezie, Wiosiek. Złe, które wybijali ludzie wioskowi z ciebie kijami. Złe, którego w tobie nie było i nie ma, chłopcze..." - Teraz będziesz taki, jak my wszyscy - mówił do niego ojciec i uśmiechał się do swojej matki, a naszej babci, która lapisem zabliźniała Wioskowe rany, podrażnione gorącą kąpielą. - Nie chcę być jak wszyscy... - A jaki chcesz być, Wiosiek? - Jak mój pies Teufel-Diabeł. Zły, na wszystkich złych... - Zły nigdy nie jest piękny, a ty przecież chcesz być piękny, Wiosiek, mówiłeś, że chcesz być piękny... - Ale trochę zły... - Oj Wiosiek, Wiosiek, to złe zalazło ci mocno za skórę... Wychowywał się przez jakiś czas Wiosiek razem z nami, potem pojechał do internatu i do szkoły, gdzie uczył się nadzwyczaj pilnie, jakby chciał zapomnieć o tamtych latach psiego życia, które dzielił z nim jego przyjaciel, Teufel, owczarek niemiecki, odziedziczony po uciekających z obozu niemieckich doktorach. Teufel - pies ludobójca, szkolony na więźniach, wariatach z beczek, którzy wierzyli, że przyjdzie taki dzień, gdy otworzą się bramy obozu, a oni, wolni ludzie, zachłysną się zielonym powietrzem, a potem znajdą psa-ludobójcę, wyprują mu flaki i rozerwą na strzępy komendanta obozu. Otworzono bramy, ale nie było za nimi komendanta, nie było psa-ludobójcy. Siedział ten pies w najgłębszej jamie pod podłogą, w dziurze, o której wiedział tylko on i ktoś jeszcze, kto zajmował ją Wraz z nim - Wiosiek. 49 48 I nie zagryzał pies-ludobójca chłopca jakby w przeczuciu, że to małe stworzenie, mały człowiek, jest jedyną szansą jego przeżycia, że ten mały, dygocący ze strachu i zimna odwróci od niego straszliwy gniew ludzi, którzy przeszukiwali każdy metr ziemi, aby dopaść, aby zabić. Znaleźli ludzie w baraku komendantury, w kancelarii za metalowymi szafami, dwa ludzkie trupy - komendanta obozu i pięknej kobiety, która w zaciśniętej dłoni trzymała zapisaną drobnym pismem kartkę. "Nie dajcie umrzeć naszemu dziecku. Ono przecież niewinne. Schowane pod czwartą deską podłogi". Wyciągnęli ludzie obozowi trzęsące się małe dziecko i wywlekli skulonego, sikającego ze strachu psa. I kiedy zaciskały się kurczowo ręce ludzkie, kiedy zacinały się ludzkie usta, mrużyły nienawistnie oczy, napinały mięśnie do skoku morderczego, do tego skoku, w którym na ścierwa rozedrą ciało psa, mały chłopiec objął ramionami współtowarzysza kryjówki i stali tak otoczeni wściekłością i nienawiścią. Chłopiec i pies-ludobójca. - Zostawcie ich w Zapadłej, niech los zdecyduje... Odeszli ludzie, odeszli ze swoją wściekłością i nienawiścią, i już nikt, nawet ten, który wypowiedział te ocalające ich słowa, nie interesował się małym chłopcem i psem. Pozostawieni sobie, zamieszkali w Zapadłej, w której diabeł latał na zapalonym ogonie, jak opowiadała babcia Helena. Kiedy któregoś letniego poranka znalazł chłopca mój ojciec, znalazł leżącego na ziemi obok psa z kolczastą pętlą na szyi, kiedy wyciągnął do niego rękę, a on skulił się w obawie przed bolesnym uderzeniem, kiedy wyciągnął do niego rękę i pogładził go po skołtunionej głowie, Wiosiek zawył jak pes. Pewnie pomyślał, że teraz przyszła na niego | chwila umierania i że powieszą go jak psa. Ale pomylił się Wiosiek, pomylił się, gdyż wyciągnęła się do niego ręka przyjazna, serdeczna ręka i pogładziła go po głowie. Miła ręka, której dotyku nigdy jeszcze nie zaznał. Rzucił się do nóg ojcu mojemu, jak kiedyś rzucił się pod nogi ludziom, którzy chcieli rozszarpać jego towarzysza, psa Teufla. Wtedy bronił, teraz oddawał się w opiekę... - Grober Mann... Grober Mann. Pamiętasz moje niemieckie paplanie, pamiętasz jak mnie uczył twój ojciec? Pamiętasz?... - Pochylał się nade mną sekretarz Wiesław-Wiosiek i serdecznie przytulał do serca. - Pamiętam... - Dobrze, że pamiętasz, bo i ja pamiętam i nie zapomnę tego nigdy. Nigdy nie zapomnę wielkiego, dobrego człowieka, Czułej Duszy. I nie zapomniał Wiesław. Dostałem pracę w przedsiębiorstwie, w którym był wielką figurą. On, pan nad artystami... 50 - X oniedziałek. - Wtorek. - Środa. - Czwartek. - Piątek. - Sobota. - Niedziela. - Przedstawiały się kolejno miłe dziewuszki i z uśmiechem zerkały na swojego szefa, łysego grubaska, który mrugał nerwowo oczami i zacierał ręce. - Ty będziesz, mileńki mój, ósmy dzień tygodnia. Taki mileńki, co musi oblecieć pozostałe. - Dosłownie, szefie? - zapytała jedna z panienek. - Nie pajacuj, Baśka. Za warkocze się weź, bo stolnikowa ma cię już na oku. - Wianuszek z dziewuszek, żebym się szefie panu nie pomylił. - Trala-lala, jaka mądrala... Krzywdy byś nie miał, mileńki. Śmiszulki zachichotały. Siedem dziewuszek - siedem działów teatru. Grubasek był artystą. Garderoba, pralnia, charakteryzatornia, fryzjernia, pracownie krawieckie i modelatorskie, magazyn rekwizytów, szef pedzio, brać artystyczna i przyjaciel serketarz - oto moja praca. - Zaopatrzenie, mileńki! Krzyknij sobie głośno: zaopatrzenie. - Zaopatrzenie! _ Tak, mileńki. Nie ma gwoździ, nie ma dekoracji. Nie ma dekoracji, nie wychodzą na scenę, mileńki. A co robią, jak nie wychodzą?... Idą chlać. Więc ty, mileńki, taki towarzysz trzeźwości. Nie chlejesz. Za-o-pa-tru-jesz. Jasne, mileńki? - Jasne. Dzisiaj wyjątek, napijmy sia - Wyjął z szafki obklejonej męskimi torsami butelkę cytrynówkiTpokrajał w wąskie paski różowawą słoninkę. Sobota, mileńki, zaopatruje mnie na koniec tygodnia w świe- żynkę. Na spiralkowej maszynce postawił małą patelnię i poukładał na niej wąziutkie paseczki słoninki. Zaskwierczały po chwili. - Teraz, mileńki, dupeczka czosnku, żeby tylko zapachem dotknął. Do trzydziestu ty licz, mileńki, a ja rączki umyję, żeby kieliszki zapachem nie było słychać. Cytrynówka i świeżynka. Świeżynka i cytrynówka, to za dużo jak na ósmy dzień tygodnia. Obrzygałem pakamerkę, buciki i spodnie szefa i zasnąłem na jego kanapce, troskliwie nakryty płaszczem Króla Lira. I śnił mi się sen: Stałem w czerwonym płaszczu Lira i przywoływałem deszcz. Ale nie byłem królem. Byłem księciem. Aktor o twarzy pana Cypriana, który kiedyś przyniósł mi wiadomość o śmierci ojca, wygłaszał do mnie swój monolog: Mówiłeś, książę, taniec na ostrzach szpad? Mówiłeś, książę - nienawiść Miłość... Krzyk ptaka i bezgłośny szept twoich warg. Książę, wciąż jesteś chłopcem "rzemierzasz dziecięce krużganki wyobraźni twoje Ofelie noszą już rozpuszczone na ramiona włosy Mówisz "dzisiaj" a myślisz "jutro" ... zisiąj, jutro... - tak samo zabija się człowieka Kraj, książę w którym mieszkasz : - 52 53 Nigdy nie był ogrodem szkarłatnych róż. Zawieszony w przestrzeni Pomiędzy Dziś... Jutro... Poszukujesz prawdy Błazeński śmiech bezocznego Jorika. - Ech, ty mileńki mój, ty kochanieńki z buzią jak laleczka... Lala! - Szefie!... - Nic, mileńki, nic złego, mileńki. Nic złego, kiedy człowiek z głową w tumanie mgły... Romcio-Tancerz zakochał się we mnie i układał w mojej kań-ciapce bukiety kwiatów. Był emerytowanym tancerzem i pracował w teatrze jako szef administracyjny. Kochał teatr, który był jego domem, miłością, życiem. Opowiadał mi o tej miłości nocami, a ja słuchałem tych opowieści uszami szekspirowskiego Dupka. Ryj: Ach, Dupku, jesteś odmieńcem! Odmienili cię. Dupek: Cóż widzisz? Pigwa: Niech cię Bóg strzeże, Dupku! Niech cię strzeże! Odmienili cię! Dupek: Odmienili mnie?... Uczyłem się teatru. Tancerz całymi godzinami przesiadywał ze mną na scenie i powtarzał do znudzenia. - Pierwsza pozycja, druga, trzecia! Dupcia spięta, nie wypuszczaj ołówka! W rowek tyłka wkładał mi administratorski ołówek i zaczynał musztrę od początku. - Pierwsza... Dobrze! Druga, trzecia, czwarta i okrągłe ramiona! Bukiety, duże bukiety... Kończyliśmy, kiedy na ulicy telepały się po kocich łbach wózki mleczarzy. A potem u niego w kantorku po dużej szklanic mleka -wierszyki o koguciku, z włożonymi w usta małymi kamykami. - Pani, pani, daj mleka, komu mleka, krowie mleka, żeby krowa dała siana, komu siana, coś tam dalej, coś tam dalej - komu wody, kogucikowi wody, bo kogucik leży i ani tchnie. - Na jednym oddechu, mileńki, na jednym oddechu! _ Pani, pani, daj wody... Od świtu - zaopatrzenie, a wieczorami, nocami - Scena. - Hej, dziewuszki... poniedziałek: Gwoździe, kłódki, skóra na buty, zamsz fioletowy, frędzle, szczotki, wiadra cynowe, gumki myszki, ołówki... Wtorek: Nici szare, szpulek dwanaście, białe, kremowe, grube dziesiątki czarne, włosianka, podszewka jaka będzie, guziki hurtowo, no... Środa: Londa, wszystkie rodzaje po pięćdziesiąt sztuk, henna, spinki, grzebienie miękkie, wata, sto paczek, nie dla mnie... Czwartek: Proszki, szare mydło, płatki do prania, krochmal tak... Piątek: Komplety szminek Poznań, tusze, rzęsy, co będzie... Sobota: Powiedz szefowi, że będzie świeżynka... Niedziela: Jeżeli nie gubisz kartofli, mileńki, przyjdź do mamusi, mamusia potrzyma ci ciuliczka... Pokochałem na zawsze ten świat, a przecież uciekałem od niego. Uciekałem, gdyż bałem się jego "kobiecego" życia we mnie i że ono, to nie twarde, nie męskie życie, pochłonie mnie na zawsze, że pochłonie mnie ta wieczna gra, to przedstawienie, namawianie, uleganie, to krygowanie się, zachwalanie. To trelowanie, trefienie i loty na puentach... - Piękny Adzik. - Zdolny Adzik. - Adzik... Kłódki dwie, z guzików nici, farba skrochmalona, spinki ap! Litr cytrynowy, cebule dwie, rozdziawiona gęba Tancerza iii... żadnego rzygania w kantorku, żadnych pomruków sennych pod kołderką króla Lira! Ja: Jestem teatrem Gmachem prawd wielkich i pięknych Gorzkich i okrutnych Jestem teatrem 55 54 Domem dobra i zła •"i^isYc-u f o,/., ,,,v,bow ieb Piękna i brzydoty ?uu;iox3*w s .siiw Jestem teatrem Winowajcą, tchórzem, bohaterem? r;>a!;.KC Jestem... & ".".ł Zamknięty w obłok słów Mistrza - "i drżę - na spotkanie z publicznością. --. "Tiliu y,; ii SSJ ^ X atrz pan, łasica mnie zdusiła dwie angory. - Dużo tych króli? - Dużo, dużo... Co to, UB przyjechało? - Z ciekawości pytam. Dziadek też kiedyś trzymał. - Nie brzydzisz się pan królika? - Co pan. - Niektóre z miasta to mówią, że króle ze szczurami się ten tego. - Może i niektóre, te z chcicą, się ten tego...,-, ?\ - Ze szczurami? .-.-v -i;\ - Ludzie mogą, to i króle mogą. "'V - Co pan, w hubkę mnie nabijasz? - Nie słyszał pan, jak wkładają łeb kaczki do szuflady i ten tego ją, a ona kaczymi stopkami pana po kuleczkach? - Daj pan spokój... Albo, panie, wkładają tylne skoki kozie w gumowe buty i dawaj kozuchę! Patataj, patataj... Ja nie mogę... Stary jestem, a o takich igraszkach nie słyszałem. ~ I ja nie słyszałem o wielu takich, które ludzie wymyślili. lak, panie, człowiek to paskudne zwierzę. Jak łasica, panie, adusi i nie tknie. Jak człowiek, sam nie może, ale drugiemu nie da... ~ Na łasice to jestem obrzydliwy. ~ Na łasice i na ludzi jak łasice... - '; rzeloty gumowe, Fi-dwadzieścia, dostanę u pana. > Wszyscy pytają, ale nie wszyscy dostają. Ile tego? 57 - Dużo. - To jest rozmowa dżentelmenów. Ja tam, panie, raz spojrzę człowieka i wiem, czy porządny gość, czy łachudra jakaś. - A od ubeków mnie pan nawyzywał. - E tam, panie, taka gra... Królik. - Gdzie! - Mów mi pan, jak wszyscy przyjaciele - Królik. Mnie to nie obraża. Mnie to nobilituje, znaczy się chlubę przynosi. Ja, panie, tymi królami, za Niemca, ma się rozumieć, niejedno życie uratowałem. Bo tu była taka, panie, cicha partyzantka, nie żadna tam wielka z giwerami, ale, panie, taka cicha, którą prowadzili przeciwko Niemcowi tacy, co to nawet czasem dobrze po polsku wysłowić się nie potrafili. A przecie do Polski przynależni byli. Słyszałeś pan o tym obozie w Zapadłej, tam gdzie tych wariatów w beczkach marynowali. Jednego dnia przychodzą do mnie i mówią, że po króle przyjadą, bo doktorzy na doświadczenia potrzebują. No to ja, panie, na oskrobiny kartoflane czerwonej farbki dosypałem i do parnika i królom smacznego pożyczyłem. I drugi raz, i trzeci raz tej farbki podsypałem. Przyjechali niemiaszki, cały transport moich króli zarekwirowali, bo, panie, ja tę hodowlę miałem w tysiące, i do doktorów zawieźli. A tam, panie, króle czerwone bobki drzyzgają. Jeden lekarz niemiecki, co to z nami był w zmowie, krzyku narobił, że czerwonka czy jakaś i tam inna cholera. Wzięli wszystkich na wagony i szybko do lasu wywieźć chcieli. Ale wiesz pan, jak to jest, szybko, szybko i zesrałaś się, złota rybko. Bałagan był, panika z tą czerwoną sraczką, wi?c panie tego, udało się w tym zamieszaniu podstawić inne wagony i dwieście czterdziestu chłopa udało się, panie, uratować. To była największa ucieczka, jaka się zdarzyła z obozu. Nawet, panie, kiedyś tu ruskie z kamerami były z Moskwy czy Kijowa i pytali mnie o ten temat. Tak, panie, wiele jeszcze... - Dziadku. - Zza uchylonych drzwi wyjrzała młoda dziewczyna. - Już wypatrzyła, Sroka srokata... - Niech pan wejdzie do kantorka, dziadek na śmierć pana zanudzi- - Zanudzi, zanudzi, a co, pieśń Nibelunga mam mu zaśpiewać - Machnął ręką i odszedł w kierunku klatek z królami. - Sroka. - Podała mi rękę. - Zwierzyniec założyliście? Uśmiechnęła się. Tadeusz, przyjaciele mówią Adzik. _ Ten od Zosi? - Od samotności. _ padnie mówisz, Adzik. , _ W teatrze pracuję, więc staram się, aby język giętki... nie powie dział wszystkiego, co pomyśli głowa. - Jakoś to chyba było inaczej z tym językiem... Napijesz się ze mną? - Za kołnierz nie wyleję. Co bar daje? - A co gość chce? - Księżycówkę i całą resztę, przynależną patronowi kochanków. - Szybko, szybko, moja rybko... Piliśmy księżycówkę i gadaliśmy o życiu. Sroczka opowiadała o sobie, o dziadku i o magazynie, który ze starym prowadziła. Tyle w tej opowieści było śmiechu serdecznego, łagodności i przyjaźni do drugiego czowieka, że pokochałem te opowieści Sroczki i pokochałem usta, które składały te dobre słowa, i oczy, które śmiały się do życia. Śmiały się do każdego dnia i nocy, i świtu, i złotego wieczoru. Śmiały się do drzew i deszczu, śmiały się do świata, który był i moim światem. Światem żywego człowieka - w dekoracji z nieba, ziemi i powietrza. Interes Sroczki i Królika. To był największy ,,lewy" magazyn jaki kiedykolwiek widziałem. Rurki, rureczki, śrubki, uszczelki, cement, klej stolarski i sznurówki, słowem, wszystko to, na co utykał nasz handel. Wszystko to, czego me można było dostać na rachunek. Skończyła się księżycówka, a potem były te słowa, które w marzeniach układają się cicho w powietrzu i tańczą z rytmem twego serca. Sroczka była zbudowana z miłości. Z miłości były ulepione jej r?ce Jej usta, jej twarde piersi. - Dźgąj mnie, dźgaj mnie, ty Tadziku - Adziku... l o była noc chodzących po mych plecach futerkowych zwierzą-tek, chłodnych chropawych języczków, wilgotnych dłoni. Noc, w której uczyłem się miłości. ano siedziałem za kierownicą ciężarowego wozu i co jakiś czas P°glądałem z uśmiechem na zdjęcie srebrzystego BMW, zawieszone 58 59 nad wstecznym lusterkiem. Sroczka przymilnie uśmiechała się do mnie i gładziła dłonią moje nieogolone policzki. - Jeżozwierz. - W porządku. Mamy już cały zwierzyniec. Silnik prychał, jęczał żyłowany na najwyższych obrotach, ciągnął pod górę tony stali i drewna. Kiedy na szczycie wzniesienia stary z zadowoleniem zatarł ręce, zza drzew wybiegł milicjant i zamachał czerwonym lizakiem. Wyrzuciłem prawy kierunkowskaz i zjechałem na pobocze drogi. - Prawko jest? - Zależy do czego. - Nie pajacuj, koleś. Co masz na pace. - Garb i parę rupieci, ale dogadamy się, panie władzo. - Dupnij mu parę pałek, to przestanie bajer zakładać. - Drugi z milicjantów podszedł do tylnej klapy wozu i podniósł brezentowe płótno. - Kontrabanda! Zobaczcie, co ptaszki wiozą. - Ptaszki, ale nie dla ciebie, palancie. I było jak w kowbojskim filmie, tyle, że na kije, łopaty i pałki oraz służbowy pistolet. Królik dostał dwa lata. Mnie i Sroczkę potraktowano łagodnie ze względu na młody wiek i na dotychczasową niekaralność. - Półtora na dwa w zawieszeniu. Trafiliście w totka, dzieci. Prokurator znał twojego ojca, Adzik. Siedziałem na krześle przed sekretarzem Wiośkiem i przygryzałem wargi. - Z pracy musiałem cię wywalić, rozumiesz. - Rozumiem. Przykro mi. - Pieprz się, to mnie jest przykro. Półtora w zawieszeniu na dwa... Gdzie też nie znali mojego ojca. . U ciekłem wtedy z pokoju sekretarza i nie spotkałem go już potem nigdy. Opowiadano, że doszedł do wysokiego stanowiska i kiedy któregoś dnia pojechał na dygnitarskie polowanie, postrzelony wilk przebił się przez oflatrowany zagajnik i skoczył mu do gardła. Musieli długo walczyć ze sobą, wilk i człowiek, bo kiedy po kilkunastu minutach doszli do nich myśliwi, ciała ich były jeszcze ciepłe i dymiły rozszarpane żyły na kilkunastostopniowym mrozie. Starego Królika też już nie spotkałem nigdy. Opowiedziała mi znacznie później o jego dalszym losie Sroczka, na którą natknąłem się pewnego dnia w starej galerii urządzonej antykami. Siedziała za biurkiem mojego ojca. - Sroczka, biurko na lwich łapach? Skąd?! Wyciągnęła fotografię, na której siedzę za biurkiem ojca, w cie mnych, słonecznych okularach, z fajką w zębach, szczerząc się w obiektyw aparatu. - Ale nadęty. - Lubiłam cię takim. - Dęciak - Mnie się podobałeś. ~ I ty mnie, Sroczko. - Pogładziłem ją po miedziaa§tetewłosach. ~ A teraz? - Teraz nawet bardziej. Jesteś... bardziej kobieca. - Nie żartuj. - Mówię poważnie. Więc co z tą moją kobiecością? 61 - Sroczko srokata, ściskam twoje serce i przytulam do swego.j Zachowajmy w pamięci tamten zwierzyniec i wędrówki futerkowych! zwierzątek. Zachowajmy na piękną pamięć, Sroczko. Rozpłakała się. - Jak to dawno, jak to strasznie dawno było. Rozcierałem jej ciepłe łzy biegnące po policzkach i mówiłem,: nie, że przecież to nie tak dawno, że dzisiaj też jest księżyc i że maj tak jak wtedy, włosy koloru rozpalonej miedzi. Mówiłem jej to, przecież kłamałem. Siedziałem na biurku z lwimi łapami, patrzyłer ukradkiem w kryształowe lustro w złotej ramie i widziałem mężczy-| znę o posrebrzonych skroniach i kobietę śmiejącą się przez łzy,; skrzące się na "kurzych łapkach" w kącikach jej zielonych oczu. - Zabierz biurko. - Dziękuję... Biurko mojego pradziadka. Potem biurko dziadka i ojca i przez jakiś czas moje, kiedy mieszkałem w domu rodzinnym. Myślę dzisiaj o domu swojego dzieciństwa, ukrytym w kasztanowej alei. O domu, z którego okna rozpościerał się widok na rzekę, o moim rodzinnym domu, delikatnie wypchniętym przez nadrzeczny las na niewielki zielony pagórek. Myślę o tym domu dzisiaj z tęsknotą. Myślę i modlę się do tego dawno przeszłego czasu. Modlę się o jego powrót. O smutne oczy ojca, łzy matki, o bójki do pierwszej krwi z młodszym bratem, o kwitnący ogród za domem, o tysiące grządek sałaty, pietruchy i marchwi, których nie chciałem plewić, modlę się o tamten lepszy czas. Radośniejszy czas zapamiętany przeze mnie, zapisany w duszy słowami babci Heleny, a przecież także moimi dawnymi i dzisiejszymi słowami: "Do ciebie się modlę, domu rodzinny, do twoich szczelin i szparek, do skrzypiącej sosnowej podłogi, do kapiącej z mosiężnego kurka wody, do zapachów się twoich modlę, domu mój. Amoniakowych piwnic, rumiankowych strychów, dymnych spiżarni, w których na leszczynowych żerdkach czosnkowe kiełbasy, wysuszone na kość słonawe szynki jelenia. Modlę się do ciebie, domu rodzinny, i przytulam pamięcią. Kołyszę na rozdygotanym sercu i mówię szeptem, aby -nie spłoszyć wspomnienia... ~ Te głowy możno uznać. ~ Co też mama opowiada. ~ Nie poradzą boroki. Zawadzo im gylynder. 63 - Co też mama opowiada. - Babcia Helena strofowała babkę Łucję Matka mego ojca matkę mojej matki. Nie znała się babka Łucja na meblach starych, na meblach noszących w sobie historię. Nie musiała się znać. Wiedziała za to ta moja babka, co z takim meblem zrobić, żeby błyszczał, żeby pachniał czystością, żeby jaśniał w gabinecie ojca, snując marzenia o dawnej świetności. - Jo by se nie doła postawić takiego klamota nawet we chlewiku. Helenko, dejcie ino pozór, wiela tu jest tych szuflod, tych rzeźbów, tych dziurów, w których ino siedzi pieronowaty kurz. - Machnęła ręką i podreptała do kuchni, gdzie już panowała niepodzielnie i gdzie było jej królestwo wieczne. - Nie wylizie, pani dziedziczko. - Stolarz i dwaj jego pomocnicy postawili masywne biurko w sieni, przed drzwiami wejściowymi. - Ani rusz nie wylizie, pani dziedziczko. - Stary zdjął jasny kaszkiet i podrapał się po łysej głowie. Dwaj młodsi pogłaskali również swoje świecące miejsca pod czapkami. Masywne biurko, wsparte na lwich łapach, z herbową tarczą pośrodku. - Nie spadliśmy, Łucjo, z majowym deszczem, trwamy na tej ziemi od pokoleń. - Noo, dwa psy w tarczy. Jeden sro, a drugi warczy - mruknęła babka Łucja i podrepatała do kuchni ze swoją nieodłączną ście-reczką. "Dwa psy w tarczy", mruknęła Łucja ze złością, ale mruknęła zł taką złością niezłośliwą, z przyjazną taką, z zaczepnie przyjacielskąj złością na to szlacheckie pochodzenie babci Heleny, na to jej wywyż^ szenie wysokie. Ze złością na to wszystko, co ono niosło ze sob< w tamtym, nie szlacheckim i nie jaśniepańskim czasie. Na gołodupjj stwo, na tę biedę pańską podnoszoną do wielkości. Wynosiła babcić Helena to swoje gołodupstwo rodzinne, to gołodupstwo swojf i swoich dzieci, które po śmierci dziadka wychowywała sama w wielkiej biedzie i opowiadała o tej biedzie z jaśniepańską wielkością Opowiadała, bo zapomnieć nie chciała, nie chciała wyrzucić z pa mięci tych wszystkich sukni balowych, szampańskich zabaw i zalotnych spojrzeń rozkochanych kawalerów... - Jeździło się do Paryża, Wenecji, do Niemiec się jeździło... - Golce, golce, a gowy noszom pieronem wysoko - mruczała babkj Łucja na ten golcowy majątek ojca mojego, na tę jego jaśniepańską zamożność. - Rada jest taka, pani dziedziczko, upiłować łapy. - Stolarz wstał z podłogi i otrzepał zamaszyście kolana. - Niech piłują. Pamiętam dokładnie to piłowanie lwich łap, a potem minę starego stolarza i dwóch jego pomocników, gdy na podłogę wypadła złota rublówka. Zadźwięczała cieniutko, trafiając w wystający z podłogi łepek gwoździa i potoczyła się pod rozkłapciany sandał starego stolarza. Długa chwila minęła, nim babcia Helena energicznym ruchem odsunęła tę nogę i podniosła złoty krążek. Stary i dwaj jego pomocnicy niemal jednocześnie podnieśli swoje czapki i podrapali się po łysych jak kolano głowach. Gdybym kiedyś miał nakręcić o tym film, zacząłbym scenę od tych stolarskich łysych głów, to znaczy jednej stolarskiej i dwóch pomocniczych. Natychmiast zwolniono stolarza i jego pomocników, odmawiając ich do przyszłego tygodnia i babcia wraz z babką wzięły się do stolarskiej roboty... Deseczka po deseczce, gwoździk po gwoździku, szuflada po szufladzie, odbywało się opukiwanie i obszukiwanie biurka z lwimi łapami. A potem przyszła kolej na inne stare meble z gabinetu ojca, które wniósł w nasz rodzinny dom, dziedzicząc je po swoim ojcu, a ten z kolei po swoim. Z wielką dokładnością odbywało się to przepatrywanie mebli w poszukiwaniu złotych krążków. I trwało to poszukiwanie skarbu aż do chwili, kiedy przyszli po tygodniu do naszego domu owi trzej umówieni ludzie, pokiwali w milczeniu trzema łysymi głowami i ze spokojem i starannością zaczęli skręcać i sklejać pobojowisko mebli. A wszystkiemu była winna zabłąkana złota rublówka, pamiętająca czasy, o których opowiadała nam babcia, która żyła lat sto jedenaście, a w stodwunastym roku, po przekroczeniu magicznego słowa "cały wiek" kiedy dostała od państwa ludowego medal za długowieczne życie, zasnęła cichutko, prosząc o śmierć. Wszystko co nam opowiadała babcia Helena mogło być przecież jej zmyśleniem, bo kiedy poproszono ją o pamiątkowy wpis do księgi długowiecznych, podpisała się "Kobieta MU, w pięciu kolejnych światach". 64 65 Wspaniała była ta nasza babcia, czytająca książki w szesnastu językach, malująca przedziwne obrazy z dawno przeszłych dni i gromadząca przychodzące do niej w niebieskich kopertach listy z małym nadrukiem w lewym rogu koperty. Te listy, zapakowane w trzydzieści trzy kartonowe pudła, czekają na kogoś, kto zada sobie wielki trud i spóbuje je odczytać. Dziwne listy, z dalekich, górzystych okolic Bandingo. Pamiętam wieczór jej śmierci. "Walc straceńców" Arama Cha-czaturiana. Siedzieliśmy z żoną wsłuchani w rozkołysany walc, gdy nagle głośno krzycząc, weszła do pokoju babcia Helena. - Oni tu piszą o nowych rakietach, które chcą umieścić w Europie! Czytałeś?... - Czytałem. - Głupcy. - Odwróciła się, podeszła do okna, rozsunęła firanki i długi czas wpatrywała się w zaniebieszczone magiczną godziną miasto... - Tyle piękna... Tyle piękna i ta wiecznie ścigająca je śmierć... Na mnie już czas... Myślałem, że mówi o spoczynku i moja żona też tak wtedy pomyślała. Kiedy po chwili weszła do pokoju babci, aby rozścielić te dawne, lekko już pożółkłe koronki, falbanki, aby jak co wieczór i jak co ranek otworzyć ten zaczarowany pokoik, usłyszałem jej krzyk. Babcia leżała na łóżku z rękami złożonymi na piersiach, a obokj na małym stołeczku leżała długa bawełniana pończocha, pełnaf srebrnych i złotych monet. Do pończoszniczego skarbu przyszpilona stalową igłą mała kar-| teczka. "Umarłam, ale przekłujcie mi serce - Helena". Babcia Helena, kobieta, którą przez całe życie dręczył strach) przed podwójną śmiercią. Ciągle opowiadała o tej śmierci. Któregoś dnia, będąc małą dziewczynką, wymknęła się niepostrzeżenie spod opieki piastunki i pobiegła na skraj wsi, żeby zobaczyć na własne oczy tych wielu pomordowanych, o których mówiono w salonie przyciszonymi głosami. Zobaczyć te wprost niewiarygodne stosy ludzkich trupów, dla których nie nadążono kopać osobnych mogił i ksiądz nakazał pochować je we wspólnym dole, aby uniknąć zarazy czającej się w każdym promieniu palącego słońca. 66 Pobiegła zobaczyć, jak cała wieś kopała wielką mogiłę dla wojaków. Wiele się nasłuchała o bohaterskich śmierciach żołnierzy walczących na wszystkich frontach, we wszystkich armiach świata. Wiele nasłuchała się pieśni o umieraniu najwaleczniejszych z walecznych. O polskim konaniu za sprawę. Słuchała tych słów pięknych, układanych przez starą piastunkę, słów o kwitnieniu paproci i o twarzy ułańskiej, przeszytej srebrnym ołowiem. O chwackich rotmistrzach podzwaniających szabelkami i o siwych konikach u mogiły. I teraz ona, Helenka, najmłodsza z osiemnastu sióstr, biegła zobaczyć pobitych żołnierzy. Trupy zwożono końskimi podwodami i układano w wielkim dole, który, wysypany wapnem, bielał w słońcu. Na szerokich płachtach zrzucano do dołu poodrąbywane ręce, nogi i głowy, których nie można było przypasować do korpusów. Pomagającym w grzebaniu zmarłych kobietom odwracano twarze, a co twardsi mężczyźni schodzili do dołu i układali tamte odrąbane ułańskie głowy twarzami do słońca. Zatrzymała się Helenka w krzakach tarniny i rozszerzonymi oczyma patrzyła na ten obraz straszliwy, na ten dół pełen ludzkiego mięsa. Nagle krzyknęła, gdyż spostrzegła na dnie mogiły poruszające się ciało ułana. Zobaczyła, jak nam później opowiadała, niebieskie oczy tego chłopca. Usta, przez które przeszło westchnienie. Krzyczała Helenka, nie mogąc poruszyć się z miejsca, a głos jej, z zawiązanego na supeł gardła tylko cichutko bulgotał, pojękiwał. I nikt nie słyszał tego krzyku dziewczynki ukrytej w tarninowym krzaku. Krzyku, który tonął w żałobnym głosie dzwonów, w parskaniu i rżeniu koni, które zwietrzywszy krew biły powietrze niespokojnie łbami. Dużo później, w czasie panieńskim, jawiła się babci co jakiś czas w snach twarz tamtego ułana o niebieskich oczach. Twarz z odciśniętym na ustach westchnieniem do Boga. Opowiadania o śmierci to były babcine "anderseny", jakje nazywała siostrzyca moja przyszywana, wariatka straszna, Halina-Piorun. Babcine anderseny - ten ojej ojcu, naszym pradziadku, jak przychylony wiekiem ku ziemi, obdarzony przez los osiemnastoma córkami, któregoś dnia zaśpiewał przy studni i to śpiewanie jego niosło 67 się poprzez wszystkie tajemne dróżki wodne aż do jeziora, to śpiewanie o narodzeniu się syna. Błogosławiły ręce starego dziedzica nowonarodzoną, nie babską, ale chłopięcą głowę. Rosła ta piękna głowa, a z nią śmigłe ręce, szybkie nogi i serce dobrotliwe, aż do owego dnia, kiedy to przez majątek pradziadka przewaliła się, przeszła, przegalopowała i jeszcze dziesiątki razy "prze..." - linia frontu. I jak w filmach starych mistrzów, w rozbłyskach światła pojawiały się na ekranie nieba twarze z dymu i ognia. Twarze, twarze, twarze. Twarze, które umierały tak prawdziwie. A kiedy zmęczyła się już nawet śmierć i przysiadła strudzona przy drodze, nagle, jak przysłowiowy "diabeł z pudełka" pojawił się na drodze jeździec i na ochwaconym koniu przegalopował ścieżką, siekąc szabelką na oślep. Na drodze stał chłopiec, trzymając na ramieniu drewniany karabinek. A potem już nic, tylko ten straszliwy krzyk pradziadka i cisza, która otuliła drogę, pola, las i przycupnęła ze strachu pod gorącym niebem. Chłopiec leżał na piasku, z szeroko rozrzuconymi ramionami, z twarzą jasną, uśmiechniętą, jakby witając żołnierza. Opowiadała nam o tym babcia Helena. Opowiadała o krzyku obłąkanego starca, jej ojca, o skowycie, który niósł się wysoko pod niebo i o tym, jak słysząc ten skowyt człowieka dziedzicowe psy chowały ogony pod siebie i skulone drżały pod progiem domu. Stary dziedzic wziął syna na ręce i ruszył ciężkim krokiem przez szerokie pole. Szedł na czerwony las. Opowiadała babcia tę straszną historię wiele razy, gdyż obaj z bratem ukochaliśmy ją najbardziej spośród tych wszystkich opowieści, jakie błąkały się po babcinej głowie. Historię, która przecież była i naszą historią, wpisaną w wielkie drzewo naszej rodziny. Opowiadała, jak przez całą noc słychać było rąbanie drzew w pańskim lesie, a kiedy słońce zaróżowiło j szare niebo, ludzie zobaczyli wielki płomień. Takie i wiele jeszcze innych historii opowiadała nam babcia Helena. rozpięty na gałęzi jaśminu Kamień, rzucony twarzą w słońce - stopiony do szkła. Bemol ofowianych żołnierzy Schodzących w owal twarzy rozbity lustrem pustych oczu. Zielona wyspa nadziei? Krzyczałem - RÓŻA MIŁOŚĆ ŚWIAT Scałowane do ręce Chrystusa. Zielona wyspa nadziei? Martwy ptak 68 iec jak? - Spojrzałem na człowieka po drugiej stronie dłu-i giego, nakrytego zielonym suknem stołu. - Przyjmiemy was warunkowo. - Uśmiechnął się. - Warunek? - Napiszecie jeszcze raz swój życiorys i umawiamy się, że w balony bawimy się na festynach. - No i na pochodach, panie przewodniczący... - I na manifestacjach też, panie Adzik. - Podał mi rękę i mocno uścisnął. - Artur. - Adzik. - Przeczytaj, Adzik, co napisałeś, przeczytaj i powiedz, jakiego z na^ chciałeś zrobić balona. - ... Urodziłem się w wielkiej rodzinie Borów - tak przynajmnie; mówiła moja babka - w rodzinie pomieszanej, poplątanej losam? ludzi wielkich i małych, ludzi pięknych i ludzi złych. W rodzime która wychowała mnie tak, że przy odrobinie szczęścia mógłbyn zostać dobrym pisarzem, dobrym aktorem, artystą malarzem, bota nikiem, może nawet dobrym lekarzem pediatrą czy adwokatem Mógłbym zostać naprawdę dobrym archeologiem, badaczem życi; pozaziemskiego uczepionego gwiazd lub dekalogu. Mógłbym zostat łowcą dzikich zwierząt i wypuszczać je tam, gdzie nie dosięgnę ich nigdy kaleka ludzka ręka, zakończona stalą mausera czy manlichera. Mógłbym! Tak, tak... mógłbym wypisać dziesiątki cholernie atrakcyjnych zawodów, w których mógłbym być dobry. DOBRY. Prawie na samym wierzchołku! Tylko, że oczko - maleńkie oczko mniej... Dobry. Nigdy -BARDZO DOBRY..." - Nieźle napisane, przyjacielu Adziku. _ Dziękuję. - Jak chcesz, skontaktuję cię w radio z naszym kolegą z redakcji młodzieżowej. L,i - Czytali tam już moje literackie kroczki. - I jak? - Zaproponowali współpracę. - To chyba będziesz współpracować, co? - Chyba będę. - No to napisz teraz po ludzku swój życiorys i spotkamy się, jak wrócę z nasiadówy. Magda, zaprowadź naszego przyjaciela do jedynki, daj kartkę papieru, ołówek i jakąś lemoniadę, żeby mu osłodzić życie. - Artur... - Tak. - Ty powinieneś chodzić z czerwonym balonem. Pasowałby do twojego krawata. - Jasne. Ty, Adzik, trzymaj się zielonego, bliżej ziemi, żeby cię nie wywiało w chmury... - Jasne. Usiadłem w małym pokoiku i zacząłem pisać ten swój "leżący bliżej ziemi" życiorys. 70 W ieczór był wrześniowy, piękny. Dziadek stał przed chlewikiem i obserwował lot gołębi. Staliśmy z bratem obok niego i patrzyliśmy na ptaki, jak szybkowały wysoko, jak przecinały waciaste chmury, przy przewrocie na plecy świeciły srebrną osiką i znowu nadlatywały na czerwoną tarczę słońca. Dziadek Józef miał najpiękniejsze gołębie w miasteczku i gdyby nie spłonęły na fiśli, maleńkim stryszku nad chlewikiem, gdzie zakradaliśmy się z moim małym bratem Isią na pierwsze ,,podkurzajki", udekorowałyby medalami pierś dziadka Józefa. Ta fiśla to była nasza twierdza. Nasz matecznik dobrego i złego. Isia, cimlok mały, stał na czatach i pilnował, żeby nikt nie wszedł na górkę, a my z sąsiadem, Kulawym Józikiem, pociągaliśmy pierwsze ćpoki, długie niedopałki cygaretek "Liga". Józik znajdował je czasami w kamiennej popielniczce w pokoju matki, do której zachodził szykowny kawaler. Chłopiec nigdy nie mógł go wypatrzyć, bo przychodził, kiedy Józik już spał, a odchodził, kiedy Józik jeszcze spal To był znaczny kawaler, bo Józikowi i jego dwunastu siostrom powodziło się lepiej niż wtedy, kiedy żył ojciec, który też przecież by* - jak bajtlował chłopiec - znaczną osobą w ratuszu. Tego Józiko-wego ojca znaleziono któregoś dnia nad strużką, a właściwie nad cuchnącym bulikiem, płynącym wzdłuż drogi przechodzącej przez całe miasteczko. Znaleziono go z głową zanurzoną w lepkiej brei, to znaczy znaleziono głowę Józikowego ojca w tej cuchnącej mazi, a ciała szukano jeszcze przez kilka dni, nim odkryto je na hałdach przy torach kolejki. Jorgusiowa koza znalazła tę brakującą część ojca 72 r'zika Zerwała się z postronka i stała nad torami mecząc żałośnie. rzv poznała ta koza swego dobroczyńcę, który idąc rankiem do ratusza zawsze zatrzymywał się przed płotem i częstował Jorgusiowa kozę kawałkami chleba z cukrem? Ojciec Józika nazywał tę kozę Cukrówka. Cukrówka - wołał, a ona nieraz rwąc postronek przybiegała do płotu. Znalazła więc Cukrówka to ciało ojca Józika i coś jeszcze, co błyszczało nie opodal na głogowym krzaku, zawieszone na cienkim rzemyczku. Srebrzący się w słońcu mały kluczyk. Cukrówka zlizywała z rzemyka cukrowe drobinki. Tajemnica tego kluczyka to tajemnica zarżniętego znacznego urzędnika z ratuszowej wieży i jego utopionej głowy. Wszystkowiedki przysięgali, że jest to kluczyk od tajnego schowka w ratuszu, gdzie zamknięto na wieczną niesławę dokumenty tych, którzy podpisywali dla Niemca różne obrzydliwości i stawiając swój podpis pod znakiem złamanego krzyża., skazywali obmową na śmierć znajomych sobie ludzi. Inni z całą pewnością twierdzili, że jest to kluczyk od szkatuły schowanej pod podłogą, gdzie zazdrosny ojciec Józika przechowywał "seksualne listy" kochanków swojej pięknej żony. Jeszcze inni przysięgali, zaklinali się na życie swych najbliższych, że jest to kluczyk od "skrzynki Hajnricha", sierżanta aprowizacji dla lepszych oficerów S S. Skrzynka Hajnricha - złote monety, biżuteria i coś, co jak opowiadali ludzie, znaleziono dawno, dawno temu w kopalni przy figurce patronki, św. Barbary, coś, za co wykupiono dwunastu młodych od "Sokoła", dla których już wybudowano szubienicę i kurendą zwoływano ludzi z miasteczka, powiadamiając ich o terminie ukarania bandytów. Dwunastu od "Sokoła" zwolniono, ale powieszono innych młodych ludzi, których nie miał kto wykupić, a szubienica stała nowiutka, pachnąca świeżym sosnowym drewnem. Opowiadała nam babka Łucja o tym powieszeniu dwunastu młodych o świcie. O krzyku: "Niech żyje Polska", o zakładaniu pętli już urnarłą> płowowłosą głowę najniższego ze stojących w szeregu opcow, którego serce nie wytrzymało rozstania ze światem i pękło zabliźniając kamień serc tych, którzy zakładali na szyje powrozy, ludzi, co przecież mówili o pięknie, o miłości i prawą ręką 73 czynili znak krzyża, i pochylali głowy w pokorze, prosząc swojego Boga o przebaczenie. A przecież Bóg był jeden. Bóg wieszających i Bóg powieszonych... - Józik, Józik, kulas z głową jak arbuzik!... - To my, dzieciaki, czasem tak wołaliśmy za przyjacielem, odsztafirowanym w amerykany, ciuchy z paczek, jakie przynosił nocami do domu kochanek znaczny Józika matki. - Jeronie, toż to wykapany Wiłem, skóra jakby żywcem zedarta ze starego Wilema, jeronie jeden... Ale Józik był podobny do wszystkich, tylko nie do swojego pięknego ojca, którego przecież nie znał, bo nie mógł znać kogoś, komu urżniono gowa, zanim Józik przeszedł samodzielnie parę kroków, podciągając śmiesznie swoją krótszą nogę. Z pozostawionych w domu pamiątek po ojcu trzymał Józik w skrzyni na stryszku starą karbidkę, dewizkę po srebrnym zegarku, wysokie buty z cholewami i całe paki francuskich czasopism, które oglądaliśmy każdego dnia po wielekroć, kurząc ćpoki i branzlując się nad każdym zdjęciem kuso odzianej tancerki. Tamtego wrześniowego wieczoru siedzieliśmy na stryszku i oglą daliśmy gazety, Isia stał na czatach, a dziadek siedział na ławce pod bzami i łozprawioł o gołębiach z bezrękim Paulkiem, wtoremu utrzasło ręka na dole. Siedzieli starzykowie na ławce i łozprawiali: v Bydzie pogoda? [ - Ja... Z kominów się kurzy Panu Bogu prosto do nieba. J Paulek co jakiś czas odwracał głowę i spoglądał przez ramię j Józefa. i - Paulek, czy cię pieronie isjosz skręco, że nie możesz usiedzieć na j życi? Paulek poderwał się z ławeczki i stanął przy płocie. - Józef, pódź, ino wartko. - Idą. Co tam mosz? - Istny raj... Zaczłapały drewniane charboły po kamiennych płytkach i już , obaj starzykowie pochylali się nad wyrwą w płocie. Przed nimi gruba kobieta pochylona nad stertą kompostowego zielska wybierała coś z blaszanych wiader ukazując starzykom przysłowiowe słoneczko. Paulek trącił Józefa w ramię. Blank dobro dupa, a wyciepnięta na hasiok. - Ja, mosz prawie... Józef wychylił głowę spomiędzy desek i krzyknął w kierunku kobiety: _ Truda, dej pozór co by ci jaki diobeł nie wskoczył w ta dziura...! Grubaska odwróciła się i obciągając spódnicę uśmiechnęła się do nich. _ Wy stare pierniki, we łebach wom się turlo na stare lata! Do kościoła bezbożniki i nos w katechizm, a nie stare baby podglądać. Widzicie ich! - Trudka, nie jesteś aże tako staro, dej pozór jak pod twoje okienko zaklupiom kawalery... - Cheba, żeby młodych dziouchów zbrakło na tej świętej ziemiczce. Paulek, Paulek... Co powie twoja, jak cię tu wypatrzy? - A co ma godać. Co miała, to już pedziała, ni? - Ja, mosz prawie Paulek. - Dziadek poklepał kamrata po plecach. - Truda, jak jo wos widza, to mię aże trzęsie. - Cheba febra, ty stary cyganie. Roześmieli się starzykowie i uchylili czapek kobiecie. Usiedli na ławeczce i zapykali z fajeczek. - Terozki mi się ale spomniało, jak my byli modzi. To była fantazja! Pamientosz jak my chcieli wszystkich zawsze za bozna zrobić? - Pamientom. Wiela to było lat temu? - Ogniście dużo, Paulek... Cało kopa... - Wszystkie te leta się spominają i się terozki klupią we głowie... - Jezderkusie, jezderkusie... - A pamientosz, jak nam grali starzykowie jak my szli na Germana? - Pamientom dokładnie: Sybila pedziała święta Gdy z Antychrystem człek się zbrata Bydzie wkrótce koniec świata I o tym niech kożdy pamienta... - Jo mioł wtedy tela lot, co ten mój od Any. Telaś lot mioł, jak my szli do Powstania, pierniku stary! A o czym jo godom.. ~ Jo myśloł... - Jindyk myśloł ło niedzieli, a w sobota łeb mu chlaśli... 75 74 Puszczali ku niebu błękitne obłoczki dymu. ai - To były, chłopie, fajniste czasy, terozki my już nadanogiłką... - Szarpali my się, jak te wróble na niciach. fk - Ale Wilusia, potyn Adolfka za bozna my zrobili! i - Ja.,. Kiwali się na ławeczce kamraci, a kiedy dziadek spojrzał w górę, ku niebu, na wieczorny przelot gołębi, dostrzegłem w jego oczach dziwny błysk, coś, jak kryształ odłamanego promienia słońca, który osiadł na jego powiece i trwał tam przez chwilę, niby prawdziwa łza. Ale pewnie to nie była łza, bo starzykowie - mój dziadek Józef i wujek Paulek - należeli do tych twardych pieronów, którzy nie roztkliwiali się nad przeszłymi latami. Nad latami za szybko przeszłymi, nad młodością, która przegalopowała w wojenkach i powstaniach, nad młodością, która zawsze była dorosła. Tacy już byli. Tacy byli chyba wszyscy ludzie tej ziemi, którą wyrywali ,,diobłom ze gardeł". - Naharowała się, chudziątko, aże naharowała ta ziemiczka naszo polsko. Natrapiła się w łobcej sużbie przez tela lot... - Terozki jest i bydzie już naszo na zawsze. - Jak amyn w pacierzu. - Pamientosz Józef: "Przysięgom wobec Pana Boga, wobec tej ziemi, walczyć do łostatniej kropli krwi". Dziadek wyjął fajeczkę z ust i wyprostował przygarbione plecy. - "Walczyć ło Polsko Macierz naszom najświętszom i nie spoczną dopóki łostatnio stopa Germańsko bydzie stoła na tej ziemi..." Paulek wyjął z ust fajeczkę i spojrzał na dziadka. - Terozki momy ta naszo Polska tako, o jakiej my nawet nie śnili. - Wejrzyj Józef na twoich, łoni terozki prowadzą tyn łokrynt. - Ja, ino co by za dużo nie musieli bałwanów rozbijać. Roześmiali się obaj, a Paulek zakomenderował: - Die gewehry laden! - Feuer! Wystrzelili z małych fajeczek i zaśpiewali: O przyszło mi, przyszło od majora pismo Musza maszerować, musza maszerować • ~*, rfe?s na wojenka istno! Musza odejść ojca, matka miłośniczka .i "; ..,,..-:,( \\, 76 Musza maszerować, musza maszerować, nad prusko graniczka..." I nagle w tej ciszy, w której niosło się tylko starzykowe śpiewanie, zawyła kopalniana syrena. Potem druga, trzecia... - Na "Andzie" przywaliło ludzi - krzyknął jakiś człowiek przebiegając podwórze. I już biegli ludzie z osiedla w kierunku kopalni, w rozpiętych koszulach, boso, w fartuchach - tak, jak ich zastało wycie syren. Rzuciliśmy ćpoki i pobiegliśmy za innymi. Tłum falował przed bramą. Staliśmy obok samochodu z anteną i człowieka z wielkim magnetofonem. Obracały się szpule taśmy. Reporter: Z osadnika mułowego Łucja II przedarła się woda z mułem węglowym do wyrobisk wentylacyjnych. Wdarcie wody z mułem spowodowało wymycie podłoża piaskowego i obudowy, co doprowadziło błyskawicznie do powstania zawałów. Górnicy z oddziału C-3 zostali odcięci od pozostałych rejonów kopalni. O ich losie nie ma żadnych wiadomości. Pod ziemią pozostało stu trzynastu górników! Reporter chwyta za rękaw kurty biegnącego górnika z ekipy ratunkowej, który wyjechał na powietrze. Reporter: Jak tam jest? Ratownik: Gorąco, duszno, brak powietrza. Ciągle wzrasta ilość dwutlenku węgla. Dwutlenek zabija... Reporter: Ratownicy pracują bez wytchnienia. Bez masek, maski przeszkadzają. Niektórzy nie wytrzymują, są ratowani przez idących za nimi następnych ratowników. Krew zalewa twarze, ciążą płuca jak stukilogramowe kamienie. Ludzie łamią prawo by ratować życie innych ludzi... Do przodu. Metr po metrze. Łopata za łopatą. Bliżej zawału. Za zawałem stu trzynastu czekających na życie... ~ Szef cię wzywa. - Do reportera podbiegła na wysokich obcasikach czarnooka dziewuszka i odwracając się plecami do samochodu, w którym siedział szef, skrzywiła się rozpaczliwie i syknęła do człowieka z mikrofonem: - Powiedział, że jaja ci wyjmie przez kołnierz. Zrobił w redakcji piekło, że ten reportaż idzie na żywo. - Pierdolę go. , , 77 - Nie rób tego. I tak zatrzymał audycję. :, B Reporter odłożył do samochodu mikrofon i podszedł z dziewczyną do czarnej limuzyny. - Wejdźcie do środka, pogadamy chwilę zanim was wypierdolę z roboty. Trzasnęły zamykane drzwi samochodu. Pisały o tym tragicznym wydarzeniu gazety, mówiono o tym w radiu i nawet pokazywali w Kronice Filmowej odznaczonych górników, jak stoją na scenie w teatrze, w czarnych mundurach, w czapkach z czubami białych i czarnych piór, i jak przypinają im srebrzyste medale. Ale my, małe chuncwoty, jak nas nazywał dziadek, pamiętaliśmy tamten obraz z kopalni, tamten obraz, kiedy runęła brama przełamana przez napierające na nią rodziny zasypanych. - Adzik, ty żeś jest od poloków, czy żeś jest z nami? - Od poloków. - To nastąp się... - Józik, ty ale mosz ciula we gowie. To jest Polska, abo to jest Turcja! Ty żeś jest od poloków i jo jest od poloków - a jeśli mówimy innym językiem, to nie znaczy, ciuliku, że ci tutaj to nie są nasi. Rozumiesz to? - Rozumia... Staliśmy na błotnistym placu kopalni i patrzyliśmy na tych ocalonych. Tych, którzy zdążyli. Krok za krokiem wyprowadzono ich na powierzchnię. Niektórych wynoszono na noszach. Było złociście jasno, tarcza słońca stała nad kopalnianym szybem, a oni oczy mieli przewiązane czarnymi opaskami i szli posłusznie jak dzieci, prowadzeni przez doktorów w białych kitlach lub trzymając się ramion towarzyszy. Wstawiono bramę i otoczono teren wojskiem i milicją. Z potężnych megafonów dudnił na całą okolicę głos prowadzącego akcję ratowniczą: - Zachować rozsądek i opanowanie. Nie ulegać panice. Odstąpić od bramy. Ekipy ratownicze opanowały zagrożone strefy. Niebezpieczeństwo ognia minęło. Odkopujemy pozostałych towarzyszy. Liczę na waszą pomoc. Nie blokować drogi, odstąpić od bramy... Staliśmy na tym placu całą noc i okrywaliśmy kocem naszego kamrata Endka, który czekał na swojego ojca, czekał i modlił się, żeby choć zobaczyć tego swojego ojca, żeby choć mrugnął do niego jednym okiem. - Panie Boże, Panie Boże jedyny... Żeby nie medalik od matki, z którym się ojciec Endka nigdy nie rozstawał, nikt chybaby nie rozpoznał zmiażdżonego ciała. - Entol, trzymej się. My są z tobą, Entol... - My są z tobą, Entol... - Entol, twój ojciec jest bohaterem... i-bTO 3!>Ii,S - Srom na to. Chcą, coby był żywy! - A ja bym chciał być na twoim miejscu^ilbbjrjte jnój ojciec był bohaterem. ,s;3i?Jif9o-x Wróciliśmy wszyscy do domu. V/i;jLf;T f"j o3 ... - Kaj żeś się tak zmarasił? ,s\sioq -01 - Na kopalni my byli z Józikiem i Entolem. '.iisbA ,i,\ - Zaś się zadajesz z tym... - Dej pokój matka. Był przy kamracie, bo musi trzymać fason. On jest łod nos. Moja krew. Jest tukej, to jest z nomi, a zaś jak jest tam, z ojcem, musi być po pańsku, po miastowemu. Dej mu pokój matka... Dziadek stanął w mojej obronie, czując w powietrzu wielką haje. - Dziadku, chciałbym, żeby to mój ojciec był bohaterem, żeby... Dziadek wyjął z ust fajeczkę i długo na mnie spoglądał. Babka Łucja biglowała bieliznę i słychać było w kuchni tylko jadowity syk żelazka dotykającego maleńkich drobinek wody. - Adzik, twój ojciec jest bohaterem, jak jest bohaterem każdy, kto walczy o tę ziemię naszą jedyną, o Polskę. - Mój tata jest bohaterem?... - Ja, chuncwocie jeden... Wtoregoś dnia o tym ci opowie... Syknęła wyjmowana z żelazka popielata dusza i zniknęła w czerwonym ogniu. "Adzik, twój ojciec jest bohaterem, jak jest bohaterem każdy, kto walczy o te ziemię naszą jedyną, o Polskę..." Jak tamta popielata dusza, z babcinego żelazka - syknęła tak po latach moja dusza prawdziwa na przypomnienie tamtych moich szczeniackich słów: "A ja bym chciał być na twoim miejscu, Entol..." 79 78 Ojcze, nie chciałbym, abyś był tamtego dnia bohaterem... Chciałbym dzisiaj siedzieć obok ciebie przy kominku i podawać ci ogień do fajeczki. I mógłbym przeżyć jeszcze setki takich babcinych haj i krampusowych kuksańców, łajań, wstydów i wstydów nąj-wstydliwszych, jak ten po pogrzebie ojca, kiedy stałem z piękną kuzynką Dorą na cmentarnej alei i podszedł do nas cimlok mały, mój brat Isia. - Dora, masz takie cycki jak te szauszpilerki z gazet na fiśli. - Jak kto? - Jak te frele, aktorki, co je oglądają Adzik z Józikiem na fiśli i brandzlują się ogniście. - Brandzlują?... Co to znaczy? - Niech on ci to pokaże. -. Pokażesz mi, Adzik? - spojrzała na mnie ta moja kuzynka Dora i powiedziała uśmiechając się przymilnie: - Adzik, proszę cię, pokaż mi. I wtedy ten brat mój młodszy szczerząc zębiska pokazał dziewczynie to, o co się tak gwałtownie dopytywała. Chciałbym przeżyć kilka tysięcy takich wstydów, jaki zrobił mi Isia przy tej pięknej kuzynce, z którą stałem na cmentarnej alejce. Chciałbym wszystko to złe przeżyć za jeden, darowany mi przez los wieczór z ojcem i przytulić się do niego, i zapytać: - Jak to ze mną jest, ojcze... Jak to jest, kiedy tak patrzysz na mnie z tamtej strony. Co widzisz? Nigdy nie napisałem tamtego życiorysu. Siedziałem w pokoiku Przewodniczącego, opisując zdarzenie z dzieciństwa - tamto nocne czuwanie przy kopalni. Nigdy też nie zawiązałem czerwonego krawata i nie chodziłem na wiece z czerwonym balonem. Odrywałem się czasem od ziemi, ale to był lot w niebieskie i może nawet różowe chmury. ;:i. xv Odchodzisz... I nikt cię nie zawoła W mowę drzew W śpiew ptaków W złote zachody I siwe poranki W słońca, które zapalają nowe lata W gwiazdy W uśmiechy nieruchomych fotografii W milczenie ludzi > Odchodzisz i:.. •; W uśmiechnięty kamień. 80 dtwieram szarą kopertę, a tam kilka kartek pod takim tytułem: "SZAMBO". - Prawko jest? • - JeSt. ' . •.''•• -r' K'5 :':/••: IV--;:.,.!.-•;.() l - Karta zdrowia? - Jest. !>.;.:! '. • •-••.•^. • : :- - ńu:..';V u;> •• •••.;:•.• - Ważna? -^'- -• •'?•.•': , :. --• -'-i <. • ,.-;; ••••'.••: ^ - Ważna. '"'' ' ••-;K - •'-.. .••.-. ^a:! •••^' . • •-•,. •' - Na czym będziemy hulać? fać - Na hulajnodze. - Atletycznej budowy mężczyzna poklepałimnie po ramieniu i uśmiechnął się całą gębą srebrzystych zębów. - Majątek, nie... - Jedni mają w gembie... - Atleta zarechotał i jeszcze mocniej zata-rabanił po moich plecach. - Dobrze mówisz. Znałem takiego jednego, co majątek we fiucie miał. Takiego miał bydlaka, że mu dupy na wyścigi płaciły, żeby je dmuchał. Na tym fiucie wille se postawił. Dobrze mówię... Z tarasem, ogródkiem i czerwonym krasnalem na klombie. Tego krasnala to mu milicjanty zwinęły, bo czerwony i za bardzo się kojarzył... Prawdę mówię chłopaki, nie? - Zwrócił się do stojących w kantorku kierowców. - Jak zawsze, szefie - przytaknęli mu chłopcy. - A twój majątek w czym, chłopczyku. W głowie, w ręku, no... - W pale, szefie. W pale! 82 ..... ,•..••.'oif;?". Pała w górze tf^niłi/ Pała w dole •">'.•'-'•'>. :"K;< Pałą myślę 3 ; I pałą pierdolę.! :•;"(_ i - Dobrze mówi! Jak Boga Jedynego, dobrze chłopak mówi. Swojak! Z jajcami nam się trafił! Z jajcami, chociaż śledziem się goli. Pogładził mnie po policzku twardą jak imadło łapą. - W szambie będziesz robił. W szambie najlepsza forsa. Nadajesz się do forsy. Takich jak ty lubią czerwonce i brudasy. - Grzmotnął czarnym stemplem w szoferacką kartę i uścisnął mi rękę. Potem zrobił kilka zwodów bokserskich i stojącego obok małego człowieczka nadział na swoją prostą. - Czyżyk! Czyżyk, oświećcie chłopaka, co i jak. Rozliczenie jak zawsze. Jasne, chłopaki? - Jasne, szefie... - A teraz wypierniczajcie, czekam na damę. - Wylał na łapska pół flaszki "zdradzieckiego bzu" i zatarł ręce. - Noo, rebjenoki, wypierdalajta... Dostałem kluczyk do żelaznej szafki, granatowy kombinezon, ręcznik, mydło i herbatę. Czyżyk przyniósł metalowy kubek, pół "rury" i tak zacząłem swój pierwszy dzień w nowym zakładzie, zatrudniony jako kierowca "gruchy" czyli cycka do wywozu miejskiego gówna. - Robota nie jest zła. Kółeczko, kółeczko, do fajrantu niedaleczko. - Gównem jedzie, ale się nie kurzy. Zarobić można, lalunie we willi przygruchać. - Czyżyk walczył z butelką, wypijając duszkiem pod palec na pół czerwonej kartki. - Nie jest źle, młody. - Podał mi butelkę. - Przed robotą? - Taka zasada u nas: PIŁEŚ - JEDŹ! - Otworzył swoją metalową szafkę i wyciągnął mały słoiczek z ogórkami. - Zamieszaj, chłopcze, inaczej gówno cię zabije... Pociągnąłem spory łyk z butelki i oddałem Czyżykowi, który Wyłożył z gazety długą kromę razowego chleba, przełamał ją i podał mi połowę. Z kieszeni wyłuskał kilka ząbków czosnku. 83 - Razowiec, słonina, czosnek no i ten boski nektar. Wszystko, czeg< nam, Panie Boże, potrzeba... . ': ' - No i Maryśkę albo Kaśkę. - No i Maryśkę albo Kaśkę, i jak ty to szefowi mówiłeś? - Pała w górze Pała w dole Pałą myślę I pałą pierdolę... - Cudne słowa, cudne słowa. - Czyżyk zamlaskał i spojrzał na mnie przyjaźnie. Spojrzał przyjaźnie, bo przyjaźń i dobro mieszkały w jego szoferackiej duszy i sercu. Czyżyku, przyjacielu, powierniku słów tajemnych, szeptanych pod palec, przy czerwonej kartce. Czyżyku, przyjacielu, który nauczyłeś mnie zgody, pojednania, który nauczyłeś mnie wybaczenia. Czyżyku, który byłeś samą dobrocią i prawością, za co utopiono cię w gównie. Czyżyku, który nigdy się nie zaparłeś i nigdy nie wypowiedziałeś słów kłamliwych, Czyżyku, byłeś mi przyjacielem i ojcem, którego tak bardzo wtedy potrzebowałem. Czyżyku, będę zawsze myślał o Twojej prawdzie i myślę, że ona, ta prawda najprawdziwsz; będzie zawsze stała przy mnie, nawet tam, gdzie niebieskie łąki i zi pach miodu, o którym zawsze marzyłeś... - Do roboty. - Wskoczył za kółko. - Dzisiaj pojadę ja. Jutro ty będziesz kręcił. I kręciliśmy wybierając szambo, dolewając z pompy pół grucłr wody, i rozwoziliśmy tę ekstra-gnojowicę po badylarskich pałacach; Interes wdechowy, tyle tylko, że trochę zalatywał. Mieszkałem u wdowy fryzjerki, która "wypachniała" mnie ,,cud| nymi adekałonami", a wieczorem, całą "śmierdzącą ferajną", zajeżl dżaliśmy pod najlepszy lokal w miasteczku. Panie pachnące, panoj wie pachnący, wojskowe figury pachnące i my - psubraty i wałkonif - troszkę zalatujący. - Iii, dawaj! Pod śledzika z jabłuszkiem, pod zimne nóżki i gorącf dupki, jak mawiał szoferacki szef, pod majonezy, kogucie czubki i pieczarki z rusztu. Śmiech, zabawa, wesołe życie. I tylko gdzieśj tam, na dnie serca, stukało czasami cichutko wspomnienie o ojci i domu przy kasztanowej alei. I tylko gdzieś tam, przy ostatnimi ,,pa..." słowa, które w przyśnionych ustach ojca, słowa które mówiły o ciszy i przywoływały w pamięci wspomnienie tamtego, też zimowego dnia: ... Choinka, twarz ojca, babcia Helena, babka Łucja, Halina-Piorun, ciocia Natalia, mój brat Isia, mama i ja... Gałęzią cichą, wigilijną... Przykryj zimowe wieczory... Choinka, zapalone świeczki, płynące po zielonych gałązkach anielskie głowy i ta młodzieńcza moja poezja, którą chciałem po latach obudzić serce mojego marnotrawnego brata. Tamten wieczór i te dzisiejsze słowa. 3' Przykryj zimowe wieczory, Sunące rybą i saniami -Zerwaną gwiazdą... W ciszy, która przynosi tamto wspomnienie, tamto dawne wspomnienie wigilijnego wieczoru, słyszę dzisiaj to pukanie w okienną szybę naszego starego domu. Delikatne pukanie, jakby dzwonienie cichutkie, żeby nie spłoszyć przysiadłych na wierzchołku zielonego drzewka srebrnych aniołów... Halina-Piorun, brat Isia, ciocia Natalia, babcia, babka, aha, i jeszcze dziadek Józef, stary powstaniec śląski, Piotr, mój przyjaciel, mama, ja i mój ojciec. Ojciec, patrzący nieruchomo, jakby zatrzymany w stop-klatce kinematografu, patrzący w pomalowaną mrozem szybę, za którą niebieskawy cień człowieka. - Boże... Człowiek stanął w drzwiach. Miał na sobie wojskowy szynel, drewniane więzienne buty i białą, przystrzyżoną krótko brodę. Stał i patrzył w twarz ojca, a ojciec mój patrzył w jego twarz. I zobaczyłem wtedy te anioły. Zobaczyłem je w ciężkich, rtęciowych łzach, które wytoczyły się z oczu przybysza. - Jerzy! - Edward! Padli sobie w objęcia i szlochali jak mali chłopcy. Anioły przeskakiwały z jednej twarzy na drugą, potem przysiadały na innych twarzach, aż cały pokój wypełnił się płaczem serdecznym, łkaniem, 85 84 pochlipywaniem wielkim i tym srebrzystym szmerem anielskich skrzydeł. Nie wiem, dlaczego wtedy płakałem. Płakaliśmy wszyscy Nie padło ani jedno słowo. Zapamiętałem to jako "szloch wielki i szum anielskich skrzydeł". Dzisiaj wiem, że to radość we mnie tak szybuje. Miłość wielka i przyjaźń wielka. Nie znałem przybysza o pobielonych włosach, rzęsach i brwiach Nie słyszałem nigdy tego imienia. - Edward, Edward... Srebrny wujek Edward, mąż cioci Natalii, nieznany ojciec Haliny-Piorun, zięć babci Heleny - wujek Edward. Wypuszczony i obozu-kopalni nad rzeką Sungari wrócił, przemierzywszy tysiące kilometrów, do domu. Śmierć Słoneczka-Stalina dała mu przepustkę do wolności, do kraju, o którym śnił nieprzerwanie, do raju utraconego. Wigilijny wieczór i świt po zgasłej Gwieździe Betlejemskiej, dzień, a potem noc, i nasze zasypianie pod ścianą. Nasze zapatrzenie, zasłuchanie... i znowu zasypianie. Wujek Edward, jego opowieści o latach spędzonych w bolszewickich obozach. Opowieści o ucieczce z Syberii, o pogoni i śmierci darowanej. O obcięciu dłoni za skradzionego ziemniaka, o "białym fandango" - chodzeniu nieustannym, tupaniu, przysiadaniu i dalej, dalej po cięciwie koła, żeby przetrwać noc, żeby nie zatrzymać się i nie pozwolić, aby sen zaróżowił oczy. "Białe fandango" - ruszaj, nie pozwól zatrzymać cię śmierci... Opowieści o "czerwonych szwadronach", o kurzawce, zadymce, zawiei. O wielkim falowaniu syberyjskiej tajgi. O tropie tygrysa, który w lepkiej ciszy odznacza swój ślad. O Nikanorze Siergiejewiczu jakoś tam, oficerze czerwonego szwadronu, prześladowcy Polaków zesłanych na Sybir. O ich strasznym losie, o nadziei i o przetrwaniu. Opowieści o wielkim kraju SZU-HAI położonym między rzekami Sungari, Amurem i Ussuri, zanurzonym w setki tysięcy kilometrów zielonego morza. Dalej, dalej, żeby wypowiedzieć więcej słów, żeby objąć nimi wszystkich, ukołysać do wytęsknionej miłości. Opowiedzieć i zatrzymać na zawsze... Sunące rybą isaniami zerwaną gwiazdą . Gałęzią cichą wigilijną przykryj spłoszone ręce topniejące gwiazdy ptaki szybujące zerwanych serc Na gałęzi cichej wigilijnej - zawieś drewniane serduszko Isi... Gałęzią cichą wigilijną przykryj zimowe wieczory 86 Opowiadałem o tym Czyżykowi, przyjacielowi serdecznemu, opo-I wiadałem o "czarnej cytrynce", o błyszczących oficerskich butach, j które pozostawiły ostre ślady na śniegu w naszym ogrodzie, na tara-J się przy wielkich drzwiach, obok których zobaczyłem w tamten wigi-J lijny wieczór cień człowieka. Cień "Srebrnego Edwarda"... - Cień? - zapytał Czyżyk zawieszony nad górą śledziowych dzwon--.] ków. - On przecież mówił, dotykał waszych twarzy, rąk - płakał... - Tak, płakał... Po latach głodu, bestialstwa, umierania i wreszcie zmartwychwstania - rozpłynął się w grudniowym śniegu. Odszedł przez długi szpaler mirtowych krzewów, pozostawiając za sobą niebieskie ślady... Ale śnieg stopniał i został tylko ślad w sercu tych, których kochał i którzy jego pokochali. Wrócił, by odejść już na zawsze, bez nadziei... - Czyżyku, jak opisać tę tragedię rodziny? Jak zapytać o to ciocię Natalię, Halinę? Jak? Jak przytulić twarz do ich twarzy i wypowiedzieć tych kilka słów? Jak? - Kończ z tym szambem! - Zwrócił głowę w kierunku "eleganckiego towarzystwa". Nabity na koniec widelca śledzik z jabłuszkiem, odciągnięty wskazującym palcem i uwolniony jak pocisk plasnął w czoło towarzysza Waldemara, szefa miejscowej ubecji. Stoły, stoliki, obrusy, majonezy, dewolaje i sałatki fruwały poi sali, orderując wygarniturowanych obywateli. Bal na jedno śledziowe "pa" kończył ten czarodziejski wieczór histerycznym krzykiem towarzysza Waldemara, przywołującego kierownika sali i kolegów po pałce... - Dooo finału, Adzik... Rok w zawieszeniu na dwa lata za nieumyślne spowodowanie szkód gospodarczych... - Ej, chłopie, czy to warto? Czy to warto?... Przyjaciele, przyjaciele. Przyjaciele mojego ojca... Dzięki nim, jak w kokonie, w mateczniku bezpiecznym, dreptałem straszliwie powoli w dorosłe życie. - Powiedz, czy warto? - pochylał się nade mną Piotr-Winetu. - Za taką sukę tyle krwi... Mówił o kobiecie siedzącej tamtego wieczora obok towarzysza Waldemara. Ale od tamtego pamiętnego dnia pod śledziowym dzwonkiem upłynęło dziesięć długich lat. Nie było już Czyżyka, którego znaleźliśmy w jego własnym domu zanurzonego głową w muszli, we własnym gównie. Wybudował Czyżyk pałac na placu, co go kiedyś kupili Cyganie od piekarza Helmuta, który dał przysłowiową nogę na drugą stronę berlińskiego muru. Zarekwirowało działkę po Helmu-cie państwo i sprzedało Czyżykowi na postawienie nowej piekarni, ignorując cygańskie porządki. Przychodzili do Czyżyka ludzie Romy, błyskali złotem i czarowali prędkimi palcami, namawiali, potem przeklinali i pewnej nocy, jak opowiadała babcia Helena, przy nowiu księżyca, rzucili na Czyżyka urok. Chodził Czyżyk coraz bardziej markotny, coraz słabiej kręcił kółkiem kierownicy, aż pewnego dnia poszliśmy go wszyscy szukać, kiedy nie przyszedł na obowiązkowe imieninowe "pół rury". Ale to było dawno, dziesięć lat temu, dziesięć długich, wałkoń-skich lat. Teraz pochylał się nade mną Piotr-Winetu i kiwając głową pytał: - Pamiętasz? - Pamiętam... Siedziała obok tego cholernie nieprzyjemnego człowieka z twarzą myszy-ryjówki. Smukła, ze strumieniem pszenicznych włosów opadających na ramiona. Obserwowałem tę dziewczynę i tego przystoj-niaczka o mysim pyszczku, wypuszczającego małe obłoczki papierosowego dymu po każdej zajaranej kolejce. - Polejem, polejem - i se ne zalejem... Kilka kieliszków wódki. Jeden za drugim. - Siup? Siup! ł , - Towarzyszu Waldemarze... - Co ty mię tak z dygnitarska... - Waldi, jak Boga Jedynego i Partię naszą ukochaną... Dziub, dziub, różowy ryjek, nawazelinowane towarzystwo i ona "Płomień Montezumy". Siup, przechyliła szybko kieliszek i nakrywając się rzeką złocistego pola upadła na parkiet. - Ty suko wyjebana, ty... Towarzysz-ryjówka chwycił dziewczynę za włosy i podniósł z parkietu. - Ty złota, ty... Wystrzeliłem z procy-widelca i Czyżyk wtedy wystrzelił, i Janek-Cincilin, który był z nami na zabawie, i cała nasza psubracka drużyna. Fala śledziowo-śmietanowa płynęła przez salę i oklejała waze-liniarzy, orderowała ich garnitury, ukwiecała spocone dekolty i koa-fiurowała włosy, tupety i wczeszki. - Towarzysze! - Kelner! - Kierownik! - Zabij drania! - Trzymaj chuligana! - Baczność! Patrzyliśmy na Złotą, jak stała na środku parkietu i zaśmiewała się pobijając rękami uda, niczym rozradowany na jarmarku chłop. - Tango raz! - krzyknął Czyżyk i przytulił Złotą do piersi. Pianiniarz, Grzesio-Bębenek, uderzył w klawiaturę, aż z filcowych młoteczków pianina uniosły się stada połyskliwych moli i zawirowały nad salą. - Naftalina! Naftalina! - Bagno! - Szambo!!! - Pamiętasz, Piter? - Pamiętam. - Dla tamtej dziewczyny napisałem to opowiadanie. Dla Złotej, z pszenicznymi włosami. - Dla suki? - Dla niej. 90 91 "Za taką sukę tyle krwi". Zabrał ją temu człowiekowi z mysią twarzą. Wszedł na parkiet, wziął za rękę i zamieszkał u niej, w małym pokoiku na poddaszu, w kamieniczce zapluskwionej od piwnicy aż po komin przez koczujących tu przez kilkanaście lat tych zza tamtej, innej rzeki, gdzie pola odmierzano na największy palec u stopy. - Złota... - Adzik. Leżeli obok siebie, a ona głaskała delikatnie jego ręce. Potem spojrzała na swoje przeguby rąk i długo- na nie patrzyła. - Zmiażdżyłeś mi rękę i zegarek. - Tylko cię trzymałem, wariatko, tylko cię trzymałem. - Strasznie mnie dźgałeś, bydlaku. Przesunęła ręką po jego twarzy. - Adzik jest wspaniały. - Znam to. Kierowca, kochanek, artysta... naj, naj, naj... Znam to, Złota, ale łykam chciwie jak indyk kluski z makiem. Ześliznęła się po jego piersiach i zaczęła mu się bacznie przyglądać. - Masz bardzo piękne stopy. Nigdy nie widziałam tak miłych stóp. Stopy Hindusa. Biedne, szczupłe stopy Hindusa. - Hindusa? - Tak sobie wyobrażam stopy Hindusa. Biedne i szczupłe. - Chodź tu, wariatko... - Adzik-Badzik, podźgaj mnie jeszcze troszkę... Dźgał ją wiele dni i wiele nocy i myślał o tych słowach w ukryciu, o tych słowach, które ona wypowiadała, patrząc mu prosto w oczy. - Kocham cię, Adzik. - Kocham cię, Złota. Zarzuciła mu ramiona na szyję i zamknęła jego twarz deszczem tego pszenicznego pola, opadającego jej na ramiona. - Co byś zrobił, gdybym cię teraz zdradziła. - Zastrzeliłbym cię. - Adzik? - Jak psa. - Jak suczkę, Adzik. Jak suczkę chyba. A kiedy potem to zrobił, wypowiedział na głos tych kilka słów: "Za taką sukę tyle krwi..." Leżała przy jego wózku w kałuży krwi. Uśmiechnięta, z tymi wypowiedzianymi słowami zastygłymi na nieruchomych wargach, z tymi słowami skłamanymi o ich miłości. "Kocham cię, Adzik..." Trzy do przodu, nawrót. Trzy do przodu, nawrót. Trzy do przodu. Kwadrat cztery na cztery. Pięć lat. Pięć cholernie długich lat za tę sukę. Pięć lat z kolesiami, którzy na miły początek zerżnęli mu dupę do krwi. Kiedy na drugi dzień prokurator zapytał go, kto to zrobił powiedział, że to on sam, że przewrócił się na odwrócony stołek. - Mów mi takie kawałki, kolego, a zacznę pisać książkę. ,,Stołek w dupie" - to dobry tytuł na debiut... Potem umówił się z tymi facetami z celi, że będą się bić na ciosy. Trzymali wózek za poręcze, a trzeci uderzał. Potem trzymali tego na stołku i on uderzał. Kiedy znowu przyszedł do celi ten prokurator-pisarz, żeby go odprowadzić na izbę chorych, sprzedał tych, z którymi się bił, a potem sprzedawał ich jeszcze wiele razy, aż do dnia, w którym znaleziono ich ugotowanych w wielkim kotle na bieliznę. Któregoś dnia poprosił tego młodego prokuratora o kartkę papieru i zaczął pisać: "Zobaczył je jak we śnie, chmary ciemnoczerwonych motyli, które obsiadały mu twarz, ich wielkie skrzydła, które przesłoniły słońce, a ono zmieniło kolor, stało się czerwone i wirowało po ciemniejącym niebie. Zobaczył to wszystko jak we śnie, ale przecież dobrze wiedział, że to nie sen, że leży na kamieniach, a nad nim stoi pochylona dziewczyna o jasnych włosach i patrzy na jego ręce, nogi, na j ego twarz we krwi". - Dla mnie to napisałeś? - Odłożyła trzymany w ręku maszynopis na parapet okna. Zgarnęła do plastikowego kubła puste butelki po wódce i spojrzała na leżącego pod ścianą mężczyznę. - Zacząłeś pić. - Otworzyła drzwi na korytarz i szybko wyszła. Usły- 93 92 szał jak zawartość plastikowego wiaderka z hukiem przelatuje przez kolejne piętra zsypu. Wróciła i pocierając ręką o wytartą na udacŁ sztruksową spódniczkę krzyknęła do zasypiającego pod ścianą. - Wszystko się lepi. Nikt tutaj nie sprząta? - Czasami - odpowiedział. - Czasami to ja próbuję odgrzebać tę norę. - Ty tu mieszkasz. - Mieszkałam. Podwinęła rękawy bluzki i skierowała mocny strumień z gumowej rurki na złożone w zlewie sterty talerzy, garnków i szklanek. Pracowała szybko i dokładnie. - Po co ty do mnie przychodzisz. Odwróciła głowę w jego kierunku i odpowiedziała głośno, przekrzykując hałas lejącej się wody. - Lubię jak to ze mną robisz. - A mysi pyszczek? - Dostaje za swoje. Mężczyzna uśmiechnął się i poprawił poduszki na skrzypiącym łóżku. - Przychodzisz, a ja wciąż nie znam twojego imienia. - Wołaj na mnie jak zawsze, Złota... - Chodź, Złota. Wziął ją szybko i chciwie, a kiedy leżała z przymkniętymi oczami, z tymi swoimi sterczącymi ku niebu cyckami, przeskoczył poręcz łóżka i ze sterty paczek wyciągnął aparat fotograficzny, ustawił go na stole i objął ramionami dziewczynę. Bzyknęła cicho migawka aparatu. - Chciałbym, żebyśmy mieli takie zdjęcie. - W porządku. - Napisz na pudełku swój dobry adres, wyślę ci jedną fotkę. Podniosła się na łokciu i przez chwilę wypisywała coś mozolnie na wieczku pudełka. - Słoneczna jeden. - To jest nasza ulica i nasz numer... - Zgadłeś. Ja tu zostaję. - A towarzysz pyszczek? Nie boisz się go? - Zostaję. Wstał z łóżka, podszedł do szafki i wyjął kolejną butelkę wódki. - Pijesz z gwinta? Nie odpowiedział. Zapalił papierosa i usiadł na brzegu łóżka. Spojrzał w okno, za którym był tamten świat. Świat, od którego ciągle uciekał. Świat, którego on, pisarz, nie potrafił zamknąć \v prostokątach swoich kartek. Ten świat, który od niego wymagał codzienności, zwykłości: obudź się, podnieś rękę, postaw nogę, drugą, teraz wstań, otwórz oczy - myśl! Otwórz usta - mów! Pisz! I nagłe olśnienie. Impuls. Zaczął mówić tej dziewczynie o tym, co napisze. Zaczął mówić o tym, co było na początku, o tych wszystkich, które przychodziły do niego i odchodziły od niego przez tyle lat. Zaczai mówić o samotności, która jak wilk gnieździ się w jego duszy i wyje. Wyje. Próbował opisać te stany, ale nie umiał właściwie poukładać słów. Bełkot. Bełkot. Bełkot. Teraz wiedział jak to zrobić! Wiedział jak to później opisze. Mówił, ale ona spała nakryta wielką poduszką, z nogami podciągniętymi pod brodę. Ubrał się szybko i poszedł do tego człowieka z ustami jak różowy ryjek. Opowiedział mu o nich. Opowiedział o Złotej i o pokoiku w za-pluskwionej kamieniczce. Chciał wiedzieć, co będzie z nim, co będzie z nią, co będzie z nimi, kiedy przyjdzie ten trzeci. Chciał to wiedzieć i opisać. Teraz! - Rozmawiał z tobą? - Tak. - Odchodzisz? - Odchodzę. - W porządku. - Co w porządku? - W porządku, że odchodzisz. - I nic? - Nic. - Parszywy cynik. - Tak. Podeszła do niego z gniewem w oczach, z ptasią gotowością do walki. - Proszę, tylko nie tak. - A jak! . 95 94 - Przez kilka dni będzie ci smutno, ale któregoś dnia zapomnisz, jak to ze sobą robiliśmy. Zapomnisz, a potem zdziwisz się, że to możliwe, żeby o tym tak szybko zapomnieć. Staniesz przed lustrem i ze spokojem nałożysz róż na policzki, pomalujesz na niebiesko powieki, włożysz błękitną sukienkę, białe pantofelki i wyjdziesz na ulicę. Wyjdziesz, żeby się spotkać... Po kilku, może po kilkunastu krokach odkryjesz, że ten pastelowy delikatny rysunek twojej postaci jest całkiem interesujący. Odkryjesz to, kiedy przechodząc obok wielkich witryn sklepowych dostrzeżesz w lustrzanym odbiciu zaczepny wzrok oglądających się za tobą mężczyzn. Uśmiechniesz się i może nawet podbiegniesz z radości kilka kroków do przodu... - Co ty robisz? - Zapisuję to. - Zapisujesz słowa, które są dla mnie? - Całe swoje życie zapisuję. - Więc ty to wszystko o nas zapisywałeś? - Tak. - Więc to wszystko, ta intymność, nigdy nie była nasza, tak! Wszystko na sprzedaż? Zapisane w notesiku? Pilnie odrobiona lekcja, tak? - Złota... - Ty draniu, ty cholerny draniu! - Złota, jak spałaś poszedłem do niego i opowiedziałem mu o nas. Chciałem, żeby wszystko było czyste. Zapięła sandałki i trzaskając drzwiami wybiegła na ulicę. Chwilę siedział nieruchomo nasłuchując jej kroków. "Przystanęła" - pomyślał. - "Stoi pod bramą i waha się. Jest bezradna, opuszczona... Przynajmniej teraz tak się jej wydaje..." Otworzył notes i zaczai szybko zapisywać: "Stoi pod bramą i chce wrócić. Czeka..." Schował notes i zaczął się szybko ubierać. "Boże, to jest to. Tak, to właśnie jest to, na co, do cholery, czekał przez tyle lat. Kotłowanie duszy... Kołatanie serca i ta cholerna łatwość w układaniu słów". Wyjął notes i szybko zapisał tych kilka złotych myśli. "To jest to!" Wybiegł na ulicę i zobaczył ją, jak stoi w bramie naprzeciwko. Stoi i uśmiecha się. Podbiegł do niej. Ty gnoju... - Uderzyła go w twarz. Chwycił ją za rękę, ale mężczyzna stojący obok odepchnął go, potem inny mężczyzna uderzył go z czoła w głowę, a jeszcze inny podszedł spokojnie, kiedy leżał na ziemi i wepchnął mu w brzuch coś zimnego i ostrego. Leżąc w kałuży krwi usłyszał jeszcze głos, który wydał mu się znajomy. "Za taką sukę tyle krwi... - To bełkot. Tylko bełkot..." Poszukał tego głosu i wydawało mu się, a może był to realny obraz, że widzi wpatrzoną w siebie twarz z różowym ryjkiem... - Więc nie przypominacie sobie twarzy żadnego z tych mężczyzn? Niedźwiedziowaty olbrzym z ospowatą twarzą krążył dookoła niego i starał się, aby jego twarz wyrażała łagodność. - Nie przypominam sobie. - A dziewczyna? - Nie. - To była piękna dziewczyna. Kiedyście leżeli na ziemi, trzymała was za rękę... Uśmiechnął się do olbrzyma, ale wyglądało to tak, jakby uśmiechał się do samego siebie. - Panie poruczniku, gdybym trzymał ładną, bardzo ładną dziewczynę za rękę, to na pewno nigdy bym takiej nie wypuścił. - Nic? - Nic. Pomogli mu wjechać inwalidzkim wózkiem do kamieniczki, gdzie był jego dom na poddaszu. Wnieśli go po stromych schodach i postawili przed drzwiami, bo dalej chciał sam. Chciał otworzyć te drzwi i spojrzeć na to miejsce. Na swój dom... Zobaczył ją śpiącą na łóżku, z wysoko pod brodę podciągniętymi kolanami. Otworzyła oczy, podeszła do niego i pocałowała w policzek. ~ Zostanę dzisiaj u ciebie. Odebrała z jego rąk małą walizkę, z której wypadła równo zło żona, pachnąca szpitalem piżama. Rozmawiali ze sobą, ale ich głosy Przelatywały obok siebie. Mijały się w powietrzu, trzepocząc bezrad- nie skrzydłami. Słyszeli ten trzepot skrzydeł, bo one, te głosy, przy siadały co jakiś czas na ich sercach, które łomotały straszliwie. - Chcesz się ze mną kochać? - Jeszcze nie... . 96 97 "Opisywanie siebie" - myślał - "ten zaczarowany, intymny obszar, którego nikt oprócz niego nie potrafił zrozumieć..." - Będziemy się kochać? - Chciałbym zasnąć. Spojrzała na jego wygoloną do "żywego marmuru" twarz i na te nieruchome, leżące na stopce inwalidzkiego wózka kulasy. Przeniosła go na łóżko i starannie okryła kocami. Usiadła obok i czekała aż zaśnie. "Zobaczył je jak we śnie, chmary ciemnoczerwonych motyli, które obsiadały mu twarz, ich wielkie skrzydła, które przysłoniły słońce, a ono zmieniło kolor, stało się czerwone i wirowało po ciemniejącym niebie. Zobaczył to wszystko jak we śnie, ale przecież dobrze wiedział, że to nie sen, że leży na kamieniach, a nad nim stoi pochylona dziewczyna o jasnych włosach i patrzy na jego ręce, nogi, na jego twarz we krwi..." Otworzył oczy. Siedziała nieruchomo na krzesełku, zapatrzona w okno. W okno, za którym wciąż był ten świat, od którego on uciekał. - Długo mnie nie było? - Wieki. - Co robiłaś? - Czytałam. - Tak? - To banalne. - Co? - Chmary ciemnoczerwonych motyli. - Nie potrafię chyba inaczej. - Może nie powinieneś pisać. - Nie potrafię niczego, oprócz pisania. Nalej mi wódki. - A może tak ci się tylko wydaje? - Może. Podeszła do szafki i napełniła szklaneczkę wódką. - Znowu zaczynasz pić? - Jak mam teraz do ciebie mówić. - Jak chcesz. - W porządku. Wypił wódkę i otarł usta wierzchem dłoni. - Słuchaj, Złota, zakręć tę cholerną wodę w zlewie, włóż płaszczyk i odejdź, do cholery... - Dokąd mam iść? - Idź do domu. - Aleja nie mam przecież domu. - No to idź gdziekolwiek, - Jestem gdziekolwiek. Spojrzał na nią i wyciągnął rękę z pustą szklanką, Kiedy spałeś, wzięłam te twoje zapiski i zaniosłam towarzyszowi- -ryjówce, jak go nazywasz. On jest teraz dla mnie dobry. Rozumie wszystko... Zaniosłam mu te teksty żeby przeczytał, on przecież odpowiada za pisarzy. Przeczytał i oddał do przeczytania innym... Redaktorzy, krytycy... Czytali to na głos w redakcji. Mam tutaj te teksty i on kazał ci je oddać. Powiedział, że się nie nadają. Że piszesz nie w tym równoleżniku i południku... "To bełkot, Złota. Bełkot faceta bez jaj". "Opisywanie siebie... Nigdy nie potrafiłem opisać tego, co sam przeżyłem... Dlaczego? I dlaczego ona, ta Złota, ta suka zagarnęła ten mój obszar". Wyjął z kieszeni pistolet, przystawił dziewczynie do skroni i nacisnął spust. Za taką sukę tyle krwi... Leżała przy jego wózku w kałuży krwi. Uśmiechnięta, z tymi wypowiedzianymi słowami zastygłymi na nieruchomych wargach, z tymi słowami skłamanymi o ich miłości. "Kocham cię, Adzik." Trzy do przodu, nawrót. Trzy do przodu, nawrót. Trzy do przodu... Kwadrat cztery na cztery. Pięć lat. Pięć cholernie długich lat za tę sukę. KONIEC. Miejscowy "cąjtung", jak nazywaliśmy lokalną gazetę, wydrukował to moje opowiadanie. - Jesteś ktoś, kolego - powiedział któregoś dnia Czyżyk. ~ Pisarz jakiś czy chuj wie kto. Może nawet taki, jak ten od elementarza. Ala ma kota i kot ma Alę... Artysta. 98 99 Nie jeździłem już z Czyżykiem po gówna. Byłem "Ktoś". Siedziałem w ciepłym kantorku i waliłem czarną pieczęcią w szoferackie karty. Kółkami kręcili inni. - Ty, młody, ty mocno cwany jesteś. Ty musisz kombinować, młody. Kombinowałem. Kombinowałem, żeby z tego kręcenia gównem była "mamona". Umowa. Zlecenie i zleconko to było coś, co dawało ten pewny krok, kiedy wchodziło się do restauracji i pstryknięciem palca przywoływało wyfraczonego kelnera. To było coś, co dawało ten szeroki gest ręki, kiedy kulawy Zuzik podchodził na sumie u franciszkanów i podstawiał srebrną tackę i nie patrzył ci w oczy, bo bał się swojego grzechu, tego grzechu zapisanego w wielkiej tablicy Mojżesza pod numerem siódmym. - Młody, bieda jest parszywa i to ona robi z ludzi kurwów. Nie dawałem się biedzie i pilnie wypełniałem polecenia starego szefa, który wychodził ze swego kantorka tylko po odbiór należnej mu doli. Przejąłem interes i poznawałem coraz to "grubszych gości" od różnych umów, zleceń i poleceń. Baza pracowała na przysłowiowe cztery fajerki. Szły prywatne transporty pod wizytówką państwowego porządku. Cemencik, wapno, wapieńko, stalowe pręty, mutry i muterki. Wyrastali nowi ludzie, nowe domy, składy, składziki i warsztaty. Rośli ludzie, którzy coraz głośniej wymawiali słowo "interes". I ja rosłem z tymi ludźmi w chronionym geszefciar-skim fachu i rosłem też w tym nocnym skrobaniu swoim, w tym układaniu literek do nowych opowiastek. Co tak skrobiesz, młody. - Teraźniejszość zapisuję na moje wędrowanie w przyszłość. - Teraźniejszość? Golusieńki, podwiązany wysoko do wyciągarki w wielkiej garażowej hali, stałem na palcach i przysięgałem, że to moje nocne pisanie to tylko wymysły wariackie, słowa o ptakach, kwiatach i o mlecznych drogach, o gwiazdach, które rodzą bohaterów i o szumie anielskich skrzydeł. Polewali z wiadra wodą i obtłukiwali mnie pałkami z gumowego węża. - Bilet masz, młody, na miejsce stojące, bo na dupie nie usiedzisz, bilet nad ojczyźniane morze i zieloną kartę ochotnika. Tam możesz pisać, młody, możesz pisać ku chwale ojczyzny. Żołnierz drogą maszerował lewą ręką się brandzlował prawą ręką trzymał spodnie bo tak było mu wygodnie. Pękł mu sznurek od kaleson jaja wiszą jak salceson już mu stanął jak u jeża taka dola jest żołnierza. - Sik, sik! Siedzi diabeł na dachu i leje se ze strachuuu! Żółta struga moczu otworzyła na dzień dobry moje lewe' oko. 101 Paskudnie mocny, dziobaty bosman "Pała" odlewał się na moją twarz. - Zdrowo leje! - A Adzik się śmieje. - Takie rymowanie. - Napisz w liście mamie. Chłopcy z "salonu ochotników" otaczali wianuszkiem bosmana Pałę. - Te, pisarz, po-bud-kaaa! - Zapiął rozporek i odwrócił się do "śledzi", chłopaków z przedpoborowego zrywu braci marynarskiej. - Pisarz zaspał! - Bujał konia do świtu, aż mu oczy zemdlały. Podszedłem do bosmana i przyłożyłem do jego rechocącego gardła starą brzytwę dziadka. Zwykłą fryzjerską brzytwę w metalowej oprawie. - Jeszcze raz odlejesz się w moją stronę i będziesz musiał kucać, palancie. Szkoła "śledzi" i "kompotów"... Przyjaciele od "teraźniejszości" załatwili mi zgłoszenie na ochotnika i po egzaminie: "widzi, słyszy, rusza się" zamustrowano mnie do salonu ochotników i w charakterze śledzia wycierano moją miarkę sto osiemdziesiąt sześć od poziomu morza o nadmorskie plaże i wpajano w śledziowy łeb zasady najpierwsze trzy: a. Posłuszeństwo b. Posłuszeństwo c. Posłuszeństwo. . Śledzie - frajerzy do wszystkiego. Kompoty - goście od wszystkiego, - Śledziu! - Tak jest. Powtarzaj. - Tak jest. - Jestem gównem, będę gównem, aż nie dostąpię zaszczytu i nie zostanę kompotem. Barak bielony wapnem i dwa długie, obite cynkową blachą stoły. Topiony serek - szszyyyyt - po wypolerowanej blasze. • ; - Łap, śledziu! Ćwiartka skamieniałego chleba - szszyyyyt! - Łap, śledziu! Cynowy talerz z niebieskim matiasem - szszyyyyt! - Łap, śledziu, śledzia! "I widelec łap, bo nożem mógłbyś se jaja oberżnąć z rozpaczy, że przyszedłeś tu, durny łbie ochotniczy, że przyszedłeś zbajerowany gadką politruków, którzy tak pięknie opowiadali o morzu". - Śledziu, kiedy odsłużysz roczek, na deser po obiadku dostaniesz kompot. Raz, raz, raz dwa trzy, raz Myyy... maarynarska wiaara , ... Nie straszna nam żadna szpaaara! Myyy... szpary szybko zatykamy I... i... i! Pierdykamy Pierdykamy Pierdykamy! Granatowy mundur ze złotymi naszywkami i kordelasik przy pasie! Ech, dziewuszki, ech, ślicznotki - wy pokochajcie marynarza. Małpi gaj dla śledzi - rzuty piaskowym granatem, lina koczko-dana, mostek kapitana, kotły ziemniaków i rybolenie śledzi. A nocą modlitwa do zaprasowanego pod materacem wizerunku aktorki z dużym cycem, z nóżką opasaną czerwoną podwiązką. A nocą marzenia o gwiazdach i odliczanie dni do porcji wodnistego kompotu. A nocą układanie skurwysyńskich tortur dla nowych śledzi, które my, kompoty, będziemy im rozdzielać. A nocą... przywoływany z pamięci dobry czas. Czas przysiadłego na wiśniowej gałęzi ptaka-pszczołojada, pachnących wrzosowisk i tego delikatnego położenia ręki ojca na ramieniu, i tego skłonu głowy w kierunku wysokiego lasu, gdzie chmara złocistych jeleni. Czas dawny, przywoływany na ratunek duszy - dobry czas. 102 103 - Pisarz! Poo-budka! - Bosman Pała ćwiczył na mojej twarzy swój ulubiony numer ze szczynami. Rozorałem mu mordę na krainy geograficzne i przy męskiej chlubie zostawiłem swój autograf. Stara brzytwa dziadka wygła-skana na przedwojennym oficerskim pasku wypieściła bosmanowi Pale nową ksywę: "Dziubek". Tyle zostało herosowi z tego rannego poszczywania. Uciekłem przez ogólnowojskową dziurę w płocie i po kilku dniach pociągowej wędrówki zameldowałem się u narzeczonej Krzysi, pięknej córki generała największego, czarnobrewej Krzysi, która matce z Romy skradła blask oczu. "Krzysiu, Cyganko, do ciebie pisałem wiersze i twoje zdjęcie nakleiłem na lusterko, twoje cygańskie oczy spały ze mną pod poduszką. Krzysiu, Cyganko, do ciebie wróciłem, by opowiadać ci o pięknie morza". Generał przebaczył "dziubkowy incydent", poklepał po ramionach: "Maładziec zuch, zuch maładziec!" - i nawymyślał od psich synów tym od morskich służb i schował akta "psubrata wałkonia" do głębokiej szuflady. Mieszkałem w służbówce, z wyjściem na ogród-park otoczony czerwonym murem pamiętającym książęce czasy. - Nie frasuj głowy, ty generałowa, nie frasuj, lepszy wiadomy człowiek pod dachem, niż niewiadomy najlepszy. - Oj tatka, tatka, żeby on Krzysi biedy nie napytał. - Napyta biedy, będzie niańczył biedę na swoją i Krzysi głupotę. Ale niańczył będzie w domu, przy rodzinie, bo wiadomy człowiek i maładziec! Bieda napytała się sama, nie z Krzysia czarnobrewą, ale z Mać-kiem-rogaczem, którego generał hodował w ogrodzie. Brykał Maciek po grządkach i obszczekiwał wszystkich, pilnując jabłoni i gruszy jak pies. - Na swoich szczekasz? Na swoich, rogaczu? Najpierw była cytrynówka, a potem zarządziliśmy z synkiem generała wielkie polowanie. Zabawa w zasadzie była bezpieczna, cytrynówka gwarantowała zwichnięte oko, a Maćka można było tylko trafić w wąskiej przecince oddzielającej jabłonie generalskie od księżowskich, rosnących tuż przy murze. Naganka poszła w sad, 104 strzelec z małym karabinkiem zasiadł na stołeczku. Gwizdało przy kcościelno-generalskim murze, a Maciek, jak złocisty jednorożec, przeskakiwał niemal wierzchołki kwitnących drzew. Święty, święty". Sypało kwiatami jak na czerwcowej procesji. I wtedy przywędrowała ta bieda, bieda, którą przywołał synek generała, bo zaszachraił polowanie. Chciał zostać królem i został królem. Przyjacielsko gwizdnął na Maćka i kiedy rogacz zatrzymał się jakby w stop-klatce - strzelił. Trafił kozła w kręgosłup, kiedy podchodziliśmy do niego, klęczącego w trawach, płakał jak niemowlę i patrzył na nas tymi cholernie wielkimi, sarnimi oczyma. - Krzysiu, Krzysiu, pomów z tatą... Nie wybaczył generał i w pół zdyszanej zdrowaśki sadziłem przez generalsko-księżowski mur, ratując tyłek przed belgijską śrutowką. Zamieszkałem u Cypriana, przyjaciela aktora z łapami owłosionymi jak małpa, którego sfotografowano kiedyś w ogrodzie zoologicznym i podpisano pod zdjęciem: "Skąd przychodzimy - kim jesteśmy". Na zdjęciu Cyprian trzymał w ręku czekoladowego loda Pingwin, Cyprian, zapatrzony w iskające się szympansy. Mój przyjaciel Cyprian, ten, który pierwszy przyniósł mi wiadomość o śmierci mojego ojca. Pamiętam jak trzymał w tej swojej owłosionej, małpiej ręce szklankę wody, nad którą tańczyła śmierć ojca. Zamieszkałem w jego małym pokoiku ze ślepą kuchnią, gdzie trzydzieści trzy razy dziennie zderzaliśmy się tyłkami, przechodząc od okna do drzwi i od drzwi do okna, recytując fragmenty mistrzów. ~ Masz duszę, Adzik... Pokazywał mi małe książeczki o sztuce słowa mówionego i godzinami powtarzał razem ze mną, dotykając grubymi paluchami m°jej twarzy: ~ Tu, tutaj musisz czuć swoje rezonatory! Wibratoooryy! YYY... -A-E-I-O-U-Y. , ~ To wszystko? Reszta to dusza, przyjacielu, dusza. Cyprian, mój chagallowski święty z workiem czarodziejskich Słów. Cyprian, który pozwolił mi zobaczyć teatr inaczej, ten sam Przecież teatr z tych niedawnych moich wałkońskich lat. Skryty za filarem balkonu słuchałem czarodziejskich słów, pa- 105 trzyłem na królewskie gesty i diabelskie podskakiwania, na łzy rozpaczy i łzy miłości powtarzane niezmiennie tak samo każdego wieczora, gdy niewiedzące oko publiczności czekało na kolejne oczarowanie. Cyprian mistrz. Cyprian arcymistrz. Cyprian... Umarł na scenie przewracając krzesło. Recytował monolog o śmierci: Tamten człowiek z uśmiechem Mony Lisy. Tamten człowiek oparty o kamień - To OBCY. A oto JA. Wypełniony miłością po horyzont. Oto ja, zanurzający w gęstwę traw Ręce żywe Oczy rozjarzone Stopy prędkie jak latawce. Oto ja - wypełniony miłością po horyzont. I on - ten OBCY, oparty o kamień. On - z uśmiechem Mony Lisy. "Oto wyspa szczęśliwa". Biegnę. Kogoś szukam. Wołam. Biegnę. Odwracam głowę - znów biegnę. I on - ten OBCY, oparty o kamień. On - z uśmiechem Mony Lisy. " "Oto wyspa szczęśliwa". Znów biegnę. I tylko stosy wypalonych serc Wilcze wycie Upadam Ktoś mnie podnosi ; Ale ja nie mogę już biec.. Jeszcze krzyczę Głośniej Głośniej 106 Głośniej! - mówi on, ten OBCY, oparty o kamień. On - z uśmiechem Mony Lisy. "Oto wyspa szczęśliwa... - ZIEMIA..." Potem-NIC Tylko ręce Wędrujące Ślepe - Grzebiące w kamieniach. • Wtedy podchodzi tamten OBCY człowiek, I delikatnie !,,"; Przykleja mi uśmiech - Mony Lisy... Teatr... Wszyscy myśleliśmy, że to aktorska sztuczka, a on oparł się o krzesło, potem gwałtownie przechylił do tyłu i upadł na deski sceny... I umarł. Cyprian... i rzymykam oczy i w tych światłach rozedrganych, w tym strumie-| niu koloru inna twarz aktora. Twarz ojca... Jego słowa: "Miła postaci ojczyzny, Jakżeś czułym sercom droga! Dla ciebie rany i blizny, Ani śmierć sama nie sroga"1. Tamten czas... Dawny czas. Siedzieliśmy z Isią zasłuchani w poezje, w te słowa ojca, wpatrzeni w jego usta, które wybuchały potokami srebrnych kropelek, a one przysiadały ze strachu na łagodnym powietrzu i opadały wolno jak czarodziejskie bańki na sosnową podłogę. Siedzieliśmy zasłuchani w melodię mazurków i walców, które prędkie palce ojca płoszyły z klawiatury, a potem jeszcze te słowa, te słowa, tak mało wtedy dla nas zrozumiałe: ojczyzna, naród, wolność. Słowa, które budziły drzemiącą niecierpliwość, gdy za otwartym oknem rozlegał się przeciągły gwizd Janka-Cincilin. - Adzik, Hela-Adolfek naskarżyła o zabawie w grube-cienkie! - Podłączymy ją jak Irusię. - Zobaczymy czy zaświeci. Miedziany drucik do klamki, koniec drucika do prądowego gniazdka i krótkie trzy dzwonki do starej Helci. - Fafluchte! Skurwenseny jedne. Tojfle przeklęte! Cud najpiękniejszy, jak ten z opowieści dziadka Józefa, który gonił bolszewików do rzeki, nad którą ukazała się Niebieska Panienka. Telepanie straszliwe i taniec na dwieście dwadzieścia woltów. - Zaświeciła! Jak Boga Jedynego, zaświeciła... Cud prawdziwy! Helcia jak lampion... Jak Niebieska Panienka znad rzeki. Helcia-Adolfek trzymała złocistą klamkę i tańczyła na paluszkach taniec św. Wita, jak jaka rosyjska balerina. Opowiadała potem nasza babcia Helena babce Łucji o tym naszym ukaraniu swędzącego jęzora Heli-Adolfka. - Cóż to, moja Łucjo, od tej zabawy z ciuliczkami krzywda się komu wielka stała? - Co też, Heleno, opowiadacie, toż to pieronowe antychrysty, diobły rogate. Dejcie ino pozór jak im matka rzyć przetrzepie. Przetrzepała. Kablem od żelazka, na goły tyłek, przewieszony na kręcącym się stołeczku od pianina. - Jasne cholery, dam ja wam grube-cienkie. Już ja wam dam. Opowiedziałem o tym świecącym lampionie, Heli-Adolfku, Cyprianowi i postanowiliśmy, że odtworzymy ten kawał na scenie jednemu z aktorusów-szmirusów, który żył dowcipami. "Umierał", kiedy na scenie działo się normalnie, po bożemu, jak mawiał. Niestety, największy dowcip wymyślił Cyprian, oparł się o krzesło i odszedł stąpając po mlecznej drodze, przynależnej wyłącznie artystom. Odszedł w poszukiwaniu swoich trzydziestu trzech niepokojących go galaktyk... Cyprian... 1 Jakub Jasiński "Pisma" 108 trzy krótkie haki w dołek i z łokcia, w przychyloną ku ziemi głowę. - Przestań! - Zasraniec germański! - Zostaw do cholery. - Flagę będzie rzucał na ziemię? - Zostaw, proszę... - Sztandar będzie po ziemi, kurwa niemiecka? Polskę? - Adzik, ty durna, nadziana agitką pało. , - O co ci chodzi! - Adzik, ty naiwniaku. - Co jest grane? - Fałszywa melodyjka, chłopcze. - Przestań z ogródkami. Jaśniej, Cypek, jaśniej. Odsunął mnie Cypek gwałtownie i podał rękę chudemu referentowi z teatralnej biblioteki, którego przezywaliśmy Wolfgangiem- -Płucnikiem, a który leżał teraz na ziemi, a raczej na pogniecionej biało-czerwonej i trzymał się rękami za głowę. - Nic ci nie jest, Wolfgang? - Wszystko dobrze, wszystko dobrze, Cyprian. - Zaprosimy Adzika na górkę i wszystko mu opowiemy, a potem on cię przeprosi. - Nie trzeba przepraszać. Nie trzeba, jeśli się nie wie. 110 Rzucił Wolfgang w błoto biało-czerwoną flagę, widząc nadlatujące nad nasze miasteczko samoloty. O tych samolotach lecących na południe usłyszał nocą pochylony nad podziałką znaczącą, zakazane pasma eteru. Biało-czerwoną... Tę, o której mój ojciec... Cholera! Cholera, musiałem go trzasnąć w pysk. Musiałem. Marcowym niebem ciągnęły eskadry samolotów. - Lecą, a se ne bojom, zadziorne wojowniki, ne bojom se tych co lecą... - Nie lubię skurwysynów. Skąpe i wredne. - Tchórzliwe. - Knedliczki wpierdalają, a strasznie zadzierają nosa. - Ale ich leci! Kupa naszych. - Całą noc frunęli. - A one se ne bojom! - Dupcyłem raz knedliczkę, co rudą miała piczkę... - Panowie, panowie... To jest ohydne. - Co jest ohydne, mistrzu? - To wasze dziecięce gębowanie. - Cypek, Cypek, co ty, kontrabanda jesteś? Staliśmy na dziedzińcu teatralnym, zaagitowani do narodowego pochodu. Sztandary, hasła, portrety. Wielki patriotyczny marsz. Morze czerwieni. "Wszystko co nasze..." - Pieśń budząca narodowego ducha... Śmieszne? Wtedy nie. Dla mnie nie. Dla mnie tamta rzeczywistość była jedyną rzeczywistością. A opowieści ojca, babci, wujka Edwarda były tylko opowieściami, majakami z dzieciństwa, które przychodziły czasami o magicznej godzinie i trwożliwie łaskotały pod sercem. One, te opowieści były dalekie, jak to opowiadanie o ptakach rozbójnikach, które przysiadły na wiśniowej gałęzi w ogrodzie przy kasztanowej alei. Co było prawdą? Rzeczywistość, która mnie otaczała? Czy tamte opowieści z dzieciństwa? Co? Co jest moim kwiatem trzymanym w ręku po przebudzeniu ze snu, w którym była opowieść o kolorach? Co? Co, mój mistrzu! Co Jest prawdą? 111 Patrzyłem na Wolfganga jak wycierał białą chusteczką poplamiony krwią jasny prochowiec. - Adzik, on rzucił tę flagę, bo się nie zgadza, bo inaczej myśli niż ci, co każą mu myśleć z nienawiścią o drugim człowieku. O godności człowieka, o prawdzie, o miłości. Wolfgang-Płucnik urodził się w naszym miasteczku, kiedy to miasteczko nie było jeszcze nasze, a na książęcej wieży powiewał sztandar z czarną wroną, sławiąc czas dawny, czas pradziada i dziada, i ojca, i jego, Wolfganga czas, w którym się urodził. Czas, w którym się urodził Wolfgang i ojciec Wolfganga był -jak opisała to później historia-podłym czasem na ziemi, gdzie leżało nasze miasteczko. Był podłym czasem podłych ludzi, którzy jak ci, lecący nisko nad placem teatralnym tego marcowego dnia, nieśli ludziom śmierć. - Adzik, od winy za taką śmierć chcę cię uwolnić. Chcę, żebyś zrozumiał. Chcę, żebyś zrozumiał, że nawet w strasznych czasach żyli ludzie i zawsze żyć będą, dla których człowiek -to n aj piękniejsze... I to się naprawdę liczy. Uwierz mi. To co naprawdę kochasz, a jeśli kochasz, to jesteś w zgodzie ze wszystkim: z ziemią, powietrzem i niebem. Wolfgang, tak jak jego ojciec i dziad, i pradziad jest w zgodzie, bo kocha człowieka i miejsca, po których ten człowiek chodzi. Wolfgang jest "Aniołem Dobroci" i nie są te moje słowa cytatem z jakiejś sztuki. Ja tak naprawdę o nim myślę i znam wielu, bardzo wielu ludzi, którzy myślą podobnie. Wymarzył sobie obraz człowieka i ziemię, po której stąpa i przytulił to wyobrażenie do swego wielkiego serca: lasy, łąki, rzeki i niebo. I taki jest on - Wolfgang, który czyni samo dobro, a przeciwko złu wznosi pięści do nieba i wygraża nimi Bogu za tolerancję dla bandytyzmu i zgodę na tragiczne doświadczenia. Tego przytulenia wariackiego nauczył go ojciec, tak jak jego ojca nauczył ojciec i dziad, i pradziad, i dalej przez pokolenia aż do tego dnia, kiedy urodziła się na niebie ich pierwsza gwiazda. Gwiazda ich rodu. Pamiętali o tym przez wszystkie dziesiątki i setki lat. I płacili za tę pamięć. Płacili historii. Dziadka zamęczono w obozie, bo występował w obronie godności człowieka. Ojca rozstrzelano po wkroczeniu zwycięzców, bo przeciwko innym występował o poszanowanie odrębności i godności człowieka. Wolfganga i jego matkę popędzono jak bydło do czerwonych wagonów i tylko przypadek sprawił, że nigdy nie ruszyły te wagony z bocznicy kolejowej. A wszystko za bezgraniczną wiarę w dobro i miłosierdzie człowieka. Warto, Adzik? - Przepraszam cię, Wolfgang, przyjacielu, przepraszam cię za tę moją durną, niedoumianą głowę, za durne serce, za durne-durnowate ręce moje skokliwe, które tamtego marcowego dnia przy-dusiły cię do leżącej na ziemi biało-czerwonej. - Nie widzisz, co robimy? - Jacy my? - Wszyscy, którzy się na to zgadzamy! Wszyscy oprócz Wolfganga! - Co robimy... - Zabijamy. - To wszystko jest porąbane, Cypek. Żyd opowiada mi o Niemcu, który uczy mnie historii i miłości do mojej ojczyzny. Cypek, czy to jest bardzo w porządku? - U nas to jest bardzo w porządku... A potem nasze rozmowy na górce w bibliotece Wolfganga. Książki, mapy stare, bardzo stare mapy, wielkie atlasy i mapki kreślone w małych brulionikach, zdjęcia i listy. Czwarte piętro i sześć stopni na poddasze. Moja prywatna edukacja. Nowe słowa, nowe słowa, nowe słowa... - Nie wiedziałeś? - Nie wiedziałem. Wolfgang, Cyprian, moi przyjaciele, przypomnieliście mi tamte dawne, w dzieciństwie zasłyszane słowa ojca: "Miła postaci ojczyzny, Jakżeś czułym sercom droga! Dla ciebie rany i blizny, Ani śmierć sama nie sroga". 112 Buciki. - Co buciki. - Zdjąć buciki i wywlec sznuróweczki. - Chce porozmawiać z oficerem. - Paseczek i łańcuszek z szyjki, pysiulku. - Czy pan słyszy? Spocony, szerokoszyi olbrzym odwrócił tułów w kierunku wąskich drzwi z metalową zasuwą. - Janek, wkurwił mnie ten twój pysiulek. - Nu ta my mu zerżniem te artystyczne dupę. I rżnął Janek moją artystyczną dupę. Rżnął na przemian pasecz-kiem i tym swoim parówkowatym ciuliczkiem, a kiedy mu nie wychodziło to parówkowe miłowanie, wołał swojego kamrata od pałki i zaczynali przesłuchanie od początku. - Pysiulku, ty mówił, że nie malował na płocie tych napisów. - To kto malował, że one są? - Malarze. - Ty nie kawałkuj. Kto stawiał bukwy, ksiądz? - Może i ksiądz dobrodziej. PATRIA to po łacinie, nie? - Dowcipny pysiulek ty. - Co mówisz, Janek? - krzyknął ten z karkiem jak wieża. - Artysta nam się trafił, przyjacielu. Filut nad filuty... - Filut czy fiut? _ Mówię tobie, student, że ty źle patrzył na to malowanie płota, niówie tobie, student, że ty źle się przyglądał, bo nie widział tego, co malował. Złe oko, zła głowa. Zła myśl, student. Zła myśl, niedobry obywatel. Dobrze mówię, student? - Bardzo dobrze, profesorze... - Niegrzeczny ty głos masz, student, _ Studencki, profesorze. - Szydzi i śmieje się... - Co masz na myśli, Janek! - krzyknął kolega "profesora". - Student śmieje się! - Nie słyszę! - Bo student śmieje się cicho, inteligencko, w ukryciu student śmieje się. - Cicho, Janek, to skrycie śmieje się. Skrycie śmieje się, to znaczy, że sumienie go gryzie. Zły obywtel, zły... Ty jego oświeć, Janek. Oświeć nieoświeconego... Bubum! Bubum! Buubum! Leżałem nagusieńki na wąskim żelaznym łóżku. Stare, olejną farbą malowane lamperie, cynowe wiadro, biała obtłuczona miska z żółtym kołnierzykiem po żelazistej wodzie, metalowy kubek. Małe zakratowane okienko z siatką zastępującą szybę, za którą - deszcz. Pacyka, pacyka, pacyka... Dwadzieścia pięć, może dwadzieścia sześć lat temu. - Lecą, a se ne bojom... Zadziorne wojowniki. Tych co lecą, se ne bojom. - Nie lubię skurwysynów. Skąpe i wredne. - Tchórzliwe. - Knedliczki wpierdalają, a strasznie zadzierają, nosa. ' - Ale ich leci. Kupa naszych. - Całą noc frunęli. - A one se ne bojom! - Dupcyłem raz knedliczkę... Sztandary, hasła - morze czerwieni. Dwadzieścia pięć, może dwadzieścia sześć łat temu.. Cyprian, Wolfgang - moi przyjaciele. 115 114 Dzisiaj odciąłbym sobie prawą rękę i z tą odrąbaną łapą chodziłbym po mieście i patrzyłbym na młodzików, którzy biegną z bańką na mleko i pędzlem schowanym w rękawiczce, i zostawiają na ścianach, parkanach i drogach swoje autografy. Patrzyłbym na tych młodzików i głaskałbym tę swoją odrąbaną rękę, tę rękę schowaną głęboko w kieszeni, że spaceruje sobie po mieście i nie świerzbią ją do pisania palce. Do pisania tych słów, które przeciwko nim samym: - Zabij Żyda! - Powieś komucha. - Spal Cygana! - Głupi Polak! - Ech, ty życie psubrackie, życie... Biblioteka na górce i notatnik, który znalazłem w szufladzie z fotosami. Wtorek: ... powiedziała mi, że "niewiasta błogosławiona musi być czysta. Czysta jak Matka Ziemia". Ale ona nie jest i nie wie dlaczego chce ze mną to robić. Chce, żebym ją "pieprzył i rżnął i mówił do niej te wszystkie świńskie słowa", które na pewno znam... P.S. - Wróć, wszystko co napisałem pod Wtorek - wróć! Powiedziała mi to dopiero po naszym spotkaniu w hotelu. Zapis pozostawiam. Środa: SIR: Trzeba nauczyć się czekać. Czekać... Czekać, aż przyjdzie ta chwila, w której spuszczasz na wodę swoją łódź, chwytasz za ster i wtedy dopiero, na Boga, trzeba się strzec. Ten wysiłek, żeby zapomnieć o wszystkim co ryzykujesz, żeby stanąć w dniu premiery przed widownią i odsłonić przed nią swoją duszę... Żeby odwrócić się plecami do recenzentów... Żeby trwać! Żeby trwać przy tym wszystkim rok po roku, mimo coraz większego przerażenia, bo przecież łatwiej iść w górę niż trwać na miejscu... - Koniec. Przemyśleć. Hotel. Czwartek:: od miejsca - "Żeby trwać przy tym wszystkim rok po roku, mimo coraz większego przerażenia..." - Panie reżyserze, autora tekstu czytamy: Harłud czy Harłud? 117 - Harłud. - Dziękuję. - Stary aktor pochylił się nad egzemplarzem sztuki i przesunął na czoło za duże, za ciężkie okulary. - Czytać dalej, panie reżyserze, czy tylko do skreślenia? - Do skreślenia. - Dziękuję. - Proszę. - Proszę państwa, proszę państwa... Wtedy weszła ta dziewczyna. Może nie weszła, a raczej została delikatnie wepchnięta na salę prób przez dyrektora teatru. Przywitał mnie, przywitał aktorów, przeprosił za wejście na próbę, za... Dowcipny, inteligentny - wielki niedźwiedź. Pchnął tę kruszynkę--dziewczynę w moją stronę. - Przecież cię nie zjii... Stała nieporuszona, z oczami wbitymi w podest małej scenki. - Złamania desek! Pchnął niedźwiedzią łapą i szybko wyszedł. Piątek: - Proszę. Usiadła przy moim stoliku i po chwili poczułem jej rękę na moim kolanie. Drżała. Spojrzałem na dziewczynę. Pochyliła się szybko i niemal dotykając ustami mojego ucha powiedziała: - Dziękuję bardzo. Dziękuję. NORMAN: Powinien pan napisać o tym w swojej książce. SIR: Czy oni zrozumieją co to znaczy? Czy ich w ogóle to obchodzi? Nienawidzę tych świń! Nienawidzę! Sobota: Tekst sobie, a ja sobie... Nie mogę skupić się na tym, co dzieje się na scenie. Myślę wciąż o ręce tej dziewczyny leżącej na moim kolanie. O tym jak drżała... Czekałem, że zacznie posuwać się wyżej, po udzie, brzuchu, roz- sunie zamek mojego rozporka i delikatnie zacznie mnie pieścić. Czekałem na tę cholerną małą rączkę, która ' "• ' uwolni mnie od diabelskiej wyobraźni. "No, dalej mała, dalej dziewczynko. Weź go w tę swoją małą, śliczną rączkę. Zacznij to, mała rączko..." NORMAN: O co znowu chodzi? MADGE: Jak się czuje? 118 NORMAN: Poczuje się dobrze, jak go zostawicie w spokoju. MADGE: Chcę go zobaczyć na własne oczy. NORMAN: Nie trzeba go rozpraszać. "Nie trzeba go rozpraszać... Stary, siwy idiota. To o sobie". Zdjęła rękę z mojego kolana i zaczęła kreślić jakieś koła w egzemplarzu. Skupiona, wychylona do przodu, jak uczennica pilnie odrabiająca zadany temat. Piękna. Cholernie piękna mała smarkula. Ciemna sukienka, haftowany, biały kołnierzyk, mankiety i czarne pończochy, którymi dzid, dzid, noga na nogę, dzid, dzid... Dzie wczynka-kruszynka... - Przecież cię nie zjiii... Wyprostowana, z lekko wypiętym do przodu brzuszkiem, z szeroko rozwartymi udami, z głową wtuloną w ramiona, ona - drżąca, napięta, czekająca na twardego ciulika. Na ten cios czekająca. Na cios, którzy otworzy w niej światło. A potem gwiazdy! Galopady po chmurach! Szarże! Uderzenia aż do nieba! Dooo! - PIEKŁA! Stop. Stop. Stop. Henry Miller. Henry Miller po mojemu - jak by powiedział Janek-Cincilin. Niedziela: Nie poszedłem do kościoła z przyjacielem dyrektorem. Nienawidzę spędów. Leżę w łóżku w pokoju hotelowym i czytam tego wspaniałego starucha. Henry Miller. Wagabunda, pomywacz, gazeciarz, śmieciarz, konduktor, barman, rachmistrz. MISTRZ... Tyle dziesiątków lat, tyle cholernych lat od napisania tej książki, a ja dopiero teraz odkrywam swoją Amerykę. Bariera. - Du ju spik inglisz? - Najn. - Nie czytaty, nie pisaty - nawsiegda durak! 119 Durna głowa, pusta głowa Pojechała do miasta na nauki Ale w mieście grali śtuki Skok przez koło Bal w operze Bez trzymanki na rowerze Ajn cwaj draj, ajn cwaj draj - Bez nauki też jest raj... Francuski, niemiecki, chorwacki, czeski, chiński, bułgarski, grecki i bawarski, i jeszcze sto innych języków, którymi mówiła moja babka, ale kiedy przyszedłem do niej na naukę nie potrafiła już ze mną rozmawiać. Miała dziewięćdziesiąt dziewięć lat i wypowiadała jedynie długie monologi w tych poznanych przez siebie stu kilkunastu językach świata, i śmiała się głośno, i zadzierała suknisko, i pokazywała nam pomarszczoną, białą pupę. - To okropne. - Co? - No, taka biała stara dupa. r* Tak zaczęła się nasza rozmowa z dziewczynką-kruszynką, kiedy przyszła do mnie, do hotelowego pokoju, a ja przeczytałem jej kilka stron z książki Millera i opowiedziałem o babce-poliglotce. - Nie myślisz, że niewiasta, która jest błogosławiona, powinna być czysta jak Matka Ziemia? Tamten tekst, który napisałem pod wtorkową datą powiedziała mi dopiero w niedzielę. Takie przesunięcie w czasie. Takie przesunięcie w czasie. Czarna dziura czasu? - Powiesz, że jestem straszną świnią, świnią świniowatą, jak ci to powiem. - Nie powiem tak, kruszynko. - Słowo? - Słowo. - Będę miała dziecko. Chciałam ci to powiedzieć na próbie w tea trze, ale tak pięknie mówiłeś o sztuce: o miłości, o pięknie, o przyja źni i o tych strasznych słowach starego Sira, o tym, co kryje się za tymi słowami: "Nienawidzę tych świń. Nienawidzę..." - Kiedy. - Co, kiedy. 120 - Kiedy będziesz miała to dziecko. _ Ono już jest. Posłuchaj. - Podniosła wysoko sukienkę i przyłożyła swój brzuch do mojej twarzy. Była naga. I wtedy ja... ja chytrus, ja lis, ja Witalis, Witalis-boroczek, jak mawiała babka Łucja drepcząc wokół zamkniętego koła, czyli mówiąc prosto, boroczku - myśli wyszły, myśli przyszły i zaś wyszły, i zaś przyszły, ja, boroczek-Adzik, zacząłem tej kruszynie--dziewczynie czytać swoje wiersze. Ja, chytrus, który na dzień dobry w hotelowym numerze uraczył kruszynkę-dziewczynkę czytanką Henry Millera. To było w niedzielę. Poniedziałek: - Nienawidzę tych świń. Uśmiechają się i zostawiają otwarte drzwi w garderobie, i robią pończoszkami tak jak pokazywałeś na próbie - dzid, dzid - i zakładają nogę na nogę. Mam taki specjalny długi nożyk i porozpruwam im te różowe cipy! - Nie mów tak. - A ty? - Co ja. - No, ta książka, którą mi czytałeś. Twój mistrz! - To nie jest mój mistrz. - Więc dlaczego mi to czytałeś? - Właśnie. Dlaczego ci to czytałem... Dlaczego jej to czytałeś, Psubracie!... Wtorek: - Zagram tę rolę czy mnie wyrzucisz. - Uśmiechnij się, dzisiaj są moje imieniny. - Wystarczy, że one się uśmiechają. ~ Wypijmy! - Pamiętaj, że mam nożyk... ~ Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam, jeszcze... ~ Dziękuję. ~ Proszę! - Dziewczyno... Uważaj, mówiłam ci, że mam ten specjalny nożyk... ~ Co tam sto! Dwieście lat dla naszego mistrza! ~~ Dwieście lat, dwieście lat, niech żyje, żyje nam, niech... 121 Straszliwie chcę zagrać tę rolę, Adzik. Trzysta lat! I niech życie pędzi... Słońce Ucieka liszajami wody w za krótki horyzont W znaku Panny na zielonych saniach tylko Królowa Śniegu porywa porcelanowe serca dziewcząt i chłopców Wiosna - Radość Miłość Szczęście Tak mówią... Środa: Ale nie tamta z pamiętnika sprzed dwudziestu pięciu czy sześciu lat, ale popielcowa, dzisiejsza, przylaszczkowowiosenna środa jak tamta - z pamiętnika znalezionego w bibliotece, w szufladzie z fotosami sprzed dwudziestu pięciu czy dwudziestu sześciu lat. Tamta dziewczyna nigdy nie zagrała premiery ze starym aktorem w czerwonym płaszczu króla Lira. Rozcięła sobie brzuch długim, wąskim nożykiem i wykrwawiła się na deskach sceny. Mówili, że była psychicznie chora. Mówili o niej wiele różnych rzeczy. Dwa dni później, po tym wypadku z "psychiczną", ktoś zaprószył ogień w garderobie i nasz teatr spłonął. O tym zaprószeniu ognia też ludzie różnie mówili, ale wszyscy, którzy opowiadali historię o palącym się teatrze mieli łzy w oczach. Mówili o starym aktorze, który przez całą noc stał na deszczu patrząc na pogorzelisko i ściskał w ręku swój czerwony królewski płaszcz. Niektórzy przysięgali, że płakał i że to były prawdziwe łzy. Tamten czas... Czy aby na pewno? Czy aby na pewno, Adzik? Czy może to tylko diabelskie przesunięcie w czasie, ta czarna dziura, która przewraca księżyc na plecy i odwraca trajektorie gwiazd? 123 Tamten czas czy dzisiejszy, zapisywany dzień po dniu w niebieskich zeszytach, skitranych mojej córce. - Życie ty moje cudne! Życie ukwiecone... Pochylam się nad białą kartką, opieram ręce na deskach sosnowego stołu i wsłuchuję się w szczęście, które dotyka moich włosów, ust, ramion, unosi źdźbła zielonej trawy pod moim sercem i łaskocze duszę jak futerko królika... - Patrz, Adzik; słuchaj, Adzik; żyj, Adzik! Śpią ludzie, ale nie śpi twoje szczęście; pachnie sosnowy stół, śpiewają brzozowe polana w kominie, skrzypi drewniana podłoga, bo ona czuje oddech ziemi i unosi ramiona na jej westchnienia. - Patrz, Adzik, psubracie - żyje twoje szczęście, złapałeś, chłopie, Pana Boga za nogi, to go trzymaj, do cholery! - Trzymam Cię, Panie Boże, do cholery! Trzymam Cię. Panie Boże, czy jak tam Cię każdy dobry człowiek po swojemu nazywa - dziękuję Ci, że pozwalasz mi żyć w tym cudnym świata ukwieceniu, w traw falowaniu, w codziennym dniu, słońcem obdarowanym, w deszczu, w śniegu, w tych wszystkich porach roku, które pozwoliłeś mi nazwać, dając cud najpierwszy - mowę i dając jeszcze cud piękniejszy - pieśń, bym mógł krzyczeć do Ciebie w gwiazdy... Dziękuję Ci, Panie. Dziękuję za ten księżyc, który za oknem w fioletowe sukienki przystraja moje srebrne osiki. Pan czarodziej, prestidigitator nocy, patrz, Adzik, wyjmuje z kapelusza cieniutkie patyczki i nakręca na nich mgłę jak cukrową watę; 124 cykcyrykcyk, cykcyrykcykcyk i na patyczkach czarodzieja pajęczyny, warkocze rwącej się westchnieniami mgły - uuyychch, uuyyychch, w pierzastych prześwitach mosty "stalowych wieńcy", rozdęte chrapy i drżące badyle jelenich nóg. Stoją i zadziwiają księżyc i mnie. Czy widzisz ten obraz? Czy widzisz ten obraz, przyjacielu, do którego piszę ten list? Czy słyszysz? Czy słyszysz jak mówi las, rzeka, niebo? Czy widzisz ten obraz, który i ja widzę i śnię, że widzę... Wielkie chmary jeleni idące ku niebieskim wzgórzom. Różowe słońca, które zapalają uśpiony dzień. I jeszcze widzę zieleń lasu i ryby sunące strugami koloru, i ciągi dzikich gęsi, które artysta malarz zaznaczył złotymi krzyżykami na wieczornym niebie. I widzę jeszcze w tym śnie wielkiego łopatacza i pliszkę pośpieszną, która przebiegła mu drogę, i sarnę płochliwą, zastygłą pod dłutem mistrza, zatrzymaną w wielkim, kamiennym reliefie Ogrodów życia, ale w moim śnie widzę przecież sarnę żywą, obserwującą lot jastrzębia-olbrzyma, ze skrzydłami szerszymi niż cały las. A potem jeszcze inne obrazy, jak muzyka z Czterech pór roku arcymistrza Vivaldiego, obrazy zapamiętane z dzieciństwa, przyjacielu, obrazy mojego snu-jawy. Piszę do ciebie ten list, bo chciałbym, aby tamte obrazy z dzieciństwa przetrwały, żeby przetrwały i zostały w obrazie darowanym mojej córce, a ona pokaże je swoim dzieciom, a one swoim - a kiedy się przebudzą, nie będą musiały pisać listu do ciebie, przyjacielu, który trzymasz palec na zimnym spuście karabinu 7x64. - Adzik? - Tatek znowu po nocy borsuczy. Przytulam senną córeczkę, Szczawia, zagarniam ramionami żonę i opowiadam o spotkaniu z jeleniami, kiedy z okiem wbitym w świeży ślad ojca, pośpieszałem wąską przecinką na olszynową kępę, trzymając w spoconej dłoni moją srebrzystą belgijkę. Opowiadam o spotkaniu z królem puszczy, o którym na pożółkłych kartach pamiętnika-albumu tak opowiadał mój ojciec: "Poświęcam memu synowi Tadeuszowi - Ojciec. Wyruszyliśmy świtem nad pobliską rzeczkę, gdzie spodziewaliśmy się wielkiej chmary jeleni. Obsadziliśmy stanowiska; ja staną- 125 łem u podnóża świerkowej góry, syn mój wdrapał się na wierzchołek olszyny, gdzie przytulona do pnia wisiała na grubych powrozach mała półka. Cisza zaległa wokoło, tylko delikatne szemranie wody znaczyło upływające minuty w oczekiwaniu na spotkanie ze złocistymi jeleniami. I nagle dalekie szczekanie psa, tętent, trzask łamanych suchych gałęzi, a potem głuche dudnienie po czaszce wzgórza. Ruszyła wielka chmara. Zamarłem w oczekiwaniu na łowieckie spotkanie, ale dudnienie oddalało się i szczekanie psa ustało zupełnie. Serce, moje serce zaczęło znowu normalnie pompować zburzoną przed chwilą krew i już ręka opadła od chłodnego spustu, dotknęła spoconego czoła, kiedy przy wierzchołku góry zakołysały się młode świerki i szło to powolne kołysanie ku rzece, nad którą stałem. I zobaczyłem go; spływał wolno ku rzece wielki byk, jak rumak świętego Huberta. Wynurzył się wolno ze świerkowego zagajnika i zastygł w bezruchu, patrząc prosto w moje oczy. Był wielki jak świerkowa góra, ze złotym krzyżem świętego Huberta, zapalonym w koronie... Król puszczy w krzyżu mojej lunety. Padł w ogniu, ze wzrokiem opartym o błękitne niebo. Zaszumiała dziwnie olszyna i spomiędzy połamanych gałęzi wyskoczył jak kula szczęścia mój syn, Tadeusz. Tarzaliśmy się z radości w zielonej trawie i patrzyliśmy na pięknego byka, który zakończył swój żywot tu nad rzeczką, co go nieraz chłodziła w skwarne dni upalnej tego roku jesieni..." Tamtego jesiennego dnia przytulałem do serca mojego ojca i on mnie przytulał, mojego ojca, na którego patrzyłem jak na jednego z tych wspaniałych twardzieli z opowiadań Curwooda i Karola Maya. Przytulałem się do ojca-zwycięzcy, do ojca-bohatera. A przecież ten byk, ten piękny złocisty jeleń w królewskiej koronie, który leżał pod naszymi nogami, z martwymi oczami utkwionymi w niebo - skończył życie, ojcze! Przestało jego serce tłoczyć żywą krew, która zapalała mu oczy, unosiła wspaniałą głowę ponad morze zielonych traw, jego krew, która burzyła ciszę lasu potężnym basem sławiącym siłę i tę moc tajemną, przynależną królom. Płynął zielonym wzgórzem ku rzece, która zawsze była jego wybawieniem, i nagle on, mój ojciec, położył kres temu marzeniu o chłodnej wodzie, o falowaniu traw, pośród których uważne uszy 126 łani, o słońcu zaczepionym na konarach dębu z doboszem dzięciołem i o gwieździe, która spadła i jest już bez imienia. Kochałem wtedy tę moc twoją, ojcze, kochałem twoje oko zmrużone, serce na moment umarłe, zawieszone na pięciolinii życia i stalową rękę, wrosła w spust śmiercionośnej broni. Kochałem wtedy w tobie wszystko to, ojcze, co ukołysało do snu wiecznego złocistego króla puszczy. Pamiętam, wyjąłeś z chlebaka muszlę "Tritonium-tritonis", którą z dumą pokazywałem "rozdziawionej" klasie i zaśpiewałeś na niej nad martwym jeleniem, a w śpiewie tym, ojcze, była twoja miłość do lasu. Miłość taka, jak ty ją rozumiałeś. Miłość łowcy. Zanurzyłeś w stygnącym sercu świerkową gałązkę, a mnie przez chwilę wydawało się, że ona zakwitła bursztynową łzą, ale to nie łza świerkowa była, tylko moja łza zaplątana pod szczeniacką powieką. Tamta dawna śmierć króla puszczy obudziła w młodym chłopcu drugiego młodzieńca, tego, który na świerkowej gałązce spostrzegł bursztynowy koralik, tego, który pokochał las i którego las pokochał. Tamten czas, dzisiaj przyśniony przy sosnowym stole i dzisiejszy, który już galopuje ku utraconemu Rajowi... I w skok za zdobną sarną Z cięciwą napiętą przez wiatr. I w skok, i w skok, i w skok. A kiedy trzymasz już martwe serce - Ono nie powie ci, że płacze... idzik-Badzik, przyjechaliśmy do ciebie z królewskiego miasta. Będziemy przedstawiali w cyrkowej budzie. - Teatr? - Z Colombiną, Pierrotem, Arlekinem i bębnem wielkim jak koś cielna wieża. .' - A ty? - Będę Colombiną i będę tańczyła dla ciebie. - Pamiętasz naszą piosenkę? - Tylko te zwrotki, które się powtarzają... ... Śpiewaj tańcz kochaj żyj szczęścia czas kilka chwil -Przed tobą... Jasna noc ptaków śpiew wina moc serca gniew -Przed tobą... Oczu blask skrzypiec jęk noży błysk nowy dzień - Przed tobą... - Napisałeś to kiedyś dla mnie. - Dzisiaj już nie jestem taki zdolny. - Do czego nie jesteś zdolny, Adzik? Leżeliśmy w małym pokoiku z oknem wychodzącym na wielką czaszę kolorowego namiotu, pod którą - tari-bum, tari-bum - huczał wielki bęben. - Spóźnisz się. - Mam jeszcze chwilkę. - Masz jeszcze chwilkę. To dobre. Masz jeszcze dla mnie chwilkę... - Chyba nie zaczniesz wrzeszczeć i wypominać mi. - Nie zacznę. - Adzik, wszystko możesz zmienić. Pamiętasz Cypka, mówił, że twoją miłością jest sztuka, a ty wciąż przestawiasz pudełko zapałek za pomocą spychacza. - Znasz bajkę o nosie? - Stare jajca, kolego. - O, nowe tony? - Z królewskiego miasta. - Ruda... - Adzik... ~ Dobra. Zacznijmy jeszcze raz. - Teraz już muszę iść. - To była ta chwilka? - Chodź, zobaczysz jak tańczę. - A potem? - Potem będzie jak w piosence: śpiewaj tańcz, kochaj zyj... - Szczęścia czas, kilka chwil... - Czy to jest mało, Adzik? To nie było mało z tą Rudą wariatką. Głaskała moje dłonie i opowiadała tak pięknie o miłości, jak Pewien znajomy niedźwiadek o skradzionym plastrze miodu. Łapka misia - lep na Zdzisia... 128 129 Przylepiłem się do jej miodnej łapki i tresowane moje myśli zaczęły tańczyć wokół cyrkowego namiotu. COLOMBINA: Dziś rano znowu rozmawiałam z tobą - cholera, nie umiem żyć bez twoich dobrych słów. One wciąż są we mnie, jak i ty, ty fizyczny wciąż jesteś we mnie. Czuję cię, dotykając twardego brzucha. Wciąż o tym myślę, chłopaku mój. Nie wiem, czy potrafiłabym żyć z tobą, mieć dom, dzieci, swoją lampę i ulubioną, wciąż otwartą na tej samej stronie książkę, która zaczynałaby się od słów: pieprz mnie... Brak mi bardzo wielu cudownych rzeczy, które są w tobie, a przez ciebie są i we mnie, tylko tak inaczej, tak w połowie tylko, i w oczekiwaniu ciągłym na tę twoją połowę. Zawsze będę blisko ciebie, bez względu na wszystko... JA: Bez względu na wszystko... Napisałaś do mnie ten list i wyjechałaś do innego miasta, do innego "misiaczka", który przylepił się do twojej miodnej łapki. A przecież to my biegliśmy w strugach deszczu przez zmoknięty sad. Podniosłaś z ziemi czerwone jabłko, które pachniało późną jesienią. - Adzik? - Tak? - Śpisz? - Przypominam sobie o dobrych chwilach. - A mnie się śniło, że kochałeś mnie w deszczu, w zmokniętym sadzie i podniosłam z ziemi jabłko, które pachniało późną jesienią. - Ty oszuście! - Oszuścico chyba... Chwyciłem ją i zacząłem biegać po pokoju, nie, nie biegać, dałem się ponieść temu zdarzeniu, które kiedyś widziałem w teatrze. Galopowałem z Rudą na plecach i wykrzykiwałem słowa, które potem układałem w wiersze i wyśpiewywałem Rudej, kalecząc uszy Arcymistrza Pięciolinii, a ona śmiała się i wiem, że to był śmiech dobry, ten, który złotymi literkami w niedostępnych matecznikach, na wiekowych dębach, zapisują z bawarska rozchichotane wolpen- 130 tingery. Chwytają ten dobry śmiech w swoje nietoperze łapki i przyklejają złotą śliną na omszałe pnie. Mój przyjaciel, Władek-Palant, który nosił w sobie moc tajemną, schwytał kiedyś wolpentingera i hodował go w ukryciu. Opowiadał, że ślina tego prabawarskiego bydlęcia, jak go nazwali uczeni ludzie, zapisując łacińską nazwę do strzeżonego kajetu, Crisensus bavaricus, ślina tego cudaka jest skutecznym środkiem na porost włosów i męską potencję. Sprzedawaliśmy tę ślinę w buteleczkach po penicylinie, produkując ją całymi godzinami na stryszku w spalonce, przy pożyczonej od grubej Dzidki-bufetówki połówce cytryny. Dzidka trzymała spółkę z nami i kręciła swoim boskim tyłeczkiem, i dolewała siwuchy w szoferac-kim bufecie, a potem, kiedy siwucha dymiła pod kierowniczymi kaszkietami, kiwała na nas ręką i zaczynaliśmy nasz spektakl za zasłonką z wojskowego koca. "Wolpentingerowe jajca - czyli ślina Stalina, w każdym kącie stoi i niczego się nie boi". Graliśmy w marynarza, kto ma iść za szarą kurtynkę i "walić konia", do spuchu ręki. Dymiący szoferak wytrzeszczał oczy i kupował ślinkę w penicylinowej buteleczce i przyklejał się do Dzidki--bufetówki, i opowiadał co jej zrobi. Interes był niezły, bo Dzidka miała dupę jak pałac papieski i każde przesunięcie jej pośladka uwalniało dziesiątki westchnień do Najwyższego... - Boże, jak bym cię, Dzidzia... - Boże, jak bym cię, Ruda... - No to chodź, psubracie, chodź, misiaczku, do złotego miodku, chodź... - Masz cycki jak różowe słonie. - Różowe przynoszą szczęście. - Naprawdę? - Przekonaj się, Adzik. Kochaliśmy się, a potem przekrzykując nawzajem wracaliśmy do tamtych dawnych chwil, kiedy byliśmy razem, Janek-Cincilin, Władek-Palant, Isia, Piotr-Winetu, Józek-Ryczka i Boguś-Zajebek-Elwis, kiedy trzymaliśmy się za ręce i patrzyliśmy na nią, na Rudą, jak się obnaża przed nami wszystkimi i wchodzi do żabiego stawu. ~ Nasze dzieciństwo, Adzik. - Nasze dzieciństwo, Ruda. Pamiętasz, pamiętasz, pamiętasz - a potem: co u ciebie? 131 Cisza, najpierw rwane słowa, chudo siadające na wargach, potem te wilgotne, wypadające spomiędzy ostrych zębów, te słowajak pociski, które chciałoby się jeszcze popchnąć w szalonym locie, te słowa--marzenia, te słowa... - Te słowa musisz poukładać i zapisać w swoim kajecie, Adzik. Napisz to. Napisz książkę i przyjdź z tą książką do naszej szkoły. - A ty? - Będę patrzyła, jak z tych opowieści realizujesz swoje wspaniałe filmy, w których będę tańczyła tylko dla ciebie. - Zawsze blisko mnie, bez względu na wszystko. - Tak, zawsze blisko ciebie. - Wariatka. - Ale ruda. I znowu kochaliśmy się i opowiedziałem Rudej o buteleczkach penicyliny, a ona kiwała głową, bo zrozumiała tę siłę mojego kochania, te tajemne moje związki z wolpentingerami, wierzyła w bawarskie cudaki, nie wierzyła w oszustwo z połówką Dzidkowej cytryny. I znowu zasypianie przy jednostajnym - tari-bum, tari-bum wielkiego bębna i sen o Colombinie: JA: Odpływasz białym łabędziem oknami świtu. Niematerialna porcelanowa lalo. Jeszcze tańczysz błękitną sukienką białymi konwaliami Jeszcze śpiewasz zieloną wiosną krzakiem bzu... Zatrzymana j> W bezruchu Odpływasz Brzękiem tłuczonego szkła. Ten wyśniony film, ta książka opowiadająca o tych, których kocham: Isia, brat mój sercu najdroższy, zagubiony gdzieś w przypu-stynnym miasteczku, marzący o budowie złocistych akweduktów i agorach większych niż bezwodne pampy Nazca, Piotr-Winetu, co uczył chodzić i mówić tych, którzy już umarli, Władek-Palant, co trzymał w zaciśniętych dłoniach pioruny kuliste, palił świeczki i pęki pachnących ziół, Józek-Ryczka, siedzący na byku z niemowlęcą głową, Janek-Cincilin, rzeźbiarz gigantycznych "olbrzymów Kir-chera", noszący na czole czarną opaskę, przykrywającą wypalony krzyż, Boguś-Zajebek-Elwis, właściciel gigantycznych szpitali--zamrażarek, przechowujących uśpione ludzkie życia, i ona - nasza Ruda Colombina, tancerka, aktorka, śpiewająca niczym zwodnicza Nixe wszystkim misiaczkom, lepiącym się do jej miodnej łapki, i jeszcze ta książka o tych niewielu, których nazwałem przyjaciółmi. Do ciebie te słowa, Kazisko, przyjacielu z dalekiego, pustynnego miasta, do ciebie, który jak Latający Holender poszukujesz swojego portu, bo ten, który kochasz, opuściłeś bezpowrotnie, a przecież nie jesteś samotny, bo masz przy sobie najwierniejszego przyjaciela "2ająca" i nie musisz, jak szpetny Barent Fokke, wciąż innej szukać Przystani. Do ciebie te słowa, moja najpiękniejsza Ewo, którą noszę zamkniętą w sercu i zadarłszy głowę wysoko ku gwiazdom - wydycham twoje imię, jak imię tej, którą przystrajają w zielone gałązki 1 Wołają - Hej, niebieska madonno, panno-dziewanno... 133 133 Do ciebie te słowa, Szczawiu, która wybujałaś leszczyną i wiotka dryfujesz na wietrze moich miłosnych słów: córeczka... Do ciebie, która napisałaś do mnie list pierwszy. Moje uczucie. - Czujesz, ono jest lotem ptaka czerwienią maków nad łąką kłosem zboża jastrzębiem latającym nad polem, a może ono jest po prostu płochliwą sarną stojącą nad wodopojem... Moje uczucie gnieździ się we mnie takie małe, rozpalone, gorące... Szczaw Marta. Więc piszę ten swój wymarzony film, Ruda, i któregoś dnia pójdę za twoim głosem pięknej Nixe i pokażę te moje zapiski psubrackie komuś kogo kocham. - Wie pan, młody człowieku - to jest bełkot. Niech pan napisze zwykłą historyjkę o zwykłym człowieku i wtedy przyjdzie do naszej szkoły na egzamin. W życiu może i jest pan artystą, ale tu trzeba zwyczajnie, czarne na białym. Rozumiemy się? - Rozumiemy. - Noo! - ZWYKŁA HISTORYJKA - to jest to, co lubią tygrysy, nie?... - Noo! Szła długim, ciemnym korytarzem w kierunku jasności. Szła wyprostowana, wrysowana w jasną plamę światła, wystukując w ciszy korytarza rytm swoich kroków. REŻYSER: Mirosława - studentka psychologii. MIROSŁAWA: Po skończeniu studiów, za rok, wracam do małego miasteczka. Nic w tym nie ma z Siłaczki, czysty racjonalizm. Chcę o-szczędzać siłę przebicia. Tu, w dużym mieście, musiałabym ją tracić na zdobywanie pracy i zapewnienie sobie minimum egzystencji. Szkoda energii. Tam będę miała start łatwiejszy i na początek mieszkanie u rodziców oraz opiekę. Więc swoją siłę przebicia będę mogła skierować na sprawy zawodowe. Co to jest? Myślę - umiejętność pukania do różnych drzwi z odpowiednią siłą. Jak chcę ją wykorzystać? Na sprawdzenie swojej przydatności jako psychologa w pracy z ludźmi. Nie liczę na sielankę oraz na stuprocentowy sukces. Dla mnie największą wartością jest to, że chcę coś robić, coś osiągnąć. 135 I jej ciemna sylwetka na bieli. JASNOŚĆ. Z jasności namalowana twarz aktora. REŻYSER: Roman. Aktor Teatru Dramatycznego. I ruch ręki aktora, podkreślający czerwienią szminki błazeńskie oczy i usta. AKTOR: Takie mam wrażenie; w każdym zawo- j dzie, we wszystkich sferach życia społecznego, wszędzie widać coraz więcej młodych twarzy. Są tacy, którzy potrafią-iść po trupach, wykłócić się o wszystko, wszystko sobie wychodzić, załatwić. AL czy to siła przebicia? Bezczelność popłaca, ale to środek na krótką metę. Łatwo tym sposobem coś zdobyć, dojść do czegoś, ale trudno to utrzymać. Twarz aktora rozjaśnia się, rozmywa na bieli ekranu. JASNOŚĆ... REŻYSER: Redaktor Witold ze studenckiego ma- gazynu satyrycznego podsumowuje wiele zebranych w swojej sondzie wypowiedzi. "Siła przebicia to pojęcie, które pewniej nieprędko trafi do słownika zalecanej; polszczyzny, choć zdobyło sobie miejsce5 w języku potocznym, zwłaszcza młodzieżowym, ba, stało się modne i przez to jakby przechodzone, bo odmieniane we wszystkich przypadkach i sytuacjach w reportażu, literaturze i filmie oraz w rozmowach naszych wieczornych. Siła przebicia - termin to bez definicji, towarzyszy mu pełna gama odczuć emocjo- nalnych oraz przypisywane rozmaite. sprzeczne czasem ze sobą, znaczenia". W JASNOŚĆ, która staje się wielką banią światła-powietrza; wbija się, wtłacza ogromna pięść. 136 \i ZWYKŁA HISTORYJKA CZYLI SIŁA PRZEBICIA Scenariusz filmowy TADEUSZ BOR Głuche uderzenie. Jedno, drugie, trzecie... I straszliwy krzyk człowieka. Ręka oprawcy wprawnie obmacująca przegub przytrzymywanej kolanem dłoni. A potem szybkie przystawienie gwoździa i głuche uderzenie drewnianego młotka. Rozcapierzone palce, drgające ciało ukrzyżowanego człowieka. Stojący obok trzech niewielkich drzewek legionista wyprostował się i oparłszy się na wezgłowiu miecza krzyknął w kierunku mordowanych ludzi. LEGIONISTA: Oto przynoszę wam dobrą nowinę... Dla was świat się już skończył. Skinął ręką. Zadzwoniły kantary, szczęknęły krótkie miecze, zadudniły ciężkie kopyta legionowych koni. Wiatr, pędzący nisko ołowiane chmury, ucichł nagle i zatrzymał je nad wzgórzem. Stojąca przy wielkim reflektorze dziewczyna odwróciła się w kierunku kamery. DZIENNIKARKA: Rok dziewięćdziesiąty piąty przed narodzeniem Chrystusa. Na wzgórzu pod Jerozolimą, zwanym Golgotą, wyrasta las ośmiuset krzyży, na których konają skazańcy. Pod każdym z nich umierają ich żony i duszone są ich dzieci. Oto król judejski Aleksander Janneusz likwiduje opozycję polityczną. I czas teraźniejszy. , Na wzgórzach, niedaleko wielkiej metropolii, młody reżyser próbuje odtworzyć 137 za pomocą kamery filmowej tamten czas z roku dziewięćdziesiątego piątego przed Chrystusem. Jesteśmy świadkami kręce- nia okrutnych scen wieszania na krzyżu. i Zwracam się z pytaniem do twórcy pamiętnego Czasu. Czy panu to przepuści cenzura, która, jak wiemy, jest u was ciągle wszechobecna? Legioniści zeskakiwali z koni, popuszczali popręgi, ściągali żelazne napierśniki. Skazańcy, wyswobodziwszy się z pęt, schodzili z krzyży po długich drabinach. Zlewano do cynowych baniek sztuczną krew, zwijano powrozy. Ukrzyżowani, przebici włóczniami statyści, ścierali farbę z krwawiących boków. Młoda DZIENNIKARKA przysiadła na piętach obok siedzącego na skrzynkach reżysera. REŻYSER:Mówi pani o cenzurze, myślę, że nie będziemy mieli większego kłopotu. Ci, z którymi teraz rozmawiamy, to prawie nasi rówieśnicy. Teraz możliwy jest przynajmniej dialog. DZIENNIKARKA: Gazety niezależne, prywatne rozgłośnie radiowe i telewizyjne nie przedstawiają tego tak różowo. Nie podzielają pańskiego optymizmu. REŻYSER: Wszystko zależy od tego, proszę pani, co kto uważa za sytuację optymalną w danej chwili. DZIENNIKARKA: DZIENNIKARKA: Rozumiem... W branżowej gazecie, w drukowanym z panem wywiadzie cytuje pan słowa Simone Weil: "Ludzie byli tak zrozpaczeni, tak wyrwani z gruntu, że tylko jedna myśl mogła ich poruszyć, myś o bliskim końcu świata. W tej epoce popełniano samobójstwa z niezwykła łatwością. Ale fundamenty życia społe cznego były tak zniszczone, że samobójstwo nie wystarczało. Nie sięgało w sedno okropności. Oczekiwanie końca świa- ta było zbiorowym, kosmicznym odpo- wiednikiem samobójstwa. Wierzyli na- prawdę, że nastąpi koniec świata i nazy- wali to - dobrą nowiną". Ja - dodaje pan od siebie - chciałbym zrobić film o tych, którzy w każdym czasie i w każdej roz- paczliwej sytuacji przeciwstawiali się złu. REŻYSER: Tak, proszę pani, w jednym ze swoich pięknych felietonów Hamilton napisał: "Las krzyży... wyrastał na Trupiej Czaszce co kilkanaście, a w szczęśliwszych okresach co kilkadziesiąt lat, ale zawsze rosły tam dwa albo trzy drzewa". Wokół rozmawiających zebrała się spora grupa ludzi. Odstawiano miski z dymiącą zupą, nadłamane kawałki chleba. Przysłuchiwano się rozmowie. DZIENNIKARKA: Rozumiem, że będzie to film pacyfisty- czny. Z wiadomych względów w niektórych modnych kręgach nie zyska pan na popularności. REŻYSER: Zdaję sobie z tego sprawę. Niektórzy moi "przyjaciele" również, więc na wszelki wypadek umyli ręce i skreślili mnie zawczasu. Na minę, proszę pani, nikt nie lubi wchodzić. Ale ja jestem optymistą. Tu i teraz robię ten film. Taśma jest prawdziwa, kamera też. Żadnej lipnej propagandy. Film składa się z trzech części: "PIERWSZE" "DRUGIE" "TRZECIE". Trzy nowele, dziejące się w różnych okre- 139 sach historycznych. Film o strachu, roz - paczy i o nadziei. DZIENNIKARKA: Co chciałby pan powiedzieć moim telewidzom, którzy, miejmy nadzieję, zobaczą pana niedługo w programie. REŻYSER: Żeby może... Żeby nie dali się zwariować. DZIENNIKARKA uśmiechnęła się i podała rękę REŻYSEROWI. Gaszono jodowe lampy. Zwijano kable. I ostatnia panorama po kamienistym zboczu góry, najeżonym krzyżami. 141 REŻYSER stał oparty o framugę okna i w skupieniu dopalał papierosa. Czerwone światełko umieszczone nad brązowymi, obitymi ceratą drzwiami zamigotało niespokojnie i zgasło. Zdusił niedopałek i cicho otworzywszy drzwi, wszedł do salki projekcyjnej. Zasyczały włączane głośniki. Pisnęły jeszcze cienko dwa razy i zamilkły. Mały ekran rozbłysnął jasnym światłem projektora i ściemniał po chwili. Zamigotały sinawym światłem jarzeniówki. Siwy mężczyzna odwrócił głowę w kierunku starszej kobiety, siedzącej przy małym, oświetlonym żółtą żarówką pulpicie. REDAKTOR: Pani Bożenko, czy szef to widział? Kobieta potakująco skinęła głową. REDAKTOR: I co? PANI BOŻENKA: Nic nie mówił. Wydał mi tylko polecenie, żebym sprawę pana reżysera i jego filmu przekazała jak najszybciej panu redaktorowi. REDAKTOR: Aha... Odwrócił głowę w drugą stronę, gdzie przy zasuniętych roletą oknach siedziało kilka osób. EDAKTOR: Czy film został nakręcony zgodnie ze scenariuszem? Mały, łysawy człowiek siedzący obok reżysera przerzucił niespo-kojnie kilka kartek papieru i schował je do płaskiej teczki. 141 ŁYSY: Jak najbardziej, panie redaktorze. Jak najbardziej! Noo... może naszego młodego przyjaciela troszkę czasami poniosła fantazja i niektóre sceny bardziej rozbudował, ale idea, myśl zawarta w scenariuszu, pozostały nie zmienione. REDAKTOR przekrzywił głowę w kierunku piszącej coś w notesie PANI BOŻENKI. REDAKTOR: Szef zatwierdzał ten scenariusz? BOŻENKA: Niestety. Kiedy film kierowano do pro- dukcji nie był jeszcze w naszej redakcji szefem. REDAKTOR: Rozumiem. REŻYSER niespokojnie zabębnił palcami po poręczy fotela. REDAKTOR spojrzał w jego kierunku. REDAKTOR: Panu to pomaga? REŻYSER: Próbuję ożywić atmosferę. REDAKTOR chwilę siedział nieruchomo, po czym z uśmiechem zwrócił się ponownie do młodego reżysera. REDAKTOR: I jak? REŻYSER: Zaczyna być nieźle... REDAKTOR: Jeśli państwo pozwolą, chciałbym jeszcze raz obejrzeć materiały z pierwszej rolki. ŁYSY: Ależ oczywiście. Proszę bardzo. BOŻENKA: Kabina, proszę nam puścić jeszcze raz pierwszą rolkę. Zatrzeszczały głośniki. ,, KABINA: Tak jest! Za chwilę puszczamy. Wygasały jedne po drugich sinawe jarzeniówki. CZERŃ. Z CZERNI - BIEL. NA BIELI twarz mężczyzny. Twarz pokryta popiołem. MĘŻCZYZNA: Okaleczony wojną człowiek. Jaki człowiek,Którą wojną... Z twarzy MĘŻCZYZNY zaczął się wyłaniać ekspresyjny krajobraz: dopalające się, zwęglone kikuty drzew, poskręcane, niema 142 wgniecione w ziemię ludzkie twarze, ręce, nogi, odrąbane tułowia. Pośród zwłok pokurczone, oblepione brudem i zakrzepłą krwią, przemykały się wychudłe psy. Zachodziło słońce. Zalewało żółto-brunatną ziemię czerwonawym blaskiem. Na horyzoncie, na styku nieba i ziemi pojawiła się grupa jeźdźców. Tętent szedł równiną. Czterech żołnierzy, jak czterech jeźdźców Apokalipsy, zbliżało się do stojącego nieruchomo MĘŻCZYZNY. MĘŻCZYZNA: Nieważne jest miejsce akcji tego filmu. Imiona bohaterów, nazwy państw, miast, ulic. Nieważny język, jakim będą mówić ci ludzie. Rzecz dzieje się WSZĘDZIE i NIGDZIE. W czasie dawnym i dzisiej- szym. Ważny w tym filmie jest problem. Odwieczny problem: WOJNA - okrutna prawda o jej skutkach. Galopujący jeźdźcy nagłym ruchem schwycili stojącego MĘŻCZYZNĘ za ramiona i unieśli pomiędzy galopującymi końmi. Krzyknął. Z wykrzywionej bólem twarzy spływała krew. Żołnierze porzucili go na piasku i oddalili się szybko. MĘŻCZYZNA odwrócił twarz do słońca. Do słońca, które zmieniło kolor - stało się czarne i wirowało po czerwieniejącym niebie. CZERWIEŃ. KABINA: Koniec rolki pierwszej. Jedziemy dalej? REDAKTOR: Dziękuję, wystarczy. KABINA: Dziękuję. Zamigotały światełka sali. REDAKTOR przez chwilę wodził nerwowo palcami po czole. Wstał z fotela, trzaskając nim głośno, i podszedł do siedzącego obok okna. Odwrócił krzesło, siadł na nim okrakiem i wsparł ręce na jego oparciu. REDAKTOR: Panie reżyserze, trzydzieści trzy razy tak. Tak! Ale jako prywatny człowiek tak! Jako redaktor odpowiedzialny za, no wie pan, nie! Tego nie można pokazywać , ' teraz ludziom. Nie można ich rozdrażniać! NIE. 143 REŻYSER wyprostował się w fotelu. REŻYSER: Co znaczy - teraz? REDAKTOR odchylił się do tyłu. Spojrzał na REŻYSERA i wolno zapalił papierosa. REDAKTOR: Kolego, ja do pana po przyjacielsku, a pan od razu łapie mnie za słówka. Teraz, potem, przedtem! Na jakim świecie pan żyje? Na jakim chce pan żyć? Ludzie się ledwo trochę uspokoili, zaczyna się coś tam kleić, składać, a pan kijem w mrowisko! Zapisałem słowa, które służą panu jako motto drugiej, przepraszam, trzeciej noweli: Z wszelkich kajdan, czy te są powrozowe, złote czy stalne Przesiąkłymi najbardziej krwią i łzą są- niewidzialne Do kogo to ma być adresowane, panie reżyserze? Do kogo? REŻYSER: Do ludzi, panie redaktorze! ŁYSY omal nie wyskoczył ze swojego fotela. ŁYSY: Reżyserze, jak Boga kocham. Pan redak- tor, z tego co tutaj słyszymy, chce nam naprawdę pomóc. Na pewno wszyscy się dogadamy i przy dobrej woli ty coś tam poprawisz, pan redaktor czegoś nie zauważy... REDAKTOR pokiwał głową i uśmiechnął się niemal dobrotli wie. REDAKTOR: Oni wszyscy, ci młodzi, są strasznie nie- cierpliwi. REŻYSER: Panie redaktorze, ci młodzi już dziesięć lat temu przestali być młodymi. Zucho- stwo i harcerstwo jest już daleko za nami, panie redaktorze! REDAKTOR: Ale niektórzy z was nie wyrośli jeszcze z krótkich majtek. ŁYSY:Panowie, panowie, proszę. Proszę bardzo... Siedząca za pulpitem, pilnie notująca rozmowę PANI BOŻENKA chrząknęła delikatnie. PANI BOŻENKA: Jeśli panowie pozwolą, proponowała- bym zacząć dyskusję o pokazanym przez pana materiale. REDAKTOR pochylił się w jej kierunku. REDAKTOR: Właśnie... Co pani, jako sekretarz redak- cji, w której od początku powstawał ten film, co pani o tym sądzi? PANI BOŻENKA niespokojnie poruszyła się w fotelu, wzięła ze stolika małą karteczkę i obracając ją nerwowo w palcach spojrzała na redaktora. BOŻENKA: Ja. No cóż... Na moim wrażeniu trochę zaciążyły perypetie związane z zatwierdzeniem scenariusza, później ze skierowaniem go do produkcji, z samą produkcją. I te wszystkie sprawy dziejące się dookoła tego tematu. REŻYSER:Niech pani sobie to dzisiaj daruje, proszę mówić o tym, co pani zobaczyła na e-kranie. PANI BOŻENKA:Tak. No więc, wydaje mi się, że ten film troszkę się ciągnie, jest mało dynamiczny, za mało w nim walki i zmagania, pomimo że reżyser wylał tyle czerwonej farby. Bohater, bohaterowie filmu demonstrują nienawiść i pogardę do ludzi w mundurach, do siły, do karabinu... jak w trzeciej nowelce. Rzecz dzieje się prawdopodobnie w naszym kraju, tak to przynajmniej odczytałam. Pytam więc pana reżysera, czy jest możliwe, biorąc pod uwagę całą naszą historię, zwłaszcza 144 145 ostatnie lata, czy jest to, no, może to za mocne słowo, czy jest patriotyczne manifestowanie takiej postawy pacyfisty. Pan neguje konieczność i sprawiedliwy cha- rakter wojen obronnych. W naszych warunkach, w naszej sytuacji... Ja, proszę pana, na przykład tę ostatnią scenę zrobiłabym tak... Zresztą, wie pan, tak naprawdę to ja nie wiem o czym jest ten film REŻYSER gwałtownie wstał z fotela. REŻYSER:Po pierwsze, proszę mi nie reżyserować filmu, łaskawa pani. Po drugie, jeśli pan' nie wie o czym ten film jest, jeśli tego nie czytacie, nie chcecie czytać z ekranu, to następnym razem przyniosę książeczki wyjaśniające naczelną ideę filmu i rozdam je, jak jeden z kolegów przed proje keją. Będzie w nich wystarczająco dużo cytatów i wielkich nazwisk, żeby się można było łatwo podeprzeć. PANI BOŻENKA: Pan, zdaje się, chce mnie obrazić... REŻYSER: Proszę teraz milczeć! Ja pani nie przery-wałem. Pyta pani o czym jest ten film o walce przeciwko takim ludziom jak pani: bezdusznym, nic nie czującymi niewrażliwym! Przeciwko ludziom napeł - nionym tylko hucpiarskim krzykiem, moc nym, kiedy się jest w stadzie. Przeciwko ludziom nie mającym własnej twarzy własnego ja. Nakręcili was jak zegarki kiedy nacisną sprężynkę krzyczycie, kie - dy nacisną inną - cmokacie. Wybrali wam nawet artystów. Ogarnia was pan ka, kiedy nie znajdujecie worka, do któ - rego można by delikwenta wpakować 1 ometkować. Jak to pani powiedziała? W filmie nie ma walki, zmagania. Jak się przechodzi kli-makterium, najlepiej siedzieć w domu i patrzeć przez okno z pelargoniami. PANI BOŻENKA podniosła się i trzaskając fotelem szybko poszła w kierunku wyjścia. PANI BOŻENKA: Ty chamie! Huknęły zamykane drzwi. Cisza zaległa w małej salce. Po chwili w ciszy zachrobotała pocierana o trzaskę zapałka. Z kąta sali, z obłoczka fajkowego dymu, wynurzyła się piękna, uduchowiona, jakby powiedział poeta, twarz. KRYTYK: Może trochę za ostro formułuje pan za- rzuty przeciwko nam, ale myślę, że musi- my wziąć tutaj pod uwagę, mimo wszyst- ko, młody wiek pana reżysera, więc wszystkie te cechy, których nam może już brak. Mówmy więc o filmie. Sądzę, panowie, że to dosyć niezwykły materiał, jaki no... nieczęsto nam się udaje zoba- czyć na tej sali. Owe dziwne obrazy i klimat, jaki niesie z sobą film, przypo- mina mi poetycką, okrutną baśń Fritza Langa Męcząca śmierć, gdzie kochająca kobieta trzy razy wyrywa śmierci swo- jego narzeczonego i trzy razy okazuje się, iż walka z Fatum jest bezcelowa. W tamtym filmie pokazano trzy epoki, trzy czasy. Tutaj reżyser konstruuje swoje dzieło na podobnej zasadzie i również jest to okrutna, niemal upiorna baśń. Z jednym wyjątkiem, z wielkim wyjątkiem powiedziałbym. Finał filmu, który przecież mówi, że katastrofie można za-pobiec, że... GRUBAS: Kolego, może to panu się podoba, ale myśmy już widzieli takie filmy. Ową roz-pasaną wyobraźnię nie reżyserów, a scenografów. Krzywe zaułki, latarnie, nie- 146 147 DZIEWCZYNA:Dzień dobry panom. Proszę o te materiały, które rano przyniosłam. Rolka numer cztery. I żeby ostrość nie pływała, jak ostatnio. KABINA: O tej godzinie musi pływać, królowo. realistyczna perspektywa, deformacja przed- miotów. Tylko że to wszystko działo się w latach dwudziestych i mamy to już za 'sobą. Nie widzę w tym nic nowego. Te pokrzykiwania do żołnierzy, rzucania karabinami o ziemię. Panowie, przeszed- łem szlak bojowy, który się skończył w Berlinie i ja, jako żołnierz, czuję się tym filmem obrażony. To film szyderczy, nihilistyczny, podgryzający moralność zwycięzców w słusznej sprawie! To tro chę tak nie po polsku, kolego! Mały GRUBAS z wściekłością zgasił papierosa. REŻYSER: Trochę tak po turecku. GRUBAS: Trochę tak po turecku! Właśnie! KRYTYK o pięknej twarzy nieśmiało wtrącił: Po wielkim, może miejscami trochę naiwnym pacyfistycznym filmie Abla Gance'a Oskarżam, Delluc, chyląc z szacunkiem głowę przed majestatem filmowych obrazów, przypominających płótna wielkiego Delacroix, pisał do reżyse-, r a: "Dzięki ci, Gance, że umiesz widzieć! wszystko zbyt wielkie". No nie, nie przyrównujmy tu nazwiskal Gance'a. REŻYSER podszedł do GRUBASA i oparł się o poręcz jego fotela. REŻYSER: Słucham tego co pan mówi i nie ciarki ale ci ary chodzą mi po plecach. Przypomina mi się pewien festiwal, gdzie p< projekcji filmu, gdy zapalały się światłe na widowni, wyskakiwało na estradę kilku komandosów i znanymi spo -sobami wbijali w podłogę prezentującego swój film reżysera. Wszystkie chwyty by-ły dozwolone. Raz nawet skończyło się" zwyczajnym mordobiciem. Pan, proszę szanownego pana, przypomina mi tych łebskich chłopaków. Słuchałem pana jak małego monstrum, które idąc nieustannie do przodu wydziela z siebie metr kolcza stego drutu na minutę. To wstrętne! Pro testuję przeciwko takim ludziom jak pan! REDAKTOR: Rozumiem pański bunt, kolego, dziwił bym się, gdyby było inaczej, ale nikt z nas nie może się na to zgodzić, żeby pan, obojętne, czy jest pan geniuszem, czy też nie, żeby pan obrażał ludzi!!! REŻYSER pokiwał głową i roześmiał się głośno. REŻYSER: Dziękuję panom, przepraszam, dziękuję państwu, że poświęciliście mi tak dużo czasu. Przecież można było poinformować mnie przez sekretariat o wyroku, jaki wszak już dawno zapadł. To przecież normalne wasze praktyki. Kolaudanci zaczęli wychodzić z sali, do której po drugiej stronie ustawiła się już kolejka. Stojąca na początku młoda kobieta zaczepiła z uśmiechem wychodzącego redaktora. DZIEWCZYNA: Strasznie długo to trwało, redaktorze. Czekamy już od godziny. REDAKTOR: Zobaczymy może wreszcie coś ciekawego. DZIEWCZYNA: Materiały dokumentalne do filmu pana Xawerego. Wspaniałe. Szykuje się kolejna nagroda! Tak, mistrzowie nie powinni czekać. DZIEWCZYNA zgrabnie wyminęła wychodzących i już przekręcała gałkę mikrofonu. DZIEWCZYNA: Dzień dobry panom. Proszę o te materiały, które rano przyniosłam. Rolka numer cztery. I żeby ostrość nie pływała, jak ostatnio. KABINA: O tej godzinie musi pływać, królowo. Zaskrzeczały głośniki. Szli korytarzem pełnym metalowych pudełek i leżącej po kątach pozwijanej, brunatnej taśmy. W wąskim przejściu omal nie zderzyli się z niesamowicie grubym człowiekiem. DYREKTOR: Witam kochanego reżysera, jak zdrówko? REŻYSER: Jak tak dalej pójdzie, niedługo mnie szla- czek trafi. DYREKTOR: • • . Nie daj Boże, nie daj Boże, kochany. Od- pukać w niemalowane. REŻYSER: Jak tam, dyrektorze, mój debiutancki film, trzyma się jeszcze? DYREKTOR: Kiepsko, kochany, kiepsko. Nie jest to show-biznes. Za bardzo zjadła pana kry tyka. Mówi pan za mocno. Niektórzy ludzie są przerażeni. REŻYSER: Przerażeni? DYREKTOR: Nie rozumie pan? To co pan rozumie? REŻYSER: Chyba nic, panie dyrektorze... Chyba nic. Ale głowa do góry, uszka mamy dobre, dyrektorze. Posłuchamy. DYREKTOR: Niech pan porozmawia z szanownym ko legą krytykiem, a i ja chętnie zapraszam do siebie na herbatkę. Wyciągnął pulchną rączkę i uścisnął szybko końce palców reżysera. DYREKTOR: Do miłego! REŻYSER: Do miłego. KRYTYK: Stara kurwa. Pochylił się nad REŻYSEREM i pogroził ręką za odchodzącym dyrektorem. KRYTYK: Wszystkim dupę liże i wszystkich obra- bia. Niezniszczalna glista. Stanęli przy małym zakratowanym okienku. KRYTYK: Wracając do pańskiego filmu... Wie pan co, ja nawet się zgadzam z tym pedałem, . który próbował pana bronić, ale nie odzywałem się. Wie pan jak to jest; pan stąd odejdzie, a ja zostanę w zespole, który powołał naczelny. Zresztą, moje zdanie i tak by nic nie zmieniło. Pan miał być załatwiony. REŻYSER: No i jestem. KRYTYK: Prywatnie chciałem panu uścisnąć rękę. Chwycił rękę młodego i potrząsnął nią kilkakrotnie. KRYTYK: Tyle prawdy udało się panu przemycić, tyle aluzji. Nas na to nie stać. Jesteśmy powiązani tyloma nićmi, wie pan, trzeba jakoś żyć... Wy, młodzi, macie szansę, że tak powiem, z otwartą przyłbicą, do przodu, do przodu. Rozdeptać te kliki i klicz-ki. Pan ma siłę przebicia. Ja wierzę, że panu się uda. Jeszcze będzie pański festiwal. Tylko nie dać się, nie dać się wrzucić do wspólnego worka. Nie związać się z nikim i nie nosić nikomu kapci. Patrz pan na mnie. Mam sześćdziesiąt jeden lat, burze życia już poza mną i co osiągnąłem? Nadworny żurnalista wielkiej kliki. Pan mnie rozumie? Pan wie, że tak jest i dlatego pan mną pogardza, ale nie wie pan jaką cenę musiałbym zapłacić, gdybym się wyłamał. Widzi pan. -Wskazał ręką na zakratowane okienko. - 153 To, tutaj. To jest mój świat. I tutaj znalazłem swoje małe miejsce. Ani do przodu, ani do tyłu, tylko tyle, na ile pozwala mała szybka kraty. Tyle wolności... Niech pan pozwoli, że ukradkiem jeszcze raz uścisnę panu rękę. REŻYSER: Spierdalaj pan. Odwrócił się i odszedł zostawiając KRYTYKA przy małym zakratowanym okienku. Trzasnęły metalowe drzwi windy. KRYTYK: Ty gnoju, jeszcze cię załatwimy. Błysnęły światła taksówki. Długie, krótkie; długie, krótkie. Kie rowca otworzył drzwi i szybkim ruchem zdjął z przedniego siedzenia gazetę. KIEROWCA: Jak było, szefie? Reżyser machnął ręką i wydymając w ryjek usta wypuścił powie trze w kierunku siedzących na tylnym siedzeniu ludzi. OPERATOR: Aż tak źle? REŻYSER: Jeszcze gorzej. KIEROWCA pochylił się całym ciałem nad kierownicą i ruszył z piskiem opon. > KIEROWCA: Gdzie szef każe? REŻYSER: Przed siebie, panie Kaziu, tylko szybko. KIEROWCA: Już jedziemy. Kita w prawo i do przodu! Będzie dobrze! Ja mówię, że będzie dobrze! Jezus Maria! - Podskoczył niemal na siedzeniu. - O mało sraczki nie dostałem, tak się za pana martwiłem! Jak Boga jedynego kocham!!! Jeszcze mocniej pochylił się do przodu i niemal przykleił twarz Kij im w ucho, panie szefie. Kij im w 153 ucho. Wszyscy mówią, że pan jest bardzo zdolny, że ma pan wielki talent, tylko że tego, no, wie pan, nie umie pan jeszcz^ podejść tych starych. Za mocno pan idziś do przodu, a ich to denerwuje. Kurwa twoja niespodziewana!!! Zahamował gwałtownie i odkręciwszy okienko krzyczał na stojącą na pasach kobietę. Ooo! Tyyy!!! Ooo! Tyyy!!! OPERATOR: Panie Kaziu, przestań pan już pieprzyć. KIEROWCA: Zamykam się jak sezam. OPERATOR: Hamuj! Hamuj, idioto! Samochód gwałtownie zahamował i skręcił w prawo. Przecho-j dzącej przez jezdnię kobiecie wypadł z ręki mały becik. KIEROWCA! i pozostali pasażerowie wyskoczyli z samochodu i podbiegli do klę- czącej nad becikiem kobiety. Twarz miała zapłakaną. Oczy podkrą- żonę, zapuchnięte od łez. Spojrzała na KIEROWCĘ i powiedziała cicho. KOBIETA: To moja wina, przepraszam. Proszę się nie martwić, on i tak już nie żył. KIEROWCA podniósł becik, zajrzał pod pieluszkę, którą był zasłonięty i oddał go szybko KOBIECIE. Machnął ręką na pasażerów, wsiadł do samochodu trzaskając mocno drzwiami i ostro ruszył do przodu. " KIEROWCA: To w dupę jebana! Chyba sraczki do- stanę! A ja myślałem, że to dziecko. Niech ja skonam. Wyjął zza ucha papierosa i zapalił go. OPERATOR: To nie było dziecko? KIEROWCA: Piesek, panie Andrzeju, piesek. Niech sko- nam! Chyba dostanę rozwolnienia. Siedzący cały czas na tylnym siedzeniu KAMERZYSTA wrzas nął nagle. KAMERZYSTA: Wysraj się pan wreszcie do jasnej cholery i przestań pan pieprzyć! KIEROWCA: Pan to pewnie za bardzo nie lubi ludzi, panie Zbyszku. KAMERZYSTA: Lubię, lubię, ale wyłącznie w trumience. Popiskiwały gumowe wycieraczki. Za oknem przesuwało się za- deszczone miasto. REŻYSER: Tutaj. Wysiadł z samochodu, skinął ręką współpasażerom i ruszył przed siebie. Deszcz zacinał coraz bardziej. 154 Pchnął mosiężną gałkę drzwi i wszedł do sklepu. Zawieszony przy framudze dzwoneczek zaglinglał cichutko. Na długiej ladzie, za którą stały dwie młode dziewczyny, obracała się na srebrnym kółku mała choinka. EKSPEDIENTKA I :Czym możemy panu służyć? REŻYSER:Chcę coś kupić pod choinkę. - Rozejrzał się po półkach, na których poustawiane były przeróżne prezenty. - Proszę misia, wywrotkę, grającą choinkę i te złote pantofelki. EKSPEDIENTKA I: Jaki rozmiar? REŻYSER: Męski. Dziewiątkę. Panienki stojące za ladą zachichotały zasłaniając rękami usta Mniejsza z nich podeszła i podała pudełko z butami. Otworzył je, wyjął złoty pantofelek i przymierzył na swoją nogę. REŻYSER: Będą dobre. Wszystko proszę zapakować| osobno i przewiązać wstążkami. EKSPEDIENTKA I: Buciki pan wkłada czy zapakować? REŻYSER roześmiał się. Zachichotały również dziewczęta. Prze-| wiązały pudła wstążkami i śmiejąc się podały je reżyserowi. REŻYSER: Będę uważała żeby nie połamać obcasi ków na balu. Pa, brzydule! Wesołycł Świąt! Dziewczęta znów zachichotały i pomachały mu ręką. Wesołycl Świąt! Zamknął za sobą drzwi. 156 Biała plażowa piłka odbijała się od wytapetowanych na różowo ścian pokoju. REŻYSER: - Zobacz, co zostawił dla ciebie pod cho- inką u tatusia Święty Mikołaj. ŁUKASZ: Ja już nie wierzę w Świętego Mikołaja. REŻYSER: A w co? ŁUKASZ: Tak trochę w tatusia, ale tak troszkę nie bardzo. Siedział pod oknem zaciągniętym czerwonymi storami i rozpa kowywał wielkie pudło, z którego wyciągnął ogromną zabawkę. Przekręcił kilka razy kluczykiem i postawił ciężarówkę na podłodze. Zaterkotała głośno i ruszyła do przodu w kierunku chłopca. MAGDA: Prezentami mu ojca nie zastąpisz. Siedząca w fotelu, z wysoko podciągniętymi nogami dziewczyna paliła w długiej, szklanej rurce papierosa. Uniosła głowę ku górze i z ust wypuściła zgrabne kółeczko dymu. REŻYSER: Nie myślisz, że to trochę pretensjonalne? MAGDA: A jak te twoje zasrane artystki palą to nie są pretensjonalne? REŻYSER: One robią to normalnie. Bez tych cuda- cznych rekwizytów i min, które stroisz. Magda, nikt ci nie powiedział, że śmie- szna jesteś w tym co robisz. Dziewczyna jeszcze bardziej podciągnęła nogi, tak że spod sukienki wysunęły się czerwone podwiązki. 157 MAGDA: Jestem po prostu bardzo oryginalna, mój drogi. Nigdy tego nie dostrzegałeś. Ale przyjdzie jeszcze taki czas, że ja się przebiję... Tak, tak, mój drogi. Jeden z twoich kolegów, zresztą cholernie cię nienawidzący, uczy mnie scenariuszo-stwa. REŻYSER: Scenopisarstwa. MAGDA: Nie myśl, że jak masz trzy fakultety to możesz mnie zawsze we wszystkim poprawiać! REŻYSER: Nie myślę, robiłem to wystarczająco dłu- go, a ty nie chciałaś z tego skorzystać. MAGDA: Nie od razu Kraków zbudowano. Trzeba było dać mi jeszcze szansę! REŻYSER: Hej, hej! Nie trwało to czasem zbyt długo? MAGDA: Mądrala z fakultetami! Podupczyć każ- dy potrafi, ale potem żyć, ciągnąć to co się zaczęło... Teraz bez łaski. Pojadę na Zachód, spotkam się z Bergmanem albo innym Copolą i jeszcze wspania- łomyślnie załatwię ci jakieś kino. Śmie-jesz się? Mam, mój drogi, takie możli wości. Rozpędzona ciężarówka wjechała mu pod nogi. Chłopiec krzj knął i chwycił ojca za ręce, ściągając go na dywan. ŁUKASZ: Tatusiu, powariujmy trochę. Przywioz- łem ci całą wywrotę master-mindów ,; Mamusia wczoraj ze wszystkimi wygrała Siedząca na fotelu dziewczyna poczochrała mu włosy i uśmiech - nęła się do niego. MAGDA: Widzisz jakiego mądralę ci urodziłam! Co ty myślisz, że ja nie jestem inteli - gentna? Nie bój się! Przeskoczyłabym niejedną twoją aktoreczkę. I przeskoczy mój drogi. Popatrz na mnie tak na prawdę; czy ja gorzej wyglądam od tej tam na ścianie - Brigitte Bardot! Albo od tej twojej, no wiesz, z tych wieczorów z Dziadkiem. Mam, koteczku, większe cyc- ki i dłuższe nogi. No!!! Podeszła do zdjęć wiszących na ścianie i wypięła się przed nimi. MAGDA: Cała... naprzód!!! ŁUKASZ siadł ojcu na kolanach i przytulił się do jego twarzy. ŁUKASZ: Tatusiu, czy to prawda, że Marianna nam ciebie zabrała? REŻYSER: Kto ci naopowiadał takich bzdur? ŁUKASZ: Pani Ania. REŻYSER: Powiedz pani Ani, że jest wstrętną babą. Mówi nieprawdę. Tatuś, synku, sam od- szedł do cioci Marianny, bo ją bardzo kocha... Czasami w życiu bywa tak, że nagle zaczynasz kogoś kochać, ale ten ktoś jest poza twoją, no, poza twoim ogrodem miłości. Ale ty kochasz go nadal, może nawet jeszcze bardziej, mi-mo iż narażasz się na całą masę różnych komplikacji. Kiedyś ci to wszystko wytłumaczę. Chłopiec jeszcze mocniej przytulił się do ojca. ŁUKASZ: Tatusiu, a czy ja jestem w tym twoim ogrodzie? REŻYSER: Jesteś i będziesz w nim do końca mojego życia. ŁUKASZ: To ty kiedyś umrzesz? REŻYSER: Tak stanie się z nami wszystkimi. I to jest normalne. ŁUKASZ zerwał się z kolan ojca i krzycząc wybiegł szybko z pokoju. . ŁUKASZ: To ja chcę, żeby zawsze było nienormal- nie! MAGDA podeszła do REŻYSERA i zarzuciła mu ręce na szyję. MAGDA: Taki jest twój syn. W sądzie dopominałeś 158 159 się o niego, chciałeś mi go odebrać, a teraz odwiedzasz go jak święty Mikołaj. Jeszcze trochę, a przestanie cię kochać. Będziesz żałować, że nas zostawiłeś. Jest bardzo inteligentny i nie raz cię przeskoczy. REŻYSER: Jesteś z kimś na stałe związana? MAGDA: Miałam wspaniałego mena, ale nie odpowiadał mi intelektualnie. Rozumiesz... REŻYSER: Rozumiem. Masz zamiar gdzieś pracować, uczyć się? MAGDA: Muszę się zajmować wychowaniem małego. A propos, chciałam mu kupić na zimę kożuszek, przecież nie wypada, żeby dziecko reżysera biegało w skafanderku, no nie? Pokiwał głową i sięgnął do portfela. Przytrzymała mu rękę i położyła ją na swojej piersi. Delikatnie wyswobodził się z tych pieszczot i przeszedł w drugi koniec pokoju. Uśmiechnęła się. MAGDA: Nie bój się! Chciałam się tylko przekonać czy jeszcze na mnie działasz. REŻYSER: I co? MAGDA: ' Zostaw to mnie! ŁUKASZ wbiegł do pokoju trzymając za plecami blok rysur kowy. Podszedł i podał go ojcu. ŁUKASZ: To dla ciebie. Masz mnie kochać najbar - dziej ze wszystkich! I chcę w tym twoim ogrodzie być sam! Pocałował ojca szybko w rękę i uciekł z pokoju, trzaskając drzwiami. MAGDA: Teraz się zamknie i nie wpuści nikogo przez parę godzin. Ma charakterek jak jego tatuńcio. Podszedł do dziewczyny i wyciągnął rękę. REŻYSER: Pójdę już. Jak będę miał przyjechać, u przędzę cię telefonicznie. Do widzenia! Przekrzywiła głowę i nadstawiła policzek. Pocałował ją. MAGDA: Nigdy nie masz dla nas czasu. Zawsze się śpieszysz. Zamknął drzwi i zbiegł szybko po schodach. Na półpiętrze wsiadł do windy. Kiedy ruszyła wyciągnął z bloku kartkę, na której naklejone było zdjęcie Łukasza. Krętymi schodami starej kamienicy wspinał się na małe poddasze. Na półpiętrze opierał się oburącz o framugę dużego okna stary człowiek. Oddychał głośno, z trudem łapiąc ustami powietrze. Obok niego leżała przełamana na pół drewniana laska. REŻYSER podszedł do STAREGO i podprowadził go do parapetu okna. Człowiek uśmiechnął się i szybkim ruchem strącił dyndającą mu na czubku nosa kropelkę. Nie te lata, proszę szanownego pana, nie te prędkie lata, kiedy przeskakiwało się po kilka stopni naraz. Ja, proszę pana, skończyłem dzisiaj sto pięć lat! Sto pięć lat! Byłem na dekoracji w Zamku. Medal dostałem... A ona, moja staruszka, nie wytrzymała... Widać człowiek mocniejszy jak drzewo, jak ten dąb szumiący... Nie wytrzymała. Serce jej pękło. Drewniane serce. Wskazał ręką na leżącą pod nogami laskę. REŻYSER: Piękny wiek i piękny medal. Niewielu dzisiaj takich ludzi. STARY: Są, są. Tylko, że się gdzieś wszyscy po- chowali, drogi panie. Pochowali się. Pochowali się pod trawniki! A jakże! Generałowie, hrabiowie, rewolucjoniści, chło- pi, piękne damy... Wszyscy, panie, któ- rych znałem, z którymi się przyjaźniłem- pod trawnik się pochowali. A na nich, proszę szanownego pana - koncerty. Taak... Ptaszki, żuczki, muszki. Koncertują. Jak mnie dzisiaj na Zamku. REŻYSER: Pozazdrościć panu wieku i medalu. My takiej chwili chyba nie doczekamy. STARY pokiwał smutnie głową i zamyślił się: Teraz proszę pana, jakiś taki słaby ten " naród. Szast prast i po krzyku! Nawet się taki nie obejrzy, a tu - było życie, czy go nie było? Jakaś taka słabość jest w ludziach. W czasach, proszę szanownego pana, w czasach prędkich i niecierpliwych słabość. Nie w ludziach. Nie w ludziach... STARY machnął ręką: Gadają, gadają. Protestują, krzyczą, pro- szę pana, a tu - szast prast i po krzyku. Bomba, panie, pada i jest spokój. A dawniej, dawniej? Wyciągnij no bracie szabelkę! Stań w polu! Odparuj cios! Jak był silny i zręczny - to trzymał pole. A dzisiaj, panie, naciska taki guziczek - i szast prast, po krzyku. Co za czasy... Co za czasy... REŻYSER: Taka już tych czasów uroda. Szybkie i niespokojne. REŻYSER wziął STAREGO pod ramię i wolno poprowadził schodami w górę. STARY: Czytałem dzisiaj na murze plakaty, pro- szę pana: że lud polski nigdy nie zabijał, że lud polski nigdy nie łaknął swojej krwi, że dosyć! Żeby nie prowokować tego ludu, bo on wszystko przebaczy -prócz zdrady i krwi. 162 163 STARY zatrzymał się i świszcząc cienko zagadnął reżysera. STARY: No, co pan powie? Noo, co pan powie1? To przecież wy, wasze pokolenie. Wy młodziki. Stoicie po jednej albo po dru- giej stronie barykady. Noo, co pan powie! Zamachał gwałtownie rękami: Nic pan nie powie. Nic! Bo na to nie można odpowiedzieć. Koniec. Przepra- szam, to już tutaj. Dziękuję panu. Serde- cznie dziękuję. Mieszkam pod dziewięt- nastym, gdyby kiedyś chciał mnie pan odwiedzić... Tylko proszę się pośpieszyć Drugiego medalu już nie dadzą. Chyba, i że wszystkie razem - pod trawnik! Zaśmiał się i długo potrząsał ręką reżysera. REŻYSER: O laskę proszę się nie martwić. Znajdzie się druga. Może nie tak bliska sercu, ale zawsze laska. Mocny argument w ręku STARY: Zdrowych Świąt życzę! REŻYSER: " I ja panu wzajemnie! P rzeskoczył kilka stopni i przytrzymując wysuwające się paczuszki, zastukał kołatką do wielkich dębowych drzwi. Otworzył mu mężczyzna czterdziestokilkuletni, z pięknie ufryzowaną głową, w rozpiętej na piersiach koszuli. ERWIN: Boże, taka osoba w moich slamsach! Wchodź kochany, dzisiaj stara Erwa przyjmuje. Wszystkie stare kurwy zapro- siłem. Mówię ci to teraz, bo by się poo- brażały o słowo - stare. Oczywiste, ty nie należysz do grona. Ucałował się z przyjicielem i wszedł do środka. ERWIN: Spójrz na mnie. Przyjacielu, ja się już kończę! Wory pod oczyma, głowa łysieje, brzuch, zimne i gorące poty we śnie. Mówię ci, klimakterium. Czy tak powi nien wyglądać czterdziestoletni mężczy- zna? Ten mężczyzna, który jeszcze chce kochać?! Te twoje dziwki cię wykańczają. Zresztą, przestań pieprzyć. Wyglądasz wspaniale! Erwin uśmiechnął i pocałował Reżysera w rękę i w usta. ERWIN: Kochany jesteś. Kochany... Chodź, po- i znam cię z tymi moimi wariatkami. REŻYSER: Twój też tu jest? R ERWIN; Ten szakal wykorzystujący moje chuci? Jest! Oczywiście, że jest! Przedstawię ci go. Jest boski. Boski, mówię ci. Zaangażuj go, mówię ci, zrób to... Weszli do dużego pokoju, w którym siedziało wiele osób. Z wysokich szklanek popijali kolorowe koktajle. Jakiś młody chłopiec rozebrany do pasa tańczył w środku otaczającego go wianuszka starych kobiet. ERWIN: Proszę państwa, nie muszę chyba przed- stawiać tak znanego nazwiska w świecie sztuki. Powiem dla przyzwoitości: mój przyjaciel! Obszedł wokoło szerokie grono przyjaciół Erwina. Starsze panie elegancko cmoknął w mankiet. Erwin rozpakował małe pudełko przyniesione przez reżysera i niemal zawył uroczyście. ERWIN: Święty Mikołaj zostawił to u ciebie pod poduszką? Boże, Jezu, Matko ty moja... Wyciągnął z pudełka parę złocistych pantofelków. Rozjaśniła się w uśmiechu Erwinowa twarz. Rzucił się Reżyserowi na szyję. ERWIN: Szukałem takich od czasu skończenia naszego filmu. Masz pojęcie, to będzie teraz mój szlagierowy numer. Stara Erwa jako Marlena... Błękitny anioł... Ja ci to zagram! Zaraz! Zagram jak w filmie. Masz pojęcie! Uniósł wysoko w górę ręce i zaczął klaskać. ERWIN: Uwaga! Achtung! Pijemy teraz szam- pana i Erwa idzie się oblec do występów. Odwrócił się na pięcie i kręcąc tyłeczkiem wyszedł z pokoju. Rozlano szampana. Po chwili rozległo się bębnienie w śmietniczkę. ERWIN: Bolo! Muzyka! Bolo wyciągnął z kredensu skrzypce. Zapalił świece w lichtarzach i zaczął grać. Zza czerwonej kotary, którą przysłonięte były drzwi, wyszedł Erwin. Z wymalowaną twarzą, w opiętej żorżetowej sukni i złotych pantofelkach, z czerwonym wachlarzem w ręku. Skłonił się widowni. Zatrzepotał rzęsami i odrzucił do tyłu jasne pukle włosów. Lekko, na palcach, podbiegł do stojącego na środku pokoju stołu. Jedną nogę postawił na marmurowym blacie i próbował zgrabnie wskoczyć na małą estradę. Pośliznął się, uderzył kolanem o grubą krawędź mar muru i ciężko wtoczył się na stół. Z niedopiętej na plecach sukni wychodziło białe, otłuszczone ciało. Wymalowana twarz pokryła się drobnymi kropelkami potu. Uśmiechnął się do widowni i przesłonił twarz wachlarzem. I jego głos, czysty, jasny, wibrujący w powietrzu wysokim tenorem. ERWIN: ... La bella siniora kenote amore, perke, perke!!! O du nąjn cholder abent sztern grusz majne libsten: Didie, Kurt, Elzy, Zygfryd, Gudrun! Ich libe ojch alle! Zaa ajn knab, ajn roslajn sztyjn roslajn auf der hajdy... Reżyser przymknął oczy. Jak przez mgłę przypomnienia - stru mień koloru. Czerwień i fiolet. I wachlarz, który rozbija jasne światło z filmowego projektora. JASNOŚĆ. 166 Z JASNOŚCI twarz Erwina, wykrzywiona, napięta. ERWIN: Pijcie! Żryjcie! Zasypiajcie - śniąc sen o potędze brzucha i wyrka! Śpijcie. Śpijcie. I niech wara przypną żelazne ordery -Zasypiajcie. Zasypiajcie. , REŻYSER: Stop! Stop! Dziękuję. Koniec ujęcia! Z góry wolno zjeżdżała kamera. Siedzący przy niej operator uśmiechnął się do Erwina. Z podłogi podnosili się ludzie. Zakrywając się kocem, Erwin podszedł do wychodzącego z dołki Reżysera. ERWIN: Zagram ci to jeszcze raz. Było dupiato, nie? Reżyser objął go ramieniem i serdecznie przytulił. REŻYSER: Ty głupia wariatko. Było cudownie! Dzię- kuję ci za tę scenę. Erwin stał i w milczeniu patrzył na Reżysera. Z rozciętej wargi wolno sączyła się krew. Reżyser odwrócił się, syknał w kierunku operatora REŻYSER: Kręć mi tę krew! Kręć go w tym kocu i , z tą rozdziawioną gębą pedała. OPERATOR: Chyba, że se poświecę gołą dupą! REŻYSER: Jajami świeć, dupku. Rzucił z wściekłością trzymaną w ręku czapką i odszedł w głąb estrady. ERWIN: Panie Andrzeju, jak było? OPERATOR: Wchodzi pan tą sceną do historii kina! Błysnęła lampa JASNOŚĆ. Naprawdę było dobrze? BOLO: Trzyma go pan już od pół godziny. REŻYSER: Co? BOLO: Papieroska. Boże... ale długi ustniczek. Wspaniała jest nasza Erwina, nie? REŻYSER Wspaniała... Cieszę się, że pana poznałem. U nas to się mówi - poznałem go na żywca. Noo... Do rozmawiających podszedł Erwin i na srebrnej tacy podał napełnione szampanem kieliszki. ERWIN: Wesołych świąt i wszystkiego najpię- kniejszego, Mistrzu. Pochylił się nad Reżyserem i cicho powiedział: ERWIN: Tak naprawdę, to nas nienawidzą. Lubią patrzeć jak się wygłupiamy, oklaskują nas... Ale tak naprawdę to nienawidzą. Nienawidzą za to nasze otwarcie. Za to, że nie czujemy na sobie tej pancernej ' koszulki moralności, że jesteśmy wolni, że mamy to serdecznie w dupie... REŻYSER: Znielubiłeś ludzi? Erwin wziął Reżysera od rękę. ERWIN: Chodź, poklachamy w kąciku. 169 Przeszli do kuchni i usiedli na szerokim parapecie okna. Stuknęli się kieliszkami. ERWIN:Jak poszło na kolaudacji? o; REŻYSER:W ogóle nie poszło. ERWIN: Znaczy się - kibel i hok? REŻYSER:Chcą, żebym dokręcił kilka scen prostujących kręgosłup scenariusza. ERWIN: To dokręć! REŻYSER: Chyba nie mówisz tego poważnie? Najpoważniej! Przecież chodzi właśnie o to, żebyś się nie zgodził. Oni film spisali na straty. Teraz chodzi tylko o ciebie. Po cholerę im taki strup. Ty nie należysz do żadnego klubu. Oni ten film juz odłożyli. Nikogo nie obchodzą zmarnowane pieniądze. Musisz wymyślić jakąś mistrzowską zagrywkę. Jeden warunek - nie możesz jej przegrać. Szkoda by było zmarnować tych kilka scen, wysiłek aktorów, twój, całej ekipy. Należy nam się jakaś nagroda, nie? REŻYSER: To jest dobre kino, kolego. Dziesięć minut na sztukę ii... dziesiątki godzin na te wszystkie zabiegi. Na te krążenia dookoła! Zajmuję się na planie wszystkim, tylko nie aktorami, oni zawsze dobrzy... ERWIN: To mów tak! Mów, że cię dopadli, że nie masz juz siły! Rozumiem. Każdy z nas ma swoją miarkę - twoja się przebrała. Zeskoczył z parapetu iskinął ręką. Raptem odwrócił się i niemal przyskoczył do rezysera. ERWIN: Tylko że ja ci me wierzę! Tak! Nie wierzę, że możesz spokojnie żyć bez filmu, teatru, aktorów i tego wszystkiego, co kiedyś ukochałeś. Wiem, wiem, wiem; pojedziesz na wieś, zamieszkasz wśród ptaszków, świnek, lasu. Pogrzebiesz motyką w ziemi, boso, sękate ręce, ogo- rzała wiatrem twarz i... Rozwali cię od środka! Zadusisz się ze zgryzoty. Przyjacielu! Przyjacielu, musisz znaleźć jakiś diabelski "knif". Ty to wiesz. Chopie, wal łod zadka i łod przodka! Nie dej sie! Mosz wielka siła! Jo ci to godom, twój , kamrat. A nie godom farmazonów. Dej pozór... Zastukano we framugę drzwi i do kuchni wszedł Bolo. Erwin jesteśmy proszeni do salonu. Pani Nela będzie śpiewała potpourri, a ja z Lonią wykonam nasze pas de deux Reżyser wyciągnął rękę. Pójdę już. ERWIN: Wiem Uścisnęli się serdecznie. STARY: I proszę mnie kiedyś odwiedzić! Koniecznie z żoną i córeczką. REŻYSER: Skąd pan wie, że mam żonę i córeczkę? STARY: Starzy ludzie wszystko wiedzą, proszę pana. Dużo czasu mają. REŻYSER: Do miłego zobaczenia, panie hrabio. STARY: Do miłego i do serdecznego, bo jakżeby inaczej... Zadudniły po schodach czyjeś kroki. Stary przymknął drzwi i spoglądał na klatkę schodową przez małą szparę. Waląc buciorami kilkunastoletni chłopiec wbiegał po schodach, taszcząc za sobą wielką gałązkę srebrnej jodły. Przebiegając pod drzwiami Starego chłopiec kopnął w futrynę i krzyknął: CHŁOPIEC: Hrabia! Dwa psy w tarczy, jeden sra, a drugi warczy! STARY: Proszę pana! Proszę pana! Zatrzymał się i podszedł do drzwi, skąd dochodził głos. Zza uchylonych, założonych łańcuchem drzwi patrzył na niego Stary Człowiek. STARY: Pomyślałem sobie, że to jakoś tak nie po chrześcijańsku - poznaliśmy się i pożegnaliśmy. REŻYSER: Powitać. STARY: Z miłym pozdrowieniem. Wystawił rękę przez szparę w drzwiach i podał ją Reżyserowi. STARY: Siedzę tu i czekam od dwóch godzin. Myślę sobie: będzie pan wracał. Poczekam chwilkę maleńką, poproszę do siebie na minutkę, może mi pan nie odmówi... Stary podniósł się ze stołka, na którym siedział; szczęknął łańcuch, otworzyły się szeroko wielkie dębowe drzwi. Gestem ręki zaprosił Reżysera do środka. STARY: Złożę panu życzenia: szczęścia, zdrowia, przełamiemy się opłatkiem. Wypijemy po kieliszku nalewki i pobiegnie pan do swoich... Weszli do małego pokoiku i Stary wyciągnął z kredensu karafkę z nalewką. Przełamali się opłatkiem i ucałowali "z dubeltówki". Stary podszedł do okna i otworzył je szeroko. Przez chwilę wpatrywał się w ciemniejące za oknami niebo. STARY: Zapaliła się już pierwsza Betlejemska... Zna pan to? Bóg się rodzi moc truchleje Pan niebiosów obnażony Ogień krzepnie, blask ciemnieje Ma granice Nieskończony... Uśmiechnął się do Reżysera, który mu zawtórował. REŻYSER: Wzgardzony, okryty chwałą Śmiertelny Król nad wiekami A Słowo ciałem się stało I mieszkało między nami... Stali chwilę, wsłuchując się w tę wigilijną ciszę, która zapadła na moment w całym domu, mieście, świecie... Stary chrząknął kilka razy, przecisnął się pomiędzy kredensem a stołem i zniknął za małą kotarą przedzielającą pokój. Po chwili wyszedł, trzymając w ręku małe pudełko. Wręczył je Reżyserowi. STARY: Srebrne grzebienie mojej matki. Proszę to przekazać ode mnie swojej małżonce. Proszę wziąć, sprawi mi pan przyj e- mność. Uścisnął mu rękę i odprowadził go do drzwi. 172 MARIANNA: Chcesz mi coś powiedzieć o dzisiejszym przeglądzie? REŻYSER:Nie. Dzisiaj nie. MARIANNA: Będziesz się dusił przez całe święta? REŻYSER: Nie chcę o tym rozmawiać. MARIANNA: Noo, wyduś to wreszcie. Wściekniesz się i szybko zapomnisz. W dzień wigilijny wybacza się nawet największym wrogom. REŻYSER: Tym hienom z redakcji też? MARIANNA: Zwłaszcza tym. REŻYSER: Szlag ich trafia jak nie mogą kogoś wrzucić do wspólnego worka! Leżące wysoko na półce pudełka po ozdobach choinkowych z rumorem zwaliły się na podłogę. Marianna, trzymając skwierczącą patelnię w ręku, podeszła do męża. MARIANNA: Zastukał głośno w obite miękkim materiałem drzwi. Otworzyła mu piękna dziewczyna, o jasnych włosach i oczach. MARIANNA: Niedobry jesteś dla nas. Czekamy na ciebie z kolacją już kilka godzin. REŻYSER: Przepraszam. Pocałował ją w rękę, potem w szyję, oczy, włosy. Przechylała delikatnie głowę, poddając się jego pieszczotom. MARIANNA: Wejdź chociaż do środka, bo zgorszymy chrześcijan. REŻYSER: Śpi? MARIANNA: Śpi. Przeszli do pokoju, w którym stała choinka. W kojcu obok przy strojonego w świecidełka zielonego drzewka spała mała dzie wczynka. Wziął ją na ręce i delikatnie przytulił do serca. MARIANNA: Jej pierwsza wigilia. Wzięła dziecko z rąk męża i ułożyła w kojcu. Potem pocałowała go w czoło i pobiegła szybko do kuchni. Po chwili wyjrzała zza drzwi. MARIANNA: Twojej mamy! Jeszcze panieński. REŻYSER: Co? MARIANNA: Fartuszek. Spojrzał na żonę, pokiwał głową i przystawiwszy stołek, zaczął czegoś szukać w pawlaczu. MARIANNA: Możesz mi powiedzieć, czego ty tam tak zawzięcie szukasz? REŻYSER Laski. MARIANNA: Laski? : REŻYSERStarej babcinej laski. Taka z mosiężną gałką. MARIANNA: Stoi w koszu z parasolami. Odsunął nogą na bok zwalone pudła i z wiklinowego kosza wyciągnął ciemną laskę. Przyjrzał się jej, po czym przeciął nią kilka razy powietrze. MARIANNA: Chodź, zjemy wreszcie tę wigilię... Zasiedli do stołu i przełamali się opłatkiem. REŻYSER: Wszystkiego najpiękniejszego. MARIANNA: Tego samego i tobie... i jeszcze, żeby ci ten twój film... REŻYSER: Tego możesz mi już nie życzyć. Spojrzała na niego i chwilę jedli w milczeniu. Kiedy skończyli, złożyła szybko talerze, chwyciła go za rękę i podprowadziła pod choinkę. MARIANNA: Aniołek zostawił dla ciebie jakąś małą paczuszkę. Wyciągnął spod choinki pakiecik przewiązany kokardą w czer- 174 175 wone serduszka. dwie obrączki. MARIANNA: pudełko. Zawinięte w bibułkę złociły się MARIANNA: Może jestem staroświecka, ale zawsze chciałam mieć obrączkę. Będziesz nosił? Pocałował żonę i założył jej na palec obrączkę. Potem wyciągnął swoją rękę. REŻYSER: Mój aniołek miał dzisiaj kwadratową głowę. Zapomniany, siedzi u Erwina na kufrze. Szlag mnie zaraz trafi. Ciągle się budzę za pięć dwunasta! Wszystko się sprzysięgło przeciwko mnie! Tak dalej się nie da żyć! Wzięła go za rękę i posadziła obok siebie na podłodze. Pogładziła ręką po policzku. Zaniedbujesz się, tatuśku, przestałeś się golić, żona twoja marznie sama pod koł- derką... Aaa... Tatuśku, a nie pomyślałeś nigdy o tym, że może ty nie jesteś aż taki wyjątkowy, jak myślisz? Może nie jesteś znowu taki "odmieniec". Może oni mają troszeczkę racji, co? Odsunął się od żony i zapalił papierosa. Kilka razy się zaciągnął i zdusił go o pudełko zapałek. REŻYSER: Cholera, nigdy o tym nie pomyślałem. MARIANNA: Nie musisz się zaraz obrażać, że ośmieli- łam się mieć inne zdanie niż Mistrz! REŻYSER: Ja się obrażam? MARIANNA: Gdybyś teraz mógł, to byś mnie chyba trochę poddusił. REŻYSER: Bzdury opowiadasz. Nie denerwuj mnie. MARIANNA: Misieuszku... Gwałtownie wstał z podłogi. REŻYSER: Nie nazywaj mnie Miśkiem! Dostaję szału, jak słyszę te twoje: Misio, Misiulu, Misiolo - Srolo! Ostro spojrzała na męża. MARIANNA: Tak jest, panie reżyserze. Przepraszam, panie reżyserze! Zaczynasz się zachowy wać jak ci twoi kolesie z planu. Odwrócił się i już na progu krzyknął przez ramię. REŻYSER: Tyle razy ci mówiłem, żebyś mnie nie porównywała z żadnymi kolesiami, z chłopcami z filmówki, w ogóle z nikim! Trzasnął drzwiami, wychodząc z mieszkania. Mała dziewczynka śpiąca w kojcu przy choince przebudziła się i zaczęła płakać. Marianna podeszła do dziecka i wzięła je na ręce. Długo tuliła do siebie, aż uspokojone zasnęło jej na rękach. Usiadła z dzieckiem w kąciku i odwróciła twarz do okna. Płakała. 176 MILICJANT: Halo! Obudźcie się! Na dworcu nie wol- no spać. Reżyser leniwie podniósł się z ławki. Przesunął ręką po twarzy i spojrzał na pochylonego nad nim człowieka. REŻYSER: Czego znowu nie wolno? MILICJANT: Spać nie wolno. Na dworcu spać nie wolno. REŻYSER: Przepraszam, nie rozumiem po angiel- sku. MILICJANT: Nie błaznujcie, bo wam w święta dołożę Reżyser przesunął ręką po nie ogolonym podbródku. REŻYSER: Przyzwyczailiśmy się... MILICJANT: Człowieku, idź spokojnie do domu i nie szukaj draki. Święta chcesz w kiblu przesiedzieć? REŻYSER: Która godzina? MILICJANT: Piąta rano. Piąta rano, a panu konwer- sować po angielsku się zachciewa. Na peron wjechał pociąg podmiejski. Z jednego z wagonów wysiadło może z dziesięciu Świętych Mikołajów. W czerwonych czapkach, w kożuchach, z siwymi brodami i wielkimi worami na plecach. Ruszyli szybko w kierunku ruchomych schodów. Jeden z 178 nich poprawił zsuwający mu się z ramienia worek. Zadzwoniły butelki. Milicjant pokiwał głową. MILICJANT: Patrz pan! Kontrabanda pod wezwaniem świętego. Bimber pewnie przywieźli do miasta. REŻYSER: Niech pan sprawdzi. MILICJANT: Coś pan! Katolickie dusze niepokoić? Po co mnie ten cymes na stare lata. Dosyć nam się już dostało od ludzi cywilnych, jeszcze mam z kościelnymi zaczynać. Nosisz mundur toś winien. Obojętnie, czyś porządny człowiek, czy szuja. W cha- rakter nikt nie zagląda. Władza. Więc władze w dupę. A jaka my tam władza. Wszędzie, panie, sukinkotów pan znaj- dziesz, co, u was ich może brak? REŻYSER: Ale i porządnych też by się trochę zna- lazło, nie? MILICJANT: Czy ja wiem, czyja wiem... Gdzieś się, panie, ci porządni pochowali. Zawieru- szyli się, panie, albo ich wywiało. REŻYSER: Przeciągi były mocne to i mogło wy- wiać. MILICJANT: Prawdę pan mówisz. Ale na moje wy- chodzi. Reżyser wyciągnął spod kożucha płaską butelkę. Spojrzał na Milicjanta i mrugnął okiem. Tamten chwilę patrzył na niego, roze śmiał się i wziął podaną butelkę. MILICJANT: Na służbie nigdy nie odmawiam. Roześmiali się obaj serdecznie. Milicjant wyciągnął z torby dwie kanapki, jedną podał kompanowi. MILICJANT: Słońce, panie, deszcz, wiatr, mróz - wszystkie, panie, cztery pory roku, a my, panie tego, zawsze na służbie. Jak nie przymierzając, kurwa, złodziej i - artysta. REŹYSER: No to na drugą nogę. Aby nam się: arty- 179 stom, kurwom, złodziejom i milicjantom takim jak pan dobrze żyło. Wypili po tęgim łyku i zagryźli kiełbasą. Na peron wtaczał się wolno kolejny pociąg. Syknęły pneumatyj czne drzwi. Z pustego składu wagonów wysiadło czterech kominia-j rzy. Reżyser i Milicjant ryknęli śmiechem. MILICJANT: Jak Boga jedynego kocham, patrz pan,i panie... panie... REŻYSER: Niech mnie pan nazywa jak pan chce MILICJANT: Dobra, panie znajomy. Niech i tak będzie. A do mnie mów pan - Niebieski. REŻYSER: Z tej szlachty niebieskiej, pałacowej? MILICJANT: Coś ty, rybcia, z kolejowej! Ucałowali się z dubeltówki i wysuszyli do dna buteleczkę. - MILICJANT: Każdy, rybcia, orze jak może... * Wskazał ręką na jadących w górę ruchomymi schodami kominiarzy. Wstał z ławki i wyciągnął rękę. MILICJANT: , Dalibóg, znajomy, ucałujemy się i praw- dę ci powiem - wal bracie do domu, boś porządny człowiek i szkoda, żebyś, ryb- . cia, wypadł za burtę. A dalibóg, tak to się zaczyna. Wal bracie do żony, bo widzę, obrączka u ciebie na palcu. A to dla ciebie, bracie, od starego milicjanta. Dalibóg, pierwszej wody bimberek. REŻYSER: Niebieski! W moim fachu takie numery nie przechodzą. Wypijemy pod miesiączek i wtedy się może pożegnamy. Objął Milicjanta za ramiona i serdecznie uściskał. Nagle przy-tupnął chwacko nogą, chwycił go za rękę i poprowadził w tany, przyśpiewując na cały głos. Zza oszklonej budki wyjrzała stara kobiecina. Pokiwała głową i ruszając peronem krzyknęła w ich kierunku. STARUSZKA: Ładnie to tak! Wstydu nie mają! Przebie- rańcy! Tańcząc, podbiegli do kobiety i wzięli jej z rąk ciężkie tobołki. MILICJANT: Dalibóg, dalibóg, prawdę ty mówisz, 180 kobieto. Bo my anioły przecież. Wielkie Archangiełły! Puszczaj, puszczaj chuliganie, bo policję zawołam. STARUSZKA: zawoiam. Wnieśli jej tobołki, skacząc po kilka stopni naraz, postawili przed drzwiami poczekalni i salutując elegancko, wybiegli z hali dworca. P rzy żółto oświetlonej choince, z aparatem telefonicznym na kola nach, siedziała Marianna, ściskała mocno w dłoni czarną słuchawkę. MARIANNA: Mama? Mama, chciałam wam, przede wszystkim tobie, złożyć życzenia... , Wiesz... no wiesz, czego ci życzę... Nie będę ci mówiła tych wszystkich grzecznościowych formułek. Mama... Mama, po prostu bardzo cię kocham i chcę, żebyś wreszcie była szczęśliwa. Mama, wszystko co sobie dzisiaj pomyślisz, ma ci się spełnić! Tak, dzisiaj jest taki dzień, że się spełnia. Co? Wczoraj był? Może... Całuski... Przycisnęła ramieniem słuchawkę do ucha i próbowała zapalić papierosa. Chwilę szukała zapałek, otwierając kolejne szuflady. Jedna z nich, mocniej szarpnięta, wypadła na podłogę. Kopnęła ją z wściekłością i zaklęła cicho pod nosem. Zadzwonił telefon. MARIANNA: Tak, słucham. Tylko, na Boga, nie krzycz tak do słuchawki... Nie, nie jestem zde- nerwowana, po prostu nie mogłam zna- " leźć zapałek. Że palę! Mama, mam na to ochotę! Ja krzyczę? Mama... On? Tak też was całuje. Nie, nie ma go teraz w domu. Nie, zapewniam cię, że nie ma w tym nic dziwnego. Mama, mama! Nie 182 krzycz tak do słuchawki! Nie. Nie chc żebyś przyjeżdżała i naprawdę jest wszystko o'key! W po-rzą-dku! Nie! ' Jeszcze raz ci mówię, chciałam wam złożyć życzenia! Przestań imputować! Że co? Że używam jego słów? No to co. Przecież żyjemy chyba razem, nie? Masz wątpliwości? No wiesz! Mama! Ca-łu-ję! Odłożyła trzymaną przy uchu słuchawkę. Spojrzała w lustro i z wściekłością pokazała samej sobie język. Zastukali w łuszczące się farbą fioletowe drzwi. MILICJANT: Otwierać, dalibóg, władza idzie! GRAŻKA: Pocałuj mnie w dupę! MILICJANT: Otwieraj, bo te budę rozwalę, rybeńka! Zachrobotało za drzwiami, szczęknęła metalowa zasuwa i w jasnej szparze drzwi ukazała się kobieca głowa. MILICJANT: Przyjaciela serdecznego na zapoznanie z tobą, rybeńka, prowadzę! Artysta wspaniały, nie żaden tam łachudra, tylko najprawdziwszy artysta. Drzwi otworzyły się na całą szerokość i ukazała się w nich młoda, piękna kobieta. Odrzuciła spadające na ramiona granatowe włosy, zgarnęła poły rozchylającego się na piersiach szlafroka i gestem ręki zaprosiła obydwu chwiejących się wesołków do środka. MILICJANT: Moja piękna żona: Grażka-Igraszka. Roześmiał się i poklepał dziewczynę po tyłeczku. MILICJANT: , Grażka, królowo, dasz ty nam po kieli- szeczku, a on, mój wielki przyjaciel, opowie ci cudne historie ze świata filmu i teatru. O pięknych kobietach, bogatych panach, o miłości, o... a wszystko lipa. Udawanie! Kinko! Papierowe forsiaki, pałace z tektury, krew - farba. Lipa. Wszystko wymyślone... a ty głupia popłakujesz na jego filmach. 184 Dziewczyna wyciągnęła z kredensu butelkę wódki i postawiła ją na stole. Po chwili przyniosła na talerzykach kanapki i słoik z grzybkami. Rozlała wódkę do kieliszków i sama szybko wypiła. Spojrzała na siedzących mężczyzn. GRAŻKA: Co się pan tak oszczędza, panie niezna- jomy. Pij, człowieku! Pij, żeby zagłuszyć tę jebicę, co siedzi na piersiach i dusi. REŻYSER: Kogo zadusić? GRAŻKA: Jebicę, kochany... Ty, głupi człowieku, w lewo, a ona jebut cię w łeb - "nie nada". Nie nada. Jebut! Jebut! Jebut! - nic "nie nada", a niby wolność dookoła. Reżyser oparł ręce, potem twarz na kolanach dziewczyny i wymamrotał pod nosem: REŻYSER: - w. , Igraszka, diabelska zabaweczko, siły ci brak! Musisz mieć siłę! Diabelską siłę przebicia. Wtedy ty-jebut!Ido nieba, do szczęścia, do miłości, do prawdziwej forsy, Grażka. Zielone papierki... Grasz w zielone? GRAŻKA: Gram. Podniosła go, oparła o swoje ramię i ostrożnie wyprowadziła z pokoju. Obok, z nogami opartymi na blacie stołu spał skręcony w dziwaczną figurę "niebieski małżonek". GRAŻKA: Ech, wy artyści, a wódy z babą nie po- trafi żaden wypić. Stała w otwartych drzwiach. MARIANNA: Erwa, może go przez milicję zacząć szukać. ERWIN: Znajdzie się. Zawsze wie, co robi. MARIANNA: Trochę teraz niespokojnie w mieście... ERWIN: On nawet diabła przekona, jeżeli będzief trzeba. Wiesz, jaki on jest. MARIANNA: Wiem. Usiedli na wielkim kufrze w przedpokoju i Erwin podał dzie wczynie trzymaną w ręku szklankę piwa. Wskazał głową na wieli kiego żółtego misia stojącego w kącie, z przewieszoną przez szyjęj skórzaną torebeczką. ERWIN: To twój aniołek. Ale cosik mu się poklu pało we głowie i siednął nie na ta adresa Marianna wzięła wielkoluda na ręce i uśmiechnęła się. Otworzyła małą torebeczkę i przechyliła ją na dłoni. Wytoczyły się dwie złote obrączki. Przymknęła powieki. ERWIN: Chodź, odsapniesz troszeczkę. Mam u siebie na kawie towarzystwo różańcowe albo, jak wolisz, chodzące muzea. Weszli do saloniku. Na wielkiej otomanie siedziały trzy stare kobiety. Ubrane z "historyczną elegancją", z kilogramami różu na policzkach. Uśmiechały się jadowicie cienkimi wargami. Ich małe ruchliwe oczka lustrowały dokładnie Mariannę. 186 DAMA III:Witaj, kochanie! Gwiazdeczka naszego wielce utalentowanego chłopca. Pani wie, ze to my wynalazłyśmy pani wielkiego męża. Wielki talent! Wielki. Nie może pani pozwolić, żeby go zaprzepaścił. Kobieta wiele może, moje złotko. Pani chyba coś niecoś o tym wie. DAMA II:Aaa, byłam u was na tej nowej sztuce, no jakże tam... MARIANNA: Niech będzie z nami DAMA III: To, to, to... Biegają po tej scenie, krzyczą, politykują. Nie wiesz, kto kobieta, kto mężczyzna. Wszyscy w portkach, ku-fajkach i tych tam, pepegach. Jakiś wariat nie scenograf? DAMA III: Moja droga, kto dzisiaj umie ubrać kobietę? DAMA I: Dawniej, jak wyszła aktorka: sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, włosy, że zaprzęgać można, głos na najwyższą jaskółkę i talent. Talent, moje złotko... DAMA II: Naprzyjmują tego do tych szkół. A toto wzrostu siedzącego psa, coś tam mamrocze cicho pod nosem, ale za to gwiazda pełną gębą. DAMA III: Że tez wy młode się nie zbuntujecie. Gracie ciągle te wyemancypowane dzie-wczyniska w portkach i pepegach i poli-tykujecie z tymi chłopami, politykuje-cie... DAMA I:Gdzież te wspaniałe czasy, gdy panowie przychodzili do teatru i za kulisę podziwiać piękne kobiety i sztukę aktorską. Kwiaty, powozy, suweniry... DAMA II: Pani, moja złota, powinna coś zagrać z repertuaru klasycznego. Coś wzniosłego, tragicznego. 187 DAMA I: Tak, do teatru trzeba mieć serce i talent. Talent przede wszystkim. A tym nie każdego Pan Bóg pomaże. Marianna stała nieruchomo na środku pokoju. Nagle odwróciła się, trzasnęła drzwiami, aż zabrzęczała szyba, uchyliła je jeszcze na moment i krzyknęła w kierunku kobiet: MARIANNA: Stare kurwy! Kobiety uniosły wyrysowane cienką kreską brwi i spojrzały na Erwina. DAMA I: Kurwy, ale z talentem... i nie stare, młoda damo. Ljeżał przykryty wielką górą pierzyn, naprzeciw portretu groźnie wyglądającego mężczyzny, wystrojonego w legionowy mundur. Odrzucił pierzynę, lecz na odgłos zbliżających się kroków znów się zakrył. Do pokoju weszła uśmiechnięta Grażka. Podała mu w otwartej dłoni dwie białe tabletki i szklankę wody. Zgryzł proszki, krzywiąc się niemiłosiernie. REŻYSER:Gdzie mój niebieski przyjaciel? GRAŻKA: Wyszedł. REŻYSER:Wyszedł? GRAŻKA: Zawsze rano wychodzi. Przesunął ręką po twarzy. REŻYSER: Łeb mi pęka. GRAŻKA:Wczoraj byłeś raczej miękki. REŻYSER: Miekki ? GRAŻKA: Całkowicie... Rozejrzał sie po małym pokoju, podniósł pierzyne i zajrzał pod nią. REŻYSER: Gdzie moje ubranie? GRAŻKA: Musiałam ci je odprasować. Zrzygany byłeś od gęby po jajka. Spojrzał na dziewczynę i z zakłopotaniem potarł nie ogolony podbródek. REŻYSER: Grażka... Roześmiała się i poczochrała mu włosy. 189 , GRAŻKA: Możesz się nie martwić. Wszystko było o'key! Nie robię swojemu takich numerów. To porządny człowiek. REŻYSER: Jeden co się nie schował. Znowu spojrzał na portret mężczyzny ze ściągniętymi surowo brwiami. REŻYSER: A ten co tak groźnie patrzy? GRAŻKA:Który! REŻYSER: No ten z portretu. GRAŻKA: To jego ojciec. Zginął w wojnie z bolszewikami. Słuchaj, to byłby genialny film! O Jezu! On by ci chyba co wieczór świeczkę dziękczynną stawiał i pierwszej wody księżycowe. Wyszła z pokoju i po chwili przyniosła elegancko odprasowane ubranie. GRAŻKA: Opowiadał rano ten twój film, te sceny na wojnie z jakimś ptakiem... Zaczął się powoli ubierać pod górą z pierza. REŻYSER: Po co on tak wcześnie wstaje. GRAŻKA: Biega. REŻYSER: Biega? GRAŻKA: Regeneruje serce. Regenerat. Rozu- miesz? REŻYSER: Rozumiem. Spojrzał na dziewczynę i pogładził ją delikatnie po włosach. REŻYSER: Szkoda, że one śpią... GRAŻKA: Kto? REŻYSER: Twoje cycuszki, szyja, włosy, uda... GRAŻKA: Przestań! Wstała z łóżka i odwróciła się do okna. Podszedł do niej i objął jej ramiona. Odwróciła się i przytuliła do jego piersi. Płakała. GRAŻKA: Dlaczego tak musi być na tym cholernym świecie. Dlaczego! Dłużej już nie wytrzy- mam. Śni mi się po nocach ten mój czło- wiek, ten mój dobry człowiek z charakterem. A ja uciekam, chowam się po róż- 190 nych bagnach, dziurach, z których on mnie zawsze dobrotliwie wyciąga. Słu- chaj, powiedz, tak chyba nie powinno się żyć. Jeszcze ciągle jestem młoda, chcę tego życia, rozumiesz, chcę! Czasami chcę uciec tam gdzie mnie znalazł. Tam był kocioł parszywego życia, ale było diabelsko ciekawie, rozumiesz mnie! REŻYSER: Rozumiem. Chwyciła go gwałtownie za rękę i pociągnęła szybko na łóżko. Pośpiesznie zaczęła, rozpinać bluzkę na piersiach. GRAŻKA: Chodź... Dam ci tak dupy, jak jeszcze nikt ci w życiu nie dał. Chodź, zobaczysz, co to miłość z dołów, reżyserku. Przytrzymał ją mocno za ramiona i potrząsnął kilka razy. REŻYSER: Grażka, wiesz, że chcę tego może bar- dziej niż ty. Tylko do diabła, nie róbmy tego! Odgarnęła włosy do tyłu i uśmiechnęła się do niego. GRAŻKA: Boisz się? REŻYSER: Boję. Pokiwała głową, chwyciła go rękami za szyję i ucałowała w czoło. GRAŻKA: Masz rację, lepiej nie tracić tego co się ma. Ty miałbyś sakramencko wiele do stracenia. Sakramencko wiele. Zastukano gwałtownie do drzwi. Grażka wstała i przechodząc obok reżysera podniosła z podłogi srebrzystą monetę. Przyjrzała się jej i ze śmiechem mu ją oddała. GRAŻKA: Zielone w bilonie pan gubi, Mistrzu. REŻYSER: Grażka, weź na szczęście. Może kiedyś... GRAŻKA: Może... Schowała błyszcząc monetę. Otwarła drzwi wejściowe. Stała w nich tęga kobieta i wymachiwała krótkimi, pulchnymi rękami. KOBIETA: Pani Grażynko, pani męża z ulicy pogo- towie zabrało. Mój Witek przyleciał to powiedzieć. Wychodzi chłopak z kościoła, patrzy, a tu zbiegowisko. Pan 191 władza w dresie, w trampkach siedzi pod płotem. Ludzie mówią, że pijany, ale Wituś mówi, że zna, że ten leżący to wcale nie pije. No i wie pani, na sygnale go wieźli. Musi pani... Gadała straszliwie szybko, wyrzucając z siebie potoki jazgotliwych słów. Grażka zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Podszedł do niej. REŻYSER: Pójdę z tobą. Pokiwała przecząco głową'. GRAŻKA: Nie. Włożyła szybko buty, chusteczkę, zarzuciła płaszcz na ramiona i podała mu na pożegnanie rękę. GRAŻKA: Jak będziesz wychodził zatrzaśnij drzwi. Podszedł do okna. Za szybą wolno wirowały w powietrzu śniegowe płatki. Oparł się ręką o ścianę i wypowiedział kilka słów: "Kto jesteś? Śmierć. Szukasz mnie?..." Śniegowe płatki zaróżowiły się. Podbijane w górę z wiatrem za mieniały się w chmary czerwonych motyli, które wolno osiadały na ziemi. CZERWIEŃ. CZERWIENI wynurzył się ptasi łeb, potem skrzydła i wielki ogon ptaka - latawca. Ptaszysko rzuciło na ziemię czarny cień. Cień skrzydeł rósł. Ogromniał. Przesłaniał krajobraz. I z nocy czarnych skrzydeł - tętent końskich kopyt. Jeździec na koniu galopował przez równinę. Biegnący mu na spotkanie człowiek zatrzymał się. Jeździec spiął konia. Przesłonił twarz ręką. CZŁOWIEK: Kto jesteś? y JEŹDZIEC: Śmierć. CZŁOWIEK: Szukasz mnie? Zapytany zaśmiał się, ściągnął konia cuglami i pogalopował dalej. Człowiek opuścił głowę. I nagle ciemność nocy poderwał w górę artyleryjski wybuch. Zwały ziemi wystrzeliły w powietrze, rozjaśniając krajobraz pocięty strzeleckimi rowami, wałami umocnień. Z głębi rowu podniósł się człowiek i zagarnął z twarzy grudy ziemi i błota. Chwycił w rękę karabin z nasadzonym na lufę bagnetem i spojrzał przed siebie. Z szarej chmury pyłu wyłaniali się żołnierze. Szli nisko pochyleni, trzymając oburącz stalowe ostrza bagnetów. Szli coraz prędzej i sie dzący w okopie człowiek rozróżniał już ich twarze: złe, zacięte, nio sące mu śmierć. . 193 ' MAREK: Marianna? MARIANNA: Przepraszam... MAREK: Wchodź, wchodź. Robiłem dzieciom choinkę, taki mały teatrzyk. Nie poznałaś mnie? MARIANNA: MAREK: Zdjął z głowy czerwoną czapkę i zaczął odklejać białe wąsy i brodę. MARIANNA: Nie. MAREK: Patrz, cholera, a dzieci mnie rozpoznały. Nabzdyczyłem się cały, a one: - Tata, tata, tata. - Za sprytne są te nasze dzieci. Nie chcą już wierzyć w Mikołaja. Napi- jesz się czegoś? MARIANNA: Nie. Dziękuję. MAREK:Co, po sól wpadłaś? Usiądź. MARIANNA: Nie było go u ciebie? Podsunął jej wysoki stołek. MAREK: Marzena! Marzena, nie było u nas dzisiaj Mistrza? Do przedpokoju weszła niska dziewczyna ze śmiesznymi dołeczkami w policzkach, z krótko przystrzyżonymi włosami. W ręku trzymała białą ściereczkę, w którą wycierała nerwowo dłonie. MARZENA: f A , ' Dzień dobry pani. Nie, nie było go dzisiaj ,* u nas. Czy coś się stało? MARIANNA: Nic. Po prostu źle się umówiliśmy. Prze- \ ' praszam za najście. Święta... Marek zagrodził jej drogę i położył ręce na ramionach. MAREK: , Marianna! Marianna, co jest? Co jest, jak pragnę zdrowia. Spojrzała na niego i poprosiła cicho. MARIANNA: Możesz mi pomóc go odszukać? Ty znasz te jego samotne miejsca. Przyjaźniliście się kiedyś bardzo, tylko ja... MAREK: Nie wygłupiaj się. Już się przebieram. Czekaj, nie przebieram się. Chodźmy. Z pokoju wypadła czereda dzieci i zaczęła niemiłosiernie wrzeszczeć. DZIECI: :Mikołaju, Mikołaju, My się ciebie nie boimy. Zaraz tobie coś spsocimy! MARZENA: Widziałam panią wczoraj w telewizji. Ślicznie pani wyglądała. Popłakałam sobie troszkę, jak ten pani telewizyjny mąż umierał. Piękna rola. Naprawdę piękna. Kiedy panią znowu zobaczymy? Czekamy wszyscy. Nasz sąsiad to tak zakochany w pani... Marek pogładził żonę po policzku. MAREK: No dobrze już, dobrze. Przyjdziesz kie- dyś, Marianno, i opowiesz tej mojej gąsce kochanej o swojej pracy. Strasznie ciekawa, co czuję, jak muszę partnerkę na scenie pocałować, czy mi staje jak leżę z nią nago w łóżku, wiesz. Marzena zaczerwieniła się aż po czubek głowy. Na policzki wytrysnęły jej niemal krwiste plamy. MARZENA: Widzi pani... Z nim tak zawsze. Nic mi nie chce opowiadać. Idzie do teatru i mówi: 194 195 MARZENA: Wyszli na ulicę. Do widzenia. Do widzenia i do zobaczenia. I niech się pani me martwi. Nie ma chatki bez zwadki, jak mówią. Y Siedział na progu samochodu, z nogami opartymi o piaszczyste nadbrzeże Wisły. Małymi kamykami próbował trafić w puszkę po oleju. Nie opodal z wiklinowych krzaków wybiegłajakas dziewczyna i zaczęła uciekać w jego stronę. Za nią wyskoczyło dwóch ciemnoskórych mężczyzn. Wyższy z nich dogonił dziewczynę i chwycił ją za rękę. Krzyknęła. Wstał i sięgnął ręką za oparcie fotela. Wyciągnął zza niego masywną laskę z mosiężną gałką. Podbiegł kilka kroków do przodu i krzyknął w kierunku szamoczących się z dziewczyną mężczyzn. REŻYSER: Go home, guys! Get out! The gamę is over! Fuck off... Znieruchomieli. Po chwili jeden z nich machnął ręką, zostawili dziewczynę i powoli odeszli, znikając w chaszczach. Dziewczyna, trzymając w ręku połamane pantofelki, podeszła do reżysera. Uśmiechnęła się. GRAŻKA: Ale spotkanie. Ja pinkolę. Wyjęła z torebki butelkę koniaku, wypiła spory łyk i podała mu. GRAŻKA: Napij się, bo jeszcze pomyślę, że miałeś cykora. Strasznie zębami kłapiesz. Przechylił butelkę i otworzył jej drzwi samochodu. REŻYSER: Właź do samochodu, jeszcze cię beri-beri dopadnie i powykrzywia te miłe giraski. Z bagażnika przyniósł wielkie kalosze, owinął jej nogi szalikami i założył buciska. 197 REŻYSER: Nieźle się chłopcy z tobą zabawiali, co? GRAŻKA: Może nie mieli czym? Zazdrosny? REŻYSER: Nie o takich frajerów, co muszą to robić za forsę. Pociągnęła spory łyk koniaku i oddała butelkę. GRAŻKA: Nie dałbyś za taką dupę pięćdziesiąt miękkich? REŻYSER: Znam takie, co za pięćdziesiąt jeszcze gwiżdżą na palcach. Przysunęła się blisko i objęła go rękami za szyję. GRAŻKA: Zagwiżdżę ci za darmo. Zostaniesz dzi- siaj ze mną? Pokiwał głową i przekręcił kluczyk stacyjki. Samochód gwałtownie ruszył z miejsca. Otworzyła szeroko okno i drzwi wychodzące na balkon. Spłoszona para gołębi odfrunęła z łopotem skrzydeł. Pochyliła się i zagarnęła z kwietnika dużą garść śniegu. Ścisnęła go w dłoni i zaczęła gryźć, łamiąc zębami zmarznięte kawałki. Chwilę patrzyła na przejeżdżające pod oknem samochody, na ludzi spieszących w różnych kierunkach, dzieci zjeżdżające na butach z małej górki schodzącej na ulicę. Odwróciła się i podeszła do telefonu. Wybrała numer na tarczy i chwilę czekała na połączenie. MARIANNA: Dzień dobry, panie profesorze. Tak, Ma- rianna. Przepraszam za telefon... :PROFESOR: Marianno, możesz do mnie dzwonić o każdej porze, szczególnie dzisiaj. Mam dla was niespodziankę. MARIANNA: Panie profesorze... PROFESOR:Pozwól mi, drogie dziecko, że dzisiaj ja zrobię dobry początek. Usiadła na poręczy fotela i zagarnęła ręką opadające na twarz włosy. Nogą wysunęła z kąta wiklinowy koszyk i wyrzuciła do niego niedopałki z popielniczki. PROFESOR: Widziałem się wczoraj z panem minis- trem i powiedział mi, że ten twój wściekły reżyser przekonał go. Puszczają mu cały materiał bez żadnych wycinanek. No, co ty na to? Mało tego, powiedz temu waria- 199 towi, że minister znalazł pieniądze na skierowanie do produkcji tej jego wymarzonej Siły przebicia. Nie musi jeździć na saksy i robić tego, na co nie ma ochoty. No co? Należy się staruchowi buźka za takie wiadomości? głośno westchnęła. MARIANNA:Ten wariat właśnie wyjechał na saksy. Wziął ten film. Dzwonił do mnie z granicy. "Nie mogę przestać robić filmów, to tak, jakbym przestał żyć..." PROFESOR: Osioł. Oczywiście przesadza z tą swoją niemożnością życia. Zakryła ręką oczy i głośno westchnęła. MARIANNA MARIANNA: Pan wie, jaki on jest. Zjada go niecierpliwość. Boi się, że mu na nic nie starczy czasu. Ubzdurał sobie jakąś opowieść o hrabinie Gizi, która mu wywróżyła burzliwe, ale krótkie lata. Wciąż to powtarza. PROFESOR: Wiem, wiem... Znam tę opowieść Gizi Sosostris. Koledzy znowu mu nie wybaczą, że się nie złamał. Że nie przyszedł pokornie z wyciągniętą łapką. MARIANNA: Co mam robić, profesorze? Przyjąć wszystko, moje dziecko, z uśmiechem i pogodą ducha i kochać dalej tego orła, jeśli masz jeszcze siłę. Diabelskie z niego chłopaczysko. Jak ojciec... Całuję cię i oczekuję jak zawsze w Nowy Rok u mnie w domu! Czekoladowy budyń z niespodzianką! Odłożyła trzymaną w ręku słuchawkę MAREK:Dlaczego ją okłamujesz. Dlaczego powiedziałeś, że dzwonisz z granicy. REŻYSER:Widocznie mam jakieś powody, Ma-reczku. MAREK: Nie możesz jej tak traktować. REŻYSER: Dobrze wiem, co mogę, druhu. Z łaski swojej nie wpierniczaj się w moje sprawy. Ja zamykam oczy jak ty toniesz na głębinach miłości. Zgasił papierosa i podszedł do okna. Chwycił się rękami za brzuch. REŻYSER: Daj mi kieliszek czystej z pieprzem. Sak- ramencko mnie brzuch boli. MAREK: Wrzody? REŻYSER: Kurwica. MAREK: Coś poważnego? REŻYSER: Kurwica... Zwyczajna kurwica. MAREK: Takie już to nasze życie, mieszanina gówna i róż. REŻYSER: Poetycko powiedziane. Marek podszedł do barku, wyciągnął butelkę czystej wódki, z moździerza nasypał do kieliszka pieprzu, nalał alkoholu, zamieszał palcem i podał przyjacielowi. REŻYSER: Nasz studencki zajzajer. Wypił wódkę, podszedł do barku i nalał sobie drugi kieliszek. REŻYSER:Marek, mam do ciebie dwie prośby. Przyprowadź Mariannę do siebie na Sylwestra. Postaram się przyjechać przed północą. W Nowy Rok idziemy jak zawsze do Profesora. Wszyscy! Na budyń! MAREK: To jedno. A drugie... REŻYSER: Weź tę laskę i odnieś pod ten adres. Wypisał na karteczce adres i podał Markowi. MAREK: Jedziesz? REŻYSER: Tak. Umówiłem się już z producentem. MAREK: To duży film? REŻYSER: Nie martw się. Zagrasz. MAREK: Ja tylko tak... REŻYSER: Jasne. MAREK: Wymyśliłeś już to twoje coś? No, tę h trampolinkę artystyczną? REŻYSER: Jak mówiła babcia-chytruska: . "Trochę tak, trochę nie". MAREK: Po co się tak męczysz. Spokojnie. Nic ci przecież nie ucieka. Dopiero skończyłeś jeden film! Trochę skromności, druhu. Los też się może zeźlić, jak go będziesz tak dusił za gardło. REŻYSER: . Życie nam ucieka, przyjacielu. Patrz, posiwiały mi już skronie. MAREK: Po czterdziestce też jest życie. REŻYSER: Ale z górki! MAREK: To znaczy, tylko kłaść się do trumienki i umierać! Ja właśnie tej gonitwy mam dosyć. Misio w dabingu, zajączek w ra- diu, Filuś w dobranocce. Wieczorem dramat w teatrze i biegiem do nocnego kabaretu. Wystarczy? Wystarczy. Życie mi zaczęło uciekać, druhu. Życie! REŻYSER: Ty, od kiedy ty taki filozof się zrobiłeś? Nalej jeszcze do naparstka. MAREK.: Od wtedy, kiedy dostałem od losu kopa w dupę! Powolutku. Inaczej, zjesz same- ł * K go siebie, jak wąż! Od ogona. REŻYSER: Taki już mam pieroński charakter. Odstawił kieliszek i wszedł do ubikacji. REŻYSER: Pogonił mnie ten twój zajzajer! Pier- -przówa! Marek włączył adapter i przesunął w górę dźwignię. MAREK: Masz już taśmę z muzyką do filmu? REŻYSER: Mam. MAREK: Posłuchaj tego. Maciek przywiózł z Paryża. Otworzyła zieloną teczkę z napisem Siła przebicia. Fotografie, jakieś szkice, pokreślone zapiski na maleńkich karteluszkach i czer wone pudełko z krążkiem magnetofonowej taśmy. Nalała do pęka tego kieliszka koniaku i rozsiadła się wygodnie w fotelu. Włączyła magnetofon. Po chwili ciszy usłyszała głos. REŻYSER: Materiały z pierwszej dokumentacji. Siła przebicia. Rolka pierwsza. Mirosława - studentka psychologii. MIROSŁAWA: Po skończeniu studiów, za rok, wracam do małego miasteczka. Nie ma w tym nic z Siłaczki. Czysty racjonalizm. Chcę oszczędzać siłę przebicia. Tu w dużym mieście musiałabym ją tracić na zdobywanie pracy i zapewnienie sobie minimum egzystencji. Szkoda energii. Tam będę miała start łatwiejszy i na początek mieszkanie u rodziców oraz opiekę. Więc swoją siłę przebicia będę mogła skierować na sprawy zawodowe. Co to jest? Myślę, że umiejętność pukania do różnych drzwi z odpowiednią siłą. Jak chcę ją wykorzystać? Na sprawdzenie swojej przydatności jako psychologa w pracy z ludźmi. Nie liczę na sielankę oraz na 204 stuprocentowy sukces. Dla mnie największą wartością jest to, że chcę coś robić. Coś osiągnąć. REŻYSER: Jest ładną, zgrabną dziewczyną z filuternie zadartym noskiem i dołeczkami w policzkach. Wie, że jest ładna. Zdecydo- wanie wybija się z grona otaczających ją koleżanek. Ma siłę przebicia. Roman - Aktor Teatru Dramatycznego. AKTOR: Widzę to tak: w każdym zawodzie, we wszystkich sferach życia społecznego, wszędzie widać coraz więcej młodych twarzy. Są tacy, którzy potrafią iść po trupach, wykłócić się o wszystko, wszyst- ko sobie wychodzić, załatwić. Ale czy to jest siła przebicia? Bezczelność popłaca, ale to środek na krótką metę. Łatwo tym sposobem coś zdobyć, dojść do czegoś, ale trudno to utrzymać. REŻYSER: Patrzę na twarz tego młodego człowieka: czerwone usta, zielone oczy. Ładna twarz. Nie wiem dlaczego stawiam obok jego fotografii fotografię jego matki, aktorki. Twarz kobiety niezwykle pię- knej, która kiedyś uczyła mnie śpiewać, kiedyś... w szkole. Porównuję te dwie twarze. Czas, czas, czas... Biegnie tak straszliwie szybko. Za szyb- ko! Za szybko. Teraz redaktor Witold, ze studenckiego magazynu satyrycznego. \W1TOLD: Siła przebicia to pojęcie, które nieprędko trafi do słownika poprawnej polszczyzny, t choć znalazło już miejsce w języku poto- cznym, zwłaszcza w młodzieżowym, ba, stało się modne i przez to jakby przechodzone, bo odmieniane we wszystkich 205 przypadkach i sytuacjach w reportażu, w literaturze i filmie, w naszych rozmo- wach wieczornych. Siła przebicia - termin to bez definicji, towarzyszy mu pełna gama odczuć emocjonalnych oraz przypisywane są rozmaite, sprzeczne czasem ze sobą, znaczenia. Marianna podeszła do okna. Głosy, których słuchała przed chwi lą, oddaliły się. Usłyszała mny głos. Swój głos. Stała nieruchomo, zapatrzona w wirujące za szybą śniegowe płatki. MARIANNA: Tatuśku. Kochany tatuśku... wracaj do nas. Samochód pędził środkowym pasem przyprószonej śniegiem autostrady. REŻYSER: Daj głośniej. Siedzący obok niego młody, łysawy mężczyzna pokręcił gałką radia. REŻYSER: Film jeszcze ciepły, a Zbychu już hand- luje muzyką. ANDRZEJ: Ma dużą rodzinę i ciągły brak szmalu. REŻYSER: Dobrze to robi. ANDRZEJ: Szmal? REŻYSER: Muzykę. Jechali chwilę w milczeniu, słuchając narastającego tempa mu zyki. Andrzej chwycił mocno ręką za skórzany uchwyt drzwi. ANDRZEJ: Przestań tak zapierniczać. Strzałka zaraz się obróci drugi raz w kółko. REŻYSER: Jak ci się nie podoba to wysiadaj. ANDRZEJ: Skurwiel. Autostrada gwałtownie przewężyła się, wpadli na drogę dwukierunkową. Minęli kilka parterowych domków i już wjeżdżali w uliczki małego miasteczka. Droga zakończyła się nagle biało-czerwonymi zaporami, obok których wznosiły się parterowe baraki Urzędu Celnego. Podszedł do nich żołnierz służby granicznej i funkcjonariusz służby celnej. ŻOŁNIERZ: Dzień dobry. Proszę paszporty do kon- troli. 207 CELNIK: I proszę zjechać na bok. Kontrola celna. Andrzej syknął z wściekłością: ANDRZEJ: Boją się, że w bagażniku kontrabandę przewozimy. Wrogie siły kontrrewolucji! Oni jednak ciągle mają pojebane. Daj spokój, stary. Nic się nie zmieniło! Nic, kurwa! Zawsze jesteś podejrzany i musisz być przesłuchiwany, obszukiwany, inwigilowany. Taki to, kurwa, system! Jest, był i będzie. Oczywiście, dopóki te fiuty z rocznika Adolfka i Baćki nie powymierają. Andrzejku, gdyby nam machali tylko rączką na pożegnanie, niektóre skurwiele pół kraju by wywiozły. Pierniczysz! Trzeba w końcu kiedyś zacząć ufać ludziom. Otworzył gwałtownie drzwi i wysiadł z samochodu. Podszedł do stojącego przy innym samochodzie Celnika i krzyknął: ANDRZEJ: Powietrze z oponek też będziemy spu- szczać? CELNIK: Może i będziemy... Reżyser zapalił papierosa i odkręcił boczną szybę. Uśmiechnął się. Na zaśnieżonej ławce toczyła się z niesamowitym świergotem walka o skórkę chleba. Szare wróble wyrywały ją sobie, przenosząc się z miejsca na miejsce. REŻYSER: Każdy w swoją stronę. ANDRZEJ: Co mówisz? REŻYSER: Pamiętasz te boje, jak mi kierowali film do produkcji? ANDRZEJ: Dawne sprawy. REŻYSER:Nagrałem tę rozmowę. ANDRZEJ: Trochę tak po ubecku. Wyjął z pudełka kasetę i włączył ją. REŻYSER: Trochę... Stał w małym przedpokoju, zawalonym niesamowitą ilością tekturowych pudeł, z których wysypywała się nierówno poukładana bielizna: stosy podkoszulków, majtek, skarpetek, koszul, pogniecionych chusteczek i dziesiątki przeróżnych damskich fatałaszków i kosmetyków. Wielkiego wzrostu mężczyzna ściskając mu rękę ryczał tubalnym głosem. SZEF: Przeprowadzam się do nowej chałupy. Wstyd, że szef Zespołu mieszkał w takiej klitce, nie? REŻYSER: Przyszedłem ci podziękować za to skierowanie filmu. Podobno ostro walczyłeś. SZEF: Nie wygłupiaj się, wiesz, że mi zależy na twoim filmie. Zespołowi na tym zależy, zresztą autor też swoje waży. Może być na kolaudacji przydatną armatą. Wiesz jak jest. REŻYSER: Nie wiem, szefie, ale film chcę robić. Każdy metr taśmy to nauka, nie? SZEF: Dobra, dobra. Chodź, pogadamy. Mamy właśnie zebranie. Szykujemy odpór na te paszkwile w prasie i telewizji. Trzeba wreszcie rozprawić się z tymi komando- sami. Walą w nas ze wszystkiego, z czego się da. Chodź. 209 Weszli do pokoju, w którym siedziało kilka osób. Odpowiedziały na przywitanie młodego reżysera, a jeden z siedzących przy stole mężczyzn, szczupły, w rogowych okularach, zagadnął: BOLEK: Gratuluję nowego skierowanka! Masz parę, stary. Warczą, plują, skubią cię, a ty ciągle do przodu. Tak trzeba! Tylko pozazdrościć... WŁODEK: Musi pan uważać. Jest pan w niebezpie- cznym miejscu. Tu i ówdzie zaczynają mówić o panu, panie kolego, i to nie naj lepiej. Mówię to z przyjaźni. Szef machnął ze zniecierpliwieniem ręką. SZEF: Dajcie spokój tym bzdurom! O tym w domu przy herbacie... Do roboty! Z parapetu okiennego podniósł się krępy, silnie zbudowany mężczyzna. ROMEK: To nie są bzdury, stary! To właśnie są sprawy zespołu! Jak wychowamy młodych kolegów, takie później będziemy mieli kino. I o takich sprawach powin- niśmy tu przede wszystkim mówić! Aleja nie pamiętam, żeby kiedykolwiek ktokolwiek z nas zadawał młodym podstawowe pytania. Pytania, których nikt w szkole im nie zadał. REŻYSER: Co pan chce przez to powiedzieć? ROMEK: A to, kolego, że obserwuję pana już od dawna. Obserwuję i przysłuchuję się. I zadaję sobie pytanie: co też, kurwa, w tej głowie piszczy? I co? REŻYSER: Egoizm! Egoizm i cwaniactwo! Podszedł do reżysera i w zdenerwowaniu zaczął wymachiwać mu ' palcem przed nosem. REŻYSER: Niech pan przestanie tak machać tym palicem, kolego. Nie jest to zbyt miłe. ROMEK: A gówno mnie obchodzi, czy panu jest 210 miło, czy nie! Jestem w tym zespole i obchodzi mnie wszystko, co się tu dzieje. Dlatego zadaję panu pytanie: czy pan uważa, że to jest w porządku, że pan zaczyna drugi film, a pańscy młodsi, może, kurwa, zdolniejsi koledzy, ciągle siedzą na debiucie? REŻYSER: A pan uważa, że powinienem za nich walczyć o filmy? ROMEK: Tak uważam! Bo jest pan w zespole ludzi, którzy nawzajem sobie pomagają. A jak panu to nie odpowiada i chce pan odcinać se, kurwa, tylko swoje kuponiki, to niech pan stąd wypierdala! REŻYSER: Panie Romanie, niech pan przestanie! Przypomnę tylko panu, że to pan ma abonament na te wszystkie kupony. ROMEK: Kolego, umiesz gębować i krzyczeć w swojej sprawie. Wszyscy to tutaj wiemy, tylko, kurwa, siedzimy cicho i boimy się gęby otworzyć, taka już nasza odważna natura. Niech pan powie, czy zdarzyło się panu, że pan komuś pomógł w życiu? Któremuś z siedzących tu kolegów? Niech pan wskaże takiego! Czekam! Pan umie tylko gębować i krzyczeć w swoich sprawach, kolego. A to jest, kurwa, niemoralne wobec innych, bo kiedyś i panu ktoś pomógł! REŻYSER: Pan się chyba dzisiaj wściekł, kolego... ROMAN: Nie, to pan jest wściekły. Wie pan, co z taką gębą i z taką potworną baterią, jaką pan nosi w sobie, mógłby pan zdziałać dla innych. Pan mógłby służyć kolegom wielką pomocą. Tak... A pan nic, kurwa, tylko dla siebie. Głośno, pięknie, drukowanymi literami na jedwabiu. Pan się tu, 211 kurwa, zgubił, kolego. Pana miejsce jest tam u tych picusi z księstewka! Wie pan co? Brukiem, brukiem tu jedzie, kolego! ROMAN: Skończył pan? ROMAN: Mało ci, palancie? Mogę jeszcze przypie-przyć! Z krzesełka poderwał się Szef i chwycił za ramiona szamoczącego się Romana. SZEF: Roman! Ring to se uprawiaj na pod- wórku u siebie na wsi, a nie u mnie w domu. I nie w zespole! Co to w ogóle za maniery! Roman odwrócił się i wrzasnąłjeszcze Reżyserowi prosto w twarz. ROMAN: Spierniczyłeś, bracie, jeden film, teraz bierzesz się za drugi. Dlaczego robiłeś ten pierwszy, skoro takie tematy, jak donosi prasa, nie bardzo cię interesują. "Ludo-wość to cepelia..." Siedzący za stołem Bolek podniósł się i stanął naprzeciw Romana. BOLEK: Mnie się, stary, na przykład, jego film podobał i możesz mi za to przypieprzyć. Ale oddam dwa razy, taki już mam charakter. Zaterkotał głośno dzwonek telefonu. Szef podniósł słuchawkę. SZEF: Halo, tak. Przepraszam, słabo słyszę. Przejdę do drugiego aparatu. W pokoju zaległa cisza. Siedzący pod ścianą szczupły, łysawy mężczyzna zabębnił palcami po poręczy fotela. MARCIN:Proponuję, żebyśmy powrócili do roz- mowy, która miała miejsce przed tym, mam nadzieję, krótkotrwałym nieporozumieniem. Myślę, panowie, że jednak powinniśmy wszyscy wystąpić. Kto jest za, niech podniesie rękę do góry. ROMEK: Co ty tak demagogicznie. Przymus czy jak? Co się wyprawia, jak Boga jedynego 212 kocham... Ja wprost przeciwnie, uwa żam, że należy wstąpić! I to wszyscy, żeby było nas jak najwięcej. Od środka trzeba ich rozwalić, to całe księstewko. BOLEK:Tak jest! Nie ma się co patyczkować. Trzeba przypieprzyć i koniec. MARCIN:Koledzy, koledzy... Reżyser słuchał jeszcze przez chwilę prowadzonych rozmów, po czym odłożył trzymaną w ręku książkę i wyszedł z pokoju. Przy tekturowych pudłach spotkał wracającego Szefa. REŻYSER: Dlaczego im nie powiedziałeś o tamtym filmie. Prosiłeś mnie, żebym to robił. "Robota dla zespołu" - tak wtedy mówiłeś. Było ci potrzebne. Film - za film! To w końcu jest coś dla innych, nie? Szef chwycił go za ramiona i niemal siłą wepchnął do małego, pustego pokoju. SZEF: Co ty, masz mnie za idiotę? Nie widzisz, że nawet swoi ryją mi dołki pod nogami? Człowieku, doceń w końcu coś! Jedna wypowiedź wariata przyprawia cię o drgawki. Nie panikuj, stary! Nie pani-t kuj. Obudź się wreszcie i przestań śnić o jakimś wyidealizowanym świecie. Rom-cio pierniczy, ale sam nie postępuje ina- czej. Gada się zawsze dobrze, ale on byłby, bracie, chory, gdyby trzy razy dziennie nie zrobił komuś awantury. Taki już ma charakter. Nie przejmuj się. Sam wiesz, że nie mogłem im tego teraz powiedzieć. Dowiedzą się w swoim cza- sie. Masz na to moje słowo. A teraz, .bracie, do roboty! Masz nowy film i to jest najważniejsze. O'key? REŻYSER pokiwał głową. REŻYSER: Wiesz co, szefie? Jak zrobię ten film, to wypi- suję się ze wszystkiego. To znaczy, wypi- suję się spod twoich skrzydeł. Coś tu jest nie tak. Szef objął go ramieniem i serdecznie potrząsnął. SZEF: O tym jeszcze pogadamy. Przeszli przez pokój w kierunku drzwi. SZEF:Zmieniłeś samochód? Radzę ci, zrób to szybko. Będzie, stary, podwyżka od pierwszego. Powiedz staremu, to ci od ręki załatwi. REŻYSER: Tak myślisz? SZEF: A komu ma załatwić, jak nie swoim dzieciom. Wiesz, nie uwierzysz mi, ale ten mój stary to wyjątkowo porządna bestia. Nie dał się skurwić przez wszystkie lata tego naszego dobrodziejstwa. Wszyscy się zmieniali, a on ciągle taki sam, w tym samym pokoju i z tym samym wieszakiem w kącie. Myślę, że mi nie załatwi tego od ręki. SZEF: Trochę głupio, tak między nami. REŻYSER: To się okaże na końcu. Serwus, stary. SZEF: Na końcu czego? Serwus. Myślę, że mnie zrozumiałeś z tamtym... REŻYSER: Nie bardzo. SZEF: Jak chcesz. u REZYDENT MIASTA: Kiedy, panowie przyjechaliście? REŻYSER: Dzisiaj rano. PREZYDENT: Gdzie się zatrzymaliście? REŻYSER: Mam przyjaciół w tym mieście. Przyjęli nas w gościnę. PREZYDENT: Oczywiście, jeśli panowie chcecie, proszę zamieszkać w hotelu prezydenckim. Serdecznie zapraszam. REŻYSER: Dziękuję, pozostaniemy u przyjaciół. Siedzieli w ogromnym, przeszklonym gabinecie, którego okna wychodziły na szeroko rozlaną w tym miejscu rzekę. Rozsiadłszy się wygodnie w głębokich fotelach popijali z wąskich szklaneczek piwo. PREZYDENT: Myślę, panie reżyserze, że to nasza pierwsza, ale nie ostatnia rozmowa. Cieszyłbym się, gdyby pan polubił nasze miasto. Jak mi wiadomo, redakcja filmowa gorąco przyjęła pański scenariusz. REŻYSER: Człowiek, który wymyślił druk. To ładny tytuł. Cieszę się. PREZYDENT: Zapraszam Panów na noworoczny bal sylwestrowy do Telewizji. Szampan, piękne kobiety. Worek szczęścia z Nowym Rokiem - to podobno nasza Telewizja programowo zapewnia swoim gościom. 215 Obok Prezydenta siedziała starsza kobieta, która niskim głosem tłumaczyła prowadzoną rozmowę. REŻYSER: Chcielibyśmy Nowy Rok powitać w do- mu. Wspaniale by było powitać go razem z panem. Nad rzeką przy rozpalonych ogniskach zatańczyć jakiś szalony, wspólny taniec! Prezydent uśmiechnął się i pokiwał przyjaźnie głową. PREZYDENT: Tak, tak. To jest wspaniałe. Jest w was jakieś szaleństwo, przed którym ja chylę czoła. Bardzo kocham wasz kraj. Często w nim bywam. To kraj naprawdę wspaniałych i dumnych ludzi. Myślę, że uda wam się szybko podnieść z kryzysu i znowu będziecie tańczyć, marzyć. Mogę wam tylko życzyć, żeby te marzenia się spełniły. Ale trzeba im pomóc! Trzeba się zabrać szybko do roboty. REŻYSER: Wierzymy w dobrych ludzi, panie prezy- dencie. Takich od roboty. PREZYDENT: Tak, tak. Gospodarka musi produkować, statki muszą wypływać ze stoczni, węgieł musi iść transporterami. Musi być życie! REŻYSER: Mam nadzieję, panie prezydencie, że dzięki takim spotkaniom jak nasze, dzięki spotkaniom człowieka z człowie- kiem, będzie można jeszcze bardziej zacieśnić ten gorący krąg życzliwych i dobrych serc, które teraz otaczają mój kraj. PREZYDENT: Piękne słowa. My mamy pełne zrozu- mienie dla waszego wspaniałego, dumne- go narodu w jego trudnej walce o bar- dziej ludzkie, szczęśliwsze życie. Życzy- my wam z całego serca powodzenia i wszystkiego najlepszego. Wstał Z fotela i wyciągnął rękę. Reżyser przytrzymał tę wyciąg- 216 niętą prawicę, przechylił się przez stół, i "z dubeltówki" ucałował Prezydenta w oba policzki. Siedzący obok ludzie zaczęli bić brawo. PREZYDENT: Proszę bardzo, zapraszam Państwa do ratusza na obiad i specjalność naszego miasta: białe wino z naszej winnicy. Wyszli z gabinetu i ruszyli długim, przeszklonym korytarzem, ciągnącym się nabrzeżem rzeki. Andrzej pochylił się do ucha Reżysera. ANDRZEJ: Ciężko pracujesz na te zgniłe zielone papierki. REŻYSER: Myślisz, że mówiąc ordynarnie, wsta- wiam bajer? Że sam nie wierzę w to, co mówię? Egzaltacja artysty? Moje dobre chwile? ANDRZEJ: Biorąc wszystko pod uwagę? REŻYSER: . Tak. ANDRZEJ: I to, że we własnym domu jesteś, mówiąc ordynarnie, obsrywany z góry do dołu, a jak kto potrafi, to i z dołu do góry? Reżyser przystanął i objął przyjaciela za ramię. REŻYSER: Jak mówi jeden z moich druhów: Życie składa się z gówna i z róż. ANDRZEJ: Straszliwy banał, Mistrzu... A jak ci zos- taje w ręku to mniej pachnące? Roześmiali się obaj. REŻYSER: Pamiętasz rozmowę z naszym kierowni- kiem Zespołu. ANDRZEJ: Co ty tak wspominkowo. REŻYSER: Tak sobie układam. ANDRZEJ: Nowe kinko? REŻYSER: Może... ierownik krzyknął przez całą długość hali. KIEROWNIK: Znowu, Mistrzu, ktoś cię podesrał! REŻYSER: Nie chcę tego słuchać. Proszę cię, stary, dzisiaj się ode mnie od... KIEROWNIK: Musisz słuchać, kochany. Musisz. Tym razem to nie żaden pismak, tylko ktoś z dyrekcji. REŻYSER: Co jest? Do siedzącego przy kamerze Reżysera podszedł wysoki, mocno zbudowany mężczyzna o granatowych włosach, opadających na czoło. KIEROWNIK: Dwa tygodnie możesz se pograć w palanta. Zabierają nam agregat. Decyzja odgórna. Mają to na papierze. Coś się tam spierniczyło w filmie Jerzego i my musimy mu oddać prąd! Sam wiesz, jak jest. Jedzie z tym filmem na festiwal. Ma zielone światło. REŻYSER: Możemy coś zrobić? KIEROWNIK: Lepszy film. Wtedy my pojedziemy. Jak dobrze pójdzie, może za parę lat. REŻYSER: Kurwica mnie chwyta! KIEROWNIK: Ja już to mam za sobą. Dwa zawały. Jasne! Poza tym mam cztery dychy i na złość niektórym skurwielom chcę przeżyć drugie tyle. REŻYSER: W pale się nie mieści, jak powiedział jeden mój znajomy milicjant. KIEROWNIK: Albo zrobisz dzisiaj tę masówkę, albo... Co ja ci będę... Ten facet, co siedzi na krzesełku, zabiera po planie agregat. Jak widzisz, pilnują interesu. REŻYSER: Kierowniczku. Zawołaj Zenka. KIEROWNIK: Zenek! ZENEK: Zawsze w pogotowiu, ale nie zawsze na miejscu! REŻYSER: Co robi ten człowiek na moim planie! ZENEK: Z dyrekcji, szefie. Ma prawo. REŻYSER: Ale co robi na moim krzesełku? ZENEK: A, to już inna sprawa. Niedopuszczalna, szefie. Zenek podszedł do siedzącego na krzesełku chudego jegomościa: ZENEK: Panie hiena, do pana mówię. Cztery litery z łaski swojej na innym miejscu niech pan posadzi. To jest krzesełko Mistrza. Chudy jegomość wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i pomachał nią przed oczami Zenka. CHUDY: O dwudziestej nieodwołalnie zabieramy agregat. Taką mam tutaj decyzję. A to jest to pismo. Drukowane litery na początku. ZENEK: A wie pan, panie hiena, gdzie ja mam to pismo? CHUDY: A wie pan, panie groźny, gdzie ja mam to co pan mówi? Zenek podszedł do Chudego i trącił go swoim wielkim brzuchem. ZENEK: Spylaj, ojciec, z planu, bo ci dzieci siero- tami zostaną. Chudy uśmiechnął się, odwrócił na pięcie i odszedł w kierunku stojących za murami ludzi z planu. REŻYSER: Roman, strzelaj rakietę! Zenek wrzasnął przez wielką tubę: ZENEK: Uwaga! Gotowi?! Fojer! 1 Wystrzelona z rakietnicy raca zarysowała jasną kreską ciemnie jące niebo. Na linii horyzontu ukazały się maleńkie punkciki heli - kopterów. Nadlatywały nad kamerę. Jeden, dwa, trzy, pięć... REŻYSER: Kamera! ASYSTENT: Poszła! Zza piaszczystych pagórków zaczęli wychodzić ludzie; młodzi mężczyźni z ogolonymi głowami szli wolno jeden za drugim w kierunku białych platform ustawionych na wzgórzu. Helikoptery zatrzymały się nad platformami i z głośników rozległ się krzyk komendy. HELIKOPTER: Uwaga rekruci! Wchodzić na platformy. Kolejność wywołanymi numerami: Numer 101; Numer 102; Numer 103. Odprowadzający rekrutów ojcowie, matki, bracia, siostry, narzeczone i kochanki stali w milczeniu, zbici w ciasną gromadę. Na końcu ludzkiej ciżby przykucnęła mała dziewczynka i z zadartą głową przyglądała się czemuś, do czego odprowadzający rekrutów byli odwróceni plecami. Z rozdziawioną buzią wpatrywała się w unoszący się nad dachami miasteczka ptasi łeb. Mała przesłoniła ręką oczy i zaczęła się kołysać na wykoślawionych nogach. Nieprawdopodobnej wielkości latawiec furkotał nad dachami małych domków. Na czarnym latawcu-ptaku wymalowany był znak pokoju. Dziewczynka zaczęła tańczyć. Nagle latawiec uderzony niewidzialną chmurą powietrza, runął w dół na kamienie. Dziewczynka krzyknęła i upadła na ziemię. Stojący za nią ludzie poruszyli się i zadzierając wysoko głowy odprowadzali wzrokiem odlatujące wielkie ważki helikopterów. Słońce, które dotykało krawędzi horyzontu, zaczęło szybko staczać się za piaskowe wzgórze. REŻYSER: Stop! Jak było? ANDRZEJ: To się okaże na szmacie. Jak czegoś nie spierniczą w laboratorium. REŻYSER: Jak to miałeś w oku? ANDRZEJ:Przechodzisz tą sceną do historii kinematografii. REŻYSER: Słyszałem to już kiedyś. Jechali w strugach deszczu. Andrzej popijał z butelki szampana i co jakiś czas spoglądał na przyjaciela. ANDRZEJ: Coś się tak zamyślił? REŻYSER: Przypomniało mi się, jak wyrzuciliśmy tego dyrekcyjnego palanta z planu. ANDRZEJ: Paru wyrzuciłeś... REŻYSER: Tego, co przyjechał po nasz agregat. Andrzej zapalił przyjacielowi papierosa i podał, kiedy ten odwrócił w jego kierunku głowę. ANDRZEJ: Myślisz, że ten, od którego wyrwaliśmy nowy agregat zorientował się, że go robimy w konia z tym moim zagranicznym pochodzeniem? REŻYSER: Myślę, że tak. ANDRZEJ: I co ty na to? REŻYSER: Nic. Najważniejszy jest film, nie? ANDRZEJ: Nie wiem, stary. REŻYSER: Ale wygraliśmy wtedy. ANDRZEJ: Znowu wygraliśmy. Znowu. 221 Roześmiali się. Sekretarka wniosła na tacy coca-colę i kieliszki do koniaku. Roz lała alkohol i postawiła butelkę na stole. Szli prędko schodami wyłożonymi czerwonym sznurkowym chodnikiem. Przystanęli przed dużym lustrem, reżyser rozburzył gładko uczesane włosy Andrzeja. REŻYSER: Pamiętaj, ani słowa po polsku. ANDRZEJ: O'key. A jak on mówi po niemiecku? REŻYSER: To mów w języku ojczystym. Parle-franse. Jeśli się wyda to udamy, że to był taki wspaniały żarcik. Artyście wszystko ucho dzi. ANDRZEJ: Ale na wała wyjdę ja, Mistrzu. Zapukali do obitych brązową dermą drzwi. Zza biurka wyszła na ich spotkanie sekretarka. SEKRETARKA: Panowie z filmu? Proszę bardzo. Towa- rzysz sekretarz czeka na panów. Wprowadziła ich do dużego gabinetu, którego ściany od podłogi do sufitu pokrywały obrazy. Powitał ich człowiek niewielkiego wzrostu, z burzą siwych włosów na głowie. SEKRETARZ:Kawa, herbata, coś mocniejszego? REŻYSER: Jeżeli już, to zawsze to mocniejsze. SEKRETARZ: Jak widzicie, panowie, u nas artyści mają się dobrze. To moja dziurka w głowie i w sercu. Mamy w naszym miasteczku, proszę panów, największą liczbę festiwali. Jakiś dowcipniś podliczył nas kiedyś w gazecie, że pozostaje nam niewiele dni do pracy. REŻYSER: I co? SEKRETARZ: Nie miał racji. Ktoś go widocznie podpuścił. Zmienił gazetę i miasto. REŻYSER:Na mniej festiwalowe. SEKRETARZ: Zabrał się chłop wreszcie do pracy. Rozesmieli się wszyscy. REŻYSER: Przepraszam, chciałem panu, to jest towarzyszowi, przedstawić mojego serdecznego przyjaciela i zarazem operatora filmu, który kręcimy tu, w waszym mieście. Deyle z niemieckiej telewizji. ANDRZEJ: Guten Tag. Sehr angenehm. Sprechen Sie deutsch? SEKRETARZ:Niestety, nie! Żałuję bardzo. Koprodukcja? REŻYSER: Nie. Zakochał się w Polsce i nijak go nie można z niej wyrzucić. Ludzie mu się, mówi, podobają! SEKRETARZ: Pewnie ta ładniejsza ich połowa, ja? ANDRZEJ: Ja, ja... SEKRETARZ:No, teraz możecie spokojnie mówić, z czym do mnie przyszliście, panowie. W czym mogę pomóc? REŻYSER: Towarzyszu sekretarzu, kurtuazję zostawiam na inną okazję, wierzę, że taka się nadarzy; pomóżcie nam... SEKRETARZ: Słówka już trochę przechodzone, ale walcie śmiało. Konkrety. REŻYSER: Musiałem wczoraj oddać agregat prądotwórczy. Bez niego leżę z filmem i muszę wracać do wytwórni. 223 SEKRETARZ: Jaka moc jest wam potrzebna i na jak długo. REŻYSER: 100 kW na dwa tygodnie. Plus olej napędowy... Sekretarz zastanawiał się chwilę, po czym tubalnym głoser krzyknął przez obite dermą drzwi: SEKRETARZ: Połączcie mnie z naszym pułkownikiem.] Łączcie na drugi wewnętrzny. REŻYSER: Panie sekretarzu, ten mój serdeczny przyjaciel, wspaniały operator, jest z tamtej strony. Wielu rzeczy nie rozumie z tego co się u nas dzieje, ale jeżeli możecie mu dzisiaj pokazać, że istnieje u nas coś, czego oni nigdy nie zrozumieją, coś, czego nie można zmierzyć dolarową miarką, coś... SEKRETARZ: Nie musicie miodem smarować. Jak się da, to załatwimy. A swoją drogą, powiedzcie panowie, czy to wszystko nie wyglądałoby lepiej, gdyby można było zwyczajnie zapłacić i już. Bez żadnej łaski i proszenia. Trochę im tego zazdroszczę. REŻYSER: Ale wtedy niepotrzebni byliby już towarzysze sekretarze. SEKRETARZ: Cholera, nie pomyślałem o tym. Otworzyły się cicho drzwi. SEKRETARKA: Towarzysz pułkownik na wewnętrznym. Sekretarz wyszedł z gabinetu. Po chwili wrócił i rozłożył bezradnie ręce: SEKRETARZ: Niestety, tak dużego agregatu nie mają u nas w jednostce. Mniejszy możecie dostać. 25 kW. Wystarczy? REŻYSER: Mogę powiedzieć, gdzie stoi taki agregat, jaki jest nam potrzebny. Sekretarz spojrzał na niego i roześmiał się. SEKRETARZ: Mówcie, mówcie. Sprawdzimy, czy ma- cie dobre informacje. Jeżeli się okaże, że tak - będę się musiał mocno zastanowić, co z wami zrobić. REŻYSER: Brześcinkowice, jednostka sto dwadzieś cia jeden. Czwarty hangar kwatermi- strzowski. Stoi nowiutki. Do próby. SEKRETARZ: Brześcinkowice? Wstał z fotela i wyszedł z gabinetu. Zza niedomkniętych drzwi dochodziło jego basowe pohukiwanie. Po chwili wrócił i wyciągnął do Reżysera rękę. SEKRETARZ: Jak będziecie mieli kiedyś kłopoty w filmie, pułkownik przyjmie was do służby wywiadowczej. Mam na to jego słowo. Jutro godzina szósta rano, Brześcmko- wice, jednostka sto dwadzieścia jeden. A niech was diabli! Uścisnął rękfilReżyserowi i Andrzejowi i odprowadził ich do drzwi. REŻYSER: Dziękuję i do zobaczenia. Wyszli na korytarz. Stanęli przy oknie i spojrzeli na siebie. Reżyser uśmiechnął się i uściskał przyjaciela, a potem chwycił go za ręce i zawirował w tańcu. Przechodząca obok nich młodzieżowa delegacja parsknęła śmiechem. 224 przekrzywionym lusterku odbijała się twarz Reżysera. Przecierał palcami znużone jazdą oczy. Koła samochodu wyrywały szuter z bocznej drogi, na którą wjechali, kierowani tablicami z nakazem objazdu. ANDRZEJ: Nieźle się kończy ten poczciwy roczek. Skrzynia szampana i fura zielonych papierków. Jakby się kto pytał, to ja jestem dobry. Reżyser gwałtownie skręcił kierownicą w prawo, potem odbił w lewo. Rzucony nagłym skrętem Andrzej uderzył głową w drzwi. Samochodem rzuciło jeszcze dwa razy w obie strony, koła zabukso- wały po błotnistym poboczu. Wyłączył silnik. Oparł się rękami o kierownicę i zaklął głośno. REŻYSER: Skurwiel! Pijaczek, jasna cholera! Daj mu do wiwatu. ANDRZEJ: Komu! REŻYSER: Temu gnojkowi, co śpi na drodze. Masując uderzone miejsce Andrzej wysiadł z samochodu i zbliżył się do leżącego na drodze człowieka. Pochylił się nad nim i nagłe zaczął go kopać z wściekłością. REŻYSER: Co robisz! Zwariowałeś! ANDRZEJ: Manekina ustawili przy drodze. Mikoła- jek z napisem "VERDUFT HALTES JAHR!" Z najlepszymi życzeniami w 226 rowie. Fantastyczne poczucie humoru mają te adolfki. Swoją drogą, jak tak dalej będziesz jechał, szybciutko dosta niemy się do Bozi. REŻYSER: Prześpię się dziesięć minut. Opuścił oparcie fotela i ułożył się wygodnie. Jadący z naprzeciwka samochód mignął im światłami. Reżyser przesłonił ręką oczy. MARIANNA: To nic... REŻYSER: - Dobrze już? MARIANNA: Dobrze. Pogładził ją po włosach, ucałował w czoło i wrócił do biurka. Zastukała maszyna do pisania. REŻYSER: Niedługo skończę. Pochylił się nad maszynopisem. Marianna siedziała jeszcze chwilę. Po chwili podniosła się i podeszła cicho do niego. Oparła się o jego ramię i zajrzała w maszynopis. Nagle wyprostowała się i zaczęła go okładać pięściami po plecach. MARIANNA: Ty łajdusie jeden! Sprzedajesz wszystko! Wszystko! Ja się na to nie zgadzam! Sły- szysz? Nie zgadzam się! To jest nasze prywatne życie! Nie zgadzam się! Zaczął się śmiać, zasłaniając się przed jej razami. erduft haltes Jahr - śpiewał cicho, oparty rękami o blat biurka. Verduft haltes Jahr - to było jedno z wielu jego opowiadań, które próbował przerobić na scenariusz filmowy. Siedział pochylony nad maszyną do pisania, kiedy weszła do pokoju i siadła na oparciu fotela, zakrywając dłońmi, twarz. Płakała... Przestał czytać, uśmiechnął się i podszedł do żony. REŻYSER: Co się stało, maleńka? MARIANNA: Nie mogę ci powiedzieć, będziesz się ze mnie śmiał. REŻYSER: Nie będę. - MARIANNA: Przysięgnij. REŻYSER: Przysięgam. '' • Wtuliła się w jego ramiona. ' MARIANNA: Ona jest taka maleńka i zasnęła mi na rękach. Pierwszy raz zasnęła mi na rękach. REŻYSER: Dlatego płaczesz? Pokiwała potakująco głową. MARIANNA Mówiłam, że się będziesz śmiał. Nie potrafisz tego zrozumieć, jesteś mężczy- zną. A ja jestem taka szczęśliwa, że was mam. Nie chcę tego nigdy stracić... REŻYSER: Co ci przychodzi do głowy. Przytulił ją mocno do siebie i zaczął obcałowywać po twarzy. REŻYSER: Obśliniłem cię jak ślimak. 228 REŻYSER: Takie sceny są najpiękniejsze w filmie. Prościutkie, ckliwe. Samo życie. Ona przychodzi do niego, płacze, mówi, że jest szczęśliwa, że ma jego i dziecko, że takie malutkie, on obcałowuje ją i mówi, że obślinia ją jak ślimak. No, nie jest to fajne? MARIANNA: Mam cię w dupie. Jesteś głupie drewno. Idę się upić! Wybiegła do kuchni i zaczęła demonstracyjnie podzwaniać kie liszkami. MARIANNA: Słyszysz, łajdusie! Urzynam się dzisiaj! Przerwał pisanie, wykręcił kartkę z maszyny. Zgasił lampę i prze szedł do kuchni. Usiadł obok niej przy barku. Patrzył, jak przyrzą dzała sobie koktajl. Patrzył na jej delikatny profil, na kark i włosy, które spadały na krągłe ramiona, na piersi. Wyciągnął rękę i przy garnął ją do siebie. REŻYSER: Przyrzekam ci, że jak skończę ten film... Roześmiała się i szybko uwolniła z jego objęć. MARIANNA: Tak, tak... Zaczniemy wspaniałe życie, będziemy się nieustannie kochać, poje-dziemy na wakacje do Meksyku. 229 REŻYSER: Myślisz, że tak nie będzie? MARIANNA: Myślę, że nie. Sprzedałbyś wszystko dla tego twojego filmu. A ja? Co ja z tego mam? REŻYSER: Wspaniałego męża, śliczną córeczkę i spokój w domu. Mam to w dupie! Nie chcę tak dalej żyć! Gdzie są te obiecane wieczory? Koncerty, wspólne czytanie książek, spacery. Gdzie jest to wszystko. Gdzie? Nie chcę tak dalej. Chcę cię mieć dla siebie! REŻYSER: Muszę zrobić ten film. Wierz mi, to jest ten właśnie film! MARIANNA:Zawsze jest ten film! Znam, znam. Film twojego życia. Jeszcze go nie skończyłeś, a już piszesz coś nowego. Nowy film twojego życia, tak? REŻYSER: Tak! I jeśli tego nie rozumiesz, to jest mi cholernie przykro. Zawsze ci jest przykro. Tylko że nie widzisz, jak życie nam ucieka. Za chwilę będę starą babą z sinymi worami pod oczyma i siatkami pełnymi niespełnionych marzeń. REŻYSER: Błagam, nie rób wielkiego finału. MARIANNA: Co jeszcze? REŻYSER: Nie psuj dzisiejszego wieczoru. Wielki finał zostaw do teatru. Tam jesteś naprawdę świetna! MARIANNA: Tak jest, panie Reżyserze! Może pan wracać do swojej manufaktury i tworzyć nowe dzieło dla potomnych! Odwróciła się i chciała już odejść, gdy nagle zobaczyła jego wielki kiwający się na ścianie cień. Cień poruszał potakująco głową. MARIANNA: Wiesz, co ci powiem... ja czytałam ten twój nowy scenariusz. 230 REŻYSER: Zaciekawiasz mnie. MARIANNA: Pokazujesz samego siebie, tak, samego siebie, mimo że opowiadasz o jakimś tam reżyserku, pokazujesz się w tym scena- riuszu jako człowiek nieskromny, pyszny i zadufany w sobie! Po prostu bufon. Ja najpiękniejszy. Ja najmądrzejszy. Ja, ja, ja. REŻYSER: Coraz ciekawiej... MARIANNA: Ludzie, którzy zobaczą się w tym filmie, nieważne, dobrze czy źle, obiją ci gębę. Tak, tak... Obiją cię, bo ich zdradziłeś. Wrogów i przyjaciół. A tego się nie robi, mój panie! Ciągle uwodzisz się samym sobą. Patrzcie, jaki ja jestem wspaniały! Jaki byłem biedny, a teraz... Panie Mistrzu, jak pan zrobi ten film wszyscy pana opuszczą... bo pan ich wszystkich zdradza w tym filmie. Zmieniasz imiona i myślisz, że wszystko jest w porządku. Musimy poruszać się z miłością i god-vr nością po zastrzeżonym tylko dla nas obszarze, a nie wystawiać go na sprzedaż. Każdy z nas ma siedemnaście, no może sto siedemnaście centymetrów kwadra- towych chronionego obszaru: żona, dziec- ko, dom, przyjaciel... i tego nie wolno sprzedawać! To jest świństwo! Znamy przecież takie filmy. Ale ty przede wszystkim nie powinieneś tego robić... Za żadną cenę! Pamiętasz, co kiedyś mi mówiłeś o pięknie człowieka? Jaki czło- wiek jest piękny? Ja to zapamięta- łam! Teraz tylko przypominam ci twoje słowa, recytuję je, jak dobrze wyuczoną rolę! REŻYSER: Chyba nie całkiem jest tak, jak mówisz. 231 REŻYSER:Gdyby tak było, nikt nie napisałby żadnej autobiografii, nie powstałby żaden film Kazana itd., itd. REŻYSER: O, straszliwa naiwności!!! Udajesz, że nie rozumiesz o czym mówię? Udajesz, prawda? Powiedz, że udajesz! Myślałem, że cię dobrze znam. Ale dzisiaj, dzisiaj wymknęłaś się z mojego okienka. Myślałem, że wiem o tobie dużo, nad wszystkim panuję. A teraz zamykam oczy i widzę kobietę i mężczyznę... jest noc. MARIANNA: Przestań! Proszę cię, rozmawiajmy normalnie. Nie używaj tych swoich reżyserskich sztuczek. To nie jest studio! Nasze życie to nie film - chcę czasami porozmawiać normalnie! Normalnie, rozumiesz mnie? Ciągle o czymś mówimy, mówimy... Padają słowa, słowa. REŻYSER: Z jakiej to sztuki, Marianno? MARIANNA: Co? REŻYSER: No to, co mi teraz grasz! MARIANNA: Więc chcesz o nas, tak? MARIANNA: Tak, Marianno. Uwierz mi, że jest tak naprawdę. Wszyscy od urodzenia aż do śmierci gramy swój dramat, tylko że my to robimy zawodowo, za pieniądze. Pokazujemy siebie i innych za pieniądze. Sprzedajemy się - taki wybraliśmy zawód. Tak lubimy żyć. Tak chcemy. Inaczej chyba nie potrafimy. Nie potrafimy wydostać się z tego magicznego kręgu studia, świateł, sceny. Zadurzyliśmy się, zaczarował nas ten magiczny, szatański świat. Pokazujemy innych ludzi, do których czasami chcemy przypasować samych siebie. Wszystko jest grą, Marianno, tylko że my mamy widownię, a za to, że mogą siebie w nas oglądać płacą nam, oklaskują nas albo Izą. Oczywiście, lepiej gdy oklaskują i płacą. Więc dlaczego mamy chronić coś, co jest tylko naszym wymysłem, taką małą fałszywą oazą spokoju? Dlaczego! MARIANNA: Patrz, Mistrzu, twoja widownia ci nie wierzy! Wsadziła łobuzersko dwa palce do ust i zaczęła gwizdać. Po chwili odwróciła się i szybko wybiegła z pokoju. Zsunął się z barowego stołka i przeszedł do swojego pokoju. Usiadł przy biurku i długo siedział pochylony nad tekstem, paląc papierosa za papierosem. W pewnej chwili złożył trzymane w ręku kartki maszynopisu i przedarł je na połowę. Zgasił lampę, potarł pięściami zmęczone oczy i wyszedł z pokoju. W kuchni otworzył drzwi lodówki. Była pusta. Na wewnętrznych drzwiach, czerwoną szminką wymalowany był napis. WIELKI FINAŁ. POCAŁUJ MNIE W DUPĘ - JEŚLI JESZCZE POTRAFISZ. DOBRANOC, PRACUSIU. Zamknał drzwi lodówki, usiadł na stołku i zaczął się głośno śmiać 232 Czyś ty ocipiał, frycu jeden! Mein Wagen Vierzig Kilometer Schnelle. Ciemno! Noc! Strach jechać! Kapujesz? Milicjant groźnie zmarszczył brwi i przesunął na bok pas z raportówką. Zaświecił latarką w twarz Andrzeja. Ten gwałtownie odepchnął latarkę i odchodząc do samochodu krzyknął w kierunku Reżysera. 234 Podniesiono graniczny szlaban i zaczęli zjeżdżać wąską uliczką w dół. Ominęli oświetlony szeroki wykop i wolno wjeżdżali na prawy pas autostrady. Przy samym wjeździe zatrzymał ich milicyjny patrol. Reżyser wyłączył silnik i odkręcił boczną szybę. ANDRZEJ: Dobrosąsiedzkie formalności. Ci to pra- cują na sto pięćdziesiąt procent. Milicjant podszedł do samochodu i zaświecił kierowcy latarką w twarz. ANDRZEJ: Proszę to zgasić! MILICJANT:Passkontrolle. Der Pass... Bitte die Passę! MILICJANT:Spokojnie, spokojnie. Przed chwilą nas kontrolowano. O co chodzi? Milicjant pogroził palcem i pokazał na szybkościomierz. MILICJANT: Das Mandat. Geschwindigkeit. Grosse Schnelle. Fiinfzig Mark zahlen. Andrzej wyskoczył z samochodu, podbiegł do Milicjanta i wyszarpnął mu z ręki podane przez Reżysera dokumenty. ANDRZEJ: ANDRZEJ: Wytłumacz temu frycowi, że jak jeszcze raz poświeci mi po twarzy, to jemu zaświecą, ale na Wszystkich Świętych... Reżyser wysiadł z samochodu. REŻYSER: Ich bin ein Regisseur. Television. Das Programm. Warszawa. Studio! Verstehst du. Polizei. Polizei zuriick Dokumente. Milicjant przecząco kręcił głową i trzymał pozostałe dokumenty w ręku. MILICJANT: Fiinfzig Mark zahlen... Reżyser szybkim ruchem wyciągnął z kieszeni marynarki małą, czerwoną legitymację i machnąwszy nią przed nosem Milicjantowi drugą ręką odwrócił stróża porządku bokiem do siebie. REŻYSER: Polizei. Nummer! Przysłuchujący się rozmowie drugi Milicjant, stojący w cieniu, wyjął z ręki kolegi paszport Reżysera i machnął ręką. MILICJANT II: O'key! Ja. O'key! Abfahrt! Reżyser wsiadł do samochodu i włączył silnik. Ruszyli ostro z miejsca. ANDRZEJ: Skurwiele! Ręce i gacie opadają... Czym mu zamachałeś? REŻYSER: Brązowy Krzyż Zasługi. Zapiął pas i poprawiał lusterko. REŻYSER: Za kilka godzin będziemy pić szampana w Warszawie. ANDRZEJ: Cały karton, jak Boga kocham! Za ten numer z frycem masz ode mnie Złoty Krzyż. Włączył magnetofon. Muzyka. ANDRZEJ: Obstawiłeś się muzyką swojego ukocha- nego. REŻYSER: Lubię jak gra. ANDRZEJ: Do nowego filmu? REŻYSER: Człowiek, który wymyślił druk. ANDRZEJ: No, to już są noworoczne jaja. Stał na przewróconej skrzynce i trzymał w wyciągnietej wysoko ręce kieliszek z winem. STARUSZEK: Jeśli ktoś to dobrze słyszał Z reżysera wielka fisza Każdy mu się nisko kłania No i wiele ma uznania On to trzęsie trupą całą I jak powie biało - biało. Módl się doń jak do obrazu Jego słuchać masz rozkazu On wskazuje wszystkim drogę On jedynym tu jest - dogiem. Prowadź, prowadź, reżyserze Bo jedynie w ciebie wierzym Ty zmontujesz film nasz cały Aby był, jak ty, wspaniały. Grzmotnęły oklaski. Z dwiema butelkami szampana pod pachą podszedł do Reżysera kierownik produkcji i fotoreporter. KIEROWNIK: , Daj pyska, stary! Zrobiłeś kawał roboty! Żeby nam tylko tego nie powycinali. REŻYSER: Zrobiliśmy. Ucałowali się wszyscy. Strzeliły korki z butelek od szampana. KIEROWNIK: Nie zalewaj. Ten film to wasze dziecko. Twoje i Andrzeja. Ja tu byłem tylko od tego, żebyście go czasami nie wylali razem z kąpielą. 236 Wypili jeszcze po kieliszku. KIEROWNIK: No, całuski. Spadam. Muszę przypilno- wać, żeby mi wiara dekoracji nie rozpieprzyła. Wiecie jak jest. Machnął ręką i szybko odszedł. ANDRZEJ: Idę rozejrzeć się za jakąś cielęcinką na dzisiejszą noc. Jestem potwornie wygłodzony. Skoczył za przechodzącą obok panienką i zawiesił się jej na szyi. REŻYSER: No stary, wszystko co było złe... REPORTER: Nie wygłupiaj się, stary. Było wspaniale! Naprawdę wspaniale. Przyniosłem ci zdjęcia z planu. Taka dokumentacja dla ciebie na pamiątkę. Fotosy już oddałem w produkcji. REŻYSER: Dziękuję. A jak tam nasze reportaże z planu w twojej gazecie? REPORTER:Blado. Szefowie nie chcą nic o tobie. REŻYSER: Oficjalnie ci to powiedzieli? REPORTER: Oficjalnie to się u nas przecina wstęgę. REŻYSER: Skurwiele. REPORTER: Jesteś człowiek-mina. Lepiej trzymać się od ciebie z daleka! REPORTER: A ty? REPORTER: Ja byłem w saperach. Roześmiali się. Reporter objął ramieniem Reżysera i serdecznie go uściskał. REPORTER: Bywaj! Do następnego filmu. Wierzę, że ich wszystkich przebijesz. Takie modne słowo - siła przebicia. Ty to masz, stary. Bywaj... Reżyser skinął mu ręką na pożegnanie. Kiedy się odwrócił, stanął w twarz z byłym Szefem. SZEF: Co cię będę oszukiwać. Widziałem wszystkie twoje materiały. Jest szansa, żeby wyszedł z tego dobry film. Przy- znaję, pomyliłem się na początku. Myśla- 237 łem, że zlecisz z tego na mordę. Nie chciałem tego filmu w zespole. REŻYSER: Dlatego poszedłeś do ministra ze skargą? SZEF: Przestań pierniczyć. Każdy musi jakoś grać. Wiesz, jaką mam sytuację. REŻYSER: Ty zawsze masz sytuację. SZEF: Pierwszy wyciągam do ciebie rękę. Doceń to, stary. Możesz przyjść z powrotem do zespołu. Reżyser odwrócił się na pięcie i odchodząc zawołał: REŻYSER: Zastanowię się, stary, jak omijać ciebie i twój zespół. Ale to tak między nami. Ja nie lubię demonstracji. Zostawił go z uniesionym w górę kieliszkiem. Wszedł do małego pokoju. Na żelaznym łóżku chrapał Staruszek, który niedawno wygłaszał poemat na jego cześć. Przysiadł na łóżku, zapalił papierosa i spojrzał w migający ekran małego telewizorka. Młoda, ładna Dziennikarka zadawała mu pytania, na które odpowiadał dwa lub może trzy miesiące temu. DZIENNIKARKA: Rok dziewięćdziesiąty piąty przed na- rodzeniem Chrystusa. Na wzgórzu pod Jerozolimą, zwanym Golgotą, wyrasta las ośmiuset krzyży, na których konają skazańcy. Pod każdym z nich umierają ich żony, duszone są ich dzieci. Oto król judejski, Aleksander Janneusz, likwiduje opozycję polityczną. I czas teraźniejszy po narodzeniu Chry- stusa. Na wzgórzach, niedaleko wielkiej metropolii młody reżyser próbuje odtwo- rzyć za pomocą kamery filmowej tamten czas z roku dziewięćdziesiątego piątego przed Chrystusem. Jesteśmy świadkami nakręcanych właśnie okrutnych scen wieszania na krzyżu. Zwracam się z pytaniem do twórcy Czasu, który wszyscy jeszcze pamiętamy. Gwałtownie podniósł głowę znad kierownicy. Przebudzony ze snu, oślepiony światłami hamującego pojazdu jadącego z naprzeciwka, Reżyser instynktownie odbił kierownicą w prawo, potem w lewo. Wyrywany szuter pobocza drogi siekł jak karabin maszynowy po szybach wyrastającej nagle przed nimi ciężarówki. Uderzenie, jedno, drugie... Zgrzyt, chrzęst łamanej blachy, pękającego plastiku i tłuczonego szkła. I ręka, zawieszona w smudze światła. Nieruchoma ręka przyciskająca klakson. 239 MAREK: Uwaga! Razem! Zadźwięczało szkło. GOŚCIE: Sto, sto, sto - z profesorem naszym w szkło ! PROFESOR: Mili moi. Eee, tam do diabła, nie na-bzdyczajmy się, jak mówi pan Marek. Kochani, wszystkiego najpiękniejszego dla nas i dla naszych przyjaciół! Marianna podeszła do Profesora i pochyliła się nad jego uchem. Roześmiał się, ucałował ją we włosy i mocno przytulił. Strzelały korki z butelek od szampana, brzęczało tłuczone na szczęście szkło. Erwin podszedł do pianina i zaintonował głośno: ERWIN: Ech, życie ty piękne Na nieba błękicie... Skinął głową w kierunku Marianny i powtórzył przygrywkę. PROFESOR: Marianno, uważaj, te hieny to najgorsza widownia! Janeczku, zrób się na Adama i zapierdalajko do damy. Janek ucałował Mariannę, tanecznym krokiem podeszli do pia- , . nina. MARIANNA: Ech, życie ty piękne Na nieba błękicie... Zabrzęczał cichutko telefon. Siedzący w fotelu Marek podniósł 240 słuchawkę. Chwilę trwał nieruchomo. Jego blada twarz nagle poczerwieniała. MAREK: Proszę powtórzyć jeszcze raz. Tak, za stacją CPN. Tak, słyszę. Tak. Odłożył słuchawkę i spojrzał po roześmianych twarzach. Wolno wstał z fotela i podszedł do barku. Jeszcze raz spojrzał po obecnych i kiedy kątem oka dostrzegł Mistrza Xawerego, który mu się uważnie przyglądał, wyprostował się i jednym ruchem zrzucił stojące na blacie kieliszki. Uciszyło się, wszyscy spojrzeli na niego. Marek deli katnie postawił na blacie ocalały kieliszek i napełnił go spirytusem. Spojrzał po obecnych. Dłuższą chwilę przyglądał się Mistrzowi Xaweremu i zapalił spirytus. Stojący obok niego ludzie uśmiechali się do siebie porozumiewawczo. PROFESOR: Pod wielkie nazwiska, panie Marku? Marek spojrzał na Mariannę. MAREK: Twój mąż, Marianno... On nie żyje. Wypadek. Marianna stała nieporuszona. MAREK: Cholera, ktoś musiał to powiedzieć! Cho- lera. Przedwczoraj jeszcze tu siedział! Brzuch go bolał. Tu siedział, tu, w tym pokoiku i bolał go brzuch... Podbiegł do łazienki i szeroko otworzył drzwi. MAREK: Spójrzcie, co zostaje po człowieku! Cho- lera! Przyskoczył do niego Janek i ręką zakrył mu usta. JANEK: Zamknij gębę. Marianna wciąż stała nieruchomo. Nie drgnęły jej usta. Nie drgnęła powieka. Nie spadła spod powieki łza. CZERŃ. Na czerni pojawiają się napisy końcowe i napis KONIEC. MUZYKA. CZERŃ rozświetla się. Migocze srebrzysty ekran. I brawa. Długie, po chwili skandowane. Z miejsc podnoszą się ludzie i odwracają w kierunku balkonu, na którym stoją wyprostowani i uroczyści: Reżyser, jego żona Marianna, Marek, grający jedną z ról i wielu innych aktorów, przyjaciół, którzy tworzyli wraz z Reżyserem ten jeden, jedyny film. Film ich życia. Kwiaty i serdeczne, premierowe uściski. I brawa... I wtedy podszedł do młodego Reżysera starszy, siwowłosy mężczyzna i ujął go pod ramię. MĘŻCZYZNA:Wie Pan, miałem kiedyś znajomego, któ- ry napisał książkę. Dobrą książkę. I tę książkę, nowiutką, pachnącą jeszcze far- bą drukarską zadedykował, w najlepszej wierze, swojemu przyjacielowi, też pisarzowi. "Z sercem i duszą, z przyjaźnią, która..." Była druga w nocy, kiedy zadzwonił do mnie ten, któremu dedykowana była książka. Siedziałem w jakimś obsranym hoteliku o czterysta kilometrów od miejsca, z którego do mnie telefonował. "Posłuchaj, straciłem przyja- 242 cielą. Przyjdź zaraz, pokażę ci co się nawyrabiało". Czytałem tę książkę od ósmej do jedenastej rano u niego w pokoju, siedząc w starym fotelu pod oknem. Kiedy skończyłem, powiedziałem mu tylko: "Ja cię rozumiem, Jerzy". Pan wie, on, ten mój przyjaciel czytał tę książkę do osiemdziesiątej strony z wielką radością, czytał z radością, dopóki nie zaczął czytać o sobie. O tym zastrzeżonym tylko dla nich, dla niego i dla jego przyjaciela obszarze przyjaźni, wielkiej duchowej tajemnicy. "Straciłem przyjaciela". Zadzwonił do mnie, do tego małego hoteliku i ja, który przeczytałem tę książkę z wypiekami na twarzy, odpowiedziałem mu wtedy rano: "Ja cię rozumiem, Jerzy". Niektórzy ludzie osrają pana za ten film. Może będą wśród nich byli przyjaciele. Skinął młodemu głową i odszedł wolno, przeciskając się przez roześmiany, uroczysty, premierowy tłum. Napisałem ten scenariusz, taką zwykłą banalną historyjkę, która otworzyła mi drzwi do innego świata, do świata z mojego snu. A potem było jeszcze piękniej, kiedy po egzaminach do szkoły aktorskiej przyszła do mnie ta piękna kobieta i opowiedziała mi swoją ,,zwykłą historyjkę". Historyjkę pewnej miłości, która zdarzyła się naprawdę. - Napisz to, a ja dopilnuję reszty. Chcę to zagrać jeszcze raz, mały. Paradise to dobry tytuł. - Ewa... Była wspaniałą aktorką, moim profesorem od pięknego słowa. Trzymając uniesiony w górę kieliszek z szampanem, uśmiechałem się do jej wielkiego męża-reżysera i wywołując z pamięci słowa ze starego pamiętnika, znalezionego na górce w bilbiotece Wolfganga, w szufladzie z fotosami, powiedziałem: - Dwieście lat, Mistrzu, i niech życie pędzi. Uśmiechnął się i objął mnie ramieniem. - Ewa namówiła mnie, żebym przeczytał twój nowy scenariusz. Strasznie pędzisz, młody. Paradise! Jeżeli chcesz, puścimy to w odcinkach w radiu. - Chcę. - No... to niech życie pędzi! LEKTOR RADIOWY: Być może, wiecie państwo, że większość aktorów pisze wiersze, a niektórzy również prozę. Oczywiście, z wielu względów 244 pozostaje to na zawsze ich osobistą lub najbliższego otoczenia, tajemnicą. Jakie są tego powody? W życiu każdego aktora sprawą o niesłychanej wadze jest zdobycie nazwiska. Nie chodzi tutaj o proces mechaniczny, bo rzadko się zdarza, aby ktoś miał tak zwane nazwisko czyli sławę za darmo. Wymaga to wieloletniej, ciężkiej pracy nad doskonaleniem umiejętności, ale także nad sobą, wreszcie wielu wyrzeczeń. Jednym z tych wyrzeczeń -obok jakże częstej rezygnacji z normalnego życia osobistego -jest rezygnacja z kariery poetyckiej czy prozatorskiej. Pomyślicie państwo - czy nie za dużo grzybów w tym barszczu? Myślę, że nie. Uzdolnienia nierzadko chodzą parami i o tym, czy ktoś wreszcie zostanie aktorem, poetą, malarzem albo muzykiem decydują -jakże często - przypadkowe okoliczności. W naszych warunkach bardzo rzadko się zdarza, aby dokonawszy wyboru zawodu, można go było zmienić. Trudno jest krytykowi zostać prozaikiem, znanemu aktorowi nagle żyć z poezji, muzykowi organizować niepokojące wystawy malarskie. Na śmiałych czyha zbyt wiele przesądów i trudności. Dzisiaj chciałbym państwu zaprezentować autora słuchowiska Paradise, które będziemy nadawali w naszym radio w odcinkach. Tadeusz Bor jest studentem szkoły aktorskiej i myślę, iż najlepiej będzie, jeżeli on sam stanie się przed nam adwokatem swojej sztuki. Paradise Stała oparta o szklany mur i głośno oddychała. Kiedy otworzyła oczy zobaczyła jasne słońce. Wielkie, pękate, jak miedziany balon. Odwróciła twarz i spojrzała na człowieka, którego tu zaprosiła. EWA: Paradise - czy to coś dla mnie znaczy? Prosił pan, żebym opowiedziała wszyst ko od początku. Dobrze... Jestem aktor ką, mam trzydzieści osiem lat, zresztą macie moje dokumenty. Jak pan zapew ne wie, jestem tu nielegalnie, nie mam włoskiej wizy. Po prostu wsiadłam w samochód i przyjechałam. Przyjechałam z Niemiec, ale to nie jest mój kraj. Moja sytuacja, jak powiedział człowiek z poli cji, jest skomplikowana. "Kłopoty, - kochanie, to twoja specjalność". Tak mi kiedyś powiedział... MŁODY: Kto? EWA: Klaus. MŁODY: Rozumiem. EWA: Nic pan nie rozumie! Ile pan ma lat? MŁODY: Dwadzieścia dwa. 246 EWA: Więc nic pan nie rozumie. Młody poprawił okulary i dyskretnie wytarł o spodnie wilgotne dłonie. EWA: Nie lubię ludzi, którzy się pocą. MŁODY: Mnie pani polubi. EWA: Dlaczego? MŁODY: Bo ja chcę pani naprawdę pomóc. EWA: Rozumiem. MŁODY: Wydaje mi się, że jednak nie tak, jak ja chcę, żeby pani zrozumiała. Podeszła do okna EWA: W moim kraju taki sposób prowadzenia rozmowy z kobietą nazywają bezczelnością, w najlepszym wypadku impertynen-cją. A w pańskim? MŁODY: Podobnie. EWA: A więc, na początku wyjaśniliśmy sobie nasz wzajemny stosunek. Pan, młody im- pertynent, chce wyciągnąć od kobiety, która znajduje się w dość skompli- kowanej sytuacji... MŁODY: Pani Ewo, proszę... EWA: Przepraszam, jestem cholernie zdenerwowana. MŁODY: Mnie pocą się ręce z tego samego po- wodu. Podeszła do niego i dotknęła jego rozwichrzonych włosów. EWA: Jaki pan jest wspaniale młody! MŁODY: A pani jest promieniejącą, najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek udało mi się spotkać. Roześmiali się oboje. EWA: Tak. Tak powinien się zaczynać dialog wpańskiej, jak to pan powiedział, doku- mentalnej książce. Proszę, niech pan te- raz zadaje swoje twarde pytania. Pierw- sze lody ruszyły. 247 MŁODY: Dlaczego przekroczyła pani nielegalnie granicę. Czy w pani kraju... EWA: Nic z tych sensacyjnych rzeczy. To nie będzie o polityce. Po prostu tak wyszło. Śpieszyłam się. Śpieszyłam się do niego. "Uciekniemy na Capri". MŁODY:Kto tak powiedział? MŁODY: Imię, nazwisko. EWA:Klaus. Nazwisko pan zna. I am in haeven paradise. Rozumie pan? MŁODY: Teraz tak. ruchem chwyciła go mocno za rękaw białego kitla i wyszeptała: EWA: Pan mnie ochroni, doktorze, prawda? Ta instytucja... rozumie pan... Słyszałam, jak ktoś szeptał, a wie pan, my aktorzy mamy szczególną zdolność wyławiania szeptów, słyszałam, jak ktoś szeptał o kauteryzacji mózgu. MŁODY: Jakieś straszliwe bzdury! To nie jest spektakl science fiction, pani Ewo. EWA: Ale kauteryzację się stosuje, prawda? MŁODY: Tak, ale... EWA:Żeby pomóc zapomnieć, wymazać z pamięci! MŁODY: Proszę pani, to o czym pani mówi to są wypadki szczególne, sytuacje skom-pli... EWA:No, no, niech pan dokończy. Śmiało! Sytuacje skomplikowane... MŁODY: To zwykły przypadek. Pani mnie chwyta za słowa. EWA: To nie jest zwykły przypadek. MŁODY: Powiem pani coś, wymyśliła pani sobie tę grę ze mną, bo jestem młody, niedoświadczony i tak łatwo ze mnie zadrwić. Gra pani jakąś rolę, w której i ja mam mieć jakiś udział. Tylko, że ja... EWA: Dobrze. Przepraszam. Dwa piki i pas. MŁODY: Jakie dwa piki? Nigdy pan nie grał w pokera? MŁODY: Grałem. Tyle że nie licytowałem pików i potem nie pasowałem. EWA:W porządku. Mój urok zawsze polegał na tym, że licytowałam głośno. MŁODY: Dobrze, pani Ewo. Wygrała pani. Czekam na pytanie. EWA:Ten policjant, który mnie przesłuchiwał, dokładnie tak właśnie powiedział: "Pani sytuacja jest skomplikowana". MŁODY: Ale to dotyczyło sprawy z tamtymi młodymi ludźmi! Przytrzymała obie jego dłonie w swoich rękach. EWA:Pan jest lekarzem-dziennikarzem, prawda? MŁODY: :Tak EWA: Proszę mi wytłumaczyć dokładnie, co oznacza tutaj termin kauteryzacja. Proszę mi to wytłumaczyć jako dziennikarz. MŁODY: Pani Ewo... EWA:Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Kauteryzacja, od łacińskiego - caute-rium, czyli narzędzie do przyżegania, inaczej do wypalania. Tyle dziennikarz. EWA: A lekarz? MŁODY: Tyle samo. Zadowolona pani? EWA: Cholera. MŁODY: Nasłuchała się pani straszliwych bzdur i naczytała dziewiętnastowiecznych romansideł. Zresztą, panią chroni klauzula specjalna. Nikt przecież nie chce pani skrzywdzić. Poza tym... 249 EWA:Co poza tym? MŁODY: Nikt pani nic nie udowodnił. To był straszliwy wypadek. Wypadek, pani Ewo. EWA: Tak, tak... A pan? MŁODY: Co, ja? EWA: Co pan o tym myśli? MŁODY: O kauteryzacji? Pani wymyśliła sobie to wszystko, żeby wciągnąć mnie w jakąś wysublimowaną grę. Nie wiem jeszcze po co, ale się dowiem - jeżeli mi pani pomoże. Myślałem, że chce pani ze mnie zadrwić, ale to siedzi gdzieś głębiej. Mówię to głośno, żeby pani wiedziała, że moje intencje są uczciwe. EWA: Tak pan myśli? MŁODY: Ma pani w sobie niesamowitą siłę sugestii, przekonania. EWA: Tak, tak... Lata pracy na scenie, dok-torku. Lata pracy. A więc o co mnie pan pytał? MŁODY: Chciałem, żeby się pani zgodziła i opowiedziała mi o sobie, o Klausie. Wszystko to, co mogłoby w jakiś sposób pomóc w wyjaśnieniu pani sprawy. EWA: Przecież już się zgodziłam, Młody odetchnął głęboko, zaczerpnął powietrza i uśmiechnął się do kobiety. Podeszła do niego i wcisnęła klawisz magnetofonu. Zapomniał pan włączyć magnetofon. A taki miał pan dobry początek. MŁODY: Cholera... Łiódź kołysała się łagodnie na fali, kiedy kapitan krzyknął w stronę wychylonego przez burtę mężczyzny. KAPITAN: Uważaj pan! Mężczyzna napiął mięśnie i ścisnął mocniej wędzisko. KAPITAN: Sprzęgło! Zaciśnij pan do cholery sprzę- gło. Naprężona gwałtownie linka wygięła wędzisko w wielki łuk. KAPITAN: Teraz popuszczaj pan powoli. Metalowy kołowrót zadzwonił cienko na wietrze luzując żyłkę. KAPITAN: Teraz zablokuj pan sprzęgło i ściągaj pan linkę. Powoli... Mężczyzna zaczął nakręcać żyłkę na kołowrót. Przytrzymujące go pasy bezpieczeństwa wrzynały się głęboko w ciało, tarły nagą skórę szorstką powierzchnią. Linka znowu się naprężyła. KLAUS: Co teraz? KAPITAN: Jeżeli pan wierzysz, to módl się pan do Boga, żeby to nie był potwór. KLAUS: Nie wierzę. Ale się pomodlę... Linka drgnęła, naprężając wędzisko i z wielką siłą wyszarpnęła siedzącego na krzesełku mężczyznę. Przeleciał przez burtę i po chwili jego siwa głowa wynurzyła się na powierzchni wody. Kapitan spokojnie wyrzucił linkę z kołem ratowniczym i po chwili wciągnął mokrego nieszczęśliwca przez burtę na pokład. KAPITAN: Słaboś się pan modlił! KLAUS: Poluzowałem, żeby nabrać oddechu. KAPITAN: Wystarczyło. One wszystko czują. KLAUS: Kto? KAPITAN: Black Fishes... Rzucił mężczyźnie ręcznik, zapalił cygaro i obracając o sto osiemdziesiąt stopni koło sterowe, skierował łódź w stronę portu. Siedząca na molo kobieta odłożyła trzymaną w ręku lornetkę i uśmiechnęła się do wychodzącego z łodzi przemoczonego mężczy zny, lekko utykającego na prawą nogę, z której sączyła się krew. KLAUS: Potwór z Anacapri! Czarna ryba. EWA: Proszę uważać, pańska noga! KLAUS: Psiakwie, piorunie jedna. Widziałaś? Cholerny pech! EWA: To był potwór? Uśmiechnęła się i delikatnie pogładziła mężczyznę po ramieniu. KAPITAN: Gentleman! Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na stojącego przy łodzi Kapitana, którzy trzymał w ręku porwane w strzępy pasy ratunkowe. KAPITAN: Pański pech, a moje pieniądze. Kobieta znowu się uśmiechnęła i pokiwała głową, spoglądając na mężczyznę, który bezskutecznie obszukiwał kieszenie przemoczonego ubrania. EWA: Gentleman, dam panu pieniądze na tego wielkiego potwora z Anacapri. KLAUS: O'kay, o'kay... Wziął podane pieniądze, podszedł do Kapitana i chwilę z nim rozmawiał, szeroko gestykulując rękami. Potem wrócił do kobiety i objął ją ramieniem. KLAUS: Chciałem być dla ciebie taki dzielny. 253 EWA: Jesteś największym wielorybnikiem pod tą szerokością geograficzną. KLAUS: I jeszcze powiedz, że jesteś ze mnie dumna. EWA: I jestem z ciebie dumna. KLAUS: Teraz dobrze. Mogę panią zaprosić na filiżankę espresso! EWA: Filiżankę espresso i filiżankę rumu, jak przystało na wielkich wielorybników. KLAUS: Kierunek Marina Grande naprzód marsz! W tym momencie podeszli do nich młodzi ludzie, a najwyższy z nich, o dziecięcej buzi, z głową ogoloną do łysej czaszki, chwycił Klausa za rękaw koszuli. CHŁOPAK: Mówili mi, że mnie szukałeś. Chcesz po- dobno nakręcić o nas film. KLAUS: Nie wiem, czy jeszcze chcę. Chciałem wtedy, kiedy cię szukałem. CHŁOPAK: Lepiej by było, żebyś nie chciał. Zrozumiałeś? KLAUS: Może tak, a może nie, to zależy... CHŁOPAK: Od czego? KLAUS: Od mojego poczucia humoru, a ono różni się od poczucia humoru takich jak ty, dupku. Jak będę znowu coś od ciebie chciał, to cię znajdę. I jeszcze jedno, nigdy nie szarp mnie za rękaw przy kobiecie, jasne? Poklepał chłopca po ramieniu i odchodząc zagarnął Ewę. Opuścili plażę i ruszyli w kierunku miasta. Weszli do prawie pustej kawiarni, usiedli przy stoliku wychodzą cym na taras. Zza błękitnej zasłony wyszedł stary mężczyzna i po zdrowił Klausa. KLAUS: Dwa razy espresso i butelka rumu. Rum dla wielorybników! Kobieta przesłoniła dłonią oczy, patrzyła na zatokę i na białe domy uczepione stromego zbocza. 254 EWA: Co to byli za chłopcy? KLAUS: Tacy tam, nie warto teraz o nich mówić. Kiedyś opowiem ci o ich życiu i o swoim pomyśle. EWA: Czy to nie był pomysł uszczęśliwienia szczęśliwych? KLAUS: Dokładnie. Przestał mi się już podobać. Uśmiechnęli się do siebie, kobieta podniosła w górę kciuk na znak aprobaty, kiedy stary człowiek postawił na stole małe filiżanki z kawą i wielką butlę "dla wielorybników". Najpierw usłyszeli, a potem zobaczyli małego chłopca grającego na flecie. Stał przed niskim białym domem, obok którego tkwiło samotne drzewo. Bezlistne, obsypane biało-błękitnymi kwiatami. Podeszli bliżej, kobieta dotknęła małych kwiatów i wtedy przekonali się, że są sztuczne i szeleszczą na wietrze papierowymi płatkami. EWA: Jak diamenty. Zapalają się, gasną, migają. Blask kryjący się pośród papierowych kwiatów rośnie, potem blednie i niknie, kiedy skończy się melodia... KLAUS: Tak tutaj żegnają swoich bliskich. EWA: W tym domu ktoś umarł? KLAUS: To drzewo umarło. Dzisiaj ma swoją piękną noc. EWA: Drzewo? KLAUS: Wierzą, że ono żyje. Drzewa, kwiaty, ryby. Ci ludzie wierzą, że one żyją. EWA: A jak żyją ludzie? KLAUS: Normalnie. Zrywają kwiaty, ścinają drzewa, zabijają zwierzęta. Robią to samo co my, tylko przepraszają, że zadają śmierć. EWA: To naiwne. KLAUS: Tak. Ale ileż piękna jest w naiwności. "Odnalazłem cię Choć uciekłaś na Capri Odnalazłem cię By pokazać ci Raj". , EWA: Piękne. KLAUS: Stara wyspiarska piosenka. EWA: Czy on to gra? KLAUS: Tak. Gra właśnie tę melodię. EWA: Przepraszam cię drzewo, że będziemy cię musieli ściąć, że zrobimy z ciebie cygar- niczki, ramki do fotografii, drewniane rączki i guziki, dzbanuszki i gałązki szczęścia, które rano my, uśmiechnięci wyspiarze, będziemy sprzedawać tłumom uśmiechniętych turystów! KLAUS: To prawda. Robią to, odkąd turyści od- naleźli tu swój Raj. Wyspą rządzi stary Como i dba, aby było tu nieustające święto. Przeszli pod wielkim łukiem bramy i wprowadził ją do domu, zawieszonego nad stromą skałą. KLAUS: Moja samotnia. Uciekam tutaj, kiedy nie wiem co dalej robić ze sobą. EWA: "...a dalej są wzgórza, pełne szaroskrzyd- łych ptaków, a dalej są morza, pełne ryb niebieskich, a najdalej ze wszystkich dali -jesteś ty". Jak w twojej sztuce! Wyciągnęła do niego rękę. KLAUS: W twojej. Napisałem ją dla ciebie. EWA: "Człowiek, którego pokochała, mówił jej, że jest błogosławiona i czysta, jak Matka Ziemia. Ziemia czysta, która wciąż rodzi owoc. Ale przecież ona wiedziała, że nie jest czysta. Że nosi w sobie brud i kurewstwo i nigdy nie będzie miała tego dziecka, którego pragnął. Pamięta dobrze ten dzień i tamtego łysiejącego 257 256 mężczyznę, który dał jej do ręki nóż i kazał zabić". KLAUS: Pięknie to grałaś. Jesteś wspaniałą aktorką. Pogłaskała go po policzku i wskazała na skaleczoną nogę. EWA: - Teraz niech mój gentleman pokaże mi swoją nogę. KLAUS: Tylko nogę? EWA: Świntuch. KLAUS: Ale jaki piękny! Wskoczył na barowy stołek i zaczął prężyć muskuły jak zawo dowy herkules. Ewa wybuchnęła śmiechem. EWA: Noga! Posłusznie usiadł na stołku i wyprostował obolałą nogę. Wprawnymi ruchami dłoni zaczęła obmacywać skaleczone miejsce. KLAUS: "...Kilimandżaro to pokryta śniegiem góra wysokości 19 710 stóp, o której powiadają, że jest najwyższa w Afryce. Szczyt zachodni znany jest pod naz tvą Ngaje Ngai, czyli Dom Boga. Tuż pod zachodnim szczytem leży wyschnięty i zamarznięty szkielet lamparta. Nikt nie potrafi dotąd wytłumaczyć, czego mógł szukać lampart na tak wielkiej wysokości..." Po tych zabiegach pielęgniarskich muszę napisać nową sztukę dla ciebie. Uważaj, równie dobrą jak opowiadanie starego Ernie. EWA: Załatwię ci wtedy Nobelka. KLAUS: Aaa!!! EWA: Stara histeryczka. KLAUS: O, nie! Histeryczka, proszę. Ale nie stara! EWA: Dobra. Dosyć gadania i literatury. Gdzie masz apteczkę. KLAUS: W szafce, na dole po prawej stronie. Podeszła do szafki i przez chwilę mocowała się z kluczem. KLAUS: Specjalnie zamykam, żeby sobie utrud- niać. Wyciągnęła z szafki wielką butelkę whisky i zaczęła się głośno śmiać. EWA: Nie znam nikogo, kto by się lepiej znał na medycynie. Z wodą, czy bez? KLAUS: Bez. EWA: Słusznie. Krew trzeba rozcieńczać tylko "Wędrowniczkiem". Dużo pijesz? KLAUS: Trochę. EWA: Teraz masz powód. Twoja noga. KLAUS: Moja biedna, moja piękna noga. Podeszła do niego i podała mu szklankę. EWA: Zdrowie twojej nogi. Salut! KLAUS: Salut! EWA: A teraz powrzeszcz trochę. Nalała na papierową chusteczkę trochę alkoholu i przyłożyła do skaleczenia. Skoczył jak oparzony. KLAUS: Natychmiast alkohol! Salut! Salut! Sa- lut! Wyrwała mu butelkę z ręki. EWA: Ty zdrajco! A twoja wątroba! Twoje kiszki, brzuch! Salut, salut, salut! Koniec tego dobrego. Piją ci, co mogą. Klęknął na oba kolana i złożył ręce jak do modlitwy. KLAUS: Ja... fa-szisko moę. Faszisko! Ja jestem Akeron, ja Nazarr, ja... Superman! Ja ciebie zaczaruję w złoto, ja tobie diament dam... a ty mi oddaj moją szklaneczkę... Podeszła bliżej i objęła go. EWA: Za twoje nowe, szalone pomysły. KLAUS: Co gramy teraz? EWA: Dwa piki. KLAUS: W pokera nigdy mi nie wychodziło. EWA: Spróbuj. Musisz tylko bardzo chcieć. 259 cię. I mówię to bez twoich kostek margaryny, Stali tak przytuleni,wsłuchani w melodię, która cichutko płynęła KLAUS: Dobrze. W sercach melduję sto. To bę- dzie poker otwarty. EWA: Sprawdzam w ciemno. KLAUS: Kocham cię. Objęła go i pocałowała w policzek. Podeszła do okna i chwilę stała nieruchomo. EWA: Mój mąż, kiedy reżyserował jakąś sztukę, a były w niej szczególnie trudne kwestie -"nienawidzę cię", "kocham" - zawsze powtarzał, żeby to mówić jak najprościej: "Jakbyś w sklepie kupowała margarynę. Proszę o kostkę margaryny". Mówiłam: "Proszę o kostkę margaryny", a zaraz potem: "Kocham cię". I wtedy zawsze było dobrze. KLAUS Myślisz o nim? EWA: O nim, o wszystkim co zostawiłam, przy- jeżdżając do ciebie. KLAUS: Proszę pół kostki margaryny. Kocham cię. EWA: Cholera, to nie jest takie proste. Myślałeś o tym? KLAUS: Proszę pół kostki... EWA: Klaus, myślałeś o tym co będzie z nami dalej? KLAUS: Zapisałem to w swoim różowym note- siku. EWA: Spotkaliśmy się tak późno... Mam dom, męża, swoją pracę, którą naprawdę lubię. Tam jestem aktorką, coś znaczę. Potrzebuję tego. Mam trzydzieści osiem lat, dla aktorki to dużo. Za dużo, żeby zmieniać. Żeby się nauczyć. Nigdy nie będę pięknie mówiła twoim językiem. Za późno dla mnie. Podszedł do niej i delikatnie przygarnął ją do siebie. KLAUS: Stara babo. Biedna, stara babo. Kocham przez noc. EWA: . KLAUS: ', EWA: KLAUS: q EWA: Słyszysz? KLAUS: Tak. EWA: Jak to jest? EWA: KLAUS: EWA: KLAUS: EWA: KLAUS: EWA: KLAUS: EWA: KLAUS: KLAUS: "Odnalazłem cię Choć uciekłaś na Capri Odnalazłem cię By pokazać ci Raj". EWA: To piękne. KLAUS: Piękne, piękne, piękne! I nie mów mi, że jest za późno. EWA: Myślisz, że nam się uda? KLAUS: Tak myślę. EWA: Że będę ci tutaj na coś potrzebna? KLAUS: Zawsze i do samego końca. Do kresu moich dni. EWA: A co będzie, jak przestaniesz mnie kochać? KLAUS: Nigdy nie przestanę cię kochać. EWA: Nigdy? KLAUS: Nigdy, a dalej jeszcze, poprzez śmierć, pierwszą do nowego Edenu, i dalej jeszcze, poprzez dalsze osiem naszych żyć. EWA: KLAUS: EWA: KLAUS: EWA: EWA: Ładnie to powiedziałeś. KLAUS: To z nowego scenariusza. Będzie o tobie. EWA: A dalej jeszcze, poprzez śmierć pierwszą do nowego Edenu... KLAUS: A Eden to Raj... EWA: "...Połową piersi nagiej i rozkwitłej Dotknęła jego piersi czule skrytej Pod płynnym złotem spływających włosów On, jej pięknością i czarem olśniony, 261 260 Uśmiech przewagi miłosnej ukazał Jak Jowisz, uśmiech ślący pięknej Juno, , Wówczas gdy owe obłoki zapładniał By deszczem kwiatów majowych sypnęły, I pocałunki czyste na małżonki Wargach wyciskał..." To Milton, Raj utracony. Chwycił ją mocno w ramiona i przytulił do piersi. KLAUS: "A diabeł się odwrócił, z nienawistnego mu widoku. A potem na powrót głowę wykręcił i otworzywszy jedno oko wyszeptał: Czyż jest grzechem wiedzieć?"1 Też Milton. Roześmiali się oboje i szeroko otworzywszy okno, krzyknęli w noc: KLAUS-EWA: Raz, dwa, trzy! Czyż jest grzechem wie- dzieć?... John Milton Raj utracony, przekład Macieja Słomczyńskiśgo. MŁODY: Pani Ewo, proszę się nie denerwować. Proszę mówić spokojnie... Spokojnie. Chcemy pani pomóc. Chodziła wzdłuż szklanego muru, co chwila mrużąc oczy i przesłaniając je ręką. Zatrzymywała się, po chwili znowu rozpoczynała niespokojną wędrówkę. EWA: To światło... Tu jest tyle światła... MŁODY: Przyjechała pani do Monachium ze swoim teatrem na występy, tak? Stanęła w wąskim promieniu światła jak w smudze teatralnego reflektora. EWA: Tak. Pamiętam. Graliśmy Zwyczajną hi- storię. On to dla mnie napisał. Tam, w Polsce. Przyszedł do mojej garderoby i podarował mi małą różyczkę. Położył tekst na stoliku i powiedział, że kocha mnie za mój talent i napisał dla mnie sztukę. To była dobra sztuka... Zwyczajna historia. Potem grałam to myśląc już tylko o nim. Napisał to tak, jakby przeżył w miłości ze mną całe życie. Ta sztuka... Zrozumiałam, że tak pisać może tylko ktoś, kto bardzo kocha. I to nie dawało mi spokoju. On wiedział o tym. 263 Przychodził na każdy spektakl. Potem zaprzyjaźnił się z całym naszym zespołem. Koledzy uwielbiali go. Był miły i serdeczny, czuło się, że naprawdę taki jest. Ludzie to wyczują, zwłaszcza tacy, którym się nie zawsze dobrze układa. A takich jest bardzo wielu. Któregoś dnia przyszedł do teatru i przyniósł kilka kartonów szampana i zaproszenie dla zespołu do teatru w Monachium. Wielu z nas nigdy nie wyjeżdżało za granicę, więc rozumie pan, jaki to musiał być miły wieczór. Powiedział mi wtedy, że zrobi wszystko, żebym z nim została, że któregoś dnia mnie porwie i zawiezie bardzo daleko, a potem jeszcze dalej, gdzie jest Raj... Zasłoniła oczy ręką. Płakała. MŁODY: Oglądałem panią w tym przedstawieniu EWA: Naprawdę? Jak to możliwe. Był pan Polsce? MŁODY: Klaus miał nagrane na video wszystl spektakle z Monachium. Ten sam tekst tak inaczej go pani grała. Jest pani wsp niałą aktorką. EWA: Naprawdę tak pan myśli? MŁODY: Jest pani nieprawdopodobnie sugesty na. Nie znam polskiego, ale kiedy patrzy się na pani twarz, na gesty, na modulację głosu i to coś, czego nie potrafię nazwać, a co emanuje z pani... To jest wielkie przeżycie. EWA: A ten moment gdy śpiewam: "Odnalazłem cię Choć uciekłaś na Capri Odnalazłem cię By pokazać ci Raj". 264 W ciszy, która zapadła, słychać było tylko szum obracającej się w kasecie taśmy. MŁODY: Nie. Tej piosenki nie zapamiętałem. EWA: Naprawdę? Wstał i podszedł do zaniebieszczonego okna. MŁODY: Chciałbym, żeby pani była ze mną szczera. Dzisiaj nie przyszedłem pani oklaskiwać. Przyszedłem pani pomóc, tak jak pani pomoże mnie, przedstawiając całą sprawę szczerze do końca. Nie chcę, aby pani wobec mnie grała. To niepotrzebne. To nie jest scena z obłąkaną kobietą i młodym mężczyzną, który... EWA: A może ja naprawdę zwariowałam, dok- torku. MŁODY: Proszę? EWA: A jak by pan wolał do tej swojej genialnej pracy... Stanęła przed nim i spojrzała mu prosto w twarz. EWA: No, niech pan odpowie! MŁODY: Wolałbym, żeby pani była wariatką! Patrzył na nią. Przechylona przez balustradę tarasu zdejmowała ze stromej ściany długie warkocze żółtego powoju i owijała nim swoje ramiona. KLAUS: Pójdziemy dzisiaj na skały. Zdjął ze ściany jedną ze strzelb i przewiesił przez ramię. EWA: Będziesz się ostrzeliwał? KLAUS: Poszukamy czegoś małego, ruszającego się i żywego. EWA: Morderca. Nie wierzę, że polujesz. A wy- spiarska melodia? KLAUS: Jaka melodia? EWA: Pieśń o zabijaniu. To co grał chłopiec przy drzewie. KLAUS: Ładnie to powiedziałaś. EWA: Co? KLAUS: Pieśń o zabijaniu. EWA: Od dzisiaj jestem jaroszem! Nic małego, ruszającego się i żywego. Odłożył strzelbę i pas z nabojami. KLAUS: Dobrze, koniec z zabijaniem. Będzie tyl- ko pieśń... Pokażę ci magiczne światło na Traversa Boffe! 266 EWA: Czary, mary, bardzo proszę. Czy mam śpiewać jak zwodnicza Nixe? KLAUS: Z wierzchołka morskiej latarni zobaczysz EWA: obóz tych młodych ludzi, którzy szarpali mnie za rękawy koszuli. Obóz dupków, tak ich nazwałeś, prawda? Patrzył na nią. Na jej jaskrawo czerwoną sukienkę, którą co chwila szarpał wiatr odsłaniając zgrabne, opalone uda. Spostrzegła to jego spojrzenie, zmieszała się i obiema rękami złapała brzeg sukienki, którą wiatr natychmiast napompował jak balon. Roześmiali się. Szli małymi uliczkami obok przysiadłych na zboczach gór domków-ogrodów, starych wapiennych murów i drzew pomarańczowych. W połowie stromego zbocza przysiedli na płaskim kamieniu i mężczyzna rozpostarł białą chustę, na której położył pomarańcze i postawił butelkę wina. Jedli w milczeniu, patrząc na falowanie morza. Wtedy usłyszeli i zobaczyli tych młodych ludzi z obozu. Palili na skałach ogniska i trzymając oburącz długie linki zakończone różnokolorowymi butelkami, kręcili nimi na wietrze, wydobywając z nich dźwięki, które odbite wielokrotnie echem, śpiewały tysiącznymi chó- rami. EWA: Niesamowite! KLAUS: "Muzyka Aniołów" - sami tak siebie nazywają. Kiedyś chciałem zrobić o nich film. Ale kiedy sprawdziłem, że to wszyst- ko: muzyka, marzenia, ideały to tylko puste słowa, że tak naprawdę zajmują się zupełnie czym innym, po to tylko, żeby lepiej żyć... EWA: Narkotyki? KLAUS: Pompują w siebie, namawiają i sprzedają innym. Czasem gówniarzom, którzy wyrwali się z domu na pierwsze wakacje. EWA: Smutne. Objął ją i wąską ścieżką wykutą w skale zaczęli się wspinać w kierunku latarni. KLAUS: Traversa Boffe. 267 Stali na szczycie schodów, opierając się plecami o białe ściany latarni. EWA: Zanieść cię? KLAUS: A uniesiesz moje sześćdziesiąt lat? Przeszli jeszcze kilkanaście małych stopni i wtedy zobaczyli tego człowieka. Nagi, z rozpostartymi ramionami, stał w rozbłysku światła, kołysząc się delikatnie na palcach, jakby tańczył w powietrzu. Obok jego bosych stóp leżały na ziemi połyskliwe, srebrne skrzydła metalowej lotni. EWA: Ikarus... Jak z obrazu Bruegla. KLAUS: Dalekie, bardzo dalekie skojarzenie. EWA: A co ci się kojarzy z burczeniem mojego żołądka, mądralo? KLAUS: "Capri Rosa" i wspaniałe kałamarnice, godne wielkich wielorybników! EWA: Dalekie, bardzo dalekie skojarzenie, panie artysto. Kupimy tysiące pasztecików i mnóstwo sałaty. KLAUS: Paszteciki z sałatą? Niczego tak nie uwielbiam, jak właśnie to. KLAUS: Psiakwie, piorunie jedna... Tego się nie da razem jeść! EWA: Pokażę ci. KLAUS: Jesteś wspaniałą aktorką... Stała oparta o prześwietlony jasnym światłem szklany mur. EWA:Jestem aktorką. Mam trzydzieści osiem lat. Przepraszam, przecież pan to już zna. Jestem... Zacznę od początku. MŁODY: Początek już znam. Nagraliśmy to już kilka razy. EWA: Tak, tak, oczywiście. No więc dalej, od tego momentu, kiedy w mojej, kiedy w swojej - jak to się właściwie poprawnie mówi - w mojej ojczy... MŁODY: Zobaczyła pani Klausa. EWA: Tak. W ręku trzymał ogromny bukiet kwiatów i tak pęknie mówił... Mówił, a przecież nie rozumiałam z tego ani słowa, nie znałam jeszcze wtedy jego języka, poza pojedynczymi wyrazami: Halt!, Bitte, no wie pan. Nic nie rozumiałam, a przecież czułam co do mnie mówi! "Na rozłogu zakwitł krzew - Różyczka w czerwieni, Młody chłopiec ku niej biegł, Cieszył się, że pośród drzew Kwiat jak świt się mieni. 269 Róży, róży, róży kwiat -Różyczka w czerwieni"1. MŁODY: Czy to coś znaczy? Różyczka w czer- wieni. EWA: Was ist am heiligsten? Das, was die Menschen verbindet... Nauczyłam się tego w jego ojczystym języku. To było pierwsze zdanie, które mu powiedziałam: ,,To jest najświętsze, co ludzi łączy..." -cytat z Goethego. Zapamiętał tego Goethego. Pamiętał wiele rzeczy, o których mu mówiłam, Młody lekarz podszedł do kobiety i delikatnie dotknął jej rozdy- gotanych dłoni. MŁODY :Pięknie pani wygląda. EWA: On też tak mówił i godzinami przyglądał się moim rękom. Co w nich widział?... MŁODY: Są piękne. EWA: Zwykłe ręce. Nawet nie zadbane. Jak nie aktorki. W domu obieram ziemniaki, cebulę, no wie pan, robię wszystko to, co normalne kobiety u nas. MŁODY: Dostała pani dużo listów. EWA: Nie chcę ich czytać. MŁODY: Teatr... Pani teatr również przysłał list do naszego zakładu. EWA: Mój teatr? MŁODY: Tak. Podpisali się wszyscy koledzy i koleżanki z zespołu. EWA: Czego chcą? KLAUS: Pytają o pani zdrowie. Czy prędko pani wróci. EWA Nie, nie. Klaus chciał, żebym tu została, Żeby tu był mój dom, teatr, sztuka, no wie pan. Chciał, abym została. To znaczy tam, w Monachium. Mówiłam już panu o tym Goethem. Próbował nawet przygotować ze mną widowisko poetyckie według wielkiego poety. Wierzył, że jestem wspaniałą aktorką. Kochany Klaus... Język, język, proszę pana! 1 tu, wokół serca trochę inaczej. Tak, owszem... mówili, że jestem dobrą aktorką. Jeden z "twardych krytyków" napisał nawet ostatnio, że "poraziłam go siłą swojej kreacji". Może... MŁODY: Pani jest wspaniałą aktorką i pani o tym wie. 270 J.W. Goethe, prżeMad Hanny Januszewskiej. Stała przed lustrem i krzywiła twarz na tysiąc jedenaście sposobów. KLAUS: Wspaniale. EWA: Co wspaniale. KLAUS: Jesteś wspaniałą aktorką. EWA: Paszteciki! KLAUS: Paszteciki? EWA: Palą się w kuchni. Wybiegł szybko z pokoju i pobrzękiwał garnkami, klnąc niemiłosiernie. Kiedy wszedł z tacą pełną dymiących pasztecików, Ewa wciąż siedziała przy lustrze. Skulona, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Popijała whisky. KLAUS: Nie za ostro? EWA: Zimno mi. KLAUS: Siedzisz przy lustrze Królowej Śniegu. EWA: W głowie mam kawał lodu. KLAUS: Chodzi ci o mnie? EWA: O siebie. KLAUS: Wszystko jest w porządku. Tamto masz już za sobą. Przecież umówiliśmy się, że wszystko wiesz, tak? EWA: Tak, tak, tak. Tylko co mi z tego, że zawsze wszystko dobrze wiem? Ewa wie. Ewcia mądra. Ewcia... Tylko że z całą tą mądrością wszystko układa mi się do dupy! Gówno! Wszystko gówno! Jedna taka mądrala powiedziała o mnie, że takie małe wrażliwe kobietki są najtwardsze. Przetrzymają nawet słonia z kwadratowymi jajami... Kurwa jedna... Chciała mi go wyrwać i faszerowała go takimi historyjkami po całych dniach i nocach. Dla mnie miał wtedy przerwy na obiad. Bo one wszystko potrafią, ale jak trzeba się naprawdę zająć mężczyzną, wysyłają go na obiad do żony. Lakier z paznokietków by popękał. Co mi z tego, że mam siłę słonia! Co z tego, że jestem twarda, co?! KLAUS: Myślisz o nim? EWA: Myślę. KLAUS: O dziecku też? EWA: Trochę. Ono ma jeszcze przed sobą kawałek życia. Może próbować je sobie ułożyć... inaczej. Ale ja? Jestem stara baba. Dla mnie jest już za późno... Wyciekło szybciej niż woda spomiędzy palców. Cholera! KLAUS: Nie pij tyle. Lepiej zjedz. EWA: Lepiej jedno i drugie. Zaczęła jeść paszteciki, jeden po drugim. KLAUS: Jeżeli chcesz, opowiedz mi o nim... Może tak będzie lepiej. EWA: A jak nie? KLAUS: Opowiesz to jeszcze raz od końca i za- pomnimy o wszystkim. EWA: To jest jak kolka przed premierą. KLAUS: Rzeczywiście, zbierasz się do tego, jak do monologu Kasandry. Ale ja nie jestem widownią. Nie musisz niczego odgrywać. . Chcesz, opowiadasz. Nie, też wspaniale. Tylko zostaw mi choć jednego pasztecika. 272 273 EWA: Nie udawaj takiego hemingwayowskiego twardziela. KLAUS: Chcesz się pokłócić? EWA: Wiesz, że nie. KLAUS: No to wal: "Proszę kostkę margaryny..." EWA: Skurwiel. Normalny skurwiel... Dlaczego ja zawsze muszę na takich trafiać. I jeszcze się w nich zakochiwać. KLAUS: Bo jesteś twardą kobietą. EWA: Słonicą z kwadratowymi jajami. Wiem! KLAUS: No, to monologi mamy za sobą, teraz dawaj tę kaszkę. EWA: Oczywiście. A ty nie zapomnij włączyć magnetofonu. Widziałam cię, jak gme-rasz paluchami pod kocem. Takie numery to dla cioci Gery... Po co nagrywasz nasze rozmowy? Chyba nie chcesz mi powiedziesz, że ruszasz tymi paluchami pod kocem, bo myślisz o nieprzyzwoitych rzeczach, jakie możesz ze mną robić. KLAUS: To też. EWA: Co też. KLAUS: Myślę o nieprzyzwoitych rzeczach, jakie bym chciał z tobą robić. EWA: A te nagrania? KLAUS: Dla mnie. Chcę mieć wszystko, co dotyczy ciebie. Co jest tobą. Twój głos, oddech... cholera, nie spowiadaj mnie. Nie chowam tych taśm przed tobą. Dobrze wiesz, gdzie leżą. Przecież je przesłuchu- jesz? EWA: Ja? KLAUS: Nie, ja. EWA: Chciałam posłuchać co nagrałeś... KLAUS: Chciałaś posłuchać co nagrałem? Codziennie? EWA: Szpiegujesz mnie? KLAUS: Nie wygłupiaj się... EWA: Przepraszam, maleńkie sprostowanie. Podpatrujesz mnie. KLAUS:Namiętnie. To coś złego? EWA: Nowego. KLAUS:Nigdy nie chciałaś wiedzieć wszystkiego o drugim człowieku? Słuchać jego głosu, oddechu? Gdy go nie ma. Myśleć o tych chwilach, które razem przeżyliście? Wracać do nich, a jeśli były to złe chwile -reżyserować je na nowo? Cieszyć się drugą osobą? EWA: Chyba nigdy tak nie kochałam. Skoro więc wszystko mamy wyjaśnione, wyjmujemy paluchy spod koca, wciskamy magiczny guziczek. Proszę! Kamera! Łączyć! A potem jak chcesz, wszystko wymażemy. Na przykład, zaśpiewam ci tango: Tango! Zatańczmy tango z kwiatem w ustach W uścisku do białego rana Zatańczmy tango, biała damo Przywróć marzenia chłopca znów! Biała damo ze szkła-złota Z czarną różą w gorset wpiętą Biała damo z marzeń chłopca Wróć! I zatańcz ze mną! Popłyńmy razem jasnym dniem Oknami świtu w marzeń świat Ty będziesz tańczyć białym bzem Ja będę tobie serce kradł! Biała damo ze szkła-złota Z czarną różą w gorset wpiętą Biała damo z marzeń chłopca Wróć! I zatańcz ze mną! A kiedy krzykniesz, że już noc 275 276 Odejdę - siwy starszy pan Do marzeń chłopca w jasny dzień I wciąż ci serce będę kradł! Biała damo ze szkła-złota... Tango! EWA: Sam napisałeś tę melodię? KLAUS: Jestem samosia. Wszystko robię sam. Jestem taki autorski mężczyzna. Nalej mi też troszkę tego płynu. Jak tak dalej będziesz się rozwijać, to puścisz mnie z torbami. EWA: Miało nie być o polityce. KLAUS: Jasne. Dobra ta kukurydzianka. EWA:Słodka. KLAUS: Nie lubisz słodyczy? EWA: Uwielbiam. Najbardziej miód i śledzie. A do tego pół rury. KLAUS: Pół rury? EWA: U nas na rury, u was na dolury... , KLAUS: Chyba troszkę... EWA: Ululałam się. Jestem - ap? KLAUS: Często ci się to zdarza? EWA: Od urodzenia, kochanie. Moja matka była alkoholiczką. Wysssaaałam alkohol z jej piersi. Dlatego bardzo długo byłam niewielkiego wzrostu. Tatuś nosił mnie w kieszeni marynarki. To był piękny, beżowy, unrowski garnitur. Na pewno nie wiesz, co to była UNRRA. Wy przecież przez cały czas byliście bogaci. No, może przez pewien czas troszkę mniej bogaci. Ale nigdy nie mieliście problemów z garniturami. Szarymi garniturami... KLAUS: Beżowymi, kochanie. KLAUS: Tak. My na odwrót. Zawsze mieliśmy EWA: problemy z garniturami, nigdy z alkoho- lem. Tego zawsze było "mnoga". KLAUS: Miało nie być o polityce. EWA: Tak jest! Klauzulinko, dzisiaj nie będzie już nagrywania, dobrze? KLAUS: Ewcia ma kukurydzianki, "mnoga". EWA: Nic o polityce! KLAUS: Koniec spektaklu. EWA: Kurtyna! EWA::Jak się panu podobam? MŁODY:Pani Ewo... EWA: Jak się panu podobam na tym pańskim przesłuchaniu? MŁODY: Chcę tylko pomóc. EWA: Te moje monologi... Pan mówił, że ile ma pan lat? MŁODY: Dwadzieścia dwa. EWA: To pierwsza pana praca? MŁODY: Chcę, aby pani była bohaterką mojej pracy. Mojego opracowania. EWA: Bohaterką. Jak to ładnie brzmi w pana ustach. Dwadzieścia lat. MŁODY: Dwadzieścia dwa. EWA: Tak. No więc włącz, chłopcze, ten swój magnetofon. Jaka to firma? Kudelski. EWA: Wszędzie ci Polacy... Zna pan miejsce, gdzie by ich nie było? MŁODY: Nie znam na tyle historii. EWA: Tak. Ma pan dwadzieścia dwa lata. Historia dla pana zaczyna się od wojen gwiezdnych, oczywiście tych filmowych. Lubi pan film? MŁODY: Ubóstwiam! ' EWA: Tak. No to co tam poprzednio nagraliśmy? Może pan z tej swojej pracy nakręcić potem o nas film. To będzie czarno-biały obraz. Klasyka. No, niech pan włączy tego Kudelskiego. Wcisnął klawisz'magnetofonu i oboje usłyszeli jej głos. EWA: Opowiem panu, jak odeszłam od mojego męża. To było po tym cholernym zdarzeniu z pedałami. Mówiłam to już panu? MŁODY: Nie. Tego jeszcze nie. EWA: Był dla mnie wszystkim. Żelazna para. Tak mówili o nas znajomi. Wszystkim dookoła coś tam się rozwalało. Ktoś kogoś zostawiał, odchodził. Łzy, samotność, potem nienawiść. Wie pan... Normalnie. A u nas nic. Wspaniale! Zawsze wspaniale. Dwanaście lat! Nawet szpileczki nie było gdzie włożyć. Żelazna para. Mieszali, podpuszczali, namawiali, wszystko na nic. Skała! Dwanaście lat. Dużo? Dla mnie całe życie. No i któregoś dnia pękło... Przyszły duże pieniądze. Dostał za film, nagroda specjalna, prasa, telewizja. Nagroda, oczywiście, w innych pieniądzach, tych lepszych, jak u nas mówią, prawdziwych. I ruszyła lawina. Lepszy samochód, większy dom, marynarki z wywatowanymi ramionami. Klasa. Inna klasa... Poznał taką nieszczęśliwą bidulkę, która mówiła mu, że jest najlepszy: jako kierowca, kochanek, artysta, że ma czarnego bydlaka, że... A ja, jak ta dupowata, kochająca żona delikatnie kpiłam z tych jego marynarek, prosiłam, żeby wolniej jeździł, nie chciałam większego domu, chciałam go takie- 278 279 go jakim był kiedyś. Normalnego człowieka, którego kochałam. A był naprawdę wspaniały. Ale wy, mężczyźni, jesteście jak indory... Łyk, łyk, łyk te kluseczki z makiem. Jaki ja jestem wspaniały! Czerwona czapeczka i piórko w dupie! No i oczarowała go ta lalunia do czasu, aż nie nakrył jej na zwyczajnym kurew-stwie. Zabolało go. Ale tę boleść przelał na mnie. Mnie winił za to, że został oszukany. Widziałam jak się miota. Chciałam mu pomóc. Któregoś dnia przygotowałam uroczystą kolację. To były jego urodziny. Tuńczyk, sałatka z pomidorów i pomarańczy, bardzo lubił tuńczyka i tę sałatkę, trzy, cztery pomidorki kroi pan w cieniutkie plasterki, do tego jedna pomarańcza, drobniutko posiekany koperek, ząbek czosnku, cebula, łyżka oleju, sól, pieprz, aa, i oczywiście pół dużego ogórka. Jadł pan kiedyś taką sałatkę? MŁODY: Kuchnia to moja pięta Achillesa. EWA: Niedobrze. Mężczyzna w kuchni powinien być taki jak w łóżku. Smakować... MŁODY: A pani mąż? EWA: Nie przyszedł wtedy na kolację. Rano, kiedy wrócił, nie wytrzymałam i powiedziałam mu kilka słów o tym, co wiedziałam. A wiedziałam dużo. Uderzył mnie i powiedział, że odchodzi z tego domu, w którym dusi się z braku powietrza! Skurwiel! Z braku powietrza! Śmiał tak powiedzieć on, który robił w tym domu wszystko, co chciał! Wszystko! Dostałam szału! Wie pan, co mogą słonice z kwadratowymi jajami. MŁODY: Próbuję to sobie wyobrazić. EWA: To trzeba wiedzieć, mój panie! Gdyby on wiedział, to jestem przekonana, że nigdy by nie pomyślał o żadnej wymalowanej bidulce. Siedziałby całymi dniami w szarym pulowerku przy maszynie do pisania i wystukiwał tego swojego Nobel-ka. MŁODY: Jutro kupuję szary pulowerek. EWA: Klaus też tak zareagował, gdy mu o tym opowiedziałam. Natychmiast wyobraził sobie mnie w roli słonicy, pobiegł do sklepiku na rogu i przyszedł w szarym pulowerku. Leżeliśmy wtedy na plaży i było strasznie gorąco. Wtedy opowiedziałam mu tę historię z pedałami. 280 Siedzieli w wyciągniętej na brzeg łodzi. Był wieczór. Nad zatoką co chwila wybuchały race sztucznych ogni. Wyspiarze otwierali karna wał. EWA: Miałam ci opowiedzieć o tej historii z pedałami, ale się wczoraj ululałam. KLAUS: Opowiedz teraz. Magnetofon mam ukry- ty w majtkach. EWA: Słuchaj, ja muszę ci to opowiedzieć. Ja naprawdę jestem ohydna baba. KLAUS: Dawaj, ohydna babo! Niech poznam ciemne zakamarki twej duszy! EWA: Krótko. Weszłam do domu. Oni byli w piątkę. Dwie panienki i trzech gerojów. Kocioł. Śmiali się, gwizdali, poklepywali po tyłkach. Kiedy mnie zobaczyli, jedna z tych męskich dziwek mrugnęła do mnie okiem, zaprosiła do wspólnej zabawy i słodziutkim barytonem powiedziała: "Wszystkiego trzeba doświadczyć, żeby nie być nigdy zaskoczonym". Masz pojęcie! Zagarnęli ich z przepustki. Zielone mundurki leżały na dywanie. Mieli chyba po osiemnaście lat, na pyskach zachcie-wajki. Cholera... i wiesz co zrobiłam?! 282 KLAUS: Przyłączyłaś się do tego koedukacyjnego towarzystwa. EWA: Klaus! KLAUS: Też bym tak zrobił. EWA: Mówisz to poważnie? KLAUS: Na to co najświętsze. EWA: I nie byłby to dla ciebie dramat? KLAUS: Nie. Jestem za równouprawnieniem. EWA: To co byłoby dla ciebie dramatem? Jest coś, do cholery, co spędza ci sen z oczu? KLAUS: To, że cię kocham, a ty bez przerwy opowiadasz mi jakieś swoje "dramaty" i nie mam czasu na miłość. Koniec! Kropka! Wziął ją na ręce i zaczął się głośno śmiać. KLAUS: Dzisiaj u-lu-la-my się razem! Dawaj "Wędrowniczka". EWA: Nie boisz się, że się uzależnimy? KLAUS: Marzę o tym, głupku... A potem pobiegli w kierunku miasta. Do starego Como, "do muzyki" z "Capri Rosa". A tam: grzechotki, pałeczki, bębenki. Karnawał. Niebieskie światło na Trawersa Boffe i kolorowe race. Raj. Biedni i bogaci. Starzy i młodzi. Piękni i ci jeszcze piękniejsi. Krynoliny, liberie i różowe smokingi. Kwiaty. Morze kwiatów. Kołyszą się, tańczą, krzyczą. Lśniące korowody. Śnili tę noc. Śnili do różowego brzasku dnia. Do umierania gwiazd. Widzieli je, jak pobladłe spadają na piasek i jak porywa je przypływ morza. Klllaakkk... - jedna fala, druga. Jak w zwolnionym filmie. Klllaak... Leżeli na piasku. KLAUS: Śniłem sen o czerwonej różyczce. EWA: Na rozłogu zakwitł krzew... KLAUS: Różyczka w czerwieni... I wtedy podeszli do nich ludzie, których widzieli na skałach. CHŁOPIEC: Ona ma na imię Eryka. Pamiętasz ją? Mówi, że było jej z tobą dobrze. Teraz też chce się z tobą kochać. Eryka stała naga, lśniąca od wody i uśmiechała się do Klausa. KLAUS: Tamta noc już się skończyła. Idźcie teraz do domu. Chłopiec podszedł do Klausa i dotknął jego ramienia. CHŁOPIEC: Eryka nie rozumie po węgiersku, dupku. Pokaż jej, że nie chcesz jej dotykać. No, zrób to. KLAUS: Spieprzaj. I wtedy chłopiec uderzył. Krótko. Mocno. Naga dziewczy ześmiała się głośno i odbiegła. Klaus upadł na piasek i przez chwilę leżał nieruchomo. EWA: Twoje anioły... 284 EWA: Anioły... Po tej historii z pedałami i dziwkami też byłam takim aniołkiem. Nie miał mi kto powiedzieć, że to wszystko gówno... No więc odeszłam z tego domu bez powietrza. Ja odeszłam... A potem były bez- senne noce. Noce słuchania. Słuchania oddechów przypadkowych facetów, z którymi przesypiałam się dla wypełnienia czasu po przedstawieniu. Teatr, film, czasami radio i wóda. Dużo wódy. Piłam, żeby przetrwać. Żyć w złudzeniu, że jedna noc różni się od drugiej, jeden mężczyzna różni się czymś od drugiego. Piłam, żeby zapomnieć o tamtym choler- nym facecie, którego tak kochałam. Żeby zapomnieć o tej nocy. Czy pan mnie ro- zumie, doktorze? Ja, która przez dwanaś- cie lat... Cholera! Zatrzymała się przy oknie wychodzącym na park. Klik - metaliczny stuk wyłącznika magnetofonu. MŁODY: Do tego miejsca doszliśmy ostatnim ra- zem. Tyle, że mówiła pani o tym trochę inaczej. EWA: Doszliśmy znacznie dalej, doktorze. MŁODY: Jeżeli jest pani zmęczona, przyjdę póź- niej. EWA: Nie. Może pan pytać. Klik - metaliczny stuk włącznika. EWA: Niech pan wyłączy. Najpierw nasza umo- wa... Przyniósł pan? MŁODY: Za to co robię mogą mnie wyrzucić ze szpitala. EWA: Wiem. Ale cóż jest warte życie bez ry- zyka... Ten dreszczyk, co doktorku? MŁODY: Jednak... EWA: Gra pan dalej? MŁODY: Gram! Wyciągnął z jednej kieszeni fartucha płaską butelkę, a z drugiej plastikowy kubek owinięty w gazę i podał kobiecie. EWA: Nie trzeba. Wolę bezpośredni kontakt. EWA: Nie pożałował pan. Dobra whisky. U nas pięć dolarów i czterdzieści centów. MŁODY: Dolarów? Mamy specjalne dolarowe sklepy. Pe-wex. MŁODY: Nie rozumiem. EWA: Ja też. Ale niech się pan nie przejmuje. O co mnie pan wczoraj prosił? MŁODY: Opowiadała pani o telewizji... że Klaus chciał, aby pani została w Monachium, że chciał wyreżyserować dla pani... EWA: Tak. To był mój cholerny błąd. Dałam się uwieść. Wie pan - indyk i kluski z makiem. Goethe... i mój wyuczony niemiecki. Słyszy pan tę językową katastrofę? To musiało być dla nich gorsze od największej amerykańskiej bomby wodorowej. Chyba nawet tego programu nie zmontowali. Ale Klaus się nie poddawał. 287 Przechyliła butelkę i wypiła spory łyk. 286 Wymyślił taki program, w którym mia- łam opowiadać o moim kraju, to znaczy o tym kraju, za którym tęskniłam. O ma- zurskim krajobrazie... O starym domu, o drzewach na piaskowej górce, o sośnie "tancerce", w której mieszkały zięby... W porządku. Na dzisiaj wystarczy. Niech pan wyłączy. Stali nad urwiskiem. Ewa schowała pod wielkie rondo kapelusza niesforny kosmyk włosów, przesłoniła oczy ręką i spojrzała w niebo. EWA: Jakie niespokojne. KLAUS: Kto? EWA: Niebieskoszare... Wskazała ręką niebo, które przesłaniała chmura niebieskosza- rych ptaków. EWA: Wyżej! Patrz w słońce. I nagle oboje ujrzeli, jak przez wielką tarczę zachodzącego słońca przepływa ciemna sylwetka jastrzębia-olbrzyma. Z furkotem gigan tycznych skrzydeł nadlatywał wprost na nich. Pochylili głowy. Wiel kie ptaszysko, połyskując w słońcu srebrem metalu i szeleszcząc pla stikowym żaglem, poszybowało w dół ku falom. EWA: Ikarus! Człowiek-ptak! KLAUS: Ten co biegał na golasa po wieży. Lotniarz z Traversa Boffe dotykał stopami łagodnych fal. EWA: Chciałabym myśleć tylko o rzeczach pię- knych... Tak. Tylko o rzeczach pięknych. Odwróciła ku niemu twarz. Objął ją i mocno przytulił do piersi. Stała obok lekarza i trzymała go za rękę. EWA: Pozwalał mi krzyczeć i płakać. To był najpiękniejszy człowiek, jakiego spotkałam w życiu. Pan mi wierzy, prawda? MŁODY: Wierzę, że dla pani był najpiękniejszy. EWA: Chciałabym, żeby pan to wszystko o-pisał. Opowiedział wszystkim o naszej miłości. Tak, wszystkim tym, którzy w taką miłość nie wierzą... Uśmiechają się, mówiąc o miłości, bo myślą o miłost- kach. Myślą o swoim życiu i o tym jak je zmarnowali, bo nie dostrzegli obok siebie drugiego człowieka, który może naprawdę ich kochał... Dlatego się uśmiechają. Chcą oszukać swoją inteligencję, która im wmawia: ,,W porządku, ty nie spotkałeś nigdy takiego kogoś. To ta frajerka, naiwna frajerka wierzy w coś takiego jak miłość". I uśmiechają się... Uśmiechają się tą swoją kłamliwą gębą. MŁODY: Wie pani, wczoraj przesłuchiwałem wszystkie nasze taśmy, i potem, w nocy, przyśnił mi się sen o pani kraju, o tym zaczarowanym świecie pani marzeń. Wszystko to, o czym mi pani opowiadała. Wielkie oczarowanie. Śniłem o stadach jeleni, o zieleni lekko przydymionej porannym słońcem, o przedwieczornej tęczy po sierpniowym deszczu, o tym wszystkim, co pani nazywa Rajem. EWA: Ładnie pan to powiedział. Dziękuję. MŁODY: Przecież to pani słowa! EWA: Ale pan to mówi z młodzieńczą pasją i nadzieją. Pięknie pan to mówi. Pan powinien zostać aktorem. Nigdy pan o tym nie myślał? Proszę się przyznać. No, niech pan się nie wstydzi. MŁODY: Myślałem o tym... 290 Stała, spoglądając przez otwarte okno. EWA: Słyszysz, chłopiec znowu gra tę melodię. KLAUS: Ale nie ma już drzewa. Ścięli je, żeby mieć pieniądze na karnawał. Zrobili piękne cygarniczki, tabakierki, oprawy do lusterek... Stary Como sprzedawał kawałki drzewa jako pamiątki ze szczęśliwej wyspy. Podeszła do niego i objęła delikatnie za szyję. EWA: Może napiszesz o tym sztukę? O białym drzewie, o starym Como i o pięknej miłości na szczęśliwej wyspie. O miłości, o której ona mówiła, że jest, że przyszła do nich za późno. KLAUS: Oczywiście, diabelnie się pomyliła. EWA: Oczywiście! KLAUS: Historia zacznie się zwyczajnie. On jest reżyserem... EWA: Ona aktorką. KLAUS: Oboje kochają piękno. Musi się zaczynać trochę naiwnie. Kochają ptaki, zieleń, niebo, ludzi... EWA: Pięknych ludzi! KLAUS: Tak. Pięknych ludzi i piękne kobiety. EWA: Drań! KLAUS: Piękny drań. I jeszcze kochają muzykę! KLAUS: Malarstwo! r EWA: Rzeźbę i architekturę! KLAUS: Słowem, renesansowi ludzie w świecie... EWA: Stop! Opowiadamy tylko o ich świecie. KLAUS: To ma być komedia? Troszkę dramatu. Pamiętaj, publika lubi troszkę krwi! EWA: Nie! To będzie sztuka bez krwi. Tylko o miłości i o pięknie. O samych pięknych rzeczach. Pamiętasz, w pierwszym akcie on powiesił swoją strzelbę na ścianie i powiedział, że nigdy już do nikogo i do niczego nie będzie strzelał. KLAUS: Tak powiedział? EWA: Tak, i to był jej warunek. KLAUS: Zgoda. A więc sztuka autorska, z założenia skazana na totalną klapę. EWA: Nie wierzysz, że znajdziemy ludzi, którzy będą chcieli tylko opowieści o pięknej miłości! KLAUS: Nie. EWA: Proszę cię! Zrób to dla mnie. KLAUS: W porządku. Jeżeli muszę dla ciebie zbankrutować - to też się zgadzam! On przyjeżdża do jej kraju i widzi ją na scenie. Gra rolę aktorki zakochanej w reżyserze, który przypadkowo odwiedza ich teatr... Sztuka nosi tytuł... EWA: Zwyczajna historia. Od pierwszego spojrzenia zakochują się w sobie. Ona opuszcza swój dom i przyjeżdża do niego. Na wyspę. KLAUS: Stop, stop! I już się zaczyna dramat. EWA: Dlaczego? KLAUS: Opuszcza dom, przyjeżdża do niego na szczęśliwą wyspę. EWA: Takie dramaciki mieszczą się w tej konwencji. Jeżeli dwoje ludzi... 293 Psiakwie, piorunie jedna... Takie drama-ciki. Niech cię dunder! Pogładziła go po rozwichrzonych włosach. EWA: A może powinien to być melodramat? KLAUS: Niczego tak nie uwielbiam, jak melodramaty. Wprost szaleję za nimi! EWA: Nie kpij. W melodramacie jest coś szlachetnego. KLAUS: Tak jest! Dlatego właśnie je uwielbiam. Zjadam je całymi kilogramami. Poproszę kostkę melodramatu! EWA: Kocham cię. KLAUS: Tak. EWA: Tak! Spotykają się na jego wyspie, którą nazywają Paradise! KLAUS: On ją kocha i pisze dla niej ukradkiem sztukę, bo wie, że jest wspaniałą aktorką! Podeszła do barku i nalała sobie szklaneczkę whisky. Potem sta nęła przy biurku i uśmiechnęła się do niego. EWA: Chcę zobaczyć tę sztukę. KLAUS: Sztukę? EWA: Wiem, że już ją napisałeś. KLAUS: Tak, napisałem. EWA: No to dawaj, chytrusie. Wyjął z szuflady luźno poskładane kartki papieru i położył przed nią. KLAUS: Napisałem to dla ciebie. Wzięła do ręki pierwszą kartkę i zaczęła głośno czytać: EWA: "Patrzył na to wszystko, o czym opowia- dała kobieta: na stada jeleni, na zieleń, lekko przydymioną porannym słońcem, na przedwieczorną tęczę po sierpniowym deszczu... Patrzył na to wszystko oczami kobiety, którą kochał... I widzieli to. Ten obraz. Przypływał ku nim strumieniami innego koloru". Młody lekarz nacisnął klawisz magnetofonu i założył na uszy słuchawki. Najpierw usłyszał muzykę. Uśmiechnął się, spojrzał na swoje odbicie w niebieszczejących szybach pokoju i powiedział: MŁODY: I widzieli to. Ten obraz. Przypływał ku nim strumieniami innego koloru... Weszła do pokoju i chwilę patrzyła na niego. Zaczerwienił się jak chłopiec i szybko zdjął słuchawki z uszu. EWA: Piękne. Pięknie pan to powiedział. Młody podszedł do niej i delikatnie wziął ją za rękę. MŁODY: I będzie w tej mojej książce jeszcze ta melodia: Odnalazłem cię... EWA: Choć uciekłaś na Capri. MŁODY: Odnalazłem cię... EWA: By pokazać ci Paradise... Uśmiechnęła się, a on pochylił się i powiedział cicho: MŁODY: Na zakończenie tego opowiadania będzie moja relacja. Włączył magnetofon i spojrzał na piękną kobietę. MŁODY: Zapragnął jej miłości. Podeszła do niego i zaczęła obcałowywać jego ręce, oczy, 295 usta. I dotykali się jak w pierwszyi poznaniu. EWA: Jak "chłopiec i różyczka?" MŁODY: Dotykali się poprzez zapach wyspy i rm rza. A potem, kiedy "weszli w światło mężczyzna nagle znieruchomiał. Wypn żył się, kobieta patrzyła na jego twar jakby zatrzymaną w stop-klatce. "Umi ram - powiedział - to będzie prawdzie melodramat. Moje serce..." I wtedy kobieta zobaczyła tych młodyc ludzi z obozu. Weszli do pokoju. Chl piec, który go szarpał za rękawy koszu naga Eryka i reszta, których muzyki sł chała na skalnym urwisku. Chłopiec po szedł do Klausa i dotknął jego twarz "Nie żyje, cholera. To chyba ta dziur] tak go urządziła". Spojrzał w kierunl znieruchomiałej kobiety. I wtedy stało się to, o czym na tej wysp szczęścia jeszcze nigdy nie pisały gazet? Chwyciła wiszącą na ścianie strzelbę odrzuciła ją dopiero wtedy, gdy usłyszę ten cholerny głos, a potem zobacz} człowieka w mundurze, który się nad r pochylał. "Pani sytuacja jest skomplikowane Pani sytuacja jest rzeczywiście bard skomplikowana..." "Nie rozumiem" - odrzekła. Wtedy pc szedł do nich stary Como i powiedzi delikatnie głaszcząc ją po ręce: "On py ten policjant, jak to się stało... Tylu nie wych... On, ten policjant pyta ciebie, jak się stało... Musisz mu odpowiedzieć". Młody lekarz wyłączył magnetofon, podszedł do kobiety i. stary Como z jej opowieści delikatnie zaczął głaskać jej rękę. 296 Patrzyła na niego jak na tamto umarłe drzewo w "diamentowej koronie" i na chłopca, który grał ich melodię. EWA: Odnalazłem cię Choć uciekłaś na Capri Odnalazłem cię By pokazać ci Raj... Odwróciła się od okna, podeszła do młodego lekarza i pocałowała go. EWA: Chciałabym zostać na tej wyspie. Zostać na zawsze i śnić sen o czerwonej różyczce. I taki niech będzie koniec twojego opowiadania. Paradise. Stanęła przy zamkniętych drzwiach. Przez grube szkło widziała cienie kobiet ubranych w białe fartuchy, trzymających w rękach długie butelki. Kobiety przechodząc obok jej pokoju uśmiechały się. EWA: Śniło mi się, że będą mnie kauteryzować. Przystawią do mózgu żelazo i wypalą z pamięci jego twarz. Wypalą naszą miłość. Widział pan te siostry... Jak one się uśmiechały? W tych długich, białych butelkach miały wypalone części mózgu innych pacjentów. Teraz czekają na mnie. Czekają na pana znak. Aż pan skończy pisać tę swoją powieść. Tak? Tego chcecie... Chcecie, żebym zapomniała. MŁODY: Ewa! EWA: Tak? MŁODY: Przecież pani wie, że to był tylko sen. EWA: Tylko sen? MŁODY: Sama pani przed chwilą tak powiedziała: ,,Śniło mi się, że będą mnie kauteryzować". Ewa... To był tylko wypadek. Chcemy ci naprawdę pomóc. 298 Niech życie pędzi. I pędziło to moje fantastyczne, jedno z dziewięciu darowanych mi żyć, a wokół niego wszyscy ci, którzy przytuleni do tego wariackiego pędu malowali na firmamencie niebieskim swoje twarze. Twarze, które miały imiona tych najłaskawszych i zawsze czystych. Twarze gwiazd... Poeta napisał: "Dziś w nocy urodzi się gwiazda, Hamlet". Dziś w nocy płonie też moja gwiazda... - Hej, reżyserku, jeżeli skończyłeś czytanie tych straszliwie banalnych historyjek, odłóż wszystko na małą chwilę, wyjdź przed dom, unieś głowę ku niebu i poszukaj płomienia mojej gwiazdy, a potem uśmiechnij się i otwórz paczkę nowych niebieskich zeszytów: ZAPISKI PSUBRATA. Przeczytaj, reżyserku, jak banał można ukwiecić, uskrzydlić. Trzeba tylko jednego, przyjacielu. Tylko jednego. Miłości do drugiego człowieka. Teraz zacznij. ZAPISKI PSUBRATA Opowieść na jedną noc, a potem na wiele wieczorów, którymi będziesz, Drogi Przyjacielu, powracał do jakby wyśnionych przez siebie bohaterów opowieści Tadeusza Bora, lewitującego po gwiezdnych drogach, będziesz powracał do kompanii jego przedziwnej:do ISI, artysty romantycznego, zagubionego gdzieś w przypustynym obcym miasteczku, marzącego o swoich złocistych akweduktach i agorach, o PIOTRZE-WINETU, co uczył chodzić i mówić tych, którzy już dawno umarli, o WŁADKU-PALANCIE, co trzymał w zaciśniętych dłoniach pioruny kuliste, o JÓZKU-RYCZCE, siedzącym na byku z niemowlęcą głową, o JANKU-CINCILIN, rzeźbiarzu "olbrzymów Kirchnera", o BOGUSIU-ZAJEBKU-ELWISIE, właścicielu gigantycznych szpitali-zamrażarek. Opowieść 0 pięknej aktorce Nixe 1 o czerwonych jabłuszkach toczących się po drogach w Tespisowych wędrówkach Tadeusza Bora. Opowieść o rock-and-rollu, niebieskich bucikach i dziecięcych zabawach w "cienkie ciuliczki". Opowieść 0 czasie dawnym, przyśnionym, a przecież wpisanym w życie człowieka, który opowiedział mi tę historię. I jeszcze będzie w tej opowieści o cudach najpiękniejszych - o ziemi rozkwieconej, nocnych wędrówkach księżyca, o słońca zapaleniu, o mowie i o pieśni, którą obdarował nas Pan. Opowieść - wspomnienia Psubrata Wałkonia o czasie, który nosimy wszyscy w sercu 1 kołyszemy go, tulimy blisko, najbliżej... Opowieść o czasie naszego dzieciństwa, potem młodości, potem...