Andrzej Piskulak "W imię ojca..." Od Autora: Powieść napisana na kanwie prawdziwych wydarzeń znanych mi z autopsji. Wszystkie przedstawione w niej postaci, sytuacje, wypowiedzi, artykuły prasowe, pisma, cytaty - za wyjątkiem modlitw i cytowanej pieśni pt. "Śpiew duszy" - są wymyślone bądź opracowane na podstawie materiałów źródłowych przeze mnie. Wszelkie podobieństwo fikcyjnych postaci do osób rzeczywistych jest przypadkowe i niezamierzone. Prolog "W sprawie Wiesława Obarskiego istnieją trzy hipotezy: został bestialsko zamordowany, a ciało gdzieś utopiono, żyje lecz jest przetrzymywany, przebywa za granicą, gdyż ukrywa się przed wierzycielami. A może jest wśród nas obdartym, zapomnianym kloszardem i nie wie jak trafić do rodzinnego domu, gdyż w wyniku uszkodzenia mózgu ma całkowitą amnezję'? - Tatusiu, co ja mam teraz zrobić - pyta tęsknie zapatrzona w lustro łazienkowe 3.5-letnia Ala"- czytam i drży mi gazeta w rękach. Skończyłam już 22 lata, a nadal zachowuję się, jak mała dziewczynka, która nie wie, co robić, gdy tata z mamą nie wracają na czas do domu. Ileż to już lat upłynęło, od kiedy taty nie ma wśród nas? Nawet stronice już nie szeleszczą, tak charakterystycznie dla codziennych gazet. Czas i moja wielokrotna lektura zrobiły swoje. Druk się już rozmazał, papier pożółkł i wytarł. Dawny połysk stał się matowy. W zagięciach, w wyniku częstego rozkładania i składania pojawiły się groźne naderwania. Otwarte łamy przypominały rozpostarte skrzydła bociana zwiastującego wiosnę i nadzieję. Na zdjęciu już zmatowiałym ojciec nadal wraz z malutką Alą uśmiecha się tajemniczo do mamy z wymierzonym w nich celownikiem obiektywu. Tytuł artykułu "Ktokolwiek widział, ktokolwiek słyszał" alarmujący do sumień czytelniczych, jak strzała ponownie przeszywa moje serce, gdy rozpoczynam po raz kolejny lekturę. "Prokuratura Rejonowa zrobiła wszystko, by wyjaśnić sprawę zaginięcia Wiesława Obarskiego. Nie pomógł pies specjalnie wyszkolony do wyszukiwania ludzkich zwłok, nic konkretnego nie wnieśli dwaj znani jasnowidzowie, których o pomoc poprosił prokurator. Przesłuchano ok. 40 świadków. Przez cały rok nie znaleziono go ani żywego, ani martwego. Nie postawiono jakichkolwiek zarzutów ewentualnym podejrzanym. Tymczasem czteroosobowa rodzina Obarskich przeżywa nieprawdopodobny dramat... W Sosnowicy aż huczy od domysłów, od których żyć już się nie chce rodzinie zaginionego. - Zastanawiam się dniami i nocami, przez cały rok - rozpoczyna swą niesamowitą opowieść o zaginionym mężu i tragedii swojej i rodziny Oliwia Obarska. (Prokurator wyjątkowo zgodził się, by ujawnić naszym czytelnikom prawdziwe nazwiska poszkodowanych ludzi, pozostałym osobom zamieszanym w sprawę nakazał zmienić personalia oraz charakterystyczne znaki rozpoznawcze - przyp. red.). To była środa, 20 sierpnia ub.r., godz. 16.30. Wiesław Obarski wrócił był z giełdy, gdzie kupował towar do sklepu. Przywiózł go brat. Zdążył się jedynie przywitać z rodziną i poprosić o obiad. Nagle przed dom podjechały: mercedes i audi. Wysiadło dwóch mężczyzn. Na ich widok Obarski miał jedynie powiedzieć: - Przyjechał "Szwagier"! Ubrany w "adidasy", krótkie sportowe spodenki i koszulkę polo zbiegł po schodach na podwórko. Chwilę rozmawiał z mężczyznami. - Usłyszałam jedynie trzaśnięcie drzwi samochodu. I tyle widziałam męża. Więcej na ten temat może powiedzieć mój 11 - letni syn, bo twierdzi, że słyszał przez okno, jak rozmawiali - wspomina ostatnie chwile z mężem Oliwia Obarska. Drugim był młody mężczyzna z krótko przystrzyżonymi jasnymi włosami. Ubrany w czerwoną koszulę i czarne spodnie. Żona domniemywa, że pojechali obejrzeć dom w rodzinnej miejscowości męża, który chciał sprzedać właśnie "Szwagrowi"... - Jeśli przyjedzie tu Zdzichu, to rozjebie was wszystkich - miała powiedzieć jedna z kobiet zamieszanych w sprawę zaginięcia OIbarskiego. - Był on bowiem winien "Szwagrowi" 10 tysięcy dolarów. Był jedynie pośrednikiem. On tych pieniędzy nie chciał dla siebie. Trzech kolegów poprosiło go o pożyczkę. Mieli oni zainwestować je w interes handlowy na Wschodzie, by w ten sposób zarobić i zwrócić je. Jednak tak się nie stało. Nie wyszło im. Mąż musiał przez kilka lat spłacać tę kwotę razem z odsetkami. Wielokrotnie zapewniał mnie, że tą pożyczoną sumę już oddał z dużym naddatkiem. O tym, jak było naprawdę, tego już nie wiem - wyjaśnia dziennikarzom Obarska. Dla rodziny Obarskich nastały czarne dni. Miała ona być straszona i nachodzona przez "Szwagra" i jakieś kobiety. Miały one złorzeczyć i przeklinać. Na moje słowa, żeby przestały i poczekały aż przyjedzie Zdzichu ("Szwagier"), to pogadamy i coś poradzimy. - Jeśli Zdzichu tu przyjedzie, to rozjebie was wszystkich - usłyszałam. - To co, mamy się strzelać? - rozpaczliwie broniłam męża. "Szwagier" przyjechał w sobotę, a męża zabrali w środę. W czwartek próbowałam z nimi rozmawiać. Usłyszałam jedynie: "Nie daruję, kurwa, tych pieniędzy...! "Szwagier" był zdenerwowany. Nie chciał rozmawiać. Wypierał się tego, że mąż pojechał z nim. Zapytałam, ile mam zapłacić, by go wypuścił. Odpowiedział, że wszystko. Pytałam, jak długo będzie Wieśka przetrzymywał. Usłyszałam, że tydzień, miesiąc, rok... Na drugi dzień pojechał tam brat męża. Przyjechał nawet zadowolony. Myśleliśmy, że na niedzielę "Szwagier" go wypuści. Miał on powiedzieć, żebym się nie martwiła, bo Wiesiek jest zdrowy i, że go w dzień przecież nie przywiezie. Jak widać nie dotrzymał słowa - wspomina Obarska. - Bałam się o wszystkim zgłaszać policji. Nie chciałam robić kłopotu ani sobie ani "Szwagrowi". Zresztą on śmiał mi się w żywe oczy: "No to co, że zgłosisz policji. I tak mi nic nie zrobi" - głos się łamie naszej rozmówczyni. Oficjalne zgłoszenie o zaginięciu Wiesława Obarskiego wpłynęło dopiero 24 sierpnia ub.r. Natychmiast przesłuchany został jedyny świadek rozmowy Obarskiego z mężczyznami, 11 - letni syn. Niestety nie udało się ustalić, kim był drugi mężczyzna. I do dzisiaj nie jest znany. Owszem, wskazał na mężczyznę wielokrotnie karanego, ale okazało się, że był jedynie podobny, a poza tym miał pewne alibi, bo podczas owego dnia był gdzie indziej. - Po kilku miesiącach śledztwa prokurator prowadzący wówczas śledztwo dał mi do zrozumienia, a nawet wprost powiedział, że sprawa mojego męża jest do umorzenia. Policjanci natomiast twierdzili, że z powodu opieszałości prokuratora zniknęły dowody przestępstwa - skarży się rozżalona kobieta. Prokurator prowadzący obecnie śledztwo twierdzi, że zrobił wszystko, co było w jego mocy, by znaleźć mężczyznę i ustalić ewentualnych sprawców domniemywanego porwania. Rozważano możliwość użycia specjalnej kamery termowizyjnej, specjalnie sprowadzono psa wyszkolonego w poszukiwaniu zwłok ludzkich, zatrudniono dwóch znanych w kraju jasnowidzów, którzy stwierdzili, że Wiesław Obarski nie żyje. Wskazali nawet miejsca jego pochówku. Policjanci jednak nie znaleźli zwłok. - Założyliśmy trzy hipotezy - zakomunikował nam prokurator rejonowy, gdy poprosiliśmy o zgodę na pisanie o tej sprawie. Pierwsza wersja zakłada, że Obarski mógł uciec za granicę w obawie przed wierzycielami, gdyż był poważnie zadłużony i nie chciał spłacać pieniędzy. - Mąż na pewno powiedziałby mi o tym. Dzieci były dla niego wszystkim. Wyszedł z domu tylko w tym, co miał na sobie. Paszportu ze sobą nie zabrał. Jedyne cenne rzeczy, jakie miał to zegarek i złotą obrączkę - broni się Obarska. Według drugiej wersji Obarski rzeczywiście został uprowadzony i jest przetrzymywany. - Ale przecież od roku nikt nie upomina się już o pieniądze i nie mam anonimowych pogróżek - tłumaczy zrozpaczona kobieta. Trzecia wersja, to Obarski nie żyje. Mężczyźni o zdolnościach jasnowidzących szczegółowo opisali jego prawdopodobną śmierć. Był rzekomo bestialsko bity i pojony jakimś płynem aż do utraty świadomości. - Ale jest to mało logiczne. Jeśli miał spłacić poważny dług, to, po co wierzycielom jego śmierć - zastanawiał się podczas rozmowy z nami prokurator prowadzący śledztwo. Prawdopodobne jest jednak to, że jednak nie żyje. Ale nie znane są okoliczności i sprawcy jego ewentualnego zgonu. - Mamy już dosyć różnego rodzaju domysłów. Słyszałam od mieszkańców Sosnowicy nawet taką wersję, że widziano już mojego męża. Na tych ludzkich gadaninach cierpią najbardziej moje dzieci - wtrąca się do powyższych rozważań zrozpaczona kobieta. - Proszę państwa. Prowadziliśmy normalne życie, nic szczególnego. A może szczególnego! Bo byliśmy kochającą się rodziną. Mąż nie pił, nie palił, nie przeklinał. Jesteśmy małżeństwem od 1985 roku. Prowadziliśmy przykładne życie, byliśmy normalną rodziną. Zawsze ciężko pracowaliśmy. Nikt niczego nam nie dał. Byliśmy tylko dwa razy na wczasach. Teraz już, proszę pana nie jesteśmy normalną rodziną. Nie mam już sklepu, nie mam pieniędzy. Nie mogę nic sprzedać z nieruchomości, bo nie wiadomo, co się stało z mężem. Oczywiste jest przecież, że nie był w stanie załatwić spraw spadkowych. Dlatego tak walczymy, by ta sprawa została w końcu wyjaśniona. Nie boję się nawet dowiedzieć o najstraszniejszej prawdzie - mówi zdesperowana kobieta. - Najbardziej boję się o swoje dzieci. Nie mam już serca słuchać, jak moja 3.5 - letnia Ala (na zdjęciu) zamyka się w łazience i rozmawia z nim: " Tatusiu gdzie jesteś? Kiedy przyjedziesz? Co ja teraz mam zrobić? Jakie prezenty nam przywieziesz? Wróć! Przewieź nam prezenty!". Ja już nawet płakać nie umiem, gdy patrzę na 17-letni Weronikę. Zamknęła się w sobie. Chyba już nie potrafi ze mną normalnie rozmawiać. Podobnie jest z 11 - letnim Markiem. Jeszcze w ubiegłym roku był otwarty dla wszystkich. Teraz zamyka się w sobie i rozmyśla. Co się stanie z moimi dziećmi? A proszą państwa, ludzie nas naprawdę nie oszczędzają. Jaką straszną przyszłość nam zgotowano? Chyba tylko jeden Bóg wie! Ale, za co, że byliśmy normalną, kochającą się rodziną- Oliwi Obarskiej łamie się głos, gdy zadaje pytania, na które nie zna odpowiedzi. - Napisaliśmy do popularnego programu telewizyjnego. Nawet 18 czerwca otrzymaliśmy odpowiedź, lecz niestety, negatywną z dopiskiem, że redakcja ma prawo odmówić próby wyjaśnienia sprawy zaginionego bez podania przyczyny - mówi zniechęcona już kobieta. Niezależnie od tego poprosiła o pomoc twórcę popularnego programu telewizyjnego prokurator. Czeka na odpowiedź. A czas ucieka. - Tak długo, jak będę żyła nie ustanę w poszukiwaniach męża. Muszę go znaleźć żywego lub martwego. Wszystko zrobię, by śledztwo w sprawie jego zaginięcia nie zostało umorzone - deklaruje zrozpaczona i zdesperowana Oliwia Obarska. Zatem prosi na naszych łamach, że ktokolwiek widział, ktokolwiek słyszał, niech się z nią skontaktuje lub z policją i prokuraturą... Każda informacja dodatkowa w tej sprawie jest na wagę życia rodziny zaginionego. Jedyny komentarz, jaki ciśnie się nam na usta to, że wbrew temu, co twierdzi prokurator, że wszystko zostało zrobione w sprawie, to nie założono innych wersji zdarzeń. Jedną z nich podpowiada redakcja. Może równie prawdopodobna jest wersja, której nie bierze jeszcze pod uwagę prokuratura, że Wiesław Obarski żyje i jest kloszardem? A może był tak bity i pojony różnymi tajemniczymi płynami, że doznał uszkodzenia mózgu i ma teraz całkowitą amnezję? Może Obarski jest właśnie wśród nas: zarośnięty, brudny, obdarty, chory i żebrze gdzieś na ulicy lub pod kościołami? Może potrzebuje natychmiastowego leczenia, gdyż uraz mózgu jest niebezpieczny dla jego życia? Gdy zawodzą, nawet nowoczesne metody śledcze, to może pomoże modlitwa najbliższych w jego intencji? Bo może jego los jest obecnie w rękach Boga? A może odzyska pamięć i sam wróci do domu?" Jeszcze raz rzucam okiem na szpalty. Ręce moje wręcz pieszczotliwie, jak największy skarb w świecie składają stronice. Przed zniszczeniem gazetę chroni specjalna saszetka, którą uszyłam z nieprzemakalnego materiału. Podpis pod artykułem zamazał się. Szkoda, bo mama bardzo lubiła tego odważnego redaktora, gdyż bardzo się zaangażował w sprawę. Prowadził nawet swoje dziennikarskie śledztwo. Dla mnie zostawił nadzieję, że mój tata żyje. Z tą nadzieją zdałam maturę, teraz obroniłam pracę magisterską. Przez te 5 lat od napisania artykułu wiele się zmieniło w moim życiu. Siostrzyczka - teraz już dziewięcioletnia poważna kobieta. Wszystko traktuje jak na swój wiek bardzo poważnie. Już nie wygląda przez okno i reaguje emocjonalnie na każdy przyjeżdżający na podwórko samochód, z nadzieją, że wysiądzie z niego tata. Brat zmężniał. Przygotowuje się do matury. Pragnie zostać policjantem. Mama wypłakała już wszystkie chyba łzy. Jest już po amputacji piersi. Sprawy majątkowe zostały uregulowane. Długi spłacone. Pan Zdzisław i żadni obcy już nas nie nachodzą. Rodzina utrzymuje się ze świadczeń i zasiłków. Ja ukończyłam studia dziennikarskie. Dorabiałam w radiu i w gazetach kobiecych. W ten sposób pomagałam finansowo rodzinie. Znalazłam się na rozdrożu. Muszę wybrać drogę swojego życia. Co dalej mam robić? Tatusiu doradź mi! Proszę Cię na wszystko... doradź mi... W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego... Rozdział I - Za te i za wszystkie inne grzechy, których nie pamiętam, proszę Boga pokornie o przebaczenie, a ciebie Ojcze Duchowny, o pokutę i rozgrzeszenie kapłańskie, jeślim na nie zasłużyła - głos mi się łamał przy wygłaszaniu formuły pokutnej po wyznaniu grzechów. W wytłumionej wnęce konfesjonału rozgrywał się dramat mojego, młodego serca. W tej chwili mój głos biegł gdzieś daleko, nie wracał już do mnie. Miałam wrażenie, iż go nie słyszę. Słowa mojej pokory, żalu i mocnego poprawienia dotychczasowego życia docierały bezpośrednio do adresata. Krople potu pojawiły się mi na twarzy. Zimny strumień spływał po plecach. Niespodziewanie - nawet dla mnie - wyrwały się prosto z duszy słowa wołające o ratunek: - Jest to moja spowiedź generalna, podsumowująca dotychczasowe życie. Proszę cię Ojcze Duchowny o poradę, co mam zrobić, gdy dławi lęk, przekształcający się w złość, gdy pomyślę o tym, jak potraktowano mojego ojca. Gdy pomyślę o tych osobach podejrzanych o porwanie ojca, to wzbiera w mojej duszy taka nienawiść, że sama jej nie potrafię znieść. Przede wszystkim, właśnie tego ciężaru chciałabym się pozbyć. Pragnę pójść do ludzi, a boję się ich... - Dziecko drogie, tobie bardziej od pokuty potrzebne jest lekarstwo. To twoja dusza krwawi. Zadano ci straszny cios. I twoją duszę musimy szybko opatrzyć. Każdego dnia jesteśmy zaproszeni przez Jezusa Chrystusa do przebaczenia tym, którzy nas krzywdzą lub ranią. Przebaczenie jest aktem woli, a nie uczuciem. Jeśli modlimy się za kogoś, możemy być pewni, że przebaczyliśmy tej osobie. Aby pomóc sobie kogoś zaakceptować, nawet osobę, którą z całej duszy nienawidzisz, kogoś, kogo nie możesz zaakceptować, a tym bardziej otworzyć się na nią, to wyobraź ją sobie właśnie z ukrzyżowanym Jezusem i powiedz do Pana Boga: Kocham ją, ponieważ ty ją kochasz. W swojej modlitwie przebaczającej wszystkim osobom, jakie tylko przewinęły się przez twoje życie nie zapomnij poprosić o przebaczenie Jezusa tych ludzi, których swoim postępowaniem ty także zraniłaś. Nie zalecam ci w tym konkretnym przypadku konkretnej formuły modlitewnej. Ona musi wypłynąć z twojego serca i duszy, twoimi własnymi słowami. Zdobądź się na ten akt - powiedziałbym, swego rodzaju akt twórczy - i pozwól Duchowi Świętemu, by posprzątał zarówno w twojej duszy, jak i w twoim życiu. Proś o to słowami, które napisane są na tej recepcie dla ciebie: "Dziękuję Ci, Panie Jezu, że jestem raz uwolniony od zła, jakim jest brak przebaczenia. Niech Twój Święty Duch napełni mnie światłem i rozjaśni każdy mój mroczny obszar mojego umysłu. Amen" - w dłoni, jaka nagle się wyłoniła, tkwił święty obrazek z ukrzyżowanym Chrystusem, na odwrocie kartki była zapisana modlitwa. Z uszanowaniem wzięłam go i natychmiast schowałam w kieszonce będącej w okolicy serca. - Dziękuję - niepostrzeżenie wymknęło mi się... - I pamiętaj - przebaczenie jest zobowiązaniem trwającym całe życie. Gdy tylko odczujesz do kogoś niechęć, żal, a nawet nienawiść, to koniecznie przypomnij sobie moje słowa i natychmiast przebaczaj oraz módl się w intencji tej osoby, a zobaczysz, że wszystko się zacznie zmieniać wokół się ciebie. Cały twój świat zawiruje. Nie zapominaj o tym, że to sam Duch Święty rozpoczął właśnie współpracę z tobą. I musisz to uszanować... Przez kratkę konfesjonału widziałam jedynie usta zakonnika. Nie widziałam twarzy, lecz czułość i miękkość głosu świadczyła o wielkiej trosce, wykraczającej poza codzienną rutynę spowiednika. Miałam wrażenie, że rozmawiam bezpośrednio z Bogiem, że to sam Chrystus kieruje do mnie te słowa, wcielony w tę skromną osobą zakonnika. Zaczęła się w mnie wzbierać coraz większa pokora i bojaźń boża. Z oczu popłynęły łzy. Spodziewałam się srogiej pokuty, a tu takie pocieszenie i bardzo cenne rady. - Na pokutę, moje drogie dziecko odmów wszystkie tajemnice modlitwy różańcowej w intencji swojej całej rodziny: za dalszych członków rodziny (ciocie, wujków, rodziców chrzestnych) - "Tajemnice radosne", za twoje rodzeństwo - "Tajemnice bolesne" - w intencji ojca i mamy, "Tajemnice chwalebne" w intencji twoich najbliższych zmarłych oraz w podeszłym wieku. Natomiast "Tajemnice światła" proszę byś odmówiła w intencji swojej. Zastanów się nad tym, czym dla ciebie jest chrzest Jezusa, nad tym, że masz podobnie jak Chrystus moc w Kanie Galilejskiej, swoją własną moc czynienia dobra. Przemyśl o tym, czy realizujesz zalecenia Jezusa w praktyce podczas rozważania tajemnicy dotyczącej głoszenia Królestwa Bożego i wzywania do nawrócenia. Obecne przemiany w swojej duszy skonfrontuj z przemienieniem Pańskim na Górze Tabor. Na koniec porównaj komunię święta w opłatku z lekarstwem, jakie bierzesz, gdy jesteś chora oraz aby uniknąć choroby. Zanim ręka zakonnika wzniosła się w górę w geście rozgrzeszenia, z głębi mojej piersi dobył się mój głos. - Ojcze, żałuję za swe grzechy i widzę całe zło mojego postępowania, ale chciałabym poprosić także o poradę w ludzkiej sprawie. Przepraszam, że ośmielam się łamać reguły spowiednicze - skruszony głos z trudem dobywał się z zaschniętego gardła. Brak śliny powodował jego charczenie i chrapliwość. - Mów dziecko. Spowiedź, to nie jest wygłaszanie wyuczonych formułek z katechizmu, ale szczera rozmowa z Bogiem. Mów, proszę. Ośmielona już niezwykle miłym i zachęcającym do kontynuowania rozmowy głosem, odezwałam się śmielej. - Pragnę cię prosić ojcze o poradę i błogosławieństwo w następującej sprawie. Otóż postanowiłam opuścić dom rodzinny i udać się na poszukiwanie ojca. Wewnętrzny głos podpowiada mi, że stracił pamięć i błąka się, jako bezdomny po dworcach, melinach i Bóg wie gdzie jeszcze. W celu jego odnalezienia pragnę się wcielić w osobę bezdomną i znaleźć go. Czuję taką siłę, by także służyć tym opuszczonym i zapomnianym ludziom pomocą. Długo się z tym nosiłam. Poczekałam jednak z realizacją tego zamierzenia do czasu, aż skończę studia. Nie wiem, jak o tym poinformować rodzinę, by jej nie urazić, a tym bardziej narazić jej na kolejną stratę, tym razem właśnie mnie. Zamierzam porozmawiać z mamą i zostawić rodzinie przemyślany przeze mnie list wyjaśniający moje postępowanie. Tak, aby nie narazić mojej rodziny na niepotrzebne zgryzoty. Pragnę, aby w tym pomógł mi Duch Święty. A ciebie Ojcze proszę o radę. - Bardzo dobrze, że mówisz o tym Bogu. Jak postanowisz, tak też zrobisz. Prosisz o dary Ducha Świętego. Dar rozumu, umiejętności, mądrości, rady, pobożności, męstwa i bojaźni Bożej, które pomogą ci nie upaść na tej trudnej i pełnej niebezpieczeństw dla ciała i duszy drodze. Ale dobrze czynisz, bo jak powiedział Święty Paweł w liście do Galatów: "Ku wolności wyswobodził nas Chrystus..."(Ga 5,1) "Wy, zatem, bracia, powołani zostaliście do wolności. Tylko nie bierzcie tej wolności jako zachęty do hołdowania ciału, wręcz przeciwnie, miłością ożywieni służcie sobie wzajemnie. Bo całe Prawo wypełnia się w tym jednym nakazie: Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego. A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera, baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli."(Ga 5,13-15) "Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełnijcie prawo Chrystusowe"(Ga 6,2). - Pamiętaj, dary Ducha Świętego są zbroją rycerską przeciwko: pysze, chciwości, nieczystości zmysłowej, zazdrości, nieumiarkowaniu, gniewie i lenistwu duchowemu. Pamiętaj, że to one właśnie rodzą obsesje, nałogi i staczanie się w czeluście piekielne. Pamiętaj, że to wszystko cię dotknie i to dotknie bardzo boleśnie. Prosisz o radę i błogosławieństwo na drogę. Proszę abyśmy się spotkali po spowiedzi. Otrzymasz ode mnie kilka wskazówek. Najpierw musisz jednak otrzymać od Boga rozgrzeszenie - spowiednik podniósł do góry dłoń i zaczął odmawiać modlitwę. Nie słyszałam jej z powodu bicia serca. Ja w tym czasie bijąc się w piersi żałowałam za popełnione grzechy. Po chwili nieoczekiwanie dobiegło trochę wyraźniej do moich uszu: (...)Et ego te absolovo a peccatis tuis in nomine patris et filii et spieritus sancti. Odpowiedziałam - Amen. Pukanie zakonnika w konfesjonał zwiastowało, że to już koniec spowiedzi. Pokornie ucałowałam stułę. - Szczęść Boże - usłyszałam za sobą. Zrewanżowałam się tym samym i swoje kroki skierowałam w kierunku ołtarza. Gdy tak już od kilku minut modliłam się do ukrzyżowanego Chrystusa nagle usłyszałam czyjeś kroki, stóp stąpających po posadce. Po plecach przebiegł dreszcz. Czułam, że to właśnie zbliża się zakonnik. Nie pomyliłam się. Mężczyzna w zakonnym habicie delikatnie położył mi na głowie swoją dłoń. Był to znak, bym udała się z nim we wskazanym kierunku. Po przeżegnaniu się ruszyłam. Po wyjściu z kaplicy, krużgankami zakonnymi przybyliśmy do pokoju, w którym na ścianie widniał ogromny krzyż z ukrzyżowanym Chrystusem, dębowy stół i zasłana kocem prycza. - Tak wygląda mój pokój, ale w nim nie będziemy przebywać, zabiorę z niego tylko moje notatki i pójdziemy do świetlicy. I tam chwilę porozmawiamy - zakonnik mówił te słowa trochę speszony. Milczałam. Ufnie chłonęłam każde słowo. Skrępowanie psychiczne nie pozwalało mi na jakiekolwiek zabieranie głosu. Gdy już usiedliśmy wygodnie przy stoliku w świetlicy zakonnej, wreszcie poczułam się trochę bardziej rozluźniona. - Zanim ci udzielę rad, jeśli masz ochotę, to powiedz coś na swój temat. Jak masz na imię, jaką ukończyłaś szkołę? Ja jestem Ojciec Jerzy - zachęcał przejęty troską głos zakonnika do szczerej, prywatnej rozmowy. - Mam na imię Weronika - wykrztusiłam wreszcie z siebie. - Bardzo ładnie. Ja znam jedną świętą Weronikę i bardzo sobie cenię tę znajomość - zakonnik uśmiechnął. Widać było, że te słowa traktował jako swego rodzaju humor, dowcip. Uśmiechnęłam się także, rozumiejąc je jako zagajanie poważnej rozmowy i rozładowanie napięcia psychicznego, jakie się w mnie gromadziło prawie bezwiednie. - Ukończyłam kierunek dziennikarski, trochę współpracowałam, w ramach praktyki z redakcją radiową oraz napisałam kilka tekstów do jednej z gazet regionalnych. Znam język angielski, w zeszłym roku zrobiłam nawet prawo jazdy. Interesują mnie ludzie, ich postawy życiowe, charaktery. Dlatego też wybrałam sobie dziennikarstwo. Do nauki tego zawodu zachęciły mnie publikacje, jakie ukazały się na temat zaginięcia mojego ojca. Wierzyłam wówczas, że dziennikarz, jeśli pisze na takie tematy, ma większe możliwości w odnajdowaniu zaginionych ludzi. Łudziłam się, że jako dziennikarce łatwiej mi będzie podjąć walkę o odnalezienie mojego tatusia. Jeden z reporterów piszących na temat naszej tragedii dał nam taką nadzieję, a mnie wręcz zaraził nią... - Widzę, że masz nadzieję, silną wiarę i miłość, by podjąć się tego karkołomnego zadania, jakie sobie postawiłaś - zakonnik przerwał tymi słowami tok mojej mowy. - Moim zdaniem nadzieja, wiara i miłość, to bardzo dużo, abyś mogła sobie dać radę w trudnym i do tej pory znanym tylko z twoich wyobrażeń życiu. Musisz się liczyć z tym, że niejednokrotnie może ci zajrzeć w oczy głód, a nawet zagrożenie życia. To jest jedna strona tego medalu, druga to taka, że będziesz permanentnie narażona na to, iż możesz się stoczyć, stać się taką samą, jak ci biedni ludzie, z ich najgorszymi cechami charakteru, wadami, obsesjami i nałogami... - Świetnie zdaję sobie sprawę z tych niebezpieczeństw, nie jestem już naiwną dziewczynką - nagle zareagowałam. Oddychając głęboko uświadomiłam sobie swoje niestosowne zachowanie i spuszczając oczy, szepnęłam, a głos mój dobywał się jakby z głębokiej studni. - Przepraszam! Nie chciałam Ojca urazić swoim zachowaniem... - Dobrze cię rozumiem. To ja przepraszam za swoje wątpliwości i za to, że nieopacznie chciałem osłabić twoje postanowienie odnalezienie ojca. Jedyne, co ci mogę radzić, to tak jakbym sobie radził, gdybym się udawał w taką podróż życiową. Można przyjąć, że właśnie twoja droga życiowa będzie swego rodzaju życiem zakonnym. To jest oczywiście tylko porównanie, jeśli chodzi o wyrzeczenia, jakie ciebie czekają. Szukając swego zaginionego ojca ziemskiego, dzięki któremu przyszłaś na świat, staraj się odnajdywać przede wszystkim Ojca, który właśnie stworzył cały ten świat i nas oraz twojego tatę. Zaufaj całkowicie Najświętszej Marii Pannie. A oto moje zalecenia: "Tylko ten, kto posiada Boga w swoim sercu umie być szczęśliwy. Żyje się jeden raz i od tego zależy cała wieczność. Albo wieczne szczęście, albo wieczne nieszczęście. Nasza szczęśliwość będzie w różnym stopniu, jedni będą jej mieli więcej, drudzy mniej, zależnie od tego, jak żyli na ziemi. Widzę, że jesteś gotowa wszystko poświęcić, żeby osiągnąć możliwie najwyższy stopień szczęścia w niebie. Pamiętaj, że nie będzie można powtórzyć życia. Każdy krok jest w nim ważny, każdy się liczy. Fałszywy krok, grzech, jest zawsze stratą, znakiem niedorozwoju, umniejszeniem siebie, staczaniem się. Musisz być czujna. Pierwszym tego znakiem jest pojawienie się złych myśli. Musisz je tłumić w zarodku. W jedyny sposób, jaki możesz to uczynić, to tylko przez modlitwę za wyprowadzające cię z równowagi psychicznej i emocjonalnej osoby. W takiej chwili pragnij dla nich tego, czego najbardziej pragniesz dla siebie. Musisz chcieć nie popełnić fałszywych kroków Często nie wiesz, ale Bóg wie, on ma plan twego życia. Nikogo nie stwarza bez dokładnego planu. Wybrał i przeznaczył dla ciebie szczęśliwe miejsce w niebie. Wyznaczył też twoją drogę, najlepsze zadanie na każdą chwilę dla ciebie. I musisz jeszcze raz przemyśleć, czy to jest, aby ta droga. Módl się do Boga o potwierdzenie tej drogi. On cię natchnie i odpowie ci na twoją modlitwę. Musisz znaleźć sposób, by dowiedzieć się od Boga, co masz w każdej chwili swego życia uczynić. To jednak nie jest łatwe. Jeszcze trudniej bywa wykonać poznany plan Boży. Bóg jest dobrym wychowawcą i wie, że człowiek dorasta przez pracę i cierpienie, a to nam się nie podoba. Często wiemy, czego Bóg pragnie, a nie chce nam się Jego woli spełnić. Bardzo nierozsądnie postępuje człowiek, który nie chce pełnić woli Bożej. Pamiętaj, że najlepszy sposób życia gwarantujący na ziemi pełnię i godność osobistą, a w niebie największą chwałę, to wypełniać wiernie Boży plan, Bożą wolę. Cieszę się, że wierzysz, iż Bóg prawdziwie cię kocha i wszystko, co ci zsyła jest Jego miłością. I szczerze chcesz każdą Jego wolę wypełnić. Bóg daje ci szczególną pomoc, byś dobrze poznawała Jego wolę i zawsze ją spełniała. Taką mocą jest Maryja. Ona zawsze wybierała to, co się Bogu podoba, zawsze wiernie spełniała każde Boże życzenie. Dlatego otrzymała łaskę, że może służyć także dla ciebie pomocą nieustanną. Im bardziej się do niej zbliżysz, tym więcej będzie ci mogła pomóc. Musisz się modlić do niej nieustannie. Maryja jest Matką Bożą i ten przywilej, jedyny i niepojęty, wynosi Ją ponad wszystkie stworzenia. Wejście w tajemniczy związek z Trójcą Świętą sprawia, że Maryja jest dla nas tajemnicą. Maryja jest Matką Odkupiciela i z tego tytułu jest naszą współodkupicielką. Stojąc pod krzyżem płaciła wraz z Chrystusem i w zależności od Niego bólem swego Niepokalanego Serca cenę Odkupienia. Maryja jest pośredniczką wszystkich łask. Maryja każdą łaskę może uprosić. Maryja jest Królową Świata, Aniołów i ludzi. Posiada nie tylko królewską godność, ale prawdziwą królewską władzę. Bóg Jej niczego nie odmawia, a Ona wie, o co Go może prosić. Królowa świata posiada moc nad szatanem. Zły duch lęka się jej bardziej niż wszystkich aniołów i świętych. Maryja jest Matką Kościoła i Matką ludzi. Jest Matką Mistycznego Ciała, jego nadprzyrodzonego życia. Bóg przez nią daje Kościołowi i każdemu z jego członków Swoje życie, przez nią daje siłę, wzrost i rozwój. Jeśli Bóg uczynił Maryję tak wielką i piękną i wprowadził ją tak głęboko w dzieło zbawcze, w życie Kościoła i każdego z nas, uczynisz bardzo mądrze, gdy postarasz się związać z nią jak najściślej. Człowiek cofa się w rozwoju w miarę jak oddaje się niższej istocie od siebie, a doskonali się i rozwija w miarę jak oddaje się istocie wyższej i lepszej. Najlepiej, jeżeli się odda Matce Bożej, bo ona jest najświętsza i ma wszystkie łaski dla wszystkich. Im, kto bardziej zbliży się do Maryi, tym więcej się osobiście rozwinie i tym więcej zdziała dobrego, tym bardziej będzie szczęśliwy. Ludzie w różnym stopniu związani są z Matką Bożą. Jedni tylko odzywają się do niej modlitwą "Zdrowaś Maryjo", czy jakimś aktem strzelistym. To stopień najniższy. Inni modlą się do Niej codziennie odmawiając różaniec - to stopień wyższy. Jeszcze inni włączają się do żywego różańca i wstępują do zakonu poświęconego Jej czci. To wysoki stopień związania się z nią. Ale najwyższym z wszystkich jest całkowite oddanie jej siebie na własność. Jeśli chcesz oddać się Matce Bożej powinnaś Jej powiedzieć: "Matko, kocham Cię, mam do Ciebie pełne zaufanie i dlatego oddaję się Tobie całkowicie, by przez Ciebie należeć do Chrystusa. Oddaję Ci moje ciało z wszystkimi jego członkami i zdolnościami, moją duszę i wszystkie jej władze, wszystko to, co posiadam z rzeczy materialnych i kiedykolwiek będę posiadała, także wszystkie moje dobra duchowe i nadprzyrodzone. Oddaję się Tobie do dyspozycji, byś uważała mnie za Swoją własność i czyniła ze mną i wszystkim, co posiadam, co się Tobie podoba. Wiem, że Ty lepiej znasz wolę Bożą, dlatego proszę byś nie oglądała się na moją wolę i moje życzenia, gdyby były odmienne od Twoich, ale przeprowadzała Swoje i Boże plany nawet wbrew mojej woli." Kto oddaje Maryi swoje ciało, pozwala jej czynić z nim, co ona uzna za właściwe i potrzebne. Jeśli potrzebna jej będzie twoja choroba, przyjmij chorobę i cierpienie. Wszystkie zmysły twego ciała mają być jej własnością. Masz oddać Maryi duszę z wszystkimi jej władzami. Tym samym pozwalasz jej wszystko w sobie pozmieniać. Pozmieniać myśli, by stały się podobne do jej myśli. Pragnienia, by były coraz bliższe jej pragnieniom. Uczucia, by jednoczyły się z jej uczuciami. Chcesz mieć całą duszę otwartą na wszystko, co zechce ci przekazać? To pozwalasz jej także na wszystko, co masz w duszy, by ci mogła zabrać. Musisz oddać Maryi wszystkie dobra zewnętrzne. Odtąd wszystko, co masz: odzież, zegarek, pióro, mieszkanie, wszystko, co masz i kiedykolwiek będziesz posiadała, jest jej własnością i za jej zgodą. Masz oddać Maryi także wszystkie dobra nadprzyrodzone. Są wśród nich także te, których nie można odstąpić: osobiste zasługi i stopień łaski uświęcającej. Oddajesz je Maryi na przechowanie. Są i takie, które mogą być odstąpione: odpusty, zadośćuczynienie, owoce błagań. Te z kolei pozwalasz dać komukolwiek ona zechce. Musisz to dobrze przemyśleć. Jeżeli lękasz się takiego oddania, zastanów się, czy nie masz do Maryi za mało zaufania. Jeżeli tak się oddasz, ty sama i wszystko, co do ciebie należy, staje się od tej chwili własnością Matki Bożej. Także i twoja przyszłość została w ten sposób złożona w jej ręce. To najwyższy akt czci, zaufania i miłości, a jego następstwa mogą być bezcenne. Pamiętaj jednak, że oddając się, nie ty wyświadczasz Maryi przysługę, ale Ona okazuje ci w ten sposób wielką miłość, że podsuwa ci chęć oddania się i pragnie cię przyjąć. Wielu pragnie, by Maryja im służyła. Ty się tak oddaj, by Maryja wiedziała, że chcesz jej służyć. Oddaj się dla jej dobra, nie dla swego. Oddaj się, by ona miała z ciebie chwałę i korzyść, jeżeli to możliwe i dowolnie mogła cię użyć dla większej chwały Boga i zbawienia dusz. Oddaj się jej tak, jak darujesz książkę na imieniny. To przynosi głęboki spokój. To jest zarazem bardzo radykalne i sprowadzi twoją religijność z pobożności powierzchownej do pełnego realizmu. Oddaj się Maryi jak dziecko, a więc bezinteresownie. Wymaga to z twojej strony ufnej, dziecięcej, ale też i coraz bardziej dojrzałej współpracy z nią. Tę dziecięcą postawę współdziałania z Matką Łaski Bożej możesz podjąć w różnej formie, w zależności od twojego upodobania. Im bardziej będziesz w swym przekonaniu mała, tym doskonalej będziesz jej poddana. Wzrost na drodze dziecięctwa duchowego polega na tym, by stawać się coraz mniejszym i coraz bardziej zależnym od Niebieskiej Matki, czyli jej niewolnikiem. Tym określeniem możesz wyrazić jej swoją pokorę i bezinteresowność. Niewolnik nie ma żadnych praw. Można się nim posługiwać dowolnie. Maryja nie musi wysłuchiwać próśb swego niewolnika. Może go nawet wyniszczyć, gdyby to było potrzebne dla chwały Boga i zbawienia ludzi. To jest najwyższy stopień oddania się Bogu i zarazem najwyższy stopień miłości, ku któremu Niepokalana może cię stopniowo poprowadzić, jeśli pozwolisz jej kierować swoim życiem. To ci przyniesie wolność. Bóg jest samą wolnością. Im bardziej uzależnisz się od Niego, tym bardziej będziesz wolny. Wolny od lęku, bo Bóg się niczego nie boi i wszystko może. Wolny od smutku, bo Bóg jest radością. Wolny od fałszu, bo Bóg jest prawdą, wolny przede wszystkim od grzechu, bo Bóg jest świętością. Dobrze by było, gdybyś na tym pierwszym etapie drogi oddania, ukierunkowała je na nabożeństwo do Niepokalanego i Macierzyńskiego Serca Maryi. Ono bardzo pogłębia naszą dziecięcą więź z Maryją. Orędzie Matki Bożej z Fatimy może ci bardzo w tym pomóc. Cieszę się, że chcesz oddać się Maryi rzeczywiście. Nie tylko słowem, ale życiem. Trzeba rzeczywiście, naprawdę tą drogą iść krok po kroku. Maryja prowadzi skróconą drogą do świętości, ale tylko ona ją zna i tylko ona ma od Boga łaskę, że może cię nią poprowadzić. Stwierdzisz rychło, że oddanie to nie tylko nowa forma pobożności, ale nowa forma życia, zdolna rychło i tak całkowicie przeobrazić twe postępowanie, że zgodne będzie z wolą Bożą. Na tej drodze trzeba czasem ponieść pewne ryzyko, jeśli zrozumiesz, że Maryja zażąda od ciebie czegoś trudnego. Oddaj się z pełnym zaufaniem. Gdy tak będziesz realizowała swoje oddanie się Matce Boga, ona szybko obudzi w tobie ducha apostolskiego i zapragniesz prowadzić innych do Chrystusa przez Maryję. Wtedy Najświętsza Dziewica włączy cię w jakąś wspólnotę z innymi, idącymi tą samą "ścieżką" po drodze Maryjnej jak i ty. Będzie was uczyć apostołowania zespołowego. Oddaj się z pełnym zaufaniem. Nie żądaj, by Bóg ujawnił swe plany względem ciebie. Nie chciej wiedzieć, do czego cię Maryja w przyszłości zechce użyć. Proś tylko, byś wiedziała, co masz czynić, z chwili na chwilę, a przewidywać tylko tu i tam, gdzie taka jest wola Boża. Można powiedzieć, że takie oddanie się Bogu jest oddaniem na ślepo zawierzeniem się Bogu przez Maryję na całego. Oddaj się Jej bezpowrotnie. Powiedz Maryi z góry: "Matko, gdybym kiedyś chciała od Ciebie odejść, gdybym się zaczęła buntować, że naprawdę wszystko mi zabierzesz, bądź tak dobra i w ogóle nie zważaj na moje protesty." Oddaj się Maryi całkowicie i zupełnie. Nie mów, że na wszystko się zgodzisz, ale na to, czy na tamto nie. To byłby brak zaufania. Zgódź się na wszystko, także na to, czego się najbardziej boisz jak choroba czy kalectwo. Ona wie lepiej, co dla ciebie dobre. Przestaniesz się bać takich rzeczy jak: ośmieszenie, krzywda, cierpienie. Gdy to osiągniesz, wtedy twoje oddanie wzniesie się na najwyższy poziom i będzie ono oddaniem doskonałym. Będzie to twoje prawdziwe i doskonałe nabożeństwo do Najświętszej Maryi Panny. Przy każdym z tych przymiotów zastanów się, czy tak chcesz się Maryi oddać. Jeśli tak, to jej to pokornie i radośnie powiedz. Na tej drodze możesz wkrótce osiągnąć to, o czym mówi się: być do pełnej dyspozycji Niepokalanej, a ona sama podda ci sposoby, jak tę dyspozycyjność zrealizować. Może cię ona też powołać do tego, abyś w tej jej Maryjnej szkole służby Bogu i bliźnim stał się przewodnikiem dla innych, w Jej "armii" stał się odpowiedzialnym za mniejszy lub większy jej oddział." Wiedzę do tego wykładu zaczerpnąłem z "ABC Oddania się Najświętszej Marii Panny" Ojca Elizeusza, jaki znalazłem w sieci Internetu i specjalnie dla ciebie streściłem i po swojemu opracowałem. Zachęcam cię do odwiedzania tych stron, jeśli tylko będziesz miała dostęp do komputera. W większych miastach możesz tego dokonać w kawiarniach internetowych. Takie czasy i trzeba im dorównać, szukając dobra, tam gdzie szuka się często wyuzdania i taniej rozrywki, takiej "gumy do żucia dla oczu". Starałem się zwrócić twoją uwagę tylko na fragment, moim zdaniem, obrazujący twoją sytuację, w jakiej się znajdziesz z chwilą zakończenia naszej rozmowy. Czasu mamy, zatem bardzo mało. Moja osobista przestroga brzmi następująco. Wszystkie czynności, jakie przyjdzie ci wykonać, koniecznie wykonuj z miłością. Łatwiej ci będzie znieść to wszystko, gdy uświadomisz sobie, że wszyscy, jakich spotkasz na swojej drodze mają cię prawo dowolnie ćwiczyć, jakby ociosywać słowami, których nigdy byś nie chciała usłyszeć pod swoim adresem. Inni z kolei będą wyznaczać granice twojej wytrzymałości postępowaniem wobec ciebie. I ciesz się, gdy ono będzie ze wszech miar niesprawiedliwe. Inni z kolei będą chcieli wpłynąć na ciebie swoim usposobieniem, starając się być niemiłymi dla ciebie. I wreszcie, takich będziesz spotykała najwięcej, którzy będą cię nienawidzić w swoich myślach. Będziesz to odczuwała bardzo. Wszystko masz to znosić w milczeniu i dla miłości Bożej. Musisz się modlić w każdej chwili swojego życia. A w każdym człowieku, bez względu na to, kim on jest rzeczywiście musisz widzieć nie, kogo innego, jak tylko Boga. Nie możesz zwracać uwagi na jego przymioty i usposobienie i moralność. Nie wolno ci zamieniać tego nadprzyrodzonego postrzegania drugiego człowieka na postrzeganie czysto ludzkie. W swoim postępowaniu masz się podobać tylko Bogu, a nie człowiekowi. Ciesz się z sukcesów i powodzenia innych, jakby to były twoje własne. W ten sposób dobrem zło pokonasz. Podczas dzisiejszej wieczornej mszy będę się modlił za ciebie. I pobłogosławię cię na drogę. A przede wszystkim będę się modlił o to, byś odnalazła swojego ojca. I aby wrócił razem z tobą do swoich bliskich. Wierzę, że odnajdziesz zarówno swojego ojca, jak i przede wszystkim Ojca nas wszystkich, czyli w swoim sercu Boga. Na koniec mam prośbę. Nie zapominaj także o naszej rozmowie. Jeśli będzie ci tak źle, że gorzej być już nie może, to pomyśl o mnie lub skontaktuj się ze mną. A teraz w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego ruszaj w świat, by swoją postawą uczyć innych. Szczęść Ci Panie Boże... - Dziękuję za wspaniałe rady. Będę próbowała się do nich zastosować - wychodząc z kaplicy umoczyłam koniuszki palców w wodzie święconej. Żegnając się wyszeptałam do siebie z niezwykłą powagą: "Przez to święte pokropienie, Boże odpuść me zgrzeszenie. Na dotknięcie wody świętej, niech ucieka duch przeklęty. Amen". Włożyłam rękę do kieszeni jesionki. Pod palcami wyczułam kopertę. Jest to list pożegnalny. Do jego napisania przygotowywałam się kilka miesięcy, jeszcze przed obroną pracy magisterskiej. Samo pisanie też nie było łatwe. Wreszcie zdecydowałam, gdy ostatecznie się przełamałam, stwierdziłam z przerażeniem, że dużo mam do napisania. Po długim namyśle wybrnęłam z tego zakłopotania nagłym błyskiem myśli, że im mniej napiszę, to tym więcej zrozumie to moja mama. A na tym zależało mi najbardziej. - Gdy zrozumie mnie mama, to na pewno właściwie wytłumaczy moją nieobecność i postępowanie pozostałym członkom rodziny i znajomym - zaczęłam się usprawiedliwiać w myślach przed samą sobą. Wreszcie pojawiła się myśl, niczym błyskawica. - Decyzja została już definitywnie podjęta i nie ma się co rozczulać i w nieskończoności analizować swojego postępowania. Jest to mój świadomy i przemyślany wybór. Zawsze będę mogła powrócić, gdy mi będzie tak źle, że tego nie będę mogła wytrzymać. W budynku pocztowym wyjęłam nie zaklejoną jeszcze kopertę. Jeszcze raz wyjęłam list, jeszcze raz wczytałam się w jego słowa, które znałam już na pamięć. Droga Mamusiu, Nawet nie wiesz, z jakim bólem piszę te słowa do Ciebie i wszystkich moich bliskich. Nie chciałam rozmawiać, ani z Tobą, ani z kimkolwiek z rodziny. Zdecydowałam się już dawno, że poszukam Tatusia wśród kloszardów. Myślę, że wystarczająco jestem już dorosła, by samodzielnie podjąć taką trudną decyzję. Mam już dość domysłów pobudzających aż do bólu moją wyobraźnię i wszystkie moje uczucia. Spróbuję tylko, droga Mamusiu. Wierzę, że odnajdę w końcu moje i Wasze szczęście. Wystarczająco jestem silna, by dać sobie radę w życiu. Jeśli zasłabnę, to wrócę. Ale wierzę, że wrócę z Tatusiem. I nie martw się o mnie, ani mnie nie szukaj. Módlcie się całą rodziną za mnie i za Tatusia. Zrobię wszystko, by wrócić cało i szczęśliwie dla mnie i dla Was, rzecz jasna. Aby uspokoić Twoje serce Mamusiu, będę słała do Was listy, w których zrelacjonuję wszystko, czego doświadczę... Mam wszystko, co tylko mi jest potrzebne do życia. Nie martw się o mnie. Pozdrawiam i całuję gorąco Wszystkich Wasza Weronika Po chwili skupienia wyjęłam długopis i dopisałam: Ps. Droga Mamusiu, postanowiłam przebaczyć wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób i w całym moim życiu obrazili mnie najbardziej. Szczególnie przebaczam, zarówno domniemanym, jak i prawdziwym, których jeszcze nie znam, oprawcom mojego taty. Taka jest moja wola. Niech Bóg będzie z Wami. Jeszcze raz gorąco ściskam Was wszystkich. Wasza Weronika Jeszcze raz popatrzyłam na drobne równe pismo. I gdy łzy zaczęły mi napływać do oczu, pośliniłam kopertę i energicznie przyprasowałam ją kantem dłoni. W ten sposób zamknęłam za sobą drzwi domu. Nagle poczułam ulgę. Umysł zaczął pracować już normalnie i jaśniej. Przez głowę zaczęły w pierwszej kolejności przelatywać lektury takich mędrców, jak św. Augustyn, św. Teresa z Avila, czy św. Jana od Krzyża. - To chyba ta słynna "Ciemna noc ducha" mnie opanowała. Ten mój wybór jest początkiem oczyszczenia, o którym pisał św. Jan od Krzyża w swojej "Nocy ciemnej". W myślach zaczęłam deklamować "Śpiew duszy": "W noc jedną pełną ciemności, Udręczeniem miłości rozpalona, O wzniosła szczęśliwości! Wyszłam nie spostrzeżona, Gdy chata moja była uciszona. (...)" Słowa te prowadziły mnie do świata, którego jeszcze nie znałam, a jedynie go mgliście przeczuwałam. Ten śpiew duszy będzie dla mnie od tej chwili codziennym hymnem... Słońce już chyliło się ku zachodowi, dżdżysty dzień szarzał w oczach... Rozdział II Woda wlewała się już do butów, brakowało sił, by brnąć w błocie, przez pola do zabitej dechami wioski, o której Zośka zwykła mówić w zdenerwowaniu, że nawet do niej ksiądz z kolędą nie dociera, a jedynie sam diabeł mówi dobranoc. Tylko ten wściekły wiatr zapiera dech w piersiach. - Jeszcze trochę... Już niedaleko...- słowa dławiły gardło Zośce. - Trzymasz się jeszcze Weronika? Gdybym wiedziała, że będzie taka bida, to bym cię tu nie ciągnęła - usprawiedliwiała się kobieta. - Nic nie szkodzi. Chciałam z tobą tu przyjechać, to jestem i ta paskuda dzisiejsza na pewno mnie nie zniechęci... Daleko jeszcze? - No! Przecież mówiłam, że już niedaleko. Jeszcze tylko przez mostek, potem koło stawu i zaraz będą domy - mówiąc to pomacała, czy za pazuchą ma swój drogocenny skarb dla dzieci. Na chwilę zapomniała o zmęczeniu. W całej jej sylwetce i postawie widać było, jak z radością myślała o dzieciach, których nie widziała ze "sto lat" chyba, tak długo nie było jej w rodzinnym domu. Uciekła z niego z powodu wścibskiej teściowej i posłusznego jej bez granic syna, będącego zarazem ojcem jej pięciorga dzieci. Przez cały czas, gdy była "na gigancie" gromadziła dla nich liczne skarby - dary, jakie otrzymała z pomocy społecznej i z kościoła. - Wszystko to dla dzieci, dla moich dzieci... - bezwiednie wyrwało się jej z piersi. Wiatr wbijał jej słowa i myśli do gardła, a później dalej do płuc, aż do serca. - Dzięki Tobie Weronika! Słyszysz! Dzięki tobie wreszcie się zdecydowałam na spotkanie z nimi. Tak, jak ty to tak fajnie, mądrze mi mówiłaś: Na "zmierzenie się samodzielnie ze swoimi problemami". Na chwilę zamilkła z powodu wiatru szalejącego. - Na pewno czekają na mnie, przecież napisałam, im kartkę z życzeniami i zapewnieniem, że wrócę- znowu zaczęła mówić w tonie usprawiedliwiającym jej powrót do rodzinnego domu. - Weronika, popatrz to ten domek, obok którego stoi lampa uliczna - serce mi się ścisnęło na widok mówiącej te słowa do mnie kobiety. W jej sercu znowu zaczął się rozgrywać dramat sprzed lat, kiedy musiała uciekać. Łzy jej zaczęły dławić gardło. Otulona w chustę dziewczyna nagle spojrzała bliżej w moją twarz, pociągając niebezpiecznie nosem. Groziły jej ponowne spazmy, których byłam wielokrotnie świadkiem, gdy zaczynały swoje wspomnienia z domu rodzinnego. - No dobrze już, uspokój się. Zosiu, to już minęło. O popatrz, przydrożna kapliczka Matki Bożej. Chodź, odmówimy modlitwę do niej w intencji twoich dzieci, męża i teściowej - głos mi się rwał i z powodu zatykającego wiatru, i z powodu wzruszenia, drapiącego w gardle. Coraz bardziej tuliłam do serca swoją towarzyszkę. - Zdrowaś Mario łaski pełna... - stałyśmy przez chwilę nieruchomo tak długo aż zsiniałe z zimna usta wypowiedziały ostanie słowa modlitwy -" ... teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen". - Pomyśl o tych wszystkich naukach, jakich ci udzieliłam, na jakich byłaś ze mną różnych poradniach w całym kraju. Wszyscy ci mówili, że jesteś na prawie. Masz prawo wrócić do swoich dzieci. A ja ci mówię, że masz prawo także pogodzić się ze swoim mężem i teściową. To co, że jesteś znajdą z bidula. Pomyśl o tym, jak wcześniej się kochaliście. Przebacz im - wiatr przytłumiał mi słowa. Zośka nagle wyszarpnęła się z moich objęć. - No dobra, już dobra. Trochę się boję, ale już się nie cofnę...- mówiła zdenerwowana coraz bardziej. - Nie bój się będę przy tobie. Nikt nic ci nie zrobi. Tylko ty pamiętaj, że masz się zachować właściwie... - przerwałam jej wypowiedź, gdyż doszłyśmy już do furtki. Gdy tam dotarłyśmy nagle poruszyły się firanki w lekko oświetlonym oknie. Jakiś dziecięcy nosek rozkleił się na szybie. Kobieta się rozpłakała na ten widok. - Weroniu droga, ja nie poznaję swoich dzieci. Imiona pamiętam, ale nie kojarzę z twarzami. To już są duże dzieci... - nie dokończyła wszystkich swoich obaw, bo nagle otworzyły się drzwi od ganku. Pochylone ciężarem niepewności i lęku wspięłyśmy się po schodkach i znalazłyśmy się w oświetlonym przedsionku. Zza futryny przywitała nas jeszcze bardziej zakłopotana twarzyczka kilkuletniego dziecka, konkretnie dziewczynki z brudnym paluszkiem w buzi. Z wielkich czarnych oczu wyzierała ciekawość i zarazem radość, że mama wraca. - Ale która, bo przyszły dwie, a dziecina nie pamięta swojej mamy - pomyślałam i spróbowałam się na chwilę wczuć w sytuację dziecka. Nie wiedząc, która to mama, znienacka się rozpłakała. Kobieta, z obładowanymi tobołkami przytuliła dziecinę do serca. - Nie bój się, już zawsze będę z tobą, już cię nie opuszczę, ani żadnego z was za żadne skarby tego nie zrobię. Nie ma już takiej siły, która mogłaby mnie was pozbawić. Kobieta się rozpłakała w cały głos. Dzieci przybiegły do niej, niektóre już wyrośnięte: Kinga, Zośka, Franek, Andrzej, Marek. Wszystkie szlochały i pociągały noskami. Niespodziewanie podniosła wzrok swój na mężczyznę, Staśka i stojącą obok niego starszą kobietę - Eleonorę. Patrzyli na to, co się dzieje w ich domu niezwykle przejęci tym widokiem i trochę zaskoczeni. Chyba nie spodziewali się, że Zośka przyjdzie w towarzystwie. I to w towarzystwie kobiety. Synowa zmierzyła wzrokiem teściową. Nie wytrzymała spojrzenia starsza kobieta. Odwróciła twarz, łzy pociekły jej po policzkach. Wreszcie wzrok jej zetknął się ze spojrzeniem męża. Trwało to dłuższą chwilę. Odsunęła na chwilę dzieci. Podeszła do niego i wyszeptała - przepraszam, to moja wina, że was opuściłam. Ale przysięgam, że tego już nie zrobię - nie czekając na reakcję pocałowała go w usta. Przebaczam ci wszystko, co złego mi zrobiłeś. Następnie odwróciła twarz w kierunku teściowej i w jednej chwili zapominając wszystkie krzywdy, jakie doznała od niej wykrztusiła z siebie: - Przepraszam cię mamusiu za swoje zachowanie, proszę przebacz mi... Starsza kobieta nie wytrzymała i rozszlochała się na dobre, a za nią ze zdwojoną siłą wszyscy domownicy. - Tak długo czekałam na te słowa, tak długo... Tyle cierpień, żeby je wreszcie usłyszeć...Przebaczam ci córko... Naprawdę przebaczam, tylko nas już nie opuszczaj... Kobiety natychmiast zostały obstąpione przez dziatwę. Wszyscy stali tak objęci i płakali. Świeczki stanęły także w moich oczach. Niespodziewanie, teraz już nie jakaś tam dziwna Zośka, ale poważna kobieta - Zofia - odwróciła twarz w moją stronę - swojej towarzyszki i powiedziała do wszystkich głośno i wyraźnie, jakby delektując się swoim nowym pewnym głosem - To jest pani, której zawdzięczacie mój powrót, a ja jej zawdzięczam życie, nowe życie, które spędzimy teraz razem - podeszła do mnie i objęła mnie z miłością, o jaką jeszcze kilka dni temu mogłabym ją podejrzewać. - Moje drogie dzieci podziękujcie tej pani... Po kolacji, nie czekając na kawę i ciasto natychmiast udałam się do łazienki, a z niej po gruntownej toalecie poszłam do sypialni, chyba któregoś z dzieci, bo pod poduszeczką znalazłam ukrytą lalkę - szmaciankę. Widać było na niej ślady tego, jak pracowicie była ubierana, czesana i w ogóle pielęgnowana. Przytuliłam się do niej na chwilę. Leżąc w puchowej pościeli, pierwszy raz od kilku miesięcy, jeszcze czułam ciepły pocałunek ust sześcioletniej Kingi. Ścisnęło mnie coś w gardle, bo przed oczyma stanęła, wypisz - wymaluj moja rodzona... Ala. Przed oczyma zaczęły się przewijać obrazy z mojej tułaczki po Polsce. Nieprzespane noce, ciągły lęk pomieszany z nadzieją. Bardzo się cieszyłam, że Zofia odnalazła się wreszcie w swojej rodzinie. Była jedną z pierwszych osób, jakie spotkała na dworcu w Krakowie. Od razu się polubiłyśmy. Od chwili poznania razem zjeździłyśmy całą Polskę. Zośka, w chwili, gdy się poznawałyśmy, była bardzo skryta. Z trudem można było nawiązać z nią jakikolwiek kontakt. Była opryskliwa. Zupełnie nie dbała o siebie. Włosy miała skołtuniałe, wiecznie brudne sukienki i ten fetor, który od niej wionął nawet na kilometr. I ciągle gromadziła wszystko, co popadnie i ma jakąś wartość do swoich tobołów. Wszystko się zmieniło, gdy się zaprzyjaźniłyśmy, a ona przyzwyczaiła się do mnie i zaczęła mnie tolerować. W jednym z oddziałów "Caritasu" zakonnica Iwona, dając nam nowe ubrania postawiła warunek, że musi się koniecznie wykąpać w wyznaczonej łaźni w jednym z depeesów (Domów Opieki Społecznej). Brud z Zośki schodził chyba razem ze skórą. Paznokcie zmieniły się w szpony i wbiły się w skórę trzeba było natychmiast obciąć. Po kąpieli poczuła się jak nowo narodzona. Potem długo ją wypytywałam o rodzinę, o dzieci, męża... Wreszcie się zaprzyjaźniłyśmy. Jedna z pracownic MOPR-u zorganizowała szkolenie dla kobiet bitych przez mężów i odrzuconych przez rodziny. Trudno na te prelekcje było przekonać Zośkę, ale się udało w końcu. Słuchała z zainteresowaniem. W końcu zaczęła wyrażać także swoje zdanie na ten temat. Optymistyczne było też i to, że przestała już szukać kontaktu z mężczyznami i pić dla ich towarzystwa. W toaletach dworcowych i pociągowych zaczęła zwracać coraz większą uwagę na swój wygląd. Zniknął już całkowicie z głowy kołtun. Z większą determinacją zaczęła gromadzić zabawki i ubranka dla dzieci. Mówiła, że to dla swoich dzieci. Ale czas ich odwiedzenia ciągle był odwlekany pod byle pretekstem, z byle jakiego powodu. Wreszcie, gdy zamieszkały w Kielcach w jednej z prywatnych noclegowni, zorganizowanej i urządzonej przez wolontariusza Jerzego, to już zupełnie zaczęła normalnieć. Gdy poznała smak ciepłej strawy, pościeli, spokoju czterech ścian, zaczęła w niej zbierać ochota powrotu rzeczywistego, a nie tego udawanego. Tak dobrze udawanego, że wszyscy towarzyszący mężczyźni jej wierzyli, iż faktycznie odwiedza swoje dzieci i wręcza im prezenty. Wreszcie po długich moich namowach, żeby w końcu się pogodziła z rodziną i samą sobą oraz wspólnych modlitwach, zaczęła w niej dojrzewać myśl pojednania z teściową i mężem. Zwyciężał tu naturalny instynkt matki. W końcu stało się... Obrazy przelatujące do tej pory lotem błyskawicy przez moją zmęczoną do bólu głowę zaczęły się zamazywać i rozpływać. Z trudem zdobywałam się jeszcze na refleksję na temat domu. Czy dom to jest, to samo co dach nad głową ? Chyba nie. Dom to jest coś innego, to jest coś więcej i chyba przede wszystkim właśnie o dom chodzi ludziom takim, jak Zośka. Dach nad głową i ściany są na ogół tym miejscem, gdzie się dom tworzy dla tych, dla których z wyboru domem nie jest stały budynek a przykładowo ulica, dworzec, itp. Ale dom. Co to jest dom? Czym się różni dom od dachu nad głową? Jest jedną z często podkreślanych przyczyn bezdomności. A przyczyny bezdomności? Może najważniejszą przyczyną jest brak więzów z innymi ludźmi. I myślę, że dom to jest właśnie możliwość życia w więzach uczuciowych z innymi ludźmi. W braku wspólnoty rodzinnej może tkwić istota bezdomności. Jak pomóc przy odtworzeniu więzów. Jak to uczynić? Aby ratować takie Zośki. Chyba podobnie, jak Brat Albert. On zrozumiał sercem, że właśnie tędy prowadzi droga do ratowania bezdomnego. Trzeba mieszkać z bezdomnymi, żeby można było im pomóc skutecznie, ale kto się na to może zdobyć dobrowolnie, jeśli życie go do tego nie zmusi? Ale to jest właśnie tworzenie więzów rodzinnych. Więzy. Czym są więzy? Więzy to nic innego, jak tylko miłość i przyjaźń. Mają one różne postacie i stopnie nasilenia. To nie same uczucia lub emocje, ale także rozwaga i wiedza. Czułam, że te chaotyczne rozmyślenia pomału zmieniają się w modlitwę o dary Ducha Świętego. Czułam, że odpływam gdzieś. A z oddali słyszę głos wołający ratunku. To był głos ojca... Rozdział III Hala dworca kolejowego przypominała tego dnia Bosmanowi, wspartemu niedbale na barierce, pokład statku, który zacumował nieoczekiwanie wśród peronów - takie porównanie mi się nasunęło, gdy ujrzałam mężczyznę przypominającego wyglądem marynarza. Po niemytych od lat szybach spływały strugi wody. Fale deszczu obryzgiwały burtę od zachodu. Raz po raz grzmot i oślepiające światło błyskawicy przypominały, że na zewnątrz szalał sztorm. Wiatr porywał płaszcze, parasole i nakrycia z głów podróżnych oczekujących na peronach na swoje pociągi. Te zaś pojawiały się niczym łodzie ratunkowe cicho mknące w wyznaczonym kierunku. Za sobą pozostawiały bryzę mokrych torowisk. Ich dzioby pruły przed siebie nie zważając na kłębiącą się wodę. Napór wiatru z wodą był tak wielki, że wszystkim się zdawało, iż zakołysało potężnym kolosem. Nagle bryznęło na nasze głowy - pasażerów i tych skądś, i tych znikąd. Woda wlewała się obficie przez dziurę po pękniętej szybie. Poszły w ruch szmaty, szczotki i wiaderka. Pokładowe sprzątaczki robiły, co tylko mogły, by uratować przed całkowitym zalaniem górną i dolną halę. Podróżni z dolnego pokładu schodzili schodami niżej i znikali w mroku. Inni natomiast wyłaniali się i natychmiast zajmowali miejsca przy kasach ewentualnie w kolejce do kiosku z gazetami. Wszystkim się spieszyło. Niewielu siedziało na ławkach. Kilkoro osób spało na nich zwiniętych w kłębek, a właściwie to w tobołek podróżny. Z górnego pokładu - z piętra dla Bosmana - zarośniętego, brudnego mężczyzny nie była to jedynie ludzka masa krzątających się, siedzących , stojących i śpiących. Jego przenikliwy wzrok utkwił jak grot strzały w niepozornym kłębuszku na ławeczce w rogu hali, w kąciku pod schodami. Bosman oparty rękami o barierkę mocno wychylał się do przodu, by lepiej dojrzeć, by rozwiązać ten troskliwie zawiązany chustą ludzki tobołek. Na opierające się dłonie wystąpiły żyły przypominające tory węzła kolejowego. Po tych szynach płynęła krew jeszcze nie wzburzona porannym winem. - Chyba też na gigancie, jak ja - mruczał pod nosem. Ten ogorzały od zestrupiałego brudu mężczyzna wyczuwał, jak bezpański pies na odległość swojego. Jeszcze raz wytężył wzrok, nie mógł jednak dostrzec nawet najlżejszych poruszeń świadczących, że to nie poranne zwidy, jeszcze przed wypiciem na wzmocnienie. Chciał za wszelką cenę upewnić się, czy to, co widzi nie jest jego majakiem po nocnym przepiciu. - Wczoraj tego tu nie było jeszcze. Rozpoznałbym na pewno - mruczał nadal pod nosem. Właśnie, gdy zaprzątnięty myślami przygłaskiwał potężnymi łapskami skołtuniałe włosy, tobołek drgnął. Sam zaczął się rozsupływać i nabierać ludzkich, a właściwie kobiecych kształtów. A o tym, że niezwykle pięknych, Bosman przekonał aię, gdy nagle rozsypały się gęste, blond włosy. Patrzył, jak urzeczony. Tu wielkim statkiem kołysze burza szalejąca na zewnątrz, tu budzi się syrena - echo zapomnianych baśni czytanych mu w dzieciństwie i marzeń, jakie mu pozostały po kilku niefortunnych rejsach zamorskich. Kobieca postać przypominała rozbitka psychicznego, samotnego Robinsona na zaludnionej wyspie, ale, na której brak było jakiejkolwiek życzliwej duszy. - To nie możliwe, ale chyba prawdziwe - mężczyzna niecierpliwie nadal mruczał pod nosem. - Zbyt ładna, jak na "gigant". Dziewczyna jakby poczuła czyjś kłujący na sobie wzrok. Ukradkiem zaczęła się rozglądać. Wreszcie spojrzała prosto w górę, w twarz zarośniętego mężczyzny. Zmrużyła czarne jak węgiel oczy. Ten grymas ust świadczył, że życzliwie się uśmiecha. - A tej co się stało? - jeszcze raz mruknął mężczyzna i postanowił zejść ze swojego bocianiego gniazda do tego pięknego rozbitka. - Co tu robi na tej kołyszącej się łajbie taki piękny Robinson? Jakie to fale cię tu wyrzuciły? - zasapany wędrówką z góry na dół mężczyzna próbował nawiązać pytaniami kontakt z kobietą. W tym momencie postanowiłam się ujawnić. Siedząc godzinami na dworcach kolejowych i autobusowych lubiłam obserwować ludzi. Później, wieczorem, w jakimś zaciszu robiłam notatki z tych obserwacji. Bosmana znałam bardzo dobrze, jak się okazało, z opowieści o nim, które słyszałam często na wielu dworcach, łajbach na niezmierzonym morzu bezdomności. I jego sylwetkę miałam bardzo dobrze już opisaną przy innej okazji. Teraz tylko konfrontowałam moją wyobraźnię z rzeczywistością. On mnie chyba nie znał. Idąc za nim zdążyłam jedynie usłyszeć z jego ust: - Czuję, że mam przed sobą bezdomnego rozbitka - mówiąc to uważnie patrzył w oczy dziewczynie. Zamiast niej, ja zareagowałam, jakby w jej obronie: - Znam lepsze przykłady bezdomnych - odpowiedziałam pewnie. I widząc jego zaskoczenie dorzuciłam: - Przez 20 lat Odys z Itaki był pozbawiony domu i rodziny. Aleksy z "Legendy o Świętym Aleksym" wędrował po świecie, jako żebrak w poszukiwaniu cierpienia. Po opuszczeniu zamku barona Kandyd Woltera rozpoczął wędrówkę po "najdoskonalszym ze światów". W "Sonetach krymskich" Mickiewicza po raz pierwszy w naszej polskiej literaturze pojawiła się postać pielgrzyma, tułacza, który tęskni za Ojczyzną. A od chwili opuszczenia domu Kordian Słowackiego ciągle poszukiwał po świecie sensu życia. A Konopnickiej "Miłosierdzie gminy" zakłada zlikwidowanie problemu żebractwa przez licytację starszych ludzi. Pozbawia się ich tam domu i zaprzęga do okrutnej pracy - mówiąc to uważnie patrzyłam na zarośniętego mężczyznę, któremu zaczął mętnieć wzrok, chwilami bowiem przestawał rozumieć, co do niego mówię. Spróbowałam jeszcze go dobić i wspomniałam o "Ludziach bezdomnych" Żeromskiego, w których to bezdomność odnosi się do jednostek i grup społecznych. - Bezdomni są ci, którzy nie mają godnych warunków do życia - mężczyzna pod wpływem tych słów zaczął odpływać coraz bardziej, ale nie o to mi chodziło. Z rozpędu jednak jeszcze, bo dawno nie mówiłam na takie tematy, wspomniałam jeszcze o "Granicy" Nałkowskiej, w której autorka porusza problem rodzin robotników i bezrobotnych mieszkających w piwnicach gdzie czekają na lepszy los... - nagle urwałam swoją wypowiedź miarkując, że niestosownie się zachowałam wobec mężczyzny, który chciał nawiązać z dziewczyną kontakt. - Przepraszam... dawno nie rozmawiałam na temat bohaterów literackich i twoją aluzję do Robinsona wzięłam zbyt serio. Dziewczyna popatrzyła zdziwiona na nas i nasze zachowanie. Napijesz się z nami herbaty? - zagaiłam przyjaźnie. -Ja nie znaju. - A kak tiebia zawut? - zapytałam, jednocześnie z trudem przypominając sobie wyuczone w szkole zwroty rosyjskojęzyczne. - Mienia Lesa... A po chwili dodała prawie poprawnie w języku polskim z charakterystycznym rosyjskim zaśpiewem: - Proszę pana ja nie Robinson. U mienia jest rodzina w wiosce koło Kijewa - podniosła niepewnie wzrok na zarośniętego mężczyznę. - Nie mów do mnie pan, panów Stalin wyrżnął po wojnie. Jestem Bosman, i tyle - zareagował i zarazem odreagował się za obnażone przeze mnie braki literackie. - Powiedz mi lepiej dlaczego uciekłaś z domu? To już w teraz rodzinach nie ma miejsca dla pięknych dziewcząt? To chyba koniec świata? - mężczyźnie zaszkliły się nagle oczy. - Ja nie uciekła z domu - zaczęła się bronić dziewczyna. - Nie wierzę, widać to po tobie - mężczyzna nie dał się robić w konia. - Ja się boję... - dziewczynie zadrżał głos. - Bosman nieoczekiwanie nie pozwolił jej dokończyć zdania. - Znam cię, słyszałem o tobie - w podnieceniu zaczął ją szarpać z chustę. - Ty! Bosman! Ty jej nie znasz. Zostaw ją w spokoju. - A ty skąd mnie znasz? - ocknął się i popatrzył w moje oczy. Dziewczyna spojrzała na mnie z wdzięcznością, że stanęłam w jej obronie. - Bo ja cię znam z opowieści innych. - A ty skąd się tu wzięłaś, to i dla takich też nie ma miejsca w rodzinnym gronie? - spojrzał na mnie groźnie. Ja jestem Weronika... - nie skończyłam jeszcze, gdy mężczyzna zaczął marszczyć brwi i coś sobie przypominać. W każdym razie cały proces myślowy wymalował mu się na twarzy. - A! Wiem chyba. O tobie mówił mi Malowany z Opola, tyś ta Weronika, co szuka ojca - Bosman spojrzał mi głęboko w oczy. - A co z Malowanym? - spytałam, jednocześnie potwierdzając, że jestem " tą" właśnie Weroniką. Ale szybko się rozniosło - pomyślałam tylko sobie przy okazji. - Jakieś trzy tygodnie uciekł nam. - Nie rozumiem - zaniepokoiłam się. Przebywałam miesiąc u Zośki, zażywając spokoju i ciesząc się jej szczęściem, że odnalazła rodzinę i zapomniałam o Bożym świecie dworców kolejkowych i melin. - Byłam w domu u Zośki...- odpowiedziałam - A ona co? Wróciła do swoich dzieci? - Tak, i do dzieci, i do męża, i do teściowej...- mówiłam już trochę zniecierpliwiona tym, że nie poznałam odpowiedzi na pytanie, co się stało z Malowanym.- Zośka wróciła do swoich, Malowany sporządniał, elegancko się ubiera, pracuje, tylko ja z Janosikiem po staremu... Bosman utkwił wzrok w szklance z herbatą., którą podała mu bufetowa. - To ten cały wytatuowany? - spytałam dla pewności - No pewnie, że ten sam... - No widzisz, ludzie w końcu porządnieją i nawracają się. Po prostu prostują swoje ścieżki życiowe. Może ty byś się wziął w końcu za siebie... - gdy tłumaczyłam swoje oczywiste prawdy życiowe mężczyźnie, który mógłby być moim ojcem, zaczęli się dosiadać do naszego stolika kolejni: Romek wiecznie brudny, Dżamajka o twarzy dziecka, a w rzeczywistości, 40 - letni mężczyzna, znany z tego że lubi dźwiękonaśladować popularnych wykonawców śpiewających po angielsku i włosku. Nic nie mówili, tylko patrzyli na parującą herbatę. - To Lesa z Kijowa - przedstawiłam im dziewczynę. - A to Weronika, co poszukuje ojca - przedstawił mnie Bosman. - Słyszałem o tobie w Krakowie, żeś wspaniała babka - uśmiechnął się Romek. - Rozgośćcie się, zaraz przyniosę wam coś gorącego. Może zjecie po pączku? I nie czekając na ich reakcje ruszyłam do bufetu po herbatę i pączki. Nagle przy ławkach dla podróżnych zrobił się hałas. Jego sprawcą był ubrany na czarno w wojskowych butach ochroniarz, który kopał w kostkę śpiącego na ławce mężczyznę. - To chyba Kulawy - dobiegło do moich uszu. - Co ten dryblas mu robi? - zapytała mnie sprzedawczyni. Ja nie czekając na odpowiedź pobiegłam w jego kierunku. Gdy zdyszana pojawiłam się obok ławki, właśnie ochroniarz zamierzał zdzielić kulą służącą do poruszania się na jednej nodze półprzytomnego i zaskoczonego we śnie mężczyznę przez plecy. Raz mu się to nawet udało. I, gdy chciał poprawić, powstrzymałam go zasłaniając bitego własnym ciałem. Dryblas na chwilę się zawahał i to wystarczyło, żebym mogła się rzucić się na szyję chorego mężczyzny mówiąc: - Nie bój się Kulawy, ja cię ochronię. Mówiłam to, nie zwracając uwagi na ochroniarza. Ten nie rozumiejąc mojej reakcji zaczął mi nagle ubliżać - Ja cię znam kurwo! Nie broń tego ścierwa, bo ci łeb rozjebię... - jeszcze nie dokończył mówić, gdy w zasięgu jego wzroku obok kas kolejowych pojawił się patrol policyjny. - Co jest! Co tu się kurwa dzieje? - dobiegły do naszych uszu ostro sformułowane pytania. Mężczyzna w mundurze policyjnym zmierzył nas wszystkich groźnym wzrokiem i tonem nie znoszącym sprzeciwu spytał ochroniarza. - Co tak wymachujesz kulą kaleki nad głową dziewczyny? - Co mam robić, jak ona chroni go tego dziada, który tu śmierdzi... Na dwór z nim... Pomógłbyś, a nie darł się tak na mnie - odpowiedział zaczepnie ochroniarz. Policjanci podeszli do dziewczyny. - Co jest? Co pani tu robi? - Bronię bitego kalekiego mężczyzny - odpowiedziałam jednym tchem. - A wie pani, że ludziom bez biletu nie można przebywać w hali dworcowej? - Nawet jak takie zimno? - nie dawałam za wygraną. - Nawet... przepis to prawo, a prawa należy przestrzegać... - kontrowali mnie policjanci. - A cóż to za prawo, że pozwala się takim siłaczom, jak ten mężczyzna znęcać się nad słabszymi... Nie dokończyłam jeszcze, gdy drugi policjant przyglądając mi się uważnie nagle warknął do mnie. - Ty, ja ciebie chyba znam. To ty jesteś chyba ta głupia Weronka, co jeździ bez celu po kraju, ładnie tak marnować urodę? - Ja szukam ojca, którego wy nie potrafiliście znaleźć - zaczęłam się bronić, a w myślach zaczęłam nawet żałować za swoje aroganckie odzywanie się. - Tylko nie wy, tylko nie wy. Tylko mi się tu nie spoufalaj... Dokumenty i bilet upoważniający do przebywania na dworcach kolejowych - warczał do mnie jak wściekły pies. Osłaniając nadal Kulawego, wyjęłam dowód osobisty z biletem ważnym na pociąg do Warszawy. - Proszę. To moje dokumenty... Gdy tak przeglądał podane mu przez mnie papiery, liczni podróżni niespodziewanie otoczyli nas ciasnym kołem. Z tłumu dało się słyszeć słowa popierające dla mnie i Kulawego. - Czasy komuny się skończyły, że mogliście zaczepiać i pałować każdego bezkarnie... - tłum napierał groźnie na mundurowych. Policjant starszy rangą czując, co się święci nagle zwrócił uwagę swojemu koledze. - Dokumenty w porządku? Jak tak, to oddaj je dziewczynie. Zostaw kalekę, bo jest pod jej opieką... Ochroniarzowi zaś rzucił w twarz: - Jeszcze raz zobaczę cię, jak wymachujesz kijem nad bezbronnym, to raport na ciebie napiszę! - No co ty, co ty, kumpla byś kablował - próbował bronić resztki swojego prestiżu społecznego człowiek ubrany na czarno. - Zamknij mordę, bo jak ci przypierdolę, to nie zdążysz się nawet na mnie poskarżyć, chcesz, żeby nam kto zdjęcie zrobił i poszedł do pismaków z tym...? Morda w kubeł, uszy po sobie i zmywaj się stąd... - oficer trzymając ochroniarza pod pachę, ciągle do niego mówił. Przestaliśmy go słyszeć, gdy zniknął za oszklonymi drzwiami. Ja w tym czasie wzięłam troskliwie pod ramię Kulawego, jedną wolną ręką podałam mu kulę rzuconą przez ochroniarza. Razem pokuśtykaliśmy w kierunku przyjaciół siedzących przy gorącym posiłku, jaki w tym czasie przyniosła im sprzedawczyni. Sięgając po portfel - jeszcze trochę roztrzęsiona -zapytałam: Ile płacę? -Nic! - usłyszałam od starszej zatroskanej kobiety. - Myślałam, że ten dryblas pobije panią. Należała mu się taka nauczka. Ale o ile go znam, to będzie się mścił na kim innym. Ja też mam serce. Przyniosłam też kawę Kulawemu. Jestem Elżbieta, jakby co - i nie czekając na dobre słowo odwróciła się na pięcie i poszła w kierunku miejsca swojej pracy. Wykrztusiłam je, gdy kobieta już była przy bufecie. - Dziękuję i niech Bóg pani błogosławi. - Tobie też jest potrzebne błogosławieństwo Boże - usłyszałam z oddali. Siedzący mężczyźni utkwili wzrok w posiłku i nie widzącym wzrokiem patrzyli. W swym zachowaniu byli bardzo podobni do siebie. Zaskoczyło ich moje postępowanie, dla nich kruchej kobietki. I całkowicie rozbroiła ich moja czułość. Do tej pory było nie do pomyślenia, by ktoś, a już na pewno jakaś ładna dziewczyna - stanęła w ich obronie przed tym dryblasem. Każdy z nich już nie raz miał "przyjemność" sprawdzić na swoich plecach i głowie bolesne uderzenia pałki ochroniarskiej. - No i ta odważna gadka z policjantami... - odezwał się nagle Bosman. - Hm. To musiało chyba wzbudzić szacunek tych biednych ludzi do mnie - przebiegło mi przez głowę. Nagle dał się słyszeć radosny głos kobiecy skierowany w kierunku mężczyzn: Witam, witam i o zdrowie pytam... - A, to nasza Mariolka nas tak pozdrawia. Siadaj z nami. - Widziałam, widziałam wszystko - spojrzała na mnie z podziwem. - Jestem Mariola z Poznania - mówiła podając każdemu rękę. - A o tobie już chyba wszyscy na całym świecie usłyszą - uśmiechnęła się do mnie. - Cieszę się, że cię poznałam - próbowałam odwzajemnić się nowo poznanej kobiecie za dobre słowa. - Dajcie łyka - i nie czekając na reakcję chwyciła parującą szklankę Dżamajki. Ten nawet nie bronił. Ocierając rękawem usta zakomunikowała wszystkim. - Wiecie, że dzisiaj w ogrzewalni jest zebranie, mają przyjechać jacyś Francuzi... Mają postawić tu gdzieś koło dworca krzyż ku pamięci zmarłych bezdomnych... Ma być jakaś impreza. Mają nas ubrać i nakarmić. Chyba pójdziemy, no nie - i nie czekając na reakcję reszty przyjaciół zwróciła się wprost do mnie: - Brakowało nam kogoś takiego mądrego, jak ty. Oni się pewnie gdzieś po drodze zapiją, ale ty przyjdź do ogrzewalni... O! Zapomniałabym na śmierć o tobie - tu zwróciła się do Lesy, mojej nowej koleżanki. - To dziewczyna z Baszkirii, albo z Ukrainy. Na imię jej Lesa. Rozpoznał ją Bosman - zakomunikowałam radośnie. A dlaczego się tak chowa za filarami? - Nie wiem. Zapytajmy ją o to. - Co się tak chowasz?- zaczepnie spytała Mariola. - Bo ja poznała tego ochroniarza i znaju, kto on jest, a konkretnie, kto jego przyjaciółka, z którą on żyje... Dlatego taka wystraszona. - odpowiedziała z przerażeniem w oczach. - No chodź do nas - Mariola kiwnęła do niej przyjaźnie ręką. Dziewczyna nieśmiało zaczęła się zbliżać do nas, zapraszających ją. Gdy się zbliżyła wystarczająco, po twarzy można było rozpoznać, że nie tylko strach się malował wielkimi brunatnymi oczami na twarzy, lecz przede wszystkim głód. Wychudzona, wyglądała, jakby nie jadła z miesiąc. Zaraz dostała dodatkowo jeszcze ode mnie ciastko i herbatę. - Dziękuję bardzo za poczęstunek - zaciągnęła z lekka rosyjskim akcentem, łapczywie zjadając podarowane słodycze. - To, o której to spotkanie w ogrzewalni? - spytał Bosman nie zwracając uwagi na Lesę, którą chwil kilka temu próbował poderwać ... - Chyba o 17, a jeśli nie, to w każdym razie po południu - informowała Mariola. Zanim mężczyzna poszedł w swoim kierunku, zdążyła jeszcze dorzucić: - Tylko przyjdź trzeźwy. Machnął jej ręką. A gdy zniknął nam z oczu, podniósł się także Kulawy, który do tej pory milcząco patrzył na dno pustej już, ale jeszcze parującej szklanki. Nie śmiał nawet spojrzeć w moje oczy - swojej niespodziewanej wybawczyni. W końcu ociągając się, podniósł się o kuli. Niepostrzeżenie uchwycił moją dłoń i czule uścisnął. W tym geście było wszystko: wdzięczność dozgonna, miłość, szacunek... Czułam to całą sobą. Uśmiechnęłam się tylko i odwzajemniłam swoim uściskiem. Nie podnosząc już na mnie wzroku, pewniej wcisnął kulę pod pachę i poszedł w przeciwnym niż Bosman kierunku. Dla spostrzegawczego psychoanalityka mogło wyglądać, że odradzały się w tym mężczyźnie, zapomniane dawno uczucia. Nie wiedząc nic o nich, nie umiejąc ich uzewnętrznić, nie zdając sobie sprawy z ich siły, a może się ich bojąc, musiał odejść w jakieś ustronne miejsce. Tylko ktoś niezwykle spostrzegawczy mógł jednak dostrzec zwilgotniałe od niewidocznych łez oczy. Niepostrzeżenie zaczęli się podnosić od stolika pozostali mężczyźni. Po kilku minutach siedziałyśmy tylko we trzy. Mariola zaczęła wypytywać o szczegóły związane z Lesą - moją koleżanką, która właśnie dopijała gorącą herbatę.- Przyjechała ja do Polski z ukraińskiej wioski w czerwcu "diewianosto szestowo"( 1996 r.) w celach zarobkowych. Na początek załapałam się do pracy w jednym z gospodarstwie w wiosce koło Lublina. Tam dowiedziałam się, że można dobrze zarobić w Agencji Towarzyskiej w Radomiu. Choć nawykła ja była do ciężkiej pracy w kołchozie, to zdecydowałam się na wyjazd do tego miasta, bo "diengi" potrzebne były na gwałt. W grudniu tego samego roku ja zjawiłam się w znanej z opowieści Agencji Towarzyskiej "Róża". Nie pamiętam, kto mi pomagał. Przyjęła mnie właścicielka, pani Mirosława z otwartymi rękami. Natychmiast pracownica Anastazja ( tak ją nazywali) poinformowała mnie o warunkach pracy i zakresie obowiązków... czyli majtki "w zęby" i pięćdziesiąt złotych na godzinę - na te słowa Mariola aż się zaczerwieniła z podniecenia. Ta spuściła tylko oczy i starała się już nic nie mówić. - No dobrze! Opowiesz mi to, gdy będziemy szły - przerwałam niezręczne milczenie, jakie zapanowało.- Ale chodzi tu o to, że ta bajzel mama to przyjaciółka tego ochroniarza - zaczęła nieoczekiwanie mówić jak najęta. - Rambo na niego wołali. - No już dobrze, zaraz pogadamy na ten temat, a teraz pójdziemy zjeść coś konkretnego. Zapraszam was obie. Znam tu taki tani zaciszny bar. Myślę, że stać mnie będzie na poczęstunek. Najwyższa pora, żebyśmy trochę zaszalały - żartując i śmiejąc się zaczęłam pakować chustę do torby. Na dworze przestało padać, tylko wiatr jeszcze trochę zacinał. Założyłam, więc na głowę czapkę. Pozostałe dziewczęta podopinały wypłowiałe jesionki i czekały na to, gdzie ich zaprowadzę. Z dalszych opowieści Lesy wynikało, że praca w Agencji "Róża" polegała na odbywaniu stosunków płciowych z mężczyznami, którzy płacili po 110 zł właścicielce. Lesa za to dostawała na rękę 50 zł. Ale konkretnych pieniędzy nie widziała na oczy. Tak, jak swojego paszportu i osobistych rzeczy przywiezionych ze sobą. - Otrzymałam zaraz swój pokój służbowy, w którym musiałam przyjmować klientów. Gdy do agencji przychodził mężczyzna zainteresowany seksem, wszystkie zatrudnione dziewczyny musiały wyjść z pokojów mieszczących się na piętrze do salonu na parterze. Musiałyśmy się odpowiednio zaprezentować. Klient wybierał i był prowadzony przez wybrankę do pokoju, który wynajmowała. Anastazja w imieniu właścicielki informowała takiego fagasa, że za kwotę 110 zł należy się "pieprzenie" w ciągu opłaconej godziny. Przekroczenie jej traktowane było jako dwie godziny. Każda z dziewcząt otrzymywała średnio dziennie, tak zwany "deputat" czyli cztery prezerwatywy. Ode mnie agencja wymagała pierdolenia jedynie w cipę bez żadnych tam jakiś cudów i wydziwiania ze strony klientów. Musiałam fagasowi sama zakładać prezerwatywy. Skrupulatnie pilnowała tego Anastazja, chyba nas śledziła. I rozliczała z tych "gumek". Średnio w ciągu doby miałam ich cztery, czasami zdarzało się, że musiałam ponadprogramowo przekroczyć ten limit. Pracowałam w tym lokalu do marca. Od kwietnia do połowy maja taką samą pracę wykonywałam w innym lokalu tej samej agencji, chyba w Skarżysku, albo może w innym mieście. Jeszcze nie znam dobrze waszej geografii. Tam nowym właścicielem był Walerian. W połowie maja przeniosłam się do Zajazdu Sosnowego w jednej z mniejszych miejscowości podradomskich. Tu z kolei właścicielką była Irena. Wprawdzie sama nie prowadziła agencji towarzyskiej, to jednak wiadomo było wielu osobom, że zatrudnia u siebie w zajeździe dziewczyny do towarzystwa. No i w końcu znane były jej powiązania z agencjami towarzyskimi, które podsyłały jej aktywne dziewczęta. Robiono tak dla zmylenia organów ścigania, bo tajemnicą publiczną było, że policjanci w tych burdelach prowadzili "swoje działania operacyjne" po godzinach pracy. Rotacja dziewcząt była więc konieczna i chłodno wykalkulowana. Ale do rzeczy! Po wstępnej rozmowie poinformowana zostałam o nowych warunkach pracy, które niewiele różniły się od wcześniejszych tyle, że...miałam nie wychylać z pokoju nosa bez zgody Ireny. Praca polegała na pieprzeniu cały czas, na okrągło. Tu opłata od fiuta wynosiła 100 zł i była o 10 złotych konkurencyjna w porównaniu z poprzednimi lokalami. Z tego otrzymywałam dalej na swoje niewidoczne konto 50 zł. Irena wynajęła dla mnie pokój, przy czym zakazała mi wychodzić z niego bez swej zgody. Zakazała mi też przebywania w barze. Zapewniała mi całodzienne wyżywienie, które osobiście przynosiła do pokoju. Klientów do mnie przyprowadzała sama. Po prostu przychodziła do mojego pokoju i przyprowadzała klienta. Dostarczała służbowe prezerwatywy i "dowcipne" tabletki antykoncepcyjne. Po czym z klientem przechodziłam do innego pokoju. Ja nie byłam jedyną za tymi zamkniętymi drzwiami. Zatrudnione były jeszcze inne dziewczyny, m.in. z Baszkirii i Ukrainy, Rosji, Rumunii, a nawet licealistki i gimnazjalistki z Radomia, które wpadały tam, by dorobić trochę do kieszonkowego. Nie były one konkurencją, a jedynie wyrafinowanym uzupełnieniem dla ekstra klientów, zwykle nadzianych "dziadków". W przeciwieństwie do wcześniej wymienionych agencji tu nie odbywały się prezentacje dziewczyn. Jedynym gwarantem, że "towar" jest wysokiej jakości było zapewnienie klienta samej Ireny, która przyprowadzała mężczyzn do nas, będących w zamkniętych w pokojach.. W pewien majowy wieczór w zajeździe pojawili się policjanci. Mieli oni wykonać chyba prawdziwe działania operacyjne dotyczące podejrzeń o uprawianie nierządu przez zatrudnione tu dziewczyny. Właścicielka usiłowała pomóc mi w ucieczce przez garaż. Kazała mi uciekać do pobliskiego lasu. Wtedy właśnie wpadłam w ręce mundurowych. W trakcie, gdy byłam zatrzymywana, pozostałe dziewczyny, jak się później dowiedziałam, uciekły do Kielc. Inne ukryła prawdopodobnie Irena. W trakcie przesłuchania dowiedziałam się, że burdel w tym zajeździe prowadzony był od 1995 r. Jeden facet przez sześć dni "przekochał" ze mną nawet 2 tys. zł. Przy rozliczeniu, gdy brakło pieniędzy musiał dołożyć jeszcze złoty łańcuszek. Dziewczyny żaliły mi się, że Irena naliczała im nawet 30 - 40 proc. z kwoty, którą klient płacił za godzinę seksu. Cieszyłam się, że miałam wyjątkowe szczęście. Ale później okazało się, że były to "domyślne wirtualne" pieniądze, których nigdy nie widziałam i ich nigdy z żadnej agencji nie dostałam na rękę. Często mi mówili, że z nich były potrącenia na wyżywienie, ciuchy, kosmetyki, a nawet za wynajem pokoju.. Ot, charoszyj polskij biznes - już nie kryła swojego prawdziwego akcentu. Właśnie zjawiłyśmy się w tanim barze. Buchnęło ciepłymi oparami. Kompletny zapachowy zawrót głowy. - Mariola, masz tu pieniądze dla mnie zamów krupnik, a Lesie i sobie weź także gołąbki, z ziemniakami. Dla Lesy jeszcze powinno starczyć na deser - mówiąc to wręczyłam jej wymięty banknot 10 - złotowy. - Nie zazdroszczę ci tej pracy - zaczęłam zachęcać do dalszych wspomnień Lesę. - Zdarzały się i takie incydenty, że gdy mężczyźni walili nas jak popadło, to mimo że nie upłynęła jeszcze wymagana godzina, Irena wchodziła bezceremonialnie do pokoju i mówiła, że musimy już kończyć, gdyż inni klienci czekają. Ilekroć tylko zapragnęli oni pieprzyć się, musieli informować o tym Irenę., która przysyłała im nas na górę do pokoi po otrzymaniu wcześniej od nich gotówki. Sama nie wiem, dlaczego zwolniono mnie z prokuratury. Jak tylko wyszłam, to zaraz w nogi. Teraz nie mam dokumentów, pieniędzy, nic nie mam. Od miesiąca się tułam. Czasami ktoś zostawi coś na talerzu... Wyjechałam ze swojego domu za pracą w Polsce. Tu jest dla nas raj... - Ale i piekło... - wtrąciłam. - U nas jest większe piekło. Jak zarobię pieniądze, to wrócę do swojej rodziny i pomogę im... - nie dokończyła, bo Mariola przyniosła pierwsze talerze z gorącym i pachnącym posiłkiem. Nawet pojawiło się na chwilę słońce. Zjemy, trochę posiedzimy i pójdziemy pod ogrzewalnię - zakomunikowała Mariola. - Mam przeczucie, że tam coś zjemy i coś dostaniemy. Ma być nawet ksiądz... Schowałam do portfelika parę groszy reszty. W duchu cieszyłam się, że Mariola nie jest złodziejką i można spróbować jej zaufać. Cieszyłam się patrząc, jak z apetytem pałaszuje swoje danie Lesa... Rozdział IV Przy nakrytym białym obrusem stole ustawionym ze stolików w podkowę siedziało kilku ubranych w łachmany mężczyzn głośno dyskutujących, momentami nawet ostro się spierających. Dla takiego słuchacza z zewnątrz, jak ja, była to mowa nieskładna, bełkotliwa, zrozumiała tylko dla nich. Głosy ich dobiegły naszych uszu, gdy stałyśmy w przedsionku. Mariola z Lesą paliły papierosy, ja próbowałam zrozumieć, o co chodzi dyskutującym i poznać po głosach osoby. Prawie mi się to udało. Nie pokazywałam się, więc mogłam usłyszeć relację z wydarzeń, jakie miały miejsce na dworcu. - Uderzył Kulawego ze dwa, trzy razy w kipę za to tylko, że spokojnie siedział na ławce. - Nieprawda! Kulawy leżał. A ten go kopał po kostkach, potem bił kulą po głowie. - Czemu tak, bez powodu bić człowieka? I to robi policjant. Czy oni nie mają żadnej władzy nad sobą? Czemu aż tak jesteśmy znieważani przez porządkowych? - O czym wy, kurwa gadacie, to wszystko jest o dupę obić... Mam padaczkę, lekarz mnie operował, o tu, w głowie, a on mnie uderzył w twarz. Za co mnie uderzył w twarz? - Jestem niepełnosprawny, mam renty sześćset dwadzieścia. Mama mi zmarła, to wygonili mnie z domu. Pochodzę ze wsi. Spałem dzisiaj na klatce schodowej. Jest zimno, a teraz chodzę i proszę, żeby mi ktoś pomógł. Ale ta policja... Tu... Deszcz padał.... Ono... W zimno mnie... Oni wygonili mnie... Na deszcz... - Przychodzą tu taryfiarze. Oni se palą papierosy... Oni mają ciepło...Mają, co do gęby włożyć. Nie poczęstują. Jeszcze przegonią... - A dla nas nie wolno nic. Dla nich wolno wszystko. Jakby nie mieli domu, jakby nie mieli, co jeść. Dlaczego ta policja... To wszystko... Tak nas ganiają. Czy oni są człowiekami. Dlaczego oni tak... - Żeby będą te bezdomni jako są bezdomni. Nie mają gdzie, nie co zjeść... Ktoś im da tę zupę. Niektórzy dadzą... Niektórzy nie dadzą... - Ktoś tam pomoże... - A mnie inwalidę... tu lekarz na głowie mnie operował... Oni mnie po twarzy... - Takie postępowanie niszczy nas... Tych ludzi... Jestem człowiekiem. I ten człowiek potrzebuje pomocy... Jakiejś pomocy... - Miałem operację na głowę. Którą lekarz mi ją zrobił? Zostałem wygoniony z domu przez siostrę. Mam jakąś padaczkę... - z tej mowy szarpanej, nieskładnej, czasami niezrozumiałej nawet dla ludzi wypowiadających zdania, wyzierał dramat ludzki. Dramat dziecka krzywdzonego niesprawiedliwie przez dorosłych, w chwili, gdy musi zjeść, wyspać się, odpocząć, pobawić się. To akurat w takiej chwili dotyka je niesprawiedliwość, jakaś złość dorosłych. Tak też się tu w ogrzewalni dzieje z tymi bezdomnymi istotami. Tak zapalczywie dyskutowali: Bąbel, Romek, Dżamajka, Janosik. Kolejno zaczęli dołączać do nich kolejni: Kulawy, Bosman, Brat Janosika. Pojawił się Malowany - elegancko ubrany. Pozostali patrzyli na niego za zaciekawieniem, a nawet z zazdrością... że mu się poszczęściło. Przybył także ksiądz Skorupka, którego znałam z wcześniejszych opowiadań o nim. To w jego parafii jest ogrzewalnia. Cały czas panował szum charakterystyczny dla chwil poprzedzających zebranie ludzkie. Zdecydowałyśmy, że koniec już z paleniem i pojawiłyśmy się w drzwiach. Na nasz widok wszyscy zamilkli. Przez długą chwilę patrzyli na mnie. My speszone takim milczącym przywitaniem usiadłyśmy w ciemnym kącie sali. - To ta... - To ona... Ona uratowała Kulawego...Weronka, czy jak ... Tam... - Dobiegały do mnie strzępy słów wypowiadanych pod naszym adresem. Popatrzyłyśmy tylko na siebie. Uśmiechnęły się do mnie Mariola i Lesa. - To o tobie tak szepczą - nachyliła się do mojego ucha Mariola. Dziewczyny porozpinały kurtki, zdjęły z głów chustki. Ja czapkę schowałam do kieszeni jesionki. Do ogrzewalni schodzili się następni. Jedni witali się wylewnie, jakby s znali się od dziecka. Inni cicho wtulali się w kąciki i siedzieli ze spuszczonymi głowami, starając się być niewidzialnymi dla pozostałych. Przyszło też kilku księży i kilka sióstr zakonnych. Miejsca zarezerwowane dla specjalnych gości nadal były jednak wolne. Świadczyło to, że jeszcze zebranie nie może się rozpocząć, tak często zapowiadane od kilku dni. Wreszcie zrobił się szum w pobliżu drzwi wejściowych. Weszło kilka osób palących papierosy. Po sali przemknęło jak błyskawica: - Przyjechali... Zaraz tu będą... Oczy zebranych zwróciły się w kierunku ciemnej wnęki prowadzącej na zewnątrz. Wreszcie się pojawili. Cała świta. Cztery kobiety. Pośrodku nich mężczyzna ubrany w sweter. I od razu zasiedli na honorowym miejscu. Pozostałe kobiety i mężczyźni po wyszukaniu miejsc wolnych natychmiast się tam udali. Na stole pojawiły się dzbanki z herbatą i kawą oraz mnóstwo pączków, bułeczek, ciastek. Kobieta z gładko zaczesanymi włosami natychmiast zaproponowała, by wszyscy się częstowali. - Herbaty i ciasta nie braknie dla nikogo. Bierzcie do woli. Dziękuję naszej zaprzyjaźnionej piekarni za ten dar. Jestem Anna. Mam zaszczyt przedstawić gościa z Francji, wolontariusza pana Joina. Witam też pozostałych naszych znakomitych gości, którzy będą opowiadali o problemie bezdomności w naszym mieście i kraju. Będziemy razem szukać rozwiązań korzystnych dla was. Witam was drodzy przyjaciele serdecznie. Nie bójcie się, mówcie jak najwięcej o sobie. Szczególnie liczę na wasze uwagi w sprawie obchodów Światowego Dnia Walki z Nędzą. Mamy propozycję, byśmy uczcili w godny sposób naszych zmarłych przyjaciół. Na początek poproszę o zabranie głosu przedstawiciela opieki społecznej, panią Beatę. - Dzień dobry. Witam gorąco naszych przyjaciół. Proszę o aktywne słuchanie mojej wypowiedzi. Mam tu na myśli dyskusję, która jak sądzę powinna się rozwinąć- zagaiła kobieta średniego wieku z krótko obciętym włosami. - Bezdomni przebywają na dworcach kolejowych i autobusowych większych miast oraz w ich okolicach na przykład: skwerach, parkach, klatkach schodowych, jak też na "odludziach" - w zakamarkach przy zakładach pracy, kopalniach, hutach, elektrociepłowniach, gdzie ukrywają się w kanałach, przewodach rurociągowych, ciepłowniczych itp. W związku z tym bezdomni rzadko zgłaszają się do opieki społecznej sami i dobrowolnie, wstydząc się na ogół swego wyglądu, sytuacji, w jakiej się znaleźli, bardzo często nie z własnej winy. Boją się tzw. przesłuchań, wywiadów, legitymowania, na co narażeni są prawie codziennie podczas kontroli policyjnych - rozkręcała się już na całego Beata, kierowniczka Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie. -Do głównych przyczyn bezdomności w naszym mieście należą: uciążliwe nałogi, na czele z chorobą alkoholową, przeszłość kryminalna, a co za tym idzie - brak akceptacji ze strony rodziny, niepowodzenia zawodowe (utrata pracy i wymeldowanie z hotelu robotniczego), rozwody, wymeldowania, wymeldowanie przez rodzinę donikąd, sprzedanie mieszkania i wyjazd za granicę podczas odbywania kary przez małżonka, własny wybór. Niektórym odpowiada "poniewierka", byleby ich to nie kosztowało i nie trzeba było pracować, klęski żywiołowe - najczęściej pożar i powódź, eksmisje z powodu zaległości czynszowych rodzin o najniższych dochodach, ucieczka z domu młodych ludzi (narkomania, prostytucja), choroby, którym towarzyszy zanik pamięci, nieprzystosowanie i bezradność - są to "bezdomni od urodzenia", wychowani najczęściej w domach dziecka - nieoczekiwanie przemówienie zostało przerwane oklaskami kilku mężczyzn siedzących w zaciemnionym miejscu stołu. Wszyscy spojrzeli zdziwieni w tamtym kierunku. A stamtąd dobyły się głosy: - To wiemy! Co pani nam mówi! My chcemy wiedzieć, jak pani chce nam pomóc, zwłaszcza teraz, gdy jest zimno i gdy wyganiają nas ze wszystkich miejsc, gdzie jest ciepło... - E! Ty! Bąbel! Nie wychylaj się! Daj mówić pani - stanął w obronie mówczyni Bosman. - Właśnie! O wszelkie pytania i ewentualne zastrzeżenia proszę po zakończeniu mojej wypowiedzi. Teraz powiem wam, na czym polega nasza pomoc - kobieta przełknęła ślinę i skwapliwie skorzystała z tej krótkiej przerwy, by napić się gorącej kawy. - Zdobywanie środków rzeczowych i finansowych oraz rozdzielanie ich wśród bezdomnych to zajęcia wykonywane społecznie przez naszych wolontariuszy. Z chwilą pojawienia się bezdomnego, czy to samodzielnie, czy doprowadzonego przez inne osoby, przeprowadzają oni wstępną rozmowę i zaczynają udzielać pomocy. Przede wszystkim rzeczowej - rozdają odzież, obuwie, ciepły posiłek, trwałą żywność. Jeśli jest taka konieczność to także finansowej - na ogół są niewielkie kwoty, po czym kieruje się taką osobę do MOPR. Tam pada pierwsza propozycja miejsca w schronisku dla bezdomnych (po wcześniejszym telefonicznym upewnieniu się, że są wolne miejsca). Wreszcie nasi wolontariusze pomagają: w załatwieniu rent inwalidzkich osobom chorym, w nawiązaniu kontaktu z najbliższymi w przypadku opuszczenia przez rodzinę, w uzyskaniu lokalu zastępczego lub adaptacji lokalu, następnie wyposażeniu go w meble i sprzęt gospodarstwa domowego. Udzielamy także porad prawnych, dotyczących głównie rozwiązywania problemów życiowych. Jeśliby wgłębić się w szczegóły, to ta pomoc będzie jeszcze większa. - Kto najczęściej korzysta z tej pomocy? - wtrąciła się nieoczekiwanie prowadząca Anna. - Dziękuję za to pytanie. Najczęściej po pomoc zgłaszają się osoby, które bezdomnymi stały się od niedawna. Po wyjściu z więzienia zastały puste, zdemolowane mieszkania lub nie zostały akceptowane przez rodzinę, a teraz znajdują się na bruku. Nierzadko też są to bezdomni dotknięci klęskami żywiołowymi - pożarem i powodzią. Nasza pomoc w uzyskaniu mieszkania i wyposażenia go była wtedy niezbędna. Podobna pomoc udzielana jest rodzinom, które zostały eksmitowane z mieszkań z powodu zaległości czynszowych. Przepisy prawa lokalowego dopuszczają możliwość eksmisji lokatorów (nie płacących czynszu) "donikąd". Tylko u jednego z komorników Sądu Grodzkiego znajduje się około 100 prawomocnych wyroków, które z powodu zbliżającej się zimy nie zostały jeszcze wykonane. Ale jak się dowiedziałam, stanie się to na pewno na wiosnę, jak tylko się ociepli. Wszyscy bezdomni, którzy trafiają do naszych placówek, otrzymują ciepły posiłek, trwałą żywność, bony do najbliższego baru oraz odzież odpowiednią do pory roku. Niektórzy bezdomni korzystają z naszej pomocy tylko raz, inni wielokrotnie. Wszystkie osoby bezdomne są zapraszane na Wigilię lub inne spotkania ogłaszane przez radio lub w prasie lokalnej. - A na jakie problemy napotykacie się? - odezwał się ksiądz Skorupka. - Nasze działania nie zawsze osiągają zamierzone skutki. Niejednokrotnie bezdomni nie zgłaszają się do schroniska, pomimo załatwionego miejsca i otrzymanych pieniędzy na dojazd oraz obietnic z ich strony. Możemy jedynie domyślać się, że żyjąc w środowisku przez siebie wybranym, nie mają ochoty, a może boją się dyscypliny i rygoru schroniska. Są to bezdomni "z wyboru", którzy upodobali sobie życie nie podporządkowane żadnym normom społecznym. Wszyscy oni znajdują się w warunkach wykluczających zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych, a ich sytuacja sprzyja szerzeniu się demoralizacji, zagrażając bezpieczeństwu i porządkowi publicznemu. - A jaka jest sytuacja w całym naszym województwie? - nagle zapytał mężczyzna do tej pory pilnie notujący. Nie czekając jeszcze na odpowiedź dodał: - Przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem dziennikarzem "Naszej Gazety". - Nie wiadomo, ilu jest bezdomnych na terenie naszego województwa, gdyż osoby te nie są nigdzie rejestrowane. O rozmiarach bezdomności na terenie województwa można wnioskować tylko pośrednio, wykorzystując dane na temat liczby skierowań do schronisk oraz świadczeń z opieki społecznej. Pomimo wysiłków instytucji państwowych i organizacji pozarządowych liczba bezdomnych rośnie. Ostatnio zauważalne jest rozpowszechnienie bezdomności wśród kobiet i dzieci, głównie w wyniku wzrostu przemocy w rodzinie spowodowanej nadużywaniem alkoholu. Z powodu braku bazy lokalowej i finansów, nie jesteśmy w stanie rozszerzyć swojej działalności na rzecz bezdomnych naszego województwa. Czyniliśmy bezskuteczne starania w Zarządach Miast o przydzielenie wskazanych pomieszczeń na noclegownię oraz na stołówki. Oczywiście, prowadzenie przez nas noclegowni, łaźni, schroniska bądź stołówek, wymagałoby pomocy ze strony wszystkich miast naszego województwa. My mamy jedynie możliwości wyposażenia placówek oraz prowadzenia ich niewielkim kosztem przez społeczników - wolontariuszy. Wobec wzrostu rozpowszechnienia zjawiska bezdomności zwiększa się zakres obowiązków wolontariuszy. Niestety, posiadamy zbyt małe środki finansowe, co ogranicza znacznie możliwość udzielania większej pomocy - mówczyni z ulgą zakończyła swoje wystąpienie. Zapanowała cisza... Nagle odezwał się mężczyzna siedzący przy oknie, oparty niedbale o parapet. - Nie wiem, czy mnie państwo poznajecie? - zawiesił głos. Zapanowała cisza. Wszyscy zmierzyli go uważnie wzrokiem. - To tak się zmieniłem, że już mnie - Szajbusa nie poznajecie. Byłem w tym mieście kilka lat. Pan Jerzy będzie pamiętał na pewno... Od niego się uczyłem życia i tego jak pomagać skutecznie. - Pamiętam cię. Nie dawałeś znać o sobie, więc myślałem, żeś przepadł całkowicie. A tu patrzcie, jaki elegant - radośnie potwierdzał tożsamość mężczyzny wolontariusz Jerzy od lat prowadzący wspólnie ze swoimi przyjaciółmi prywatną noclegownię. - No widzicie! Tyle lat, a niektórzy jeszcze pamiętają moje niechlubne wyczyny alkoholowe i nie tylko. Jeśli państwo pozwolicie, to powiem o tym, co myślę na temat poruszanego problemu i co ja sam robię w tej sprawie. - Ależ prosimy bardzo. Takich wypowiedzi i takich ludzi nam szczególnie brakuje. I - nie obrazicie się państwo - ale pierwszeństwo damy... Komu? Sza... - kobieta zawiesiła głos, by słowo Szajbus padło z ust mówcy, a nie z jej, gdyż brzmiałoby ubliżająca. - Niech będzie Szajbusowi, choć od trzech lat przyzwyczaiłem się do imienia i nazwiska - Wiesława Kowalskiego - szybko wyczuł niezręczność sytuacji mężczyzna. - No to panie Wieśku proszę opowiadać - zachęciła Anna wyraźnie zadowolona z nieoczekiwanego obrotu sprawy. Również z zaciekawieniem i ja zaczęłam na mówcę patrzeć. - Witam serdecznie. Na drogę bezdomności wszedłem mniej więcej 10 lat temu. A od trzech lat uważam się za człowieka, który ma dach nad głową. Włożyłem dużo pracy by się z bezdomności wydostać i to mi się powiodło! Jestem dumny z tego, że mi się udało. Popieram to, co mówiła moja przedmówczyni. Problem bezdomności narasta i będzie narastał zwłaszcza gdy będzie w pełni realizowana ustawa z 1994 roku o eksmisjach. Dotknie ona osoby, które nie płacą czynszu. Bezdomnych przybywa i to w zastraszającym tempie. Chciałem państwa uczulić na to. Jak pomóc ludziom wyjść z tego?. Wydaje mi się, że nie znajdziemy na to konkretnego lekarstwa. Jestem założycielem prywatnego schroniska dla bezdomnych w Lublinie. Pan Jerzy pamięta, byłem u niego w schronisku alkoholikiem, ale nie piję od trzech lat. Też kosztowało mnie to dużo pracy. Widzicie państwo, że przerosłem sam siebie. Nie sądziłem nigdy, że mi się uda. Nie liczę na zaszczyty. I jeśli można, to proszę nie pisać o mnie w gazecie. Chcę coś robić. Skoro mnie się już tyle udało, chcę pomóc tym, którzy nadal są bezdomni. Napotykam masę przeszkód. Kiedyś założenie schroniska było znacznie łatwiejsze niż obecnie a i ludzie tak pomagali, że darów było za dużo. Na łamach prasy wzywaliśmy biednych by zgłaszali się do schronisk, w których wydawaliśmy rzeczy. Dzisiaj ktoś wymyślił jakieś limity. Organizuję Dzień Dziecka dla dzieci z rodzin alkoholików, szukam pomocy, bo wiadomo, Kluby Abstynentów nie są dotowane, - "Proszę Pana! Pomogłam tamtej organizacji, Panu już nie pomogę, bo limit mi się na ten rok wyczerpał" - często słyszę. Naprawdę mnie to boli. Kto wymyślił rejonizację schronisk? Ja takiej rejonizacji u siebie nie mam. Słyszę nieraz w schroniskach : "Nie możemy przyjąć bo nie z naszego terenu". A ja mówię: "Przecież bezdomny nie jest z żadnego terenu, tylko z Polski, naszego kraju". Bo ktoś kiedyś wykorzystał sytuację i wymeldował mnie. Czy nie da się tego uregulować inaczej ? Gdy się samemu z tego wygrzebało, można innym pomóc własnym przykładem. Cały czas uczę się jak to robić. Chcę zwrócić uwagę na sprawę bezdomności ukrytej. Ona istnieje również w domach pomocy społecznej, czego ja jestem dowodem. Czy ja nadaję się do domu pomocy społecznej? Według mnie jest on przeznaczony dla chorych. Koło mnie nie trzeba skakać. Ja do takiego domu trafiłem przypadkowo. Pani dyrektor z Wojewódzkiego Zespołu Pomocy Społecznej do mnie mówiła tak: "Panie Wiesławie! Pan idzie do Domu Pomocy Społecznej, bo nie ma Pan innego wyjścia". Ja mówiłem: "Zgadzam się ".W pewnym momencie uznałem, że się tam nie nadaję. Przed sześcioma laty go opuściłem. Znowu pomógł los - poznałem osobę, która mi pomogła swoim przykładem. Mam tu na myśli pana Jerzego. Tak, tak, człowieka z waszego miasta. Wykorzystałem moją szansę. Formalnie jestem inwalidą. Według dowodu już nie jestem mieszkańcem domu pomocy społecznej. Mam własną placówkę w lubelskim. Znalazłem w jednej z podmiejskich wiosek baraki po zlikwidowanej kopalni. Trochę za tym pochodziłem, bo dowiedzieć się, czyje to i jak zrobić, żeby to zagospodarować. Akurat firmę likwidowano i poprosiłem likwidatora, by przeznaczył te rudery dla bezdomnych, a ja się zobowiązałem, że będę tego "biznesu" pilnował. Skrzyknąłem chłopaków i zaczęliśmy remontować stare baraki. I teraz tam mieszkamy. Nie było łatwo to załatwić i przyznam się, że nie mam o tym bladego pojęcia. Pomogła mi w tym pani likwidator kopalni.. W gminie się ucieszyli, że daleko na zadupie od normalnych ludzi wynieśli się bezdomni. Nawet mi pomagają finansowo... - niespodziewanie zrobił się szum wielu zaczęło się do mówcy przysuwać krzesła. - Ktoś zapytał: A mnie byś wziął do siebie? Jeszcze mnie, i mnie, i mnie... A ja to co, nie mogę? - głosy proszące o pomoc zaczęły się nakładać na siebie. - Mogę nawet w tej chwili! Po to tu przyjechałem - wołał mężczyzna. Ale nie wszystkich. Pogadamy po zebraniu - rozdawał karteczki ze swoim adresem na lewo i prawo. Jedną otrzymałam ja. Schowałam głęboko w kieszeni. - Bardzo się cieszymy, że rozładuje nam pan panie Wieśku trudną sytuację w mieście - ucieszyła się Anna. - A teraz chciałam poprosić naszego gospodarza księdza prałata Zbigniewa Skorupkę. Z tego, co wiem, ma on dla nas i naszych przyjaciół propozycję... - z nutką tajemniczości w głosie prowadząca spotkanie zaprosiła księdza do dyskusji. Z krzesełka podniósł się człowiek w sutannie. Poorana bruzdami twarz świadczyła, że lata młodości ma już dawno za sobą. Ale ze sposobu zachowywania się i mówienia widać było, że tkwią w nim niespożyte siły.- Jestem gospodarzem duchowym i nawet administratorem tej ogrzewalni i schroniska im Świętego Brata Alberta. Uważam, że nasze wysiłki powinny być skierowane na wyprowadzenie ludzi z bezdomności. Jest to trudne. Brak środków i ludzi do pomocy. Ja jestem dla was ojcem i matką, z wami przebywam, wszystko wam załatwiam. Wspólnie z Radą Opiekuńczą Parafii pod wezwaniem WNMP postanowiliśmy otworzyć schronisko odwykowe - profesjonalną wytrzeźwialnię dla bezdomnych. Będzie to pierwsze takie w naszej diecezji schronisko. Nie mogę już spokojnie słuchać, że dla bezdomnego nie ma miejsca w ogrzewalni lub w schronisku, bo jest pijany. Alkoholizm jest chorobą i należy go leczyć medycznymi metodami, a nie stosować drastycznego wyrzucania tych ludzi na bruk... - wypowiedź księdza została nieoczekiwanie przerwana oklaskami. - No wreszcie ktoś zaczął mądrze mówić! - Brawo! - rozlegało się mnóstwo nachodzących na siebie głosów popierających inicjatywę duchownego. On sam rozgrzany atmosferą sali spokojnie kontynuował wypowiedź: - Leczenie choroby alkoholowej przez wyrzucanie ze schroniska to zła metoda. Bezdomni są otwarci na poszukiwanie sensu życia, odkrywanie Boga w swoim życiu. Razem śpiewamy na mszy świętej, kulawo, bo kulawo, ale śpiewamy i modlimy się. Były rekolekcje. Do spowiedzi poszli prawie wszyscy. Do Komunii świętej przystępuje codziennie na mszy świętej połowa mieszkańców schroniska. Praca duchowa jest fundamentem wszelkiej aktywności. Człowiek podejmuje leczenie odwykowe, zaczyna myśleć o mieszkaniu, o nawiązaniu więzi z rodziną, o pracy. Chcemy pomagać a nie prowadzić za rękę. Wyzwalamy aktywność, samodzielność; radzimy, zachęcamy do nauki zawodu i porządnej pracy. Te oklaski świadczą, że problem bezdomnych nie wynika tylko z powodu braku mieszkań, a właśnie z zatracenia więzi rodzinnych. Chcąc szukać skutecznej pomocy dla nich trzeba promować rodzinę, promować wychowanie. Pozwalać Kościołowi wychowywać, chyba dotąd źle nie wychowywał społeczeństwa. Jestem zbudowany postawą poszukiwania pomocy człowiekowi. Sam odkrywam w sobie, że gdybym nie szukał dobra tych ludzi ze względu na Chrystusa i nie chciał ich kochać nie swoją miłością, ale miłością, jaką Bóg mnie obdarza to, by nic z tego nie było i szybko by się to skończyło. W naszym domu najważniejszym miejscem jest ładna kaplica. Cały dzień od tego miejsca się zaczyna. I miłość jest najważniejsza w tej pracy. Bezdomni nie znaleźli miłości, bo albo mieli rodziny patologiczne, albo były to rodziny, w których rodzice nie mieli czasu i podejścia do swoich dzieci. Owszem będą tacy, którym się nie da pomóc, są to " straceńcy", ale nie w oczach Bożych. I dla nich zamierzam poświęcić wszystkie swoje siły. Potrzebuję do pomocy ludzi, dużo ludzi. Najlepiej, by rekrutowali się właśnie spośród was - te słowa zabrzmiały jak prośba połączona z żądaniem. Trafiły bezpośrednio w moje serce. Lekko się zarumieniłam. Przypomniałam sobie swoją rozmowę z księdzem dyrektorem Caritasu kilka miesięcy temu, gdy stanęłam w obronie Zośki, którą wygoniono ze schroniska, bo czuć było od niej alkohol. Zaproponowałam wówczas utworzenie właśnie takiej specjalnej izby wytrzeźwień dla bezdomnych z zatrudnionym w niej pracownikiem znającym w praktyce problematykę "AA". Wreszcie z tych przemyśleń ocknęły mnie kończące wypowiedź słowa księdza Skorupki: - Nie zobaczycie ich tutaj, nie zobaczycie ich w telewizji, nie zobaczycie ich w urzędach. Oni mówią, że opatrzność Boża sama działa. Oni nie szukają żadnych wsparć, ani propagandy, a działają wspaniale. Z ulicy zbierają takich, którym już nikt nie chce pomóc. I to jest budujące, że te więzy można odbudowywać. Choć zdać sobie należy sprawę, że to kosztuje, że wszystko kosztuje. Ważne jest jednak żeby być razem z nimi. Tak, jak brat Albert. Właśnie od niego się uczymy być z człowiekiem, który ma trudności życiowe. Ci ludzie, znakomici animatorzy ruchu na rzecz trzeźwości najpierw przeszkolą was chętnych do takiej działalności. Potrzebuję chętnych do pomocy... - ksiądz zawiesił głos w oczekiwaniu na reakcję. Równocześnie, gdy podniosłam rękę, rozległy się gromkie oklaski. Aprobata nałożyła się zarówno dla mnie i propozycji księdza.. Księdzu wydało się, że ta aprobata jest tylko i wyłącznie dla niego. Jeszcze nie zdążył poznać się na mnie, a tym bardziej zauważyć w tym tłumie. Skierował jednak głowę w moją stronę. Widząc podniesioną rękę, grzecznie poprosił mnie o nazwisko. Zapisując je w notesie powiedział pod nosem: - Proszę o kontakt ze mną po zebraniu - i rozglądał się po sali, czy nie ma jeszcze chętnych. Nie doczekał się jednak propozycji i oddał głos prowadzącej zebranie Annie. - Dziękuję księdzu za bardzo ciekawy pomysł. Zanim zabierze głos nasz gość z Francji. Chciałabym, abyśmy porozmawiali na temat uczczenia pamięci zmarłych naszych przyjaciół. Myślę, że nasza wolontariuszka Iwona podda nam swoją koncepcję obchodów pod dyskusję. Wstała skromna dziewczyna o zmęczonych oczach. Pokasływanie co chwila tłumione chusteczką do nosa świadczyło, że trawi ją jakieś przeziębienie. Pokasłując i smarcząc rozpoczęła: - Pragniemy 17 października br. uczcić pamięć ofiar głodu, nędzy, bezdomności, ignorancji i bezradności społecznej. Każdy człowiek, któremu okażemy choć trochę zainteresowania ma szansę przezwyciężyć własne słabości - w pierwszych słowach zachęcała do wzięcia udziału w uroczystościach. - W tym dniu na całym świecie obchodzony jest Światowy Dzień Sprzeciwu Wobec Nędzy ogłoszony przez ONZ. Założycielem ruchu jest Sługa Boży Ojciec Józef Wrzesiński, bardzo popularny we Francji duchowny polskiego pochodzenia. Do tej organizacji należą ludzie wszystkich wyznań, a także niewierzący. Ojciec Józef był księdzem katolickim, najgłębszym motywem jego działania była wierność Chrystusowi, który utożsamiał się właśnie z głodnym, nagim i odrzuconym...- Nagle mówczyni przerwał jeden z księży siedzących przy stole z gościem z Francji. Proszę państwa, przepraszam, że przerwę na chwilę wypowiedź naszej Iwonki. Ale musicie usłyszeć kilka słów na temat duchownego, którego nazwisko tu padło. "Ksiądz Józef Wrzesiński? To syn banity - Polaka inżyniera i Hiszpanki nauczycielki, urodzony w 1917 r. wśród nędzarzy w Angers. Dodam, że od 15 marca 1997 r. przed jego nazwiskiem widnieje chwalebny tytuł " Sługa Boży" Ojciec Józef Wrzesiński jest twórcą Międzynarodowego Ruchu ATD Czwarty Świat". - Szerzej na jego temat powie zapewne nasz francuski gość. Oddaję głos teraz Iwonie. - Zaczniemy razem z francuskimi gośćmi o godz. 15 w sali konferencyjnej Kurii Diecezjalnej przy ul Jana Pawła II wspólnym rozważaniem na temat człowieka marginalizowanego i odrzuconego. O godz. 17 pomodlimy się z bezdomnymi i ubogimi w hali głównej dworca PKP. Po mszy świętej pójdziemy na jeden z cmentarzy i poświęcimy tam brzozowy krzyż, będący symbolem ofiar nędzy i zapalimy symboliczne znicze. Uroczystości zakończymy gorącą herbatą. Rozdawana będzie także ulotka, w której wypisane będą nazwiska, pseudonimy i przezwiska osób bezdomnych, zmarłych w naszym mieście. - Dlaczego ten krzyż ma być postawiony na cmentarzu? Tam jest dużo krzyży, brzozowych także. Czy nie lepiej, by taki krzyż stanął gdzieś w okolicy dworca kolejowego? - nieoczekiwanie nawet dla siebie samej zabrałam głos właśnie ja. Teraz dopiero zaczęto mi się uważnie przyglądać zewsząd. Ponad pół setki par oczu nagle wpatrzyło się we mnie. Znało mnie nie wielu, ale gdy tylko padło w tłumie moje imię i to, kim jestem. Okazało się, że słyszeli o mnie prawie wszyscy. Nawet wolontariusze i księża. Join z Francji uśmiechnął się do mnie. I gestem ręki dał do zrozumienia, bym mówiła dalej, by nikt mi nie przeszkadzał. - Sama widziałam mężczyznę zmarłego w dworcowej toalecie, jak zabierano go z rowu przydworcowego. Dworce PKP i PKS miały być dla nich jedynie przystankami przed wyruszeniem w dalszą podróż tam, gdzie tylko zapragnie ich dusza. Przez dworce przewija się ich w ciągu roku kilkuset. Najczęściej szukają tu ciepłej strawy i pieniędzy na dalszą podróż. Dla wielu z nich, jak się okazuje, jest to ostatnia poczekalnia w życiu... - Nagle wtrąciła się do tego wywodu Iwona. - Próbowaliśmy rozmawiać z przedstawicielami PKP na ten temat. To nawet nakrzyczano na nas, że nie było przypadków w ciągu ostatnich dwóch lat zgonów na terenie dworców. Nie polemizując z danymi statystycznymi PKP, wspominamy jedynie, że zaledwie w ciągu 2 lat zmarło w okolicach dworców PKP i PKS, w "dziuplach" (piwnicach, rowach, ruderach, itp.) oraz w szpitalach ( trafili tam w stanie agonalnym) 25 osób uznanych za bezdomnych... Według naszych rozeznań, trudno będzie przeforsować ustawienie krzyża koło dworca... - skończyła uzupełniać moją wypowiedź. - Ale nie należy dawać za wygraną i trochę trzeba powalczyć z władzami kolejowymi, by taki krzyż stanął właśnie w takim miejscu - zaczęłam coraz dzielniej bronić swojej koncepcji. - Myślę, że należy się to tym ludziom. Należy im się krzyż w miejscu, gdzie spędzili cząstkę swojego życia. I to tą najważniejszą, bo ostatnią... - czułam, że mój głos trafił prosto w serca słuchających. W ogrzewalni zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. Nagle odezwała się tłumaczka, sygnalizując, że Join pragnie zabrać głos. Najpierw wszyscy zebrani usłyszeli słowa w obcym im języku francuskim. Te tajemnicze dźwięki skierowane do nich stały się dopiero jasne, gdy w chwilę później dały się słyszeć w języku ojczystym. - Przepraszam, zapomniałam przedstawić naszą znakomitą tłumaczkę. Ma na imię Elżbieta - prowadząca zebranie Anna przedstawiła tajemniczą kobietę. Zebrani popatrzyli z podziwem na kobietę. - Dziękuję bardzo za piękną prezentację mojej osoby. Ja ze swojej strony zrobię wszystko, byście państwo bardzo dobrze mogli zrozumieć to, co do was będzie mówił nasz znakomity gość z Francji. Tak, więc moje słowa wypowiadane do was traktujcie tak, jakby to było słowa Joina- oklaski wyrażały nie tylko aprobatę, ale przede wszystkim szacunek. Jak się okazało po zachowaniu zebranych, dla wielu Elżbieta była bardzo bliską osobą. Sama słyszałam o niej, że często wyciągała pomocną dłoń dla potrzebujących. Obdarowywała pieniędzmi, pożywieniem, ale przede wszystkim dawała otuchę. - Bardzo chętnie i z wielką radością przyjeżdżam już od kilku lat do moich polskich przyjaciół. W moim przekonaniu nie należycie do bezimiennej masy bezdomnych zalegających ławki w dworcach i parkach - usłyszeli słowa Francuza z ust Elżbiety. - Należy się wam szczególny szacunek i pomoc, choćby z tego powodu, że macie swoje imiona i nazwiska. Wierzę w waszego ducha, który drzemie w was ale jego nikt nie jest w stanie przepędzić. I on, jak go obudzicie w sobie nie pozwoli, żebyście się tułali bez domu i pracy, całkowicie opuszczeni. Od 30 lat jestem stałym wolontariuszem Ruchu Międzynarodowego ATD Czwarty Świat z Francji. Jestem oddelegowany do stałych kontaktów z krajami Europy Środkowej i Wschodniej. Dzisiaj jestem wśród was - bezdomnymi w ogrzewalni wraz z waszymi - tu uśmiechnął się do wolontariuszy i pracowników socjalnych z placówek opieki społecznej - aniołami stróżami. Moim pragnieniem jest, byście dzisiaj ustalili program Światowego Dnia Sprzeciwu Wobec Nędzy w swoim mieście, który będzie obchodzony 17 października br. żeby swoją podniosłą oprawą niczym nie różnił się od obchodów w miastach całego świata, w których żyją ludzie tak samo bezdomni i opuszczeni, jak wy. Ojciec Józef Wrzesiński, którego nazwisko tu dzisiaj padło kilka razy twierdził przez cały okres swojej działalności duszpasterskiej wśród biednych i bezdomnych, że nędzy nie można ulżyć. "Musimy ją wykorzenić - mawiał. Zbiorowiska ludzi bezdomnych to piekło, które Jezus zwyciężył, a ludzie je sobie odbudowali. Z tego piekła musicie teraz wyjść, ale o własnych siłach i na własnych nogach. Nie łudźcie się, że ktoś za was będzie chciał przeżyć wasze nędzne życie. Musicie zmierzyć się ze swoją nędzą. A pierwszym krokiem, by tak się mogło stać, jest sprzeciwienie się poniżeniu, nędzy, beznadziejności. Musicie się nauczyć manifestować swoją niezgodę na takie życie. Dzisiaj oczekuję od was konkretnego programu obchodów tego waszego święta. Bardzo mnie poruszyły słowa... - pochylił się w kierunku ucha Elżbiety, coś szepcząc po francusku. Po krótkiej konsultacji kontynuował swoją wypowiedź: - Bardzo mnie poruszyły słowa Weroniki. Ma całkowitą rację. Taki krzyż powinien stanąć koło dworca.... - A może by zorganizować marsz milczenia - krzyknął ktoś nieoczekiwanie z sali. - Myślę, że marsz milczenia byłby znakomitym uzupełnieniem krzyża - mówił z jeszcze większym zapałem ustami Elżbiety Join. Gdy spojrzał w moim kierunku, natychmiast dodałam: - Sądzę, że najlepszy będzie brzozowy. Taki najprostszy w świecie krzyż brzozowy z tabliczką, na której przybita byłaby zafoliowana kartka z nazwiskami, pseudonimami, przydomkami, a nawet przezwiskami zmarłych naszych przyjaciół - moje słowa wywołały aplauz. Byłam i zaskoczona swoją śmiałością, i reakcją zebranych. Wśród wolontariuszy zapanowała lekka konsternacja z powodu nieznajomości mojej osoby. Do uszu niektórych dobiegła szeptana korespondencja, że właśnie dzisiaj rano zasłoniłam własnym ciałem Kulawego, gdy ochroniarz chciał go pobić. Dotarła ta informacja także do uszu Elżbiety i natychmiast przetłumaczyła ją gościowi z Francji. Join, gdy to usłyszał, uśmiechnął się życzliwie do mnie. Nieoczekiwanie, wbrew sobie z minuty na minutę stawałam się bohaterką dzisiejszego dnia. - Myślę, że będziemy mieli wiele pociechy ze współpracy z tą piękną istotą - usłyszeliśmy jego słowa z ust Elżbiety. W moim kierunku zaczęli także posyłać życzliwe uśmiechy pozostali wolontariusze i księża. Niektórzy z bezdomnych bili brawa. Pod tym względem najwięcej udzielali się - Bosman i Kulawy. Siedzące obok dziewczęta dumnie prężyły piersi, gdyż trochę tego mojego blasku - zupełnie, moim zdaniem, niezasłużonego - oświetliło także ich postacie. - Czy zgadza się pani na udzielanie nam pomocy i współpracę podczas organizowania uroczystości?- zapytała mnie Anna. - Zgódź się, zgódź ... - zaczęły mnie poszturchiwać koleżanki. - My ci pomożemy - deklarowały. - Bardzo się cieszę, że nie będę sama - odwzajemniła się im. - Jestem bardzo wzruszona, że taki zaszczyt mnie spotkał. Pomogę tyle, ile tylko starczy sił - deklarowałam. - Ale niech pani pamięta także o naszym spotkaniu - przypomniał z uśmiechem ksiądz Skorupka. - Bardzo na panią liczę... -Z przyjemnością się z panią spotkam - przypomniał także o sobie Wiesław. Stałam oszołomiona w samym centrum zainteresowania takiego ogromu ludzi. Zakręciło mi się w głowie. Świat cały zawirował. O mało się nie przewróciłam. W końcu dotarły do mnie słowa: - Proszę państwa, chciałabym przy okazji podziękować naszemu gościowi za dotychczasową pomoc, między innymi za zaprosznie do Francji kilku naszych bezdomnych przyjaciół w minione wakacje. Kilkunastodniowy pobyt w zagranicznym ośrodku u niektórych zmienił radykalnie dotychczasowe życie na bardziej ustabilizowane. A niektórym całkowicie odmienił życie - odezwała się Anna przypominając o inicjatywie zaproszenia do Francji kilkunastu bezdomnych. - To, co ! Zbliżamy się już do końca naszego spotkania i czas na krótkie podsumowanie naszej dyskusji dotyczącej przygotowań do zbliżających się uroczystości. Mamy sześć tygodni, to zarazem sporo, ale też mało czasu. Wstępnie ustaliliśmy, że 17 października będzie rozdawana specjalna ulotka zachęcająca mieszkańców do zwrócenia szczególnej uwagi na dramat osób bezdomnych. Po mszy świętej w kościele pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, do którego, jak nam wiadomo, najczęściej chodzicie się pomodlić, udamy się w marszu milczenia ulicami miasta aż na dworzec PKP. W wyznaczonym przez władze kolejowe miejscu postawiony zostanie krzyż wraz tabliczką upamiętniającą śmierć 25 bezdomnych, o których wiadomo, że zmarli na dworcach PKP i PKS. Dopóki będziemy o nich pamiętać, dotąd oni będą razem z nami .W przyszłym tygodniu rozpoczniemy rozmowy z przedstawicielami PKP, aby skromny brzozowy krzyż stanął w okolicach dworca kolejowego - mówiła Anna. Ustami Elżbiety gość z Francji zadeklarował swoje wsparcie we wszystkich działaniach podjętych przez bezdomnych. - Nie możemy się zgadzać na to, by ludzie opuszczeni przez bliskich żyli i umierali na naszych oczach w tak niegodny dla człowieka sposób. Cieszę się, że wśród was są ludzie wielkiego serca - uśmiechnął się w moim kierunku. Spróbowałam mu się odwzajemnić równie szczerym gestem. Zebranie dobiegło końca. Ksiądz Zbyszek zaprosił mnie wraz z koleżankami na plebanię, na zebranie w zaufanym gronie. Mariola i Lesa jednomyślnie odmówiły, tłumacząc się swoimi sprawami. Cały czas jednak mnie poszturchiwały, abym się nawet nie ważyła odmówić. Wsiadłam w samochód osobowy Anny i pojechałyśmy. Rozdział V Siedząc chwilowo samotnie w pokoju na plebani u księdza Skorupki, trzymałam w dłoniach kopię dokumentu, który był przed chwilą przedmiotem poważnych obrad. Wzięli w nich udział oprócz przedstawicieli opieki społecznej, wolontariatu, księży, także były bezdomny, obecnie zarządca - jak go w myślach nazwałam - prywatnej ogrzewalni dla bezdomnych w jednej z podlubelskich wiosek - Wiesław, gość z Francji Join wraz z tłumaczką Elżbietą. Tylko mnie przyszło reprezentować bezdomnych z dworca. Zanim zebranie się zaczęło, właśnie ja byłam w centrum zainteresowania wszystkich. Ucieszyli się bardzo, że w żaden sposób nie pasuję do typowego, rzecz by można standardowego wizerunku bezdomnego. Ta radość przeszła po chwili w smutek i współczucie z powodu motywów wybrania tego rodzaju drogi życiowej przeze mnie. Uzyskałam solenne obietnice, że nie pozostanę bez opieki i zapewnienia, że mogę liczyć na pomoc, jeśli chodzi o szukanie mojego ojca. Pan Wiesław długo szukał w pamięci i konfrontował w wyobraźni portret mojego zaginionego taty ze znanymi mu wizerunkami ludzi. Ostatecznie zdeklarował się, że zrobi wszystko, by podjąć szeroko zakrojoną akcję wśród swoich znajomych, mającą na celu znalezienie go. Najbardziej ucieszył się ksiądz Skorupka, że Opatrzność Boża zesłała mu do pomocy "taką wspaniałą dziewczynę". - Wierzę, że przy takim wsparciu Bożym powinno nam się udać całe przedsięwzięcie - nie krył swojego zadowolenia. Trzymając kartkę papieru, na której była zapisana kwintesencja wielogodzinnych dyskusji i wcześniejszych, wielodniowych rozmyślań pomysłodawcy, uśmiechnęłam się do siebie. Śledząc zmęczonymi oczyma literki odręcznego pisma, myślami jednak byłam gdzieś w ciepłym łóżku, którego błogość miałam okazję poznać w ostatnich tygodniach jedynie w domu rodzinnym Zośki. A tak, to tylko ławki dworcowe, ogrzewalnie, czy kąty w noclegowniach. Mimo, że pismo momentami zamazywało się, to jednak z uwagą je czytałam i próbowałam nawet analizować. Do Pana Prezydenta Miasta PROŚBA Parafia pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny zwraca się z prośbą do Pana Prezydenta o przyznanie lokalu na nową noclegownię, która mogłaby być swego rodzaju wytrzeźwialnią. Parafia WNMP dostrzega bowiem potrzebę zapewnienia kwaterunku dla ludzi bezdomnych nadużywających alkoholu. Nadmieniamy, że osoby te już nie są przyjmowane przez Izby Wytrzeźwień w naszym województwie. Nie możemy przejść obojętnie wobec ludzi, którymi już wszyscy się brzydzą. Powinna ona pomieścić minimum 150 osób. Dziękujemy za to, że dzięki Pańskiemu wsparciu i zrozumieniu może funkcjonować nasza obecna noclegownia mieszcząca się przy ul. 3-go Maja, zwana przez nas Ogrzewalnią. Przejęty przez nas budynek był wewnątrz w opłakanym stanie. Po remoncie przeprowadzonym własnymi siłami i w bardzo szybkim czasie zamieszkało w nim ponad 100 osób. Tylko tyle osób można pomieścić w uzyskanych pomieszczeniach. Dzięki darczyńcom ogrzewalnia funkcjonuje do dnia dzisiejszego. Bardzo dużo bezdomnych dzięki uzyskanej od nas pomocy powróciło do własnych domów, bądź też wynajęło kwatery. Wielu z nich mogło podjąć pracę zarobkową i powrócić do godnego życia. Bezdomni mieszkający na klatkach schodowych, bądź dworcu, takiej możliwości nie mają. Jesteśmy w pełni przekonani, że jeśli dzięki Panu Prezydentowi ofiarowany zostanie budynek nawet na 500 miejsc, to będzie on w pełni wykorzystany, gdyż potrzeby są ogromne. Co będzie dalej z tymi ludźmi? Zbliża się zima, pensjonariusze nasi nie chodzą do pracy i to co dotychczas uzyskali mogą stracić, bo znowu zostaną bez dachu nad głową. Czy można im to odebrać? Czy znowu mają trafić pod mosty i na dworce? Ci bezdomni mają prawo leczyć się ze swoich nałogów, żyć i pracować jak normalni ludzie, a my pragniemy im to umożliwić. Oczekujemy pomocy od Pana Prezydenta. Dzięki dużej wytrzeźwialni i pomocy darczyńców ludzie, którzy będą u nas mogli mieszkać, a tym samym znikną z pejzażu miasta, uzyskają szansę na powrót do normalności. Przez 24 godziny na dobę otrzymujemy sygnały o osobach potrzebujących pomocy i w miarę możliwości przyjmujemy ich pod nasz dach. Szukamy im pracy, dajemy wyżywienie, w zamian mamy tylko słowo DZIĘKUJĘ, choć nie zawsze. W miarę naszych skromnych możliwości staramy się pomagać nadal osobom, które już opuściły nasz dom i odeszły na własne kwatery. Pragniemy im zapewnić fachową pomoc ludzi, którzy znają się na problemie alkoholizmu i potrafią temu skutecznie zaradzić. Panie Prezydencie, pomysłodawcy oraz obecni i przyszli pensjonariusze wytrzeźwialni w przyszłości, gdy wrócą do normalnego, w co święcie wierzymy, będą Panu niezmiernie wdzięczni za uzyskaną z Pana strony aprobatę dla naszych poczynań i za otrzymaną z Pana strony pomoc. Z poważaniem Parafia pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny Głowa moja stawała się coraz bardziej ciężka. Nie mogłam powstrzymać powiek, które bezwiednie opadały. Tylko jeszcze wolna wyobraźnia funkcjonowała. Będąc na granicy marzeń sennych i własnych wyobrażeń o tym, jak będę pracowała, jak będę pomagała bezdomnych, ale przede wszystkim tym odrzuconym nawet przez nich samych. Przez wyobraźnię przelatywały lotem błyskawicy wspomnienia ze szkoleń - jeszcze studenckich - dotyczących tego, jak organizować i prowadzić grupy anonimowych alkoholików. Wówczas bardzo mnie interesowały kursy i szkolenia terapeutyczne. Nie zdawałam sobie wówczas sprawy z tego, dlaczego? - Widocznie tak miało być, tak miałam już pisane w sferach niebieskich, w świecie na razie jeszcze niedostępnym dla mnie - mówiłam do siebie bezwiednie. - Ojcze nasz, któryś jest w niebie... - usta same zaczęły szeptać bezgłośnie modlitwę. Nawet nie czułam, jak z rąk wypadła kartka. Zwiotczałe ciało na granicy przytomności podtrzymywała jeszcze tylko niezłomna dusza, domagająca się także swoich "higienicznych" zabiegów: modlitwy za bliskich, rachunku sumienia, szczerej rozmowy z Bogiem. Czułam, że czuwająca nade mną codziennie, a od wielu miesięcy szczególnie, Matka Boża pragnie mnie w trakcie modlitewnej rozmowy pobłogosławić i obdarzyć łaskami umożliwiającymi dalszą walkę ze złem, które rozpanoszyło się wśród najbiedniejszych, wśród zapomnianych przez cywilizowany świat melin, ruder. A tylko w takich "stajenkach" może się naprawdę narodzić Chrystus. - Trzeba tam dotrzeć - majaczyłam już prawie we śnie. - Pani Weronika skorzysta dzisiaj z naszej gościny - dobiegły nagle, jakby z zaświatów słowa księdza, jak w ciemnym korytarzu tłumaczył siostrze zakonnej. Gdy wszedł do pokoju, to pewnie ujrzał bezładnie drzemiącą dziewczynę - przynajmniej moja dusza mogła widzieć takie sceny. Podniósł spod jej nóg "Prośbę" i podnosząc wzrok na zbliżającą się siostrę Iwonę szepnął: - Proszę się szczególnie zaopiekować naszym znakomitym gościem. Siostra tylko bezgłośnie skinęła głową, ruchem dłoni przywołała pozostałe siostry. Czułam, że odpływam gdzieś do przepięknej twierdzy. Zmęczenie trwające od wielu miesięcy było silniejsze nawet od bardzo silnego ducha we mnie - słabej dziewczynie, kobiety, która spróbowała twardego życia na wygnaniu. Na poszukiwaniu swojej drugiej połowy. Siostry zakonne sprawnie, jak siostry szpitalne doprowadzały mnie do należytego wyglądu. Nawet nie czułam tego, jak moje ciało wędrowało gdzieś tajemniczymi korytarzami do pokoju na poddaszu, jak byłam rozbierana, kąpana, a następnie ubierana w nową świeżą bieliznę. Czułam tylko, że to moja dusza tak wędruje w labiryncie ścieżek, bezbłędnie wyszukując właściwą, tą prowadzącą do Boga. Nie liczyłam komnat twierdzy, jakie musiałam przebyć. Czułam tylko, że moja dusza doznaje oczyszczenia, jak u świętego Jana Od Krzyża podczas przemierzenia "Drogi na górę Karmel", podczas "Nocy ciemnej". Usłyszałam "Śpiew duszy": (...)Bezpieczna pośród ciemności, Przez tajemnicze schody osłoniona, O wzniosła szczęśliwości! W mroki ciemności, w ukrycie wtulona, Gdy chata moja była uciszona. W noc pełną szczęścia błogiego, Pośród ciemności, gdzie mnie nikt nie dojrzał, Jam nie widziała niczego, Nie miałam wodza ni światła innego Ponad ten ogień, co w sercu mym gorzał. Ona mnie prowadziła jasnością Bezpieczniej niźli światło południowe, Tam gdzie mnie czekał z miłością, O którym miałam przeczucie duchowe, Gdzie nikt nie stanął istnością(...)" Piękniej i trafniej ten przedziwny stan duszy mogłaby jedynie opisać św. Teresa z Avila. W tej wędrówce do światła, którego nie jest w stanie przyćmić żadne zmysłowe pożądanie, żadne pragnienie ludzkie, nic a nic na świecie. Taka naga cała oczyszczona ze wszystkich słabości ludzkich pokornie stanęłam w pełnym blasku, którego żadna grzeszna myśl wytrzymać nie może i musi uciec precz. Jest to ogień, który przetapia złoto w tyglu i oczyszcza go ze zbędnej rudy, spalając ją w wiecznym ogniu. Jak długo ten stan trwał? A może to tylko sen? Nie, to moja dusza spotkała się ze swoim przeznaczeniem. Zrozumiała samą siebie. I gdy przez powieki przebijały się już słoneczne promienie, dusza znowu zaczęła się pogrążać w mroku ziemskiego zapomnienia. Bogatsza jednak o miłość, której będzie potrzeba coraz więcej. Promienie słoneczne coraz silniej zaczęły się wdzierać przez skórę powiek zazdrosne o własną światłość ziemską. Budził mnie dzień, który blaskiem przepędzał gwiazdy w niezmierzoną dal. Rozdział VI Promienie słoneczne przebijały się przez grube zasłony osłaniające okna w pokoju na poddaszu. - Skąd ja się tu wzięłam, dlaczego nie jestem w "dziupli" razem z Lesą i Mariolą? Ach! Pamiętam już, to przecież plebania księdza Skorupki. Ale skąd ten pokój i ta czysta pościel? Budzące się wraz ze wschodzącym słońcem myśli nie dawały mi spokoju. Mam wrażenie, że następuje we mnie jakaś dziwna przemiana duchowa. To nie wróbelki tak świergolą, lecz dobre duszki zwiastują zmartwychwstanie dnia. Wiszący na ścianie ukrzyżowany Chrystus nastrajał mnie do takich refleksji. Nawet się nie spostrzegłam, jak refleksje przeradzają się w kontemplację, a ta w modlitwę. Choć po takiej nocy - w czystej pościeli, na miękkim materacu, na pachnącej poduszce powinno być odwrotnie. Najpierw modlitwa poranna, potem myślna rozmowa z Bogiem, wreszcie wizje poetyckie nakładające się na rzeczywiste obrazy. Zawsze tak było. To pozwalało mi przetrwać wiele ciężkich chwil. Teraz jest wprost przeciwnie. - Chyba przespałam mój codzienny rytuał - myśl ta nie dawała przez chwilę spokoju. - Ale też jest wspaniale - nieoczekiwanie zaczęła mnie bronić druga. Powędrowałam ręką w poszukiwaniu różańca, by go wymacać w swoim ubraniu. - Nie to niemożliwe! Nie ma go! Panika natychmiast postawiła mnie na nogi. - O! A to, co? Nowa koszula nocna? Taaak... Teraz sobie przypominam... Jakby z zaświatów, zapomnianych wspomnień dobiegł moich uszu jeszcze raz wczorajszy głos księdza: . - Pani Weronika skorzysta dzisiaj z naszej gościny... I w tym momencie wszystkie wspomnienia się urywają. - Ach! To chyba zakonnice zaopiekowały się mną. I zabrały moje ubranie do prania, a wraz z nimi mój różaniec. W takiej nadzwyczajnej sytuacji moim różańcem stawały się moje palce... "W imię Ojca i Syna i Ducha świętego..." Po tej chwili rozmowy z Matką Bożą, gdy przebiegłam codzienny dystans pozdrowień i intencji najbliższych i najdalszych, gdy podeszłam do krzyża, by go ucałować na dobrze rozpoczynający się dzień... Pukanie do drzwi spowodowało, że wskoczyłam do łóżka, nakrywając kołdrą swoje ciało, aż po sam nos. Zawsze w takich nieoczekiwanych sytuacjach, gdy byłam przyłapywana na mojej samotności, czułam się, jakbym coś przeskrobała, jakby mnie nakryto na czymś, czego nie powinnam robić. - Proszę - cicho odpowiedziałam na pukanie. Ciszkiem uchyliły się drzwi. Milczkiem wśliznęła się kobieta w zakonnym habicie. - Szczęść Boże! Zaraz przyniosę śniadanie... I nie czekając na moje pytania informowała. - Pozwoliłyśmy sobie wczoraj zaopiekować się panią. Cały dobytek dałyśmy do odkażenia. Przepraszam, że tak bez pani zgody, ale uznałyśmy, że to konieczne. Ubrania będą gotowe dopiero jutro. Dzisiaj pozwoliłyśmy sobie wybrać dla pani z naszych magazynów... Mamy nadzieję, że nowe ubrania się spodobają i będą na miarę... - kobieta ucichła, zawiesiła głos w oczekiwaniu na aprobatę. - Dziękuję, jestem wzruszona za tak wspaniałą, troskliwą opiekę... - jeszcze nie dokończyłam wyrażania wdzięczności, gdy siostra zakonna zniknęła w ciemnej wnęce futryny półotwartych drzwi. Po chwili pojawiła się z dużym papierowym pakunkiem. Taszcząc go przed sobą mówiła: - Są tu do wyboru: sukienki, spódniczki, spodnie, sweterek z prawdziwej wełny, ciepła bielizna... Sama wybierałam... I nie wiem, czy będą te ubrania właściwe... - Ależ, to fantastycznie, to wspaniale... - brakowało mi słów do wyrażenia podziękowania za troskę i wspaniałe dary. Takie wspaniałości na rozpoczęcie dnia... Nie wiem, czy sobie na to wszystko zasłużyłam? Ciekawość spowodowała, że nagle wyskoczyłam z łóżka nie zważając już na gościa. Pierwszy raz od wielu miesięcy bezdomności, ktoś mnie czymś obdarował. Łzy natychmiast mi się pojawiły w kącikach i zaczęły spływać po policzkach. Nieoczekiwanie ucałowałam siostrę w policzek. W odwzajemnieniu poczułam na głowie jej ciepłą, troskliwą dłoń. Podniosłam na nią oczy. Na chwilę nasze spojrzenia się skrzyżowały. - Pani musi być wspaniałą kobietą, żeby z własnej woli cierpieć takie trudy życia... - Siostrzyczko droga. Zdaje mi się, że pod tym względem jesteśmy bardzo do siebie podobne... - nie dokończyłam zdania. - Proszę mówić do mnie po imieniu. Ma na imię Barbara - poczułam na czole gorący pocałunek, będący swego rodzaju błogosławieństwem. - Dla siostry ja z kolei niech będę Weroniką - odwzajemniłam się. Usłyszałam jedynie ciche skrzypnięcie drzwi zamykanych. Natychmiast, jak spragniona paczki pod choinkę, czy od świętego Mikołaja, rozerwałam szary papier pakowy. To co się ukazało, przeszło moje oczekiwanie. Takich wspaniałych ubrań nigdy nie miałam w swojej szafie, nawet wtedy, gdy powodziło się dobrze mojej rodzinie, gdy jeszcze mieliśmy sklep i tatę w domu. Starałam się jednak opanować w sobie tę radość, bowiem szybko musiałam się ubrać, by nie zaskoczyło mnie tym razem zapowiedziane już przez siostrę Barbarę, śniadanie. Gdy spryskiwałam swoją twarz zimną wodą nagle w lusterku, jak Alicja w krainie czarów spostrzegłam po drugiej stronie całkiem obcą, nieznaną mi do tej pory twarz nieznanej dotąd osoby. Aż z wrażenia dotknęłam swojej. - Mój Boże! Ale się zmieniłam. Z drugiej strony patrzyły na mnie czarne zapadnięte głęboko w oczodołach oczy. Z czoła pooranego bruzdami, wspartego na zapadniętych policzkach spływały niedbale fale kruczych włosów. - Mój Boże, mój Boże... chwyciłam się za włosy- cienka szyja uginała się pod ciężarem głowy. - Nie, nie... To nie ja! Twarz z drugiej strony kiwała ze zrozumieniem głową i łopotała długimi czarnymi rzęsami. Długą chwilę trwało przyzwyczajanie się do nieznanej mi do tej pory mojej twarzy uśmiechającej się porozumiewawczo z drugiej strony lustra. Moje odbicie starało się najwyraźniej mnie zrozumieć i pocieszyć. Dawało mi do zrozumienia, abym przeszła na drugą stronę, na stronę własnego odbicia. - Nie, nie mogę tam pójść. Muszę być sobą. Jedyne, co mogę zrobić, to pokochać siebie z drugiej strony lustra. Życie to nie lektura z dzieciństwa, którą muszę przeczytać. Życie, to lektura obowiązkowa, którą muszę dopiero sama napisać... Mój uśmiech natychmiast został odwzajemniony przez nadal obcą mi twarz. - Ach ty moja Alicjo z Krainy Czarów, pozwalam ci jeszcze popatrzeć na mnie. Napatrz się kochana, bo znowu długo się nie będziemy widzieć. Tak, tak... Czekają mnie nowe obowiązki. Jeszcze nie wiem, czy sobie z nimi poradzę. Ale zrobię wszystko, by podołać im. Jest to także nowa, realniejsza szansa na znalezienie mojego ojca. Tak, tak... Mojego i twojego. Moja droga Alicjo następnym razem spotkamy się dopiero, gdy ustaną moje poszukiwania. No dobrze, już dobrze. Nie płacz kochanie! Jeśli tylko zechcesz, to będziemy się spotykać codziennie, tylko nie zgub swojego śmiechu na twarzy. Zbliżające się kroki sióstr, niosących śniadanie do pokoju spowodowały, że moje odbicie rozpłynęło się w swej krainie po drugiej stronie lustra, w pomieszczeniu tylko pozornie takim samym, jak ten, w którym przebywam. - Proszę, proszę! Proszę wejść! - odpowiedziałam trochę chrapliwym głosem z powodu łez ciągle spływających do gardła. - Szczęść Boże! Przyjechało śniadanie -dał się słyszeć miły głos dziewczęcy. Była to młodziutka siostrzyczka, z twarzy, dziecko jeszcze. - Siostra Barbara przyjdzie za chwilę. Ja mam na imię Kasia. I tak pani może do mnie się zwracać. - A ty nie mów do pani. Mam na imię Weronika. - Wiem - odpowiedział miły głosik. - Dzisiaj na śniadanie jest jajecznica na maśle, bułeczki i kakao... - Mój Boże! Kiedy ja takie smakołyki jadałam - odpowiedziałam z radosną niedbałością. Zaczynałam się czuć, jak u siebie w swoim pokoju, w swoim domu. - Mam pani, przepraszam - mam ci Weroniko przekazać, żebyś po posiłku zeszła do księdza... Słowo ksiądz przypomniało mi, że nie jestem u siebie, lecz jedynie gościem. W myślach ukarałam siebie za taką beztroskę. I trochę poważniej potwierdziłam swoją gotowość do spotkania się z duchownym. Ważne sprawy, bowiem czekają nas do omówienia. A przede wszystkim nowe zadania. - Bardzo smaczna jajecznica. Proszę powiedzieć księdzu, że zaraz zejdę na dół. - Proszę jeść spokojnie i nie śpieszyć się. Przyjdzie po ciebie siostra Barbara - siostra Kasia dygnęła. Ledwo zdążyłam odpowiedzieć " szczęść Boże", gdy bezszelestnie zniknęła za drzwiami. Jajecznica i kakao wraz z chrupiącymi bułeczkami smakowały wyśmienicie. Po odmówieniu modlitwy przed jedzeniem, z trudem powstrzymywałam się przed łapczywością, jaka odezwała się u mnie. W głowie zaczęły mi kołatać myśli na temat wczorajszego zebrania. W wyobraźni pojawiła się uśmiechnięta, życzliwa twarz gościa z Francji, Wiesława - nawróconego bezdomnego ze wsi podlubelskiej, wreszcie wyłoniła się także twarz księdza Skorupki przy lekko jajowatym dużym stole. Z dyskusji przy nim prawie nic nie pamiętam. Musiałam być bardzo zmęczona. Na samo wspomnienie tego już mi się robi słabo. Sącząc do gardła kakao, przypominające roztopioną czekoladę, nasłuchiwałam kroków siostry Barbary. Patrząc na ukrzyżowanego Chrystusa usta moje same zaczęły artykułować słowa modlitwy: "Dziękuję Ci, Panie Boże, za wszystkie dobrodziejstwa Twoje i za ten posiłek oraz ubranie. Bądź błogosławiony w darach Twoich i we wszystkich dziełach Twoich, który żyjesz i królujesz po wszystkie wieki. Amen". Gdy usta skończyły odmawiać, natychmiast stanęła mi przed oczyma twarz 45 - letniej kobiety ze Szczecina. Dlaczego akurat Magda? - myśl ta nie dawała mi spokoju. Chyba, dlatego, że czeka mnie rozmowa księdzem na temat środowiska ludzi bezdomnych nadużywających alkoholu. Tak przez chwilę zadawałam sobie pytania i od razu odpowiadałam na nie. W ten sposób rozpoczęłam wewnętrzne przygotowania do dyskusji, jaką wkrótce będę musiała odbyć z księdzem. - Jestem na gigancie już od 1992 roku - zaczęła do mnie mówić nieobecna w pokoju, ale obecna w moich wspomnieniach kobieta. - Blok, w którym mieszkałam, po moim wyjeździe z miasta został rozwalony. Nawet nie mam już rodzinnego miejsca, gdzie mogłabym wrócić niepostrzeżona. Zanim pojawiłam się pierwszy raz w Warszawie na Dworcu Centralnym, jeszcze przed wyjazdem ze Szczecina miałam normalną rodzinę. Za mąż wyszłam ponad ćwierć wieku temu. Byłam mężatką do 1992 roku. Małżeństwo moje nie było udane, właśnie z powodu nadużywania alkoholu i zdrady męża. Ja jeszcze tego smaku nie znałam. Gorycz w moim sercu przelała się, gdy zginęła moja jedyna córeczka w czasie, kiedy wracała ze szkoły. Czy akurat, gdy przechodziła przez zielone światło musiała nadjechać śmierć? Kierowca był pijany... Na dźwięk zbliżających się kroków obraz mówiącej kobiety zamazał mi się wyobraźni. Jeszcze coś mówiła do mnie, ale coraz bardziej się oddalała, aż jej miejsce zajęła realna postać siostry Barbary, jak się wyłoniła zza otwieranych drzwi.. - Szczęść Boże! Ksiądz zaprasza do siebie... O widzę, że śniadanie smakowało. - Bardzo! Bóg zapłać. - Na zdrowie! Ksiądz zaprasza do siebie do pokoju gościnnego - zachęcała mnie zakonnica. Bez słowa wzięłam swoją torebkę z dokumentami i kosmetykami. Zarzuciłam pasek przez ramię i w ten sposób wyraziłam swoją gotowość do przekroczenia progu. Tym razem pójścia w nieznany dla mnie świat obowiązków, prostowania ścieżek zagubionym i zniszczonym przez alkohol oraz narkotyki. Ludzi, w których sercach ledwo, co jeszcze tli się nadzieja lepszego życia, ale co raz głośniej pukającego do nich Boga. - Ci biedni ludzie, moi przyjaciele, jeszcze o tym nie wiedzą, że ja mam być ich pośrednikiem, łącznikiem z lepszym światem, zasadzką na nich, zanim trafią w ręce fachowców, którzy podejmą się ich leczenia. Ale ja muszę do nich trafić najpierw... - zaczęłam bezwiednie wyrzucać z siebie słowa w kierunku przewodniczki. Jakby mój umysł sam, beze mnie zaczął się przygotowywać i dostrajać do tego, co mnie za chwilę będzie czekało. - Bóg sprawi, że ci się to powiedzie. Będę się codziennie modliła za ciebie i całe nasze przedsięwzięcie - zapewniała mnie siostra Barbara prowadząc krętymi korytarzami do pokoju gościnnego... Siostro - nieoczekiwanie wykrztusiłam z siebie, przypominając sobie o różańcu. - W starym moim ubraniu był różaniec, co z nim? Zakonnica sięgnęła do kieszeni habitu i wyjęła piękne pudełeczko. - Oto, twój nowy różaniec. Niech Najświętsza Matka Boża będzie zawsze z tobą - mówiła nie odwracając do mnie twarzy. Nawet nie próbowałem myśleć, co się stało ze starym ubraniem i z ukrytym w jednej z kieszonek różańcem. - Dziękuję za ten dar na dalszą drogę - szepnęłam jedynie, traktując całą tę sytuację, jako swego rodzaju znak Boży. Rozdział VII - Czy niczego pani nie brakuje u nas? - przywitał mnie ksiądz Skorupka, zanim zdążyłam się cokolwiek odezwać. - Szczęść Boże! Niczego mi nie brakuje - mówiąc te słowa uśmiechnęłam się niepewnie. - Szczęść Boże pani Weroniko! Przepraszam, zapomniałem. Zamiast najpierw panią przywitać w moich skromnych progach, to od razu zadaję trudne pytania - w tonie księdza wyraźnie wyczuwałam troskę o mnie. - To świadczy, że dla księdza ważniejsza od konwenansów jest troska prawdziwego gospodarza o swojego gościa. Dziękuję bardzo za tak wspaniałe przyjęcie mnie pod swoim dachem - mówiłam, uśmiechając się życzliwie. Ksiądz odwzajemnił mi tym samym spojrzeniem. - Proszę usiąść - zachęcił do swobodniejszego zachowania się. Usłużnie podsunął mi ciężkie obite skórą dębowe krzesło. Na stole stały już filiżanki z parującym wrzątkiem. - Proszę, herbata, kawa, do wyboru - gospodarz rozglądał się po tym, co jest na stole. Nagle, jakby przypominając sobie o czymś dorzucił jeszcze: - Proszę czuć się jak u siebie w domu, ja zaraz wrócę. Do filiżanki włożyłam saszetkę z herbatą owocową. W oczy rzucił mi się projekt pisma do prezydenta miasta w sprawie przyznania Parafii pod wezwaniem WNMP lokalizacji pod nową wytrzeźwialnię dla bezdomnych. Lotem błyskawicy przebiegły przez moją wyobraźnię wspomnienia z wczorajszego dnia. Próbowałam, choć na chwilę zatrzymać ten podgląd przewijanego filmu. Ale nie zdążyłam, gdyż pojawił się gospodarz z talerzem pełnym ciastek, cukierków, owoców i bóg wie, jakich jeszcze smakołyków. - Czegoś mi brakowało na tym stole, wydaje się, że właśnie tego - usłyszałam za sobą księdza. - Myślę, że te słodycze, jeżeli nie pomogą nam w rozmowie, to przynajmniej nie zaszkodzą. Proszę się częstować pani Weroniko - zapraszał mnie zachęcającym gestem do tego, bym w pełni korzystała z gościny. - Cieszę się bardzo, że panią poznałem, a jeszcze bardziej z tego, że zechciała pani współpracować ze mną. Brakuje mi takich ludzi - w głosie wyczułam lekkie zakłopotanie mieszające się z nieskrywaną radością. Milczałam jednak, czekając na dalsze konkretniejsze słowa rozmówcy. - Przyznam się jednak, że niezbyt wiele wiem o pani. Bardzo współczuję z powodu ojca... - zawiesił głos, jakby bał się kontynuować, jego zdaniem, tego niebezpiecznego wątku. Uśmiechnęłam się zachęcająco i skinęłam głową, by jednak mówił dalej. - Dużo dobrego także słyszałem o pani... Ale proszę mi powiedzieć więcej na swój temat, abym mógł mieć większe zaufanie i pewność, że rozmawiam z właściwą osobą... No... chodzi przede wszystkim o jakieś kwalifikacje, czy ma pani predyspozycje do prowadzenia takiej działalności - czułam, że rozmówca stara się szybko wyrzucić z siebie kłopotliwy natłok pytań. - No, pamięta pani... chodzi mi o zajmowanie się trudnymi przypadkami, ludźmi nie tylko bezdomnymi, ale też i uzależnionymi od alkoholu - wykrztusił w końcu te słowa, a teraz niecierpliwie czekał na moją odpowiedź, a właściwie opowieść. Zupełnie nie wiedziałam, jak zacząć. Nagle zdałam sobie sprawę, że stoję przed drzwiami swojej szansy, które uchylił mi ten życzliwy człowiek z posiwiałymi włosami od zmartwień i innych trudnych spraw, pełna obaw. Zapukać w nie? Czy dam sobie radę, czy jestem na tyle silna, by zmierzyć się z bólem i cierpieniem chorych od uzależnienia mężczyzn i kobiet? Czy będę potrafiła z nimi nawiązać rozmowę i jak w ogóle miałabym ją zacząć? Pukam i wkraczam w inny świat. Jest to zarazem świat bólu, nieustannego zmęczenia i stresu, ale też świat radości, niespotykanej determinacji i dziękowania Bogu za każdy kolejny dzień spędzony na ratowaniu drugiego człowieka. Otwierają mi te drzwi do nowego dla mnie świata życzliwi ludzie, tacy jak właśnie siedzący przede mną i patrzący z wyczekiwaniem na moją reakcję ksiądz. Mam wrażenie, iż przez uchylone podwoje dobiega do mnie zachęcający głos ojca. W oczach rozmówcy widzę wiele ciepła i miłości. Patrzę w nie i uczę się ich, zanim jeszcze zabiorę głos. Zaczynam rozumieć już - w tej krótkiej chwili, gdy rozmówca skończył mówić do mnie i oczekuje na moją reakcję, a ja jeszcze nie otworzyłam ust - jak ważne jest to, by każdą chwilę w życiu cenić ponad wszystko inne, by cieszyć się z tego, co daje los. Zauważam w wyobraźni, jak mało ważne są moje problemy w porównaniu z tym, czego, na co dzień doświadczają chore bezdomne kobiety, dziewczęta, młodzieńcy i mężczyźni - ludzie, którzy mogliby być moimi rodzicami. - Wszystko zaczęło się kilka lat temu. Mając zaledwie dziewięć lat uświadomiłam sobie, że są ludzie, którzy potrzebują mojej pomocy - z trudem zaczęłam wykrztuszać z siebie słowa. - Z wolontariatem zetknęłam się współpracując z jedną z gazet, gdzie pisałam swoje wprawki reporterskie o zbiórkach pieniędzy na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Potem sama zaczęłam działać w przedsięwzięciach Jurka Owsiaka. Zdałam sobie sprawę, że ludzie potrzebują pomocy również w innej formie, nie tylko materialnej. Ciepłe słowa i uśmiech czasem znaczą o wiele więcej. Zaczęłam interesować się ludźmi uzależnionymi od alkoholu. Sama nigdy nie wypiłam kieliszka wódki. Z jednej strony bałam się ich panicznie, z drugiej strony czułam, że trzeba im pomóc, bo się staczają. Zwłaszcza, że czynią to kobiety. Zaczęłam uczęszczać na specjalne kursy terapeutyczne, będąc jeszcze na studiach. Chciałam bardzo pomóc koledze w redakcji, zdolnemu dziennikarzowi, który trwonił swój talent w barach z piwem. Widziałam to, czego on w amoku alkoholowym widzieć i słyszeć nie mógł. Korzystając z wiedzy zdobytej na kursie zaczęłam nieśmiało przekonywać go, by bardziej zainteresował się własną twórczością niż alkoholem. Była to bardzo trudna szkoła dla mnie. Ale w końcu się udało go uratować. Bardzo się cieszę, że wreszcie odnalazł siebie - głos mi się łamał, gdy opowiadałam tę historię. - Od kilku miesięcy jestem na tym świadomym wygnaniu, na którym poszukuję utraconych marzeń. W zamian odnajduję miłość do drugiego człowieka, w którym ukryty jest sam Pan Bóg. Myślę, że wystarczająco już poznałam środowisko ludzi odrzuconych. A to, czego o nim nie wiem, to się dowiem. Cieszę się, że mogę pomagać tym, którzy tej pomocy potrzebują. Cieszę się, także z tego, że tak wiele mogę się od nich nauczyć. Uważam, że najważniejsze w tym przyszłym moim zajęciu będzie dodawanie otuchy, wspólne rozmowy, wyciągnięcie ręki do chorego, i po prostu bycie przy nim... Sama byłam zaskoczona własnymi słowami, mówiłam jakby w natchnieniu. Miałam wrażenie, że to moja dusza mówi te słowa za mnie. Ksiądz Zbyszek patrzył na mnie w skupieniu, nic nie mówił, jedynie uśmiechał się życzliwie. - Proszę księdza, ostatnio przez kilka nocy spędzonych na dworcach i w noclegowniach miałam natarczywy sen. Otóż widziałam w nim siebie, jak idę przez miasto z pijanym mężczyzną pod rękę. I wcale się tego nie wstydziłam... - po tych słowach, jakby brakło mi słów - zamilkłam. W głowie zrobiła mi się pustka. Czekałam na reakcję księdza. A on dłuższą chwilę milczał. Widziałam, że zbierał myśli. Przygotowywał sobie dłuższą mowę. - Sytuację uzależnionego od nałogów człowieka bezdomnego określają następujące cechy: skrajne ubóstwo, brak dachu nad głową, brak oparcia wśród najbliższych, brak też możliwości dotarcia do niego, konkretnie do jego psychiki, by przekonać go, by rozpoczął leczenie odwykowe. Bardzo się cieszę z tego, co pani powiedziała o sobie - rozpoczął swoją mowę ksiądz. - Brakuje nam ludzi wrażliwych, którzy by rozumieli tak, jak pani, potrzeby ludzi z marginesu. Zapewne, to ja powinienem się uczyć od pani, ale proszę się nie obrazić za trochę teorii. Pragnę pani uświadomić, że pewne zjawiska, z jakimi się pani zetknie w swej pracy mają już swoje wytłumaczenie w badaniach naukowych. I jeśli pojawią się jakieś nieznane, przerażające demony, to proszę się ich nie obawiać. A natychmiast skontaktować się ze mną. - Myślę, że będziemy stale w kontakcie - przerwałam na chwilę wypowiedź księdza. - Ależ oczywiście . Ale do rzeczy, mamy bardzo mało czasu. Stosowne szkolenia teoretyczne postaram się zorganizować dla pani. A na razie proszę pamiętać, że taki bezdomny sposób bycia przejawia się w szukaniu szczęścia w alkoholu, w tułaczym życiu, w świecie fantazji i marzeń. W rezultacie dochodzi do tego, że swoją niezależność od innych osób zamieniają - nawet nie zdając sobie z tego sprawy - na uzależnienia związane z alkoholem, z ciągłym poszukiwaniem pomocy czy z sytuacją bezdomności w ogóle. Są oni ludźmi dystansującymi się od świata, z którego zostali usunięci, którego kiedyś byli uczestnikami, a jednocześnie nie utożsamiają się na stałe ze swoim obecnym światem - światem ludzi bezdomnych. Są oni, jak owce bez pasterza. Sami nie potrafią zadbać o swoje interesy. Są z reguły osobami słabo przystosowanymi do życia społecznego, a nawet w ogóle nie są przystosowani do życia społecznego. Wynika z tego, że z reguły są to ofiary albo innych osób, albo własnego postępowania. Zadaniem moim i pani jest teraz, by nawiązać z nimi kontakt emocjonalny i psychiczny, który umożliwiłby im zorientowanie się we własnej sytuacji i odrzucenie jej, a przyjęcie naszej pomocy... - Tak, dobrze, tylko, co mamy im zaproponować oprócz serca... - ośmieliłam się przerwać ciekawy wywód księdza dotyczący znanej mi aż zbyt dobrze sytuacji jaka jest na dworcach wśród bezdomnych. - Zgadzam się z panią. Najważniejsze są nasze propozycje dla nich. Uważam, że nasza pomoc polegać będzie na przywróceniu ich społeczeństwu. Karmienie ich - zgoda, ubieranie ich - także zgoda. Ale nie to jest najważniejsze. Musimy dać im wiarę i nadzieję w lepsze życie oraz miłość, która umożliwiłaby im pogodzenie się z ludźmi, dzięki którym znaleźli się na bruku. A jeśli to z jakiś powodów będzie niemożliwe, to spowodowanie, by się pogodzili ze światem, by uznali, że są potrzebni drugiemu człowiekowi. - Myślę, że zaczynam rozumieć to, czego ksiądz oczekuje ode mnie. Postaram się być takim "lepem na muchy"... - O, właśnie o to mi chodzi - ksiądz wyraźnie zadowolony z rozmowy ze mną zaczął podsuwać mi talerz ze smakołykami. Chętnie skorzystałam z tego poczęstunku, bo głód zaczął mi już doskwierać. - Ale proszę mi powiedzieć, gdzie mogę już od dzisiaj zacząć swoje "urzędowanie"? - Myślę, że skorzysta pani z mojej gościny. Oddaję do prywatnego użytku całodobowego pokój, w którym pani spędziła noc. Posiłki proszę spożywać wraz ze wszystkimi domownikami plebani w jadalni. Część z nich już pani poznała - mówiąc to wskazał na krzątające się siostry zakonne. Gdy to usłyszały uśmiechnęły się życzliwie. - A jeśli chodzi o pomieszczenia w celu "urzędowania", jak to pani ładnie nazwała, to udostępniam na te cele dwa pokoje po punkcie katechetycznym. Po obiedzie udamy się tam. Aha! Proszę się zachowywać naturalnie. Nie będę czynił pani żadnych ograniczeń. Choć cisza nocna u mnie na plebani jest obowiązująca dla wszystkich domowników i za naruszenie jej wymagam usprawiedliwień i tłumaczeń, to jednak ona nie dotyczy pani. Proszę jedynie, tak dla własnego bezpieczeństwa, zostawiać informacje, gdzie panie się udaje i na jak długo, byśmy się zbyt nie niepokoili - mówił to i patrzył mi głęboko w oczy. Uśmiechnęłam się jedynie życzliwie. - Bardzo dziękuję, że oprócz mojej rodziny, są ludzie, którzy się boją o mnie. Zrobię wszystko, by nie naruszać zwyczajów tego domu, jak również nie narażać bez powodu na niepokoje. A czy będę mogła wykorzystać na cele noclegowe dane mi do użytku sale? - Myślę, że tak, ale jeśli to możliwe, to dla takich ludzi, którzy będą wyrzuceni nawet z naszych ogrzewalni i przytulisk z powodu tego, że są pijani - mówił to wyraźnie zadowolony. Mnie się też znacznie poprawił humor, bo już zaczęłam sobie wyobrażać moich przyjaciół, że będą mogli gdzie się przespać, zjeść coś ciepłego i co najważniejsze - porozmawiać. W każdym razie mam coś konkretnego do zaoferowania im. - Dostanie pani ode mnie jeszcze materace, śpiwory, ciepłe ubrania i wszystko, co tylko potrzebne będzie - dobiegły do mnie słowa księdza, które jeszcze bardziej rozpaliły moją wyobraźnię. Ale zanim zjemy razem obiad proszę poczytać sobie trochę o swoich przyszłych podopiecznych. Wręczam pani teczkę z informacjami na temat bezdomnych, którzy najczęściej korzystają z naszej pomocy. Może znajdzie pani w niej opisy swoich przyjaciół, może... W każdym razie życzę miłej lektury, ja idę załatwiać swoje sprawy, których mi się nagromadziło mnóstwo. Spotkamy się przy obiedzie... - ostatnie słowa słyszałam już z korytarza. Zdążyłam jeszcze podziękować i zaraz zagłębiłam się w lekturę życiorysów trudnych i powikłanych. O śpiącym na ławce, brudnym, cuchnącym człowieku ochroniarz z dworca zanim go przepędzi, powie: bezdomny, włóczęga, kloszard... Zdenerwowany takim widokiem podróżny dorzuci pogardliwie: powsinoga, drapichrust, włóczykij, łazik, brudas, szmata... Dla kogoś oczytanego szczególnie w literaturze przygodowej, z odrobiną poetyckiej wyobraźni może to być: goliard, wagant, wagabunda, tramp, tułacz... Wolontariusz, człowiek wielkiego serca zobaczy w takim bliźniego, któremu należy udzielić pomocy. Oni sami mówią, że są "na "gigancie, "na wędkowaniu", na ucieczce, na wygnaniu z domu rodzinnego... Nadają sobie przydomki: "Janosik", "Jurand", "Gajowy", "Brat Janosika", " Mężczyzna o kuli", "Malowany z Opola", "Baryła", "Bandzior". Kryją się w tym ślady ich marzeń i tęsknot. Tak są traktowani za życia. Od początku tego roku przybyło 227 osób bezdomnych. Ogółem zarejestrowanych jest ich już około 500. "Niepokojącym zjawiskiem obserwowanym od kilku miesięcy jest duża liczba starszych mężczyzn i kobiet z podmiejskich wiosek wyrzuconych z dotychczasowych mieszkań. Choć nie są z obszaru naszego działania, to jednak musimy, choćby z czystej życzliwości ludzkiej im pomagać" - czytam we wstępie podarowanej mi przez księdza dokumentacji. "Osoby te w wieku podeszłym " wyrzucone" zostały przez swoich najbliższych z powodu, jak starają się wytłumaczyć - ich starości, bezużyteczności i chorób. Najczęściej do MOPR trafiają kloszardzi , którzy stracili swoje mieszkania z powodu nadużywania alkoholu. Alkohol był także przyczyną utraty pracy. Z powodu dużych zaległości czynszowych wyeksmitowani zostali przez administratorów na bruk". Są opisane też przypadki szczególne. Niespełna dwudziestoletni Jarek - uczeń jednej ze szkół otrzymał w spadku po zmarłej babci mieszkanie. Najbliższy jego przyjaciel namówił go, by sprzedał je, za uzyskane pieniądze kupił tańsze w innym miasteczku i spróbował rozkręcić mały biznes. Chłopak tak też uczynił, lecz pieniądze wpłacił na konto przyjaciela, gdyż ten obiecał mu pomoc w załatwieniu wszelkich formalności. Po otrzymaniu ich ulotnił się i ślad po nim zaginął. Jarek po tym wszystkim się załamał i szwenda się po mieście. Mężczyzna o przydomku, czy też przezwisku Baryła, mający dwójkę dzieci ze swą konkubiną, uzależniony od narkotyków, pewnego dnia postanowił walczyć z nałogiem. Zgłosił się nawet do ośrodka monarowskiego. Tłumaczy, że za karę został wyrzucony przez swą partnerkę z własnego mieszkania. Jego sprawa jest trudna i złożona, gdyż dzieci mają prawo do mieszkania, a ich matka ma nowego przyjaciela. I raczej nie jest możliwe - przy słabych możliwościach finansowych - wywalczenie w sądzie prawa do odzyskania własnego mieszkania. Ostatnio zaczął znowu nadużywać środków odurzających. "U nas szukają najczęściej pieniędzy na dalszą włóczęgę, chwilowego schronienia i ciepłej strawy. Nieliczni tylko pragną stabilizacji. Trafiają do nas kloszardzi z całej Polski, ostatnio dotarł tu mężczyzna ze Szczecina, nazywają go Bosman. Wszystkim staramy się pomóc" - czytam w dokumentacji. _ Ha! Mam cię! - pomyślałam o Bosmanie. Jest samotnikiem. Takim samotnym "wilkiem morskim." Faktycznie był marynarzem, będąc jednak "na biczu" nie znalazł pracy. W konsekwencji ruszył w swój rejs po Polsce. Uważa, że jest zupełnie samowystarczalny. Jeśli ma pić w towarzystwie, to zawsze wybiera sobie tylko jedną zaufaną osobę. Korzysta z pomocy, gdy przyciśnie go głód. Bezdomni w tym mieście mogą liczyć na nocleg i strawę m.in. w: Przytulisku Jana Pawła II, Schronisku dla Mężczyzn Towarzystwa Pomocy im. Św. Brata Alberta, Schronisku dla Kobiet oraz Ogrzewalni Miejskiej - Caritas i Domu Samotnej Matki. Z dalszej lektury zorientowałam się, że zakonnice pomagają w załatwianiu spraw urzędowych dotyczących m.in. uzyskania mieszkania socjalnego, własnych świadczeń emerytalno - rentowych, wyrobienia dowodu osobistego, zgromadzeniu dokumentacji medycznej, przeprowadzeniu badań specjalistycznych. Ponadto odwiedzają podopiecznych w szpitalach, wydają skierowania do lekarza, piszą wnioski do ZUS, kupują leki. Pomagają w zorganizowaniu wyżywienia, zapewniają schronienie, odzież, a nawet pracę. Wykonują jeszcze mnóstwo innych czynności, których trudno wyliczyć. Po prostu dają im swoje serce, czas i zaangażowanie. Największym ich sukcesem i radością jest, gdy ich podopieczni w końcu się ockną i sami sobie zaczynają pomagać, podejmując pracę, wychodząc z nałogów, szukając stabilizacji życiowej. Ale takich jest niewielu. Kobiety stają się bezdomnymi włóczęgami głównie z powodu prostytucji, nadużywania alkoholu oraz zaburzeń psychicznych. Trafiają do schronisk, pozostawiając swoje dzieci na łasce państwa i rodzin zastępczych. Bez trudu znalazłam charakterystykę Magdy ze Szczecina. Postać tę znałam doskonale. Ucieszyłam się, że wreszcie ją spotkam gdyż, jak wyczytałam, mieszka w prywatnej noclegowni u wolontariusza Jerzego. Z zaciekawieniem zaczęłam wczytywać się w nią, przy okazji konfrontując ją z moją wiedzą o kobiecie. Tak, więc przed oczyma ponownie stanęła mi postać 45 - letniej Magdy ze Szczecina. Po śmierci córki dwa miesiące spała na dworcu Centralnym w Warszawie. Później trochę się jej poszczęściło, zamieszkała przy ul. Złotej i udało jej się podjąć pracę w jednym z warszawskich zakładów cukierniczych. Ta sielanka trwała trochę dłużej, bo aż kilkanaście miesięcy. Wyjechała znowu do Szczecina, trochę z sentymentu, przede wszystkim jednak, by spotkać się z ojcem, który jak się okazało był w stanie agonalnym. Zmarł jej na rękach. Po pogrzebie wyjechała do Poznania. I od tej pory nie zaznała już normalnego życia. Ciągle w podróży. Spanie w wagonach i na ławkach dworcowych. Zjechała całe Pomorze. Najdłużej była w Gdańsku. Przeżyła nawet swoją kolejną miłość. Ale okazało się, że to kolejne złudzenie. Została zdradzona przez mężczyznę. W końcu poznała swojego Anioła Stróża, jak mówiła o wolontariuszu Jerzym. Dzięki niemu odnalazła samą siebie, a nawet jak zwierza się autorowi notatki, sens swojego życia. Niestety, dopisek "Pije alkohol" świadczy o czym innym. Kolejny zapis dotyczy "Małolata". Zamiast imienia i nazwiska tylko przydomek. Krótka wzmianka, że został wyrzucony z domu przez matkę. W każdym razie, twierdzi, że drzwi do domu rodzinnego są zamknięte na amen. Pije nawet denaturat. "Hanys", jak wskazuje przydomek, pochodzi ze Śląska, konkretnie z Zabrza. Ze względu na redukcję w zakładzie pracy został zwolniony. Po kilku miesiącach bezczynności nie stać go już było na opłaty za mieszkanie. I w efekcie komornik wyeksmitował go na bruk. Przy okazji wpadł w nałóg alkoholowy. Po wyjeździe z Zabrza przez kilka lat tułał się po melinach w Łodzi. Potem w Warszawie, dwa lata był nawet w Poznaniu. Nigdy nie miał zatargów z prawem. I znowu dopisek "Nałogowy alkoholik". "Krzywy" przez trzy lata mieszkał w schroniskach, na dworcach i w kanałach. Skarży się, że bardzo doskwierały mu szczury. Ale gorszymi od nich okazali się jego zdaniem strażnicy miejscy, którzy gdy wykryli kryjówkę bezdomnych, to natychmiast ich przepędzali. Teraz chodzi na "żebry" pod kościoły. "Kolejarza" mają już dość w schronisku im. Świętego Brata Alberta. Codziennie przychodzi pijany i wszczyna awantury. Często pracował dorywczo przy rozładunku wagonów. Kiedyś pracował na kolei, jako odprawiacz pociągów. Bardzo się tym chlubił i dzięki temu mógł znaleźć właśnie pracę na bocznicach rozładunkowych. O, "Kulawy" też ma swoją historię, choć nie ma życiorysu. Przy okazji dowiedziałam się, że ma na imię Janusz. Stracił nogę jadąc na motorze. Protezy żadnej nie ma, bo go na nią nie stać. Z opieki społecznej otrzymał rentę socjalną. Ma gdzieś w Polsce przyjaciółkę, twierdzi, że ma z nią dziecko. Jest Ukrainką. Odwiedza ją tylko latem. - Ciekawe, dlaczego nie zimą, gdy potrzebna mu jest opieka i ciepło. Uwagę moją zwrócił "Inżynier" - mężczyzna z Poznania z tytułem inżyniera mechanika. Do opuszczenia domu skłoniła go jego żona po tym, jak wzięła z nim rozwód. Twierdzi, że go zdradzała na nocnych dyżurach. Była lekarzem w szpitalu. Tłumił to w sobie, w końcu z jej winy miało dojść do otwartego konfliktu i do rękoczynów. Podała go do sądu. Odbyła się rozprawa. W konsekwencji został wyeksmitowany na bruk. Dopiero poczuł się człowiekiem, gdy został pozbawiony domu, rodziny, a nawet jedzenia. Nie pije alkoholu, ale dzięki swojemu wykształceniu cieszy się ogromnym szacunkiem wśród bezdomnych. W ciężkiej sytuacji jest 19 - latek Piotrek. Twierdzi, że matka wyrzuciła go z domu. Swoją kartotekę mają także: Mariola, Dżamajka, Bursztyn, Chrupek, Figo, Hary, Kret, Kapsel, Gondol, Olsen, Długi, Chińczyk, Skubidu, Żaba, Bomba, Warszawa i wielu, wielu innych. Zaczęłam nawet szukać swojego imienia, czy też mnie tu nie zanotowano. Okazało się, że nie. Szybko zaczęłam kartkować gruby skoroszyt. Zapominając na chwilę, że mam w rękach, historie ludzi odrzuconych, ich dramaty notowane pośpiesznie przez wolontariuszy i siostry zakonne. Zdawałam sobie sprawę, iż te materiały są niepełne i nierzetelne choćby z tego powodu, że zapisane są w nich tylko racje jednej strony. Natomiast druga strona jest najczęściej przedstawiona w czarnych barwach. "To przez nią tu trafiłem", "Matka rodzona zamknęła przede mną drzwi do mojego domu". A, gdyby tak sprawdzić te informacje i skonfrontować, być mediatorem, może się uda doprowadzić do zgody... Takie oto pomysły zaczęły mi roić. W końcu rozbolała mnie głowa i przestałam marzyć na jawie. Ucieszyłam się jednak bardzo, że ksiądz powierzył mi losy tych ludzi. Czytając tę dokumentację bardzo poważnie przyrzekłam sobie, że nie tylko zapoznam się z nią solidnie, ale wykonam wszystko, żeby wyszli na ludzi... Bo tam serce moje, gdzie bliźni mój... Rozdział VIII Pod płaszczykiem pomocy Odprowadzona przez Mariolę do dworca autobusowego, udałam się zaraz do bufetu. Już po drodze dobiegły mnie dźwięki muzyki z radia grającego w kuchni za kotarą. W jaskrawym świetle jarzeniówek widać było siedzących przy stolikach mężczyzn. Z wnętrza jadłodajni dochodził do mnie bezładny gwar głosów ludzkich. Zatrzymałam się na chwilę, rzuciłam okiem na salę jadalną i stwierdziłam, że nie wszystkie stoliki są zajęte. Wybrałam akurat ten w narożniku pomiędzy ścianą od południa, a oknem od zachodu. Przy sąsiednim stoliku siedziało dwóch mężczyzn, których nie znałam. Obaj byli pogrążeni w ożywionej rozmowie. Niczym specjalnym się nie wyróżniali. Jedynie może tym, że jeden z nich był przy tuszy, drugi szczupły i nieco wyższego wzrostu. Już chciałam się odwrócić i zająć ulubioną czynnością - patrzeniem przez okno, wypatrując znajomych osób, gdy nagle pochwyciłam spojrzenie tęższego mężczyzny rzucone w kierunku sąsiedniego stołu. Jestem bystrą obserwatorką, więc spojrzenie to wydało mi się dziwnie podejrzane. Spojrzałam w tym kierunku. Gruby wskazywał swojemu koledze stolik, przy którym siedziało dwóch mężczyzn, a jednym z nich był znany mi Elegant - bezdomny, który pojawił się kilka tygodni temu jako wyjątkowy obdartus. Tylko raz miałam z nim okazję porozmawiać, jeśli rozmową można nazwać wymianę słów na powitanie, a później na pożegnanie. Po dwóch tygodniach nieoczekiwanie zobaczyłam go elegancko ubranego. Według Bosmana taka nagła odmiana zwiastować mogła jednie to, że się "chłopu poszczęściło". W związku z tym, że nie utrzymywał z nami żadnych kontaktów, to i jego los nas jakby mniej obchodził. W każdym razie, nic nie wiedziałam na jego temat, nie szukał pomocy u mnie ani u znanych mi wolontariuszy. Był to wzrok porozumiewawczy, który zachęcał jednego z mężczyzn, by na chwilę podszedł do stolika. Podniósł się ten silnie zbudowany, zupełnie mi nie znany. Położył dłoń na ramieniu Elegantowi, dając tym samym do zrozumienia, by siedział na swoim miejscu i czekał cierpliwie na jego powrót. Bardzo mnie ta sytuacja zaciekawiła, bo znając sytuację Eleganta, jakoś trudno mi było uwierzyć, że są to jego koledzy. Wyglądali dostatniej od niego, mieli chytre spojrzenia i na pierwszy rzut oka nawet nie sprawiali wrażenia, by kiedykolwiek mogli należeć do środowiska ludzi bezdomnych, zaniedbanych i opuszczonych. Wręcz przeciwnie, wyglądali na bardzo przedsiębiorczych i takich, którzy wiedzą, jak się urządzić w życiu. Pierwsze słowa, jakie doszły moich uszu natychmiast mnie zelektryzowały. - Siadaj! - i opowiadaj, co z tym dziadem. - Zaraz ci powiem. Obserwowałeś go? Jakiego jesteś zdania? Nadaje się? - Wygląda nieźle. Odpacykowałeś go na cacy, że chłopina w takich ubrankach był chyba ostatni raz na komunię... - Ha, ha, ha... Niewiele mnie to kosztowało. Ubrania kupiłem w ciuchlandii za grosze. Był tak szczęśliwy, jak nigdy. - Ale sprawdziłeś, czy ma on dowód osobisty? - Bez tego nawet bym nie zaczynał. Ma, ma, czyściutki bez żadnej skazy. - No to ekstra, tylko żeby się nie skapował, bo cała nasza robota pójdzie na marne. A skąd on jest? - Całkowicie bezdomny, nie ma rodziny, ani też żadnego domu. Rodzina podobno nie żyje - tak przynajmniej mi się zwierzył, a dom, w którym mieszkał został rozebrany... - To, co mieszkał w ruderze? - Nie wiem... - Jak to - kurwa - Łysy nie wiesz - tęższy mężczyzna nie krył swojego zdenerwowania. - Ty powinieneś wiedzieć o nim wszystko! Zrozumiane?! - dorzucił groźnym tonem ostrzegawczym szczuplejszy. - Przepraszam, nie jestem gadułą, ale jeszcze dzisiaj policzę mu nawet wszystkie pchły w kapocie... - No! Żeby się tylko nie skapował! - Nie skapuje się, załatwiłem mu nocleg. Eleganckie mieszkanko. - Które? - No po tym, co go wykiwaliśmy i siedzi teraz w pierdlu... - gwar spowodował, że nie dosłyszałam o kogo chodzi. Po chwili znowu słyszę głos grubszego: - Tego samego, co przedtem...? - Tak. Z tym będziemy mieli znacznie łatwiejszą robotę niż z jego ostrożnym poprzednikiem... - Bum, bum, bum - zabrzmiały i zacharczały megafony zapowiadające autobusy. Zapowiedzi trwały kilka minut i zagłuszyły resztę słów. Tyle różnych myśli i pytań bez odpowiedzi przebiegło mi przez głowę, że aż mi brakło tchu w piersiach. Kim są ci trzej ludzie? O kimże mówili, jako o człowieku "ostrożnym", którego dało się wykiwać a nawet wsadzić do pierdla? Nagle pojawiło mi się w głowie mnóstwo pytań, na które chciałam koniecznie znać odpowiedź. Na jedno znałam. Mówili o Elegancie. Chcieli go w coś wrobić, a on nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Szykowało się coś na wielką skalę. Jakiś przekręt. Dlaczego dowód osobisty Eleganta jest taki ważny dla tych facetów? Co tu jest grane? Jak pomóc biednemu człowiekowi? Szukając odpowiedzi nadstawiłam bardziej uszu, kryjąc twarz szeroką chustą. - Źle by było, gdyby mnie rozpoznał teraz Elegant - zdążyłam pomyśleć, gdy znowu dobiegły do moich uszu strzępy rozmowy. Mam słuch doskonały, ale nie zdołałam zrozumieć podczas tego jazgotu, o czym mówią. Nareszcie umilkły drażniące dźwięki płynące zza okna i z hali dworcowej i usłyszałam słowa: - Powiedziałeś mu, co ma robić? Powiedziałem, że będzie pracował w firmie, która ma siedzibę w Warszawie, a w tym mieście ma jedynie swoja filię. - Uwierzył? - Był bardzo zaskoczony. Ale mu powiedziałem, by brał to, co mu los sam wkłada w jego ręce. - No, no Łysy, tylko nie przeginaj, żebyś nam nie spłoszył ptaszka. Wiesz, ci bezdomni są bardzo cwani. Znałem takiego... - tęższy mężczyzna, którego w myślach nazwałam "Gruby" zwrócił się do towarzysza siedzącego nadal samotnie Eleganta.- Dobra nie mądruj się. Wiem co robię i jak mam postępować z tymi łachudrami. A ty Boa nie wtrącaj się - odpowiedział zaczepnie, rewanżując się ujawnieniem z kolei jego przezwiska, bądź przydomku. - Tylko mi się tu nie kłóćcie i nie róbcie zadymy, bo sami spłoszycie naszego przyjaciela, naszą "złota kurę", która już niedługo za friko będzie nam znosić naprawdę "złote jaja". Jak wyjdzie nam z nim, to rozładujemy problem bezdomności w całym kraju. Jak go właściwie zachęcimy do pracy, to on zachęci do współpracy z nami innych. W ten sposób nabierzemy tyle kredytów i towarów, które spieniężymy na bazarach, że starczy nam do końca życia na drugim końcu świata - puszczał wodze marzeń ten bez przydomku. - Tylko się tak Janek nie podniecaj, bo jeszcze nas kto usłyszy i dopiero będzie... Na dźwięk tych słów skuliłam się jeszcze bardziej, udając, że zupełnie jestem, czym innym pochłonięta, niż podsłuchiwaniem. Chwilę czułam na sobie wzrok jednego z nich. Ale chyba uznał, że nic nie słyszałam, bo zaczął znowu: - No! Żeby mi było to ostatni raz! Nie rozmawiamy już na ten temat, bo jak nas, kto usłyszy i rozpozna, to się nie pozbieramy. Pamiętajcie! Jesteśmy poważnymi biznesmenami. A jakby nas chciała sprawdzić opieka społeczna, czy kto inny, to prowadzimy działalność charytatywną... - znowu jazgot z megafonów na dłuższą chwilę zagłuszył mężczyzn. No tak. Całkiem przypadkowo wpadłam na trop afery kryminalnej. Teraz nie wolno mi broń Boże pokazać twarzy, żeby mnie nie rozpoznał Elegant. Co robić? Podsłuchać to, co się da a potem ich śledzić. Później skontaktuję się z Bosmanem i resztą przyjaciół i coś postanowimy. Wreszcie znowu dobiegły do mnie strzępy rozmowy. - Pokazałeś mu szmal, jaki może zarobić? - Oczywiście! Musiałem. - I cóż on na to?- Zabłysły mu oczy jak diabłu na widok grzesznej duszy. Ten stary jest niesłychanie chciwy i naiwny. - Mniejsza o to! Najważniejsze, czy poleciał na interes? - Natychmiast! - Ile zażądałeś, żeby wziął kredytu? Na początek trzykrotność jego renty. A dla niego ile? Dwie stówy... - Ty! Nie za dużo, jak dla takiego dziada? - Nie. Przecież muszę go zachęcić i wzbudzić w nim szacunek dla firmy. Przecież nie wie, że to jego pieniądze... - No, no! I cóż on na to? - Uważał, że to zbyt wiele. - Właściwie to i tyle wystarczy - dodał ten sam rozmówca ze śmiechem, w którym doskonale poznałam głos Łysego. Jeszcze coś ze sobą po cichu mówili i usłyszałam, że jeden z nich odchodzi od stolika, do samotnego, naiwnego Eleganta. Po chwili dyskusja rozpętała się jakby na nowo. - Dlaczego się zgadzasz na to, żeby temu dziadowi płacić tak dużo? - To tak na zachętę - odpowiedział Boa. - A gdzie będzie nasze biuro?. - Co ty! Takie pytania. Przecież wiesz, że jak wykołujemy tę samotną babkę, to tam w jednym z pokojów urządzimy biuro. - No dobra, zbieramy się już, łapiemy taryfę i mkniemy robić biznes. Usłyszałam później śmiech i kroki oddalających się mężczyzn. Kątem oka spojrzałam w ich kierunku. Przechodząc koło stolika, przy którym siedzieli Łysy i Elegant, poważnie skłonili w ich kierunku głowami. Ci godnie się odkłonili, jak przystało na biznesmenów. Dopiero teraz zaczęło docierać do mnie tak naprawdę to, czego byłam przypadkowym, niemym świadkiem. W głowie wszystko mi zawirowało. Postanowiłam wyśledzić tę nową "dziuplę" Eleganta, bo pewnie nie wolno mu będzie się chwalić na lewo i prawo, że ma mieszkanie. Już oni go w sposób odpowiedni nastraszą, żeby trzymał język za zębami. Nie pamiętam, jak długo tak siedziałam pogrążona we własnych myślach. Postanowiłam siedzieć aż do skutku. Nagle przy stoliku z mężczyznami zaczęło się coś dziać. Prawdopodobnie zaczęli się zbierać do wyjścia. Nie przyglądałam im się, by nie zwracać ich uwagi. Postanowiłam, że będę ich śledziła. Zakręciłam mocniej chustę wokół twarzy i także podniosłam się z krzesła. Wszystkie czynności od tej chwili były swobodne i takie niby od niechcenia. Na zewnątrz spokój i opanowanie aż do bólu, w środku piekło. Wszystkie wnętrzności zagotowały mi się zarówno z podniecenia spowodowanego uczestniczeniem w nowej dla mnie sytuacji życiowej, jak i ze strachu. Całkowicie wyłączyłam wyobraźnię i wyciszyłam wszystkie wewnętrzne głosy ostrzegające. Zdawałam sobie jednocześnie sprawę z przewagi, jaką miałam nad nimi. Oni nie wiedzieli nic o mnie, ja wiedziałam wszystko, w każdym razie wystarczająco dużo, by ich śledzić i by się ich bać. Teraz, gdy znałam niecne tajemnice "Warszawiaków", jak ich w myślach nazwałam, w duchu modliłam się, by czasem nie wpadło im do głowy, by skorzystać z taryfy. Na takie, bowiem śledztwo już mnie nie było stać. Na szczęście udali się na przystanek autobusowy. Jak bezszelestny cień udałam się za nimi. Miesiące bezdomności nauczyły mnie skutecznego skradania i chowania się. Te cechy zadomowiły się u mnie już chyba na stałe. Zwinnie niczym kocica podążałam za nimi. Na przystanku usłyszałam, jak rozmawiali ze sobą. - Panie Stanisławie, proszę się nie obawiać, interes, jaki robimy jest dobry i bardzo uczciwy i korzystny dla pana - dobiegł moich uszu głos Łysego. - Dobrze wam patrzy z oczu. Wierzę, że chcecie zrobić ze mnie człowieka. Jeszcze w życiu tyle pieniędzy nie widziałem w swoich rękach. Jak żyję... - To mało jeszcze pan widział. A ręczę, że zobaczy pan bardzo dużo. Powiem panu w zaufaniu, moi koledzy postanowili zrobić z pana kierownika, a ludzi do pomocy sobie sam pan wybierze - Łysy zachwalał swoje przedsięwzięcie. Nie dziwiłam się wcale Elegantowi - Stanisławowi, że złapał się na lep zastawiony przez sprytnych i niebezpiecznych cwaniaków. Ciekawe, jak ja bym się zachowała, gdybym znalazła się w podobnej sytuacji. Z tego wniosek, by nie ujawniać swoich tajemnic, marzeń i nie mówić zbyt wiele zwłaszcza nieznajomym. Bo kto wie, jak może to być w przyszłości wykorzystane. Gdy tak zmagałam się ze swoimi myślami nadjechał "34". Łysy poderwał za ramię z ławki Eleganta i szybko wskoczyli do autobusu. Ja za nimi w ostatniej chwili. Z kieszonki kurtki wyjęłam plik biletów autobusowych, które podarował mi ksiądz Zbyszek. - Tak na wszelki wypadek, żeby pani mogła się szybko poruszać po mieście i nie narażać się bezsensownie na kary pieniężne za brak biletu - powiedział mi wręczając zarówno bilety, jak i peronówkę, abym bezpiecznie mogła przebywać na dworcu kolejowym. Teraz bilety przydały się w sam raz. Bardzo dziwnie czułam się w roli detektywa. Zupełnie nie nadaję się do tej roli. Ale strach zrobił swoje, myślę, że w tej chwili mogłam być godna nawet partnerkom Jamesa Bonda. Mężczyźni milczeli. Ja patrzyłam na zapadające "w oczach" ciemności. Tak się ustawiłam, że w odbitej szybie mogłam swobodnie obserwować całe wnętrze autobusu i rzecz jasna, śledzonych przeze mnie mężczyzn. Niezbyt dobrze znałam miasto z okien autobusu, częściej bowiem wszelkie trasy pokonywałam pieszo. Zatem zaczęłam liczyć przystanki. Doliczyłam się trzech i, gdy kierowca zamykał drzwi usłyszałam głos Łysego. - Jeszcze tylko dwa przystanki i już jesteśmy w domu. - A więc pięć przystanków autobusem "34" od dworca autobusowego... - zaczęłam sobie w roztargnionej głowie utrwalać uzyskane informacje, niezbędne szpiegującemu. Takie koncentrowanie się na pozornie innych problemach pozwalało mi wyciszyć nerwy i oddalić, choćby na chwilę, paraliżujący strach. Wreszcie piąty przystanek. Żadnych szczególnych budynków. Ot, taki nijaki ten przystanek - pomyślałam sobie i już szybko, prawie automatycznie zeskoczyłam ze stopni i chwilę zatrzymałam się przy rozkładzie jazdy autobusów. Gdy mężczyźni oddalili się na bezpieczną odległość, natychmiast udałam się za nimi. Na jednym z bloków wyczytałam, że znajduję się na ulicy Marii Konopnickiej. Nagle mężczyźni skręcili w podwórko między blokami. Ja za nimi. Sprawiałam wrażenie, jakbym się czuła u siebie. Musiałam szybko i zdecydowanie działać, by mi nie umknęli. Miałam szczęście. Gdy tylko znaleźli się w polu mojego widzenia zauważyłam, że wchodzą do środkowej klatki bloku nr 5 przy ul. Norwida. Szybko wbiegłam, jakbym się śpieszyła na ważne spotkanie do niej i bardzo głośno zaczęłam wbiegać po schodach. I niczym rasowy detektyw minęłam ich na trzecim piętrze. Następnie udając zmęczoną zasapaną szłam tuż przed nimi, nie oglądając się za siebie. Na czwartym usłyszałam charakterystyczne zgrzytanie klucza w zamku. Nawet nie patrząc w tym kierunku wiedziałam już, że jest mieszkanie nr 44. - Mam was bratki - pomyślałam z satysfakcją i uśmiechnęłam się do siebie. Teraz jedyna myśl, jak nie dawała mi spokoju, to chęć spotkania się z moimi przyjaciółmi. - Mam nadzieję, że są na tyle trzeźwi, że jeszcze dzisiaj ustalimy plan działania. Całą drogę powrotną rozmyślałam o tym, w jaki sposób im to powiedzieć i na tyle zainteresować problemem, żeby natychmiast wzięli się do roboty, czyli żeby śledzili tych dwóch mężczyzn. Szczególnie Eleganta. Dobrze byłoby, żeby ktoś z nim nawiązał kontakt i zaczął towarzyszyć mu w działaniach, a nawet zmusił do zwierzeń. Zdawałam sobie sprawę, że każda informacja była na wagę złota. Moja rola była oczywista. Czułam wręcz obowiązek poinformowania o "nowych wolontariuszach" księdza Zbigniewa. I dostosowanie się z kolei do tego, co on postanowi. Świetnie zdawałam sobie sprawę z mojego "miejsca w szeregu". Każdy policjant zanim by mnie zdążył wysłuchać, najpierw by mnie prześwietlił, jak aparatem rentgenowskim. Bezwzględnie potrzebna jest tu dyskrecja, by ptaszków nie spłoszyć i nie popsuć całej sprawy. Szybko przeliczyłam pieniądze w kieszonce. Starczy na niejedną herbatę. - Ale najlepiej będzie, gdy ich zaproszę do swojego "biura" - tak nazywałam dane mi przez księdza salki terapeutyczne. Na ławce w poczekalni dworca autobusowego spotkałam Dżamajkę. - Sam jesteś? - zapytałam, gdy już się przymierzał do przekimania kilku chil. - Chwilowo tak. Ma tu przyjść Kulawy i Mariola - wydusił lekko zaspany. - Słuchaj Dżamajka mam bardzo ważny interes do was. Ja pójdę na dworzec kolejowy po resztę, a ty przypilnuj pozostałych, aby czekali na mnie - miałam wrażenie, że mężczyzna nie rozumie moich słów. - Jesteś głodny? - Tak - usłyszałam zmęczony głos. - To chodź postawię ci bigos w bufecie... Na moje słowa uśmiechnął się z wdzięcznością. I natychmiast poszedł za mną, jak cień. Kupiłam mu podwójną porcję grochówki. Natychmiast zrozumiał wszystkie moje polecenia. - Obiecuję, że ich tu zatrzymam, tylko proszę przyjść szybko, bo jak przyjdą, to będą pewnie chcieli pójść gdzieś. - Masz ich zatrzymać! - rozkazałam mu głosem nie znoszącym sprzeciwu. Zrozumiał. Widziałam to po jego bladej twarzy. Widocznie bał się tonów rozkazujących. - Czasami trzeba być wobec nich zdecydowanym, wtedy będą szanowali i liczyli się - pomyślałam sobie i pobiegłam szybko po schodach w dół. Na ulicy spotkałam Lesę. - Cześć! Chodź ze mną i nie pytaj o co chodzi- szybko wypowiedziałam te słowa i złapałam ją za rękaw, żeby się nie ociągała. Zaskoczona, nawet się nie broniła. Instynktownie wyczuła, że moje zachowanie jest spowodowane czymś bardzo ważnym. Całą drogę do dworca kolejowego milczałam. Jedynie nasze sapanie wskazywało, że mi się bardzo śpieszy. Wpadłyśmy najpierw, niczym burza, do poczekalni na parterze. Żadnych znajomych twarzy. Na piętrze wypatrzyłam Bosmana. Uśmiechał się do mnie i zaczął nawet kiwać. Odkwinęłam mu, że za chwilę tam będziemy. Na miejscu okazało się, że są wszyscy - Kulawy, Hanys, Janosik, Romek i jeszcze kilku, których nie mogłam poznać przy zaciemnionym świetle. Pojawiła się nawet w polu widzenia Mariola. Wszyscy bardzo ucieszyli się na mój widok. Ci, których nie znałam podchodzili do mnie, podając rękę przedstawiali się kolejno. - Bursztyn. - Chrupek. - Figo. - Hary. - Kret. - Kapsel. Gondol. - Olsen. - Długi. - Chińczyk. - Skubidu... Odwzajemniłam im się także uściśnięciem ręki i uśmiechem. Z nutką tajemniczości w głosie zaczęłam do nich mówić: - Ale was dużo... Dobrze, że was widzę. Mam bardzo ważną sprawę do wszystkich, ale tu nie mogę nic powiedzieć. Zapraszam do siebie. Możecie tam zrobić sobie jakieś jedzenie, mam herbatę, a nawet kawę... - jeszcze nie dokończyłam, gdy odezwał się podpity Romek. - To nic nam już do życia nie brakuje... Żyć nie umierać... - Cieszę, że masz takie dobre samopoczucie. Jak wam powiem, o tym jaką sprawę mam do was, to naprawdę będzie go potrzeba jeszcze więcej - przerwałam nienaturalnie rozradowanemu mężczyźnie. Wszyscy nagle zamilkli. Chyba przestraszyli się mojego tonu. Wyczuli w nim chyba coś nienaturalnego. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z mojego zachowania. Po ich twarzach i reakcjach widziałam jednak, że byli wręcz zszokowani moim wyglądem i zachowywaniem się. - A teraz tak. Najpierw idziemy na pekaes. Stamtąd musimy zabrać Dżamajkę. Zostawiłam go przy grochówce i obiecałam, że wrócimy po niego. Potem z dziewczynami wejdziemy do samoobsługowej "Biedronki" i kupimy coś dobrego do jedzenia i do picia, żeby nie siedzieć o suchym pysku. Czekają nas bowiem bardzo poważne sprawy. - Jak będzie coś do picia, to sprawa musi być ekstra ważna! - Nie, Bosman, nie będzie alkoholu. Wybijcie sobie to z głowy. Sprawa jest tak ważna, jak życie - sama nie wiem skąd mi się wzięło takie mądre porównanie. Trochę jakby za mądre, jak na moich rozmówców. I tu się pomyliłam w swej ocenie przyjaciół. Uświadomił mi to Kulawy. - Jak Weronika chce nam wszystkim naraz przemówić do rozumu przez żołądek za własne pieniądze, to sprawa musi być cholernie ważna. Nawet sami nie zauważyliśmy, gdy nasz chód zmienił się prawie w bieg. W bufecie spotkaliśmy ucieszonego Dżamajkę. Jeszcze się oblizywał. - Ty już żarcia burżuju nie dostaniesz - przywitał go Romek. - Zbieraj się z nami szybko, musimy iść do Weroniki - ponaglał go Bosman. Całą drogę do sklepu nic nie mówiłam, a nawet nie myślałam. W "Biedronce" wrzuciłyśmy do koszyka kilka żurków, kupiłam trzy opakowania jajek, po jednym na głowę, dwa kilogramy kiełbasy popularnej, margarynę "Śniadaniową". Mariola uważnie oglądała wino. Ale wystarczył mój dotyk jej ramienia. Odstawiła butelkę bez słowa na półkę. Takie wiktuały, jak chleb, bułki, ser żółty i tym podobne, miałam w swoje małej spiżarce. Przekalkulowałam i stwierdziłam, że nawet, gdy zostaną na nocleg, to i na śniadanie jeszcze się da obskoczyć. Obładowane siatki wręczyliśmy mężczyznom i poszliśmy w kierunku plebani księdza Skorupki. Moje milczenie udzieliło się chyba wszystkim, bo próg świetlicy przekroczyliśmy w milczeniu. - Tam są śpiwory, niech każdy sobie weźmie po jednym. My w tym czasie zajmiemy się przygotowaniem posiłku - rozkazywałam. Sama nawet nie wiem skąd mi się wzięły takie przywódcze zdolności. Dawno tak nie komenderowałam. Czułam się, jakbym dowodziła wyborowym oddziałem żołnierskim. Każdy bez słowa zajął się swoim posłaniem i miejscem przy stole. Mariola z Lesą niczym zawodowe kucharki zaraz wzięły się z rozstawianie skromnej zastawy. Starczyło jej wszystkim. Nawet zostało, bo na żurek świetnie nadawały się kubki na mleko. A tych był cały kredens. Ja gotowałam na kuchence gazowej dwa ogromne gary żurku. Wszystkie palniki były zajęte, bo gotowały się także jajka i czajnik z wodą. Gdy tylko zapiszczał, natychmiast był zabierany. Po godzinie wszyscy siedzieliśmy już przy parujących smakowicie garczkach. Jak obliczyłam, pożywnego żurku może starczyć nawet trzy dolewki. Gdy już się solidnie "nawiosłowaliśmy" łyżkami i poprawiliśmy chlebem do syta, przy gorącej herbacie i ciastkach zaczęłam swoją opowieść o tym, co dnia dzisiejszego widziałam, słyszałam i wyśledziłam.... Rozdział IX W towarzystwie księdza i sióstr zakonnych szybko jadłam śniadanie, by zdążyć jeszcze do przyjaciół pozostawionych w "biurze". Mojej opowieści wczoraj wysłuchali z otwartymi ustami i z lękiem w oczach tym bardziej, gdy podkreśliłam mocniejszym tonem część dotyczącą właśnie ewentualnego wrobienia w cały ten proceder kolegów i znajomych Eleganta, czyli prawdopodobnie ich. Po wysłuchaniu moich słów długo panowało milczenie. Każdy przeżuwał wraz z chlebem, jaki pozostał jeszcze po kolacji na talerzach, swoje myśli. Było już grubo po godzinie 22, czyli w trakcie "ciszy nocnej" przestrzeganej na plebani. Nie czekając na ich reakcję i uwagi, przeprosiłam wszystkich. Na kierowniczkę sali wyznaczyłam Mariolę. Pomoc jej obiecała Lesa. Nadzór ze strony męskiej nad wszystkimi powierzyłam, cieszącemu się niekwestionowanym autorytetem Bosmanowi. Bardzo był zadowolony, że wreszcie jest za coś odpowiedzialny. W trakcie, gdy zaczęłam się ubierać, usłyszałam strzępy pierwszych komentarzy do tego, co usłyszeli. Były to właściwie jakieś nieartykułowane dźwięki i obraźliwe słowa pod adresem ludzi, którzy w taki sposób dorabiają się majątku. Ksiądz widząc mój nienaturalny pośpiech podczas porannego posiłku nagle popatrzył mi głęboko w oczy, jakby oczekiwał mojej odpowiedzi na to nieme pytanie. Zarumieniłam się. Nie umiałam kłamać. Mogłam nic mówić. Ale, po co - pomyślałam przez chwilę. - Przecież o tej sprawie i tak muszę powiedzieć prędzej czy później. - Lepiej będzie, jak prędzej - podpowiedział mi wewnętrzny głos. - Mam proszę księdza bardzo poważny problem... - Widzę, że czymś bardzo zaprzątniętą ma pani głowę. Pani Weroniko, jeśli to jakaś tajemnica, której... - Nie jest to tajemnica - przerwałam domysły księdza. - Zaraz wszystko opowiem... - Proszę zjeść spokojnie - ciepły głos księdza uspokoił moje rozdygotane nerwy. - Najlepiej będzie, gdy ksiądz pójdzie ze mną do przyjaciół, których pozwoliłam sobie przenocować w powierzonych mi salkach - mówiłam łykając kęsy bułki z serem żółtym. Jeszcze ostatni łyk kawy zbożowej i ksiądz zakończył śniadanie modlitwą. - No to słucham - ksiądz zatrzymał ręką przy stole. Starałam się, z uwagi na brak czasu, zwięźle streścić problem. - Trzech cwaniaków pod płaszczykiem działań charytatywnych chce wykorzystać w niecny sposób naszych przyjaciół. Wczoraj podsłuchałam rozmowę trzech mężczyzn, którzy namówili starszego bezdomnego o imieniu Stanisław, którego znamy w środowisku jako Eleganta na to, by na swój dowód osobisty brał kredyty dla nich w bankach oraz artykuły gospodarstwa domowego na kredyt w sklepach i w firmach. Zaciągniętych kwot żaden z nich nie zamierza spłacać. Jest to - moim zdaniem - wyłudzenie. Nawet ubrali go bardzo ładnie, żeby swoim wyglądem wzbudzał zaufanie. Ma nawet mieszkanie po kimś, kogo wcześniej prawdopodobnie za ten sam czyn wsadzili do więzienia. Śledziłam Eleganta i wiem, gdzie mieszka. Wszystkich potrafię rozpoznać. Boję się o pozostałych naszych przyjaciół... Już po pierwszych wypowiedzianych przeze mnie zdaniach na twarzy mojego słuchacza zaczęło się malować ogromne skupienie. Ksiądz Zbigniew pobladł. Czułam, że bardzo coś przeżywa. - Chodźmy czym prędzej do nich- przerwał mi wypowiedź. Szybko ubraliśmy się i w milczeniu poszliśmy do "biura". Po wejściu do niego zastaliśmy naszych przyjaciół przy stole, gdy właśnie kończyli śniadanie z resztek tego, co zostało po wczorajszej kolacji. - Szczęść Boże wszystkim - ksiądz przywitał ich z uśmiechem. Natychmiast zajęliśmy miejsca przy stole. - Myślę, że nie będziecie mieli do mnie pretensji o to, że o tym, co wczoraj wam opowiadałam, musiałam powiedzieć także księdzu... Nie zdążyłam dokończyć zdania, gdyż duchowny przerwał mi. - Wszystko wiem od pani Weroniki. Do was mam ogromną prośbę, byście nic na własną rękę nie robili w tej sprawie. Ponadto musicie utrzymać to, co słyszeliście w ogromnej tajemnicy. Gdyby któryś to gdzieś wygadał, a tym bardziej do pana Stanisława zamieszanego w sprawę, to mogłoby się źle skończyć dla was i dla nas wszystkich - mówił te słowa, a twarze słuchających pobladły w sposób nienaturalny. Widocznie już mieli jakiś plan działania. Ksiądz Zbigniew kontynuował swoją wypowiedź: - O całej sprawie za chwilę, gdy skończę mówić do was, poinformuję policję. Policjanci są od tego, by ją wyjaśnić. - Ale my chcieliśmy jedynie śledzić Eleganta - wtrącił się Bosman. - Nie pozwalam i nie radzę, bo możecie popsuć całe śledztwo, a nawet samemu narazić się na różnego rodzaju niebezpieczeństwa. Pamiętajcie o tym, by nic nie robić na własną rękę. Opiekunowie Stanisława są prawdopodobnie bezwzględnymi ludźmi. I naprawdę nie chciałbym, aby któremuś z was przydarzyło się nieszczęście. Najlepiej będzie, gdy na ten czas skonsolidujecie się i zamieszkacie tu w pomieszczeniach pani Weroniki. Ona wami się zaopiekuje. W takiej chwili jak ta, gdy grozi wam niebezpieczeństwo zarówno ze strony oszustów jak i policji, musicie zaufać nam. Razem z panią Weroniką oferujemy wam bezpieczeństwo, ciepły kąt i dobrą strawę. Za chwilę poproszę siostry zakonne, by przygotowywały dla was ciepłe posiłki - zadeklarował. Po tych konkretnych słowach napięcie malujące się na twarzach słuchających zniknęło. - Mam do was ogromną prośbę, choć wiem, że będzie to dla was bardzo trudne, ale spróbujcie zachować w najbliższych dniach trzeźwość. A teraz ogarnijcie trochę to mieszkanie po sobie. Zostawimy was na jakiś czas samych... - przerwałam księdzu. - Na czas mojej nieobecności za porządek odpowiedzialnymi są Mariola i Bosman. Lesa będzie pomagała... - Weroniczko kochana, po tym, co dla nas zrobiłaś, nie bój się, dla ciebie to nawet chyba rzucę picie - odezwał się Romek, który już wytrzeźwiał i bardzo przeżywał to, co usłyszał. Po jego słowach zrobił się gwar. - No to Mariola, całe gospodarstwo na twojej głowie. Trzymaj ich krótko, żebym miała z księdzem gdzie wrócić, a przede wszystkim do kogo, żebym was tu wszystkich zastała - mówiłam do rozbawionego już tłumu dorosłych ludzi. - Do naszego przyjścia nie mówcie o tej sprawie innym swoim znajomym, ani też nikogo już nie ostrzegajcie, rozumiecie pełna dyskrecja, ciiii... Ksiądz kładąc palce na ustach dał do zrozumienia, że nie tylko ma tu być spokojnie, ale i bezpiecznie. Po tym, jak zamknęliśmy za sobą drzwi, szybkim krokiem udaliśmy się na plebanię, skąd ksiądz zadzwonił do kogoś. - Dzwoniłem do komendanta wojewódzkiego policji, którego znam osobiście. Zaraz mamy być u niego. Pani będzie referowała całą sprawę - szybko wyjaśniał moją rolę. Szybkim krokiem poszliśmy o garażu. Ksiądz otwierając drzwiczki "skody" powiedział ni to do siebie, ni to do mnie: Stary wóz, ale jeszcze sprawny. - Myślę, że warto by go dać do przeglądu - wtrąciłam się ze swoimi fachowymi uwagami. - Wiem, że trzeba go sprawdzić, ale nigdy nie mam czasu.... Popatrzył na mnie, jakoś tak dziwnie, bo niby skąd taka dziewczyna jak ja, ma się znać też na samochodach.. - Jeżeli się pani zna na takim sprzęcie, to oddaję go pod opiekę. - Bardzo chętnie. Znam się nie tylko takich wozach. Zrobiłam nawet prawo jazdy - przez chwilę zaczęłam mówić o swoich technicznych zainteresowaniach ale, gdy tylko połapałam się, że jest w tym nutka przechwalania się, zaraz zamilkłam, karcąc się w myślach za to. - Po wizycie u komendanta na pewno polecę ten samochód pani fachowej opiece. Aż wstyd, jadąc takim gratem, polecać się opatrzności bożej. To nawet grzech, gdy się wie o swoich zaniedbaniach a nic się nie robi w tym kierunku... Całą drogę, niezbyt długą ksiądz karcił siebie. Słuchając go w milczeniu, obiecałam sobie w duchu, że natychmiast zajmę się tą wysłużona "skodą". Już w korytarzu przy okienku biura przepustek wypytano nas o wszystko i zabrano dowody osobiste. - Proszę przypiąć sobie identyfikatory, dokumenty państwa oddam przy wyjściu - poinformował nas policjant przez otwarte okienko. Kiwnął na wartownika i nie znoszącym sprzeciwu tonem powiedział: - Zaprowadź państwa do "starego". Prawie wbiegliśmy za nim po schodach na pierwsze piętro, tak szybko maszerował. Komendant czekał na nas już w sekretariacie. - Witam serdecznie tak znakomitych gości w moich progach - mówiąc to i witając się z nami, jednocześnie prawie niedostrzegalnymi gestami dawał niezrozumiałe dla mnie wskazówki swojej sekretarce. Gdy zamykał za nami drzwi do gabinetu, jeszcze jakby sobie coś przypominając wystawił głowę za próg poprosił o coś "mokrego" dla nas. Za chwilę podeszła pani w średnim wieku, zmierzyła nas wzrokiem i zapytała: kawa, herbata, czy napój? I nie czekając na odpowiedź najpierw podała tacę z sokami i trzema literatkami. - Mam rozumieć, że ksiądz zajął się tropieniem przestępców kryminalnych - zagaił pytająco z uśmiechem komendant. - Ja panie komendancie tropię grzeszników i wyznaczam im pokutę, strasząc sądem boskim, zaś przestępców zostawiam fachowo wyszkolonym policjantom, a ocenę ich udowodnionych czynów pozostawiam ocenie sądów ziemskich. Widząc poważne zagrożenie dla moich podopiecznych zmuszony zostałem prosić o pańską pomoc. - Cieszę się, że mogę liczyć na pomoc tak świątobliwej osoby. - Ale najwięcej w tej sprawie, z którą tu przyszliśmy, ma do powiedzenia ta piękna istota, pani Weronika. To ona wytropiła... - No tak wymienili się komplementami, a konkrety zrzucają na biedną kobietę. Ech ci mężczyźni - pomyślałam sobie dla złapania oddechu przed zbliżająca się dłuższą oracją. Poproszona o wypowiedź, mówiłam, jak w transie, prawie jak na spowiedzi. Po twarzach słuchaczy widziałam, że mają ochotę słuchać. Komendant chciał zadawać pytania, jak podczas przesłuchania. Ale nie było to przesłuchanie, lecz zawiadomienie o domniemanym przestępstwie. Tyle i jeszcze trochę więcej o procedurach policyjnych i prokuratorskich wiedziałam jeszcze z praktyki dziennikarskiej i własnego przykrego doświadczenia. Nagle usłyszałam pytanie z ust komendanta: - A czy pani rozpoznałaby tych ludzi, gdybym przedstawił zdjęcia? - Tak, są bardzo charakterystyczni, a ja mam bardzo dobrą pamięć wzrokową... - Dobrze. Wszystko, co tu usłyszałem będzie sprawdzone. I proszę się nie gniewać, gdy zaproponuję, by pani opowiedziała to jeszcze raz wyznaczonemu przeze mnie oficerowi. Na chwilę zamilkł i zmierzył mnie swoim przenikliwym wzrokiem. - Proszę nie mieć mi za złe, że zapytam. Skąd tak piękna dziewczyna znalazła się w takim środowisku, a nie startuje przykładowo w wyborach miss? - Przeczuwałam takie pytanie i nawet mi przez myśl nie przechodzi zdenerwowanie się na pana - zaczęłam nieśmiało. - Oprócz tej sprawy będę miała do pana jeszcze trochę innych. - Zamieniam się cały w słuch - komendant uśmiechał się życzliwie. - Moja sprawa jest opisana w tym artykule, który panu jedynie pożyczę, bo jest dla mnie ważną pamiątką - mówiąc to podarowałam gazetę. - Otóż wierzę, że mój porwany przez nieznanych sprawców ojciec żyje jeszcze i szukam go właśnie w środowisku kloszardów i ludzi odrzuconych na margines społeczny... W trakcie, gdy mówiłam, a słuchający czytał artykuł, widziałam, jak jego twarz nagle spochmurniała. Sprawiał wrażenie, jakby znał moją sprawę. - Chyba znam trochę tę sprawę, obiła mi się o uszy. Nie do mnie należy ocenianie moich kolegów, ale wydaje mi się, że popełnili mnóstwo błędów... Ale nie będę tego komentował... Jeśli pani pozwoli, to postaram się pomóc... - głos zaczął mu się łamać. - Kolejna sprawa to tak, że mam podopiecznego, młodziutkiego Jarka, którego oszust pozbawił mieszkania, jakie otrzymał w spadku po śmierci cioci. Teraz jest bezdomny...- nie dokończyłam, bo przerwał mi komendant. - Widzę proszę księdza, że podczas rozmowy z panią Weroniką zarysowały nam się zręby współpracy... - Mam też do rozwiązania problem z moją podopieczną z Ukrainy - Lesą, którą pozbawiono w naszym kraju dokumentów tożsamości i nie ma jak wrócić do siebie, do swojej rodziny... Sama nie wiedziałam, jak to się stało, że wpadłam w taki trans, nigdy nie byłam, aż taką gadułą. - No właśnie, proszę mi pozwolić pani Weroniko, że dokończę. Bardzo się cieszę, że nawiązaliście państwo ze mną kontakt. Jesteście osobami wiarygodnymi i świetnie znacie środowisko... - Ale nie chciałabym być uznana przez swoich przyjaciół za kapusia - przerwałam już kolejny raz wypowiedź komendanta. Już zaczęłam się nawet karcić w myślach za tę bezczelność, gdy usłyszałam: - Proszę nie podejrzewać mnie o jakieś złe intencję. Naszą współpracę wyobrażam sobie właśnie tak, jak nasze dzisiejsze spotkanie. Dam państwu bezpośrednie i prywatne numery telefonów. O wszystkich niepokojących sytuacjach, podejrzanych osobnikach proszę natychmiast mi zgłaszać. Nawet to także, gdyby wam się nie podobało zachowanie moich podwładnych i ludzi odpowiedzialnych za ochronę. Ja zaś ze swojej strony zrewanżuję się pomocą nawet pomocą finansową na wasze przedsięwzięcia. Słyszałem, że ksiądz planuje terapeutyczną izbę wytrzeźwień... - To już o naszym przedsięwzięciu wie nawet policja? - ksiądz Zbigniew wyraził zdumienie. I natychmiast, wskazując na mnie, dodał. - Pani Weronika właśnie jest rekomendowaną, a nawet mianowaną przeze mnie i wolontariuszy, a nawet samych bezdomnych na kierowniczkę takiej wytrzeźwialni. Wolontariuszem pierwszego kontaktu... - Proszę dorzucić jeszcze, że takim "lepem na alkoholików"... - wyrzuciłam z siebie żartem. - Bardzo się cieszę, że tak wspaniałych ludzi poznałem i, że mogę liczyć na współpracę - komendant nie krył zadowolenia. - Myślę, że także moje władze przyklasną tej nowatorskiej w naszym mieście inicjatywie, mającej na celu ratowanie ludzi uzależnionych od alkoholu. W każdym razie możecie państwo liczyć na naszą wszechstronną pomoc. Proszę, byście chwilę poczekali... - trzymając słuchawkę przy uchu i wykręcając numer telefonu dorzucił jeszcze. - Muszę bowiem nadać sprawie bieg... Halo, Jerzy? Przyjdź do mnie i przynieś swoje biuro... Tylko szybko, bo mam gości Nie odkładając słuchawki poprosił sekretarkę o gorące napoje. Jeszcze jej dobrze odłożył na miejsce, gdy otworzyły się drzwi, wszedł wyższy rangą oficer o imieniu Jerzy i sekretarka niosąca herbaty i kawę dla mnie. Tym "biurem" okazał się pokaźnych rozmiarów album. - Tu mamy fotografie i portrety tych najgroźniejszych, których poszukujemy - informował nas z poważną miną komendant. - Proszę pani Weroniko przeglądać, jeśli kogoś pani nawet nieznacznie porówna z widzianymi osobami, to proszę natychmiast nas poinformować, a my sobie utniemy jeszcze małą pogawędkę z naszym drogim gościem - mówiąc to podał mi album. Wzięłam go z ogromnym przejęciem. Serce zabiło tak, że o mało nie wyskoczyło z piersi na widok pierwszych twarzy najgroźniejszych osób w Polsce. Pierwsze kartki i nic, nawet żadnego podobieństwa. I nagle wyrwało mi się samo z gardła- O Jezu! Wszyscy w gabinecie popatrzyli na mnie z zaciekawieniem. Natychmiast podbiegli do mnie. - O to ten, to "Gruby" vel "Boa" - mówiłam, jakby w amoku. Komendant popatrzył w oczy Jerzemu. No, to dzięki pani Weronice mielibyśmy namierzonego słynnego "Lekkoducha"... - z westchnieniem wyrzucił z siebie komendant. To Paweł W. - właściciel poważnej firmy, który przejdzie prawdopodobnie do historii biznesmenów oskarżonych o wyłudzenia i niegospodarność swoich firm z powodu tego, że chyba jako jeden z niewielu w Polsce "grzał" w ławę oskarżonych w Sądzie Okręgowym za to, iż był swego rodzaju lekkoduchem charytatywnym... Komendant informując nas miał grymas uśmiechu na twarzy. - Bo jakże to tak, żeby roztrwonić majątek swojej firmy z powodu między innymi działalności charytatywnej. Jego firma zajmowała się handlem paliwami stałymi i płynnymi, szczególnie węglem kamiennym. Paweł W. nabywał węgiel w kopalniach, bądź też od pośredników i zbywał go w całym kraju. Początkowo, gdy swój interes prowadził zgodnie z zasadami obrotu gospodarczego, zaliczał się do czołowych, poważnych biznesmenów. W tym czasie nikt nie był w stanie znaleźć na niego jakiegokolwiek "haka" gospodarczego. Kłopoty zaczęły się w 1995 r. Pojawiły się zaległości płatnicze wobec wspólników. Ostatecznie oskarża się Pawła W. o to, że od stycznia 1995 r. do września 1996 r. jest dłużnikiem Urzędu Skarbowego i wielu przedsiębiorstw państwowych i prywatnych firm. Ponadto także o to, iż lekkomyślnie doprowadził do upadłości prowadzoną przez siebie firmę. Polegało to, naszym zdaniem, na trwonieniu majątku firmy w wyniku sponsorowania programów radiowych i telewizyjnych oraz akcji charytatywnych. Uznane zostało to za bezzasadne reklamowanie swojej firmy. Do tego doszła działalność charytatywna, polegająca na dofinansowywaniu szpitali. Z branżowych niegospodarności wymienia się także zbywanie towarów poniżej wartości majątku firmy i zawieranie transakcji sprzecznych z zasadami gospodarowania. Pomimo rosnących zaległości płatniczych wobec wierzycieli prowadził działalność filantropijną. Pomimo tej chwalebnej działalności nie zapłacił swoim wspólnikom ogromnych kwot. Z tego i innych, uznanych za lekkomyślne działania, złożył do sądu wniosek o upadłości swojej firmy. I ta została wkrótce ogłoszona, gdyż był dłużnikiem kilku wierzycieli. W wyniku lekkomyślnych transakcji roztrwonił swój majątek, nawiązując niekorzystne transakcje sprzeczne z zasadami gospodarowania, których nie był w stanie spłacić i należycie uregulować. Podczas śledztwa nie przyznał się do zarzucanych czynów i odmówił składania jakichkolwiek wyjaśnień. Prokurator podkreślił w akcie oskarżenia, że brak jest dowodów pozwalających na wykazanie świadomego działania na szkodę wierzycieli. Uznane zostało to za lekkomyślne doprowadzenie do upadku firmy. Ale to jeszcze nie koniec. Został zwolniony za kaucją z aresztu i tu doszły nas słuchy o jego poważniejszych przestępstwach, właśnie polegających na naciąganiu ludzi bezdomnych na różne nieuczciwe interesy. Podejrzewamy go także o inne poważniejsze sprawki, ale o tym nie mogę powiedzieć, gdyż jest to objęte wyjątkową tajemnicą. Teraz nasza prośba do was polegać będzie na tym, byście pozwolili działać swobodnie naszym funkcjonariuszom. Wykorzystana zostanie do naszych działań operacyjnych cała wiedza, jaką macie w tej sprawie, a szczególnie jaką ma ją pani Weronika - komendant zawiesił głos i zmierzył mnie wzrokiem, w którym przede wszystkim kryło się ogromne zaufanie do mnie. Odwzajemniłam mu się podobnym spojrzeniem. Chodź wiedziałam już, ale jeszcze nie wyobrażałam sobie do końca, że wchodzę w nowy etap szukania ojca. Czułam przez skórę "szóstym" zmysłem, że od tej chwili rozpocznie się prawdziwe poszukiwanie... Rozdział X Ten mijający, bogaty w różnorodne wrażenia dzień pociemniał, jak noc za oknem mojego pokoju. Wiar przepędzał chmury we wszystkich kierunkach, istna róża wiatrów. Jodła syberyjska posadzona po to, by cieszyć oczy patrzących na nią, teraz, jakby w podzięce kłaniała się na wszystkie strony. Kończyłam dzień nocnymi modlitwami za moich rodziców, rodzeństwo, opiekunów, księży, moich przyjaciół; dzisiaj dołączyli do tego grona także poznani policjanci, ścigani przez nich przestępcy i w specjalnych intencjach pan Stanisław vel Elegant. Modliłam się dla nich o zdrowie, o łaskę nawrócenia, o miłość i o dary Ducha świętego, polecałam ich Bogu i jego opiece, którą odczuwałam coraz bardziej. Bardzo pragnęłam się nią podzielić właśnie z tymi ludźmi, bo niby dlaczego ja mam być tylko "oczkiem w głowie Boga". Na chwilę przed codziennym rachunkiem sumienia przypomniały się grzechy, o których w swoich dziełach pisał mój ulubiony Św. Jan od Krzyża. Bardzo bałam się pychy duchowej, skutkiem której mogłabym nabierać swego rodzaju zadowolenia z samej siebie i swoich uczynków mimo, iż prawdą jest, że rzeczy święte same z siebie rodzą pokorę. Bałam się, że jej skutkiem będzie zazdrość o samą siebie i własną doskonałość, że zapragnę, aby nikt prócz mnie nie był doskonały. Tacy ludzie, zdaniem świętego, potępiają wszystkich przy każdej sposobności słowami i czynami, widząc źdźbło w oku bliźniego, a nie dostrzegając belki we własnym. Szukają takich słuchaczy, o których sądzą, że ich pochwalą i należycie ocenią, uciekają zaś przed każdym, kto by im nie okazał uznania. Z trudnością wyznają swe grzechy szczerze, pragną własnych pochwał i czasem ich wprost szukają. Następny grzech, którego się bałam jak ognia, to łakomstwo duchowe. Nie pragnę szukać ustawicznie pociechy i wskazówek duchowych, gromadzić osobliwych obrazów i nietypowych różańców i wierzyć w ich magiczną moc. To jest bowiem magia. Nie chcę, aby mnie oglądano obwieszoną dewocjonaliami. Zupełnie wystarcza mi krzyżyk od świętej komunii i podarowany mi przez siostry różaniec. Nie chcę należeć do ludzi, którzy pod przykrywką spraw duchowych nawiązują przyjaźń z osobami, u których miałabym szukać zaspokojenia swoich żądzy zmysłowych. Swoją ascezę poświęciłam całkowicie Bogu w intencji mojego ojca. Zdaniem świętego Jan od Krzyża, taką niezdrową przyjaźń poznaje się po tym, że ze wspomnieniem jej nie wzrasta pamięć i miłość ku Bogu, lecz wyrzuty sumienia. Wszystko robię, by nie popadać w duchowy gniew na widok cudzych wad. Bardzo nie chciałabym być taką nieznośną dla otoczenia, moralizującą, ciągle pouczająca, stetryczałą dewotką. Wszystkimi siłami wyrzucam ze swych myśli nawet zalążki zazdrości duchowej. Polega ona bowiem szczególnie na zazdroszczeniu dobra duchowego u innych. Nie chciałabym doznawać boleści na widok ludzi, którzy w swojej wierze i doskonałości wyprzedzają mnie. Dlatego boję się nawet, by mnie chwalono i podziwiano. No i wreszcie lenistwo duchowe. Nie chcę i nie modlę się o to, by Bóg dostosował się do mnie, do moich zachcianek i kaprysów a modlę się o to, abym ja wypełniała to, co zsyła mi Bóg, nawet za cenę znoszenia upokorzeń ze strony innych ludzi. I w tym momencie usta moje zaczęły szeptać bezwiednie modlitwę: "Nie mnie o Panie, nie mnie, ale Twemu bądź imieniu chwała na wieki. O Mario strzeż serca mego, o Jezu nie wychodź z niego". Klasyką Karmelitańską zainteresowałam się jeszcze na studiach. Wówczas rozczytywałam się w dziełach świętego Jana od Krzyża, w "Twierdzy duchowej" św. Teresy z Avila, a także sięgałam po dostępne dzieła takich mistrzów teologii, jak: św. Augustyn, Orygenes, św. Tomasz z Akwinu. Tę kontemplację rzec by można, po części intelektualną, po części modlitewną przerywam, by uporać się ze wspomnieniami z dnia, który przechodzi już do historii mojego skromnego życia. Jak siebie już zdążyłam poznać, to zapewne wrócę jeszcze nie raz do tych rozmyślań, które sprawiają mi taką przyjemność i odprężają mnie psychicznie po ciężkim dniu. Przy okazji, boję się ulegać modom na pisarzy, filozofów, a nawet świętych. Gdy studiowałam, na naszym roku była moda na Kanta... Ale to już inna historia. Ja nie tylko przeczytałam wszystko, co było dostępne w bibliotekach, ale spróbowałam wdrażać najbardziej przemawiające do mojego serca myśli w życie. W praktyce stosowałam wskazówki świętego Jana od Krzyża, św. Teresy z Avila, "Ćwiczenia" świętego Ignacego i innych. Ale nie jest to moda, lecz szukanie i doświadczanie. Teraz podczas rachunku sumienia zaczęły wracać wspomnienia i obrazy z pobytu w gabinecie u komendanta, rozmowy na temat moich problemów i spostrzeżeń dotyczących szczególnie Lesy z wyznaczonymi przez komendanta policjantami. Wcześniej uzyskałam solenne zapewnienia, że nie stanie się krzywda osobom, którym pragnę pomóc. Bardzo chciałam pomóc mojej ukraińskiej przyjaciółce, by odzyskała dokumenty, które umożliwiłyby jej powrót do rodziny. Od komendanta usłyszałam zbawienne dla mnie słowa: "Nas interesuje naruszenie prawa, a duszą pani przyjaciółki może zająć się ksiądz. Stróże prawa nie są stróżami moralności." Informacje na temat agencji towarzyskich i powiązań tam panujących zostały odnotowane skwapliwie. Lesa bardzo się wystraszyła, gdy poinformowałam ją o tym, co zrobiłam. Uspokoiłam ją jednak zapewnieniami, że nic jej nie grozi, bo komendant jest naszym przyjacielem i obiecał pomagać, a nie szkodzić. - Chyba, że masz coś więcej na sumieniu i o tym mi nie mówiłaś? - spytałam lekko przestraszona, obawiając się tego, czy w dobrej intencji nie wkopałam jej. Długo zapewniała mnie są łamaną polszczyzną, że w żadne afery i przestępstwa, oprócz wspomnianych nie była zamieszana. Uspokoiłam się. - Jeśli tamci policjanci cię wypuścili, to i ci tym bardziej powinni ci dać spokój - tłumaczyłam jej. Słuchając kiwała ze zrozumieniem głową, ale z twarzy nie schodził lęk. Dopiero, gdy ją zaprowadziłam i przesłuchujący ją policjanci zwolnili ją, wyszła szczęśliwa. Ucieszona poinformowała mnie, że pomogą jej odzyskać dokumenty, a gdyby zaginęły, to pomogą jej wyrobić nowe. Widać było wyraźnie ulgę, jaka opanowała całe jej ciało. Była swobodną i uśmiechniętą, naprawdę piękną dziewczyną. Obiecała, że nie opuści mnie już nawet na krok i będzie mi pomagać w pracy. Mariola już na całego zadomowiła się jako kierowniczka mojej "wytrzeźwialni". Moi przyjaciele sprawiali jedynie wrażenie trochę wystraszonych i mieli skwaśniałe miny z powodu abstynencji zaleconej przez księdza. Zalecenie okazało się tak sugestywne, że przez cały dzień siedzieli, jak to określił Kulawy, o "suchym pysku". Nic, tylko się cieszyć - same sukcesy. Jedna myśl nie dawała mi spokoju. A mianowicie, czy wolno mi w taki sposób, bez wiedzy zainteresowanych ingerować w prywatne życie moich przyjaciół? To zajęcie jest, bowiem bardzo niebezpieczne, takie na granicy daleko idącej pomocy i donosu. I czy dobra intencja będzie właściwym usprawiedliwieniem dla mojego postępowania? Teraz się nic nie stało. A co będzie w przyszłości? Przecież szykowała się prawdziwa współpraca codzienna. Przecież nie chcę być donosicielką. Pragnę jedynie pomóc tym ludziom, trochę wyprostować ich ścieżki życiowe. Oczywiście na tyle, ile będę mogła zrobić. Cała reszta zależy od nich i od Boga, jaką rolę w życiu zgotował. Przez wyobraźnię zaczęły przelatywać fantastyczne obrazy. Widziałam, jak razem i pojedynczo godzą się ze swoimi bliskimi tak, jak Zośka ze swoją rodziną. Są przyjmowani, jako synowie i córki marnotrawne. Wszelkie przewinienia są im odpuszczane najpierw przez księdza, później przez bliskich. Oni też darowują swoje krzywdy i przebaczają swoim prześladowcom. Nie wiedziałam, czy to wizja wywołana modlitwą, czy tylko moja fantazja nocna spowodowana pozytywnym nastawieniem do nich. Moje pobożne życzenia mieszały się z rzeczywistymi pragnieniami, utopia szczęśliwości - z bezdennością nieszczęść. Z tego połączenia rodziły się konkretne obrazy konkretnych ludzi. Bardzo pragnęłam tego, by szczęście dotknęło właśnie tych skrzywdzonych. Po raz nie wiem już, który strofy "Śpiewu duszy" w wyobraźni zaczęły mi się jawić, jako drabina prosto do niezmierzonej góry, do nieba, jeszcze dalej, aż do... "(...)On mnie prowadził jasnością Bezpieczniej niźli światło południowe, Tam, gdzie mnie czekał z miłością, Gdzie nikt nie stanął istnością, O którym miałam przeczucie duchowe. O nocy, coś prowadziła, Nocy ty milsza nad jutrznię różaną! O nocy, coś zjednoczyła Miłego z ukochaną, Ukochaną w Miłego przemienioną!(...)" Nie wiem, jak długo trwała ta moja ekstaza. Obudziłam się na podłodze. Obok leżał różaniec. Spojrzałam na zegarek, było już grubo po północy, ale na tyle dużo czasu, bym mogła się jeszcze przespać. Ten mój stan trwał ponad dwie godziny. Odmawiając "Ojcze nasz...", jak zwykle wyobraziłam sobie mojego ojca wraz z wizerunkiem Jezusa. Powoli zapadałam w sen już bez żadnych wizji i fantazji. Rozdział XI Przez kilka dni zajęta byłam organizowaniem pomocy dla bezdomnych, redagowałam ulotkę, która ma być kolportowana podczas uroczystości Światowego Dnia Sprzeciwu Wobec Nędzy. Tak się przyzwyczaiłam do ciągłej obecności moich biednych przyjaciół, że uważałam to za coś naturalnego. Całymi dniami pochłaniały mnie codzienne obowiązki. O losach Eleganta i jego "przyjaciół" nie miałam bladego pojęcia. Raz tylko ksiądz Zbigniew tak od niechcenia przy obiedzie wspomniał o nich, że już zostali zatrzymani do wyjaśnienia prokuratorskiego. Przyjęłam to spokojnie, bez jakichkolwiek emocji. Przyznam się w tym miejscu, że byłam tak zmęczona sprawami dnia codziennego, że nie miałam sił na analizowanie sensacyjnych wręcz kryminalnych wątków swojej i podopiecznych egzystencji. Po kolacji spotykaliśmy na rozmowach trwających nawet do późnych godzin, czaami prawie porannych. Roztrząsaliśmy pogmatwane życiorysy. Szukaliśmy teoretycznych sposobów rozwiązań problemów życiowych. Na swój sposób chciałam im wpoić na początek choćby popularną zasadę tak zwanych " 12 kroków". Próbowałam im uzmysłowić, że alkoholicy, gdy sobie to uświadomią, muszą zdać sobie sprawę, że są bezsilni wobec skutków uzależnienia - że przestali już kierować własnym życiem. W takich sytuacjach należy uwierzyć, że tylko Bóg - siła większa od nas samych - słabych może poskładać nasze życie w sensowną całość. Jedynym ratunkiem jest mocne postanowienie i powierzenie naszej całej woli i życia opiece Boga, po wcześniejszym gruntownym rachunku sumienia przed spowiedzią generalną taką, podczas której trzeba wyznać grzechy nawet takie, których się jeszcze nie popełniło, a w przyszłości może się popełnić. Chodzi mi o to, by dokonać samodzielnego - nawet, gdy będzie to bolesne - czyszczenia sumienia, nawet z podejrzeń, że jest jakaś krzywda wyrządzona, a nie przebaczona. Po tak dokonanym gruntownym i wymagającym niezwykłej odwagi obrachunku moralnym uświadamiałam, że to wszystko, co leży na sumieniu, wszystkie nasze błędy, grzechy, draństwa, przestępstwa, krzywdy wyrządzone i doznane należy wyznać Bogu, sobie i drugiemu człowiekowi, najlepiej księdzu. Można też opowiadać o tych stanach duszy lekarzowi terapeucie. Dużo miejsca poświęciłam uświadomieniu, że taki rachunek sumienia i taka generalna spowiedź to rozmowa z Bogiem, który na pewno przebaczy pod warunkiem, że się go nie okłamie. W ten sposób przygotowywałam ich do całkowitej gotowości współdziałania z Bogiem. Natomiast warunkiem sukcesu jest wyzbycie się szkodliwych i nieskutecznych zachowań. Do Boga należy się zwracać w pokorze. Nie można do Niego krzyczeć i przeklinać. Trzeba Go prosić wręcz z lękiem, aby usunął nasze braki. Poprosiłam, aby sporządzili listę osób, które skrzywdzili i którym starali się gotowi zadośćuczynić. Okazało się, że niektórzy zapomnieli już jak się pisze, nie mówiąc nawet o czytaniu. Poprosiłam ich, więc, by to wszystko robili w myślach, aby sobie te skrzywdzone osoby wyobrażali. Jak również żeby sobie wyobrażali zadośćuczynienia, jakie należą się tym ludziom od nich. Razem zastanawialiśmy się także nad formą takich zadośćuczynień, bo mieli uzasadnione obawy, czy ich samo tylko pojawienie się w domu rodzinnym nie zrani bliskich jeszcze bardziej. Zalecałam prowadzenie ciągłego obrachunku moralnego, na bieżąco nie bojąc się przyznawać się do popełnionych błędów. Mówiłam, że poprzez modlitwę i medytację dąży się do coraz doskonalszej więzi z Bogiem, prosząc jedynie o poznanie Jego woli wobec nas oraz o siłę do jej spełnienia. Uświadamiałam im, że gdy wreszcie będą tak przebudzeni duchowo, to powinni starać się nieść pomoc i to moje posłanie innym potrzebującym i stosować te zasady we wszystkich swoich poczynaniach. Cieszyłam się z coraz bardziej widocznych postępów polegających na zwiększającym się zaangażowaniu w samooczyszczeniu ludzi do tej pory milczących. - To dobry znak, że chcą rozmawiać zarówno ze mną, jak i ze sobą w grupie oraz ze sobą samym na nurtujące ich problemy i zauważają w końcu, że ich indywidualne sprawy tworzą pewną całość. I że nie są odosobnieni w swoich dramatach - rozmyślałam przy stole czekając na śniadanie. Najwięcej radości sprawił wczoraj mi Hanys, gdy po kolacji podszedł do mnie i biorąc mnie na stronę nieoczekiwanie zapytał, czy może liczyć na moją pomoc, gdy pojedzie do swojej rodziny na Śląsku z propozycją pogodzenia się. - Jak trzeba będzie to mogę pojechać tam z tobą, tylko wcześniej to zorganizuj - zaproponowałam mu. Najbardziej jednak przyglądała mi się i przysłuchiwała Lesa. Nie opuszczała mnie nawet na krok. Pomagała mi we wszystkim, co tylko zamierzałam robić. Przy okazji tych rozważań wróciły mi wspomnienia związane z tym, jak wychodził ze swego nałogu mój przyjaciel redaktor. On nie wierzył w Boga. Dla niego swego rodzaju dekalogiem, w pierwszej fazie wewnętrznej walki stała się "Desiderata" z Baltimore, znaleziona w ruinach starego kościoła. Twierdził, że jakaś życzliwa osoba podarowała mu te wytyczne do dalszego życia. Tak się tymi "wytycznymi" zainteresowałam, że nauczyłam się ich na pamięć. Ale nie zalecałam ich moim podopiecznym, bo są - moim zdaniem - jeszcze jakby za trudne dla nich. Tacy ludzie, niejednokrotnie analfabeci w większości szczególnie pamiętają czasy, kiedy im było dobrze, kiedy byli kochani. Często wspominają o pierwszej komunii świętej, bierzmowaniu, pamiętają prezenty i pamiętają dobrego Boga. A te "wytyczne", jakie otrzymał mój kolega brzmiały mniej więcej tak: "Krocz spokojnie wśród zgiełku i pośpiechu - pamiętaj, jaki pokój może być w ciszy. Tak dalece, jak to możliwe, nie wyrzekając się siebie, bądź w dobrych stosunkach z innymi ludźmi. Prawdę swą głoś spokojnie i jasno, słuchaj też tego, co mówią inni, nawet głupcy i ignoranci, oni też mają swoją opowieść. Jeśli porównujesz się z innymi, możesz stać się próżny lub zgorzkniały, albowiem zawsze będą lepsi i gorsi od Ciebie. Ciesz się zarówno swoimi osiągnięciami jak i planami. Wykonuj z sercem swą pracę, jakkolwiek by była skromna. Jest ona trwałą wartością w zmiennych kolejach losu. Zachowaj ostrożność w swych przedsięwzięciach - świat bowiem pełen jest oszustwa. Lecz niech Ci to nie przesłania prawdziwej cnoty, wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie pełne jest heroizmu. Bądź sobą, a zwłaszcza nie zwalczaj uczuć: nie bądź cyniczny wobec miłości, albowiem w obliczu wszelkiej oschłości i rozczarowań jest ona wieczna jak trawa. Przyjmuj pogodnie to, co lata niosą, bez goryczy wyrzekając się przymiotów młodości. Rozwijaj siłę ducha, by w nagłym nieszczęściu mogła być tarczą dla Ciebie. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności. Obok zdrowej dyscypliny bądź łagodny dla siebie. Jesteś dzieckiem wszechświata, nie mniej niż gwiazdy i drzewa masz prawo być tutaj i czy to jest dla Ciebie jasne czy nie, nie wątp, że wszechświat jest taki, jaki być powinien. Tak, więc bądź w pokoju z Bogiem, cokolwiek myślisz o Jego istnieniu i czymkolwiek się zajmujesz i jakiekolwiek są Twoje pragnienia: w zgiełku ulicznym, w zamęcie życia zachowaj pokój ze swą duszą. Z całym swym zakłamaniem, znojem i rozwianymi marzeniami ciągle jeszcze ten świat jest piękny. Bądź uważny, staraj się być szczęśliwy" - uśmiechałam się na to wspomnienie takich właśnie pierwszych kroków człowieka, który na pewnym etapie swego życia utracił Boga. Ale Bóg nie zapomniał o nim. Na odchodnym z redakcji wiedziałam, że ten sympatyczny kolega odnalazł Boga nie tego, jakiego pojmował przez wiele lat, ale tego prawdziwego.... Przy okazji się ucieszyłam z tego, że pamięć mam jeszcze sprawną. - Pani Weroniko - obudził mnie ze wspomnień głos księdza Zbyszka. Chciałbym, aby pani nawiązała kontakt z naszym wspaniałym wolontariuszem Jerzym. Jest on naszym drugim po pani "oczkiem w głowie"... ksiądz mówiąc to uśmiechał się tajemniczo. - Słyszałam o nim bardzo dużo dobrego. Swoją działalność prowadził nie mając uprawnień przez kilka lat. Dopiero dla świętego spokoju zrobił uprawnienia wolontariackie - zaczęłam mówić o tym, co dowiedziałam się od przyjaciół. Jest to jednak wiedza szczątkowa. - Jeżeli pani pozwoli, to opowiem trochę o tym człowieku. Chciałbym, byście spróbowali połączyć swoje siły. Środowisko wolontariackie jest jednym pięknym i bardzo wrażliwym organizmem, w którym wszystkie członki współpracują ze sobą, a porusza je miłość do bliźniego, a przede wszystkim miłość do Boga. Ci wspaniali ludzie są wcielonymi aniołami zesłanymi przez Boga. Choćbyście się nie znali, to rozpoznacie się wzajemnie instynktownie. Pan Jerzy ma nawet przydomek "chodzącego po ziemi Anioła". Jest niezwykle życiowy człowiek. Bezinteresownie pomaga od bez mała 10 lat ludziom bezdomnym, przybywającym do naszego miasta z różnych stron Polski. Od 3 lat ma upragnione oficjalne kwalifikacje wolontariusza. Jego rejon pracy to przede wszystkim dworce - PKP i PKS oraz ich okolice. Spotkać go można prawie codziennie w Dziale Bezdomności i Pomocy Rodzinie w Miejskim Ośrodku Pomocy Rodzinie, jak przyprowadza po kilku wycieńczonych ludzi bez dachu nad głową. Właśnie dzisiaj umówiłem się z nim, że przyjdzie do mnie na plebanię zaraz po śniadaniu. O, ktoś dzwoni, to chyba on... Ksiądz nie dokończył swojej opowieści. Pobiegł go przywitać. Dojadając pośpiesznie jajecznicę i przełykając szybkimi kęsami bułkę, z głębi korytarza usłyszałam męskie głosy. - Witam serdecznie w moich skromnych progach tak wspaniałego człowieka, który tak wiele serca daje naszym przyjaciołom bezdomnym... - Bezdomnemu służę, jak tylko umiem najlepiej i nie oczekuję w zamian nic dla siebie... może tylko tego, by moja praca nie poszła na marne. I dlatego skontaktowałem się księdzem z prośbą o pomoc. - To dobrze się składa, że przychodzi pan z tym do mnie. Pozwoli pan, że przedstawię bliżej panią Weronikę... - Bardzo mi będzie miło poznać się z tak wspaniałą kobietą, o której już chyba wszyscy słyszeli w naszym mieście. Będę bardzo zaszczycony... Usłyszałam prawie nad sobą głos wolontariusza. Natychmiast zerwałam się z krzesła. - Przepraszam, właśnie kończyłam śniadanie - wykrztusiłam z siebie, jednocześnie przełykając kęs bułki, który akurat utkwił mi w gardle. Bardzo mi miło poznać człowieka, o którym mówią, że jest Aniołem... Nie dokończyłam, gdyż ksiądz zaprosił nas byśmy usiedli przy stole. - Proszę siostro o herbatę i ciasto... Przyznam się, że już od dłuższego czasu myślałem o tym, jakby tu zaaranżować takie spotkanie. Nie będę ukrywał, że bardzo zależy mi na tym, byście państwo ze sobą współpracowali. Gdy połączymy nasze wysiłki i uzupełnimy się pomysłami to wierzę, że najwięcej na tym skorzystają nasi podopieczni. Na chwilę zostawiam was samych, porozmawiajcie sobie. Ja natomiast pójdę do sióstr zorientować się, czy ubrania i konserwy, o które pan prosił już są w magazynie do odebrania. Zaraz wracam... Mówiąc to zostawił mnie całkowicie nie przygotowaną na jakąkolwiek dyskusję z tym człowiekiem. Po dłuższej, krępującej nieco ciszy wyksztusiłam z głupia frant, z siebie. - Jakim powinien być człowiek tak zaangażowany w bezinteresowną pomoc? W odpowiedzi usłyszałam: - Trzeba mieć serce, kochać i rozumieć dotkniętych nieszczęściem ludzi - bez namysłu odpowiedział na oko 50 - letni, trochę posiwiały mężczyzna. - Cieszę się bardzo z tego, że mam wyrozumiałą żonę i dzięki niej mogę pomagać ludziom - kontynuował. - W opinii ludzi jest pan bardzo uczciwym, statecznym, dobrodusznym, wyrozumiałym, łagodnym i wielkodusznym człowiekiem. Nie brzydzi się pan podać pomocnej dłoni biednemu, często nie domytemu kloszardowi. Nie zniechęca pana nawet nieufność bezdomnych... - próbowałam obsypać komplementami tego niezwykłego człowieka. - Niejednokrotnie cierpliwie i z ogromną wyrozumiałością muszę znosić ich aroganckie zachowania. - A nie boi się pan, że można zarazić się od nich jakąś chorobą, lub najzwyczajniej w świecie przynieść do domu jakieś insekty? Zupełnie sama nie wiem skąd mi się pojawiły takie pytania. Sama ciągle byłam narażona na takie niebezpieczeństwa. Może, dlatego zapytałam. - Aby uniknąć takich niebezpieczeństw organizuję im wszelaką pomoc lekarską, dbam o to, by mogli się wykąpać w ciepłej wodzie - tłumaczył się. - Z tego, co słyszałam, to pańskiej rodzinie też się nie przelewa... - mówiłam i czułam się, jakbym robiła z tym człowiekiem wywiad reporterski. A on cierpliwie mi odpowiadał na pytania. - Mam troje dzieci, w tym córkę wymagającą stałej opieki medycznej. - To jak to się dzieje, że wielkiego serca i zaangażowania musi starczyć dla wszystkich? - Mam ogromną satysfakcję z tego, że pomagam ludziom... - A, jak się to wszystko zaczęło u pana? - Kilka lat temu na dworcu PKS podszedł do mnie mężczyzna i poprosił o dwa złote. Zrobiło mi się go żal i zaprosiłem na poczęstunek. Tak się to chyba zaczęło, ale wrażliwość na krzywdę drugiego człowieka miałem chyba od zawsze. Pragnę także odwzajemnić się dobrem za doznane w dzieciństwie dobro od innych ludzi. Kiedyś także do mnie wyciągnięto pomocną dłoń. Uważam, że powinienem tak samo czynić. Z własnej woli przekonałem pewne małżeństwo (proszono mnie o anonimowość), aby udostępniło wolne pomieszczenie, do którego zapraszam bezdomnych. Mogą się tam spokojnie wyspać, umyć, napić herbaty. Chciałbym panią zaprosić dziś właśnie do tej noclegowni... Nie dokończył swojej myśli, gdyż pojawił się ksiądz. - Wszystko załatwione. Jest bielizna, są ciepłe ubrania, buty i konserwy rybne... - Dziękuję proszę księdza. Ludzie bardzo się ucieszą, kiedy mamy przyjść? - A nawet dzisiaj - odpowiedział ksiądz. - Dobrze. Proponuję, by pani Weronika poszła ze mną i odwiedziła nas w mojej noclegowni. Na pani widok na pewno się wszyscy ucieszą... - mówił to z nutką tajemniczości w głosie. Wyczuwałam w tym jakąś niespodziankę. - Dobrze, tylko się jakoś ogarnę. Proszę poczekać... Szybko pobiegłam do swojego pokoju po cieplejsze ubranie, gdyż na dworze wiało tak, że o mało drzew nie powyrywało. Wreszcie, gdy pojawiłam się w drzwiach gotowa do drogi, usłyszałam głos księdza. - Życzę panu dobrej współpracy z panią Weroniką, pomogę wam we wszystkim, jak będzie potrzeba... - Przepraszam, jestem już gotowa do pójścia - próbowałam dać o sobie znać. Chciałam też przerwać tę rozmowę, bo bałam się usłyszeć czegoś, co mogłoby mnie zaniepokoić. A po za tym nie lubię podsłuchiwać tego o czym rozmawiają moi przyjaciele. - To dziękuję jeszcze raz księże proboszczu... - Szczęść Boże! Pożegnalne słowa księdza ostatecznie spowodowały, że zamknęliśmy za sobą drzwi od plebanii i ruszyliśmy w kierunku dworca. Przechodząc przez tunel pan Jerzy, jak natchniony zaczął znowu mówić o sobie, - Od ponad trzech lat, jak uzyskałem oficjalne uprawnienia wolontariusza, na dworcu bywam co najmniej 3 razy dziennie. Bezdomnego wyczuwam instynktownie. Podchodzę do takiego i pytam, czy nie chciałby się napić herbaty, zjeść kanapki, szczerze porozmawiać. Gdy tylko nawiążę z nim w ten sposób kontakt, zaraz staram się go skontaktować z instytucjami i organizacjami charytatywnymi. Do moich obowiązków należy między innymi: wstępna diagnoza tych osób, ustalenie danych personalnych i ostatniego miejsca zamieszkania, określenie ich potrzeb socjalnych, zapewnienie im pomocy rzeczowej, żywnościowej oraz noclegów i załatwienie spraw urzędniczych. Ponadto sporządzam plan takiej pomocy, towarzyszę im przy wyrabianiu dowodu tożsamości, wnioskuję o przyznanie właściwych rent i zasiłków, organizuję lekarstwa, kieruję do lekarzy. Tych czynności jest mnóstwo, że trudno mi wszystkie wymienić... - A co uważa pan za swój największy sukces? Moim sukcesem było to, że udało mi się załatwić rentę socjalną mężczyźnie, którego musiałem szukać kilka tygodni i długo przekonywać, by poddał się leczeniu. Myślę, że rozumiem tych ludzi. Oni pragną wolności za wszelką cenę i boją się ją utracić. Jeszcze tylko bezinteresowna życzliwość innych ludzi potrafi zmiękczyć ich trudne charaktery... Kończy rozmowę pan Jerzy, bo oto widzimy jak osoby, o których rozmawiamy próbują się wtopić w anonimowy tłum podróżnych. Tym się jednak od nich różnią, że jedynym ich celem jest kolejny dworzec i to bezbłędnie wyczuwamy. Patrząc na nich, nagle spojrzeliśmy sobie w oczy. I obdarzyliśmy siebie wzajemnie uśmiechami. - A bliską osobą dla nich jest bezinteresowny, kolejny wolontariusz - powiedziałam ni to do siebie, ni to do pana Jerzego. - Za chwilę będziemy u mnie. Już widać plac budowy - mówiąc to uśmiechał się do siebie. Weszliśmy na ogrodzone podwórko. Pan Jerzy wskazał na blok mieszkalny. - Do dyspozycji mam dwa mieszkania. I w nich staram się gościć na miarę możliwości swoich podopiecznych - mówiąc to chciał mnie przepuścić grzecznie do przodu. Wstrzymałam go jednak dłonią, mówiąc: - Proszę prowadzić, w końcu to pan jest tu gospodarzem... - Kilku swoich przyjaciół zaprosiłem na nasze spotkanie, by też powiedzieli pani o swoim nieszczęściu - poinformował mnie pan Jerzy. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, całą moją uwagę skierował w stronę swoich podopiecznych. - To tu właśnie moi przyjaciele przebywają najczęściej w nocy. Jak pani widzi, sami się tu gospodarują. Ja ich prawie nie kontroluję. Jak trzeba, to przyniosę wody, zaparzę herbaty, zrobię zakupy. U mnie w dyżurce mogą nawet oglądać telewizję. Ten telewizor dostaliśmy od jednego z naszych stałych darczyńców. Każdy z tych ludzi ma swoją historię. Pozwoli pani, że będę ich przedstawiał, gdy będą mówić o sobie - mówiąc do mnie, przy okazji zachęcał swoich przyjaciół do aktywności. Do naszej rozmowy, zachęceni prze pana Jerzego wreszcie wtrącają się przysłuchujący się nam bezdomni ... - Moja rodzina spowodowała, że się tu znalazłem - opowiada młody, o inteligentnym spojrzeniu mężczyzna - to jest nasz kochany Plastuś, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią gospodarz zaczął przedstawiać ich przydomki, pseudonimy i przezwiska. - Szukam pracy, jestem mechanikiem, dzięki Panu Jurkowi nie sypiam na dworcu. Jest to życiowy człowiek. Na dworcu jesteśmy bici i pałowani przez ochroniarzy. Traktują nas jak śmieci, których nawet nie zamiatają, tylko kopią - mówimy na niego Olsen. - Cieszę się, że są tacy ludzie jak pan Jurek.- wtrąca się do rozmowy schludnie ubrana, przystojna kobieta - a to jest nasza kochana Warszawa. - Tak pani ukochała naszą stolicę? - zapytałam. - Nie! Nazywają mnie Warszawa, bo chyba jestem taka stara, jak samochód "warszawa" - z uśmiechem odpowiedziała. I za chwilę dodała - Ja nie chcę wykorzystywać tego dobrego człowieka, pragnę sobie sama poukładać życie, a przede wszystkim znaleźć pracę. Mam syna, jestem po rozwodzie. Sama wychowywałam się w rodzinie zastępczej, mam wykształcenie ekonomiczne. Pracowałam nawet na poczcie. Wydawało mi się, że mam poukładane życie. Nie będę zanudzać pani swoimi problemami, bo to długa opowieść. W każdym razie musiałam w końcu pójść własną drogą. Jako dziewczynka marzyłam, by służyć pomocą dla innych. Teraz jako dorosła kobieta muszę liczyć na życzliwość innych ludzi. Pragnę być wolnym człowiekiem - dziwnie zadrżała jej twarz. Wiedziałam, że to jest charakterystyczne dla kobiet, które już wypłakały wszystkie łzy. - Ja natomiast chciałem tylko tyle powiedzieć, że z domu wyrzuciła mnie rodzona matka. Jestem zameldowany w Kielcach i drzwi dla mnie są zamknięte - prawie bezgłośnie zaczął się skarżyć niezwykle wycieńczony młody mężczyzna - to jest Młody. W zeszłym tygodniu obchodziliśmy jego "osiemnastkę". - Pan Jurek przynosi mi kanapki, czasem kupi herbatę i porozmawia. To dobrze, że tacy ludzie są na świecie. I tyle mam panu dopowiedzenia - całkowicie zrezygnowany człowiek nie wyrażał najmniejszej chęci na jakiekolwiek zwierzenia. - Przebywający tu bezdomni, czy jak oni mówią o sobie - "na gigancie" nie są źli. Na pewno nie kradną. Dobrze wiedzą, że za kradzież pójdą do więzienia natomiast, gdy poproszą o jałmużnę, to mogą ją otrzymać. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak brutalnie, niewspółmiernie do zarzucanej lub wręcz wyimaginowanej winy są traktowani przez pracowników ochrony. Owszem, zdarzają się incydenty. Czasami któryś z nich wypije trochę za dużo, ale gorzej zachowują się chuligani lub podpici podróżni. Cała ich wina to to, że chcą znaleźć sobie dach nad głową - broni swoich podopiecznych gospodarz obiektu. - Panie Jureczku, proszę nie zwracać się do mnie, jak do przedstawiciela prasy, albo pracownika socjalnego. Jestem taka sama, jak ci ludzie. Z tą różnica, próbuję znaleźć jakieś wyjście z tej beznadziejnej sytuacji, nie tylko dla siebie, ale dla moich przyjaciół. Na pewno ich świetnie znacie - widziałam ogromne skupienie na ich twarzach, gdy to mówiłam. - Mam tu na myśli między innymi Kulawego, Bosmana... - nie dokończyłam wyliczania, gdyż mi przerwano. - My świetnie panią znamy, wiemy, ile dobrego pani już zrobiła. Zaprosiliśmy panią, bo oczekujemy pomocy i wierzymy, że ją otrzymamy - mówiła w imieniu wszystkich Warszawa. - A czego oczekujecie ode mnie? - Chcemy uczestniczyć w spotkaniach organizowanych przez księdza... - nieoczekiwanie odezwał się mężczyzna o przydomku Olsen. - Warunkiem pobytu u pana Jerzego jest, by wszyscy byli trzeźwi - zaczęła wyjaśniać Warszawa. - A co już słyszeliście na temat mojej działalności - pytałam, żeby od ludzi z zewnątrz dowiedzieć się o tym, jak postrzegają moją i księdza działalność. - No właśnie słyszeliśmy, że pani pomaga nałogowcom. Romek mówił, że dzięki pani rzucił te swoje wynalazki - jednym tchem, jakby nakręcony, mówił Plastuś. - Ha! Sama nie wiedziałam, że Romek rzucił picie. Chyba tak szybko to zrobił, że nie zdążył mi nawet o tym powiedzieć - zaczęłam sobie trochę żartować z tej informacji. W duchu bardzo się cieszyłam, że takie wieści o mojej pracy docierają do mnie od nieznanych mi osób. - Mówił nam też, że całą grupą macie jechać do Zabrza godzić Hanysa z rodzeństwem - dorzuciła Warszawa. Do pełni szczęścia brakowało mi chyba właśnie tego. - Nie tak dawno, jak właśnie wczoraj po kolacji Hanys mówił mi o tym w wielkiej tajemnicy. A tu okazuje się, że wszyscy już o tym wiedzą - zaczęłam się śmiać. Przy okazji rozpogodzili się wszyscy. Nagle wtrącił się pan Jerzy. - Średnio pod moją opieką dziennie jest ich około dwudziestu. Pomaga mu bezinteresownie pani Ela - sprzątaczka w hali dworcowej. - A, wiem, kto to jest. Znam ją. To bardzo bratnia dusza - wtrąciłam się do jego wypowiedzi. - Cieszę, że pani tu przyszła... - mówił pan Jerzy. I my się cieszymy - w imieniu wszystkich mówiła Warszawa. Chyba jest tu szefową - przemknęło mi przez myśl. - A ja was wszystkich zapraszam do siebie, przychodźcie, kiedy tylko chcecie. U mnie znajdziecie zawsze ciepłą strawę i dobre towarzystwo - w rewanżu zachęcałam do odwiedzin. - Ale kiedy? - dopytywał się Młody. - Kiedy tylko chcecie, nie musicie się umawiać. Przychodźcie śmiało - zapraszałam. Nagle coś mnie tknęło i zapytałam. - A, czy nie ma u was Magdy ze Szczecina? Twarze wszystkich posmutniały. - Była tu z nami bardzo długo, ale teraz jej nie ma - mówiła Warszawa. - Niepokoję się bardzo o nią. To dziwne, że tak długo nie daje o sobie znaku życia - mówił niespokojnie Jerzy. I, gdy tak przerzucaliśmy się wzajemnymi komplementami i zwrotami grzecznościowymi oraz obawami o życie Magdy, nagle otwarły się drzwi. Zobaczyłam w nich kobietę niskiego wzrostu o zniszczonej twarzy. Spod dużej chusty z frędzlami wyzierały srebrne od siwizny włosy. Ubrana była w zgrzebny łachman przypominający jesionkę. W rzeczywistości, przypominała płachtę brezentową wysmarowaną i powycieraną. - Witam was - usłyszałam jej głos dobywający się spod węzła chusty. - A witamy, witamy... Proszę do nas Wiolu kochana... - odezwał się w bardzo miłym i usłużnym tonie pan Jerzy. - Mam dla was smutną wiadomość! Ta zapowiedź czegoś smutnego kobiety o imieniu Wiola zelektryzowała wszystkich. I ja też z uwagą nadstawiłam ucha. Imię nie było mi obce. Często je wypowiadali moi przyjaciele. Teraz przypomniałam sobie, że chodzili do niej po wypłatę. Zawsze zapominałam się zapytać, o co chodzi z tą zapłatą, ale ciągle mi to wylatywało z głowy. - Od dzisiaj nie będę już wam płacić - wręcz z płaczem w głosie oznajmiła wszystkim nie zrozumiałą dla mnie informację. - Co się stało Wiolu!? - Co jest? Dlaczego? Zewsząd dobiegały zdenerwowane głosy. - Powiem wam! Urząd Skarbowy naliczył podatek do zapłacenia. Za cały rok wyszło prawie 3 tysiące złotych... - O Jezuuu! - usłyszałam tylko przeciągły jęk. - Proszę powiedzieć, o, co chodzi z tym podatkiem? - zapytałam kobietę. Ta była tak podniecona i zdenerwowana, że ją moje pytanie całkowicie zamurowało. - To ja może powiem, o co chodzi w tym wszystkim - odezwał się pan Jerzy. - Otóż nasza kochana Wiola zbiera złom, makulaturę, czyli surowce wtórne. I sprzedaje to w punktach skupu. A tam jest taka zasada, żeby było można coś sprzedać, to trzeba się okazać dowodem osobistym i podać w celach podatkowych swoje dane. Jeżeli ich się nie poda, to nikt nie chce z taką osobą nawet rozmawiać. No i w związku z tym wszyscy, co nie mają dowodu osobistego albo nie chcą ujawnić się, przychodzili do właśnie do Wioli, by ona ich złom brała na siebie... - To teraz wiem, co znaczą słowa, jakie często słyszałam, że "Już czas do Wioli po wypłatę" - wtrąciłam się niespodziewanie, gdyż w jednej chwili cała zagadka z tajemniczą Wiolą została rozwiązana. - No właśnie, za moje dobre serce taki mi zrobili domiar. Nawet nie mam pojęcia, gdzie i jak to załatwić... - skarżyła się zrozpaczona kobieta. - Jeżeli pani pozwoli, to spróbuję pomóc - natychmiast się odezwałam. - Taaak? To wspanialeee - usłyszałam zdumioną kobietą. Z różnych stron doszły do moich uszu słowa potwierdzające moją wiarygodność. - To ta pani... To ona... Ona może pomóc... - mieszały się liczne głosy. Spojrzałam na zegarek. - Przepraszam, panie Jurku, ale jestem umówiona. Byłabym wdzięczna za odprowadzenie mnie kawałek - zwróciłam się w kierunku gospodarza. Przypomniałam sobie, że mam się spotkać z komendantem wojewódzkim. - Bardzo chętnie odprowadzę - natychmiast zgłosił gotowość starszy mężczyzna. - Proszę się nie zamartwiać. Zobaczę, co da się zrobić w tej sprawie. Mam przeczucie, że powinno być dobrze - na odchodnym jeszcze spróbowałam pocieszyć zaradną Wiolę. W podzięce odwzajemniła się swoim uśmiechem. - Nie chciałem rozgrzebywać przeszłości tej kobiety w mieszkaniu. Ale teraz mogę pani powiedzieć, że zarówno jej męża, jak ją znam od już chyba ze 20 lat - zagaił pan Jerzy, prostując kołnierz w ochronie przed wiatrem. - To ta Wiola ma męża? - Miała, bo zmarł jakieś trzy lata temu - mężczyzna kontynuował swoją opowieść. - Tak naprawdę, to oni byli jak mąż i żona. Wiola ma nawet syna, który mieszka z dala od niej, w innym mieście. Ze Zbyszkiem - moim przyjacielem - Wiola była w konkubinacie. On był inżynierem - projektantem. Ona nigdzie nie pracowała. Bardzo dobrze się im powodziło. Często ich odwiedzałem, bo to była bardzo religijna i porządna rodzina, chociaż bez ślubu. Ale to był ich wybór. Nie zwierzali mi się, dlaczego tak wybrali. Ale bardzo się kochali. Zbyszek utrzymywał cały dom. Zarabiał za te swoje projekty bardzo dużo. Jako ciekawostkę mogę ujawnić, że był w zespole projektującym dworzec autobusowy w naszym mieście... - To wspaniale, ale dlaczego na taką poniewierkę trafiła Wiola? - Po jego śmierci doznała szoku. Coś się jej stało. Najpierw zaczęła stronić od ludzi. Na kilka miesięcy urwał mi się z nią jakikolwiek kontakt. Dopiero po roku zobaczyłem ją, jak pchała swój wózek wyładowany surowcami wtórnymi do punkt skupu. Nie chciała ze mną rozmawiać, jedynie szepnęła mi, że tak już wyszło. No i tak pcha ten wózek po to, by przetrwać. Wszyscy ją bardzo kochają. Ponadto, jak zdążyła się pani zorientować, to ona jest księgową i kasjerką tych bezdomnych... - To fajnie, że rozkręciła taki biznes? - Ale niestety upomniał się o nią fiskus. I w tej całej nienormalnej sytuacji, to akurat jest najbardziej normalne. Pieniądze, jak widać nie znają litości i sentymentów, i podstaw religii. A szczególnie, jeśli chodzi o podatki. Trzeba płacić i nie ma to żadnej rady. - Właśnie za chwilę spotkam się z komendantem wojewódzkim i spróbuję się dowiedzieć, czy nie da się tego jakoś załatwić. A jeśliby nie wyszło, to poproszę o darowiznę dla niej, którą dobroczyńca będzie mógł odpisać sobie od podatku. - Widzę, że w poważnym towarzystwie się pani obraca... Policjanci? Rozmówca nie krył zdumienia. - Nie wiem, czy słyszał pan o sprawie Eleganta? - Tak. Znam go nawet dobrze. Podobno teraz siedzi, bo jakiś przekrętów narobił. Nocował wielokrotnie u mnie... - Ano właśnie. Wygląda na to, że ja go wsadziłam do tej paki, bo po tym, jak podsłuchałam rozmowę poważnych przestępców na temat tego, jak chcą go naciągnąć natychmiast zgłosiłam to policji. I w samą porę chyba, bo jak pan twierdzi, że go wsadzili, to chyba nie zdążył zbytnio narozrabiać? - głośno zadawałam sobie, nurtujące mnie pytania. Kątem oka widziałam uśmiechniętą życzliwie do mnie twarz starego wolontariusza. - Ho, ho! To sporo ludzi pani uratowała przed paką. Słyszałem, bowiem, że planowali dokonywać przestępstw na szeroką skalę - mówił z szacunkiem w głosie pan Jerzy. - To nic takiego... - nie dokończyłam, bo pan Jerzy chwycił mnie niespodziewanie za ramię. - O tu! Proszę popatrzeć - wskazał na starszą kobietę, przypominającą żebraczkę, jak podpierając się o lasce zmagała się z wiatrem. - To pani Weroniko, chodząca świętość... To słynna Teresa, opiekująca się niesprawnymi umysłowo w naszym Domu Pomocy Społecznej. Tylko ona może się z nimi porozumieć. Dzięki niej ludzie ci mogą wreszcie się porozumiewać. Traktowana jest, jak Matka Teresa z Kalkuty. Podobno ma takie właściwości, że samo dotknięcie jej już leczy z różnych chorób... - To musi być wspaniała kobieta - przerwałam opowieść. - To mało powiedziane. Wiem, że skończyła studia filozoficzne, chyba na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pamiętam ją, kilka lat temu była bezdomną na dworcu. Nawet się nią trochę opiekowałem. To ogromne przeżycie, takie spotkanie z nią... - To może podejdziemy i chociaż ją pozdrowimy? Zaproponowałam. - Bardzo chętnie - usłyszałam w odpowiedzi. Gdy zbliżyliśmy się, tak, że byliśmy dość blisko, pan Jerzy pozdrowił kobietę: - Dzień dobry Tereso, to ja Jerzy. Poznajesz mnie? - Jakże bym miała cię nie poznać. Nic się nie zmieniłeś. Widzę, że obracasz się teraz w towarzystwie młodych dziewcząt? - głos jej brzmiał radośnie. - To pani Weronika, która pomaga księdzu Skorupce w tworzeniu wytrzeźwialni dla bezdomnych - przedstawił mnie pan Jerzy. Twarz kobiety nagle spoważniała. Przez chwilę popatrzyła mi głęboko w oczy swoimi, z których już dawno wyciekł błękit. Przeszedł mnie dreszcz. Miałam wrażenie, że wyziera z nich coś tajemniczego, jakby to była wieczność cała. Z wrażenia ścisnęło mnie coś w gardle. Ukłoniłam się z szacunkiem. - Słyszałam o tobie. Cieszę się, że przybyłaś do nas. To zaszczyt dla mnie, że mogę się z tobą przywitać - kobieta objęła mnie ramieniem i pocałowała w policzek. Z wrażenia zaniemówiłam. Niespodziewanie napłynęły mi łzy do oczu. Całą sobą czułam, że jestem uczestnikiem niezwykłego spotkania. Chciałam coś powiedzieć, ale łzy zadławiły mi gardło... Nie mów nic dziecko. Chociaż miejsce nietypowe i pogoda paskudna to przyjmij ode mnie błogosławieństwo... Kobieta pocałowała mnie jeszcze raz w czoło i położyła dłoń na nim w miejscu nie osłoniętym chustką. Było to tak niespodziewane, że z wrażenia nawet nie dosłyszałam wypowiadanych słów. Musiały być chyba bardzo ważne, bo kątem oka zobaczyłam, jak pan Jerzy bardzo przejęty tym widokiem zdjął swoją czapkę. Jedną ręką przycisnął ją do piersi, drugą zaś się przeżegnał. Czułam, że wszystko mi wiruje. Miałam wrażenie, jakbym zetknęła się chyba z samym Archaniołem wcielonym w tą postać kobiecą. W każdym razie emanowała z niej jakaś nieziemska siła. - Dzisiaj bardzo mi się spieszy, ale zapraszam do siebie. Mieszkam w Domu Pomocy Społecznej... Nie dokończyła, bo poprawiła laskę w dłoni i zaczęła patrzeć niecierpliwie w obranym wcześniej kierunku. - Dziękuję. Szczęść Boże - wystękałam do niej. Uśmiechnęła się tylko swoim niewidzącym już wzrokiem. - Szczęść Boże dziecko! Szczęść Boże... - słyszałam jej słowa, już z oddali. Pan Jerzy założył już czapkę na głowę i teraz patrzył na mnie, jak na zjawisko. Wreszcie wyksztusił. - Aż się boję chodzić z panią. Wszyscy panią znają. Wszyscy o pani słyszeli. - Bez przesady panie Jerzy, to tylko zbieg okoliczności... Ale ta kobieta, to naprawdę coś bardzo niezwykłego - odpowiadałem bezładnie zdumionemu mężczyźnie. - Myślę, że będąc przy pani, jeszcze wiele takich zdumiewających zjawisk zobaczę - mówił to mężczyzna ni to do mnie ni to do siebie. - Myślę, że tu się pożegnamy, komenda już nie daleko. Bardzo dziękuję za takie miłe i owocne, jak się okazuje, spotkanie z panem i pańskim podopiecznymi. Zapraszam do mnie. Kiedy tylko pan zapragnie. Jak mnie nie będzie, to zajmie się panem Mariola... Gdy tak się żegnałam, czułam się, mówiąc po młodzieżowemu, całkowicie zakręcona.... Rozdział XII Można jedynie sobie wyobrazić zachowanie Lesy, gdy otrzymała dokumenty tożsamości zatrzymane przez właścicieli agencji towarzyskich, do których trafiła w poszukiwaniu pracy. Odnalazły się wśród skonfiskowanych materiałów z jednego z domów podczas przeszukiwań. Odbyło się ono w trakcie aresztowań właścicieli i pracowników pod zarzutem stręczycielstwa i wykorzystywania seksualnego nieletnich dziewcząt. Jak zapewniał mnie komendant, prokurator wyznaczył Lesie w śledztwie rolę jednego ze świadków incognito. Przy okazji dowiedziałam się, że świadkiem koronnym w sprawie wyłudzaczy kredytów i naciągaczy bezdomnych będzie Elegant. Ale na razie nie jest z nim możliwy jakikolwiek kontakt. Zatrzymany został chwilowo w areszcie śledczym na czas "czynności procesowych", jak to określił fachowo komendant. Natomiast w sprawę Wioli, a konkretnie rozstrzygnięcia na jej korzyść sprawy naliczonego przez Urząd Skarbowy pokaźnego podatku, to zobowiązał się ksiądz Skorupka że weźmie to na siebie. W imieniu wolontariuszy na razie napisał pismo z prośbą o umorzenie. - a jeśli to nie pomoże, to parafia nasza zapłaci ten podatek, przekazując pieniądze w formie darowizny dla pani wioli - poinformował mnie. Od czasu, kiedy Lesa otrzymała dokumenty osobiste, zauważyłam u niej jakieś dziwne, inne niż dotychczas zainteresowanie moją osobą. Często zamykała się w sobie, to znów zachowywała się, jakby mi chciała coś powiedzieć, ale nie mogła się zdobyć na to. Przez kilka dni tolerowałam to z zainteresowaniem i oczekiwaniem, co w końcu zrobi. Wreszcie dziś po obiedzie zapytała mnie, czy będę miała trochę czasu dla niej po kolacji. - Oczywiście, że tak - odpowiedziałam. A o co chodzi? - spytałam. W odpowiedzi tylko pojawił się na jej twarzy tajemniczy uśmiech. No cóż - pomyślałam i uzbroiłam się w cierpliwość. Po kolacji na chwilę zadumałam się i całkowicie zapomniałam o umówionej rozmowie z dziewczyną. - Czy mogę z tobą porozmawiać? - wyrwał mnie z kontemplacji dziewczęcy głos. - A, to ty - z trudem przypominałam sobie, że ma jakąś ważną do mnie sprawę. - Ja chciałam trochę na osobności... - głos jej się łamał, jakby z zawstydzenia. - No to chodź do mnie. Zgoda? - zaproponowałam. - Ale już cisza nocna... - To, co z tego? Najwyżej prześpisz się u mnie. Będziemy miały dużo czasu na rozmowę - uspokoiłam wyraźnie speszoną dziewczynę. Idąc na plebanię, rozmowa się nie kleiła. Lesa przeżywała jakiś bardzo poważny problem i nim była bez reszty pochłonięta. Ja też nie miałam ochoty na to, by przedwcześnie wymuszać ujawnienie sprawy. Widocznie była bardzo delikatnej natury, że Lesa chciała mieć dużo spokoju, by mogła o niej mówić. Droga do mieszkania zatem trochę mi dłużyła. Wreszcie, gdy znalazłyśmy się w moim pokoju i nastawiłam wodę na kawę, mogłam zebrać myśli. Ale chyba bardziej ode mnie zbierała je Lesa. Wreszcie nad parującą aromatem kawowym szklanką wydukała z siebie. - Tylko się ze mnie nie śmiej. Ja bardzo pragnę, byś mi podarowała swoje Bogi... - Jakie Bogi, nie wiem o czym mówisz? - zapytałam zaskoczona. Cała czerwona na twarzy wykrztusiła w języku rosyjskim z siebie zachrypniętym głosem: Wot czto eto? - pytając wskazała drewniany krzyż z ukrzyżowanym Chrystusem, który wisi nad moim łóżkiem. - To Jezus Chrystus - odpowiedziałam. Kakoj to Jezu Chryst, eto kusok dierewa... W tym stwierdzeniu kryło się niedowierzanie, że taki potężny Bóg, ot tak sobie wisi na drewnianym krzyżu. - To nie jest kawałek drewna, lecz wizerunek Boga ukrzyżowanego - mówiąc to szykowałam się do większego wywodu na temat świętych wizerunków. - Bo wiesz Wera, ja nie wierzę w Boga, u mnie w domu ateizm. Tylko moja babcia Polka wierzyła w Boga. Podarowała mi to... - powiedziała po polsku, a moje imię przekształciła i trochę skróciła. Oznaczało to dla mnie w jej oczach ogromne wyróżnienie i uznanie mnie, jako powierniczki. Na jej dłoni leżał, prawdopodobnie jeszcze przedwojenny medalik Matki Boskiej. Długo patrzyłam na jej wyciągniętą rękę. A ona nie czekając na moją reakcję, zaraz wyrzuciła z siebie: - Ja też chcę mieć takie Bogi, jak ty masz - wskazała na mój różaniec. - Żebyś mogła się tak modlić jak ja, to najpierw musisz przyjąć chrzest święty. Czy byłaś jako dziecko podana przez swoich rodziców do chrztu świętego? - A czto eto krest? - Hm, myślę, że dzięki tobie będę musiała sobie dzisiaj przypomnieć Katechizm. - A czto eto katekizm? - Słuchaj Lesa, powiedz mi, po co ci ta wiedza? - zapytałam trochę zniecierpliwiona jej tajemniczym i osobliwym, całkowicie innym niż do tej pory zachowaniem. - Ja chotieła kochać Jezu Krysta, tak jak ty... - wykrztusiła łamaną polszczyzną. - Jak ja, powiadasz... - jęknęłam. Zupełnie mnie zaskoczyła tym porównaniem. W końcu zdecydowałam się na dłuższy wywód. - Słuchaj, żebyś mogła kochać Jezusa Chrystusa tak, jak ja, to musisz się stać najpierw chrześcijanką. A tego może dokonać ksiądz. I musisz się na to zdecydować całym sercem i nieodwracalnie. Bo gdy zostaniesz przyjęta do Kościoła Katolickiego i zdradzisz Jezusa, to staniesz się grzesznicą. Zresztą, żebyś mogła zrozumieć naszą wiarę, to widać, że muszę cię do tego przygotować sama. Muszę ci wyjaśnić podstawowe pojęcia. Zacznę od prawd wiary: Jest jeden Bóg. Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze. Są trzy osoby Boskie: Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty - czyli Trójca Przenajświętsza. Syn Boży stał się człowiekiem i umarł na krzyżu dla naszego zbawienia. Dusza ludzka jest nieśmiertelna. Łaska Boża jest do zbawienia koniecznie potrzebna. Ostateczne rzeczy człowieka: Śmierć, Sąd Boży, Niebo albo Piekło - gdy mówiłam te podstawy wiary chrześcijańskiej, wzięte prosto z Katechizmu, widziałam w jej oczach łzy. - Dwa przykazania miłości to: "Będziesz miłował Pana Boga twego z całego serca, z całej duszy swojej i ze wszystkich sił swoich. Będziesz Miłował bliźniego swego, jak siebie samego - przez łzy zaczęła się uśmiechać do mnie. - Ty kochasz Boga swego, jak bliźniego swego... - odezwała się do mnie. - Pamiętaj Lesa, że chrześcijanin nie czyni drugiemu, co jemu niemiłe. A wszystko co chce, by mu ludzie czynili, to czyni im także... - A ci, co zabijają i gwałcą? - Tacy grzeszą i czeka ich piekło i wieczne potępienie. - To Pan Bóg jest srogi? - Tak, jest srogi w karaniu, ale tylko dla zatwardziałych grzeszników. Ale przede wszystkim Pan Bóg jest dobry i miłosierny, bo wybacza wszystkie grzechy nawet najcięższe, gdy grzesznik okaże skruchę i przeprosi go, a potem zadośćuczyni za swoje występki i odpokutuje. Pan Jezus pragnie nawet, byśmy modlili się za takich grzeszników i nie mścili się - wyjaśniałam w kilku zdaniach to, czego w pełni nie doświadczyłam w swoim życiu, to, czego jeszcze sama nie bardzo wiem. - To gdy zostanę skrzywdzona, to muszę wybaczyć? - Nie tylko masz wybaczyć, ale także modlić się o nawrócenie i życzyć łask Bożych takiemu grzesznikowi. "Módl się za wszystkich, nawet za nieprzyjaciół swoich. Po tym poznają, żeś uczniem Chrystusa" - cytowałam fragment "ABC społecznej krucjaty miłości". Po chwili przerwy dodałam: - Przemyśl to, co ci powiedziałam, a jutro zaprowadzę cię do księdza... - A pokażi mnie twoje Bogi... - To nie są Bogi, tylko różaniec. Jest to piękna modlitwa do Najświętszej Marii Panny - Matki Jezusa Chrystusa, szczególnie ukochanej przez Boga Ojca kobiety, którą zabrał żywcem do Nieba. Stamtąd, gdy się prosi Ją o dobro dla drugiego człowieka, to wtedy spełnia takie prośby. Nie wiem, czy rozumiesz, co mówię do ciebie? - spytałam, by się upewnić, że moje słowa trafiają do celu. - Da, ja panimaju, ja chatju miłowat Krysta jak ty. Ja chatju Krest - mówiąc to nagle oparła swoją głowę na moim ramieniu i rozpłakała się w głos. Mnie też popłynęły grube, jak paciorki różańca krople łez po twarzy i po szyi. - A, czto eto Krest? - Chrzest jest narodzeniem do nowego życia w Chrystusie. Zgodnie z wolą Boga jest on konieczny do zbawienia tak, jak Kościół, do którego chrzest wprowadza. Istotny obrzęd chrztu polega na zanurzeniu kandydata w wodzie lub polaniu jego głowy wodą z równoczesnym wezwaniem Trójcy Świętej. Najczęściej czyni to ksiądz. Wskutek ochrzczenia uzyskuje się wtedy: odpuszczenie grzechu pierworodnego i wszystkich grzechów osobistych, narodzenie się do nowego życia, przez które człowiek staje się przybranym Synem Ojca, członkiem Chrystusa, świątynią Ducha Świętego. Przez fakt przyjęcia tego sakramentu ochrzczony jest włączony do Kościoła, Ciała Chrystusa i staje się uczestnikiem kapłaństwa Chrystusa. Chrzest wyciska w duszy duchowe znamię. Chrzest nie może być powtórzony. I uroczystym głosem zaczęłam recytować: "A ci, którzy poniosą śmierć z powodu wiary, katechumeni i wszyscy ludzie, którzy pod wpływem łaski, nie znając Kościoła, szczerze szukają Boga i starają się pełnić Jego wolę, są zbawieni, chociaż nie przyjęli chrztu" - tak podaje Sobór Watykański II - wyjaśniłam zdumionej dziewczynie. - W razie konieczności każda osoba może udzielić chrztu pod warunkiem, że ma intencję uczynienia tego, co czyni Kościół, i poleje wodą głowę kandydata, mówiąc: "Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego". - Czuję się jak ochrzczona - oznajmiła mi poprawną polszczyzną po chwili milczenia Lesa. - Nie, Lesa! Powiedziałam ci, jeżeli nie ma takiej konieczności, to uprawnioną do udzielenia tego rodzaju sakramentu jest osoba duchowna. W tym wypadku ksiądz Skorupka. - A gdy Bóg odpuści mi grzech, to czy sędzia mnie może skazać za ten sam grzech? - dopytywała się o szczegóły praktyczne. - Hm. Powiem ci może w ten sposób. Jeśli poprosisz podczas spowiedzi Boga o odpuszczenie grzechu i będziesz za niego żałowała, to na pewno będzie odpuszczony. Ale to, co Bóg darowuje, to nie koniecznie uczynić mogą ludzie. Sama widzisz, jaka jest sprawiedliwość ludzka - wskazałam wymownie na ukrzyżowanego Chrystusa. Popatrzyłyśmy w zadumie na siebie. - Ale nie wszyscy ludzie są takimi, którzy od razu skazują Boga na śmierć. Są tacy, którzy mają Boga w swoich sercach. I oni są sprawiedliwi. Przypomnij sobie to, że policjanci nie aresztowali cię. A mogli to zrobić. Jesteś bardzo ważnym świadkiem, ale tylko dlatego, że się przyznałaś do wszystkiego... Widzisz, nawet gdy przed człowiekiem się przyznasz szczerze z popełnionych przestępstw, to kara może być niższa za nie, a sąd nawet może odstąpić od jej wymierzenia... Sama sobie się dziwiłam, że taki wywód zaserwowałam dziewczynie, która bardzo pragnęła mnie naśladować. - To chyba Bóg sprawił, że się spotkałyśmy i że nie siedzę w więzieniu - powiedziała cichutko Lesa. Chciałam coś jej powiedzieć, ale usłyszałam delikatne pukanie do drzwi. - Proszę - powiedział m głośno. Po chwili w uchylonych drzwiach pojawiła się siostra Barbara. - Widzę, że jeszcze nie zgasło światło w twoim pokoju i trochę się zaniepokoiłam - zakonnica zaczęła się usprawiedliwiać przede mną i moim gościem. - To ja przepraszam za to, że nie poinformowałam, że będę miała dzisiaj w nocy u siebie gościa - wskazałam na Lesę. A po chwili milczenia dodałam: - Próbuję tej miłej dziewczynie wyjaśnić sprawy Boże, których sama jeszcze nie bardzo umiem i nie rozumiem. Nasza Lesa pragnie być chrześcijanką... - nie zdążyłam dokończyć myśli. Z piersi siostry Barbary wyrwał się okrzyk ulgi i radości. - To trzeba powiedzieć o tym księdzu, bardzo się ucieszy z nawróconej owieczki bożej - mówiąc to położyła dłoń na głowie Lesy i przeżegnała się, życząc jej łask Bożych. Przy tym w jej oczach była taka nieopisana dobroć, że aż mnie przeszedł dreszcz po całym ciele. - Jestem bardzo dumna z ciebie, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo - powiedziała te słowa patrząc dłuższą chwilę. - Będę się dzisiaj modliła w waszej intencji. - Moja droga Barbaro, mam gorącą prośbę. Otóż Lesa pragnie mieć różaniec... - nie dokończyłam zdania, gdyż siostra zakonna skinęła głową, żebym się nie martwiła i powiedziała na dobranoc. - Szczęść Boże wam... Gdy zamknęła drzwi za sobą, uklękłam przed krzyżem i zaczęłam odmawiać głośno "Ojcze nasz, któryś jest w niebie..." To samo co ja, uczyniła także Lesa i słyszałam ją, jak powtarzała usłyszane ode mnie słowa modlitwy powszechnej, intencji i tajemnic różańca. Miałam wrażenie, że ziarnistą drogą różańcową prowadzę do Boga zagubiona duszę. Słowo po słowie, intencja po intencji pozdrawiając Matkę Bożą wspinamy się coraz wyżej aż do samego krzyżyka z Chrystusem. Do samego końca naszej wspaniałej drogi, tam gdzie był początek naszej wędrówki. W trakcie tej nieopisanej modlitwy miałam wizję. Otóż w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia w kościele pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny Lesa przyjmowała chrzest. Chrztu dokonywał ksiądz Zbigniew Skorupka w asyście wszystkich swoich wikariuszy. Ja trzymałam ją do chrztu. Byłam jej matką chrzestną, ojcem chrzestnym sam ksiądz Zbigniew. Takich chrzestnych zażyczyła sobie bowiem Lesa. Prośbę jej spełniliśmy z radością. Świadkami byli wszyscy bezdomni, jacy wówczas przebywali w naszym mieście. Powychodzili na tę okoliczność ze wszystkich nor, melin, dworców, klatek schodowych. Żaden z nich nie siedział, wszyscy stali na środku kościoła między rzędami dla siedzących. Przybyli też wszyscy wolontariusze. To była najwspanialsza wizja, jaką kiedykolwiek miałam. Kościół był wypełniony po brzegi, jak nigdy. Ludzie nie mieścili się w świątyni. W uszach brzmiał mi głos księdza, przewodniczącego ceremonii. "O co prosisz Kościół Boży, dla stojącej tu Lesy"? - zapytał mnie. - O chrzest - odpowiedziałam. Następnie kapłan zwrócił do wszystkich wolontariuszy i bezdomnych tymi słowami: "Prosząc o chrzest dla swoich dzieci, przyjmujecie na siebie obowiązek wychowywania ich w wierze, aby zachowując Boże przykazania, miłowały Boga i bliźniego, jak nas nauczył Jezus Chrystus. - Czy jesteś świadoma tego obowiązku? - pytał patrząc na mnie. - Tak, jestem tego świadoma - odpowiedziałam z powagą, na jaką tylko mnie było stać w takiej chwili. - Czy jesteś gotowa pomagać rodzicom tego dziecka w wypełnianiu ich obowiązku? - Jestem gotowa - odpowiadałam. - Drogie dzieci, wspólnota chrześcijańska przyjmuje was z wielką radością. Ja zaś w imieniu tej wspólnoty znaczę was znakiem krzyża, a po mnie naznaczą was tym samym znakiem Chrystusa Zbawiciela wasi rodzice i chrzestni". W wizji widziałam, jak ksiądz znakiem krzyża czoło Lesy, a następnie to samo czyni jej nieżyjąca babcia, ja i ksiądz Skorupka. Następnie kapłan po przejściu do chrzcielnicy w krótkich słowach przypomina przedziwne postępowanie Boga, który chciał duszę i ciało człowieka uświęcił przez wodę. Potem wygłosił błogosławieństwo nad chrzcielnicą. Słyszałam każde słowo, jakie kapłan wypowiadał do mnie: "Przyniesione przez ciebie dziecko otrzymuje z miłości Bożej przez sakrament chrztu nowe życie z wody i z Ducha Świętego. Staraj się wychowywać je w wierze tak, aby zachować w nim to Boże życie od skażenia grzechem i umożliwić jego ustawiczny rozwój. Jeśli więc, kierując się wiarą, jesteś gotowa podjąć to zadanie, to wspominając swój własny chrzest, wyrzeknij się grzechu i wyznaj wiarę w Jezusa Chrystusa. Jest to wiara Kościoła, w której dziecko to otrzymuje chrzest". Potem wszyscy wyrzekaliśmy się grzechu, szatana. Wyznawaliśmy wiarę w Boga Ojca, Jezusa Chrystusa i Ducha Świętego, Kościół Powszechny, obcowanie świętych, odpuszczenie grzechów, zmartwychwstanie ciała i życie wieczne. - Taka jest nasza wiara. Taka jest wiara Kościoła, której wyznanie jest naszą chlubą, w Chrystusie Jezusie Panu Naszym - słowa duchownego dobiegały, jakby z głębokiej studni. Wszyscy zebrani w świątyni odpowiedzieli: Amen. Jeszcze raz zostałam zapytana przez kapłana: "Czy chcesz, aby Lesa otrzymała chrzest w wierze Kościoła, którą przed chwilą wyznaliśmy? - Chcę - opowiedziałam. - Leso, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Po tym chrzcie odpowiedzieliśmy wszyscy: "Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu, jak było na początku teraz i zawsze i na wieki wieków. Amen. Kapłan odmawiając modlitwę, namaszczał głowę Lesy krzyżmem świętym. Nagle w moich ręka pojawiła się biała szata. I gdy Lesa została w nią ubrana kapłan mówił: "Leso oto stałaś się nowym stworzeniem i przyobleczona zostałaś w Chrystusa, dlatego otrzymujesz białą szatę. Niech twoi bliscy słowem i przykładem pomagają ci zachować godność dzieci Bożych nieskalaną aż po życie wieczne. Wszyscy odpowiedzieliśmy: "Amen". Kapłan wziął świecę paschalną i powiedział: Przyjmij światło Chrystusa. Wzięłam świecę Lesy i zapaliłam ją od paschału. Gdy tylko to uczyniłam, ksiądz zaczął mówić: "Podtrzymanie tego światła powierza się wam, rodzice i chrzestni, aby wasze dziecko oświecone przez Chrystusa, postępowało zawsze jak dzieci światłości, a trwając w wierze, mogło wyjść na spotkanie przychodzącego Pana wraz ze wszystkimi Świętymi w niebie - po tych słowach w krótkiej procesji udaliśmy razem się z Lesą i księdzem Skorupką pod sam ołtarz. Ja niosłam zapaloną świecę w dłoni. Tu kapłan przemówił do nas: "Najmilsi, to dziecko odrodzone przez chrzest święty nazywa się teraz dzieckiem Bożym i jest nim rzeczywiście. W sakramencie bierzmowania otrzyma pełnię Ducha Świętego, a przystępując do ołtarza Pańskiego stanie się uczestnikiem jego uczty ofiarnej i razem ze zgromadzonym Kościołem będzie boga nazywać Ojcze. Módlmy się zatem wspólnie w ich imieniu i w duchu przybranych dzieci, którego otrzymaliśmy wszyscy, tak, jak nas nauczał Pan Jezus". Po tych słowach wszyscy zaczęliśmy odmawiać "Ojcze nasz, któryś jest w niebie...". Nie czekając już na kapłańskie błogosławieństwa nagle ocknęłam się z tego półsnu. W dłoniach trzymałam "Modlitewnik dla dorosłych". Lesa przygotowała sobie po cichu posłanie w drugim kącie pokoju. I już chyba spała. Ja też na palcach przygotowałam swoje posłanie. Niestety, nie mogłam w ogóle usnąć. Ta wizja na tyle pobudziła mnie do życia, że najlepiej byłoby dla mnie, gdyby teraz właśnie była pobudka. I tak przemordowałam się aż do świtu. Dopiero, gdy trzeba było wstawać, usnęłam. Lesa musiała mnie chyba długo tarmosić za ramię, zanim otworzyłam oczy. Na jej widok uśmiechnęłam się. Wyskoczyłam, mimo zmęczenia, szybko z łóżka. Wartko opryskałam się wodą i wyszorowałam zęby. Po toalecie porannej zbiegłyśmy do jadalni. Na stole czekało już specjalne nakrycie dla Lesy. Bardzo się ucieszyłyśmy z tego powodu. - Szczęść Boże drogie panie - przywitał nas uśmiechnięty ksiądz. Radośnie odpowiedziałyśmy mu: - Szczęść Boże... I zajęłyśmy miejsce przy stole. - Słyszałem, że odnalazła się nam zagubiona owieczka z dalekiej Ukrainy - zagaił gospodarz. I nie czekając na moje wytłumaczenie się z tego faktu zakomunikował nam: - Po śniadaniu zapraszam panią Lesę do siebie. Musimy bowiem sobie porozmawiać konkretnie na ten temat i omówić szczegółowo całe to przedsięwzięcie. W tym czasie pani nas zostawi samych i pójdzie do swych zajęć - skierował te słowa do mnie. - Proszę księdza, miałam wizję chrztu Lesy w Boże Narodzenie... Nie zdążyłam dokończyć swojej myśli, gdyż przerwał mi ksiądz. - Myślę, że będzie to możliwe. Muszę na ten temat porozmawiać tylko z księdzem biskupem. O... Zapomniałbym. Mam dla pani Weroniki prezent. Była u mnie pani Teresa z Domu Pomocy Społecznej i zostawiła tę oto paczuszkę. Upoważniła mnie bym ja doręczył osobiście - mówił i podawał mi zapakowane w szary papier dwie książki. Jedna to "Redemptor Hominis - Encyklika Ojca Świętego Jana Pawła II", drugą okazała się wydana przez KUL książka - rzeka, wywiad Vittoria Messoriego z Papieżem Janem Pawłem II pt. "Przekroczyć próg nadziei". Byłam bardzo szczęśliwa. Dawno nie miałam tak dobrego słowa pisanego w rękach. Dla takiego niegdysiejszego mola książkowego, jak ja, to był po prostu raj. Ze szczęścia ucałowałam księdza w rękę. - To nie mnie proszę dziękować, ale pani Teresie. Od siebie mogę dodać, że obie książki są bardzo cenne z uwagi na treści, jakie przekazują czytelnikom. Jest to streszczenie ogromnych przemian, jakie dzieją się w naszym Kościele. Ta Encyklika, nie tylko moim zdaniem, ale też zdaniem wielu komentatorów pism papieskich, należy do tych encyklik papieskich, które zwracają się nie tylko do chrześcijan, ale do wszystkich ludzi dobrej woli. Tajemnicę Odkupienia wiąże Papież z "losem" wszystkich ludzi, niezależnie od przekonań religijnych. Jestem dumny z tego, że otrzymuje pani tak wspaniałe lektury. W dodatku od osób, które własnym życiem wdrażają nauki naszego Ojca Świętego - mówiąc to, ksiądz dawał mi do zrozumienia, jak ogromne znaczenie ma dla historii świata i nas wszystkich z osobna postać papieża Jana Pawła II. - Idąc z panem Jerzym miałam przyjemność spotkania się i przywitania z tą nietuzinkową osobą, jaką jest pani Teresa. Byłam zdumiona, gdy powiedziała mi, że dużo słyszała na mój temat - próbowałam wytłumaczyć księdzu ten krótki rodowód naszych kontaktów. Ksiądz się jedynie uśmiechnął, odmówił modlitwę i zabraliśmy się wszyscy do konsumpcji jeszcze ciepłych bułeczek z masłem i mlecznej zupy ryżowej. Dzisiaj miałam umówione spotkanie z wolontariuszkami na temat organizowania zbliżającego się nieuchronnie Dnia Sprzeciwu wobec Nędzy. Ale cały czas, odkąd jestem bezdomną, zwykle samo życie pisze mi scenariusz. Rozmyślając tak, popatrzyłam kątem oka na siedzącą obok Lesę. Widziałam, ku swemu zadowoleniu, że była jakby odmieniona. Z dziewczyny lekkich obyczajów nagle przemieniła się w poważną, piękną kobietę. Z szacunkiem słuchała tego, o czym rozmawialiśmy przed chwilą z księdzem. Być może niewiele z tego rozumiała, ale zachowywała się z godnością, jakby wiedziała, że może na mnie liczyć, iż ja w to wszystko ją wtajemniczę i wytłumaczę zawiłości teologiczne. W ten sposób rozpoczynał się nowy dzień. Już czas zbierać się do przyjaciół... Rozdział XIII W wytrzeźwialni pojawiłam się sama, gdyż Lesa została u księdza. Instynktownie wyczułam, że coś się wydarzyło. Nie było gwaru, jaki tu panował zawsze po śniadaniu. Panowała ponura cisza. - Co się stało? - zapytałam Mariolę, która wyszła z kuchni, by mnie powitać. - Długi nie żyje... - niedopowiedziała zdania i zaczęła się krztusić. - Niemożliwe, co się stało? - pytałam mechanicznie. - Od razu mówiłam, że dzieje się z nim coś nie tak, gdy wychodził do miasta, to zapomniał swojej czapki - zanosiła się dziewczyna. - Zaraz. Siądźmy i porozmawiajmy. Powiedz mi Bosman, co się tu stało? Skąd dowiedzieliście się o tym? - zwróciłam się z pytaniami do mężczyzny, który w takich chwilach umiał zachować zimną krew. Czasami nawet aż do przesady, gdyż bronił się przed okazywaniem uczuć nawet obojętnością. - Przyjechali ze Straży Miejskiej i powiedzieli nam o tym. Pytali o kierowniczkę, czyli o ciebie. Skierowałem ich do księdza... - nie dokończył, gdy przed budynkiem zatrzymał się radiowóz Straży Miejskiej, zwany pogardliwie przez bezdomnych "benkowozem", a to z tego powodu, że często byli nim odwożeni na "myjkę". Wysiadło zeń dwóch strażników i ksiądz. - Zaraz zajmiemy się wszystkim - słyszałam głos księdza Zbyszka. - Pani Weroniko, proszę towarzyszyć panom w ich czynnościach. Zaraz tu przyjedzie prokurator i policja... Proszę udzielać wszelkich niezbędnych informacji. Ja skontaktuję się z MOPR-em... - mówił pośpiesznie ksiądz. - Nie trzeba, MOPR już wie - uspakajał nerwową sytuację strażnik. - Przyjechaliśmy jedynie uprzedzić, że będzie prowadzone śledztwo w tej sprawie i będziecie musieli odpowiedzieć przesłuchującym na zadawane pytania - informował grzecznie starszy oficer, dowódca patrolu. - Jeżeli to nie przeszkodzi, to proszę powiedzieć, w jaki sposób poniósł śmierć nasz przyjaciel? Gdzie go znaleziono? - zapytałam dowódcę. Ustaliliśmy, że jest to mężczyzna 42 - letni o imieniu Krzysztof, znany w mieście jako "Długi". Swoją "dziuplę" miał na klatkach schodowych w wieżowcach w jednej z pobliskich dzielnic. Wiemy, że był niegroźny, więc ludzie pozwalali mu tam rozkładać swoje legowisko. Czasami schronienia szukał na dworcu kolejowym. Zawsze towarzyszył mu pies, kundelek... - opowiadał dowódca patrolu, a ja konfrontowałam w myślach jego informacje z moją wiedzą. - Pamiętam, faktycznie miał psa. Nikt z nas nie znał imienia tego kundelka... Ale w pamięci utkwiło, że zawsze towarzyszył "Długiemu" nie tylko, gdy ten tułał się w przytuliskach i ośrodkach pomocy społecznej ale także wtedy, gdy stał zamroczony alkoholem w tunelu dworcowym - dodałam. - To był jego jedyny przyjaciel. Był z nim aż do śmierci. Ten mężczyzna nie chciał nigdy konkretnej materialnej pomocy. Ratowaliśmy go zatem gorącymi obiadami, psa dokarmialiśmy nawet własnymi kanapkami - zaczął wspominać ksiądz. - A wczoraj zostawił u nas czapkę. Od razu mnie to zaniepokoiło, że po nią nie wrócił - włączyła się do rozmowy nieoczekiwanie Mariola. - O tym makabrycznym odnalezieniu zwłok poinformowaliśmy policję i prokuraturę. Wiem, że już dzwonili z prokuratury do MOPR-u, czy tego mężczyzny nie ma tam w rejestrze bezdomnych - wtrącił się drugi strażnik. - Świadkowie jego zgonu opowiadali, że siedział jak zwykle na ławce między blokami, towarzyszył mu wierny pies. W pewnej chwili wstał, by się napić wody. Gdy ponownie usiadł, to już się nie podniósł. Został zabrany przez policję dopiero po wszystkich czynnościach wyjaśniających to zdarzenie. Pies nie mogąc się pogodzić z tym, że nie ma pana, długo przesiadywał obok ławki. Dalszy jego los nie jest mi znany... - relacjonował nam przebieg wydarzeń dowódca. Nagle zobaczyliśmy, jak podjechał i zatrzymał się samochód osobowy i wysiadają z niego dwie kobiety. - To panie z MOPR - u - zakomunikował nam ksiądz. - Dzień dobry! - przywitały nas oschle kobiety. - Chciałybyśmy się coś więcej dowiedzieć o nim... - poinformowała nas o celu wizyty starsza kobieta. - Pani Grażyno, niewiele wiemy o tym mężczyźnie, za życia został odrzucony przez rodzinę... - ksiądz próbował cokolwiek wyjaśnić tyle, co wiedział. - Ustaliłyśmy już rodzinę zmarłego. Udało nam się ją nawet przekonać, by zajęła się jego pochówkiem... - informowała Grażyna. - To trzeba było jego śmierci, by mógł powrócić do swoich bliskich... - wyraziłam to tonem, z którego przebijał smutek dlatego, że tak tragicznie kończą się losy ludzi. - Cieszyć się należy, że przynajmniej jemu zapewniono godny pochówek. Takiego szczęścia nie będzie chyba miało wielu z nas - wtrącił się Kulawy. - To nic już tu po nas, będziemy się zbierać - mówił, szykując się do odejścia komendant patrolu. Nagle odezwał się jego radiotelefon. Usłyszeliśmy z niego. - "Samotny mężczyzna, w lokalu przy ul. Mickiewicza 23 - lokal zagrzybiony, nieopalany, pozbawiony szyb w oknach - chyba zmarł z powodu wygłodzenia..." - Halo! Tu "dwójka". Jedziemy tam - informował dowódca. - Pojadę z wami - zaproponowałam. - Dopisz, że jedzie z nami kierowniczka "Wytrzeźwialni" - zakomunikował strażnik. Podając mi mikrofon szepnął, proszę się przedstawić do tego sitka. - Weronika Obarska... - wykrztusiłam. - Dobrze "dwójka". Zrozumiałam. To, co zobaczysz, to zaraz nam zgłoś. - W porządku! Tak będzie, jak w instrukcji - odpowiedział z nutką poczucia humoru. Gdy jechaliśmy, zaczął mi opowiadać o swojej pracy. - To już drugi przypadek w tym miesiącu, jak jadę do bezdomnego. Za pierwszym razem wieźliśmy mężczyznę na Pogotowie Ratunkowe, miał pękniętą czaszkę. - A pamiętasz tego z Placu Wolności 28? Jak znaleźliśmy bezdomnego mężczyznę, który przez całą noc leżał na chodniku tuż przy jezdni. Zmarł z wychłodzenia organizmu - rozpoczął swoje wspomnienia z kolei drugi ze strażników. - No właśnie, o tym zapomniałem na śmierć. - Zapomniałeś jeszcze o przypadku dotyczącego zabezpieczenia miejsca zgonu N/N kobiety na ul. Krakowskiej... - Przepraszam, że się wtrącam, ale wytłumaczcie mi to określenie "enen", jakie tu padło? - zapytałam, żeby zmienić temat rozmowy. - Enen, to osoba nieznana, bez dokumentów tożsamości - odpowiedział dowódca. - A co się dzieje, gdy taką osobę ujawnicie, jako zmarłą? - siliłam się na dociekliwość. - W przypadku, gdy nie ustalono personaliów zmarłego, koszty jego pochówku pokrywane są w całości z budżetu państwa - zaczął mi wyjaśniać fachowo, od razu rzec by można od strony skutków finansowych całą sprawę. Po chwili, widząc prawdopodobnie moje wielkie ze zdumienia oczy, zaczął wyjaśniać od strony procedury prawnej. - Taki zgon kwalifikujemy do zgonów nienaturalnych. Zgon nienaturalny uznawany jest wtedy, gdy zwłoki bezdomnego znajdowane są w rowie, na ławce, na melinie i w tym podobnych miejscach. Takimi przypadkami od razu zajmuje się policja i prokuratura. Zmarłego Pogotowie Ratunkowe przewozi do Zakładu Medycyny Sądowej. Prokurator ustala przyczyny zgonu. Po wyjaśnieniu przyczyn śmierci, pochówek finansowany jest z budżetu ZUS, jeśli zmarły miał do tego uprawnienia. Natomiast przeprowadzenie pogrzebu Zakład Medycyny Sądowej przekazuje do wykonania właściwemu ośrodkowi pomocy społecznej. - Jak są zgony nienaturalne, to muszą być także naturalne? - Ależ pani jest dociekliwa - wtrącił młodszy. - Zgon naturalny bezdomnego uznawany jest wtedy, gdy nastąpił w szpitalu. Znajduje się takiego zwykle już w stanie agonalnym najczęściej na ławce dworcowej lub w rowie. Jeśli zmarły ma dokument tożsamości, pracownicy ośrodka pomocy społecznej mają obowiązek szukać kontaktu z kimś z jego rodziny, kto ma uprawnienia do renty lub emerytury. Taki bliski, jeśli zechce, to może wziąć zasiłek pogrzebowy i zapewnić godny pogrzeb. Zdarza się, że rodzina odmawia jednak pochówku, wówczas obowiązek taki spoczywa na ośrodkach pomocy społecznej, zgodnie z zameldowaniem zmarłego. W naszym mieście najczęściej jest tak, że zmarły chowany jest na cmentarzu komunalnym zgodnie ze swym wyznaniem. Zapewniony ma godziwy pochówek, zaś jego rodzinna gmina pokrywa jedynie część kosztów - rzeczowo wyjaśnił mi dowódca. - Dziękuję bardzo za tak wyczerpujące wyjaśnienie mi sprawy. Bardzo mnie to osobiście interesowało - próbowałam wyświetlić cel moich pytań. Nie zdążyłam już wspomnieć o tym, że interesuję się tym z powodu zaginionego ojca, gdyż dowódca, jak nakręcony snuł opowieść o innych problemach. - Wyjątkowy gaduła - pomyślałam. - Nasz MOPR stara się ubezpieczać ludzi bezdomnych. Najczęściej czynione jest to w czasie jesieni i zimy. W ubiegłym roku w porozumieniu z Międzyzakładowym Ośrodkiem Medycyny Pracy udało się naszej opiece społecznej uporządkować te sprawy w mieście. Zapewniona została opieka medyczna dla wszystkich podopiecznych. Wcześniej szpitale i Pogotowie Ratunkowe obciążały MOPR ogromnymi kosztami leczenia i opieki medycznej, teraz rachunki spływają do ZUS-u - opowiadał strażnik. - Ale pan jest świetnie zorientowany w tym, co robi Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie, - zauważyłam z życzliwością w głosie. - Jak mam się nie znać na tym, gdy pomoc społeczną mam w domu. Moja żona pracuje w tej firmie. A najlepiej będzie, gdy będziemy mówić do siebie po imieniu. Ja jestem Józek, mąż Ani... - To ta, która jest także szefową ATD...? - Tak! Znacie się? - Trochę. Jestem Weronika... - A, chyba przypominam sobie. Mówiła mi chyba o tobie żona. To ty, co szukasz ojca...? - Tak... - odpowiedziałam. - Teraz rozumiem twoje pytania i zachowanie... - O! Już jesteśmy na miejscu - przerwał nam interesującą dyskusję kierowca radiowozu. - Idziesz z nami? - zapytał mnie Józek. - Oczywiście! Proszę się nie bać o mnie! Już dużo widziałam w życiu... - Cieszę się, że przyjechaliście, moim zdaniem jeszcze dycha - przywitała nas starsza kobieta. Pamiętałam tylko numer do was, więc zadzwoniłam - tłumaczyła nam i jednocześnie prowadziła do siedzącego w kucki mężczyzny. Wyprzedziłam mężczyzn i na widok leżącego krzyknęłam: - Znam go! To Bąbel! Faktycznie żyje! Hura! - wyrwało mi się z piersi. - Pogotowie zgłoś się. Mamy wychłodzonego i wygłodzonego w ruderze przy Mickiewicza 23. - Zaraz jedziemy! - ryczał do mikrofonu mężczyzna. Czekamy na was! - słychać było zadowolony głos kobiety. Ledwo zdążyliśmy się rozejrzeć, a tu na sygnale przyjechała "erka". - Zabieramy go do szpitala - zakomenderowała energiczna pani doktor. - Ja go znam - poinformowałam i jednocześnie zaproponowałam współpracę. - Bardzo dobrze, proszę o kontakt. - Prowadzę wytrzeźwialnię dla bezdomnych... - Znam panią, przepraszam słyszałam bardzo dużo dobrego o pani. Cieszę się, że panią poznałam. Jestem Katarzyna - przedstawiła mi się z uśmiechem i szacunkiem. - Weronika - odpowiedziałam. - Wiem, skontaktuję się z panią i powiem, co jest z mężczyzną - zadeklarowała współpracę kobieta, którą widziałam pierwszy raz w życiu na oczy, a ona już wszystko wiedziała o mnie. - To co, jedziesz z nami? - zaproponował przejażdżkę po mieście Józek. - Rysiek jestem - podszedł do mnie kierowca i przedstawił się. - Dobrze znać takich ludzi, jak ty - powiedział, podając mi rękę. Pierwszy raz w życiu miałam okazję poznawać miasto i jego problemy, jakby z okien radiowozu i z ust ludzi bezpośrednio odpowiedzialnych za bezpieczeństwo. Wdzięcznym informatorem pod tym względem okazał się szef patrolu - Józek, mąż znanej wolontariuszki Anny, z którą przyszło mi współpracować przy organizacji Dni Sprzeciwu Wobec Nędzy. Tym bardziej więc przysłuchiwałem się mojemu trochę, jak na mój gust gadatliwemu rozmówcy. - Zdaniem mojej żony, jednym z poważniejszych zjawisk patologicznych, które coraz częściej uwidacznia się na ulicach naszego miasta, jest problem osób bezdomnych, jaki powiększa się w sposób niekontrolowany. Najbardziej uwidacznia się w okresie jesienno - zimowym. Wówczas to osoby pozbawione stałych miejsc zamieszkania, chroniąc się przed chłodem, zaczynają przebywać, a nawet nocować w budynkach komunalno - spółdzielczych: w piwnicach, klatkach schodowych, poddaszach oraz zsypach na śmieci - rozpoczął swoją opowieść Józek. Te problemy znałam bardzo dobrze, bo przećwiczyłam je po prostu na własnej skórze. Ale interesujące było dla mnie to, jak to widzą właśni tacy ludzie. - Około połowa z tych osób nie posiada stałego miejsca zameldowania. Moim zdaniem, wynika to z wielu względów, między innymi z powodu eksmitowania ich z dotychczas zajmowanych miejsc zamieszkania na bruk, czyli donikąd. Pozostali, choć posiadają meldunki, nie mieszkają pod wskazanymi adresami. Tego z kolei przyczyną są najczęściej nieporozumienia rodzinne, często fakt wyrzucania tychże osób z mieszkania przez współlokatorów. Ich wiek zamyka się w granicach 20 do 60 lat. Tę dolną granicę stanowią przede wszystkim osoby uzależnione od środków odurzających typu narkotycznego, pozostali to głównie osoby uzależnione od alkoholu. Tylko nieliczni z nich nie są uzależnieni i aż żal bierze, że zostali pozbawieni przysłowiowego dachu nad głową. Wśród bezdomnych dominują mężczyźni o wykształceniu niepełnym podstawowym, podstawowym i zawodowym. Przeważnie są to osoby samotne, najczęściej rozwodnicy, żyjący w separacjach od wielu lat i wdowcy. Często osoby samotne posiadają rodziny, bliższe lub dalsze. Nie utrzymują jednakże z nimi kontaktu. -Mamy polecenie zbierać informacje na ten temat - wtrącił się kierujący, Rysiek. Ale Józek, chyba z racji wyższej rangi, sądził chyba, że to on ma monopol na opowiadanie o trudnej sytuacji w mieście. I nie zważając na uwagi kolegi kontynuował: - W związku z prowadzonymi przez nas obserwacjami osób bezdomnych przebywających w rejonie centrum mogę stwierdzić, iż ludzie ci widoczni są głównie w porze dziennej. Wtedy to spotkać ich można na głównych deptakach miasta, tzn. na ul. 1go Maja, Norwida, na Pl. Wolności. Dużo wśród nich jest narkomanów, spotyka się także cudzoziemców, głównie Rumunów. Od dawna jesteś w naszym mieście? - zapytał mnie nieoczekiwanie. - Ja? Aha. Nie. Od kilku miesięcy - jąkałam się. Zupełnie byłam rozkojarzona. Chyba za bardzo się wyłączyłam psychicznie. Może to śmierć Długiego, którego jeszcze wczoraj widziałam i rozmawiałam z nim tak mnie rozkojarzyła. - Tylko w minionym roku, nasi funkcjonariusze podjęli 428 interwencji wobec bezdomnych osób. Znaczna część tychże interwencji dotyczyła zakłócania przez te osoby porządku publicznego. Podjęte interwencje kończyliśmy pouczeniami, rozmowami ostrzegawczymi, usuwaniem z klatek schodowych, ze zsypów oraz innych miejsc publicznych, dowozami na Miejską Izbę Wytrzeźwień i na noclegownię. To jest dobry pomysł ze specjalną wytrzeźwialnią dla nich. Często mówiłem o tym pomyśle żonie. I prosiłem, by przekazała dalej, bo szkoda mi tych biednych ludzi - mówił i wymownie spojrzał w moim kierunku, jakby czekał na potwierdzenie i uzupełnienie swojej wypowiedzi. - Tak! Masz rację. Jest to genialny pomysł. Ksiądz Skorupka poprosił mnie bym się zaopiekowała tymi biednymi ludźmi. - To wspaniale. Ten ksiądz jest człowiekiem na wysokim poziomie. W minionym roku do Izby Wytrzeźwień dowieźliśmy 672 takie osoby. Niestety wielokrotnie na "iwu" trafiają te same osoby. - Cieszę się, że masz takie dobre o naszym księdzu zdanie... - Ale, co tam pijani bezdomni, dla nas strażników miejskich najbardziej problematyczne jest interweniowanie w stosunku do trzeźwych osób bezdomnych. Jeśli te nie wyrażą zgody na spędzenie nocy w noclegowni, interwencje kończą się niejako przeganianiem ich z miejsca na miejsce. Najbardziej przykre w naszej pracy jest, że musimy dzięki tym ludziom prawie na co dzień obcować ze śmiercią. Co ja ci będę mówił. Tego akurat sama doświadczasz tak, jak my. Niewiele jest takich wezwań, które zakończyłyby się, jak dzisiaj, szczęśliwie. W ubiegłym miesiącu podjęliśmy interwencję wobec bezdomnego mężczyzny, który od kilku dni "mieszkał" na terenie jednego ze składów opału. Mężczyzna był niewidomy. Przewieźliśmy go na naszą komendę, tu nakarmiliśmy i napoiliśmy, po czym (po wcześniejszych uzgodnieniach telefonicznych) odwieźliśmy do domu opieki społecznej. Tam mężczyzna przebywa do dnia dzisiejszego. Ania poinformowała mnie, że w szpitalu przeszedł już operację oczu. Odzyskał wzrok i obecnie wraca do zdrowia, a nawet myśli o poszukiwaniu pracy - mówił z satysfakcją w głosie. - To wspaniale! Życzę wam, jak najwięcej takich przypadków - pogratulowałam dobrej metody postępowania z tymi biednymi ludźmi. - Dziękujemy! Ale niech szef wspomni o tym, że ci bezdomni nie są aniołkami i kupą nieszczęść, ale też rozrabiają - wtrącił się Rysiek. - Masz rację. I to jak jeszcze. Tylko w ubiegłym miesiącu ujawniliśmy 125 wykroczeń popełnionych przez osoby bezdomne. Większość z tych interwencji dotyczyła wykroczeń popełnianych przez osoby bezdomne uzależnione od środków odurzających, w tym od narkotyków. - A jak szacujecie, ilu u was jest bezdomnych? - zapytałam. - Ogółem, liczbę bezdomnych w naszym mieście szacuje się na około 275 osób z tym, że dane te mogą być zaniżone ze względu na przemieszczanie się tychże osób w obrębie miasta. - Ja słyszałam, że jest prawie pól tysiąca - wymknęło mi się. - Muszę wyraźnie zaznaczyć, iż moje dane stanowią zestawienie interwencji podejmowanych tylko i wyłącznie przez funkcjonariuszy Straży Miejskiej i nie obejmują interwencji podejmowanych przez funkcjonariuszy Policji, ani też naszych wspólnych interwencji z Policją. My nie prowadzimy tak wnikliwej analizy, jak to robią pracownicy socjalni, wolontariusze, księża - tłumaczył się przede mną. - A proszę mi powiedzieć, czy wy, funkcjonariusze, bądź co bądź tak ważnej formacji militarnej w mieście, wyrażacie swoje opinie i postulaty w jakichś gremiach poważniejszych trochę od mojej osoby? - zapytałam tak z głupia frant, by rozładować urzędniczą atmosferę, jaka nagle zapanowała w radiowozie z powodu tych liczb, jakie usłyszałam. - Jeśli chodzi o postulaty i sugestie Straży Miejskiej związane ze zjawiskiem bezdomności, to zostały one przedstawione na niedawnym spotkaniu podsumowującym działania w sprawie bezdomnych, w Specjalistycznym Ośrodku Pomocy Socjalnej. Głównym postulatem, zarówno nas jak i Policji, było utworzenie dodatkowych schronisk dla osób bezdomnych. Niestety, z naszej strony kwestią problematyczną, związaną ze zjawiskiem bezdomności w kontekście pracy Straży Miejskiej jest fakt braku posiadania przez nas samochodu typowo przystosowanego do przewozu osób. Natomiast, jeśli chodzi o środki finansowe przeznaczone na pomoc bezdomnym należałoby tu ująć koszty związane z roboczogodzinami naszych funkcjonariuszy podczas, kiedy podejmowaliśmy interwencje wobec osób bezdomnych, jak i koszty związane z eksploatacją pojazdów w trakcie przewozów osób bezdomnych... - Myślę, że chyba zmienimy temat, bo już prawie nie kapuję, co do mnie mówisz. W ogóle, czułam się jak dziennikarka podczas zwiadu reporterskiego. Bardzo lubiłam taką formę zbierania informacji dziennikarskich. Z mikrofonem byłam już w karetce pogotowia, z myśliwymi na polowaniu, z leśnikami w lesie. Jadąc z Józkiem i tak go słuchając, nagle uświadomiłam sobie o wyuczonym powołaniu. - Do moich zadań należy także prowadzenie działalności profilaktyczno - prewencyjnej. Polega ona na uświadamianie młodzieży, że nie wszystko co robią w imię dobrej zabawy jest bezpieczne, czy chociażby dozwolone. Idealnym przykładem są tu subkultury młodzieżowe. W ogóle to przyznam się, że specjalizuję się w tym i jest to moja pasja - pochwalił się. - To opowiedz mi o nich, bo bardzo mnie to interesuje, a nie mam z kim na ten temat porozmawiać - zaproponowałam strażnikowi ten temat do rozmowy, bo sądziłam, że dowiem się czegoś, co mnie interesuje, czyli o zachowaniu młodych ludzi, którzy właśnie, jakby za pośrednictwem tych subkultur trafiają na dworzec. - No dobrze! Sama chciałaś. Ale pod warunkiem, że dasz się zaprosić na obiad... - To szef dzisiaj stawia wszystkim? - zapytał Rysiek. - Jak nie będziesz tyle gadał, to i tobie postawię. - No dobra szefie, ja od tej chwili już ani mru, mru... - Grupy te rządzą się własnymi prawami, często brutalnymi. Nasze dzieci wkraczają w okres zawieszenia i buntu zwany w psychologii wiekiem utraty tożsamości. Chcą burzyć zastany porządek, szokować nas dorosłych często strojem lub dekoracją pokoju różnorodnymi plakatami przedstawiającymi idoli. Właśnie w tym okresie bardzo ważna jest przynależność do grupy rówieśniczej, której członkowie mają wspólne poglądy, słuchają określonego rodzaju muzyki, podobnie się ubierają - rozpoczął swoją mowę. Miłam wrażenie jakby wcześniej nauczył się tego na kursie... Ale w jego przypadku wiedza teoretyczna wymieszana była z codziennością strażnika. To z wiedzy takich ludzi tworzone są później podręczniki dla nich. -Blokersi , tak zwani Hiphopowcy - buntownicy z blokowisk pojawili się w naszym mieście na większą zauważalną dla nas skalę, jakieś pięć lat. Całe rzesze tych nastoletnich mieszkańców blokowisk podchwyciły klimat murzynów zza oceanu, z Ameryki. Hiphopowcy charakteryzują się przywiązaniem do życia w swojej okolicy i mieście, o czym najczęściej mówią w swoich tekstach. Między sobą używają własnego niezrozumiałego dla nas języka. Ale oni nie są groźni, o ile ta subkultura występuje w tak zwanej czystej postaci. Często jednak nadużywają alkoholu, biorą "miękkie narkotyki" . Niejednokrotnie musimy interweniować podczas bójek między konkurującymi grupami. Dresiarze inaczej dresowcy, albo drechy, jest to głównie młodzież o niskim wykształceniu, co najwyżej szkoły zawodowe. Znaki szczególne: dresy - najczęściej spodnie, czasem bluza lub sportowe buty znanych firm, może być t-szirt, krótkie spodenki. Poznać ich po złotych ozdobach - bransoletkach, sygnetach. Są bardzo zakompleksieni. Obawa przed uznaniem za słabeusza sprawia, że dresiarz zrobi wszystko, by otoczeniu pokazać, jaki jest on silny. My Dresiarzy dzielimy na kilka grup: przestępcy, złodzieje samochodów (jako pierwsi zaczęli nosić dresy firmy "Adidas" jako ubrania codzienne, kieszonkowcy, dealerzy narkotyków. Dresiarze nie mają określonych poglądów politycznych. Czas spędzają głównie na dyskotekach, w pubach, parkach. Pieniądze zdobywają okradając ludzi i samochody. Często dokonują wymuszeń od młodzieży, szczególnie od dzieci. Czasami tworzą młodzieżowe gangi. Są agresywni, lubią się bić. Piją alkohol, ale nie używają narkotyków. Tłumienie swoich prawdziwych pragnień rodzi nienawiść i agresję... - mówił płynnie, jakby czytał w głowie podręcznik na ten temat. - Potrzeba im trochę zrozumienia, dobrego słowa... - wtrąciłam się do tego coraz ciekawszego wywodu. - Ale samo to do nich nie przyjdzie, oni z kolei nic nie robią w tym kierunku. I tak błędne koło się zamyka - zripostował natychmiast Józek. - Ale co tam, nie lepsi od nich to Skinheadzi (skini). Podobno "skórogłowi". Tworzą oni u nas grupy młodzieży zorganizowane na sposób wojskowy, wierzące w siłę i swoiście rozumiany porządek. Szerzą hasła nacjonalistyczne i faszystowskie. Agresywnie traktują: księży, mniejszości narodowe, homoseksualistów i lesbijki. Akceptują: rasizm, patriotyzm lokalny, walkę, sadyzm, kult siły i przemocy. Ich moda i znaki szczególne te ogolone głowy, dżinsowe lub skórzane kurtki, obcisłe spodnie z podwiniętymi mankietami i szelkami, wysokie wojskowe buty. Ozdoby: swastyki i krzyże celtyckie. Ich podstawowe uzbrojenie to: żyletki, kastety, pałki, noże. Z alkoholi piją tylko piwo. Narkotykami gardzą. Są bardzo agresywni. Staczają bitwy z przedstawicielami innych subkultur. - Mamy z nimi, co prawie, głównie leją się z punkami - wtrącił się znowu Rysiu. - Słowo "punk" dosłownie oznacza "śmieć". Punki buntują się przeciw wszelkim zasadom życia społecznego, wyglądem chcą szokować otoczenie. Ich strój i znaki szczególne to: kolorowe postrzępione włosy (usztywnione i zaczesane w czuby, kolce lub tzw. irokeza), zniszczone skóry, do których poprzypinane są miliony ćwieków, agrafek, podarte i pofarbowane niedbale spodnie, zdezelowane buciory - glany - przerwał na chwilę dla przełknięcia śliny swoją wypowiedź Józek. - Znam poglądy i hasła punków to: "no future" - nie ma przyszłości, "punk's not dead" - punk nie umarł. Odrzucają wszelkie oficjalne wartości. Trzymają się w grupach zwanych załogami. Stosują wszelkie używki od kawy po alkohol. Sięgają również po narkotyki, raczej te tańsze, wąchają kleje. W stosunku do innych grup raczej nie są agresywni. Nienawidzą tylko skinów, z którymi potrafią staczać regularne bitwy. Są bardziej sfrustrowani i zniechęceni nie widząc żadnych perspektyw w swoim życiu. Wiem coś o nich, bo mój brat tym się interesował - pochwaliłam się swoją wiedzą. - No to wysiadamy. Jesteśmy na miejscu. Akurat podjechaliśmy pod ten sam bar, w którym żywiłam się nie tak dawno z Lesą i Mariolą. Ale nie pochwaliłam się tym. - To co zjemy? Chyba po schabowym - nie czekając na naszą odpowiedź zaproponował. I zaraz wydał głosem nie znoszącym sprzeciwu komendę do Rysia. - Pomidorową i schabowy z ziemniakami dla trojga! A ja skończę swój wykład, bo po obiedzie mogę stracić wątek. Istnieją jeszcze inne podobne grupy o mniejszym zasięgu. Ale też mamy z nimi, co prawie. A oto one. Szalikowcy - najczęściej kibice sportowi, dla których sprzyjanie określonej drużynie piłkarskiej stanowi czynnik tożsamości grupowej. Subkultura sytuacyjna: daje o sobie znać w dniu meczu, przed nim, w jego trakcie i po nim. Znaki charakterystyczne: szalik w barwach drużyny, dodatkowe gadżety: koszulki, kurtki, flagi. Skejterzy "skejci", wielbiciele deskorolek, także rolek, skoncentrowani na - deskorolce bądź rolkach. Są zafascynowani uprawianym przez siebie sportem. Strój: bluza z kapturem, podkoszulek z emblematami firmy produkującej sprzedającej sprzęt, kolorowe bermudy lub spodnie od dresu, opaska lub bandana. Metalowcy. Ci nie mają ideologii, jako takiej, koncentrują się na muzyce. Liczy się przebywanie razem na koncercie i ten sam gust muzyczny. Ewentualną ideologię formułują teksty muzyki hevymetalowej. Wygląd: obcisłe dżinsy, skórzane kurtki tzw. ramoneski, długie włosy, ćwiekowe pasy, pieszczochy. Sataniści - generalnie są zwróceni przeciw wszystkiemu, zwłaszcza religii. Nie wnikają w spory innych subkultur, trzymają się raczej we własnym światku. Oznaki działalności to czarne msze, i dewastacje cmentarzy. Totalna agresja. Strój: kolorystyka czarno - czerwona, gęsto ćwiekowane skóry z napisami typu: "Ave Lucifer", symbol pentagramu, na szyi odwrócony krzyż. Inne nazwy: szataniści, lucyferianie. A słyszałaś o Rastafarianach? - zapytał nieoczekiwanie. - Nie! Pierwszy raz słyszę to słowo od ciebie - odpowiedziałam. - Podobno nie zgadzają się na świat bez wartości, pacyfiści, rezygnują z agresji, wegetarianie, nie piją alkoholu. - No wreszcie ktoś porządny - wtrąciłam. - Dobre mi. Porządne! Ćpają narkotyki, głównie marihuanę i haszysz. Poznać ich po włosach splecionych w dredy, ubranie w kolorach symbolizujących kolorystykę flag afrykańskich: czerwony, żółty, zielony. - Słyszałam kiedyś o gitowcach - chciałam się pochwalić, że też coś wiem. - Ha! Gitowcy - git - ludzie, gity, już ich nie ma. Wymarli. Zastąpili ich skini. Pamiętam, że to zwykle byli "pensjonariusze" domów poprawczych, zakładów opiekuńczych i karnych oraz aresztów. Chlubili się związkami ze światem przestępczym. Kult siły i silnego człowieka. Ubrani w kurtki "szwedki", spodnie w kancik. Tatuaże: kropki na dłoniach, palcach, twarzy, cyngwajs - kropka przy lewym oku. Miara prestiżu - ilość tatuaży. Ich już nie ma. - Ale wspomnij o psycholach - właśnie z zamówieniem wrócił Rysiek. - Psycho - podgolona fryzura z baczkami plus grzywka na cukier, kurtka baseballowa, półbuty zwane "golfami" lub "szkotami". Uzbrojenie: kije baseballowe. Bardzo niebezpieczni. - A ja bardzo lubiłam Harlejowców - wiesz coś z własnego doświadczeniach o nich? - Motocykliści - miłośnicy ciężkich motocykli, jeżeli chodzi o mnie, to są gangi terroryzujące bary i knajpki. Centrum uwagi: motor, najlepiej harley davidson. Wygląd: kurtka skórzana ozdobiona na przykład symbolem trupiej czaszki czy wizerunkiem orła w locie. Długie buty motocyklowe, czarna czapka z daszkiem - krytykował. - Nie gadaj. Fajni z nich ludzie - właśnie kończyłam zupę i brałam się do schabowego. - Jeśli pozwolisz, to wtrącę swoje trzy grosze do twojej mowy - nagle odezwał się Rysiu. - Jeśli chodzi o mnie, to ja uważam, że tak naprawdę w naszym mieście jest właściwie jedna subkultura: szalikowcy. Chyba, że za drugą uznać należy chuliganów. Reszta, czyli: punkowcy, skini, sataniści itp. to popłuczyny. Nie znają ideologii swojej subkultury, nie wiedzą, o co walczą. Często biją się między sobą lub "leją słabszych". Głównymi miejscami bójek skinów i punków są tereny parku miejskiego i dworca PKS. Właśnie park, dworzec są miejscami spotkań naszych punkowców. Najlepiej zorganizowaną subkulturą są szalikowcy czyli kibice naszej kochanej drużyny pierwszoligowej. Jest ich około 500 - 600, przy czym trzon to ok. 100-osobowa "żyleta". Gdy nie mają szans na walkę wręcz, ograniczają się do agresji słownej, wyzwisk - mówił podniecony. Józek zmierzył go groźnym wzrokiem szefa. A ja czując, że może być za chwilę jakaś nieprzyjemna wymiana zdań zapytałam: - A co sądzicie o roli dziewcząt w tych subkulturach? Józek przełykając kawałek mięsa zaczął mówić. - Nie dopuszczają ich do siebie, jako że są tego niegodne. Skini - prawdziwi nadludzie kobiet używają tylko jako wabika, by kusić ludzi. Ten, kto się skusi, dostaje "w dziób" od nadludzi. Kobiety przedmiotowo traktują także sataniści. Są one potrzebne tylko przy rozmaitych obrzędach. Należy tu nadmienić, że subkultura ta niemal wchłania ludzi, nie pozwala odejść. W pewnym momencie zabawa staje się horrorem, w który uwikłana zostaje cała rodzina i najbliżsi przyjaciele. - A co mogą zrobić rodzice? Co im radzicie? - zapytałam. - Tak naprawdę w momencie stwierdzenia przynależności dziecka do subkultury rodzice nie mogą już wiele zrobić. Ich dziecko ma już akceptację z innej strony i nie interesują go "starzy"... - zaczął mi wyjaśniać Józek. - A ja uważam, że kroki trzeba podejmować o wiele wcześniej. Młodego człowieka trzeba wyposażyć w solidny system wartości, pozwalający na rozróżnienie dobra i zła. Nie wolno traktować swoich dzieci jak ciało, którego obowiązkiem jest wyłącznie słuchanie poleceń taty i mamy. Trzeba wsłuchać się w ich głos, starać się zrozumieć, o ile nie łamią norm prawnych i nie naruszają wartości drugiego człowieka. I myślę, że twój szef ma rację, gdy rozpatruje każdą grupę oddzielnie. Należy bowiem poszerzać swoją wiedzę o subkulturach, nie prezentować postawy typu: "To mnie nie obchodzi, bo nie dotyczy mojego dziecka", to tylko chuligani. Kiedy zaczyna dotyczyć, zwykle jest za późno. - zaatakowałam trochę Rysia. - Przepraszam za mój głos w dyskusji, ale powiedziałem to, co mnie boli - Szalikowcy, bo najwięcej z nimi mam do czynienia. - zaczął się usprawiedliwiać. - Najwięcej do czynienia mamy ze sprajowcami, grafficiarzami - autorami podobno - zdaniem naszej prasy - dowcipnych napisów i rysunków, wykonywanych lakierem lub farbą w sprayu na murach, parkanach itp. Nie wyróżniają się ubiorem, jedynie noszą plecaczki z akcesoriami do malowania. Skupiają zarówno dzieci, jak i młodzież. Nie są agresywni, nie nadużywają alkoholu ani narkotyków. Działalność ich ma charakter negatywny, polegający na niszczeniu elewacji. Pomimo to uważają się za artystów, a nie za wandali. Ale my mamy inne zdanie na ten temat. O ile zdarza się, że te upusty artystycznych zamiłowań są czasami pożądane, a nawet zamawiane przez właścicieli budynków i murów, którzy płacą za ich wykonanie, o tyle zdecydowanie częściej niestety, wszelkiego typu grafitti szpecą nasze miasto, bulwersując sobą jego mieszkańców - rozwijał wątek Józek. - Ale przykładem pozytywnego, czyli pożądanego malowania po ścianach może być tu murek przed apteką na ulicy Armii Krajowej. Nazwa apteki i rysunek na nim umieszczone są wykonane w żywych kolorach, w lekkim, żartobliwym stylu, współgrając z kolorystyką elewacji stojącego w tle budynku. - Można by rzec, że ktoś odwalił kawał dobrej roboty i chwała mu za to - kontrował szefa Rysiek. - Zgoda Rysiu. Zgadzam się z tobą. Co jednakże można by powiedzieć o osobach, które bez przysłowiowego składu i ładu oszpecają farbą i głupkowatymi napisami lub rysuneczkami klatki schodowe czy elewacje kamienic? O takich osobach często mówi się: wandale, a w świetle prawa, zatrzymana na takim uczynku osoba jest sprawcą wykroczenia, obwinionym o popełnienie go z artykułu 63a Kodeksu Wykroczeń. Pociąga to oczywiście za sobą pewną odpowiedzialność za popełnione wykroczenie, odpowiedzialność głównie materialną. Bardzo trudno zatrzymać na gorącym uczynku osobę, która niszczy przykładowo klatkę schodową, ale nie jest to niewykonalne. Ostatnio zatrzymaliśmy w różnych częściach miasta kilka osób wykonujących rysunki sprajami na ścianach budynków. Jedna z nich trafiła przed kolegium. W pozostałych przypadkach rodzice zatrzymanych musieli, w porozumieniu z dyrektorami pewnej Spółdzielni Mieszkaniowej oraz jednego z Zakładów Gospodarki Mieszkaniowej partycypować w kosztach odmalowania całej klatki schodowej jednego z wieżowców oraz kosztach odmalowania całej elewacji zewnętrznej jednego z budynków w centrum miasta, czyli musieli po prostu zapłacić za wandalizm swoich dzieci i to zapłacić grube setki złotych - dalej rywalizował z Rysiem jego szef Józek. Uznałam, zatem, że już czas na mnie. Popatrzyłam na zegarek i odezwałam się: - Dziękuję za wożenie mnie po mieście, poczęstunek i pouczający wykład. Przyda mi się to mojej pracy. Dzięki tobie Józek, dużo zrozumiałam i nauczyłam się. Bardzo mi się podobała wasza sprzeczka. Przynajmniej nie było nudno - powiedziałam uśmiechając się do Rysia. - Gdy będziesz trzymała z nami, na pewno nie będziesz się nudzić - zapewniał mnie Rysiek. - Możemy cię podrzucić - zaproponował Józek. - Nie, nie trzeba. Mam sprawę w pobliżu i pójdę sama. Ciebie natomiast pochwalę do żony. Jutro mamy się spotkać w sprawie tego krzyża brzozowego, który ma stanąć koło dworca. Ja mam napisać ulotkę.... Do widzenia... Pomachałam im na pożegnanie. Rozdział XIV Gdy tak szłam ulicą i rozmyślałam o zbliżającym się dniu, podczas którego ma być wkopany krzyż brzozowy koło dworca PKP oraz o spotkaniu z Anną, nagle ją zauważyłam. Natychmiast przyspieszyłam kroku i zrównałam się z nią. - Dzień dobry pani Aniu! - A, dzień dobry... - odpowiedziała niepewnie. Kobieta sprawiała wrażenie, że w pierwszej chwili nie wie, kto jej się kłania. - Przepraszam pani Weroniko, ale przez to roztargnienie nie poznałam...- zaczęła się usprawiedliwiać. - Nie szkodzi. Ja właśnie zmierzam do pani w sprawie ulotki... - To dobrze, ja idę właśnie do biura. - Pół dnia byłam pasażerką radiowozu pani męża Józka - pochwaliłam się. - A nie zagadał pani? Z niego taki gaduła, że trudno wytrzymać... - Opowiedział mi wszystko na temat swojej pracy i problemów miasta, o których wcześniej nawet nie miałam pojęcia... - odpowiedziałam. Tak, jego tylko podpuścić, a opowie jeszcze więcej... niż wie w rzeczywistości. No, właśnie zbliżamy się już i za chwilę napijemy się czegoś gorącego. I oczywiście pogadamy, i porobimy ustalenia, jeśli nam nic nie przeszkodzi - mówiła bardziej ożywiona. Zamilkła dopiero, gdy znaleźliśmy się w jej biurze. W jednym z pokoi był zainstalowany "Telefon zaufania", na który dzwonili ludzie z całego miasta. - Dzień dobry! Co się dzieje ciekawego? - ledwo Anna zdążyła zapytać. Odezwała się starsza kobieta: - Zadzwonił do nas uczeń i poprosił o pomoc. Był tak zdesperowany, że odgrażał się, iż zabije swoją wychowawczynię. Zaprosiłyśmy go do nas. Przyszedł bez oporów. Po krótkiej rozmowie okazało się, że ma problemy w szkole. Nie chciał o nich mówić w domu w obawie, że ojciec może go za to dotkliwie pobić. Tyle w nim narosło negatywnych emocji - przywitała ją starsza kobieta. - No i co zrobiliście z nim pani Mario? - zapytała Anna. - Całe szczęście, że zadzwonił, bo okazało się, że nasz "Telefon zaufania" był dla niego ostatnią deską ratunku. Sprawa tego chłopca zakończyła się chyba pomyślnie zarówno dla niego, jak i jego otoczenia. Dzięki właściwie przeprowadzonym przez Barbarę rozmowom z nim, jego rodzicami i nauczycielami udało się uniknąć nieszczęścia. Wydaje mi się, że zażegnaliśmy niebezpieczeństwo. Przyjdzie Basia, to opowie szczegóły. Wiem tyle, że miał poważne kłopoty w szkole - opowiada Maria. Przy okazji zorientowałam, że to specjalistka ds. przemocy w rodzinie. - Wiecie co, ja zajmę się parzeniem kawy i herbaty, a wy się zapoznajcie i porozmawiajcie sobie chwilę. To jest moja niezastąpiona Marysia. Przyprowadziłam do nas Weronikę, tę od księdza Zbyszka - przedstawiała nas wzajemnie Anna. - Dużo słyszałam na pani temat. W ogóle, dużo się ostatnio o pani mówi dobrego... - przywitała mnie dobrym słowem i uśmiechem Maria. - Bardzo mi miło, że takie słowa słyszę wszędzie pod moim adresem. Ale na taką sławę jeszcze nie zasłużyłam sobie... -odpowiedziałam i skromnie skłoniłam głowę. - Ależ zasłużyła sobie pani, bardziej niż ktokolwiek w tym mieście - komplementowała mnie kobieta, którą znałam raptem kilka minut. - Przepraszam, gdy tu weszłam, to zorientowałam się po waszych rozmowach, że trafiłam do siedziby "Telefonu Zaufania". Tak? -pytałam i próbowałam się upewnić. - Tak. Tu jest także "Telefon". Tu, droga Weroniko pozwól, że będę mówiła ci po imieniu, załatwiamy najbrudniejsze i rozświetlamy najciemniejsze strony naszego miasta. Bardzo interesuje nas przemoc w rodzinie... - Mario, opowiedz mi o zasadach działania takiego "Telefonu"... - grzecznie poprosiłam. - Długo by o tym opowiadać, mamy do czynienia z samymi nieszczęściami, jakie tylko może wymyślić i przeżyć człowiek. Codziennie, za wyjątkiem niedzieli "Telefon" jest czynny od 7.30 do 15. 30, w pozostałych godzinach zastępuje nas automatyczna sekretarka. W tym roku zadzwoniło do nas tylko z miasta ponad 200 osób. Ponad 60 kobiet prosiło o pomoc, gdyż zarówno one, jak ich dzieci były maltretowane przez mężów. Ubiegły rok był rekordowy pod tym względem - odbyły się 402 rozmowy kryzysowe, z czego ponad 70 dotyczyło przemocy w rodzinie - rozpoczęła opowiadanie o swojej pracy. Na chwilę weszła Anna. Natychmiast włączyła się do rozmowy. - Dodaj jeszcze, że w naszym mieście działa kilka telefonów zaufania, które specjalizują się w konkretnych problemach, na przykład: narkomanii, nadużywania alkoholu, pomocy prawnej, psychologicznej.... i innych ludzkich sprawach. Nasz "Telefon" różni się tym od innych, że my interesujemy się wszystkimi problemami. To, że w tym roku mamy mniej odnotowanych rozmów, wynika między innymi ze zmiany siedziby i różnych innych spraw organizacyjnych. W każdym razie nie oznacza tego, jakoby liczba potrzebujących pomocy miała maleć. Tendencje są wręcz przeciwne - powiedziała jednym tchem. I poszła do drugiego pomieszczenia. - Zapewniamy anonimowość naszym rozmówcom. Nie muszą się oni nam przedstawiać. Prosimy jedynie o rzetelne opisanie problemu. Jeśli sami nie możemy pomóc, to natychmiast wskazujemy właściwą osobę czy instytucję, która, w naszym przekonaniu, może coś zaradzić. Jeśli sprawa dotyczy przemocy w rodzinie, to zapraszamy do nas - dodała Maria. - To musicie mieć ciężką i niewdzięczną pracę? - Szkoda gadać, jaka ona jest wdzięczna. Ale co zrobić? Kobieta, która zgłosiła, że syn znęca się nad nią, uzyskała szczegółowe informacje, komu o tym należy zgłosić i otrzymała zaproszenie na rozmowę do ośrodka. Maltretowane kobiety kontaktowane są z takimi organizacjami, jak Stowarzyszenie Pomocy Ofiarom Przestępstw. Byłyśmy mediatorami pomiędzy skłóconymi małżonkami. Każdemu z osobna wyjaśnialiśmy, na czym polega ich problem. Po kilku rozmowach życie w tej rodzinie zaczęło wracać do normalności. Jednym z sukcesów było uratowanie dziewczyny, która poprosiła o pomoc, gdyż uciekła z domu. Rzeczowa rozmowa z jej matką spowodowała, że dziewczyna wróciła do domu z postanowieniem, że nie będzie już uciekać. - To dobrze, że macie na swoim koncie takie sukcesy - zaważyłam. - Nasza działalność nie jest jednak usłana spektakularnymi sukcesami. Niemniej bardzo się cieszymy z tego, że ludzie do nas dzwonią. Zdarzały się też telefony od chłopców, którzy chcieli zdobyć informacje na temat rozpoczynania życia seksualnego i od dziewcząt proszących o testy ciążowe. Bardzo często młodzi ludzie dzwonią do nas tylko dla kawału. Nie krzyczymy na nich, lecz grzecznie wyjaśniamy, że w trakcie tej głupiej zabawy może akurat komuś trzeba ratować życie - wspomina swoją pracę Maria. - Tak naprawdę, to nie wiemy na ile nasza pomoc jest skuteczna. Ale fakt, iż ludzie ci ponownie dzwonią, świadczy, że jesteśmy potrzebni - włączyła się znowu Anna. Przyniosła dzbanek wrzątku i do wyboru kawę i herbatę. - Proszę się częstować - zachęciła nas. - Ale wracając do dzieci, które wchodzą na drogę zła, to rzeczywiście jest problem i chyba nie będzie przesady w tym, że powiększa się z dnia na dzień - korzystając z chwili pauzy, nawiązałam swym stwierdzeniem do informacji o licznych problemach zgłaszanych przez młodzież, a nawet dzieci. - No sama powiedz, co można zrobić, aby uświadomić i pocieszyć matkę, która nagle zdaje sobie sprawę, że jej dorastające dziecko przekroczyło granicę dzielącą beztroskie picie towarzyskie od zniewalającego uchwytu zbliżającej się choroby? - zapytała Maria. - Stosunek rodziców względem takiego dziecka jest głębokim, uczuciowym węzłem. Oni to przecież przywiedli maleństwo na świat, obserwowali jego pierwsze niepewne kroki, kochali i kierowali przez lata dorastania, modlili się i mieli nadzieję, że będzie szczęśliwy i osiągnie powodzenie w życiu. Dziecko było częścią ich życia. Wydaje mi się, że nastały takie czasy, że rodzice nie mają już prawa go kontrolować! - odpowiedziała Anna. - Jednak wzory nawyku nie giną łatwo, próba kierowania nim, jakby był ciągle dzieckiem - jest rodzicielskim nawykiem. Pomimo, że jeszcze ciągle leci do mamy, kiedy jest w kłopocie, jakiekolwiek wysiłki, aby nim kierować - nic nie dają. Przeciwstawia się on jej autorytetowi, ignoruje jej prośby i wyrzuty. Często rodzicielska miłość i duma przeszkadzają w kuracji z powodu zbyt wielkiej pobłażliwości. Rodzice przebaczają, wymyślając dla niego usprawiedliwienie, łudzą się wbrew rzeczywistości, że to, co robią - pomoże - dorzuciłam tych kilka mądrych zdań od siebie. - Czując, że powinni dzielić się winą dorastającego młodzieńca, rodzice - nawet bronią jego picia. Wyraża się to w okrzyku, wyrwanym z głębi serca. Co złego zrobiłam? Jak mogłam temu zapobiec? To musi być moja wina!? Przecież on nie powinien stać się takim? - dopowiedziałam. - Bardzo często słyszymy takie, pozornie bez odpowiedzi pytania.. To świadczy tylko o jednym, że bardzo jest trudno uprzytomnić, iż dziecko takiej kobiety jest chore - opowiada o swojej pracy Maria. - A ja takiej osobie mówię: pogódź się z tym faktem. Lekarze, pracownicy społeczni, osoby duchowne oraz inni ludzie, którzy poświęcili pracę swego życia - aby nieść pomoc alkoholikom, uznają alkoholizm jako chorobę, tak prawdziwą jaką jest - niewydolność nerek czy gruźlica. Jeżeli alkoholik, córka lub syn, mieszkają w domu, kobiety, które nie chcą podjąć się leczenia swoich dorastających pociech skazane są, by cierpieć przez codzienne stykanie się z ich alkoholicznym zachowaniem. Z niepokojem czekają na niepewny krok w korytarzu, na niezdarne próby otwarcia drzwi kluczem. Obawiają się dźwięku telefonu, bo może on obwieścić nieszczęście lub tragedię. A tu sprawa jest oczywista. Alkoholik pije, ponieważ jest chory. Można pomóc mu tylko wtedy, kiedy nareszcie sam rodzic pogodzi się z tymi faktami, że nie jest on w stanie kontrolować swego picia, nie może go zmusić aby przestał pić przez łajanie i narzekania - tłumaczyłam nam Anna. - Moim zdaniem, kobieta musi sobie uprzytomnić i przyznać, że nie może już więcej krytykować, pouczać i wymagać trzeźwości - od tego dorosłego człowieka. Tak jakby był całkowicie obcy. Może mu najlepiej pomóc, kiedy się przekona aby poniechał takiego postępowania - a właściwie polecić go trzeba Bogu - odezwałam się. - Nie zostawi i nie odda Bogu, jeżeli ciągle wydobywać będzie go z kłopotów. Nie zostawi, jeżeli będzie przejmować odpowiedzialność za problemy, które powodują jego picie. Nie zostawi, jeżeli ciągle będzie wynajdować dla niego wykręty. Rodzice, niestety uprzytomniają to sobie z bólem i trudnością i to akurat wtedy, gdy już prawie za późno - uzupełniła mnie znakomicie Anna. -Ja uważam, że nie należy wstydzić się za alkoholika! Przeciwstawiać się należy tym teoriom, że nie należy szukać pomocy w służbie zdrowia czy nawet policji... Ujawnienie bowiem problemu spowoduje, że taki chory - uzależniony sam zacznie szukać pomocy. Jeżeli jego życie jest zagrożone, może powziąć pierwszy krok ku trzeźwości - dodała Maria. - Ja myślę, że miłość matczyna, rodzicielska musi być wystarczająco silna, aby takiemu "synowi marnotrawnemu" pozwolić na zdobycie jego własnego zbawienia. Powinno się pamiętać - on jest dzieckiem Boga, tak jak i swoich rodziców - mówiłam i aż sama była zaskoczona swoimi przemyśleniami. - Brawo! - usłyszałam od Anny. - Widzę, że ksiądz Zbyszek ma z ciebie dużo pociechy. Mówisz, jak prawdziwy znawca problemu - dodała Maria. - Trochę się tym problemem interesowałam. Cieszę się, że wysoko mnie oceniacie za moje myślenie, bo jeszcze niewiele zrobiłam. - Podczas moich kontaktów z alkoholikami bezdomnymi, zauważyłam, że taki moment nadchodzi wtedy, gdy człowiek jest naprawdę zrozpaczony swoim piciem, kiedy przyznaje, że nie może picia kontrolować, że potrzebuje pomocy. Wtedy zaczyna mnie akceptować. I w ten sposób staję się tym oczekiwanym przez księdza "lepem na alkoholików". Ponadto zauważyłam, że sam alkoholik instynktownie wyczuwa, że nic mu nie pomaga moje pobłażanie. A kiedy nareszcie, zmuszony własnym, niemożliwym do zniesienia cierpieniem próbuje się wyzwolić z choroby alkoholizmu, to jest mi wdzięczny za pomoc w powzięciu pierwszego kroku! Uważam, że przez pobłażliwość i "święty spokój" nie należy odsuwać tego szczęśliwego dnia, kiedy raz jeszcze, będzie mógł on budować życie pełne wartości i osiągnięć, czego tak rozpaczliwie potrzebuje. Ażeby utrzymać odwagę i znaleźć spokój ducha mojej grupy przyjaciół codziennie organizuję im zebrania, podczas których dzielą się swoimi doświadczeniami z innymi, którzy ich rozumieją, ponieważ żyją z tym samym problemem. Wierzę, że w końcu znajdą właściwą pomoc, odwagę, siłę i nadzieję - wyrzuciłam z siebie te przemyślenia wraz z życzeniami, żeby się to całe - księdza i moje przedsięwzięcie udało. - Ho, ho, to widzę, że mamy specjalistkę z prawdziwego zdarzenia. Cieszę się bardzo, że możemy na tobie polegać - poufale poklepała mnie po ramieniu Anna. - A jeśli chodzi o ulotkę, to już jestem na ukończeniu jej redagowania. Nie mam z tym większych kłopotów, bo to był kiedyś mój chleb powszedni. Z wykształcenia jestem dziennikarką - nieopatrznie się pochwaliłam, ujawniając swoją tajemnicę. - Od razu, jak tylko cię zobaczyłam, to pomyślałam sobie, że jesteś nietuzinkową dziewczyną. Widać to po tobie - jeszcze raz pochwaliła mnie Anna. - Ty też na mnie zrobiłaś ogromne wrażenie, gdy cię zobaczyłam z tym gościem z Francji - zrewanżowałam się. - Dobrze, że mi przypomniałaś, bo dzisiaj przyjeżdża Piotr w zastępstwie Joina. Musimy go godnie przywitać i zakwaterować. Moim pragnieniem jest, by nasz skromny brzozowy krzyż upamiętniający śmierć ludzi bezdomnych miał, choćby w malutkiej części taką wymowę, jaką ma słynna płyta poświęcona ofiarom nędzy na Palcu Praw Człowieka w Trocadero w Paryżu. Oczywiście, gdzie wielki Paryż, a gdzie nasze miasteczko, które nie ma wielkiego znaczenia w naszym kraju, ale pomarzyć i mieć ambicje można. Pragnę, by nasz krzyż był kontynuacją myśli i działań Ojca Józefa Wrzesińskiego. Obowiązkiem, którego nauczyliśmy się właśnie od wspaniałego ojca duchownego i chrześcijan, i ludzi pochodzenia żydowskiego, i wyznawców nawet hinduizmu, buddyzmu, jest by działać razem, by szukać zawsze biedniejszego od siebie. Bo właśnie w takim biednym rodzi się Chrystus. Tak jak ta Płyta przypomina o obronie praw nędzarzy w skali globalnej, tak ten krzyż, chciałabym by bronił ludzi, którzy płacą cenę życia, za odrzucenie społeczne, w naszej lokalnej skali. Wielu z nich miało pogrzeb bez udziału najbliższej rodziny, byli ofiarami nędzy jeszcze po śmierci. Chodzi mi o to, by z tym krzyżem utożsamiali się ludzie poszukujący swoich zagubionych dzieci, mężów, żon... - Anna to mówiła w bardzo podniosłym tonie, a mnie aż się coś zrobiło w okolicy serca. Nie padło z jej ust słowo "ojców", ale dla mnie padło nawet zbyt domyślnie, by mój organizm mógł wobec tego przejść obojętnie. Łzy popłynęły strużką z kącików oczu, gdyż przypomniałam sobie o rzeczywistych powodach tego, dlaczego tu jestem. - Ulżyj sobie dziecko - mówiąc to, Maria przytuliła mnie jak matka, do serca. I w tym momencie zaświtała mi jeszcze niejasna myśl, by poszukiwania ojca rozszerzyć poza granice kraju. Czułam, że te słowa Anny o Ojcu Wrzesińskim były dla mnie ziarnem, które przyjęło się na dobre w moim sercu. Szukać i znaleźć Boga w drugim człowieku jest to szczyt modlitwy kontemplacyjnej, na jaką może zdobyć się człowiek za życia w trudnych, wręcz w ekstremalnych warunkach. Natomiast szukać i znaleźć swojego zaginionego ojca w Bogu Ojcu, to już jest miłość w czystej formie. Myślę, że dumni byliby ze mnie - święte Teresy i Jan od Krzyża, których przemyślenia teologiczne i tajemnice mistyczne staram się na razie jeszcze nieudolnie kontynuować w życiu, w jakże innej epoce, ale w jakże podobnych warunkach egzystencjalnych. Aż się przeraziłam swoich zuchwałych myśli i porównań. Zamilkłam. I chyba wyczuły to moje towarzyszki, bo zaproponowały, że po drodze im będzie, gdy mnie odprowadzą do domu na plebanię. - Przepraszam was, ale chyba dzisiaj miałam za dużo wrażeń, jak na jeden dzień. Muszę pójść i trochę odpocząć - zaczęłam usprawiedliwiać swoje zachowanie. - Ależ nie szkodzi. Jesteś wspaniałą dziewczyną. Podziwiamy cię - mówiła Anna. - Oj! Nie mów tak, bo wpadnę jeszcze w samouwielbienie - z uśmiechem usiłowałam zaprotestować. - Chyba ci to nie zagraża... - powiedziała Maria i podała mi jesionkę. Telefon przełączyły na automatyczną sekretarkę. Wzięły mnie pod ręce w środek i poszłyśmy. A ja czułam, że znowu moja dusza zaczęła śpiewać... Rozdział XV Długo oczekiwany przeze mnie dzień - nazwałam go prywatnie "Dniem brzozowego krzyża" - rozpoczęłam modlitwą różańcową w kościele pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Przez całą tajemnicę bolesną modliłam się w intencji zmarłych i umierających moich bezdomnych przyjaciół. Niedawno wolontariusz Jerzy opowiadał mi o - w jego odczuciu - dziwnych stanach psychicznych zaobserwowanych u siebie. - Polega to na tym, że gdy spotykam nowego bezdomnego i nawiążę z nim kontakt, to czuję się, jakby moja dusza wchodziła w jego duszę, jakbym nawet sam wchodził do jego duszy i odczuwał to samo, co on. Jego ból, samotność, cierpienie, bezradność. Wiesz Weroniko, bardzo mnie to męczy, a nawet wykańcza psychicznie - mówił o tym przygnębiony. - To spróbuj się pomodlić do Jezusa w chwili, gdy właśnie doznajesz takiego cierpienia... - radziłam mężczyźnie. - Radzisz mi podobnie, jak ksiądz dyrektor Caritasu, któremu zwierzyłem się z tej przypadłości. Powiedział mi, żebym koniecznie odmówił modlitwę do Ducha Świętego... W jego głosie wyczułam zalążki zrezygnowania. - No i zrobiłeś to? - zapytałam. - Jeszcze nie, ale chyba to zrobię. Ale powiedz mi, czy znasz takie odczucie? Czy też tego doświadczasz? - pytał z nadzieją na potwierdzenie. Moim zdaniem, chyba bał się, że mogą to być pierwsze objawy jakieś choroby psychicznej, która mogłaby mu się udzielić od swoich podopiecznych. - Ja mam podobne odczucia psychiczne. Myślę, że jest to dar boży, którego jeszcze do końca nie rozumiesz i nie umiesz go należycie wykorzystać, dlatego więc cię to denerwuje i niepokoi - próbowałam go uspokoić. - A co radzisz? Co sama robisz w takiej chwili? - pytał szukając u mnie ratunku. - Ja się modlę. Polega to na tym, że tworzę sobie taką własną malutką działeczkę w wielkim Jezusowym Ogrójcu. Modlę się w intencji skrzywdzonych i tych, którzy krzywdzą. - I pomaga? - pytał podniecony. - Tak! Bardzo pomaga - odpowiedziałam mu mocnym, bez cienia wątpliwości, tonem. Uspokojony pocałował mnie w rękę i poszedł do swoich zadań. Teraz właśnie stanęła mi w wyobraźni ta scena i nie dawała mi przez dłuższą chwilę spokoju. Spróbowałam przed trudnym dniem, pomieszkać sobie trochę w moim małym Ogrójcu. Miałam wrażenie, że spotykam się w swej modlitwie ze zmarłymi, których wypisałam na ulotce i tabliczce, która będzie przybita do krzyża podczas uroczystości. Skończyłam się modlić, gdy promienie słoneczne zaczęły się przedzierać przez kolorowe witraże.. Wyciszona poszłam do swojego "biura dla trzeźwiejących". Było wyjątkowo dużo ludzi. Sama byłam tym mile zaskoczona. Wszyscy napotkani przyjaciele uśmiechali się do mnie. Nagle ktoś, kogo pierwszy raz widziałam zaatakował mnie. - Co tu robisz kurwo?! - tak głośno i nieoczekiwanie to powiedział, że wyglądało to nawet na warknięcie na mnie. Nagle zrobiło się cicho. - Czy my się znamy? - zapytałam. - Nie znamy się i chyba się nie poznamy, bo mam ochotę cię zajebać. Masz taką świętą i niewinną gębę, że tylko w nią lać! - wrzeszczał. Nie próbowałam mu odpowiadać. Uznałam, że należy zachować spokój. Człowiek w takim stanie jest zdolny do wszystkiego. W myślach zaczęłam go polecać Matce Bożej. Pierwszy zareagował ostro Bosman: - Odczep się od niej, ty ch...u! Zamiast się bronić przed agresorem, zaczęłam uspokajać Bosmana.- Zachowuj się właściwie i nie równaj się z jego poziomem. - Zaraz go wyrzucę! - odgrażał się Bosman. - On tu nie po to przyszedł, żebyś go wyrzucał! Słuchaj Bosman! Jemu chodzi o to, by nas zdenerwować, żebyśmy się stali tacy sami jak on, żebyśmy grzeszyli... - Ale, ale... Wyrzućmy go! - dobiegły mnie głosy pozostałych. - Dosyć tego! Cisza! - nie wytrzymałam i krzyknęłam. - To co?! Cała moja nauka o przebaczeniu, o wyzbyciu się nienawiści, o tym, żeby zło dobrem zwyciężać, to wszystko było nadaremno!? - mówiłam, jak w transie. Zrobiło się, jak makiem zasiał. Agresor nagle uspokoił się, stał blady jak sufit na plebani. Wybałuszał oczy, nic nie rozumiał. Nawet chyba tego, gdzie się znajduje. - Porozmawiajmy z nim, dajmy mu szansę, tak, jak ja wam dałam, słuchając o waszych problemach, a w przyrzekliście sobie wtedy, że przebaczycie, że załagodzicie awantury i konflikty swoim spokojem, swoją miłością do Boga... - mówiłam w uniesieniu i z trudem łapałam oddech. Korzystając z chwili ciszy, jaka się w związku z tym zrobiła, pierwsza Mariola powiedziała do mnie: - Przepraszam cię za tę awanturę Weroniczko. W sukurs przyszła jej Lesa. Nawet od Bosmana usłyszałam. - Przepraszam cię... - mówił to z oczami wbitymi w podłogę. Widziałam, że rozgrywała się w nim walka dobrego ze złem. Wreszcie zrezygnowany machnął ręką i podszedł do mężczyzny, który wywołał to całe zajście. - Przepraszam cię za to, że nakrzyczałem na ciebie. Nie jesteś w grupie skurwysynów, ale ludzi, którzy są życzliwi dla ciebie i tobie podobnym. Jeżeli cię coś trapi, to chodź, pogadamy. Może chcesz papierosa? - zaproponował. W sękatej dłoni znalazła się paczka papierosów. Z agresywnego mężczyzny nagle zniknęła cała złość, w oczach pojawiło się przerażenie, pomieszane ze zdumieniem. Sięgnął ręką po papierosa. Romek mu przypalił i poklepał go przyjacielsko ramieniu. - Chodź, pogadamy. Nie wiem, czy wiesz, ale dzisiaj postawimy krzyż dla tych, którzy umarli u na dworcu. Pierwszy raz cię widzę. Skąd jesteś? - słowa Romka całkowicie rozkleiły mężczyznę. - Jestem Hazardzista, pewnie słyszeliście o mnie. Jestem sławny. Przegrałem w karty swoje życie - zaczął mówić. W ostatnim zdaniu wyczułam nutkę przechwałki, charakterystyczną dla odrzuconych ludzi, którzy ze swego upadku moralnego robią nawet cnotę. Na to nie dał złapać się Bosman. - A o mnie na pewno nie słyszałeś, bo przegrałem w oko nie tylko swój dom, siebie, rodzinę, ale nawet swój statek, którym pływałem po świecie - gdy to mówił, wszyscy wybuchnęli śmiechem. Ja w myślach właśnie kończyłam moją modlitwę: "(...) Ojcze odpuść im: błagam Cię z głębi serca. Bądź miłościw tym wszystkim, którzy czymkolwiek mnie obrazili". Nieoczekiwanie Hazardzista podszedł do mnie i bez słowa pocałował mnie w rękę. W oczach miał łzy. - Raz tylko rodzona moja mama stanęła tak w mojej obronie, gdy przeskrobałem i nauczyciele chwili mnie ukarać... Przepraszam, dziękuję - wydobyły mu się z gardła cicho i z szacunkiem te słowa. Chwila ciszy. I znowu usłyszałam gwar, który mnie przywitał. To nie był pierwszy tego rodzaju incydent, który mnie spotkał. Było ich mnóstwo. Prawie codziennie jestem narażona na zaczepki, przejawy chamstwa, podrywy. Ale staram się do tego nie wracać myślą, nie rozpamiętywać. Jeśli wszystko mi się w środku gotuje z bólu, z poczucia doznanej niesprawiedliwości, krzywdy, wtedy zazwyczaj modlę się w intencji tych ludzi, żeby im Bóg przebaczył, bo ja już przebaczyłam. Przebaczyłam zanim poznałam swojego oprawcę, przebaczyłam, zanim znienacka mnie zaatakował. Wbrew pozorom nie jest to trudne. Przebaczenie jest bowiem uzależnione od woli człowieka, a nie od jego uczuć. Zatem silna wola, w dodatku podporządkowana woli Bożej zdolna jest do takiego przebaczenia. I nie jest to heroizm, jakby chcieli tego zwolennicy, ani zwichrowanie psychiczne, jakby chcieli przeciwnicy. A gdy czyjeś zaczepki są permanentne i coraz brutalniejsze, to polecam ich miłosierdziu Bożemu i modląc się, wyobrażam sobie moich prześladowców razem z ukrzyżowanym Chrystusem. W takich chwilach przypominają mi się słowa zakonnika, mojego spowiednika, który mi zalecał, bym takie grubiaństwa przyjmowała, jako ociosywanie mnie z negatywnych uczuć, jako zrządzenie boże, a nie karę czy zły los, który chce mnie ukarać za coś, z czego nie zdaję sobie sprawy. Przebywanie w środowiskach ludzi odrzuconych, trudnych, brutalnych, skrzywdzonych, krzywdzących daje taką możliwość ćwiczenia się w cnotach bożych. Ta chwila refleksji pozwoliła zapomnieć mi na dobre o incydencie. A o tym, że dzisiejszy dzień jest szczególny, nagle przypomniała mi Mariola. - Weroniczko! Telefon do ciebie. Dzwoni Ania - zakomunikowała mi. - Cześć! Zapraszam cię na konferencję prasową, która odbędzie się u mnie w biurze, zaraz przed głównymi uroczystościami... - usłyszałam miły głos w słuchawce. - Przepraszam Aniu ale chwilowo mam już dosyć sławy. Mogę przyjść, lecz nie rób ze mnie widowiska. Po prostu nie przedstawiaj mnie dziennikarzom - poprosiłam grzecznie. - Dobrze! Będzie, jak sobie życzysz, tylko przyjdź! Sama bowiem będę się lepiej i bezpieczniej czuć, mając koło siebie zawodową dziennikarkę - zachęcała mnie Anna. - Nie przeceniaj mnie! Ja już zapomniałam, jak wygląda mikrofon i dyktafon -broniłam się już trochę kokieteryjnie. - No widzisz, będziesz miała okazję sobie o tym wszystkim przypomnieć - czułam, jak głos Ani przełamuje ostatnie bastiony mojej niechęci do udziału w spotkaniu z dziennikarzami. - No dobrze, idę się trochę ogarnąć i zaraz będę u ciebie - zapewniałam o swojej obecności rozmówczynię. Moje "ogarnięcie" polegało jedynie na kosmetycznym makijażu i przyczesaniu włosów. Nie stroiłam się wyzywająco, by nie zwracać na siebie uwagi, by nie prowokować nie tylko do niestosownych zachowań ze strony mężczyzn lecz, żeby mnie nie pożądali nawet myślą. Ale na to, by nie wzbudzać u mężczyzn pożądania, nie ma jednoznacznej recepty. Postanowiłam, że dopóki nie znajdę ojca, to będę prowadzić takie zakonne życie w świecie, jak najbardziej, aż do bólu świeckim. Ślubowałam Bogu czystość nie tylko duszy, lecz i ciała. Choć w wieku, w jakim jestem, graniczy to z heroizmem, to do tej pory udawało mi się. Bóg oszczędził mi pokus. Wystarczający "krzyż pański" miałam bowiem z moim codziennym życiem. Ale jak w miarę, gdy stawałam się sławna, to w oczach towarzyszących mi i współpracujących ze mną mężczyzn coraz bardziej widziałam przebłyski pożądania. W takich chwilach i sytuacjach uciekałam zawsze pod obronę Matki Bożej oddając się jej całkowicie. Zawsze natychmiast znikało napięcie seksualnego pożądania. Bardzo obawiałam się środowiska dziennikarskiego. Z zażenowaniem czasami myślę o swoich obserwacjach tego specyficznego środowiska. Zarówno o mężczyznach, jak i kobietach. Zwłaszcza wolnego stanu. Ale nie chciałabym wystawiać jakiejkolwiek cenzurki. Z opowieści wiem, że na problem molestowania seksualnego można się natknąć prawie w każdym środowisku zawodowym. Widać to zwłaszcza w takich grupach zawodowych, gdzie występuje ostra i bezpardonowa rywalizacja. Ale nie do mnie należy ocena tych zjawisk. Uważam, że każdy ma swoje sumienie i powinien się o nie troszczyć, jak o coś najświętszego. Walczę również z tym, by nie być dewotką. Zdaję sobie sprawę z tego, że już niedługo będę musiała zapytać Boga o swoją drogę życiową. Jeśli sama nie podejmę się tego rozwiązać, to może mi grozić staropanieństwo. W moim przekonaniu jest różnica pomiędzy staropanieństwem z lenistwa duchowego - i to uważam za grzech oraz staropanieństwo z wyboru świadomego, wynikającego ze złożonych ślubów i poświęcenia swojego życia wyższym celom. I taki wybór zasługuje na uznanie. Daleko mi do słynnej świętej Joanny D'Arc, ale mój sposób myślenia i jego kierunek jest bardzo zbliżony. Na studiach jeszcze, a potem podczas praktyki dziennikarskiej miałam przyjaciela, który mnie adorował. Ale rozeszliśmy się, a właściwie od jego obecności wybawiła mnie zazdroszcząca mi koleżanka. Prawdziwej miłości do wybranego mężczyzny jeszcze nie przeżyłam, choć podkochiwałam się jako nastolatka. Poznałam też mężczyzn, którzy bardzo mi imponowali, ale nie robili na mnie większego wrażenia uczuciowego. W każdym razie nie trafiłam na takiego, albo też nie ma mężczyzny, który trafiłby na mnie i z tego powodu rozpalił się ogień wzajemnego pożądania. Takie oto rozmyślania dopadły mnie, gdy szłam na konferencję prasową. Sam fakt, że takie myśli zaczynają mnie nurtować i im się poddaję, to już upoważnia mnie do podjęcia dalszych zdecydowanych, konkretnych działań w celu poradzenia sobie z tym problemem. Nie mogę od tego uciekać i bronić się przed tym. Muszę zawierzyć Bogu, bo wtedy będzie to miało dopiero sens. Zamknęłam w myślach ten wątek, gdyż dochodziłam do bramy siedziby biura Anny.- Witam cię Weroniczko - w drzwiach budynku ukłoniła mi się Maria. - Ania oprowadza gości z Francji po mieście, a ja mam się tobą zająć. Zaczynają się schodzić już dziennikarze - zakomunikowała mi. - Ale gorąco proszę cię, nie przedstawiaj mnie im. A przynajmniej nie mów tego co robię w tym mieście - poprosiłam grzecznie, jak tylko umiałam. Maria popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem. - Jak sobie życzysz, przedstawię cię, jako wolontariuszkę naszej organizacji - uprzedziła mnie o tym, co zamierza zrobić. Gdy weszłam do sali przeznaczonej na konferencję, ujrzałam grupkę młodych ludzi, wręcz chłopców i dziewcząt. Widocznie redaktorzy uznali, że temat nie nadaje się na czołówkę i starzy wyjadacze z pierwszych stron odpuścili sobie temat na rzecz młodych. Moje przypuszczenia, że to jest liga "trampkarzy" redakcyjnych potwierdziły się, gdy zaczęłam się przysłuchiwać ich rozmowom, które dotyczyły przede wszystkim układów w redakcjach i obmawianiu starszych kolegów i koleżanek. Uśmiechnęłam się pod nosem. Skąd ja to znam, to był jeszcze nie tak dawno mój codzienny chleb. Z minuty na minutę zaczęło się robić ciasno, gdyż przychodziło coraz więcej ludzi. - Pozwól kochanie, że przedstawię ci Piotra, naszego przyjaciela - usłyszałam słowa kierowane pod moim adresem przez Anię, która pojawiła się w drzwiach razem z gośćmi. Towarzyszyła im niezmordowanie Elżbieta, tłumacząc z francuskiego na polski i z polskiego na francuski. Nie znam francuskiego, więc tylko po tym, jak usłyszałam w tym języku moje imię zorientowałam się, że jestem obiektem rozmowy Elżbiety z Piotrem. Uśmiechnęłam się do gościa i podałam dłoń na przywitanie, dygając jak dziewczynka. Piotr odwzajemnił się niezwykle życzliwym uśmiechem. W jego oczach widziałam podziw. Usłyszałam wypowiedziane pięknie wypowiedziane słowo "bonżur", a zaraz po nim śpiew sylab i akcentów francuskich zupełnie dla mnie niezrozumiałych. Na tę niezwykłą mowę, rozpalającą moje pragnienia wyjechania choćby na chwilę do Paryża i odwiedzenia jeszcze za życia miejsc najsłynniejszych na świecie, a znanych mi jedynie z literatury pięknej i opisów z przewodników turystycznych, które kiedyś czytałam namiętnie, nałożyła się równie piękna polszczyzna Elżbiety: - Witaj Weroniko, jestem dumny i wyróżniony tym, że mogę spotkać się i rozmawiać z tobą. Wszystko na twój temat powiedział mi Join. Cieszę się, że wszyscy cię tu kochają... Elżbieta mówiła do mnie, a ja, wstyd mówić, odpływałam gdzieś w przestworza, a śpiewny język francuski powodował, że na jego falach żeglowałam do Francji, do serca kultury światowej. Jedyne, na co mnie było w tej chwili, w tym mgnieniu stać, to tylko na dygnięcie prawie dziewczęce. I tak też uczyniłam uśmiechając się najbardziej życzliwie, jak tylko potrafiłam. - Piotr prosi za moim pośrednictwem, byś znalazła trochę czasu i po uroczystościach towarzyszyła mu w pozostałych mniej oficjalnych punktach programu - poinformowała na ucho Elżbieta i pomknęła do stołu prezydialnego, za którym zasiedli organizatorzy i goście. Ja wtuliłam się w kącik i starałam się być niewidoczna. - Inicjatywa upamiętnienia zmarłych ludzi bezdomnych brzozowym krzyżem to wspaniały gest naszych wolontariuszy. Jest to bardzo piękny gest świadczący, że wbrew obiegowym opiniom, ci biedni, nieszczęśliwi ludzie mają serce - rozpoczął Piotr po krótkim przywitaniu zebranych przez Annę. Nie słyszałam wyraźnie tego, co mówiła, bo byłam w takim miejscu, gdzie jeszcze gwarzono na rozpoczęte wcześniej tematy. Dopiero słowa w języku francuskim pozamykały na chwilę omawiane tematy. Na piękne frazy Piotra nakładała się polska melodyka słów Elżbiety. - Takie upamiętnianie zmarłych bezdomnych jest normalną rzeczą w Europie, dlaczego więc to miasto miałoby być inne pod tym względem? Cieszę się, że to wypłynęło właśnie od ludzi opuszczonych przez swoich bliskich. Cieszę się, że iskra człowieczeństwa jeszcze się w nas tli. Musimy pilnować, aby nie zgasła. Życzę wszystkim wolontariuszom, którym się nie przelewają dobra materialne, ale przelewa się nadmiar miłości z serc i wam ludziom biednym i opuszczonym, którzy szukacie i otrzymujecie pomoc od nas, aby spełniły się wam marzenia, jakie miał i wyrażał Ojciec Józef Wrzesiński. Otóż, gdy wtopił się on w ten biedny lud francuski, pisał później: "Od tego dnia prześladowała mnie myśl, że ten lud nigdy nie wyjdzie z nędzy, chyba, że będzie przyjęty jako całość, właśnie jako lud, tam, gdzie dyskutują i walczą inni ludzie. Przyrzekłem sobie, że jeśli zostanę z nim, to zrobię coś, by te rodziny mogły wejść na schody Watykanu, Pałacu Elizejskiego, ONZ - tu". I moi drodzy, ojciec Wrzesiński odnalazł nędzę swojej rodziny, wykluczenie, pogardę, z którą odnoszono się do rodzin z dzielnicy Świętego Mikołaja w Paryżu, całe dzieciństwo, pełne stałego niepokoju i poniżenia. I zaangażował się bez reszty. Życzę wam wszystkim wielkiego serca, byście wyprowadzili ten biedny swój lud, swoich podopiecznych, na salony. I będę szczęśliwy, gdy się tak stanie - mówił nasz znakomity gość z Francji. Słowa te były muzyką dla mojego serca. Już nie słuchałam tego, o co pytali dziennikarze. W wyobraźni widziałam wszystkie dworce kolejowe i autobusowe świata, które już nie były kolejnym przystankiem do pogrążania się w jeszcze większej nędzy, lecz przystankiem do lepszego świata. Ludzie oczyszczeni moralnie i emocjonalnie w tym tyglu melin, brudu, łachmanów, w tej pralce odwirowującej z poniżenia i wszystkich grzechów świata. Usłyszałam w swojej głowie głos: "Kogo pan Bóg sobie ukocha, to poddaje go cierpieniom i próbom oczyszczającym..." Ten wewnętrzny głos został przytłumiony zewnętrznym gwarem, jaki zapanował. Nagle usłyszałam mężczyznę, który pytał prowadzącą konferencję Annę. - Proszę nam powiedzieć coś o działalności księdza Skorupki. Nasza redakcja dowiedziała się także o działalności jakiejś niezwykłej kobiety. Czy może pani nam coś powiedzieć o tym? - Panie redaktorze, wiemy o działalności księdza i wolontariuszki Weroniki, ale proszę się z tym pytaniem zwrócić do zainteresowanych. To, że współpracujemy ze sobą, nie upoważnia nas do zabierania głosu w tej sprawie - odpowiedziała dyplomatycznie. - A czy mogę ich tu spotkać? - pytał dziennikarz. -Myślę, że najlepiej będzie, gdy skontaktuje się pan z plebanią Kościoła pod wezwaniem WNMP... - tłumaczyła Anna. - Przepraszam, wiem jak się to załatwia ale pytając, miałem nadzieję, że zainteresowani są wśród nas na zebraniu lub gdzieś w pobliżu. Bardzo zależy mi na tym, by napisać o działaniu wytrzeźwialni dla bezdomnych. Dowiedziałem się z nieoficjalnych źródeł, że prezydent miasta pozytywnie wyraził się o przeznaczeniu lokalu komunalnego na ten cel - tłumaczył się dziennikarz. - Ja sądzę, że spotka ich pan podczas uroczystości, które odbędą się w hali dworcowej. Wówczas być może uda się z nimi porozmawiać - próbowała zakończyć dyskusję na ten temat Anna. Siedząc w kącie czułam, jak policzki napływają mi krwią. Wszystkie emocje zaczęły mi się mieszać w środku i zlokalizowały się w okolicy serca i żołądka. Ale przede wszystkim ogarnęło mnie ogromne szczęście. Zapragnęłam opuścić tę salę i zaczerpnąć świeżego powietrza. Czułam, jak Anna nie spuszcza mnie z oczu. Uśmiechnęłam się do niej porozumiewawczo i wskazałam na drzwi gestem dłoni, że muszę koniecznie wyjść. Zaczerpnęłam ustami chłodnego, październikowego powietrza i wciągnęłam na całą głębokość płuc. Dopiero teraz, gdy ucichł gwar ludzki w moich uszach, mogłam spokojnie pomyśleć i zastanowić się nad tym, co właściwie powiedział ów dziennikarz. Marzenia wielu ludzi ziściły się, moja kilkutygodniowa praca przyniosła owoce. Bezdomni alkoholicy, narkomani będą mieli swoje miejsce. Ta wytrzeźwialnia powinna być przedsionkiem do Czyśćca odwykowego, gdzie fachowcy oczyszczają uzależnionego z jego nałogów. Czas "łapacza", takiego jak ja, za garczek strawy i ciepły kąt w tej chwili, gdy będzie profesjonalnie urządzony dom dla pensjonariuszy, już się kończy. W nim będą pracowali ludzie ze stosownym wykształceniem, posiadający konkretne predyspozycje do wykonywania pracy z ludźmi. Oni będą rozliczani, będą ponosić odpowiedzialność. Taak! Moja rola skończyła się. Wypełniałam ją tak, jak umiałam. Muszę pomyśleć o sobie, o rodzinie i przede wszystkim o ojcu. Oto na tej konferencji prasowej pomału zaczęły się zawierać drzwi mojego dotychczasowego życia. Cały czas szarpały mną różne myśli, a przede wszystkim pytania. Gdzie teraz mam szukać ojca? Czy mam go nadal szukać? Co takiego udało mi się znaleźć zamiast niego? Zadawałam sobie te pytania, ale nie próbowałam nawet na nie odpowiadać. - Boże pomóż mi! Boże wskaż drogę do ojca! Krzyczała cała moja dusza, całe moje ciało, cała ja z całym swoim jestestwem. Nogi same mnie niosły na dworzec PKP. Muszę się śpieszyć, bo mnie wyprzedzą. Oni mają samochody - pomyślałam sobie i przyspieszyłam kroku. Ustawienie bowiem przed dworcem PKP krzyża upamiętniającego zmarłych bezdomnych było głównym punktem obchodów Światowego Dnia Sprzeciwu Wobec Nędzy. Gdy dotarłam, w hali dworcowej trwały przygotowania do odprawienia mszy świętej. Brzozowy krzyż o wysokości 2,5 metra stanął na trawniku przed budynkiem dworca. Umieszczono na nim tabliczkę z nazwiskami 25 zmarłych w mieście bezdomnych. Pod krzyżem zapalono już znicze. Po tym krótkim przeglądzie, jakiego dokonałam na swój własny użytek, wróciłam do hali. Tu już zainstalowano nagłośnienie i przygotowano ołtarz do odprawienia mszy. Pojawili się księża, a wśród nich opiekun ubogich i uzależnionych ksiądz, prałat Zbigniew Skorupka, mój ukochany proboszcz. Gdy mnie zobaczył miałam wrażenie, że uśmiechał się do mnie tajemniczo. Prawdopodobnie już wiedział o decyzji prezydenta, ale nic nie wiedział o moich przemyśleniach, jakie miałam na wieść o tym. Tak, jak przeczuwałam, właśnie jemu przypadł zaszczyt przewodniczenia Eucharystii. Towarzyszyło mu kilku księży z innych parafii. Zaraz na wstępie poświęcony został krzyż. Jakież było moje zdumienie i ogarnęło mnie wzruszenie, gdy elegancko ubrany w garnitur, w białą koszulę i krawat wyszedł do apelu zmarłych Bosman. Towarzyszyły mu Mariola i Lesa, także elegancko ubrane, jakby powiedziała Mariola - "odstawione, jak się patrzy". Bosman miał w ręku ulotkę ułożoną przeze mnie. Jako motto wybrałam werset z jednego z utworów poetyckich księdza Jana Twardowskiego Z uśmiechem zaczęłam go sobie nawet recytować w myślach: "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Gdy go skończyłam powtórzył donośny głos Bosmana. - "Dzisiaj podczas obchodów Światowego Dnia Sprzeciwu Wobec Nędzy dołączcie do nas wszyscy! Uczcijcie razem z nami pamięć ofiar głodu, nędzy, bezdomności, ignorancji i bezradności społecznej. Każdy człowiek, któremu okażecie chociaż trochę zainteresowania ma szansę przezwyciężyć własne słabości" - te słowa takiego człowieka, jak Bosman miały swoją niesamowitą wymowę nawet dla mnie, obytej na co dzień z bezdomnością. Na chwilę umilkły megafony i codzienny gwar dworcowy, bo oto padły słowa prawdziwie męskie: - Baczność! Do apelu zmarłych z powodu ciągłego upokarzania, odrzucenia, głodu, nędzy, braku opieki - wystąp! Roda Antoni, Amiński Jacek, Jasecki Bogumił, Aryś Tedeusz, Dowicz Janusz, Isztal Andrzej, Arek Marcin, Owak Stefan, Ut Eugeniusz, Arębski Władysław, Itarski Jerzy, Rala Zygmunt, Ibiński Stanisław, Urecki Adam, Aworski Jan, Uszyński Wiesław, Ozieł Stanisław, Jentara Henryk "Gajowy", Anosik Zbyszek, Ruk Henryk, Ut Wiesław, Żela Andrzej, Nioch Krzysztof, Ukliński Waldemar, Ajecki Waldek, Brat Anosika Andrzej, Ut Zenon. Cześć ich pamięci! Minutą milczenia uczcijmy ich pamięć. Spocznij! Jakoś dziwnie ochryple zabrzmiał teraz głos Bosmana. Ksiądz Skorupka odmówił za wymienionych w apelu modlitwę zmarłych, którą powtórzyli trzykrotnie wszyscy zebrani: "Wieczny odpoczynek racz dać zmarłym Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci na wieki wieków. Amen". Po tych słowach wszyscy w przedziwnej procesji przeszli spod krzyża do wnętrza hali, do ołtarza. - Eucharystia sprawowana jest w intencji ofiar głodu, nędzy, bezdomności, ignorancji, bezradności społecznej, za wszystkich poniewieranych, pozbawionych mienia i szacunku, w której biorą udział bezdomni, członkowie Ruchu ATD Czwarty Świat oraz inne stowarzyszenia i instytucje charytatywnne, a także podróżni - rozbrzmiały w hali słowa księdza Skorupki. Liturgiczne Słowo Boże przeczytała Mariola, a psalm odśpiewali bezdomni z Kulawym i Hanysem na czele. Łzy mi stanęły w oczach, gdy ich zobaczyłam tak elegancko wyglądających. To pod moją nieobecność tak ładnie się przygotowali. Stali tacy piękni, że nikt by nie uwierzył, że jeszcze kilkanaście dni temu byli na skraju wyczerpania psychicznego, nędzy moralnej i emocjonalnej. Teraz, gdy tak śpiewali, a refren psalmu powtarzali za nimi wszyscy zebrani, uświadomiłam sobie, że w ostatnich kilku dniach jakoś dziwnie się zachowywali. Często mówili między sobą, że "idą na żebry" i przy tym mrugali do siebie porozumiewawczo. Zbytnio tego nie analizowałam. "Na żebry" w ich języku oznacza, bowiem proszenie o jałmużnę obok kościołów i cmentarzy, "klepka" - to inaczej pukanie do drzwi, natomiast "wędkowanie", to proszenie o jałmużnę lub datek pieniężny na ulicy, postoju taksówek, w hali dworcowej. W tym przypadku "na żebry" oznaczało zbiórkę, by pójść do spowiedzi w Kościele pod wezwaniem WNMP. Na specjalne nauki chodziła codziennie Lesa, której chrzest ma się odbyć w Boże Narodzenie. Zrozumiałam to dopiero teraz, gdy śpiewali. Uśmiechnęłam się do nich porozumiewawczo. Natychmiast mi się zrewanżowali. W ich spojrzeniu wyczytałam to, co często słyszałam od nich przy wielu okazjach, że to dzięki mnie zaczęli prostować swoje ścieżki życiowe i swoich bliskich. Ten brzozowy krzyż i uduchowieni niedawni kompani zmarłych, to wszystko razem uświadomiło mi niezwykłą metaforę tego dnia, że ta "ukrzyżowana" śmierć nie będzie nadaremna, że przyniesie ulgę duchową, że wyzwoli również innych tak, jak tych właśnie śpiewających, modlących się do Boga. Mszę chwilowo zagłuszały zapowiedzi z głośników, słychać było szum przejeżdżających pociągów. Ewangelię przeczytał jeden z towarzyszących księży. Do kazania wyszedł sam ksiądz Skorupka. - Organizacja Narodów Zjednoczonych ogłosiła 17 października Światowym Dniem Walki z Nędzą z inspiracji ks. Józefa Wrzesińskiego (1917 - 1998). Był on francuskim kapłanem pochodzenia polskiego. Mieszkał wśród nędzarzy i pomagając im, umacniał w nich godność ludzką. Założył Ruch ATD (Pomocy dla Wszelkiego Nieszczęścia) Czwarty Świat. Czwartym światem byli dla niego ludzie skrajnie ubodzy, bezdomni. "Nędzę stworzyli ludzie i ludzie mogą ją zlikwidować" - często mawiał. W 1997 r. otwarty został jego proces beatyfikacyjny. Dla nas jest Sługą Bożym wyjątkowym, którego kochają nie tylko Chrześcijanie, ale też wyznawcy innych religii, jak również ateiści i ludzie o poglądach socjalistycznych - rozpoczął ks. Skorupka. Po jego minie mogłam wnioskować, że będzie chciał powiedzieć o tym, co go najbardziej boli. - Moi drodzy, w tym szczególnym dniu pragnę w pobliżu tego brzozowego krzyża wspomnieć, że rola schronisk, domów dla bezdomnych, noclegowni, przytulisk, przytułków i "Markotów" jest bardzo pozytywna, gdyż w ogromnej mierze uśmierza bolesny problem ludzi bezdomnych, chroni też społeczeństwo przed kradzieżami, napadami, włamaniami, przed przykrym żebractwem. Istnienie schronisk jest jednak tylko leczeniem objawowym ran społecznych i państwowych, a nie leczeniem przyczynowym. Odpowiedzialność za brak przyczynowego leczenia bezdomności spada na państwo polskie. Apeluję dziś o to, by leczenie przyczynowe polegało na stopniowym zmniejszaniu bezrobocia, na ograniczeniu produkcji, importu i handlu alkoholem, rozwijaniu budownictwa mieszkaniowego, na zakładaniu tanich hoteli noclegowych, na polityce prorodzinnej, wreszcie na rozwiązywaniu dramatycznego problemu ludzi wymeldowanych donikąd. Tak! W praktyce bowiem pozbawieni są oni prawie wszystkich praw obywatelskich, gdyż nie mogą uzyskać państwowej pracy, nie mogą dostać się do jakiegoś jeszcze istniejącego hotelu robotniczego, nie mogą uzyskać zasiłku z opieki społecznej lub miejsca w domu starców, trudno dostać im się do jakiejś przychodni lekarskiej lub szpitala, gdyż nie należą do żadnego rejonu, nie zawsze mają prawo brać udział w głosowaniu. I to wszystko moi drodzy dzieje się po przekroczeniu progu trzeciego tysiąclecia, w wolnym, demokratycznym kraju, z którego wyrósł nasz wspaniały Karol Wojtyła, i wielu innych wspaniałych ludzi, że wspomnę jedynie o takich osobach świeckich, jak śp. Marek Kotański i Jerzy Owsiak. Musimy się domagać takich rozwiązań prawnych, które by z naszego kraju nie czyniły getta dla ludzi wyrzuconych donikąd. Musimy wszystko zrobić, żeby nasi wielcy rodacy byli dumni z nas, a przede wszystkim, żeby dumny był z nas sam nasz Bóg - Ojciec. Owszem! Schroniska i podobne placówki przyczyniają się z pewnością do ocalenia wielu ludzi od rozpaczy, od samobójstwa, od utraty zdrowia i życia. Stanowią przystań i azyl dla wielu rozbitków życiowych, ludzi niezaradnych, niechcianych, chorych psychicznie, upośledzonych umysłowo, kalek, inwalidów, starców samotnych, chorych bez możliwości leczenia się na własną rękę, bezrobotnych na próżno szukających pracy z kwaterą, dla samotnych matek wygnanych ze środowiska rodzinnego, kobiet z dziećmi maltretowanych przez mężów pijaków i uciekających przed nimi, dla staruszek wygnanych przez własne dzieci lub błąkających się staruszek ze sklerotyczną demencją, dla bezdomnych ex-więźniów nie mających dokąd wrócić, dla niedojrzałych społecznie młodych ludzi wypuszczanych z domów dziecka bez żadnego zabezpieczenia itd. itd. Rola schronisk dla bezdomnych w dużej mierze polega na wyręczaniu różnych instytucji państwowych i samorządowych oraz wypełnianiu luk prawnych w organizacji państwa i społeczeństwa. Tak więc schroniska stają się coraz bardziej lecznicami, przychodniami i szpitalami dla najuboższych, bezdomnych, często wymeldowanych donikąd, nie mających ani żadnej renty, ani pieniędzy na leczenie. Moi drodzy! Bezdomni, gdy zachorują, pukają do bramy schroniska wiedząc, że tam uzyskają lekarstwa i pomoc medyczną, gdyż w każdym schronisku jest zorganizowana opieka lekarska, często sprawowana przez społecznie angażujących się lekarzy. Wielu bezdomnych starców i inwalidów, którzy powinni znaleźć się w domu pomocy społecznej, z przyczyn obiektywnych - braku miejsc w tych domach starców - przebywa miesiącami lub latami w schronisku nawet, gdy mają jakąś rentę i decyzję Urzędu Wojewódzkiego o umieszczeniu ich w domu pomocy społecznej. O wiele gorzej jest z tymi, którzy albo są wymeldowani donikąd, albo nie mają renty. Wtedy latami przebywają w schronisku i tam umierają. Czasem nawet samotny człowiek, mający mieszkanie i rentę trafia do schroniska prosto ze szpitala, który załatwił mu decyzję o umieszczeniu w domu starców, ale karetką przywozi tego schorowanego starca do schroniska, bo w mieszkaniu nie miałby się nim kto nim opiekować! Nie ma w naszym kraju domów dla rekonwalescentów, którzy zasadniczo ukończyli kurację szpitalną ale mają przykładowo nogę w gipsie oraz kule i nie mają gdzie się podziać. Wtedy szpital, chcąc się pozbyć pacjenta, przywozi go karetką do schroniska i tam pozostawia, aż dojdzie on do zdrowia i będzie mógł szukać pracy. Nie ma też w Polsce państwowych domów pomocy postpenitencjarnej dla bezdomnych ex-więźniów, choć były one postulowane. Schroniska stają się zatem azylem dla ludzi wypuszczonych bez żadnego zabezpieczenia z więzień, bez możliwości znalezienia pracy z kwaterą, bez środków do życia. Schroniska przyjmując tych ex-więźniów ratują ich od powrotu do melin i środowiska przestępczego. Schroniska są dla wielu ludzi jakimś pogotowiem mieszkaniowym w chwili załamania, awarii życiowej czy też chwilowego konfliktu rodzinnego lub na czas ukończenia letniej pracy sezonowej, gdyż nie ma w Polsce tanich hoteli noclegowych, które po cenie kosztów własnych a nie dla interesu, dawałyby nocleg ludziom ubogim. Wielu jest ludzi bez własnego mieszkania, którzy pracują przez sezon wiosenno-letni i jesienny u różnych gospodarzy lub na budowie i tam mają jakieś lokum do spania, ale w okresie zimowym lądują na dworcu. Pozytywna rola schronisk przejawia się również w tym, że tworzą one bezdomnym namiastkę rodziny. Trzeba bowiem wiedzieć, że świat ludzi bezdomnych zwany "czwartym światem" to grupa ludzi zepchniętych na margines życia, niechcianych, pogardzanych, często potępianych przez ludzi z tak zwanego lepszego świata. W schronisku natomiast akceptuje się ludzi takimi, jakimi są, próbuje się ich rozumieć i pomóc, mówi się każdemu przychodzącemu, a przynajmniej powinno się mówić: "dobrze, że jesteś". Trzeba pamiętać, że schroniska nie opiekują się "aniołkami", ale ludźmi trudnymi, otępiałymi, zwichrowanymi, nerwowymi i często chorymi psychicznie. Schroniska w większości wypadków sprawują działalność opiekuńczą, a w mniejszym stopniu działalność resocjalizacyjną, choć powinna ona być ambicją każdego schroniska. Należałoby przyjąć zasadę, że schroniska powinny być świadectwem miłości i miłosierdzia wg słów Chrystusa Pana "cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych...". Nie wyklucza to utrzymywania pewnej dyscypliny i stosowania różnego rodzaju kar, aby zapewnić większości mieszkańców spokój i bezpieczeństwo. Chyba każdy rozumie, że ogromnym poparciem dla działalności schronisk była beatyfikacja i kanonizacja opiekuna bezdomnych - Brata Alberta. W atmosferze znieczulicy i apatii państwa organizacje pozarządowe powinny wytężać siły, aby przychodzić na ratunek tym tragicznym postaciom, jakimi są bezdomni, którzy, jak mawia Matka Teresa z Kalkuty, nie mają nikogo bliskiego, kto by im pomógł. Jestem przekonany, że ten krzyż będzie przypominał wszystkim podróżnym przemieszczającym się z miasta do miasta, z miejscowości do miejscowości, że odbywa także podróż w znaczeniu duchowym. Z życia ziemskiego do Boga. Chociaż zmarłych nie utwierdzajmy w nędzy. Pomódlmy się czasami za nich, patrząc na ten krzyż, to jest nasz - ludzi wrażliwych - krzyż, który musimy dźwigać w imię naszego Pana Jezusa Chrystusa. Amen" - gdy padły te słowa, zaraz rozległy się długo nie milknące oklaski. W ciągu całej mszy nasuwały mi się różnorodne skojarzenia i refleksje. Do głowy przychodziły różne myśli. Choć oficjalnie poinformowano nas w oddziale Zakładu Nieruchomości PKP S.A., że nie jest prawdą, by ktokolwiek z bezdomnych miał umrzeć na hali dworcowej, to jednak są świadkowie takich zgonów. I tylko przez pamięć dla tych nieszczęśliwych ludzi nie będę roztrząsała i udowadniała, czy mężczyznę zmarłego w dworcowej toalecie zabrano z ławki dworcowej, czy rowu przydworcowego. Dworce PKP i PKS miały być dla nich jedynie przystankami przed wyruszeniem w dalszą podróż tam, gdzie tylko zapragnie ich dusza. Przez ten dworzec przewija się ich w ciągu roku kilkuset. A przez wszystkie dworce naszego kraju setki tysięcy. Najczęściej szukają tu ciepłej strawy i pieniędzy na dalszą podróż. Dla wielu z nich jest to ostatnia poczekalnia w życiu... Msza już dobiegała do końca, gdy nagle usłyszałam koło siebie głos Anny. -Ludzie wspominają tych, którzy odeszli, ale dają sobie wsparcie, nadzieję, że wszystko może zmienić się na lepsze... Zaraz po mszy zabierze głos nasz Piotr - szeptała mi do ucha. I faktycznie tuż przed błogosławieństwem ksiądz zapowiedział krótkie wystąpienie gościa z Francji. - Dołączamy się do waszej walki z nędzą. Dzień Sprzeciwu Wobec Nędzy powinno obchodzić się z trzech powodów. Trzeba zgromadzić się i starać się naprawdę być z ubogimi. Trzeba słyszeć i czuć, czego pragną żyjący w nędzy, chociaż jest to bardzo trudne, gdyż słuchanie ludzi zależnych od nas wymaga wysiłku. W tym dniu każdy powinien postanowić, że może zrobić coś dla odrzucenia nędzy - zachęcał w języku francuskim Piotr działający od 30 lat w ATD, a po polsku przekazywała to niezmordowana Elżbieta. - Zapraszam cię do Kurii Biskupiej, gdzie czworo francuskich członków ATD będzie dzieliło się doświadczeniami z kilkudziesięcioma pracownikami i wolontariuszami placówek charytatywnych - mówiła do mnie Anna. - Postaram się przyjść odpowiedziałam zmęczona. - Czy pani nazywa się Weronika Obarska? - niespodziewanie padło pytanie skierowane bezpośrednio pod moim adresem. Spojrzałam w tym kierunku. - Tak! A o co chodzi? - Jestem dziennikarzem "Naszej Gazety" i chciałbym chwilę z panią porozmawiać...- próbował nawiązać ze mną kontakt słowny.- Jeśli chodzi o działalność Wytrzeźwialni, to proszę rozmawiać z księdzem Skorupką. Ja nie jestem upoważniona do przekazywania informacji na ten temat - uprzedzałam jego ewentualne pytania. Byłam bardzo zmęczona i nie miałam zbytniej ochoty na rozmowy. - Proszę wybaczyć, że zajmuję pani czas, ale proszę mi chociaż powiedzieć, czym się pani kieruje współpracując z bezdomnymi? Pani zdanie będzie zarazem jedną z opinii na temat bezdomności w naszym mieście, którą chcę zamieścić w relacji z tej wzruszającej uroczystości - zachęcał mnie do większej wypowiedzi mężczyzna w średnim wieku. Po jego zachowaniu i sposobie wypowiadania się widziałam, że nie jest to łowca wierszówki lecz człowiek, który pragnie ukazać problem. I żyje nim. - Jeśli uważa pan, że moje zdanie może się do czegoś przydać to proszę posłuchać - zdecydowałam się ujawnić trochę tajników moich działań. W pracy z bezdomnymi muszę odpowiedzieć sobie na pytanie: o co mi chodzi ? Czy mam uczyć pozbywania się bezradności, bycia samodzielnym, czy też - w imię działań charytatywnych - brać podopiecznych na utrzymanie, czyli uzależniać ich od siebie i Kościoła, który reprezentuję. Zgadzając się z pierwszym wariantem to jednocześnie, jak najefektywniej wykorzystywać, już w tej chwili niebagatelne, kwoty przekazywane przynajmniej niektórym z nas, na zmniejszanie problemu bezdomności. Uczestnicząc w pracy socjalnej na rzecz bezdomnych zawsze muszę pamiętać, że mam do wyboru tylko dwa cele: pomoc ludziom będącym w potrzebie, wydźwignięcie człowieka z wegetacji, tak aby mógł lub chciał i mógł być życiowo samodzielny. W tym drugim przypadku pomoc jest środkiem a nie celem. Staram się unikać najprostszego sposobu pomagania, choć bardzo jeszcze utrwalonego w mentalności tych ludzi, to jest konsumpcji. Jest to rodzaj utrzymywania człowieka - cel szczytny, ale groźny społecznie, bowiem pogłębia niesamodzielność podopiecznych, uzależnia ich od nas, kształtuje i pogłębia postawy bierności, obniża aspiracje i dążenia. Moim zdaniem, lepiej mało i bez wysiłku niż więcej i z wysiłkiem, pozostawiając człowieka uzależnionego na poziomie wegetacji. Przynosi mi to może satysfakcję - przecież jestem dobra i wrażliwa, a także służę drugiemu człowiekowi. W gruncie rzeczy jednak pomoc taka zaburza osobowość moich podopiecznych przyjaciół, hamuje ich rozwój, wpływa na nich demoralizująco. Skupiam się na takich działaniach, dzięki którym będą oni chcieli i mogli pomóc sami sobie. Staram się ich aktywizować, aby działali korzystnie w swoim własnym interesie, mobilizować ich wolę, aktywność życiową, chęć do działania. Dostarczam im bodźców do skutecznego brania się za siebie. Uczę ich rozwiązywania trudnych sytuacji, pokazuję możliwość pokonywania trudności i przeciwieństw. I właściwie tyle mam do powiedzenia - dałam do zrozumienia tonem trochę podniesionym, że to już koniec wywiadu. - Dziękuję bardzo za tę cenną wypowiedź, postaram się żeby znalazła się artykule... - zapewniał mnie. - Jeśli trochę lepiej się poczuję, to mogę panu powiedzieć więcej. Proszę się kontaktować w tej sprawie z księdzem Skorupką. - Dziękuję! Bardzo cieszę się, że poznałem panią. Na pewno skorzystam z pani propozycji - zadeklarował wyraźnie zadowolony. Uśmiechnęłam się do niego smutno i zarazem życzliwie. I udałam się w swoją drogę. Rozdział XVI Od rana krzątaliśmy się po hali dworcowej PKP. Na stolikach dla podróżnych rozkładaliśmy białe obrusy. Na nich układaliśmy lichtarze ze świecami. Młode wolontariuszki z Centrum Wolontariatu przynosiły pełne kosze chleba, ciasta, termosy z kapustą z grochem i potrawami wigilijnymi. - Najpierw podamy dania gorące: żurek z grzybami, rybę z ziemniakami, groch z kapustą... Po zaspokojeniu pierwszego głodu postawimy na stoły kompot z suszonych śliwek i ciasto - komenderowała po cichu, lecz stanowczo stara kucharka z przytuliska. Podziwiałam ją za to skoncentrowanie się na swoim zadaniu - przygotowaniu wieczerzy. Wstępnie zaprosiliśmy ponad 200 znanych nam bezdomnych i ludzi biednych. Oszacowaliśmy w końcu, że jeśli jest 200 zaproszonych, to może ich przyjść nawet z pół tysiąca. W praktyce, wykorzystując możliwości dworca, na kilkunastu stolikach, stołkach, oparciach i dawnych ladach bufetowych zrobiliśmy jeden wielki stół szwedzki. Całkowicie zrezygnowaliśmy z miejsc siedzących. Na chwilę włączyłam radio. Akurat nadawana była audycja, w której na temat bezdomności wypowiadali się: wojewoda, posłowie, prezydent i radni miejscy. Wszyscy mieli pełne usta frazesów i dobrych życzeń. Z tego, co się dowiedziałam z ich wypowiedzi, to było wszystko, na, co ich w tym dniu było stać. Tylko frazesy! Nie czekając na to aż skończą gadać włączyłam magnetofon z kolędami. Zaraz zrobiło się milej i świątecznej. Przynajmniej naszych przyjaciół i nas licznych, zapracowanych wolontariuszy nie drażniły puste słowa, obłudne polityczne obietnice i deklaracje. Jeszcze raz upewniłam się, że radości, Boga, dobroci należy szukać we własnym sercu, a nie w obiecankach politycznych i nieszczerych życzeniach obliczonych tylko i wyłącznie na efekty marketingowe. Szczególnie ludzie bezdomni są uczuleni na takie slogany i chwyty, oni ten fałsz wyczuwają instynktownie po sztucznej barwie głosu i sztucznie uniżonym tonie, krótko mówiąc - szóstym zymsłem. - Kolacja wigilijna rozpocznie się o godzinie 12.00, a nie jak zaplanowaliśmy - o godz. 11. Dla nas wszystkich wytłumaczeniem przesunięcia tego terminu niech będzie modlitwa Anioł Pański, jaką pragnę rozpocząć wigilię. Tobie tylko mogę powiedzieć w zaufaniu, że z powodu wigilii u wojewody, którą nieoczekiwanie zaplanowano także na godzinę 11 musieliśmy dokonać takiej zmiany. Wezmą w naszych uroczystościach bowiem udział oprócz bezdomnych, samotnych, osób potrzebujących, także nasi goście - przedstawiciele władz samorządowych miasta i powiatu. Swój przyjazd zapowiedział także ksiądz biskup - informował mnie ksiądz Zbigniew Skorupka. - A oto krótki scenariusz. Całość spotkania rozpocznie krótki występ o tematyce bożonarodzeniowej młodych wolontariuszy - uczniów szkoły z naszej parafii pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Kulminacyjnym punktem spotkania będzie składanie sobie życzeń. Caritas przygotował również ponad 500 paczek świątecznych, w których znajdą się artykuły spożywcze, w tym chleb, kiełbasa, czekolada, owoce. Paczki zostaną rozdane bezpośrednio po kolacji wigilijnej, a część zaniosą chorym opiekujące się nimi siostry PCK - tłumaczył mi dalej ksiądz. Choć scenariusz imprezy sama układałam, to z szacunkiem słuchałam jego słów. Często się powtarzał. Widocznie miał powód powtarzania się. Choć można było domyślać się powodów, nie pytałam o to. - W przygotowaniu wigilii pomagają nam panie pracujące w kuchni z "dwójki", a podczas samej kolacji pomagać będzie młodzież z Katolickiego Gimnazjum. Weroniko, nie zapomnij mi przypomnieć, bym podziękował w imieniu Caritas naszym sponsorom, firmom - piekarni pana Feliksa, zaprzyjaźnionym cukierniom za owoce i słodycze oraz sklepom odzieżowym za kurtki i bieliznę - nadal mówił do mnie jak najęty ksiądz Zbyszek. W tym czasie zaproszeni przez nas bezdomni zaczęli się mieszać się z podróżnymi. Przyjechali do nas z całej Polski. Warunkiem udziału w wigilijnej wieczerzy była kąpiel całego ciała i dezynfekcja ubrań w łazienkach udostępnionych we wszystkich depeesach , przytuliskach i schroniskach. Od dwóch miesięcy prowadziliśmy przygotowania do tego przedsięwzięcia, zaraz po poświęceniu krzyża upamiętniającego śmierć naszych przyjaciół. Opłacało się, gdyż przedsięwzięcie połączyło rzesze wolontariuszy oraz sponsorów. Do głównych organizatorów dołączyli studenci oraz harcerze z ZHR i ZHP. Już teraz przed rozpoczęciem widać, że nasza wigilia przeszła najśmielsze oczekiwania. Obok świątecznego stołu kręciło się już przeszło 400 osób. Doprawdy! Pojawił się nieprzebrany tłum. W pewnym momencie ludzie, którzy przybyli na wieczerzę przestali się mieścić się przy suto zastawionych stołach. Wiktuałów jednak starczyło dla wszystkich. Nie czekając na Anioł Pański i oficjalne rozpoczęcie, zaczęliśmy częstować głodnych przybyszów. Łapczywie jedli i patrzyli na górę paczek. Były w nich: produkty spożywcze, słodycze oraz odzież. Dla dzieci przygotowano specjalne paczki z zabawkami oraz słodyczami i napojami. Zanim wybiła godzina 12 przeleciały mi przez głowę wszystkie tegoroczne wigilie, na jakich byłam począwszy od 12 grudnia. Już od poniedziałku Caritas zorganizowała we wszystkich swoich placówkach wieczerze wigilijne, przy których pomagałam wraz z moimi podopiecznymi. Również w Środowiskowym Domu Pomocy do wigilijnego stołu zasiadło następnego dnia 30 osób, a w dwa dni później w stołówce charytatywnej - 80. Podawaliśmy ryby przyrządzone na różne sposoby, ciasta, herbatę i kompot. Nie zabrakło też życzeń świątecznych, dzielenia się opłatkiem i śpiewu kolęd. Trzy następne wigilie Caritas dla potrzebujących odbyły się 21 grudnia. Przedwczoraj wzięło w nich w nich udział 80 osób korzystających ze stołówki charytatywnej, 50 dzieci z Ogniska Wychowawczego oraz 50 bezdomnych przebywających w schronisku Towarzystwa Pomocy św. Brata Alberta. No i wreszcie dzisiaj wieczorem. Nasz biskup zasiądzie do wieczerzy wigilijnej z bezdomnymi i korzystającymi ze stołówki charytatywnej w Przytulisku, prowadzonej przez Fundację Gospodarczą św. Brata Alberta. A jak się dowiedziałam od księdza Zbyszka, niemal wszyscy proboszczowie parafii naszej diecezji zaprosili na wieczerzę wigilijną osoby samotne. Pierwsze takie spotkanie odbyło się 19 grudnia w parafii katedralnej. Po przełamaniu się opłatkiem 40 osób nie tylko spożyło tradycyjny posiłek, ale również otrzymało prowiant na święta. Około 800 ubogich rodzin obdarowanych zostało w parafiach paczkami żywnościowymi. Otrzymały kaszę, ryż, cukier, mąkę, konserwy, słodycze, kawę i herbatę. Produkty pochodziły ze świątecznej zbiórki żywności, którą zorganizowały 25 listopada Caritas i wszystkie współpracujące z nami charytatywne stowarzyszenia. Ofiarodawcami byli także mieszkańcy miasta, których do zakupu żywności dla ubogich namawiali w sklepach i na ulicach uczniowie szkół średnich. Moje rozmyślania przerwał nagle głos księdza Skorupki, który testował mikrofon nawołując wszystkich, by się zbliżyli do zastawionych stołów. Wreszcie, gdy podeszliśmy bliżej, ksiądz rozpoczął modlitwę Anioł Pański, polecając w jej intencji wszystkich nas zebranych. Po jej odmówieniu zabrał głos nasz biskup. - Wigilia świąt Bożego Narodzenia to dzień najbardziej szczególny w całym roku - rozpoczął trochę niepewnie. Ale po przełknięciu śliny w jego głosie zabrzmiała już pewność. - Jak każe polska tradycja, właśnie w tym dniu, podczas uroczystej wieczerzy w naszych rodzinnych domach, przygotowujemy dodatkową zastawę dla nieoczekiwanego pielgrzyma. W tej chwili nie możemy mówić o wymiarze symbolicznym, gdyż wy naprawdę jesteście pielgrzymami, a tylko są miejsca dla tych, którzy do nas jeszcze nie przybyli a powinni tu być przed wami - te słowa Jego Ekscelencji zabrzmiały, jak wyrzut sumienia skierowany pod adresem właśnie "gadających głów" z radia. Tak przynajmniej mnie się to skojarzyło. - Kochani, ten świąteczny stół jest przejawem solidarności całej naszej lokalnej społeczności, a łącząc się w tej chwili z podobnymi akcjami, przeprowadzanymi na terenie całego kraju, stajemy się świadectwem solidarności całego narodu polskiego. Jesteśmy wszak wszyscy braćmi, synami tej samej Ojczyzny, modlimy się do tego samego Boga i nikomu nie powinno zabraknąć tego, co najbardziej niezbędne, zwłaszcza dzisiaj, gdy oczekujemy przyjścia na świat Naszego Pana Jezusa Chrystusa - kontynuował ksiądz biskup. - Pan Jezus nazwany Księciem Pokoju narodzi się duchowo po raz kolejny. Wszystko to zaś po to, byśmy żyli w zgodzie ze sobą i z Bogiem. By tak się stało, musimy sobie bardzo często przekazywać różnego rodzaju znaki pokoju. I tak, jak przy wszystkich drogach publicznych są znaki drogowe, których przestrzeganie umożliwia spokojną, bezpieczną jazdę, tak w życiu codziennym znaki pokoju prowadzą do zgody i miłości. Bardzo często, gdy spowiadający się mówią tylko i wyłącznie grzechy dotyczące Mszy, postu i modlitwy pytam: Czy ze wszystkimi ludźmi żyjesz w zgodzie? Odpowiedzi bywają różne... Wyczuwam wówczas, że z ludzkich sumień wymyka się niekiedy problem miłości bliźniego. Z jednymi żyje się w zgodzie, z innymi nie. I to jest normalne? Oczywiście, że nie! Miłość bliźniego jest koniecznym warunkiem wyprzedzającym miłość Boga. Jeśli zaś w naszych sercach nie ma miłości do bliźnich, chęci pojednania, przebaczenia, to cała nasza miłość do Boga jest martwa. Jakkolwiek optymistycznie spojrzymy na ludzką zgodę, to jednak liczba rozwodów, spraw sądowych, bezdomnych, alkoholików, dzieci w sierocińcach, wszystkie te tragedie i dramaty kryją w sobie zwykły brak miłości bliźniego, tego ludzkiego pokoju, którego świat dać nie może. Bez Boga, to znaczy bez motywacji religijnej, niemożliwa jest trwała zgoda między ludźmi. . Pytamy więc: czy pokój i zgoda w naszych rodzinach, małżeństwach i pośród sąsiadów mają być kruche jak opłatek? - Po tych słowach wziął pismo święte i odczytał fragment Ewangelii dotyczący narodzin Jezusa w Betlejem. A następnie poświęcił opłatki. Wziąwszy jeden połamał się nim z najbliższym. Akurat zaszczytu dostąpił Kulawy. Łzy miałam w oczach, gdy podchodzili do mnie - teraz już nie moi podopieczni, lecz wolni ludzie - i życzyli mi odnalezienia ojca. Po tych życzeniach uciekłam do toalety i poryczałam się w głos. - Co ja tu robię? Przecież moje miejsce jest z moją mamą i rodzeństwem. Choć rozmawiałam z mamą przez telefon i składałam życzenia świąteczne, to jednak myśl ta uporczywie drążyła mi serce i umysł. Patrząc w swoje odbicie, w swoje drugie ja, poszukujące ojca, zaczęłam się pytać: Jak długo jeszcze? Jak długo jeszcze będę tułaczem? Kiedy spełnią mi się moje marzenia? Moje rozterki przerwał śpiew kolęd. Wyszłam z łazienki i ujrzałam uśmiechy i radość na twarzach moich przyjaciół. Powoli się uspokajałam. To ci ludzie w tej chwili są dla mnie prawie, jak mój ojciec i cieszę się, że jestem wśród nich. Oni mnie kochają naprawdę, a nie na pokaz. I to się tylko liczy. Dla wielu z nich ta wieczerza była jedyną ciepłą strawą w tym tygodniu, jeśli nie nawet w miesiącu. - Przede mną Pasterka i jedyna w swoim rodzaju noc, podczas której narodzi ponownie się Jezus w moi sercu... A gdy narodzi się Bóg, to odbędzie się chrzest Lesy. Ta wigilia, ta wspaniała uroczystość przypomniała mi "Opowieść wigilijną" Dickensa. Czułam się tym duchem przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, który pojawił się wśród tych ludzkich widm, wykuwających mozolnie przez każdą minutę swojego życia łańcuchy, sięgające aż do samego piekła. Każdy z nich to właśnie Scrooge, któremu trzeba uświadomić, że jest kowalem własnego losu, tego naszego na ziemi i tego po śmierci. Życie to kruchy opłatek, którym musimy się dzielić i łamać, życząc sobie wzajemnie łask Bożych. Podchodzili do mnie wszyscy moi przyjaciele i ich znajomi. Myliłam pseudonimy, przydomki i przezwiska z osobami, których one dotyczyły. To nieważne. Liczy się miłość. Tego im życzyłam. Z całego serca pragnęłam, by tak jak właśnie ten zgnuśniały sknera Scrooge, pewnego dnia obudzili się ze swego koszmaru. Uśmiechnęli się, pomogli współtowarzyszowi niedoli, komuś potrzebującemu z rodziny, a nawet sobie samemu. Czułam, że nadchodzi jakaś ogromna i niespodziewana zmiana w moim życiu. Nie odnalazłam ojca, ale odnalazłam i pielęgnowałam w sobie miłość do Boga. Gdy tak rozmyślałam, ciągle w myślach powtarzałam: "Boże bądź miłościw mnie grzesznej". Po prostu byłam przerażona swoimi, chyba nazbyt odważnymi przemyśleniami. - To grzech, tak się wywyższać! Do kogo się porównujesz! Do aniołów! Gdzie twoja pokora?! - krzyczało we mnie drugie ja. Ostrzegało mnie, bym nie przekroczyła tej niewidzialnej granicy pomiędzy cnotą, a grzechem. - A kogo widzą moje oczy? - wyrwał mnie z tych kotłujących się myśli skądś mi znajomy głos. Głos, jakby z dna samego piekła. Podniosłam oczy i spojrzałam na pozdrawiającego mnie w tak poufały sposób mężczyznę. Gdy go ujrzałam, to mało, co nie zemdlałam. Był to "Szwagier". - Co! Nie poznajesz mnie? - krzyczał zadowolony.- Poznaję cię. To ty mi zabrałeś ojca! - wycharczałam. Po tym, jak to wyrzekłam, wydało mi się, że nagle gwar wigilijny na dworcu umilkł. Stojący przy mnie mężczyźni patrzyli na nas w osłupieniu. Ja czułam się, jak Jurand z "Krzyżaków", któremu przyprowadzono przed oblicze oprawcę Danusi. Z tym, że to nie powieść. Lecz życie, prawdziwe aż do bólu. - Tak dawno cię nie widziałem we wsi, że już myślałem, że skończyłaś jak twój ukochany tatuńcio... - mówił i uśmiechał się pogardliwie. - To byłoby u was nawet rodzinne - wbijał kolejne słowa - gwoździe do mojego krzyża. Towarzyszący mi Bosman i Lesa ruszyli w jego kierunku. Powstrzymałam ich. Zatrzymali się przygotowani do ataku. - Widzę, że obracasz się w szemranym towarzystwie jakichś dziadów. A to ludzie w Sosnowicy się zdziwią, gdy im to wszystko opowiem - kpił boleśnie ze mnie i z moich towarzyszy. Poczułam jednak, że oto staję przed wyzwaniem, które przygotował mi sam Bóg. Oto dał mi do dyspozycji człowieka, którego nienawidziłam z całego serca. Teraz nawet mnie porównuje do ojca. I życzy nam, jak najgorzej, nie bacząc nawet na świąteczny nastrój Adwentu. Do pomocy mam setki przyjaciół, którzy składają sobie życzenia wigilijne. Wystarczy moje jedno słowo, a zostanie ukarany przykładnie. I oto, w takiej chwili, zamiast gwiazd wściekłości w oczach, ogarnął mnie niezwykły, nawet jak na moje wytrenowane możliwości, spokój. I moje usta wypowiedziały słowa, które zdawały się nie być moimi. - Nie wiem ,co zrobiłeś z moim ojcem. Nie przyznałeś się prokuratorowi, to dlaczego miałbyś akurat przyznać się do mnie. Jesteś bardzo sprytny i inteligentny. Pytasz mnie, co tu robię? I odgrażasz się, że opowiesz o tym w Sosnowicy i w ten sposób upokorzysz mnie! Proszę. Idź sobie tam i opowiedz o tym wszystkim, co zobaczyłeś. Nie życzę ci źle. A wręcz przeciwnie, życzę ci szczerze i z miłością jeszcze więcej pieniędzy niż tych, które byliśmy ci winni. Aby ci nie brakło nic na tym świecie do końca twojego życia. Nawet nie proszę cię o to, byś mi zwrócił ojca, bo gdybyś miał sumienie i serce, to byś to już dawno sam zrobił. W tę wigilię dla bezdomnych, której jestem współorganizatorką życzę z całego serca, byś odzyskał sumienie i serce, które, albo ci ktoś ukradł, albo gdzieś zgubiłeś - mówiłam i widziałam, jak na moich oczach mężczyzna zmieniał się. Buta ulegała zaskoczeniu i zdezorientowaniu. - Modliłam się i będę modlić się nadal o łaskę nawrócenia dla ciebie i twoich przyjaciół. Popatrz, to są moi przyjaciele. Oni są dla mnie, jak mój ojciec. Spełnią każdą nawet najmniejszą moją prośbę. I zgadnij, dzięki komu to zawdzięczam? - W trakcie, gdy mówiłam, pojawił się w pobliżu także ksiądz z pozostałymi przyjaciółmi. Otoczyli nas w koło. Wręcz stworzyli pętlę, która kroczowo zaciskała się wokół nas dwojga. "Szwagier" zaczął się panicznie rozglądać za drogą ucieczki. - Nie musisz uciekać, nikt ci tu nic złego nie zrobi. To są moi przyjaciele, których zawdzięczam właśnie tobie. Gdybyś nie spowodował zniknięcia mojego ojca, to bym tych wspaniałych ludzi nigdy nie poznała, a nawet bym nie wiedziała, że gdzieś na świecie żyją. To dlaczego mam cię posądzać i oskarżać, a nawet osądzać? Jeżeli tak dużo ci zawdzięczam! Swojego ojca znalazłam właśnie tu. A gdzie jest naprawdę, to tylko Bóg jeden wie, w którego wierzę. I gdy tego będzie chciał, to mi wskaże miejsce i czas, aby się mogło stać realnym nasze spotkanie. Na razie pragnie, abym go szukała. A ja wierzę w Niego i będę czyniła tak, jak sobie tego życzy. Życząc ci tego, abyś zaznał w życiu bardzo dużo miłości, pragnę ci podarować w imię Boże czyste, jak łza sumienie, które poprowadzi cię dalej przez życie - mówiłam to i uśmiechałam się z całą życzliwością, na jaką mnie było stać. W końcu podałam mu dłoń na zgodę. On ją wziął w swoją garść i długo trzymał, nie odzywając się w ogóle. Patrzył nieruchomo w ziemię. Ja miałam wrażenie, że gdzieś za naszymi plecami, w świecie niewidocznym dla nas, dzieje się coś się strasznego. Że dobro ściera się na dobre ze złem. Że diabełka, który narobił tyle zamieszania sam Bóg strąca, tam skąd się już nie wraca. "Szwagier" przypomina mi w tej chwili właśnie Scrooge'a - wystraszonego, skruszonego i zdruzgotanego. Człowieka, który nie wiedział nie tylko, co ma zrobić ale także, co powiedzieć. Nagle zdobył się na odwagę i podniósł oczy. Spojrzał bardzo wymownie w moje. Nic nie mówił, tylko patrzył. Poczułam jedynie delikatne uściśnięcie jego dłoni. Skłonił głowę. Puścił moją dłoń. Popatrzył jeszcze skruszonym wzrokiem na przyglądających mu się z uwagą towarzyszy. Moi przyjaciele nagle wymownie rozstąpili się w dwuszeregowy szpaler i przepuścili mężczyznę między sobą. Gdy zniknął gdzieś w czeluściach tunelu, zaczęto mi składać życzenia, gratulować, przyjacielsko poklepywać. W tej chwili nie rozróżniałam poszczególnych twarzy i osób. Po prostu stałam oszołomiona i szczęśliwa. Poczułam jedynie, że ktoś bierze mnie pod ramiona. Odpływałam, gdzieś daleko, aż poza granice widnokręgu po spokojnym morzu. Wyłaniało się z niego słońce. Czułam jego ciepło. Moja dusza zaczęła znowu nucić swoją pieśń... A wokół mnie pojawili się zamiast ludzi aniołowie i nieśli mnie, nieśli, tak nieśli, w niekończącą się dal... Epilog „Warszawa. Nasza wolontariuszka Weronika Obarska wygrała ogólnopolski konkurs pn. „I ty możesz pomóc bliźniemu" w kategorii „Walka z nałogami". I w ten sposób znalazła się w gronie sześciu nagrodzonych podczas Wielkiej Gali Wolontariatu jaka odbyła się w teatrze stołecznym w miniony piątek. Imprezę relacjonowały na żywo stacje telewizyjne". Z zainteresowaniem czytałam relację z przebiegu uroczystości, podczas której zostałam uhonorowana prestiżową statuetką. Tytuł artykułu „Pomaga nie tylko od święta" i ogromne moje zdjęcie na pierwszej stronie zrobiło na mnie ogromne wrażenie. - Trochę przesadzają i przeceniają mnie tymi wyróżnieniami – pomyślałam sobie i pogrążyłam się w lekturze. - Jest naszą piękną polską tradycją, że lubimy sobie pomagać podczas wielkich akcji społecznych. Cały świat wie, że Polaków w takich chwilach stać na prawdziwy heroizm. Pani Weronika Obarska swoje serce uczyniła takim miejscem, gdzie mogą zamieszkać ludzie bezdomni i czuć się w nim bezpiecznie oraz sprawiła, że pomaga przez cały rok, a nie tylko od święta. Życzę, byśmy wszyscy dzielili się, jak ona – otwartym sercem dla ludzi opuszczonych – mówił przedstawiciel kapituły konkursu. O tej niezwykłej kobiecie pisaliśmy w jednym z naszych tegorocznych wydań w artykule zatytułowanym „Dobrze, że są tacy ludzie". Cieszymy się bardzo i gratulujemy takiego sukcesu"- przez chwilę próbowałam sobie przypomnieć o tym wspomnianym artykule. Nie pamiętam go. Mój Boże, nawet nie wiedziałam, że pisali na mój temat. Może to zasługa Anny? Może księdza? A może chodzi o relację z uroczystości związanych z postawieniem krzyża brzozowego koło dworca kolejowego? Z tymi pytaniami bez odpowiedzi pogrążyłam się w lekturze. „Ogólnopolska Kapituła Wolontariatu była w tym roku po raz trzeci organizatorem konkursu dla wolontariuszy, osób korzystających z ich pomocy, organizacji pozarządowych i instytucji współpracujących z nimi i wspierających ruch wolontarystyczny w Polsce. W tym roku Sieć Centrów zorganizowała konkurs pod nazwą „I ty możesz pomóc bliźniemu". Regionalną edycję konkursu zorganizowało i przeprowadziło Centrum Regionalne Kapituły Wolontariatu w naszym mieście. Do 15 października napłynęło blisko 30 zgłoszeń. Lokalna Kapituła wybrała 11 laureatów regionalnych, którzy zostali zgłoszeni do konkursu na poziomie ogólnopolskim. Kapituła ogólnopolska wyłoniła 6 laureatów. Nagrodzenie pani Weroniki Obarskiej jest zarazem bardzo dużym wyróżnieniem dla wszystkich naszych wolontariuszy w województwie – komentowała na gorąco Anna Magiera, szefowa wolontariuszy w naszym województwie. – Jestem dumny, że kobiecie z naszego środowiska, tej wielkiej rzeszy bezimiennych niejednokrotnie, wolontariuszy, przyznana została w tak pięknej oprawie nagroda – mówił nam ksiądz prałat Zbigniew Skorupka, dyrektor Wytrzeźwialni dla Bezdomnych w naszym mieście. – Bardzo się cieszę, że wyróżniono kobietę, która zabiega i troszczy się o ludzi, którzy nie mają niczego. To wspaniałe, że taka osoba jest wśród nas – mówiła nam pani Teresa, pracownica z Domu Opieki Społecznej. – Jestem wzruszona. Choć zajmuję się trochę innym wolontariatem i ratuję przeszłość i zabytki, to bardzo się cieszę z sukcesu człowieka, który ratuje ludzi – nie kryła wzruszenia znana z ratowania cmentarzy i nagrobków dr Oliwia Karuz. Sama zaś laureatka pierwsze, co zrobiła, to podziękowała wielu ludziom, organizacjom, parafiom wielu, wielu anonimowym bezdomnym" – czytałam i przecierałam oczy, czy to aby o mnie jest ten tekst. Zawsze, bowiem ogromnym przeżyciem było dla mnie wysłuchiwanie tych wszystkich pochwał i zachwytów na temat mojej osoby. Przyznaję szczerze, nie należę do ludzi, którzy byliby łasi na pochwały. Taki stres, ze wszech miar pozytywny, działa na mnie jeszcze bardziej destrukcyjnie niż stres negatywny. Długo muszę później dochodzić do siebie. Dla mnie zdumiewające i nienaturalne było skoncentrowanie się redaktora lokalnej gazety na wyeksponowaniu tylko mojej osoby. Choć nie powinno to mnie zbytnio dziwić, gdyż ze swojego doświadczenia wiem, że w lokalnych mediach panuje nie pisane prawo, by eksponować tylko swoje, regionalne sukcesy a pomijać wszystko, co nie dotyczy regionu. To trochę nieuczciwe, że nawet nie wymieniono, nie przypomniano pan Jerzego, który w ubiegłym roku zdobył to cenne trofeum. Tuż przed wyjazdem otrzymałam od niego na pamiątkę pięknie wydaną ulotkę, przedstawiającą ubiegłoroczne sylwetki. Przeglądając ją teraz bardzo uważnie, zaczęłam lekturę od krótkiej wzmianki o ubiegłorocznym zwycięzcy panu Jerzym. „(...)Wolontariusz nominowany przez Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie. Można go spotkać codziennie o godzinie 5 rano na dworcu PKP. Przychodzi, tam, aby zobaczyć, czy nie ma nowych osób bezdomnych, którym trzeba pomóc. W swoim domu przygotował 10 miejsc noclegowych, dla tych, którzy nie chcą korzystać z państwowej pomocy. Tam mogą liczyć także na ciepły posiłek. Łączy pracę zawodową i życie rodzinne z zasadą miłości bliźniego" – czytając to, ,uśmiechnęłam się sama do siebie. To wspaniale, że tacy ludzie są na świecie, w naszym kraju. Przez chwilę byłam bardzo wzruszona. Cóż znaczy moje działanie w porównaniu z tą prawdziwą, konkretną pomocą. Moje życie i to, co mi się przypisuje jest tylko fikcją literacką. Zapomniałam nawet wziąć ulotkę na swój i współlaureatów temat. Tę zaś chowałam, jak największy skarb wraz z gazetą do torby podróżnej. Wyjątkowej oprawy tej wspaniałej imprezie dodali prowadzący ją znani prezenterzy telewizyjni i występujący artyści. Moją uwagę i zachwyt wywołał występ dzieci niepełnosprawnych. Do Warszawy przyjechałam autobusem specjalnie wynajętym przez księdza Zbigniewa Skorupkę. Obok mnie w nim siedzieli: moja siostra Ala, brat Marek, mama i Lesa. Na honorowym miejscu, obok kierowcy w roli przewodnika zaś ksiądz Zbigniew. Dostałam bardzo dużą pulę biletów dla swoich przyjaciół. Zaprosiłam wszystkich, którzy mogli przyjechać. Jechali zatem wszyscy moi przyjaciele bezdomni, teraz elegancko ubrani w garnitury. Uśmiechałam się jedynie na widok eleganckich kobiet i mężczyzn, niegdysiejszych nędzarzy, którzy w ogóle nie dbali o siebie: Hanys Kulawy, Kolejarz, Inżynier, Piotrek, Dżamajka, Olsen, Warszawa, Bomba Małolat, Jarek, Romek... I wielu, wielu pozostałych, którzy przewinęli się przez moje życie w tej wytrzeźwialni. Towarzyszyli nam również wolontariusze oraz goście z Francji - Piotr oraz Join z nierozłączną Elżbietą, tłumaczącą ich każde słowo. Udało mi się ściągnąć Zośkę wraz z mężem i najmłodszą córeczką. Nawet komendant wojewódzki spowodował zwolnienie z aresztu Eleganta na tę okoliczność. To wspaniale mieć wszystkich bliskich przy sobie w tak wspaniałej chwili, jaką jest nagrodzenie za to, że można żyć zgodnie z naukami Chrystusa. Nie było razem z nami mojego ojca. Ale czułam wyraźnie jego obecność. Wierzyłam zawsze, że jest ze mną, nawet wtedy, gdy go nie ma. Cieszę się, że udało się poukładać życie Marioli i Bosmanowi. Doszli do wniosku, że chcą być razem. Na razie muszą zaliczyć swój staż narzeczeński. Na poważnie przebąkiwali coś o ślubie. Hanys wrócił do rodziny. Romek rzucił picie. Kulawy uwierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę i jest już na stałe u boku swojej „Ukrainki". Cieszę się, że wreszcie powiodło się Inżynierowi ze Szczecina. Doceniono jego talent w biurze konstrukcyjnym maszyn. Awansował nawet na technologa w firmie. Obroniona została przed fiskusem, przez księdza Zbyszka, Wiola. Tajemnicą parafii pod wezwaniem WNMP niech pozostanie, w jaki sposób to się stało. Intensywne śledztwo wszczęto w sprawie Jarka, który stracił mieszkanie, jakie wcześniej otrzymał w spadku po zmarłej babci. Jak zapewniał mnie komendant, oszust, który wyłudził pieniądze wpadł i siedzi w areszcie. Wielu z bezdomnych zatrudnionych zostało właśnie w Wytrzeźwialni Miejskiej, zarówno w charakterze sprzątaczy, portierów, jak i nawet konsultantów w sprawie tego, jak można szybko wyjść z nałogu. Ktoś by powiedział, że wszystko zakończyło się happy endem, jak - za przeproszeniem - w kiepskiej powieści. Skąd takie porównanie dobrego końca z kiepskim utworem literackim? Sama nie wiem. Może dlatego, że tak trudno w codziennym, brutalnym życiu doświadczyć takiego szczęścia. I może właśnie z powodu nierealności takich sytuacji uznaje się takie sukcesy za kiepskie literacko. Ale to nie jest kiepska powieść, tylko życie prawdziwe aż do bólu. Wokół mnie panuje gwar, gdy tak wspominam sobie. Czekam właśnie na dworcu na pociąg. Czuję, że popadłam w stan wspomnień i kontemplacji. Nie muszę mówić, jak ogromnym przeżyciem był dla mnie wcześniej jeszcze, powrót do domu i spotkanie z bliskimi po takiej długiej nieobecności. Ale wszystko zakończyło się szczęśliwie. Nie było zawałów serca z powodu silnych, towarzyszących temu powrotowi emocji. Przyjechała ze mną Lesa. Po kilku dniach na dobre się zadomowiła. Cała rodzina uznała ją za swoją. Ksiądz proboszcz mojej parafii otrzymał od księdza Skorupki specjalny list, który był odczytany w jedną z niedziel na wszystkich mszach, zamiast kazania. Podczas mszy, na której byłam z całą rodziną czułam się, jak Andrzej Kmicic, gdy odczytywano publicznie jego zasługi i przebaczano wszystkie winy. Z tą tylko różnicą jeśli chodzi o mnie, że koło niego usiadła Oleńka, a koło mnie nie usiadł ten, na którego tak czekam. To wszystko było dla mnie zbyt dużym obciążeniem psychicznym. Poza tym, cały czas szukałam odpowiedzi na pytanie zasadnicze. Co mam dalej robić? Zmiany psychiczne we mnie samej zaszły tak ogromne, że trudno mi było sobie nawet wyobrazić, że mogę prowadzić ustabilizowane życie. Długo na ten temat rozmawiałam z mamą, siostrą, bratem i dalszą rodziną. W głębi duszy nadal nie straciłam nadziei, że ojca już nigdy nie znajdę, ale pogodziłam się, że go nie ma z nami. Nikt też mi nie odradzał dalszego szukania. Ani też nawet nie śmiał pozbawić mnie nadziei. W głębi duszy jednak wiedziałam, co mam zrobić. Nie wiedziałam jedynie tego, kiedy i w jaki sposób. W kieszeni miałam przygotowany list do mamy. Czekałam na sygnał od Boga. Cały czas modliłam się o to, by mi wskazał dalszą drogę życia. Lesa była przygotowana na wszystko, co tylko zdecyduję. Na razie nie planuje wyjazdu do swoich. Powiedziała mi nawet, że stanie się to chyba wtedy, gdy pojedziemy na koniec świata i zaczniemy z niego wracać, to zahaczymy o jej kraj i wioskę. Moją największą radością było przez kilka tygodni, w oczekiwaniu na wyjazd do Warszawy, spędzanie czasu nad książkami. Przede wszystkim pochłaniałam te najbardziej ulubione, czyli największe dzieła Karmelu, Augustyna, itp. Nie gardziłam też książkami przygodowymi. Cały wysiłek jednak koncentrowałam na przekonaniu mamy, że muszę być w ruchu, że muszę wyjechać. Nie mówiłam gdzie. Zostawiła mi pełną swobodę życia, ale czułam, że bardzo się lęka o mnie. Do Warszawy spakowałam się jednak tak, jakbym miała jechać właśnie na koniec świata. W sali teatralnej, w której siedziałam, jeszcze w oczekiwaniu na koncert, podeszła do mnie wytwornie ubrana kobieta i zapytała, czy nie zechciałabym się spotkać z ważnym dostojnikiem państwowym. Zaskoczona tą niezwykłą propozycją wyraziłam chęć porozmawiania z tak ważną osobistością. Usłyszałam, że nie ma on czasu na rozmowy, lecz jedynie chciałby się pokazać telewidzom w moim towarzystwie. – To może się pani kiedyś w przyszłości przydać – w tonie zachęcającym tłumaczyła mi kobieta. – Nie, dziękuję bardzo za zaproszenie, ale lepiej byłoby, gdyby się moja rodzina sfotografowała z tą osobą, to by jej bardziej pomogło niż mnie... Naszą nieoczekiwaną rozmowę przerwał gwar i poruszenie na scenie i widowni z powodu rozpoczęcia transmisji. Spowodowało to, że kobieta odeszła ode mnie. I już jej więcej nie widziałam. Gdy wywołano mnie po odbiór statuetki, moi przyjaciele zaczęli wręcz wiwatować, całkowicie oszaleli ze szczęścia. Wtedy właśnie doznałam olśnienia, że muszę szukać swego ojca nadal. W swojej wizji zobaczyłam go zapomnianego, brudnego, chorego i najważniejsze, że żywego. Po zejściu ze sceny podziękowałam wszystkim. Wycałowałam się z mamą, rodzeństwem, przyjaciółmi. Gdy zbliżyłam się do Piotra i Joina uśmiechnęłam się do nich i powiedziałam. - Z wami się nie żegnam, na pewno się już niedługo spotkamy. Nikt z przysłuchujących się nie rozumiał moich słów i nikt się nad nimi nie zastanawiał w takiej chwili. Bardzo uważnie obserwowała mnie jedynie Lesa. Podeszłam do mamy i ze łzami w oczach powiedziałam. - Mamusiu, nie gniewaj się na mnie, ale zrobię wszystko, żeby do ciebie wrócić. Całując ją wetknęłam do jej kieszeni napisany dawno już list pożegnalny i dałam jej statuetkę. – Niech będzie pamiątką po mnie... Po tych słowach popłakałyśmy się prawie w głos. Zagłuszała nas głośna muzyka z głośników. Popatrzyłam jeszcze na swoich zadowolonych i szczęśliwych przyjaciół i ruszyłam w kierunku drzwi. Za mną, jak cień szła Lesa. Po przekroczeniu progu obejrzałam się jeszcze raz za siebie. Mama i rodzeństwo kiwali mi na pożegnanie. Uśmiechnęłam się jedynie do nich. I znikłam w czeluściach ciemnych korytarzy. Teraz siedzę na dworcu Centralnym w Warszawie. Lesa poszła na zakupy. Mamy bilety i czekamy na pociąg. Nagle usłyszałam przez megafony: - Pociąg do Paryża wjedzie na tor drugi przy peronie drugim. Natychmiast pojawiła się koło mnie Lesa. – Musimy się spieszyć, by szybciej dotrzeć do Europy, jeszcze zanim ona sama nas pochłonie – zażartowałam do Lesy. – Najpierw Plac Praw Człowieka w Paryżu, gdzie bije serce wolontariackie Ojca Józefa Wrzesińskiego, a później cały świat – dodałam poważniej. Lesa uśmiechnęła się i przeżegnała się „W imię Ojca... „ Moja dusza dośpiewała swoją pieśń do końca: O nocy, coś prowadziła, Nocy ty milsza nad jutrznię różaną! O nocy, coś zjednoczyła Miłego z ukochaną, Ukochaną w Miłego przemienioną! Na mojej piersi kwitnącej, Którą dla Niego ustrzegłam w całości, Zasypia w ciszy kojącej, Wśród moich pieszczot szczodrości, A wiatr od cedrów niesie pieśń miłości. Rankiem, wśród wiatru, Gdym Jego włosy w pęki rozplatała, Prawica Jego pełna ukojenia Szyję mą słodko opasała, Żem zatonęła pośród zapomnienia. Zostałam tak w zapomnieniu, Twarz mą oparłam o Ukochanego. Ustało wszystko w ukojeniu, Troski żywota mojego Skryły się wszystkie w lilij wonnym tchnieniu." KONIEC KSIĄŻKI