Bernie S. Siesel Miłość, medycyna i cuda INNY ŚWIAT to seria książek prowokujących czytelnika do INNEGO spojrzenia na rzeczywistość, w której żyje. To co wydaje się oczywiste dla wielu z nas, po głębszym wejrzeniu traci swą jednoznaczność. Kiedy staramy się patrzeć omijając nasze schematy myślowe, możemy nabrać dystansu do licznych życiowych problemów. Być może stanie się to także za przyczyną książek z tej serii. Bernie S. Siesel tłumaczyła Irena Doleżal-Nowicka LIMBUS Bydgoszc/ 1996 To jedna z najpiękniejszych, najgłębszych i najbardziej optymistycznych książek, jaką można zaproponować wszystkim: tym, którzy mieli nieszczęście chwilowo poddać się chorobie, jak i tym, którzy nigdy nie zamierzają dopuścić choroby do siebie. Jeden z wybitnych autorytetów medycznych powiedział o tej książce, że jest i będzie błogosławieństwem dla ludzkości. tytuł oryginału Love, Medialne and Miracles Copyright © 1986 by B. H. Siegel, S. Korman and A. Schiff. Trustees of the Bernard S. Siegel, M.D., Children's Trust Copyright © for the Polish edition by Dom Wydawniczy LIMBUS, Bydgoszcz 1996 ilustracja na okładce Tytus Żmijewski redaktor Adam Kowalski redaktor techniczny Piotr Różański ISBN 83-85475-35-4 Dom Wydawniczy LIMBUS 85-959 Bydgoszcz 2, skr. poczt. 21 tel./fax 28-79-74 Książkę tę poświęcam Dziełu Stworzenia. Moim rodzicom, Si i Rosę, którzy pokazali mi, jak kochać i mieć nadzieję. Mojej żonie Bobbie, która wytrwała ze mną i zawsze była obok, żebym mógł się od niej uczyć i ją kochać. Jej rodzicom, Merle i Ado, dziękując za ich poświęcenie i poczucie humoru. Naszym dzieciom; Jonathanowi, Jeffreyowi, Stephenowi oraz bliźniakom Carolyn i Keitowi, dziękując za miłość i piękno, jakie wnieśli w nasze życie. i •j rw* .- lym wszystkim wyjątkowym współpracownikom, \ pacjentom i przyjaciołom, którzy poświęcili tyle l czasu, by mnie zaakceptować, uczyć i podtrzymy-l wać na duchu. j \Actorii Prior, Cara/ Cohen, Gary emu Selden, i którzy wiedzieli, jak dużo miłości, wyrozumiałości » i uznania potrzebuje chirurg, by napisać taką l książkę. Wstęp Fakt, że duch rządzi ciałem, choć lekceważony przez biologię i medycynę jest najbardziej fundamentalnym faktem o procesie żyda, jaki znamy. dr med. FRANZ ALEKANDER larę lat temu kilka pielęgniarek z pobliskiego szpitala poprosiło mnie, bym porozmawiał z Jonathanem, lekarzem, u którego stwierdzono raka płuc. Na oddział został przyjęty w dobrym stanie fizycznym, miał świetny nastrój, żartował i dowcipkował ze wszystkimi pielęgniarkami. Kiedy jednak dowiedział się, jaka jest diagnoza, popadł w depresję, zamknął się w sobie. Odwiedziłem go i poruszyłem temat zależności między postawą pacjenta a chorobą. Przytoczyłem to, co Norman Cousins opisał w Anatomii pewnej choroby (Anatomy of an Illness): l Po raz pierwszy miałem do czynienia ze źle postawio-i na diagnozą w wieku dziesięciu lat, kiedy skierowano j mnie do sanatorium przeciwgruźliczego. Byłem wtedy l bardzo drobnym chłopcem z niedowagą, tak że wnio-I sęk, iż cierpię na poważną chorobę wydawał się całkiem | logiczny. Po pewnym czasie okazało się, że lekarze źle zinterpretowali normalne zwapnienie jako zmiany gruźlicze. W owym czasie prześwietlenia i zdjęcia rentgenowskie nie były jeszcze całkiem wiarygodną podstawą dla wszechstronnej diagnozy i tak spędziłem sześć miesięcy w sanatorium. 8 BERNIE S. SIEGEL Najciekawszą dla mnie rzeczą w tym moim wczesnym przeżyciu było to, iż pacjenci sami podzielili się na dwie grupy: na tych. którzy byli przekonani, że pokonają chorobę i wrócą do normalnego życia, oraz na tych, którzy poddali się długiej i może w rezultacie śmiertelnej chorobie. Ci, którzy byli optymistami, zaprzyjaźnili się ze sobą, brali czynny udział w różnych zajęciach i mieli bardzo nikły kontakt z tymi pacjentami, którzy zrezygnowani oczekiwali najgorszego. Kiedy nowi pacjenci przybywali do sanatorium, robiliśmy wszystko co w naszej mocy, żeby ich skaptować na swoją stronę, nim weźmie się za nich brygada pesymistów. Byłem pod wielkim wrażeniem faktu, że w naszej grupie procent „wypisanych jako wyleczonych" znacznie przewyższał procent chłopców z drugiej grupy. Już w wieku dziesięciu lat byłem nastawiony filozoficznie i przekonałem się, jak wielkie znaczenie w zwalczaniu choroby ma siła ducha. Ta lekcja nadziei, jakiej wówczas udzielił mi los, odegrała ważną rolę w całkowitym powrocie do zdrowia. Dzięki niej zrozumiałem również, jak cenne jest życie. — Wiem o tym — powiedział mi Jonathan. — Sam chorowałem na gruźlicę i chciano mnie wysłać na dwa lata do sanatorium. „Nie — odparłem — na Boże Narodzenie będę w domu, razem z moją rodziną". I rzeczywiście, w sześć miesięcy później 23 grudnia zostałem wypisany. — Tak samo możesz postąpić w przypadku raka — zapewniłem go. — Ale on w dwa tygodnie później już nie żył. Jego żona dziękując mi za moje wysiłki wyjaśniła, że jej mąż nie chciał walczyć z chorobą, ponieważ życie i praca całkowicie straciły dla niego znaczenie. Wstęp 9 Sir William Osler, wybitny kanadyjski lekarz i historyk medycyny powiedział, że zachorowanie na gruźlicę ma większy związek z tym, co się dzieje w duszy pacjenta niż w jego płucach. W tym wypadku był echem Hipo-kratesa, który powiedział, że raczej chciałby wiedzieć, jakiego rodzaju człowiek choruje, niż jakiego rodzaju ma chorobę. Ludwik Pasteur i Claude Bernard, dwaj giganci dziewiętnastowiecznej biologii przez całe życie spierali się ze sobą, czy najważniejszym czynnikiem w chorobie jest „gleba" — czyli ludzkie ciało — czy też zarazek. Na łożu śmierci Pasteur przyznał, że to Bernard miał rację twierdząc, iż gleba. Pomimo spostrzeżeń tych dwóch wielkich lekarzy medycyna nadal koncentruje się na chorobie, co jest orientacją błędną. Zwolennicy tej tezy ciągle postępują tak, jakby choroba chwytała ludzi i nie rozumieją, że to ludzie chwytają chorobę, stając się podatnymi na zarodki chorób, z którymi ustawicznie się stykamy. Chociaż najlepsi lekarze zawsze wiedzieli lepiej, medycyna jako całość rzadko zajmowała się ludźmi, którzy nie chorują. Większość lekarzy sporadycznie zastanawia się nad tym, jak wielki wpływ ma postawa pacjenta wobec życia, jak oddziałuje na jakość życia i jego długość. Pacjenci są bardzo różni. Niektórzy, by zwiększyć szansę na wyleczenie, zrobią niemal wszystko z wyjątkiem zmiany stylu życia. Kiedy proponuję im albo operację, albo zrezygnowanie z dotychczasowych nawyków, ośmiu na dziesięciu odpowiada: „Decyduję się na operację. To łatwiejsze. Poza tym przez tydzień pobytu 10 BERNIE S. SIEGEL w szpitalu będę miał troskliwą opiekę". Przeciwieństwem ich są ci, których nazywam wyjątkowymi pacjentami albo tymi, którzy przeżyli. Oni nie chcą się poddać, jak na przykład pewna pacjentka, niewidoma z powodu cukrzycy, okaleczona z powodu raka, która żyje dotąd wbrew wszelkim logicznym przewidywaniom, i teraz większość czasu spędza przy telefonie, podtrzymując na duchu innych pacjentów. Ona oraz ci inni wyjątkowi pacjenci nauczyli mnie, że duch może w sposób dramatyczny wpłynąć na ciało i że choroba ciała nie ogranicza zdolności do kochania. Teoria Freuda, że naszemu instynktowi samozachowawczemu przeciwstawia się rodzaj instynktu śmierci, została odrzucona przez wielu późniejszych psychologów. A mimo to dobrze wszyscy wiemy, że wielu ludzi prowadzi taki tryb życia, jakby chcieli je skrócić. Wyjątkowi pacjenci pokonali różnego rodzaju presje, konflikty i nawyki, które innych ludzi skłoniły do tego, żeby ulec świadomemu czy nieświadomemu „pragnieniu śmierci". Każda ich myśl i czyn wspierają chęć życia. Ja osobiście jestem pewien, że mamy w sobie biologiczne mechanizmy „życia" i „śmierci". Naukowe badania innych lekarzy i moje codzienne kliniczne doświadczenie przekonały mnie, że stan ducha zmienia stan ciała działając za pośrednictwem centralnego systemu nerwowego, systemu wewnętrznego wydzielania i systemu immunologicznego (odpornościowego). Spokój ducha przesyła ciału sygnały „życie", podczas gdy depresje, strach, nierozwiązane konflikty-sygnały „śmierć". Dlatego wszelkiego rodzaju leczenie jest naukowe, nawet Wstęp 11 jeśli nauka nie może dotąd wyjaśnić, w jaki sposób dzieją się nieoczekiwane „cuda". Wyjątkowi pacjenci okazują swoją wolę życia w niezwykle wyrazisty sposób. Biorą na siebie odpowiedzialność za swoje życie, nawet jeśli przedtem nie byli do tego zdolni i ciężko pracują, żeby odzyskać zdrowie i osiągnąć spokój ducha. Nie zostawiają inicjatywy wyłącznie lekarzom, ale traktują ich jak członków drużyny sportowej, żądając najlepszej techniki, inwencji, troski i szerokich horyzontów. A jeśli są niezadowoleni, zmieniają swych lekarzy. Jednak wyjątkowi pacjenci są także ludźmi wrażliwymi i dlatego rozumieją trudności, jakie napotyka lekarz. W większości wypadków radzę memu niezadowolonemu pacjentowi, żeby uścisnął lekarza. Zazwyczaj dzięki temu jest on bardziej skłonny wyjść naprzeciw potrzebom pacjenta, który stał się dla niego konkretną osobą; traktuje go zatem indywidualnie, a nie jak przypadek chorobowy. Pacjent staje się wtedy, jak to czule określam, „zwariowany". Pewna pacjentka, której udzieliłem tej rady powiedziała mi, że kiedy była w gabinecie swego lekarza nie odważyła się uścisnąć go. „Zamiast tego — wyjaśniła — spojrzałam na niego bardzo, bardzo serdecznie. I wie pan co się stało? Usiadł i wyznał mi, że musi schudnąć i mieć więcej ruchu, a na zakończenie to on mnie uścisnął!" Jeśli taki uścisk nie pomoże, to trzeba szukać innego lekarza, ponieważ znam pacjentów, których niewłaściwy stosunek lekarzy dosłownie zabił. 12 BERNIE S. SIEGEL Każdy może być wyjątkowym pacjentem trening trzeba zacząć jeszcze zanim się zachoruje. Wiele osób nie wykorzystuje w pełni swych życiowych sił, dopóki śmiertelna choroba nie skłoni ich do „zmiany postawy duchowej". Jednak nie powinno to być przebudzeniem w ostatniej minucie. Siła ducha jest do naszej dyspozycji przez cały czas ale ma większe pole do działania nim zagrozi nam katastrofa. Proces ten nie wymaga przynależności do żadnej religii czy systemu psychologicznego. Ponieważ w mojej praktyce rak jest chorobą najgroźniejszą, większość rozważań dotyczy raka, jednak sądzę, że te same zasady można stosować we wszystkich chorobach. Podstawowy problem, jaki staje przed przeważającą liczbą pacjentów to niemożność kochania samych siebie, bowiem nie byli kochani przez innych ludzi w decydujących okresach swego życia. Tym okresem jest prawie zawsze dzieciństwo, kiedy stosunki z rodzicami formują nasz indywidualny sposób reagowania na stres. Jako dorośli ludzie powtarzamy te reakcje i sami powodujemy wrażliwość na chorobę, a nasza osobowość często determinuje specyficzną ich naturę. Zdolność kochania samych siebie wraz ze zdolnością kochania życia, pełne zaakcentowanie faktu, iż nie trwa ono wiecznie, umożliwia nam poprawienie jego jakości. Moim zadaniem jako chirurga jest przedłużenie ludziom czasu, w którym mogą się leczyć sami. Staram się im pomóc wyzdrowieć, a jednocześnie zrozumieć dlaczego zachorowali. Wtedy mogą przystąpić do prawdziwego leczenia, a nie tylko do zwalczania konkretnej choroby. Wstęp 13 Książka ta jest przewodnikiem mówiącym, jak osiągnąć taką przemianę, jak również świadectwem tego, czego nauczyłem się od moich pacjentów. Z niezwykłym trudem wypracowali sobie właściwe podejście do życia, zatem ich przykład może każdemu czytelnikowi pomóc skutecznie walczyć o własne zdrowie. Ja spróbuję w tym pośredniczyć. Chcę podkreślić, że moja książka to nie tylko poradnik odpowiadający na pytania co robić; takich jest mnóstwo. Jest raczej przewodnikiem, który umożliwia wybór najlepszej własnej metody i takie podporządkowanie jej swojej woli, by zgodnie z nią postępować. Mam nadzieję wyjść poza racjonalizm moich czytelników, bowiem cuda nie wywodzą się z zimnego intelektu. Wywodzą się z autentycznego „ja" każdego człowieka i jego postępowania wedle tego, co uważa za swoją właściwą życiową drogę. Jeśli cierpisz na jakąś chorobę zagrażającą życiu, zmiana, o jakiej mówię, może ci uratować to życie albo przedłużyć je ponad wszelkie lekarskie prognozy lub co najmniej pomoże wykorzystać czas, jaki ci pozostał w stopniu znacznie przekraczającym twoje oczekiwania. Jeśli cierpisz na jakieś drobne dolegliwości albo nie jesteś chory, tylko nie cieszy cię życie — zasady, jakich nauczyłem się od wyjątkowych pacjentów, przyniosą ci radość i w przyszłości pomogą uniknąć choroby. Jeśli jesteś lekarzem, mam nadzieję, że książka ta nauczy cię strategii, której brak od dawna odczuwałeś, techniki, jakiej nie było w twojej edukacji. Lekarze rzadko zdają sobie sprawę, że w porównaniu z innymi pacjentami całkiem odmiennie rozmawiają z ludźmi 14 BERNIE S. SIEGEL chorymi na raka. Pacjentowi po ataku serca mówimy, jak należy zmienić tryb życia. Mówimy o diecie, ćwiczeniach fizycznych i tak dalej, dając w ten sposób nadzieje, że on czy ona mogą wziąć czynny udział w procesie zdrowienia. Jeśli jednak ten sam pacjent ucharakte-ryzuje się, włoży perukę i przyjdzie za tydzień, mówiąc: „mam raka", większość lekarzy powie: „Jeśli takie a takie leczenie nie pomoże, nic więcej nie będę mógł zrobić". Musimy nauczyć się dawać pacjentom możliwość udziału w procesie zdrowienia z każdego rodzaju choroby. Nie zamierzam na kartach tej książki mówić do moich kolegów: „Jestem lepszym lekarzem niż wy". Chcę raczej wyjaśnić, dlaczego przez długie lata miałem uczucie, że ponoszę klęskę, aż wreszcie moi pacjenci nauczyli mnie, iż w medycynie wielkie znaczenie ma coś więcej niż pigułki i zabiegi operacyjne. Wiem, że wasze gabinety pełne są ludzi, którym poświęcacie całą swoją energię, a im się nie polepsza. Znam ten ból, jaki odczuwają lekarze. Mamy takie same problemy jak inni ludzie, mamy też jeden własny, który nam wbito w głowę podczas studiów medycznych: iż każdy z nas pełni rolę technika ratującego życie, co implikuje, że choroba i śmierć są naszą klęską. A przecież nikt nie żyje wiecznie, dlatego śmierć nie jest klęską. Celem jest życie, natomiast klęską — nie podjęcie wyzwania, jakim jest życie. Pokażę wam tych pacjentów (są oni w mniejszości), którzy przywrócą wam energię; tych, którym się poprawia, choć wcale nie powinno tak być. Pozwólcie że pokażę wam, jak się uczyć od tych pacjentów, Wstęp 15 którzy odnieśli sukces i pomagają innym obudzić w sobie „chęć do żyda". Owa chęć z pewnością i wam pomoże wyleczyć się samym. Z naszego słownika trzeba usunąć słowo „niemożliwe". Przypomnę, jak Dawid Ben- Gurion zauważył w innym kontekście: „Każdy, kto nie wierzy w cuda, nie jest realistą". Bardzo nas mylą takie określenia, jak „spontaniczna remisja" albo „cud", gdyż zakładają, że pacjent musi mieć szczęście, żeby się wyleczyć, a tak naprawdę to uzdrowienia są wynikiem ciężkiej pracy. To nie jest działanie Boga. Pamiętajcie, że cud, jaki się zdarzy w jednym pokoleniu, w następnym może być naukowym faktem. Nie zamykajcie oczu na działania albo zjawiska, które nie zawsze są wymierne. Zdarzają się one dzięki wewnętrznej energii, jaka jest udziałem nas wszystkich. Dlatego ja wolę określenie „wyleczenie twórcze" albo „samowyleczenie", które podkreśla aktywną rolę pacjenta. Pokażę wam, jak wyjątkowi pacjenci pracują, żeby się wyleczyć. New Ha\en (Connecticut) Kwiecień 1986 meti. S. — C^hcę tylko powiedzieć, że nie powinniśmy za bardzo wierzyć lekarzom. O proszę, czytam teraz taką książkę — pokazał opasły tom — Abrikosow i Strukow, Anatomopatologia, podręcznik akademicki. Tu piszą, że zależność między chorobą nowotworową a centralnym układem nerwowym nie została jeszcze dostatecznie zbadana. A jest to zależność zadziwiająca! Przeczytam wam dosłownie. — Przerzucił parę kartek — O, jest: „Występują niekiedy przypadki samoistnej remisji nowotworu." Rozumiecie? Nie wyleczenia, lecz ozdrowienia! No i co wy na to? W sali zawrzało. Oto samoistne ozdrowienie wyleciało z kart książki niczym tęczowy motyl i każdy nastawiał teraz czoło, policzki, twarz, żeby ów motyl musnął je swymi zbawczymi skrzydłami. — Samoistne! — Kostogłotow odłożył książkę. — To znaczy, że nagle, ni stąd ni zowąd, guz zaczyna odwrót! Zmniejsza się, cofa, wchłania i znika! Wszyscy zamilkli, słuchali baśni z otwartymi ustami. Nie do wiary — żeby nowotwór, jego guz, ten zabójczy, przekreślający całe życie guz mógł zniknąć tak sam z siebie, sczeznąć bez śladu? Milczeli, czekali na motyla nadziei — i jedynie ponury Poddujew zaskrzypiał łóżkiem i napinając się bezsilnie, wychrypiał: — Do tego trzeba mieć czyste sumienie.1 1 A Sdżenicyn, Oddział chorych na raka, przekł. Michał B. Jagiełło, s. 118, Warszawa 1993. (Przyp. tłum.) I Pamiętajmy, e mamy ciało W książce Mi/ość, medycyna i cuda ścisłe są fakty, natomiast zmieniono nazwiska, miejscowości i cechy charakterystyczne opisywanych osób, by zachować ich anonimowość. l Uprzywilejowany słuchacz Nie można za darmo otrzymać nową filozofii, sposobu żyda. Trzeba za to drogo zapłacić i zdobywać wielką cierpliwością i dużym wysiłkiem. FlODOR DOSTOJEWSKI JNa wydziałach medycznych nikt nie uczy studentów o „wyjątkowym pacjencie". Odkryłem go po długim i ciężkim okresie, kiedy w mojej pracy zawodowej szukałem duszy. Nigdy nie miałem wykładów o przywracaniu zdrowia i miłości, o tym, jak rozmawiać z pacjentami, albo jakie trzeba spełniać warunki, żeby zostać lekarzem. Podczas moich studiów nie zostałem uleczony, a jednak miałem leczyć innych. We wczesnych latach siedemdziesiątych, kiedy pracowałem jako chirurg już przeszło dziesięć lat, doszedłem do wniosku, że mój zawód jest bardzo trudny. Nie był to wynik przepracowania, nadal dawałem sobie radę z ustawicznymi problemami, nadmiarem obowiązków i ciągłym podejmowaniem decyzji życie — śmierć. Wy- 19 20 BERNIE S. SIEGEL szkolono mnie tak, żebym myślał, iż cała moja praca polega na tym, by technicznie poprawiać stan zdrowia pacjentów, by ratować im życie. Tak właśnie określany jest sukces lekarza. Ponieważ jednak czasami moim pacjentom nie poprawiało się i w końcu umierali, uważałem, że ponoszę klęskę. Intuicyjnie czułem, że musi być jakiś sposób, bym mógł pomóc przypadkom „beznadziejnym", wykraczając poza moją rolę technika. Minęło jednak wiele lat trudnego wzrastania, nim pojąłem jak to robić. Kiedy zacząłem pracować w swoim zawodzie, codziennie oczekiwałem z radością stawienia czoła nowym problemom. Bardzo mnie to mobilizowało i dzięki temu praktyka nie była nudna. Jednak po kilku latach te problemy stały się monotonne. Marzyłem o łatwych dniach, kiedy wszystko szło zgodnie z planem i miałem tylko zwykłe przypadki. Ale „łatwych" dni nie było. Dopiero z czasem zacząłem oczekiwać nagłych przypadków, a nawet momentów kryzysowych w szpitalnej rutynie; niezwykłych okazji, żeby pomagać ludziom. Chirurdzy nie są ideałami. Zawsze robimy wszystko, co w naszej mocy, ale mimo to zdarzają się komplikacje. Choć jest to zawsze ciężkie przeżycie, sprowadza nas na ziemię i nie dopuszcza do tego, żebyśmy się uważali za bogów. Najbardziej wstrząsnął moją wiarą we własne siły przypadek, kiedy na początku pracy zawodowej uszkodziłem nerw twarzy u młodej dziewczyny. Gdy zobaczyłem, że po przebudzeniu połowę twarzy ma sparaliżowaną, miałem ochotę uciec na koniec świata. Zostałem chirurgiem po to, by pomagać ludziom, a w re- Uprzywilejowany słuchacz 21 zultacie oszpeciłem moją pacjentkę. To było ciężkie przeżycie. Niestety, nie nauczyłem się jeszcze wtedy, że moja typowa lekarska reakcja — ukryć swoje cierpienie, kiedy coś się nie powiodło — nikomu nie może pomóc. Żyłem w ciągłym napięciu. Kiedy na salę operacyjną przywożono pacjenta z silnym krwotokiem, zdenerwowany personel bliski był paniki, dopóki nie wkroczył chirurg. Wtedy to mnie żołądek skręcał się w supeł, a reszta zespołu była spokojna. Nikomu nie mogłem przekazać mego napięcia. Tylko w sobie mogłem szukać oparcia. Zawsze na początku każdej operacji bardzo się pociłem, ale w miarę jak sytuacja przechodziła pod moją kontrolę, choć lampy były tak samo gorące jak przedtem, mnie robiło się chłodniej. Czułem się wtedy rozpaczliwie samotny, oczekując od siebie tylko doskonałości. Stres nie opuszczał mnie nawet w domu. Na kilka dni przed trudną operacją wielokrotnie przeżywałem ją w duchu modląc się by pomyślny wynik, jakiego oczekiwałem, stał się faktem. Po operacji, nawet jeśli wszystko poszło dobrze, często budziłem się nagle w nocy rozważając, czy podjąłem słuszne decyzje. Teraz, po wielu latach uczenia się od moich pacjentów, potrafię podjąć każdą decyzję, żyć z nią i zostawić za sobą wiedząc, że uczyniłem wszystko, co w mojej mocy. Podobnie jak duchowny, który czuje się samotny, ponieważ nigdy nie nauczył się rozmawiać z Bogiem, tak samo lekarze czują się samotni, ponieważ nigdy nie nauczyli się rozmawiać z pacjentami. Jedna z największych naszych trudności polega na tym, że tak mało czasu poświęcamy własnej rodzinie. 22 BERNIE S. SIEGEL Sportowiec po zawodach bierze prysznic i wraca do domu. Dla lekarza dzień pracy właściwie nigdy się nie kończy. Z czasem przywykłem do myśli, że spędzenie weekendu w domu to jakaś niezwykła nagroda a nie coś, na co mogę na pewno liczyć. Poza tym czułem się podwójnie winny: odebranie kilku godzin pacjentom odczuwałem jako kradzież, tak samo pracując po szesnaście godzin dziennie uważałem, że kradnę czas należny moim dzieciom i żonie. Nie wiedziałem, jak sobie poradzić z tym poczuciem winy, ani jak uporządkować moje życie. Ileż to razy byłem zbyt zmęczony, żeby po powrocie do domu cieszyć się rodziną. Któregoś wieczoru byłem tak wyczerpany, że kiedy odwoziłem do domu dziewczynę, pilnującą podczas naszej nieobecności dzieci, automatycznie podjechałem pod szpital. Pewno myślała, że chcę ją porwać. Nawet chwile spędzane w domu bywały zakłócane. Dzieci ustawicznie pytały: „Tato, czy wezwą cię dziś wieczorem?" Kiedy pozostawałem „pod telefonem" zdenerwowana rodzina była pewna, że wspólny miły wieczór nie będzie trwać długo. Dla większości ludzi sygnał telefonu jest dźwiękiem przyjaznym. Dla nas oznaczał rozstanie. Jedną z rzeczy najbardziej wyprowadzających lekarza z równowagi jest fakt, że śmierć częściej przychodzi w nocy niż o innej porze. Teraz dobrze o tym wiem. Trudno nie odczuć gniewu, kiedy pacjent pogrążony w śpiączce przez długie dni, umiera o drugiej nad ranem i trzeba obudzić lekarza i rodzinę, żeby przekazać tę wiadomość. Myśli wtedy: „Dlaczego ten, który umiera, Uprzywilejowany słuchacz 23 nie może mieć trochę szacunku dla żyjących?" Mało kto z nas przyznaje się do tej wrogości. Po prostu w tym przypadku czujemy się winni. Niełatwo potem być pogodnym i czujnym w sali operacyjnej o siódmej rano, pamiętając o rodzinnych kłopotach i dwóch lub trzech telefonach w środku nocy. W noworoczny dzień 1974 zacząłem prowadzić dziennik. Najpierw dawałem w nim upust głównie rozpaczy. „Czasem wydaje mi się — napisałem pewnego wieczoru — że cały świat umiera na raka". Innego wieczoru zanotowałem: „Żołądek człowiekowi opada do pięt i o-garnia przerażenie, kiedy pomyśli o przyszłości. Ilu jeszcze pacjentom będę musiał spojrzeć w twarz i powiedzieć: Bardzo mi przykro, ten guz nie kwalifikuje się do operacji?" Dobrze pamiętam Florę, moją pacjentkę z tego okresu. Mąż jej niedawno zmarł, a ona sama umierała na raka macicy, którego nie zdołały zahamować dwie operacje. Martwiła się każdym dniem spędzonym w szpitalu, gdyż to pomniejszało jej oszczędności, które chciała ofiarować wnuczkom. Choć pragnęła, by przedłużano jej życie, równocześnie chciała szybko je zakończyć tylko dlatego, żeby nie ucierpiało na tym wykształcenie wnuczek. „Jak — zastanawiałem się — mogę znaleźć siły, żeby podtrzymać tych wszystkich ludzi w ich walce?" Dzięki introspekcji, jaką mi umożliwił mój dziennik, zrozumiałem, że muszę zmienić swój stosunek do praktyki lekarskiej. Przez cały ten okres poważnie myślałem ° zmianie zawodu. Zastanawiałem się nad tym, żeby 24 BERNIE S. SIEGEL zostać nauczycielem albo lepiej weterynarzem. Mógłbym wtedy głaskać swoich pacjentów. Nie potrafiłem zdecydować czego chcę, ale wiedziałem, że musi to być coś związanego z ludźmi. Nawet malując, co było moim hobby, robiłem wyłącznie portrety. Coś mi wreszcie zaświtało. Oto, choć codziennie miałem do czynienia z co najmniej dwudziestoma pacjentami, jak również z ich rodzinami, z kilkunastoma lekarzami i pielęgniarkami, ciągle szukałem ludzi. Przez cały ten czas miałem do czynienia z kartami chorobowymi, chorobami, lekarstwami, personelem, diagnozami, ale nie z ludźmi. O moich pacjentach myślałem jak o mechanizmach, które należy reperować. Wreszcie zacząłem w nowy sposób słuchać języka moich współpracowników. Pamiętam swoje wystąpienie w tym roku na konferencji pediatrów. Wielu spóźniło się tłumacząc, że właśnie został przyjęty „interesujący przypadek" — dziecko bliskie cukrzycowej śpiączki. Wstrząśnięty uświadomiłem sobie, jaki dystans tego rodzaju postawa wytworzyła pomiędzy lekarzami a ich „przypadkiem", którym tutaj było bardzo chore, przerażone dziecko i jego zmartwieni rodzice. Uświadomiłem sobie, że niezależnie od moich wysiłków, ja także przybrałem taką obronną postawę wobec cierpienia i klęski. Ponieważ to ja sprawiałem ból, zamykałem się w sobie wtedy, gdy pacjenci potrzebowali mnie najbardziej. Stało się to oczywiste zwłaszcza kiedy wróciłem z długiego urlopu w 1974. Tylko przez kilka dni reagowałem jak ludzka istota. Wkrótce emocje ustąpiły i górę wzięło skrzywienie zawodowe. Chciałem Uprzywilejowany słuchacz 25 jednak zachować tę wrażliwość, ponieważ wewnętrzny chłód nikogo nie chronił przed bólem. Po prostu spychał go na dalszy plan. Przywykłem myśleć, że pewna doza tego dystansowania się jest konieczna, jednak u większości lekarzy idzie to za daleko. Zbyt często nacisk otoczenia pozbawia nas wrodzonego współczucia. Zamiast tego należy uczyć nas rozsądnej troski, która pozwala na wyrażanie uczuć nie zagrażając zdolności podejmowania decyzji. Nadal zastanawiałem się czy pozostać chirurgiem, czy zrezygnować z wiedzy zdobywanej przez pół życia, żeby zająć się inną specjalnością. Myślałem o psychiatrii, dzięki której mógłbym pomagać ludziom nie krojąc ich. I wtedy jeden z moich pacjentów chorujących na raka, pianista imieniem Mark, pomógł mi zrozumieć, że mogę odzyskać równowagę duchową nie zmieniając zawodu. Ponieważ stan jego się poprawił, wszyscy przyjaciele namawiali go, żeby wrócił na estradę. On jednak stwierdził, że tam już siebie nie widzi. Przekonał się, że jest naprawdę szczęśliwy grając na pianinie w domu. Nadal robił to, co kochał, ale zmienił kontekst, żeby znaleźć pełną satysfakcję. Zrozumiałem wtedy, że ja potrzebuję tego samego. Postanowiłem „wyjść zza biurka" i otworzyć zarówno moje serce, jak i drzwi mego gabinetu. Teraz, gdy biurko mam oparte o ścianę, siedzę z moim pacjentem twarzą w twarz, jak równy z równym. Technik od telefonów, stolarz i student medycyny powiedzieli, że rooj gabinet jest źle urządzony, ponieważ biurko nie stoi już pośrodku. Wyjaśniłem im, że chcę widzieć pacjenta bez żadnych dzielących nas przeszkód. 26 BERNIE S. SIEGEL Zacząłem namawiać moich pacjentów, żeby mówili do mnie po imieniu. Z początku trudno być po prostu Bernie'em, a nie dr Siegelem — spotykać innych jako osoba, a nie etykietka. Oznaczało to, że muszę lubić siebie i zasłużyć na szacunek raczej dlatego, że coś zrobiłem, niż dlatego, że czegoś się podczas studiów nauczyłem. Ale warto było dokonać tej zmiany. To bardzo prosty, a przy tym efektywny sposób, żeby przełamać barierę między lekarzem i pacjentem. Przestawienie biurka i używanie imienia było tylko zapowiedzią dalszych zmian. Następnie popełniłem, jak na lekarza, ciężki grzech: „zbratałem się" z moimi pacjentami. Po raz pierwszy zacząłem w pełni rozumieć, co to znaczy żyć z rakiem, przeżywać lęk, że może się rozszerzać wtedy, kiedy człowiek rozmawia ze swoim lekarzem, zmywa, bawi się z dziećmi, pracuje, śpi albo się kocha. Jakże trudno zachować wtedy swoją ludzką godność. Przestałem odgradzać się uczuciowo od smutnych scen, jakich codziennie musiałem być świadkiem. Pewnego dnia podczas obchodu zastałem jednego z pacjentów leżącego na boku, mamroczącego coś, apatycznego z powodu środków znieczulających. Resztki sił koncentrował na tym, żeby trzymać mocz i zupełnie nie zdawał sobie sprawy z cudownego słonecznego widoku, jaki miał za oknem. Leżał w rozlanym soku grapefruitowym zmieszanym z żółcią, a ja przyłapałem sam siebie na tym, że wpatruję się w te ostre kolory na zabrudzonym prześcieradle, Ów kontrast piękna i cierpienia przygnębił mnie. Uprzywilejowany słuchacz 27 Wkrótce jednak przekonałem się, że moi pacjenci mogą być dla mnie źródłem siły. Ilekroć pomyślałem o pewnym małżeństwie — on miał ciężką chorobę serca, ona raka piersi — w którym każde z nich starało się żyć jak najdłużej po to, żeby pomagać drugiemu, moje poczucie bezradności jakoś się zmniejszało. Współczucie innej kobiety, bardzo cierpiącej z powodu /łamania obu rąk, ale zmartwionej, że zbyt długo pozostaję w pracy, dosłownie wygoniło całe moje zmęczenie. Kiedy powiedziałem: „Do zobaczenia", a umierający pacjent uśmiechnął się i zażartował: „Mam nadzieję", moje poczucie klęski osłabło. Przekonałem się bowiem, że lęk przed śmiercią nie pokonał ducha tego człowieka. Z początku to ja zacząłem przytulać pacjentów sądząc, że właśnie oni potrzebują mego podtrzymania. Potem okazało się, że ja mówię: „Potrzebuję twego przytulenia" żeby dalej móc pracować. I nawet jeśli moi pacjenci byli na respiratorach, starali się pochylić, żeby mnie dotknąć czy pocałować, a moje poczucie winy, zmęczenia i rozpaczy znikało. To oni mnie ratowali. W obliczu takiej odwagi coraz częściej pragnąłem coś zrobić, żeby złagodzić odejście moich pacjentów z tego świata. Zacząłem rozumieć, że moje zawodowe metody zmierzające do przedłużenia życia i wyleczenia choroby, uważane za najszlachetniejsze cele naszej cywilizacji, są czasem znacznie okrutniejsze niż u dzikich plemion, gdzie ciężka choroba kończy się szybką śmiercią. Powiada się, że nikt nie pragnie własnej śmierci, ale jestem Pewien, że niektórzy jej pragną, kiedy muszą dźwigać ciężar pozostałych im godzin, dni i tygodni. Starsi ludzie 28 BERNIE S. SIEGEL bardzo cierpiący i skazani na upokorzenia, często skarżą się: „Po co żyję tak długo!" Uważani, że powinniśmy robić więcej żeby pomóc pacjentowi odejść i zakończyć spokojne życie, które straciło dla niego wszelką wartość. (Mówię tu o naturalnych sposobach odejścia, które są dostępne dla nas wszystkich w momencie, gdy śmierć nie jest katastrofą.) Jak bardzo potrzebne jest współczucie jako przeciwwaga dla determinacji lekarzy za wszelką cenę chcących ratować życie swoim pacjentom, przekonałem się, gdy w naszym szpitalu znalazł się Stephen, przyjaciel mego kolegi i wspólnika. Po ciężkim ataku serca leżał przywiązany do łóżka z rurkami w każdym otworze ciała; uszkodzenie serca było tak rozległe, że nie przystąpiono do reanimacji. Przerażony płakał z bólu, ale nikt nie odważył się podać mu środków przeciwbólowych w obawie, że takie lekarstwo mogłoby przyśpieszyć to, co nieuniknione i byłoby poczytane za eutanazję. Wreszcie mój kolega sam postanowił wkroczyć, choć jego przyjaciel był pacjentem innego lekarza. Zlecił zastrzyk z nem-butalu, po którym Stephen uspokoił się, wyszeptał „dziękuję ci" i zmarł cicho w pięć minut później. Na ulicy miałby łatwiejszą śmierć niż w szpitalu. Koniec nastąpiłby szybciej i nie byłby tak ciężkim przeżyciem dla wszystkich zainteresowanych. Jak możemy twierdzić, że przedłużamy życie, kiedy pacjent nie jest już człowiekiem, lecz przewodem między podawanymi dożylnie płynami i wydalanym moczem? Przecież w ten sposób przedłużamy tylko umieranie. W artykule redakcyjnym „Journal of the American Medical Association" pt. Nie Uprzywilejowany słuchacz 29 na moim dyżurze, pewien lekarz zastanawia się nad problemem przedłużania życia a nie podtrzymywania. Wyraz szpital (ang. hospital) wywodzi się od łacińskiego słowa „gość", ale rzadko kiedy instytucja ta bywa naprawdę gościnna. Niewiele uwagi poświęca się opiece albo leczeniu, za to bardzo dużo podawaniu lekarstw. Często zastanawiam się, dlaczego projektanci wnętrz nie każą ładnie malować sufitów. Przecież pacjenci wpatrują się w nie tyle czasu. W każdym pokoju jest telewizor, ale czy są dostępne dla chorych wideokasety z filmami muzycznymi i takie o twórczej tematyce — wesołe albo medytacyjne — żeby w ten sposób stwarzać lepsze warunki kuracji? Jakie możliwości ma pacjent, żeby zachować swoją tożsamość? Ostatnio Sam, pacjent, który zdumiewająco szybko wrócił do zdrowia po operacji przepukliny, wyjaśnił nam w liście, jak bardzo pomocna była mu swobodna atmosfera: Niepokoiło mnie jednak, dlaczego byłem takim opanowanym, współpracującym, wzorowym, dobrym pacjentem. Ja, który byłem znany z tego, że zawsze lubiłem rozrabiać. Dużo się nad tym zastanawiałem i właściwie znalazłem jedną odpowiedź, mianowicie taką, że otoczenie szpitalne było powściągliwe i personel tak całkiem zwyczajny, że nie miałem przeciw czemu się buntować. Myślę, że mój szybki powrót do zdrowia, świadomość, że nie jestem bezradny, wszystko to sprawiało, że czułem, iż to ja kontroluję sytuację i dlatego nie miałem powodów, żeby robić wokół siebie wiele szumu. 30 BERNIE S. SIEGEL Podczas pobytu w szpitalu osoby należące do personelu stają się jakby rodziną pacjenta, ponieważ widują go częściej i w bardziej intymnych sytuacjach niż ktokolwiek inny. Musimy sprostać tej odpowiedzialności dając serdeczne podtrzymanie, takie jakie powinna okazać rodzina, która podczas krótkich odwiedzin nie może wiele zdziałać. Myślę tu o jednym z moich pacjentów z rakiem odbytnicy ł przerzutami na płuca i mózg, który nie zgadzał się na żadne leczenie, ponieważ chciał umrzeć w słońcu na werandzie swojego domu, słuchając ptaków. Dlaczego szpitale nie mogą być równie przyjazne? Kiedy wyobraziłem sobie ból i strach, jaki przeżywają moi pacjenci zrozumiałem, że w medycynie istnieje coś znacznie ważniejszego niż techniczna sprawność. Nauczyłem się, że mam do ofiarowania znacznie więcej niż chirurgia i że opieką objąć mogę nawet umierających oraz ich rodziny. W rezultacie doszedłem do wniosku, iż jedynym powodem, żebym został w tym zawodzie, jest ofiarować ludziom przyjaźń w chwilach kiedy tego najbardziej potrzebują. Mój wspólnik i kolega, Dick Selzer, który jest nie tylko dobrym chirurgiem, ale także dobrym eseistą w Lekcjach na temat śmierci (Mortal Lessom) napisał: Nie wiem, kiedy zrozumiałem, że to piekło w którym upływa nasze życie daje nam siłę okazywania sobie wzajemnie troski. Chirurg nie wyślizguje się z łona matki z wrodzonym współczuciem. To przychodzi znacznie później. Nie w formie promienia łaski, ale po opatrzeniu niezliczonej ilości ran, cięć, jakich dokonał, dotknięciu niezliczonych ropni i jam, których dotykał gdy je leczył. Początkowo jest to jakby szept dobywający się z wielu Uprzywilejowany słuchacz 31 ust. Ale stopniowo narasta, aż wreszcie staje się donośnym wezwaniem — jednym dźwiękiem jak krzyk niektórych samotnych ptaków — i mówi nam, że z tego współbrzmienia pomiędzy chorym człowiekiem i tym, który go leczy, może powstać cudowna rzecz. Ludzie religijni nazywają to Miłością. Pojawia się przewodnik W czerwcu 1978 roku moje podejście do medycyny zmieniło się w wyniku nieoczekiwanego przeżycia, jakiego doświadczyłem podczas seminarium szkoleniowego. Onkolog O. Carl Simonton i psycholog Stephanie Mat-thews (wtedy jego żona) zorganizowali w Elmcrest Insti-tute (Portland, stan Connecticut) sesję na temat „Czynniki psychologiczne, stres i rak". Simontonowie byli pierwszymi zachodnimi specjalistami zalecającymi techniki rysunkowe w walce z rakiem i wraz z Jamesem L. Creightonem opisali swą metodę w książce Powrót do zdrowia (Getting Well Again). Simontonowie opublikowali już pierwsze rezultaty swej pracy z pacjentami nieuleczalnie chorymi na raka. Z pierwszej grupy 159 osób, którym rokowano przeżycie najwyżej roku, 19 procent wyleczyło się z raka całkowicie, a u 22 procent nastąpiło zahamowanie choroby. Ci którzy w końcu zmarli, na ogół żyli dwukrotnie dłużej niż przewidywali lekarze. Kiedy rozejrzałem się po sali podczas pierwszego spotkania, ze zdumieniem i gniewem stwierdziłem, że ja byłem tu jedynym lekarzem „od ciała". Był tu jeden BERNIE S. SIEGEL psychiatra i specjalista od holistyki1, ale oprócz nich na siedemdziesięciu pięciu uczestników nie było ani jednego lekarza specjalisty podstawowej opieki. Większość uczestników to byli pracownicy socjalni, pacjenci i psychologowie. Jeszcze bardziej rozgniewałem się, kiedy wielu uczestników powiedziało mi, że znają już omawiane metody, a mnie podczas moich studiów medycznych nikt o nich nawet nie wspomniał. Oto byłem tutaj ja, „dr med.", i nie wiedziałem nic o tych nowych osiągnięciach! Różne dziedziny nauk dotyczących człowieka mają własną literaturę poświęconą wzajemnemu oddziaływaniu umysłu i ciała, nieznaną specjalistom spoza ich branży. Po raz pierwszy zrozumiałem, jak daleko w przodzie są pod tym względem teologia, psychologia i medycyna holistyczna. Pomyślałem o sprawozdaniach medycznych prowadzonych przez lekarzy, którzy częściej zajmują się narkotykami, alkoholizmem i dużą ilością samobójstw niż własnymi pacjentami. Ponieważ zaś czują się bardziej bezradni od swych pacjentów, umierają szybciej — po ukończeniu sześćdziesięciu pięciu lat. Nic dziwnego, że wiele osób nie chce chodzić do przeciętnych lekarzy. Czy ktoś powierzyłby swój samochód mechanikowi, który nie potrafi go zreperować? 1 Holizm — teoria rozwoju, zapoczątkowana przez J. Ch. Smutsa, propagowana przez niektórych biologów i filozofów ang. na pocz. XX w., głosząca, że całość nie da się sprowadzić do sumy części, a świat podlega ewolucji, w której toku pojawiają się coraz to nowe całości. (Przyp. tłum.)' Uprzywilejowany słuchacz 33 Simontowie nauczyli nas również medytacji. W pewnym momencie, w medytacji kierowanej pokazali, jak znaleźć i spotkać wewnętrznego przewodnika. Podszedłem do tego ćwiczenia z całym bagażem sceptycyzmu, jaki charakteryzuje lekarza- technika. Mimo to usiadłem, zamknąłem oczy i zastosowałem się do ich wskazówek. Nie wierzyłem, że to coś da, a jeśli nawet, to spodziewałem się zobaczyć Pana Jezusa albo Mojżesza. Któż inny odważyłby się objawić chirurgowi? A tymczasem spotkałem George'a, młodzieńca w nieskazitelnie białej długiej szacie i mycce na głowie. Wprost nie mogłem w to uwierzyć, ponieważ nie spodziewałem się, że w ogóle coś się wydarzy. Dzięki temu, że Simontowie nauczyli nas nawiązywać kontakt z każdym, kogo wezwalibyśmy z naszej podświadomości, przekonałem się, że rozmowa z George'em przypomina grę w szachy z samym sobą, w trakcie której nie wiem jednak, jaki następny ruch zrobi moje alter ego. George w pełni zdawał sobie sprawę z moich uczuć i był znakomitym doradcą. Udzielał mi uczciwych odpowiedzi, choć nie wszystkie z początku mi się podobały. Nadal zastanawiałem się nad zmianą specjalizacji. Kiedy mu to powiedziałem, wyjaśnił mi, że jestem zbyt dumny, żeby zrezygnować z tak dużym trudem zdobytej biegłości w chirurgii i zaczynać od początku w innej dyscyplinie. Powiedział mi, że zamiast tego zrobię znacznie więcej dobrego pozostając chirurgiem, ale zmienia-Jąc moje , ja" tak, by pomóc swoim pacjentom zmobilizować ich duchowe siły do zwalczenia choroby. Oprócz swoich możliwości i doświadczenia lekarskiego mogę 34 BERNIE S. SIEGEL korzystać z podtrzymania i kierownictwa jakiegoś duchownego albo porad psychiatry. Mogę praktykować „duchowość" (określenie to wymyśliła moja żona). W szpitalu mogę być wzorem dla studentów, personelu pomocniczego, a nawet innych lekarzy. George powiedział: „Ty w szpitalu możesz wszędzie pójść, czego nie może zrobić ani duchowny, ani terapeuta. Medyczną kurację możesz uzupełnić miłością i doradztwem w dziedzinie śmierci i umierania w taki sposób, w jaki nie mógłby tego uczynić nie-lekarz". Zapewne można by nazwać George'a intuicją medyta-cyjnie wyzwoloną z mojej podświadomości albo jakoś inaczej, jeśli ktoś chciałby go koniecznie opatrzyć intelektualną etykietką. Wiem tylko jedno: stał się dla mnte niezastąpionym towarzyszem od chwili swego pierwsza-go objawienia się. Moje życie jest teraz znacznie łatwiej4 sze, ponieważ to on wykonuje ciężką robotę. "'" George także pomógł mi zobaczyć medycynę w zupeł* nie innym świetle niż dotychczas. Zrozumiałem, że jeśK idzie o leczenie, wyjątki nie potwierdzają reguły> Jeśli taki „cud" jak trwała remisja raka wydarzy się raĄf jest to godne uwagi i nie można tego pominąć jaktt czegoś sporadycznego. Jeśli jeden pacjent potrafi tegjp dokonać, nie ma powodu wątpić, że inni tego niljl potrafią. Zrozumiałem też, że medycyna uczy się ni* swoich błędach, podczas gdy powinna uczyć się na swoich sukcesach. Powinniśmy poświęcać więcej uwagi wyjątkowym pacjentom, tym, u których następuje nieoczekiwana poprawa, zamiast patrzeć ponuro na tych wszystkich, którzy umierają wedle zwykłego wzorca. Uprzywilejowany słuchacz 35 Mówiąc słowami Renę Dubosa: „Rzeczy najważniejsze czasami znajdują się najbliżej." Zacząłem dostrzegać jak uleganie statystyce zaćmiło moje samodzielne myślenie. Dawno temu przeprowadziłem operację u Jima cierpiącego na raka jelita grubego. Rodzinie powiedziałem, że ma najwyżej sześć miesięcy życia — było to wtedy, kiedy jeszcze przepowiadałem, jak długo pacjenci będą żyć — ale on dowiódł, że się myliłem. Kilka razy przyszedł do mnie i za każdym razem, kiedy wchodził, myślałem: „Aha! A więc wreszcie nawrót choroby", ale za każdym razem chodziło o jakieś mniejsze, nie związane z rakiem dolegliwości. A kiedy proponowałem mu konkretną antynowotworową terapię, on stale odmawiał. Żył zbyt intensywnie i nie miał czasu na moją opartą na statystyce kurację. Obecnie Jim jest zdrów od przeszło dziesięciu lat. Całkowitym przeciwieństwem są tacy pacjenci jak Irving, doradca finansowy, który w sposób najbardziej korzystny inwestował oszczędności swoich klientów. Zgłosił się do mnie z rozpoznaniem raka wątroby. Jego onkolog powiedział mu, jakie statystycznie biorąc ma szansę na wyleczenie. Od tej pory Irving przestał walczyć z chorobą. Powiedział mi: „Całe życie spędziłem opierając swoje przewidywania na statystyce. Statystyka mówi mi, że mam wkrótce umrzeć. Jeśli nie umrę, całe moje życie nie będzie miało sensu". Wrócił do domu i wkrótce umarł. Cały problem statystyki dotyczącej raka polega na tym, że większość samowyleczeń nie trafia do literatury medycznej. Przegląd doniesień na temat raka jelita gru- 36 BERNIE S. SIEGEL bego i odbytnicy podaje tylko siedem takich przypadków opisanych między rokiem 1900 a 1966, choć z pewnością było ich znacznie więcej. Osoba, u której nastąpiła poprawa chciaż nikt się tego nie spodziewał, nie wraca do swego lekarza. Zresztą nawet jeśli wróciły, wielu moich kolegów automatycznie uzna ten przypadek za błąd w diagnozie. Poza tym większość lekarzy ocenia takie przypadki jako zbyt „mistyczne", żeby je zamieścić w prasie naukowej albo uważa, że nie uda się ich wykorzystać podczas leczenia reszty pacjentów — tych „beznadziejnych przypadków". Ponieważ zmieniłem podejście i skoncentrowałem się na owych rzadkich przypadkach, gdziekolwiek pójdę słyszę teraz o cudownych wyleczeniach. Jak tylko ludzie się zorientują, że wiem, iż takie przypadki się zdarzają, uważają, że bezpiecznie mogą mi o nich opowiedzieć. Na przykład po wygłoszeniu pogadanki w małym prowincjonalnym kościele, jakiś człowiek wetknął mi kartkę szepcząc: „Niech pan to później przeczyta" i odszedł. Ręcznie napisana notatka była następującej treści: Około 10 lat temu współpracujący z panem lekarz operował mego ojca i usunął mu część żołądka. W tym czasie stwierdził pan, że cały jego system węzłów chłonnych jest zaatakowany przez raka. Poradził mi pan, jako najstarszemu synowi, żebym pozostałych członków rodziny poinformował o stanie ojca. Nie zrobiłem tego. W zeszłą niedzielę wyprawiliśmy ojcu wspaniałe urodziny. Skończył właśnie 85 lat, a u jego boku siedziała uśmiechnięta nasza 80-letnia mama! Uprzywilejowany słuchacz 37 Sprawdziłem jego teczkę; rzeczywiście, przeszło dziesięć lat temu uważaliśmy chorobę tego człowieka za nieuleczalną. Miał raka trzustki z przerzutami na węzły chłonne. Obejrzałem przeźrocza z badań patologicznych — diagnoza była prawidłowa. W tym przypadku jedyna odpowiedź, jaką mógł dać lekarz, brzmiała: „wolno rosnący guz". Dziś ten dżentelmen ma 90 lat. Guz istotnie musiał rosnąć bardzo wolno. W takich przypadkach lekarze powinni nauczyć się, że trzeba pójść do domu pacjenta i spytać, dlaczego nie umarł wtedy, kiedy miało to nastąpić. W przeciwnym razie tego rodzaju samowyleczenia nie ukażą się w literaturze medycznej i nigdy nie nauczymy się od tych ludzi, że nie jest to uśmiech losu, pomyłka w diagnozie, powoli rosnący guz czy „przyzwoicie zachowujący się" rak. Grupa łamiących reguły lo moich doświadczeniach z Simontonami, dzięki pomocy mojej żony Bobbie oraz Marcji Eager, wówczas pielęgniarki w moim gabinecie, zacząłem prowadzić terapię grupową, którą nazwałem „Chorzy na raka wyjątkowi pacjenci" (CnRWP). Chciałem pomóc ludziom zmobilizować ich wszystkie siły w walce z chorobą. Jako nasz podręcznik przyjęliśmy niedawno opublikowaną książkę Simontonów Powrót do zdrowia i rozesłaliśmy do pacjentów około stu listów tej samej treści. Informowaliśmy w nich, że dzięki metodom stosowanym przez CnRWP mogą nauczyć się żyć lepiej i dłużej. Oczekiwaliśmy wielu odpowiedzi. Sądziliśmy, że każdy, 38 BERNIE S. SIEGEL kto dostał ten list powie o nim kilku innym chorym na raka i przyprowadzi na zebranie. Ostatecznie, myślałem, czyż każdy z nas nie chce żyć? Czyż wielu pacjentów nie poszłoby na kraniec świata, żeby poznać jakąś alternatywną kurację, która dałaby cień nadziei? Zacząłem się nawet denerwować, jak poradzę sobie z tym tłumem. Przyszło dwanaście osób. Wtedy dopiero zaczynałem się uczyć, jacy są pacjenci. Przekonałem się, że można ich podzielić na trzy rodzaje. Około 15 do 20 procent wszystkich pacjentów podświadomie, a nawet świadomie chce umrzeć. Na jakimś etapie życia uważają raka albo inną poważną chorobę za ucieczkę od swych problemów, w śmierć albo chorobę. Są to pacjenci, którzy dowiadując się o diagnozie nie okazują żadnych oznak stresu. Kiedy zaś lekarz walczy o ich wyzdrowienie, są oporni i starają się umrzeć. Na pytanie jak się czują, z reguły odpowiedzą: „Dobrze". Czy coś ich niepokoi? Odpowiedzą: „Nic". Pewnego wieczoru, kiedy po raz pierwszy zacząłem to rozumieć, akurat byłem w pokoju gdy jeden z moich współpracowników omawiał różne warianty leczenia z Haroldem, pacjentem w średnim wieku chorym na raka jelita grubego. Harold był z żoną. Słyszałem, że sprzeciwia się każdej propozycji. Wreszcie wtrąciłem się: „Moim zdaniem tak naprawdę pan nie chce żyć". Jego żona wpadła w gniew. Ale wtedy odezwał się sam Harold: „Zaczekaj chwilę — powiedział. — Ten pan doktor ma absolutną rację. Mój zdziecinniały dziewięćdziesięcioletni ojciec jest w domu opieki, a ja nie chcę znaleźć się w takiej samej sytuacji, jak on. I dlatego będzie bardzo dobrze, jeśli teraz umrę na raka". Uprzywilejowany słuchacz 39 W tym momencie problem się zmienił. Najważniejszą sprawą stało się, żeby zrozumiał, iż może mieć kontrolę nad swoim życiem i śmiercią, że nie musi się wyrzec wielu dobrych lat po to tylko, żeby uniknąć bardzo smutnego końca. Nie trzeba mieć dziewięćdziesięciu lat i być zdziecinniałym, żeby powiedzieć tym, którzy sztucznie chcą ci przedłużać życie: to jest moja sprawa, moje umieranie. Po kilku dniach dyskusji na ten temat i przeanalizowaniu, jak naprawdę podchodzi do swego życia, Harold zdecydował się na leczenie. Dzisiaj jest w dobrym stanie zdrowia. Wkrótce potem mój przyjaciel psychiatra opowiedział mi historię, która uświadomiła mi, jak daleko może sięgnąć pragnienie śmierci. Otóż pewnego dnia przyszedł do mnie uśmiechnięty, o dziwo, pacjent cierpiący na poważną depresję. Mój przyjaciel spytał go, co się stało? Pacjent odparł: „Nie potrzebuję już pana doktora. Mam raka". Kiedy myślę o tego rodzaju odpowiedziach, czasem zastanawiam się, jaki jest sens naszych badań, żeby osiągnąć długowieczność, jeśli tylu ludzi czuje tak wielką bezradność i rozpacz, że nie chcą żyć. Musimy zdać sobie sprawę z cierpień, jakich wiele osób doznaje i na nowo zdefiniować nasze cele. Co to jest leczenie? Czy jest to transplantacja wątroby, wyleczenie jakiejś choroby, czy też umożliwienie ludziom, by osiągnęli spokój ducha i żyli pełnią życia? Znam paralityków z porażeniem kończyn, którzy na pytanie „Jak się czują", odpowiadają: „Świetnie" ponieważ nauczyli się kochać i dawać siebie światu. Oni nie zaprzeczają swym fizycznym ograniczeniom, lecz je przekraczają. 40 BERNIE S. SIEGEL W środku spektrum pacjentów znajduje się większość: 60 do 70 procent. Są jak aktorzy odbywający próbę jakiejś roli. Grają, żeby zadowolić lekarza. Grają tak, jak im się wydaje, że lekarz chce, żeby grali mając nadzieję, że wtedy lekarz wykona swoją robotę, a lekarstwo nie będzie źle smakowało. Będą pilnie brać wszelkiego rodzaju tabletki i przychodzić na wyznaczone wizyty. Będą robili to, co im się powie pod warunkiem, żeby lekarz nie kazał im radykalnie zmienić stylu życia. Nigdy też nie przyjdzie im do głowy zakwestionować jego decyzji ani się nie wyłamią, żeby samemu zrobić coś dla „lepszego samopoczucia". To są ludzie, którzy mają wybór i raczej dadzą się operować, niż będą aktywnie pracowali nad poprawą swego zdrowia. Na przeciwnym krańcu jest 15 do 20 procent tych wyjątkowych. Oni nie grają żadnej roli, oni są sobą. Nie chcą grać ofiary. Kiedy pacjent wybiera rolę ofiary, nie może sobie pomóc, ponieważ wszystko robi się za nich. Dostałem wiele listów od grup pod nazwą Pomoc Ofiarom Raka albo coś w tym rodzaju. Po pierwsze powiedziałem im, żeby zmienili nazwę, ponieważ ofiary — już z definicji — nie mają kontroli koniecznej do zmiany swego sposobu życia. W naszym społeczeństwie pacjenci automatycznie uważani są za ofiary. Kilka lat temu Herbert Howe, kiedyś chorujący na raka autor Nie chodź cicho (Do Not Go Gentle) wystąpił w programie TV ABC Dzień dobry, Ameryko żeby opowiedzieć, jak zniknęła jego choroba, kiedy zaniechał metod oficjalnej medycyny i zaczął uprawiać ćwiczenia fizyczne, pozbywając się w ten sposób gniewu. Choć nie miał już raka, w TV przy jego nazwisku ukazał się napis „ofiara raka". Uprzywilejowany słuchacz 41 Wyjątkowi pacjenci nie chcą być ofiarami. Uczą się sami i rozszerzają swą wiedzę na temat leczenia. Pytają lekarza ponieważ chcą zrozumieć, na czym będzie polegała ich kuracja, i brać w niej udział. Żądają poszanowania swej godności, swego ja i chcą mieć kontrolę niezależnie od tego, jak dalece zaawansowana jest choroba. Trzeba odwagi, żeby być wyjątkowym pacjentem. Pamiętam pewną kobietę, która na wieść, że musi iść na oddział naświetlań odparła: „Nie pójdę. Nikt mi nie wyjaśnił o co chodzi". Kiedy ktoś z obsługi szpitalnej ostrzegł ją: „Może pani umrzeć dziś w nocy jeśli to badanie nie zostanie zrobione", powiedziała: „No, to umrę dziś w nocy, ale pokoju nie opuszczę". Natychmias ktoś się pojawił, żeby wyjaśnić istotę tego badania. Kathryn i Cornelius Ryan opisali postawę wyjątkowego pacjenta w książce Prywatna bitwa (A Private Bat tle). Jest to opowieść o walce Corneliusa z rakiem prostaty i jego zapowiedzianą przez lekarzy śmiercią w 1974. Kathryn napisała: „Zachowywał się jak zmęczony lew, a nie przerażone jagnię". Wreszcie zmęczenie sprawiło, że odszedł. Ale strach nie był tu czynnikiem decydującym. Wyjątkowi pacjenci chcą znać każdy szczegół swych zdjęć rentgenowskich. Chcą wiedzieć, co znaczy każda liczba w ich wynikach badań laboratoryjnych. Lekarz, który wykorzystuje to mocne zainteresowanie pacjenta swoimi sprawami zamiast je odrzucić pod pretekstem, że jest „zbyt zajęty", niezwykle zwiększa jego szansę. Lekarze muszą sobie zdać sprawę, że pacjenci określani przez nich jako trudni albo nie współpracujący to ci, którzy wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wyleczą 42 BERNIE S. SIEGEL się. Psycholog Leonard Derogatis w pracy na temat trzydziestu pięciu kobiet z dającym przerzuty rakiem piersi przekonał się, że te, które długo potem żyły, miały kiepski kontakt ze swoim lekarzem (takie było zdanie lekarzy). Stawiały wiele pytań i swobodnie dawały wyraz swoim uczuciom. Podobnie Sandra Levy, psycholog z Narodowego Instytutu Rady wykazała, że pacjentki ciężko chore na raka piersi, które miały poważną depresję, przejawiały strach i wrogość, żyły dłużej niż starające się nie okazywać, że się przejmują stanem swego zdrowia. Levy oraz inni badacze przekonali się także, że agresywni, „źli" pacjenci wykazują skłonności do posiadania większej liczby agresywnych komórek białych ciałek (T), które szukają komórek rakowych i je zabijają, niż „dobrzy" pacjenci. Grupa badaczy londyńskich pod kierownictwem Keitha Pettingale'a ostatnio doniosła o przeżyciu okresu 10 lat przez 75 procent pacjentów chorych na raka, którzy na diagnozę zareagowali wykazując „ducha walki". Udało się to tylko 22 procentom tych, którzy reagowali „stoickim spokojem" albo uczuciem bezradności czy braku nadziei. Żeby się przekonać, czy masz postawę wyjątkowego pacjenta, nim zaczniesz czytać dalej od razu zadaj sobie pytanie: Czy chcesz żyć aż do stu lat? Wśród CnRWP przekonaliśmy się, że wyjątkowi pacjenci odpowiedzieli zdecydowanym „Tak!" bez żadnych „jeśli" i „albo". Większość ludzi odpowie: „No tak, ale pod warunkiem, że mi zagwarantujecie zdrowie". Jednak osoby, które się stają wyjątkowymi pacjentami wiedzą, że w życiu rap istnieją żadne tego rodzaju gwarancje, a mimo to chę% Uprzywilejowany słuchacz 43 nie przyjmują wszelkie ryzyko i wyzwanie. Jak długo żyją, czują, że panują nad swoim przeznaczeniem i są zadowoleni, że mogą być szczęśliwi i innym dać trochę szczęścia. Mają to, co psychologowie nazywają wewnętrzną samokontrolą. Nie obawiają się przyszłości ani przeciwności losu. Wiedzą, że szczęście jest sprawą wewnętrzną każdego człowieka, zależną od jego wysiłku. Kiedy proszę o opinię w tej sprawie, odpowiedź niezmiennie jest taka sama: około 15 do 20 procent przeciętnie licznego audytorium odpowiada twierdząco. Znacznie mniej jest odpowiedzi „tak", bo tylko około 5 procent, kiedy na sali jest dużo lekarzy. Studenci medycyny nie są tak beznadziejni. Nam to wbito w głowę. To naprawdę tragedia, iż tak niewielu lekarzy żywi wiarę we własne możliwości, konieczną do motywowania innych ludzi, by wierzyli w przyszłość i troszczyli się o siebie. Ci, którzy profesjonalnie zajmują się zdrowiem, tak przywykli do tego, by widzieć tylko chorobę i różne komplikacje, że niezbyt często przejawiają pozytywne nastawienie. Kiedy jestem wśród zajmującej się zdrowiem holistycznej grupy albo na wsi, gdzie mieszka wielu ludzi wierzących we własne siły — podnoszą się prawie wszystkie ręce. To są ci, którzy w przyszłość patrzą z ufnością wierząc, że miłość i szacunek są atrybutem w każdym wieku. Uważam, że wszyscy lekarze powinni brać udział w spotkaniach, gdzie występują pacjenci z tak zwanymi nieuleczalnymi chorobami. Nie powinni przepisywać lekarstw czy planować operacji dla tego rodzaju ludzi, 44 BERNIE S. SIEGEL lecz po prostu im pomagać. Wtedy nauczą się, że mogą pomóc przez dotyk, modlitwę czy po prostu osiągnięcie wspólnie nuty emocjonalnej. Należy również organizować coroczne spotkania ludzi, którzy przeżyli poważne choroby, tak by lekarze mogli zobaczyć się i porozmawiać z tymi, którym pomogli wrócić do zdrowia i cieszyć się odniesionym sukcesem. Każdy uczy kogoś drugiego Już Platon w IV Księdze swych Praw pisze o pacjentach wyjątkowych i zwyczajnych w starożytnej Grecji: Czyście zauważyli, że istnieją dwie grupy pacjentów... niewolnicy i ludzie wolni? Lekarze niewolników leczą ich i czekają na nich w swoich gabinetach. Specjaliści tego rodzaju nigdy nie rozmawiają z pacjentami, nie dopuszczają też do tego, żeby mogli się oni poskarżyć na swoje dolegliwości. Lekarz niewolników zapisuje znane z własnej praktyki lekarstwa jak gdyby wszystko wiedział, a kiedy już — jak tyran — wyda rozkazy, z taką samą pewnością siebie biegnie do łoża następnego sługi, który jest chory. ...Natomiast inny lekarz, który jest człowiekiem wolnym, opiekuje się i leczy wolnego człowieka, zadaje wnikliwe pytania dotyczące dalekiej przeszłości i dociera do sedna choroby. Rozmawia dużo ze swym pacjentem i jego przyjaciółmi. Zdobywając informacje od chorego, jednocześnie instruuje go wedle swych umiejętności i nie zapisze mu nic, nim go nie przekona, że to jest słuszne... Gdyby jeden z tych empirycznych lekarzy, który praktykuje medycynę bez wiedzy, spotkał lekarza dżentelmena rozmawiającego z dżentelmenem pacjentem i posługującego się językiem prawie filozoficznym, zaczynając od Uprzywilejowany słuchacz 45 samego początku choroby i dyskutującego na temat istoty ciała, roześmiałby się serdecznie. Powiedziałby to, co większość tak zwanych lekarzy ma zawsze na końcu języka: „Szalony człowieku, ty nie leczysz chorego człowieka, ale chcesz go uczyć, a on nie chce zostać lekarzem, tylko wrócić do zdrowia". Wyjątkowi pacjenci istotnie chcą być uczeni i stać się „lekarzami" własnej choroby. Od swych lekarzy żądają, by przede wszystkim odgrywali rolę nauczyciela. Już na początku mojej przemiany, ludzie zaczęli mi opowiadać różne rzeczy, o których nigdy przedtem nie słyszałem. Dowiedziałem się, jak lekarze potrafią się zachowywać w swoich gabinetach. Krzyczą. Nakazują czekać pacjentowi dwie godziny, ale odmawiają mu pięciu minut rozmowy. Pewna pacjentka powiedziała mi, że jej poprzedni lekarz wrzeszczał: „W tej kuchni będzie tylko jeden p..... kucharz", bowiem zakwestionowała jego wybór terapii. Jeden z kolegów miał mi za złe, że dawałem jego pacjentowi, bibliotekarzowi choremu na raka, książki medyczne. Powiedział mi wprost: „Jeśli chcesz, żebym ci nadal przysyłał pacjentów, to musisz najpierw wszystko ze mną ustalić". Odparłem mu, że o ile mi wiadomo, nie jest właścicielem umysłu i ciała swego pacjenta. Inny pacjent powiedział mi, że kiedy wszedł do gabinetu lekarza, przeczytał napis na jego biurku: „Kompromis to dla mnie postępowanie na mój sposób". Jeśli ktoś zauważy napis tego rodzaju, radzę, żeby zawrócił na pięcie i wyszedł. Najpierw wściekałem się na innych lekarzy. Mój gniew spotęgował się jeszcze i z tego powodu, że lu- 46 BERNIE S. SIEGEL dziom należącym do CnRWP nie wolno się było wypowiadać indywidualnie; mogli to robić jedynie w swej grupie. Po pewnym czasie uspokoiłem się, ponieważ zrozumiałem, ile przykrości lekarze muszą znosić w milczeniu. Zrozumiałem też, iż te problemy lekarza mogą wyjść na dobre pacjentowi. Oto co napisał niemiecki poeta Rainter Maria Rilke o tym, jak chciał rozweselić pewnego młodego pisarza: Nie wierz, że ten, kto teraz próbuje cię podnieść na duchu żyje bez problemów wśród prostych, spokojnych stów, które czasem ci pomagają. Jego życie napotyka na wiele trudności i smutku, i pozostaje daleko w tyle za twoim życiem. Gdyby było inaczej, nie potrafiłby znaleźć tych słów. Kiedy podjąłem próbę uczenia moich pacjentów w pierwszej grupie CnRWP, byłem zdumiony wynikami. Ludziom, których stan zdrowia utrzymywał się na pewnym poziomie albo pogarszał przez długi czas, na moich oczach zaczęło się polepszać. Z początku czułem pewne zaniepokojenie. Uważałem, że stało się to na skutek nieznanych przyczyn. Polepszenie się ich stanu zdrowia, nie wynikało w sposób oczywisty ze stosowania pewnych lekarstw, z naświetlań czy innych tradycyjnych metod. Czułem się jak szarlatan czy oszust i miałem zamiar rozwiązać tę grupę. W tym momencie moi pacjenci musieli mi wytłumaczyć, co się dzieje. „Czujemy się lepiej — powiedzieli — ponieważ dał pan nam nadzieję i umożliwił kontrolę nad naszym życiem. Pan tego nie rozumie, ponieważ Uprzywilejowany słuchacz 47 jest pan lekarzem. Niech pan usiądzie i wczuje się w rolę pacjenta". Zrobiłem tak, a oni stali się moimi nauczycielami. Za nasze motto przyjęliśmy zdanie z książki Simonto-nów: „W obliczu niepewności, nadzieja nie jest czymś nagannym". Niektórzy lekarze radzili pacjentom, żeby się trzymali ode mnie z dala, gdyż budzę „fałszywą nadzieję". Muszę powiedzieć, że w trakcie mego obcowania z chorobą nie zauważyłem, by w umyśle pacjenta istniało coś takiego. Nadzieja nie jest pojęciem statystycznym. Wywodzi się z psychologii. Pojęcia fałszywej nadziei i obojętnej troskliwości należy usunąć z medycznego słownika, bowiem są one destruktywne zarówno dla pacjenta, jak i lekarza. Ilekroć mam do czynienia ze studentami medycyny albo lekarzami, proszę ich o definicję fałszywej nadziei. I choć długo się nad tym zastanawiają, zwykle nic z tego nie wychodzi. Wtedy wyjaśniam im, że dla większości lekarzy „rozbudzić fałszywą nadzieję" oznacza po prostu tyle, co powiedzieć pacjentowi, że nie powinien myśleć w kategoriach statystycznych. Jeśli stwierdzisz, że przypuszcza się, iż dziewięciu ludzi na dziesięciu umrze na jakąś chorobę, zapewne obudzisz „fałszywą nadzieję", chyba że im powiesz, iż zapewne wszystkich dziesięciu umrze. Ja ze swej strony powiem, że każdy z nich może być tym, który przeżyje, ponieważ nadzieja jest w umyśle człowieka czymś bardzo realnym. Shlomo Breznitz, psycholog na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie ostatnio dowódł, że pozytywne i negatywne oczekiwanie ma wyraźny wpływ na poziom 48 BERNIE S. SIEGEL we krwi kortyzolu i prolaktyny, dwóch hormonów istotnych dla działania systemu odpornościowego. Breznitz badał kilka grup żołnierzy izraelskich, którzy mieli odbyć morderczy czterdziestokilometrowy marsz, ale dał im różne informacje. Jednej grupie powiedział, że ma do przejścia sześćdziesiąt kilometrów, ale zatrzymał ich po czterdziestu, innym powiedział, że będą maszerowali trzydzieści kilometrów, a potem oświadczył, że muszą przejść dalsze dziesięć. Niektórym grupom pozwolono się orientować po tablicach drogowych podających odległości, inne nie miały żadnych wskazówek, ile drogi im zostało ani jaki dystans mają naprawdę pokonać. Breznitz stwierdził, że ci, którzy otrzymali najbardziej dokładne informacje najlepiej znieśli marsz, ale poziom hormonów we krwi zawsze odzwierciedlał raczej oczekiwanie żołnierzy niż prawdziwy dystans. Nawet jeśli to, na co masz wielką nadzieję — całkowite wyleczenie — nie nastąpi, sama nadzieja może ci pomóc w dokonaniu wielu rzeczy. Kto nie chce żywić nadziei, wyraża chęć śmierci. Wiem, że jest dziś sporo osób żyjących dlatego, że dałem im nadzieję i powiedziałem, że nie muszą umierać. Kiedy zacząłem się uczyć od mych wyjątkowych pacjentów, wprowadziłem drastyczne zmiany w mej praktyce lekarskiej. Wreszcie ostatecznie i z całym przekonaniem postanowiłem zostać nadal chirurgiem po to, by mieć bezpośrednie, długotrwałe kontakty z pacjentami. Rozszerzyłem jednak moją rolę, przestałem być tylko technikiem, a stałem się jednocześnie trochę kaznodzieją i nauczycielem, a trochę i uzdrowicielem. Każdy pacjent Uprzywilejowany słuchacz 49 był dla mnie indywidualnością, każdy miał prawo wyboru w podejmowaniu decyzji. W ten sposób tworzyliśmy zespół. Rok wcześniej nim zacząłem prowadzić grupy CnRWP, ogoliłem głowę. Wiele osób uważało, że jest to wyraz solidarności z tymi, którzy utracili włosy w trakcie chemoterapii, ale zapewniam, że moja decyzja nie miała z tym żadnego związku. Później zrozumiałem, że to był symbol odkrycia, jakie usiłowałem zrobić, symbol ujawniający moje własne uczucia, duchowość i miłość. Pewna pielęgniarka przypomniała mi, że golenie głowy jest rutynowym przygotowaniem do każdej operacji mózgu. Reakcje otoczenia były czasem zaskakujące. Stosunek do mnie wielu osób zmienił się, zaczęto się do mnie zwracać, jakbym był niepełnosprawny. Opowiadano mi szczerze o swoim cierpieniu. Wielu lekarzy potępiało tę moją inność, co dla mnie było dodaktowym powodem, żeby tak nadal wyglądać. Motywy ogolenia głowy stały się dla mnie jeszcze bardziej zrozumiałe podczas seminarium prowadzonego przez dr Elisabeth Kubler-Ross. Podczas zajęć stosuje ona między innymi następującą metodę: każe uczestnikom wykonać rysunki ilustrujące aspekty ich życia. Białą kredką na białym papierze narysowałem górę ze śniegiem na szczycie. U stóp góry był staw, a obok na brzegu leżała ryba. A oto klucz do rysunku: coś zostało ukryte (biało na białym) i symbol duchowy (ryba) nie znajdował się w typowym dla siebie miejscu. Zrozumiałem, co chciałem ujawnić; mianowicie moją miłość i du- 50 BERNIE S. SIEGEL chowość, a nie mój skalp. Tej nocy miałem wspaniały sen, ujrzałem siebie z bujną czupryną. Po tym seminarium powiedziałem rodzinie, że już wiem dlaczego ogoliłem głowę, więc teraz moje włosy mogą odrosnąć. Zaprotestowała moja córka Karolina: „Nie rób tego, tak łatwiej jest znaleźć ciebie w kinie". W ten sposób podejmuje się wielkie decyzje. Moja głowa jest nadal łysa, a Karolina czasem myli się i siada koło innych łysych mężczyzn. Od tego właśnie czasu datuje się moja prawdziwa kariera jako tego, który leczy, gdyż dopiero wtedy odkryłem istotę tej pracy. Polega ona na tym, by uczyć pacjentów, jak mają żyć — uczyć nie z piedestału, ale ze świadomością, że uczymy tego, czego sami chcemy się nauczyć. Lekarze muszą nauczać, a jednocześnie uczyć się od swych pacjentów. Moje próby uczenia innych stały się moim zbawieniem i wiem, że to ja najwięcej skorzystałem od CnRWP. Stałem się, jak to określiła Bobbie, „uprzywilejowanym słuchaczem". Zacząłem się dowiadywać od moich pacjentów różnych rzeczy, których nie chcieli mówić innym lekarzom ponieważ uważali, że są one zbyt osobiste lub dziwaczne. Opowiadali mi o swoich snach, przeczuciach i własnych diagnozach, o rzeczach wykraczających poza zwykłą rutynę, które chcieliby dodać do swej kuracji, o tak zwanych zbiegach okoliczności, które nadają znaczenie wydarzeniom pozornie nic nie znaczącym, o swych uczuciach, o miłości, lęku, gniewie, o momentach, kiedy chcieli umrzeć. Uprzywilejowany słuchacz 51 Na przykład kilka lat temu przyszła do mnie pewna kobieta imieniem Mary. Była tuż po konsultacji u jednego z współpracujących ze mną kolegów chirurgów. Spytała mnie: „Czy pan jest tym, który stosuje metodę wizualizacji i tym podobne rzeczy?" Kiedy to potwierdziłem, powiedziała: „No, to coś panu wyznam, doktorze. Przez cały czas ktoś ze mną jest. Nosi białą szatę i przepasany jest purpurową wstęgą, i ma zepsute zęby. Jest zawsze w pokoju". Spytałem: — A jak ma na imię? Co mówi? — Nie mam odwagi z nim rozmawiać. Mary bała się powiedzieć rodzinie i lekarzowi o swoim towarzyszu. Zaczęliby niechybnie uważać ją za niespełna rozumu! Ale kiedy doszła do wniosku, że ja też trochę jestem kopnięty uznała, że może mi to wyjawić. Taka otwartość jest niezwykle ważna dla lekarzy. Jak możemy pomóc ludziom, jeśli nie mogą nam opowiedzieć o wszystkim, co ich dręczy? Z jakąż ulgą przyjęłaby moje wyznanie o George'u, duchowym przewodniku. Wkrótce po stworzeniu grupy CnRWP niektórzy jej członkowie zaczęli mi opowiadać, że inni lekarze uznają to co robię, za wariactwo. Wtedy jednak zbyt cieszyłem się poprawą zdrowia wielu osób należących do grupy, żeby się tym przejmować. Uspokoiłem ich: — Dopóki dobrze się czujecie, nie przejmuję się swoją reputacją. Jednym z powodów, dla których inni lekarze szydzą z moich metod jest to, że oni nie stali się uprzywilejowanymi słuchaczami. Nieraz próbują sprawdzić moją metodę, pytając pacjenta: „Co u pana słychać?" „Nic" 52 BERNIE S. SIEGEL — odpowiada pacjent. Albo pytają: „Jak się pan (pani) czuje?" i słyszą w odpowiedzi: „Dobrze". A potem nie rozumieją, o czym ja z pacjentami mówię. Ponieważ tylu pacjentów wyjawiło mi swoje najtajniejsze myśli, mogę teraz powiedzieć innym: „Rozumiem, co cię trapi". Często potrafię dokładnie określić, jakie są emocjonalne kłopoty pacjentów, na podstawie symptomów i lokalizacji ich dolegliwości. A wtedy oni wyznają swoje prawdziwe przeżycia. Byłem niezwykle przejęty po moich pierwszych doświadczeniach z CnRWP. Myślałem, że nauczyłem się całkiem nowych rzeczy, które w jeden dzień zrewolucjonizują praktykę lekarską. Napisałem kilka artykułów na temat tych odkryć, ale pisma medyczne ich nie wydrukowały. Redaktorzy twierdzili, że temat artykułów jest bardzo interesujący, ale że należy je zamieścić w pismach zajmujących się psychologią. Jednak psychologowie nie potrzebowali informacji tego rodzaju. Oni już uznali rolę postawy duchowej w chorobie. Mniej więcej w tym samym czasie natrafiłem na artykuł Wallace'a C. Ellerbroeka, dawniej chirurga a obecnie psychiatry, który napisał o roli nastawienia duchowego w chorobie nowotworowej. Niestety, przez siedem lat nigdzie nie mógł go opublikować. Kiedy zmienił temat na trądzik, artykuł natychmiast został wydrukowany w jednym z ważniejszych czasopism medycznych. Następnie próbowałem przedstawiać moje doświadczenia na spotkaniach lekarzy. Odpowiedzią był całkowity sceptycyzm, jeśli nie otwarte szyderstwo. Każda dyskusja przemieniała się w wojnę mózgów, grę „moja Uprzywilejowany słuchacz 53 statystyka przeciwko twojej". Prawie nikt nie chciał przyznać: „Może jednak coś w tym jest. Muszę spróbować". W rezultacie, choć mamy teraz nawet dużo naukowych danych, które przemawiają za psychoterapią w leczeniu raka oraz innych chorób, przekonałem się, iż statystyki rzadko zmieniają głęboko zakorzenione ludzkie przekonania. Można tak manipulować liczbami, że fałsz wydaje się logiczny. Zamiast więc polegać na statystyce, koncentruję się teraz na indywidualnych doświadczeniach. Żeby zmienić nastawienie, trzeba często przemówić do serca... i słuchać. Przekonania są sprawą wiary, a nie logiki. Moje poglądy znajdują teraz poparcie i sposób myślenia ulega zmianie. W Yale oraz innych ośrodkach zaczęto prowadzić badania naukowe. Ponieważ zmienia się polityka medycyny, zmienia się polityka finansowania studiów, nowe zagadnienia stają się przedmiotem dociekań naukowych. INNY ŚWIAT \ INNY ŚWIAT to seria książek prowokujących czytelnika do INNEGO spojrzenia na rzeczywistość, w której żyje. To co wydaje się oczywiste dla wielu z nas, po głębszym wejrzeniu traci swą jednoznaczność. Kiedy staramy się patrzeć omijając nasze schematy myślowe, możemy nabrać dystansu do licznych życiowych problemów. Być może stanie się to także za przyczyną książek z tej serii. Bernie S. Siesel tłumaczyła Irena Doleżal-Nowicka LIMBUS Bydgoszc/ 1996 To jedna z najpiękniejszych, najgłębszych i najbardziej optymistycznych książek, jaką można zaproponować wszystkim: tym, którzy mieli nieszczęście chwilowo poddać się chorobie, jak i tym, którzy nigdy nie zamierzają dopuścić choroby do siebie. Jeden z wybitnych autorytetów medycznych powiedział o tej książce, że jest i będzie błogosławieństwem dla ludzkości. tytuł oryginału Love, Medialne and Miracles Copyright © 1986 by B. H. Siegel, S. Korman and A. Schiff. Trustees of the Bernard S. Siegel, M.D., Children's Trust Copyright © for the Polish edition by Dom Wydawniczy LIMBUS, Bydgoszcz 1996 ilustracja na okładce Tytus Żmijewski redaktor Adam Kowalski redaktor techniczny Piotr Różański ISBN 83-85475-35-4 Dom Wydawniczy LIMBUS 85-959 Bydgoszcz 2, skr. poczt. 21 tel./fax 28-79-74 Książkę tę poświęcam Dziełu Stworzenia. Moim rodzicom, Si i Rosę, którzy pokazali mi, jak kochać i mieć nadzieję. Mojej żonie Bobbie, która wytrwała ze mną i zawsze była obok, żebym mógł się od niej uczyć i ją kochać. Jej rodzicom, Merle i Ado, dziękując za ich poświęcenie i poczucie humoru. Naszym dzieciom; Jonathanowi, Jeffreyowi, Stephenowi oraz bliźniakom Carolyn i Keitowi, dziękując za miłość i piękno, jakie wnieśli w nasze życie. i •j rw* .- lym wszystkim wyjątkowym współpracownikom, \ pacjentom i przyjaciołom, którzy poświęcili tyle l czasu, by mnie zaakceptować, uczyć i podtrzymy-l wać na duchu. j \Actorii Prior, Cara/ Cohen, Gary emu Selden, i którzy wiedzieli, jak dużo miłości, wyrozumiałości » i uznania potrzebuje chirurg, by napisać taką l książkę. Wstęp Fakt, że duch rządzi ciałem, choć lekceważony przez biologię i medycynę jest najbardziej fundamentalnym faktem o procesie żyda, jaki znamy. dr med. FRANZ ALEKANDER larę lat temu kilka pielęgniarek z pobliskiego szpitala poprosiło mnie, bym porozmawiał z Jonathanem, lekarzem, u którego stwierdzono raka płuc. Na oddział został przyjęty w dobrym stanie fizycznym, miał świetny nastrój, żartował i dowcipkował ze wszystkimi pielęgniarkami. Kiedy jednak dowiedział się, jaka jest diagnoza, popadł w depresję, zamknął się w sobie. Odwiedziłem go i poruszyłem temat zależności między postawą pacjenta a chorobą. Przytoczyłem to, co Norman Cousins opisał w Anatomii pewnej choroby (Anatomy of an Illness): l Po raz pierwszy miałem do czynienia ze źle postawio-i na diagnozą w wieku dziesięciu lat, kiedy skierowano j mnie do sanatorium przeciwgruźliczego. Byłem wtedy l bardzo drobnym chłopcem z niedowagą, tak że wnio-I sęk, iż cierpię na poważną chorobę wydawał się całkiem | logiczny. Po pewnym czasie okazało się, że lekarze źle zinterpretowali normalne zwapnienie jako zmiany gruźlicze. W owym czasie prześwietlenia i zdjęcia rentgenowskie nie były jeszcze całkiem wiarygodną podstawą dla wszechstronnej diagnozy i tak spędziłem sześć miesięcy w sanatorium. 8 BERNIE S. SIEGEL Najciekawszą dla mnie rzeczą w tym moim wczesnym przeżyciu było to, iż pacjenci sami podzielili się na dwie grupy: na tych. którzy byli przekonani, że pokonają chorobę i wrócą do normalnego życia, oraz na tych, którzy poddali się długiej i może w rezultacie śmiertelnej chorobie. Ci, którzy byli optymistami, zaprzyjaźnili się ze sobą, brali czynny udział w różnych zajęciach i mieli bardzo nikły kontakt z tymi pacjentami, którzy zrezygnowani oczekiwali najgorszego. Kiedy nowi pacjenci przybywali do sanatorium, robiliśmy wszystko co w naszej mocy, żeby ich skaptować na swoją stronę, nim weźmie się za nich brygada pesymistów. Byłem pod wielkim wrażeniem faktu, że w naszej grupie procent „wypisanych jako wyleczonych" znacznie przewyższał procent chłopców z drugiej grupy. Już w wieku dziesięciu lat byłem nastawiony filozoficznie i przekonałem się, jak wielkie znaczenie w zwalczaniu choroby ma siła ducha. Ta lekcja nadziei, jakiej wówczas udzielił mi los, odegrała ważną rolę w całkowitym powrocie do zdrowia. Dzięki niej zrozumiałem również, jak cenne jest życie. — Wiem o tym — powiedział mi Jonathan. — Sam chorowałem na gruźlicę i chciano mnie wysłać na dwa lata do sanatorium. „Nie — odparłem — na Boże Narodzenie będę w domu, razem z moją rodziną". I rzeczywiście, w sześć miesięcy później 23 grudnia zostałem wypisany. — Tak samo możesz postąpić w przypadku raka — zapewniłem go. — Ale on w dwa tygodnie później już nie żył. Jego żona dziękując mi za moje wysiłki wyjaśniła, że jej mąż nie chciał walczyć z chorobą, ponieważ życie i praca całkowicie straciły dla niego znaczenie. Wstęp 9 Sir William Osler, wybitny kanadyjski lekarz i historyk medycyny powiedział, że zachorowanie na gruźlicę ma większy związek z tym, co się dzieje w duszy pacjenta niż w jego płucach. W tym wypadku był echem Hipo-kratesa, który powiedział, że raczej chciałby wiedzieć, jakiego rodzaju człowiek choruje, niż jakiego rodzaju ma chorobę. Ludwik Pasteur i Claude Bernard, dwaj giganci dziewiętnastowiecznej biologii przez całe życie spierali się ze sobą, czy najważniejszym czynnikiem w chorobie jest „gleba" — czyli ludzkie ciało — czy też zarazek. Na łożu śmierci Pasteur przyznał, że to Bernard miał rację twierdząc, iż gleba. Pomimo spostrzeżeń tych dwóch wielkich lekarzy medycyna nadal koncentruje się na chorobie, co jest orientacją błędną. Zwolennicy tej tezy ciągle postępują tak, jakby choroba chwytała ludzi i nie rozumieją, że to ludzie chwytają chorobę, stając się podatnymi na zarodki chorób, z którymi ustawicznie się stykamy. Chociaż najlepsi lekarze zawsze wiedzieli lepiej, medycyna jako całość rzadko zajmowała się ludźmi, którzy nie chorują. Większość lekarzy sporadycznie zastanawia się nad tym, jak wielki wpływ ma postawa pacjenta wobec życia, jak oddziałuje na jakość życia i jego długość. Pacjenci są bardzo różni. Niektórzy, by zwiększyć szansę na wyleczenie, zrobią niemal wszystko z wyjątkiem zmiany stylu życia. Kiedy proponuję im albo operację, albo zrezygnowanie z dotychczasowych nawyków, ośmiu na dziesięciu odpowiada: „Decyduję się na operację. To łatwiejsze. Poza tym przez tydzień pobytu 10 BERNIE S. SIEGEL w szpitalu będę miał troskliwą opiekę". Przeciwieństwem ich są ci, których nazywam wyjątkowymi pacjentami albo tymi, którzy przeżyli. Oni nie chcą się poddać, jak na przykład pewna pacjentka, niewidoma z powodu cukrzycy, okaleczona z powodu raka, która żyje dotąd wbrew wszelkim logicznym przewidywaniom, i teraz większość czasu spędza przy telefonie, podtrzymując na duchu innych pacjentów. Ona oraz ci inni wyjątkowi pacjenci nauczyli mnie, że duch może w sposób dramatyczny wpłynąć na ciało i że choroba ciała nie ogranicza zdolności do kochania. Teoria Freuda, że naszemu instynktowi samozachowawczemu przeciwstawia się rodzaj instynktu śmierci, została odrzucona przez wielu późniejszych psychologów. A mimo to dobrze wszyscy wiemy, że wielu ludzi prowadzi taki tryb życia, jakby chcieli je skrócić. Wyjątkowi pacjenci pokonali różnego rodzaju presje, konflikty i nawyki, które innych ludzi skłoniły do tego, żeby ulec świadomemu czy nieświadomemu „pragnieniu śmierci". Każda ich myśl i czyn wspierają chęć życia. Ja osobiście jestem pewien, że mamy w sobie biologiczne mechanizmy „życia" i „śmierci". Naukowe badania innych lekarzy i moje codzienne kliniczne doświadczenie przekonały mnie, że stan ducha zmienia stan ciała działając za pośrednictwem centralnego systemu nerwowego, systemu wewnętrznego wydzielania i systemu immunologicznego (odpornościowego). Spokój ducha przesyła ciału sygnały „życie", podczas gdy depresje, strach, nierozwiązane konflikty-sygnały „śmierć". Dlatego wszelkiego rodzaju leczenie jest naukowe, nawet Wstęp 11 jeśli nauka nie może dotąd wyjaśnić, w jaki sposób dzieją się nieoczekiwane „cuda". Wyjątkowi pacjenci okazują swoją wolę życia w niezwykle wyrazisty sposób. Biorą na siebie odpowiedzialność za swoje życie, nawet jeśli przedtem nie byli do tego zdolni i ciężko pracują, żeby odzyskać zdrowie i osiągnąć spokój ducha. Nie zostawiają inicjatywy wyłącznie lekarzom, ale traktują ich jak członków drużyny sportowej, żądając najlepszej techniki, inwencji, troski i szerokich horyzontów. A jeśli są niezadowoleni, zmieniają swych lekarzy. Jednak wyjątkowi pacjenci są także ludźmi wrażliwymi i dlatego rozumieją trudności, jakie napotyka lekarz. W większości wypadków radzę memu niezadowolonemu pacjentowi, żeby uścisnął lekarza. Zazwyczaj dzięki temu jest on bardziej skłonny wyjść naprzeciw potrzebom pacjenta, który stał się dla niego konkretną osobą; traktuje go zatem indywidualnie, a nie jak przypadek chorobowy. Pacjent staje się wtedy, jak to czule określam, „zwariowany". Pewna pacjentka, której udzieliłem tej rady powiedziała mi, że kiedy była w gabinecie swego lekarza nie odważyła się uścisnąć go. „Zamiast tego — wyjaśniła — spojrzałam na niego bardzo, bardzo serdecznie. I wie pan co się stało? Usiadł i wyznał mi, że musi schudnąć i mieć więcej ruchu, a na zakończenie to on mnie uścisnął!" Jeśli taki uścisk nie pomoże, to trzeba szukać innego lekarza, ponieważ znam pacjentów, których niewłaściwy stosunek lekarzy dosłownie zabił. 12 BERNIE S. SIEGEL Każdy może być wyjątkowym pacjentem trening trzeba zacząć jeszcze zanim się zachoruje. Wiele osób nie wykorzystuje w pełni swych życiowych sił, dopóki śmiertelna choroba nie skłoni ich do „zmiany postawy duchowej". Jednak nie powinno to być przebudzeniem w ostatniej minucie. Siła ducha jest do naszej dyspozycji przez cały czas ale ma większe pole do działania nim zagrozi nam katastrofa. Proces ten nie wymaga przynależności do żadnej religii czy systemu psychologicznego. Ponieważ w mojej praktyce rak jest chorobą najgroźniejszą, większość rozważań dotyczy raka, jednak sądzę, że te same zasady można stosować we wszystkich chorobach. Podstawowy problem, jaki staje przed przeważającą liczbą pacjentów to niemożność kochania samych siebie, bowiem nie byli kochani przez innych ludzi w decydujących okresach swego życia. Tym okresem jest prawie zawsze dzieciństwo, kiedy stosunki z rodzicami formują nasz indywidualny sposób reagowania na stres. Jako dorośli ludzie powtarzamy te reakcje i sami powodujemy wrażliwość na chorobę, a nasza osobowość często determinuje specyficzną ich naturę. Zdolność kochania samych siebie wraz ze zdolnością kochania życia, pełne zaakcentowanie faktu, iż nie trwa ono wiecznie, umożliwia nam poprawienie jego jakości. Moim zadaniem jako chirurga jest przedłużenie ludziom czasu, w którym mogą się leczyć sami. Staram się im pomóc wyzdrowieć, a jednocześnie zrozumieć dlaczego zachorowali. Wtedy mogą przystąpić do prawdziwego leczenia, a nie tylko do zwalczania konkretnej choroby. Wstęp 13 Książka ta jest przewodnikiem mówiącym, jak osiągnąć taką przemianę, jak również świadectwem tego, czego nauczyłem się od moich pacjentów. Z niezwykłym trudem wypracowali sobie właściwe podejście do życia, zatem ich przykład może każdemu czytelnikowi pomóc skutecznie walczyć o własne zdrowie. Ja spróbuję w tym pośredniczyć. Chcę podkreślić, że moja książka to nie tylko poradnik odpowiadający na pytania co robić; takich jest mnóstwo. Jest raczej przewodnikiem, który umożliwia wybór najlepszej własnej metody i takie podporządkowanie jej swojej woli, by zgodnie z nią postępować. Mam nadzieję wyjść poza racjonalizm moich czytelników, bowiem cuda nie wywodzą się z zimnego intelektu. Wywodzą się z autentycznego „ja" każdego człowieka i jego postępowania wedle tego, co uważa za swoją właściwą życiową drogę. Jeśli cierpisz na jakąś chorobę zagrażającą życiu, zmiana, o jakiej mówię, może ci uratować to życie albo przedłużyć je ponad wszelkie lekarskie prognozy lub co najmniej pomoże wykorzystać czas, jaki ci pozostał w stopniu znacznie przekraczającym twoje oczekiwania. Jeśli cierpisz na jakieś drobne dolegliwości albo nie jesteś chory, tylko nie cieszy cię życie — zasady, jakich nauczyłem się od wyjątkowych pacjentów, przyniosą ci radość i w przyszłości pomogą uniknąć choroby. Jeśli jesteś lekarzem, mam nadzieję, że książka ta nauczy cię strategii, której brak od dawna odczuwałeś, techniki, jakiej nie było w twojej edukacji. Lekarze rzadko zdają sobie sprawę, że w porównaniu z innymi pacjentami całkiem odmiennie rozmawiają z ludźmi 14 BERNIE S. SIEGEL chorymi na raka. Pacjentowi po ataku serca mówimy, jak należy zmienić tryb życia. Mówimy o diecie, ćwiczeniach fizycznych i tak dalej, dając w ten sposób nadzieje, że on czy ona mogą wziąć czynny udział w procesie zdrowienia. Jeśli jednak ten sam pacjent ucharakte-ryzuje się, włoży perukę i przyjdzie za tydzień, mówiąc: „mam raka", większość lekarzy powie: „Jeśli takie a takie leczenie nie pomoże, nic więcej nie będę mógł zrobić". Musimy nauczyć się dawać pacjentom możliwość udziału w procesie zdrowienia z każdego rodzaju choroby. Nie zamierzam na kartach tej książki mówić do moich kolegów: „Jestem lepszym lekarzem niż wy". Chcę raczej wyjaśnić, dlaczego przez długie lata miałem uczucie, że ponoszę klęskę, aż wreszcie moi pacjenci nauczyli mnie, iż w medycynie wielkie znaczenie ma coś więcej niż pigułki i zabiegi operacyjne. Wiem, że wasze gabinety pełne są ludzi, którym poświęcacie całą swoją energię, a im się nie polepsza. Znam ten ból, jaki odczuwają lekarze. Mamy takie same problemy jak inni ludzie, mamy też jeden własny, który nam wbito w głowę podczas studiów medycznych: iż każdy z nas pełni rolę technika ratującego życie, co implikuje, że choroba i śmierć są naszą klęską. A przecież nikt nie żyje wiecznie, dlatego śmierć nie jest klęską. Celem jest życie, natomiast klęską — nie podjęcie wyzwania, jakim jest życie. Pokażę wam tych pacjentów (są oni w mniejszości), którzy przywrócą wam energię; tych, którym się poprawia, choć wcale nie powinno tak być. Pozwólcie że pokażę wam, jak się uczyć od tych pacjentów, Wstęp 15 którzy odnieśli sukces i pomagają innym obudzić w sobie „chęć do żyda". Owa chęć z pewnością i wam pomoże wyleczyć się samym. Z naszego słownika trzeba usunąć słowo „niemożliwe". Przypomnę, jak Dawid Ben- Gurion zauważył w innym kontekście: „Każdy, kto nie wierzy w cuda, nie jest realistą". Bardzo nas mylą takie określenia, jak „spontaniczna remisja" albo „cud", gdyż zakładają, że pacjent musi mieć szczęście, żeby się wyleczyć, a tak naprawdę to uzdrowienia są wynikiem ciężkiej pracy. To nie jest działanie Boga. Pamiętajcie, że cud, jaki się zdarzy w jednym pokoleniu, w następnym może być naukowym faktem. Nie zamykajcie oczu na działania albo zjawiska, które nie zawsze są wymierne. Zdarzają się one dzięki wewnętrznej energii, jaka jest udziałem nas wszystkich. Dlatego ja wolę określenie „wyleczenie twórcze" albo „samowyleczenie", które podkreśla aktywną rolę pacjenta. Pokażę wam, jak wyjątkowi pacjenci pracują, żeby się wyleczyć. New Ha\en (Connecticut) Kwiecień 1986 meti. S. — C^hcę tylko powiedzieć, że nie powinniśmy za bardzo wierzyć lekarzom. O proszę, czytam teraz taką książkę — pokazał opasły tom — Abrikosow i Strukow, Anatomopatologia, podręcznik akademicki. Tu piszą, że zależność między chorobą nowotworową a centralnym układem nerwowym nie została jeszcze dostatecznie zbadana. A jest to zależność zadziwiająca! Przeczytam wam dosłownie. — Przerzucił parę kartek — O, jest: „Występują niekiedy przypadki samoistnej remisji nowotworu." Rozumiecie? Nie wyleczenia, lecz ozdrowienia! No i co wy na to? W sali zawrzało. Oto samoistne ozdrowienie wyleciało z kart książki niczym tęczowy motyl i każdy nastawiał teraz czoło, policzki, twarz, żeby ów motyl musnął je swymi zbawczymi skrzydłami. — Samoistne! — Kostogłotow odłożył książkę. — To znaczy, że nagle, ni stąd ni zowąd, guz zaczyna odwrót! Zmniejsza się, cofa, wchłania i znika! Wszyscy zamilkli, słuchali baśni z otwartymi ustami. Nie do wiary — żeby nowotwór, jego guz, ten zabójczy, przekreślający całe życie guz mógł zniknąć tak sam z siebie, sczeznąć bez śladu? Milczeli, czekali na motyla nadziei — i jedynie ponury Poddujew zaskrzypiał łóżkiem i napinając się bezsilnie, wychrypiał: — Do tego trzeba mieć czyste sumienie.1 1 A Sdżenicyn, Oddział chorych na raka, przekł. Michał B. Jagiełło, s. 118, Warszawa 1993. (Przyp. tłum.) I Pamiętajmy, e mamy ciało W książce Mi/ość, medycyna i cuda ścisłe są fakty, natomiast zmieniono nazwiska, miejscowości i cechy charakterystyczne opisywanych osób, by zachować ich anonimowość. l Uprzywilejowany słuchacz Nie można za darmo otrzymać nową filozofii, sposobu żyda. Trzeba za to drogo zapłacić i zdobywać wielką cierpliwością i dużym wysiłkiem. FlODOR DOSTOJEWSKI JNa wydziałach medycznych nikt nie uczy studentów o „wyjątkowym pacjencie". Odkryłem go po długim i ciężkim okresie, kiedy w mojej pracy zawodowej szukałem duszy. Nigdy nie miałem wykładów o przywracaniu zdrowia i miłości, o tym, jak rozmawiać z pacjentami, albo jakie trzeba spełniać warunki, żeby zostać lekarzem. Podczas moich studiów nie zostałem uleczony, a jednak miałem leczyć innych. We wczesnych latach siedemdziesiątych, kiedy pracowałem jako chirurg już przeszło dziesięć lat, doszedłem do wniosku, że mój zawód jest bardzo trudny. Nie był to wynik przepracowania, nadal dawałem sobie radę z ustawicznymi problemami, nadmiarem obowiązków i ciągłym podejmowaniem decyzji życie — śmierć. Wy- 19 20 BERNIE S. SIEGEL szkolono mnie tak, żebym myślał, iż cała moja praca polega na tym, by technicznie poprawiać stan zdrowia pacjentów, by ratować im życie. Tak właśnie określany jest sukces lekarza. Ponieważ jednak czasami moim pacjentom nie poprawiało się i w końcu umierali, uważałem, że ponoszę klęskę. Intuicyjnie czułem, że musi być jakiś sposób, bym mógł pomóc przypadkom „beznadziejnym", wykraczając poza moją rolę technika. Minęło jednak wiele lat trudnego wzrastania, nim pojąłem jak to robić. Kiedy zacząłem pracować w swoim zawodzie, codziennie oczekiwałem z radością stawienia czoła nowym problemom. Bardzo mnie to mobilizowało i dzięki temu praktyka nie była nudna. Jednak po kilku latach te problemy stały się monotonne. Marzyłem o łatwych dniach, kiedy wszystko szło zgodnie z planem i miałem tylko zwykłe przypadki. Ale „łatwych" dni nie było. Dopiero z czasem zacząłem oczekiwać nagłych przypadków, a nawet momentów kryzysowych w szpitalnej rutynie; niezwykłych okazji, żeby pomagać ludziom. Chirurdzy nie są ideałami. Zawsze robimy wszystko, co w naszej mocy, ale mimo to zdarzają się komplikacje. Choć jest to zawsze ciężkie przeżycie, sprowadza nas na ziemię i nie dopuszcza do tego, żebyśmy się uważali za bogów. Najbardziej wstrząsnął moją wiarą we własne siły przypadek, kiedy na początku pracy zawodowej uszkodziłem nerw twarzy u młodej dziewczyny. Gdy zobaczyłem, że po przebudzeniu połowę twarzy ma sparaliżowaną, miałem ochotę uciec na koniec świata. Zostałem chirurgiem po to, by pomagać ludziom, a w re- Uprzywilejowany słuchacz 21 zultacie oszpeciłem moją pacjentkę. To było ciężkie przeżycie. Niestety, nie nauczyłem się jeszcze wtedy, że moja typowa lekarska reakcja — ukryć swoje cierpienie, kiedy coś się nie powiodło — nikomu nie może pomóc. Żyłem w ciągłym napięciu. Kiedy na salę operacyjną przywożono pacjenta z silnym krwotokiem, zdenerwowany personel bliski był paniki, dopóki nie wkroczył chirurg. Wtedy to mnie żołądek skręcał się w supeł, a reszta zespołu była spokojna. Nikomu nie mogłem przekazać mego napięcia. Tylko w sobie mogłem szukać oparcia. Zawsze na początku każdej operacji bardzo się pociłem, ale w miarę jak sytuacja przechodziła pod moją kontrolę, choć lampy były tak samo gorące jak przedtem, mnie robiło się chłodniej. Czułem się wtedy rozpaczliwie samotny, oczekując od siebie tylko doskonałości. Stres nie opuszczał mnie nawet w domu. Na kilka dni przed trudną operacją wielokrotnie przeżywałem ją w duchu modląc się by pomyślny wynik, jakiego oczekiwałem, stał się faktem. Po operacji, nawet jeśli wszystko poszło dobrze, często budziłem się nagle w nocy rozważając, czy podjąłem słuszne decyzje. Teraz, po wielu latach uczenia się od moich pacjentów, potrafię podjąć każdą decyzję, żyć z nią i zostawić za sobą wiedząc, że uczyniłem wszystko, co w mojej mocy. Podobnie jak duchowny, który czuje się samotny, ponieważ nigdy nie nauczył się rozmawiać z Bogiem, tak samo lekarze czują się samotni, ponieważ nigdy nie nauczyli się rozmawiać z pacjentami. Jedna z największych naszych trudności polega na tym, że tak mało czasu poświęcamy własnej rodzinie. 22 BERNIE S. SIEGEL Sportowiec po zawodach bierze prysznic i wraca do domu. Dla lekarza dzień pracy właściwie nigdy się nie kończy. Z czasem przywykłem do myśli, że spędzenie weekendu w domu to jakaś niezwykła nagroda a nie coś, na co mogę na pewno liczyć. Poza tym czułem się podwójnie winny: odebranie kilku godzin pacjentom odczuwałem jako kradzież, tak samo pracując po szesnaście godzin dziennie uważałem, że kradnę czas należny moim dzieciom i żonie. Nie wiedziałem, jak sobie poradzić z tym poczuciem winy, ani jak uporządkować moje życie. Ileż to razy byłem zbyt zmęczony, żeby po powrocie do domu cieszyć się rodziną. Któregoś wieczoru byłem tak wyczerpany, że kiedy odwoziłem do domu dziewczynę, pilnującą podczas naszej nieobecności dzieci, automatycznie podjechałem pod szpital. Pewno myślała, że chcę ją porwać. Nawet chwile spędzane w domu bywały zakłócane. Dzieci ustawicznie pytały: „Tato, czy wezwą cię dziś wieczorem?" Kiedy pozostawałem „pod telefonem" zdenerwowana rodzina była pewna, że wspólny miły wieczór nie będzie trwać długo. Dla większości ludzi sygnał telefonu jest dźwiękiem przyjaznym. Dla nas oznaczał rozstanie. Jedną z rzeczy najbardziej wyprowadzających lekarza z równowagi jest fakt, że śmierć częściej przychodzi w nocy niż o innej porze. Teraz dobrze o tym wiem. Trudno nie odczuć gniewu, kiedy pacjent pogrążony w śpiączce przez długie dni, umiera o drugiej nad ranem i trzeba obudzić lekarza i rodzinę, żeby przekazać tę wiadomość. Myśli wtedy: „Dlaczego ten, który umiera, Uprzywilejowany słuchacz 23 nie może mieć trochę szacunku dla żyjących?" Mało kto z nas przyznaje się do tej wrogości. Po prostu w tym przypadku czujemy się winni. Niełatwo potem być pogodnym i czujnym w sali operacyjnej o siódmej rano, pamiętając o rodzinnych kłopotach i dwóch lub trzech telefonach w środku nocy. W noworoczny dzień 1974 zacząłem prowadzić dziennik. Najpierw dawałem w nim upust głównie rozpaczy. „Czasem wydaje mi się — napisałem pewnego wieczoru — że cały świat umiera na raka". Innego wieczoru zanotowałem: „Żołądek człowiekowi opada do pięt i o-garnia przerażenie, kiedy pomyśli o przyszłości. Ilu jeszcze pacjentom będę musiał spojrzeć w twarz i powiedzieć: Bardzo mi przykro, ten guz nie kwalifikuje się do operacji?" Dobrze pamiętam Florę, moją pacjentkę z tego okresu. Mąż jej niedawno zmarł, a ona sama umierała na raka macicy, którego nie zdołały zahamować dwie operacje. Martwiła się każdym dniem spędzonym w szpitalu, gdyż to pomniejszało jej oszczędności, które chciała ofiarować wnuczkom. Choć pragnęła, by przedłużano jej życie, równocześnie chciała szybko je zakończyć tylko dlatego, żeby nie ucierpiało na tym wykształcenie wnuczek. „Jak — zastanawiałem się — mogę znaleźć siły, żeby podtrzymać tych wszystkich ludzi w ich walce?" Dzięki introspekcji, jaką mi umożliwił mój dziennik, zrozumiałem, że muszę zmienić swój stosunek do praktyki lekarskiej. Przez cały ten okres poważnie myślałem ° zmianie zawodu. Zastanawiałem się nad tym, żeby 24 BERNIE S. SIEGEL zostać nauczycielem albo lepiej weterynarzem. Mógłbym wtedy głaskać swoich pacjentów. Nie potrafiłem zdecydować czego chcę, ale wiedziałem, że musi to być coś związanego z ludźmi. Nawet malując, co było moim hobby, robiłem wyłącznie portrety. Coś mi wreszcie zaświtało. Oto, choć codziennie miałem do czynienia z co najmniej dwudziestoma pacjentami, jak również z ich rodzinami, z kilkunastoma lekarzami i pielęgniarkami, ciągle szukałem ludzi. Przez cały ten czas miałem do czynienia z kartami chorobowymi, chorobami, lekarstwami, personelem, diagnozami, ale nie z ludźmi. O moich pacjentach myślałem jak o mechanizmach, które należy reperować. Wreszcie zacząłem w nowy sposób słuchać języka moich współpracowników. Pamiętam swoje wystąpienie w tym roku na konferencji pediatrów. Wielu spóźniło się tłumacząc, że właśnie został przyjęty „interesujący przypadek" — dziecko bliskie cukrzycowej śpiączki. Wstrząśnięty uświadomiłem sobie, jaki dystans tego rodzaju postawa wytworzyła pomiędzy lekarzami a ich „przypadkiem", którym tutaj było bardzo chore, przerażone dziecko i jego zmartwieni rodzice. Uświadomiłem sobie, że niezależnie od moich wysiłków, ja także przybrałem taką obronną postawę wobec cierpienia i klęski. Ponieważ to ja sprawiałem ból, zamykałem się w sobie wtedy, gdy pacjenci potrzebowali mnie najbardziej. Stało się to oczywiste zwłaszcza kiedy wróciłem z długiego urlopu w 1974. Tylko przez kilka dni reagowałem jak ludzka istota. Wkrótce emocje ustąpiły i górę wzięło skrzywienie zawodowe. Chciałem Uprzywilejowany słuchacz 25 jednak zachować tę wrażliwość, ponieważ wewnętrzny chłód nikogo nie chronił przed bólem. Po prostu spychał go na dalszy plan. Przywykłem myśleć, że pewna doza tego dystansowania się jest konieczna, jednak u większości lekarzy idzie to za daleko. Zbyt często nacisk otoczenia pozbawia nas wrodzonego współczucia. Zamiast tego należy uczyć nas rozsądnej troski, która pozwala na wyrażanie uczuć nie zagrażając zdolności podejmowania decyzji. Nadal zastanawiałem się czy pozostać chirurgiem, czy zrezygnować z wiedzy zdobywanej przez pół życia, żeby zająć się inną specjalnością. Myślałem o psychiatrii, dzięki której mógłbym pomagać ludziom nie krojąc ich. I wtedy jeden z moich pacjentów chorujących na raka, pianista imieniem Mark, pomógł mi zrozumieć, że mogę odzyskać równowagę duchową nie zmieniając zawodu. Ponieważ stan jego się poprawił, wszyscy przyjaciele namawiali go, żeby wrócił na estradę. On jednak stwierdził, że tam już siebie nie widzi. Przekonał się, że jest naprawdę szczęśliwy grając na pianinie w domu. Nadal robił to, co kochał, ale zmienił kontekst, żeby znaleźć pełną satysfakcję. Zrozumiałem wtedy, że ja potrzebuję tego samego. Postanowiłem „wyjść zza biurka" i otworzyć zarówno moje serce, jak i drzwi mego gabinetu. Teraz, gdy biurko mam oparte o ścianę, siedzę z moim pacjentem twarzą w twarz, jak równy z równym. Technik od telefonów, stolarz i student medycyny powiedzieli, że rooj gabinet jest źle urządzony, ponieważ biurko nie stoi już pośrodku. Wyjaśniłem im, że chcę widzieć pacjenta bez żadnych dzielących nas przeszkód. 26 BERNIE S. SIEGEL Zacząłem namawiać moich pacjentów, żeby mówili do mnie po imieniu. Z początku trudno być po prostu Bernie'em, a nie dr Siegelem — spotykać innych jako osoba, a nie etykietka. Oznaczało to, że muszę lubić siebie i zasłużyć na szacunek raczej dlatego, że coś zrobiłem, niż dlatego, że czegoś się podczas studiów nauczyłem. Ale warto było dokonać tej zmiany. To bardzo prosty, a przy tym efektywny sposób, żeby przełamać barierę między lekarzem i pacjentem. Przestawienie biurka i używanie imienia było tylko zapowiedzią dalszych zmian. Następnie popełniłem, jak na lekarza, ciężki grzech: „zbratałem się" z moimi pacjentami. Po raz pierwszy zacząłem w pełni rozumieć, co to znaczy żyć z rakiem, przeżywać lęk, że może się rozszerzać wtedy, kiedy człowiek rozmawia ze swoim lekarzem, zmywa, bawi się z dziećmi, pracuje, śpi albo się kocha. Jakże trudno zachować wtedy swoją ludzką godność. Przestałem odgradzać się uczuciowo od smutnych scen, jakich codziennie musiałem być świadkiem. Pewnego dnia podczas obchodu zastałem jednego z pacjentów leżącego na boku, mamroczącego coś, apatycznego z powodu środków znieczulających. Resztki sił koncentrował na tym, żeby trzymać mocz i zupełnie nie zdawał sobie sprawy z cudownego słonecznego widoku, jaki miał za oknem. Leżał w rozlanym soku grapefruitowym zmieszanym z żółcią, a ja przyłapałem sam siebie na tym, że wpatruję się w te ostre kolory na zabrudzonym prześcieradle, Ów kontrast piękna i cierpienia przygnębił mnie. Uprzywilejowany słuchacz 27 Wkrótce jednak przekonałem się, że moi pacjenci mogą być dla mnie źródłem siły. Ilekroć pomyślałem o pewnym małżeństwie — on miał ciężką chorobę serca, ona raka piersi — w którym każde z nich starało się żyć jak najdłużej po to, żeby pomagać drugiemu, moje poczucie bezradności jakoś się zmniejszało. Współczucie innej kobiety, bardzo cierpiącej z powodu /łamania obu rąk, ale zmartwionej, że zbyt długo pozostaję w pracy, dosłownie wygoniło całe moje zmęczenie. Kiedy powiedziałem: „Do zobaczenia", a umierający pacjent uśmiechnął się i zażartował: „Mam nadzieję", moje poczucie klęski osłabło. Przekonałem się bowiem, że lęk przed śmiercią nie pokonał ducha tego człowieka. Z początku to ja zacząłem przytulać pacjentów sądząc, że właśnie oni potrzebują mego podtrzymania. Potem okazało się, że ja mówię: „Potrzebuję twego przytulenia" żeby dalej móc pracować. I nawet jeśli moi pacjenci byli na respiratorach, starali się pochylić, żeby mnie dotknąć czy pocałować, a moje poczucie winy, zmęczenia i rozpaczy znikało. To oni mnie ratowali. W obliczu takiej odwagi coraz częściej pragnąłem coś zrobić, żeby złagodzić odejście moich pacjentów z tego świata. Zacząłem rozumieć, że moje zawodowe metody zmierzające do przedłużenia życia i wyleczenia choroby, uważane za najszlachetniejsze cele naszej cywilizacji, są czasem znacznie okrutniejsze niż u dzikich plemion, gdzie ciężka choroba kończy się szybką śmiercią. Powiada się, że nikt nie pragnie własnej śmierci, ale jestem Pewien, że niektórzy jej pragną, kiedy muszą dźwigać ciężar pozostałych im godzin, dni i tygodni. Starsi ludzie 28 BERNIE S. SIEGEL bardzo cierpiący i skazani na upokorzenia, często skarżą się: „Po co żyję tak długo!" Uważani, że powinniśmy robić więcej żeby pomóc pacjentowi odejść i zakończyć spokojne życie, które straciło dla niego wszelką wartość. (Mówię tu o naturalnych sposobach odejścia, które są dostępne dla nas wszystkich w momencie, gdy śmierć nie jest katastrofą.) Jak bardzo potrzebne jest współczucie jako przeciwwaga dla determinacji lekarzy za wszelką cenę chcących ratować życie swoim pacjentom, przekonałem się, gdy w naszym szpitalu znalazł się Stephen, przyjaciel mego kolegi i wspólnika. Po ciężkim ataku serca leżał przywiązany do łóżka z rurkami w każdym otworze ciała; uszkodzenie serca było tak rozległe, że nie przystąpiono do reanimacji. Przerażony płakał z bólu, ale nikt nie odważył się podać mu środków przeciwbólowych w obawie, że takie lekarstwo mogłoby przyśpieszyć to, co nieuniknione i byłoby poczytane za eutanazję. Wreszcie mój kolega sam postanowił wkroczyć, choć jego przyjaciel był pacjentem innego lekarza. Zlecił zastrzyk z nem-butalu, po którym Stephen uspokoił się, wyszeptał „dziękuję ci" i zmarł cicho w pięć minut później. Na ulicy miałby łatwiejszą śmierć niż w szpitalu. Koniec nastąpiłby szybciej i nie byłby tak ciężkim przeżyciem dla wszystkich zainteresowanych. Jak możemy twierdzić, że przedłużamy życie, kiedy pacjent nie jest już człowiekiem, lecz przewodem między podawanymi dożylnie płynami i wydalanym moczem? Przecież w ten sposób przedłużamy tylko umieranie. W artykule redakcyjnym „Journal of the American Medical Association" pt. Nie Uprzywilejowany słuchacz 29 na moim dyżurze, pewien lekarz zastanawia się nad problemem przedłużania życia a nie podtrzymywania. Wyraz szpital (ang. hospital) wywodzi się od łacińskiego słowa „gość", ale rzadko kiedy instytucja ta bywa naprawdę gościnna. Niewiele uwagi poświęca się opiece albo leczeniu, za to bardzo dużo podawaniu lekarstw. Często zastanawiam się, dlaczego projektanci wnętrz nie każą ładnie malować sufitów. Przecież pacjenci wpatrują się w nie tyle czasu. W każdym pokoju jest telewizor, ale czy są dostępne dla chorych wideokasety z filmami muzycznymi i takie o twórczej tematyce — wesołe albo medytacyjne — żeby w ten sposób stwarzać lepsze warunki kuracji? Jakie możliwości ma pacjent, żeby zachować swoją tożsamość? Ostatnio Sam, pacjent, który zdumiewająco szybko wrócił do zdrowia po operacji przepukliny, wyjaśnił nam w liście, jak bardzo pomocna była mu swobodna atmosfera: Niepokoiło mnie jednak, dlaczego byłem takim opanowanym, współpracującym, wzorowym, dobrym pacjentem. Ja, który byłem znany z tego, że zawsze lubiłem rozrabiać. Dużo się nad tym zastanawiałem i właściwie znalazłem jedną odpowiedź, mianowicie taką, że otoczenie szpitalne było powściągliwe i personel tak całkiem zwyczajny, że nie miałem przeciw czemu się buntować. Myślę, że mój szybki powrót do zdrowia, świadomość, że nie jestem bezradny, wszystko to sprawiało, że czułem, iż to ja kontroluję sytuację i dlatego nie miałem powodów, żeby robić wokół siebie wiele szumu. 30 BERNIE S. SIEGEL Podczas pobytu w szpitalu osoby należące do personelu stają się jakby rodziną pacjenta, ponieważ widują go częściej i w bardziej intymnych sytuacjach niż ktokolwiek inny. Musimy sprostać tej odpowiedzialności dając serdeczne podtrzymanie, takie jakie powinna okazać rodzina, która podczas krótkich odwiedzin nie może wiele zdziałać. Myślę tu o jednym z moich pacjentów z rakiem odbytnicy ł przerzutami na płuca i mózg, który nie zgadzał się na żadne leczenie, ponieważ chciał umrzeć w słońcu na werandzie swojego domu, słuchając ptaków. Dlaczego szpitale nie mogą być równie przyjazne? Kiedy wyobraziłem sobie ból i strach, jaki przeżywają moi pacjenci zrozumiałem, że w medycynie istnieje coś znacznie ważniejszego niż techniczna sprawność. Nauczyłem się, że mam do ofiarowania znacznie więcej niż chirurgia i że opieką objąć mogę nawet umierających oraz ich rodziny. W rezultacie doszedłem do wniosku, iż jedynym powodem, żebym został w tym zawodzie, jest ofiarować ludziom przyjaźń w chwilach kiedy tego najbardziej potrzebują. Mój wspólnik i kolega, Dick Selzer, który jest nie tylko dobrym chirurgiem, ale także dobrym eseistą w Lekcjach na temat śmierci (Mortal Lessom) napisał: Nie wiem, kiedy zrozumiałem, że to piekło w którym upływa nasze życie daje nam siłę okazywania sobie wzajemnie troski. Chirurg nie wyślizguje się z łona matki z wrodzonym współczuciem. To przychodzi znacznie później. Nie w formie promienia łaski, ale po opatrzeniu niezliczonej ilości ran, cięć, jakich dokonał, dotknięciu niezliczonych ropni i jam, których dotykał gdy je leczył. Początkowo jest to jakby szept dobywający się z wielu Uprzywilejowany słuchacz 31 ust. Ale stopniowo narasta, aż wreszcie staje się donośnym wezwaniem — jednym dźwiękiem jak krzyk niektórych samotnych ptaków — i mówi nam, że z tego współbrzmienia pomiędzy chorym człowiekiem i tym, który go leczy, może powstać cudowna rzecz. Ludzie religijni nazywają to Miłością. Pojawia się przewodnik W czerwcu 1978 roku moje podejście do medycyny zmieniło się w wyniku nieoczekiwanego przeżycia, jakiego doświadczyłem podczas seminarium szkoleniowego. Onkolog O. Carl Simonton i psycholog Stephanie Mat-thews (wtedy jego żona) zorganizowali w Elmcrest Insti-tute (Portland, stan Connecticut) sesję na temat „Czynniki psychologiczne, stres i rak". Simontonowie byli pierwszymi zachodnimi specjalistami zalecającymi techniki rysunkowe w walce z rakiem i wraz z Jamesem L. Creightonem opisali swą metodę w książce Powrót do zdrowia (Getting Well Again). Simontonowie opublikowali już pierwsze rezultaty swej pracy z pacjentami nieuleczalnie chorymi na raka. Z pierwszej grupy 159 osób, którym rokowano przeżycie najwyżej roku, 19 procent wyleczyło się z raka całkowicie, a u 22 procent nastąpiło zahamowanie choroby. Ci którzy w końcu zmarli, na ogół żyli dwukrotnie dłużej niż przewidywali lekarze. Kiedy rozejrzałem się po sali podczas pierwszego spotkania, ze zdumieniem i gniewem stwierdziłem, że ja byłem tu jedynym lekarzem „od ciała". Był tu jeden BERNIE S. SIEGEL psychiatra i specjalista od holistyki1, ale oprócz nich na siedemdziesięciu pięciu uczestników nie było ani jednego lekarza specjalisty podstawowej opieki. Większość uczestników to byli pracownicy socjalni, pacjenci i psychologowie. Jeszcze bardziej rozgniewałem się, kiedy wielu uczestników powiedziało mi, że znają już omawiane metody, a mnie podczas moich studiów medycznych nikt o nich nawet nie wspomniał. Oto byłem tutaj ja, „dr med.", i nie wiedziałem nic o tych nowych osiągnięciach! Różne dziedziny nauk dotyczących człowieka mają własną literaturę poświęconą wzajemnemu oddziaływaniu umysłu i ciała, nieznaną specjalistom spoza ich branży. Po raz pierwszy zrozumiałem, jak daleko w przodzie są pod tym względem teologia, psychologia i medycyna holistyczna. Pomyślałem o sprawozdaniach medycznych prowadzonych przez lekarzy, którzy częściej zajmują się narkotykami, alkoholizmem i dużą ilością samobójstw niż własnymi pacjentami. Ponieważ zaś czują się bardziej bezradni od swych pacjentów, umierają szybciej — po ukończeniu sześćdziesięciu pięciu lat. Nic dziwnego, że wiele osób nie chce chodzić do przeciętnych lekarzy. Czy ktoś powierzyłby swój samochód mechanikowi, który nie potrafi go zreperować? 1 Holizm — teoria rozwoju, zapoczątkowana przez J. Ch. Smutsa, propagowana przez niektórych biologów i filozofów ang. na pocz. XX w., głosząca, że całość nie da się sprowadzić do sumy części, a świat podlega ewolucji, w której toku pojawiają się coraz to nowe całości. (Przyp. tłum.)' Uprzywilejowany słuchacz 33 Simontowie nauczyli nas również medytacji. W pewnym momencie, w medytacji kierowanej pokazali, jak znaleźć i spotkać wewnętrznego przewodnika. Podszedłem do tego ćwiczenia z całym bagażem sceptycyzmu, jaki charakteryzuje lekarza- technika. Mimo to usiadłem, zamknąłem oczy i zastosowałem się do ich wskazówek. Nie wierzyłem, że to coś da, a jeśli nawet, to spodziewałem się zobaczyć Pana Jezusa albo Mojżesza. Któż inny odważyłby się objawić chirurgowi? A tymczasem spotkałem George'a, młodzieńca w nieskazitelnie białej długiej szacie i mycce na głowie. Wprost nie mogłem w to uwierzyć, ponieważ nie spodziewałem się, że w ogóle coś się wydarzy. Dzięki temu, że Simontowie nauczyli nas nawiązywać kontakt z każdym, kogo wezwalibyśmy z naszej podświadomości, przekonałem się, że rozmowa z George'em przypomina grę w szachy z samym sobą, w trakcie której nie wiem jednak, jaki następny ruch zrobi moje alter ego. George w pełni zdawał sobie sprawę z moich uczuć i był znakomitym doradcą. Udzielał mi uczciwych odpowiedzi, choć nie wszystkie z początku mi się podobały. Nadal zastanawiałem się nad zmianą specjalizacji. Kiedy mu to powiedziałem, wyjaśnił mi, że jestem zbyt dumny, żeby zrezygnować z tak dużym trudem zdobytej biegłości w chirurgii i zaczynać od początku w innej dyscyplinie. Powiedział mi, że zamiast tego zrobię znacznie więcej dobrego pozostając chirurgiem, ale zmienia-Jąc moje , ja" tak, by pomóc swoim pacjentom zmobilizować ich duchowe siły do zwalczenia choroby. Oprócz swoich możliwości i doświadczenia lekarskiego mogę 34 BERNIE S. SIEGEL korzystać z podtrzymania i kierownictwa jakiegoś duchownego albo porad psychiatry. Mogę praktykować „duchowość" (określenie to wymyśliła moja żona). W szpitalu mogę być wzorem dla studentów, personelu pomocniczego, a nawet innych lekarzy. George powiedział: „Ty w szpitalu możesz wszędzie pójść, czego nie może zrobić ani duchowny, ani terapeuta. Medyczną kurację możesz uzupełnić miłością i doradztwem w dziedzinie śmierci i umierania w taki sposób, w jaki nie mógłby tego uczynić nie-lekarz". Zapewne można by nazwać George'a intuicją medyta-cyjnie wyzwoloną z mojej podświadomości albo jakoś inaczej, jeśli ktoś chciałby go koniecznie opatrzyć intelektualną etykietką. Wiem tylko jedno: stał się dla mnte niezastąpionym towarzyszem od chwili swego pierwsza-go objawienia się. Moje życie jest teraz znacznie łatwiej4 sze, ponieważ to on wykonuje ciężką robotę. "'" George także pomógł mi zobaczyć medycynę w zupeł* nie innym świetle niż dotychczas. Zrozumiałem, że jeśK idzie o leczenie, wyjątki nie potwierdzają reguły> Jeśli taki „cud" jak trwała remisja raka wydarzy się raĄf jest to godne uwagi i nie można tego pominąć jaktt czegoś sporadycznego. Jeśli jeden pacjent potrafi tegjp dokonać, nie ma powodu wątpić, że inni tego niljl potrafią. Zrozumiałem też, że medycyna uczy się ni* swoich błędach, podczas gdy powinna uczyć się na swoich sukcesach. Powinniśmy poświęcać więcej uwagi wyjątkowym pacjentom, tym, u których następuje nieoczekiwana poprawa, zamiast patrzeć ponuro na tych wszystkich, którzy umierają wedle zwykłego wzorca. Uprzywilejowany słuchacz 35 Mówiąc słowami Renę Dubosa: „Rzeczy najważniejsze czasami znajdują się najbliżej." Zacząłem dostrzegać jak uleganie statystyce zaćmiło moje samodzielne myślenie. Dawno temu przeprowadziłem operację u Jima cierpiącego na raka jelita grubego. Rodzinie powiedziałem, że ma najwyżej sześć miesięcy życia — było to wtedy, kiedy jeszcze przepowiadałem, jak długo pacjenci będą żyć — ale on dowiódł, że się myliłem. Kilka razy przyszedł do mnie i za każdym razem, kiedy wchodził, myślałem: „Aha! A więc wreszcie nawrót choroby", ale za każdym razem chodziło o jakieś mniejsze, nie związane z rakiem dolegliwości. A kiedy proponowałem mu konkretną antynowotworową terapię, on stale odmawiał. Żył zbyt intensywnie i nie miał czasu na moją opartą na statystyce kurację. Obecnie Jim jest zdrów od przeszło dziesięciu lat. Całkowitym przeciwieństwem są tacy pacjenci jak Irving, doradca finansowy, który w sposób najbardziej korzystny inwestował oszczędności swoich klientów. Zgłosił się do mnie z rozpoznaniem raka wątroby. Jego onkolog powiedział mu, jakie statystycznie biorąc ma szansę na wyleczenie. Od tej pory Irving przestał walczyć z chorobą. Powiedział mi: „Całe życie spędziłem opierając swoje przewidywania na statystyce. Statystyka mówi mi, że mam wkrótce umrzeć. Jeśli nie umrę, całe moje życie nie będzie miało sensu". Wrócił do domu i wkrótce umarł. Cały problem statystyki dotyczącej raka polega na tym, że większość samowyleczeń nie trafia do literatury medycznej. Przegląd doniesień na temat raka jelita gru- 36 BERNIE S. SIEGEL bego i odbytnicy podaje tylko siedem takich przypadków opisanych między rokiem 1900 a 1966, choć z pewnością było ich znacznie więcej. Osoba, u której nastąpiła poprawa chciaż nikt się tego nie spodziewał, nie wraca do swego lekarza. Zresztą nawet jeśli wróciły, wielu moich kolegów automatycznie uzna ten przypadek za błąd w diagnozie. Poza tym większość lekarzy ocenia takie przypadki jako zbyt „mistyczne", żeby je zamieścić w prasie naukowej albo uważa, że nie uda się ich wykorzystać podczas leczenia reszty pacjentów — tych „beznadziejnych przypadków". Ponieważ zmieniłem podejście i skoncentrowałem się na owych rzadkich przypadkach, gdziekolwiek pójdę słyszę teraz o cudownych wyleczeniach. Jak tylko ludzie się zorientują, że wiem, iż takie przypadki się zdarzają, uważają, że bezpiecznie mogą mi o nich opowiedzieć. Na przykład po wygłoszeniu pogadanki w małym prowincjonalnym kościele, jakiś człowiek wetknął mi kartkę szepcząc: „Niech pan to później przeczyta" i odszedł. Ręcznie napisana notatka była następującej treści: Około 10 lat temu współpracujący z panem lekarz operował mego ojca i usunął mu część żołądka. W tym czasie stwierdził pan, że cały jego system węzłów chłonnych jest zaatakowany przez raka. Poradził mi pan, jako najstarszemu synowi, żebym pozostałych członków rodziny poinformował o stanie ojca. Nie zrobiłem tego. W zeszłą niedzielę wyprawiliśmy ojcu wspaniałe urodziny. Skończył właśnie 85 lat, a u jego boku siedziała uśmiechnięta nasza 80-letnia mama! Uprzywilejowany słuchacz 37 Sprawdziłem jego teczkę; rzeczywiście, przeszło dziesięć lat temu uważaliśmy chorobę tego człowieka za nieuleczalną. Miał raka trzustki z przerzutami na węzły chłonne. Obejrzałem przeźrocza z badań patologicznych — diagnoza była prawidłowa. W tym przypadku jedyna odpowiedź, jaką mógł dać lekarz, brzmiała: „wolno rosnący guz". Dziś ten dżentelmen ma 90 lat. Guz istotnie musiał rosnąć bardzo wolno. W takich przypadkach lekarze powinni nauczyć się, że trzeba pójść do domu pacjenta i spytać, dlaczego nie umarł wtedy, kiedy miało to nastąpić. W przeciwnym razie tego rodzaju samowyleczenia nie ukażą się w literaturze medycznej i nigdy nie nauczymy się od tych ludzi, że nie jest to uśmiech losu, pomyłka w diagnozie, powoli rosnący guz czy „przyzwoicie zachowujący się" rak. Grupa łamiących reguły lo moich doświadczeniach z Simontonami, dzięki pomocy mojej żony Bobbie oraz Marcji Eager, wówczas pielęgniarki w moim gabinecie, zacząłem prowadzić terapię grupową, którą nazwałem „Chorzy na raka wyjątkowi pacjenci" (CnRWP). Chciałem pomóc ludziom zmobilizować ich wszystkie siły w walce z chorobą. Jako nasz podręcznik przyjęliśmy niedawno opublikowaną książkę Simontonów Powrót do zdrowia i rozesłaliśmy do pacjentów około stu listów tej samej treści. Informowaliśmy w nich, że dzięki metodom stosowanym przez CnRWP mogą nauczyć się żyć lepiej i dłużej. Oczekiwaliśmy wielu odpowiedzi. Sądziliśmy, że każdy, 38 BERNIE S. SIEGEL kto dostał ten list powie o nim kilku innym chorym na raka i przyprowadzi na zebranie. Ostatecznie, myślałem, czyż każdy z nas nie chce żyć? Czyż wielu pacjentów nie poszłoby na kraniec świata, żeby poznać jakąś alternatywną kurację, która dałaby cień nadziei? Zacząłem się nawet denerwować, jak poradzę sobie z tym tłumem. Przyszło dwanaście osób. Wtedy dopiero zaczynałem się uczyć, jacy są pacjenci. Przekonałem się, że można ich podzielić na trzy rodzaje. Około 15 do 20 procent wszystkich pacjentów podświadomie, a nawet świadomie chce umrzeć. Na jakimś etapie życia uważają raka albo inną poważną chorobę za ucieczkę od swych problemów, w śmierć albo chorobę. Są to pacjenci, którzy dowiadując się o diagnozie nie okazują żadnych oznak stresu. Kiedy zaś lekarz walczy o ich wyzdrowienie, są oporni i starają się umrzeć. Na pytanie jak się czują, z reguły odpowiedzą: „Dobrze". Czy coś ich niepokoi? Odpowiedzą: „Nic". Pewnego wieczoru, kiedy po raz pierwszy zacząłem to rozumieć, akurat byłem w pokoju gdy jeden z moich współpracowników omawiał różne warianty leczenia z Haroldem, pacjentem w średnim wieku chorym na raka jelita grubego. Harold był z żoną. Słyszałem, że sprzeciwia się każdej propozycji. Wreszcie wtrąciłem się: „Moim zdaniem tak naprawdę pan nie chce żyć". Jego żona wpadła w gniew. Ale wtedy odezwał się sam Harold: „Zaczekaj chwilę — powiedział. — Ten pan doktor ma absolutną rację. Mój zdziecinniały dziewięćdziesięcioletni ojciec jest w domu opieki, a ja nie chcę znaleźć się w takiej samej sytuacji, jak on. I dlatego będzie bardzo dobrze, jeśli teraz umrę na raka". Uprzywilejowany słuchacz 39 W tym momencie problem się zmienił. Najważniejszą sprawą stało się, żeby zrozumiał, iż może mieć kontrolę nad swoim życiem i śmiercią, że nie musi się wyrzec wielu dobrych lat po to tylko, żeby uniknąć bardzo smutnego końca. Nie trzeba mieć dziewięćdziesięciu lat i być zdziecinniałym, żeby powiedzieć tym, którzy sztucznie chcą ci przedłużać życie: to jest moja sprawa, moje umieranie. Po kilku dniach dyskusji na ten temat i przeanalizowaniu, jak naprawdę podchodzi do swego życia, Harold zdecydował się na leczenie. Dzisiaj jest w dobrym stanie zdrowia. Wkrótce potem mój przyjaciel psychiatra opowiedział mi historię, która uświadomiła mi, jak daleko może sięgnąć pragnienie śmierci. Otóż pewnego dnia przyszedł do mnie uśmiechnięty, o dziwo, pacjent cierpiący na poważną depresję. Mój przyjaciel spytał go, co się stało? Pacjent odparł: „Nie potrzebuję już pana doktora. Mam raka". Kiedy myślę o tego rodzaju odpowiedziach, czasem zastanawiam się, jaki jest sens naszych badań, żeby osiągnąć długowieczność, jeśli tylu ludzi czuje tak wielką bezradność i rozpacz, że nie chcą żyć. Musimy zdać sobie sprawę z cierpień, jakich wiele osób doznaje i na nowo zdefiniować nasze cele. Co to jest leczenie? Czy jest to transplantacja wątroby, wyleczenie jakiejś choroby, czy też umożliwienie ludziom, by osiągnęli spokój ducha i żyli pełnią życia? Znam paralityków z porażeniem kończyn, którzy na pytanie „Jak się czują", odpowiadają: „Świetnie" ponieważ nauczyli się kochać i dawać siebie światu. Oni nie zaprzeczają swym fizycznym ograniczeniom, lecz je przekraczają. 40 BERNIE S. SIEGEL W środku spektrum pacjentów znajduje się większość: 60 do 70 procent. Są jak aktorzy odbywający próbę jakiejś roli. Grają, żeby zadowolić lekarza. Grają tak, jak im się wydaje, że lekarz chce, żeby grali mając nadzieję, że wtedy lekarz wykona swoją robotę, a lekarstwo nie będzie źle smakowało. Będą pilnie brać wszelkiego rodzaju tabletki i przychodzić na wyznaczone wizyty. Będą robili to, co im się powie pod warunkiem, żeby lekarz nie kazał im radykalnie zmienić stylu życia. Nigdy też nie przyjdzie im do głowy zakwestionować jego decyzji ani się nie wyłamią, żeby samemu zrobić coś dla „lepszego samopoczucia". To są ludzie, którzy mają wybór i raczej dadzą się operować, niż będą aktywnie pracowali nad poprawą swego zdrowia. Na przeciwnym krańcu jest 15 do 20 procent tych wyjątkowych. Oni nie grają żadnej roli, oni są sobą. Nie chcą grać ofiary. Kiedy pacjent wybiera rolę ofiary, nie może sobie pomóc, ponieważ wszystko robi się za nich. Dostałem wiele listów od grup pod nazwą Pomoc Ofiarom Raka albo coś w tym rodzaju. Po pierwsze powiedziałem im, żeby zmienili nazwę, ponieważ ofiary — już z definicji — nie mają kontroli koniecznej do zmiany swego sposobu życia. W naszym społeczeństwie pacjenci automatycznie uważani są za ofiary. Kilka lat temu Herbert Howe, kiedyś chorujący na raka autor Nie chodź cicho (Do Not Go Gentle) wystąpił w programie TV ABC Dzień dobry, Ameryko żeby opowiedzieć, jak zniknęła jego choroba, kiedy zaniechał metod oficjalnej medycyny i zaczął uprawiać ćwiczenia fizyczne, pozbywając się w ten sposób gniewu. Choć nie miał już raka, w TV przy jego nazwisku ukazał się napis „ofiara raka". Uprzywilejowany słuchacz 41 Wyjątkowi pacjenci nie chcą być ofiarami. Uczą się sami i rozszerzają swą wiedzę na temat leczenia. Pytają lekarza ponieważ chcą zrozumieć, na czym będzie polegała ich kuracja, i brać w niej udział. Żądają poszanowania swej godności, swego ja i chcą mieć kontrolę niezależnie od tego, jak dalece zaawansowana jest choroba. Trzeba odwagi, żeby być wyjątkowym pacjentem. Pamiętam pewną kobietę, która na wieść, że musi iść na oddział naświetlań odparła: „Nie pójdę. Nikt mi nie wyjaśnił o co chodzi". Kiedy ktoś z obsługi szpitalnej ostrzegł ją: „Może pani umrzeć dziś w nocy jeśli to badanie nie zostanie zrobione", powiedziała: „No, to umrę dziś w nocy, ale pokoju nie opuszczę". Natychmias ktoś się pojawił, żeby wyjaśnić istotę tego badania. Kathryn i Cornelius Ryan opisali postawę wyjątkowego pacjenta w książce Prywatna bitwa (A Private Bat tle). Jest to opowieść o walce Corneliusa z rakiem prostaty i jego zapowiedzianą przez lekarzy śmiercią w 1974. Kathryn napisała: „Zachowywał się jak zmęczony lew, a nie przerażone jagnię". Wreszcie zmęczenie sprawiło, że odszedł. Ale strach nie był tu czynnikiem decydującym. Wyjątkowi pacjenci chcą znać każdy szczegół swych zdjęć rentgenowskich. Chcą wiedzieć, co znaczy każda liczba w ich wynikach badań laboratoryjnych. Lekarz, który wykorzystuje to mocne zainteresowanie pacjenta swoimi sprawami zamiast je odrzucić pod pretekstem, że jest „zbyt zajęty", niezwykle zwiększa jego szansę. Lekarze muszą sobie zdać sprawę, że pacjenci określani przez nich jako trudni albo nie współpracujący to ci, którzy wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wyleczą 42 BERNIE S. SIEGEL się. Psycholog Leonard Derogatis w pracy na temat trzydziestu pięciu kobiet z dającym przerzuty rakiem piersi przekonał się, że te, które długo potem żyły, miały kiepski kontakt ze swoim lekarzem (takie było zdanie lekarzy). Stawiały wiele pytań i swobodnie dawały wyraz swoim uczuciom. Podobnie Sandra Levy, psycholog z Narodowego Instytutu Rady wykazała, że pacjentki ciężko chore na raka piersi, które miały poważną depresję, przejawiały strach i wrogość, żyły dłużej niż starające się nie okazywać, że się przejmują stanem swego zdrowia. Levy oraz inni badacze przekonali się także, że agresywni, „źli" pacjenci wykazują skłonności do posiadania większej liczby agresywnych komórek białych ciałek (T), które szukają komórek rakowych i je zabijają, niż „dobrzy" pacjenci. Grupa badaczy londyńskich pod kierownictwem Keitha Pettingale'a ostatnio doniosła o przeżyciu okresu 10 lat przez 75 procent pacjentów chorych na raka, którzy na diagnozę zareagowali wykazując „ducha walki". Udało się to tylko 22 procentom tych, którzy reagowali „stoickim spokojem" albo uczuciem bezradności czy braku nadziei. Żeby się przekonać, czy masz postawę wyjątkowego pacjenta, nim zaczniesz czytać dalej od razu zadaj sobie pytanie: Czy chcesz żyć aż do stu lat? Wśród CnRWP przekonaliśmy się, że wyjątkowi pacjenci odpowiedzieli zdecydowanym „Tak!" bez żadnych „jeśli" i „albo". Większość ludzi odpowie: „No tak, ale pod warunkiem, że mi zagwarantujecie zdrowie". Jednak osoby, które się stają wyjątkowymi pacjentami wiedzą, że w życiu rap istnieją żadne tego rodzaju gwarancje, a mimo to chę% Uprzywilejowany słuchacz 43 nie przyjmują wszelkie ryzyko i wyzwanie. Jak długo żyją, czują, że panują nad swoim przeznaczeniem i są zadowoleni, że mogą być szczęśliwi i innym dać trochę szczęścia. Mają to, co psychologowie nazywają wewnętrzną samokontrolą. Nie obawiają się przyszłości ani przeciwności losu. Wiedzą, że szczęście jest sprawą wewnętrzną każdego człowieka, zależną od jego wysiłku. Kiedy proszę o opinię w tej sprawie, odpowiedź niezmiennie jest taka sama: około 15 do 20 procent przeciętnie licznego audytorium odpowiada twierdząco. Znacznie mniej jest odpowiedzi „tak", bo tylko około 5 procent, kiedy na sali jest dużo lekarzy. Studenci medycyny nie są tak beznadziejni. Nam to wbito w głowę. To naprawdę tragedia, iż tak niewielu lekarzy żywi wiarę we własne możliwości, konieczną do motywowania innych ludzi, by wierzyli w przyszłość i troszczyli się o siebie. Ci, którzy profesjonalnie zajmują się zdrowiem, tak przywykli do tego, by widzieć tylko chorobę i różne komplikacje, że niezbyt często przejawiają pozytywne nastawienie. Kiedy jestem wśród zajmującej się zdrowiem holistycznej grupy albo na wsi, gdzie mieszka wielu ludzi wierzących we własne siły — podnoszą się prawie wszystkie ręce. To są ci, którzy w przyszłość patrzą z ufnością wierząc, że miłość i szacunek są atrybutem w każdym wieku. Uważam, że wszyscy lekarze powinni brać udział w spotkaniach, gdzie występują pacjenci z tak zwanymi nieuleczalnymi chorobami. Nie powinni przepisywać lekarstw czy planować operacji dla tego rodzaju ludzi, 44 BERNIE S. SIEGEL lecz po prostu im pomagać. Wtedy nauczą się, że mogą pomóc przez dotyk, modlitwę czy po prostu osiągnięcie wspólnie nuty emocjonalnej. Należy również organizować coroczne spotkania ludzi, którzy przeżyli poważne choroby, tak by lekarze mogli zobaczyć się i porozmawiać z tymi, którym pomogli wrócić do zdrowia i cieszyć się odniesionym sukcesem. Każdy uczy kogoś drugiego Już Platon w IV Księdze swych Praw pisze o pacjentach wyjątkowych i zwyczajnych w starożytnej Grecji: Czyście zauważyli, że istnieją dwie grupy pacjentów... niewolnicy i ludzie wolni? Lekarze niewolników leczą ich i czekają na nich w swoich gabinetach. Specjaliści tego rodzaju nigdy nie rozmawiają z pacjentami, nie dopuszczają też do tego, żeby mogli się oni poskarżyć na swoje dolegliwości. Lekarz niewolników zapisuje znane z własnej praktyki lekarstwa jak gdyby wszystko wiedział, a kiedy już — jak tyran — wyda rozkazy, z taką samą pewnością siebie biegnie do łoża następnego sługi, który jest chory. ...Natomiast inny lekarz, który jest człowiekiem wolnym, opiekuje się i leczy wolnego człowieka, zadaje wnikliwe pytania dotyczące dalekiej przeszłości i dociera do sedna choroby. Rozmawia dużo ze swym pacjentem i jego przyjaciółmi. Zdobywając informacje od chorego, jednocześnie instruuje go wedle swych umiejętności i nie zapisze mu nic, nim go nie przekona, że to jest słuszne... Gdyby jeden z tych empirycznych lekarzy, który praktykuje medycynę bez wiedzy, spotkał lekarza dżentelmena rozmawiającego z dżentelmenem pacjentem i posługującego się językiem prawie filozoficznym, zaczynając od Uprzywilejowany słuchacz 45 samego początku choroby i dyskutującego na temat istoty ciała, roześmiałby się serdecznie. Powiedziałby to, co większość tak zwanych lekarzy ma zawsze na końcu języka: „Szalony człowieku, ty nie leczysz chorego człowieka, ale chcesz go uczyć, a on nie chce zostać lekarzem, tylko wrócić do zdrowia". Wyjątkowi pacjenci istotnie chcą być uczeni i stać się „lekarzami" własnej choroby. Od swych lekarzy żądają, by przede wszystkim odgrywali rolę nauczyciela. Już na początku mojej przemiany, ludzie zaczęli mi opowiadać różne rzeczy, o których nigdy przedtem nie słyszałem. Dowiedziałem się, jak lekarze potrafią się zachowywać w swoich gabinetach. Krzyczą. Nakazują czekać pacjentowi dwie godziny, ale odmawiają mu pięciu minut rozmowy. Pewna pacjentka powiedziała mi, że jej poprzedni lekarz wrzeszczał: „W tej kuchni będzie tylko jeden p..... kucharz", bowiem zakwestionowała jego wybór terapii. Jeden z kolegów miał mi za złe, że dawałem jego pacjentowi, bibliotekarzowi choremu na raka, książki medyczne. Powiedział mi wprost: „Jeśli chcesz, żebym ci nadal przysyłał pacjentów, to musisz najpierw wszystko ze mną ustalić". Odparłem mu, że o ile mi wiadomo, nie jest właścicielem umysłu i ciała swego pacjenta. Inny pacjent powiedział mi, że kiedy wszedł do gabinetu lekarza, przeczytał napis na jego biurku: „Kompromis to dla mnie postępowanie na mój sposób". Jeśli ktoś zauważy napis tego rodzaju, radzę, żeby zawrócił na pięcie i wyszedł. Najpierw wściekałem się na innych lekarzy. Mój gniew spotęgował się jeszcze i z tego powodu, że lu- 46 BERNIE S. SIEGEL dziom należącym do CnRWP nie wolno się było wypowiadać indywidualnie; mogli to robić jedynie w swej grupie. Po pewnym czasie uspokoiłem się, ponieważ zrozumiałem, ile przykrości lekarze muszą znosić w milczeniu. Zrozumiałem też, iż te problemy lekarza mogą wyjść na dobre pacjentowi. Oto co napisał niemiecki poeta Rainter Maria Rilke o tym, jak chciał rozweselić pewnego młodego pisarza: Nie wierz, że ten, kto teraz próbuje cię podnieść na duchu żyje bez problemów wśród prostych, spokojnych stów, które czasem ci pomagają. Jego życie napotyka na wiele trudności i smutku, i pozostaje daleko w tyle za twoim życiem. Gdyby było inaczej, nie potrafiłby znaleźć tych słów. Kiedy podjąłem próbę uczenia moich pacjentów w pierwszej grupie CnRWP, byłem zdumiony wynikami. Ludziom, których stan zdrowia utrzymywał się na pewnym poziomie albo pogarszał przez długi czas, na moich oczach zaczęło się polepszać. Z początku czułem pewne zaniepokojenie. Uważałem, że stało się to na skutek nieznanych przyczyn. Polepszenie się ich stanu zdrowia, nie wynikało w sposób oczywisty ze stosowania pewnych lekarstw, z naświetlań czy innych tradycyjnych metod. Czułem się jak szarlatan czy oszust i miałem zamiar rozwiązać tę grupę. W tym momencie moi pacjenci musieli mi wytłumaczyć, co się dzieje. „Czujemy się lepiej — powiedzieli — ponieważ dał pan nam nadzieję i umożliwił kontrolę nad naszym życiem. Pan tego nie rozumie, ponieważ Uprzywilejowany słuchacz 47 jest pan lekarzem. Niech pan usiądzie i wczuje się w rolę pacjenta". Zrobiłem tak, a oni stali się moimi nauczycielami. Za nasze motto przyjęliśmy zdanie z książki Simonto-nów: „W obliczu niepewności, nadzieja nie jest czymś nagannym". Niektórzy lekarze radzili pacjentom, żeby się trzymali ode mnie z dala, gdyż budzę „fałszywą nadzieję". Muszę powiedzieć, że w trakcie mego obcowania z chorobą nie zauważyłem, by w umyśle pacjenta istniało coś takiego. Nadzieja nie jest pojęciem statystycznym. Wywodzi się z psychologii. Pojęcia fałszywej nadziei i obojętnej troskliwości należy usunąć z medycznego słownika, bowiem są one destruktywne zarówno dla pacjenta, jak i lekarza. Ilekroć mam do czynienia ze studentami medycyny albo lekarzami, proszę ich o definicję fałszywej nadziei. I choć długo się nad tym zastanawiają, zwykle nic z tego nie wychodzi. Wtedy wyjaśniam im, że dla większości lekarzy „rozbudzić fałszywą nadzieję" oznacza po prostu tyle, co powiedzieć pacjentowi, że nie powinien myśleć w kategoriach statystycznych. Jeśli stwierdzisz, że przypuszcza się, iż dziewięciu ludzi na dziesięciu umrze na jakąś chorobę, zapewne obudzisz „fałszywą nadzieję", chyba że im powiesz, iż zapewne wszystkich dziesięciu umrze. Ja ze swej strony powiem, że każdy z nich może być tym, który przeżyje, ponieważ nadzieja jest w umyśle człowieka czymś bardzo realnym. Shlomo Breznitz, psycholog na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie ostatnio dowódł, że pozytywne i negatywne oczekiwanie ma wyraźny wpływ na poziom 48 BERNIE S. SIEGEL we krwi kortyzolu i prolaktyny, dwóch hormonów istotnych dla działania systemu odpornościowego. Breznitz badał kilka grup żołnierzy izraelskich, którzy mieli odbyć morderczy czterdziestokilometrowy marsz, ale dał im różne informacje. Jednej grupie powiedział, że ma do przejścia sześćdziesiąt kilometrów, ale zatrzymał ich po czterdziestu, innym powiedział, że będą maszerowali trzydzieści kilometrów, a potem oświadczył, że muszą przejść dalsze dziesięć. Niektórym grupom pozwolono się orientować po tablicach drogowych podających odległości, inne nie miały żadnych wskazówek, ile drogi im zostało ani jaki dystans mają naprawdę pokonać. Breznitz stwierdził, że ci, którzy otrzymali najbardziej dokładne informacje najlepiej znieśli marsz, ale poziom hormonów we krwi zawsze odzwierciedlał raczej oczekiwanie żołnierzy niż prawdziwy dystans. Nawet jeśli to, na co masz wielką nadzieję — całkowite wyleczenie — nie nastąpi, sama nadzieja może ci pomóc w dokonaniu wielu rzeczy. Kto nie chce żywić nadziei, wyraża chęć śmierci. Wiem, że jest dziś sporo osób żyjących dlatego, że dałem im nadzieję i powiedziałem, że nie muszą umierać. Kiedy zacząłem się uczyć od mych wyjątkowych pacjentów, wprowadziłem drastyczne zmiany w mej praktyce lekarskiej. Wreszcie ostatecznie i z całym przekonaniem postanowiłem zostać nadal chirurgiem po to, by mieć bezpośrednie, długotrwałe kontakty z pacjentami. Rozszerzyłem jednak moją rolę, przestałem być tylko technikiem, a stałem się jednocześnie trochę kaznodzieją i nauczycielem, a trochę i uzdrowicielem. Każdy pacjent Uprzywilejowany słuchacz 49 był dla mnie indywidualnością, każdy miał prawo wyboru w podejmowaniu decyzji. W ten sposób tworzyliśmy zespół. Rok wcześniej nim zacząłem prowadzić grupy CnRWP, ogoliłem głowę. Wiele osób uważało, że jest to wyraz solidarności z tymi, którzy utracili włosy w trakcie chemoterapii, ale zapewniam, że moja decyzja nie miała z tym żadnego związku. Później zrozumiałem, że to był symbol odkrycia, jakie usiłowałem zrobić, symbol ujawniający moje własne uczucia, duchowość i miłość. Pewna pielęgniarka przypomniała mi, że golenie głowy jest rutynowym przygotowaniem do każdej operacji mózgu. Reakcje otoczenia były czasem zaskakujące. Stosunek do mnie wielu osób zmienił się, zaczęto się do mnie zwracać, jakbym był niepełnosprawny. Opowiadano mi szczerze o swoim cierpieniu. Wielu lekarzy potępiało tę moją inność, co dla mnie było dodaktowym powodem, żeby tak nadal wyglądać. Motywy ogolenia głowy stały się dla mnie jeszcze bardziej zrozumiałe podczas seminarium prowadzonego przez dr Elisabeth Kubler-Ross. Podczas zajęć stosuje ona między innymi następującą metodę: każe uczestnikom wykonać rysunki ilustrujące aspekty ich życia. Białą kredką na białym papierze narysowałem górę ze śniegiem na szczycie. U stóp góry był staw, a obok na brzegu leżała ryba. A oto klucz do rysunku: coś zostało ukryte (biało na białym) i symbol duchowy (ryba) nie znajdował się w typowym dla siebie miejscu. Zrozumiałem, co chciałem ujawnić; mianowicie moją miłość i du- 50 BERNIE S. SIEGEL chowość, a nie mój skalp. Tej nocy miałem wspaniały sen, ujrzałem siebie z bujną czupryną. Po tym seminarium powiedziałem rodzinie, że już wiem dlaczego ogoliłem głowę, więc teraz moje włosy mogą odrosnąć. Zaprotestowała moja córka Karolina: „Nie rób tego, tak łatwiej jest znaleźć ciebie w kinie". W ten sposób podejmuje się wielkie decyzje. Moja głowa jest nadal łysa, a Karolina czasem myli się i siada koło innych łysych mężczyzn. Od tego właśnie czasu datuje się moja prawdziwa kariera jako tego, który leczy, gdyż dopiero wtedy odkryłem istotę tej pracy. Polega ona na tym, by uczyć pacjentów, jak mają żyć — uczyć nie z piedestału, ale ze świadomością, że uczymy tego, czego sami chcemy się nauczyć. Lekarze muszą nauczać, a jednocześnie uczyć się od swych pacjentów. Moje próby uczenia innych stały się moim zbawieniem i wiem, że to ja najwięcej skorzystałem od CnRWP. Stałem się, jak to określiła Bobbie, „uprzywilejowanym słuchaczem". Zacząłem się dowiadywać od moich pacjentów różnych rzeczy, których nie chcieli mówić innym lekarzom ponieważ uważali, że są one zbyt osobiste lub dziwaczne. Opowiadali mi o swoich snach, przeczuciach i własnych diagnozach, o rzeczach wykraczających poza zwykłą rutynę, które chcieliby dodać do swej kuracji, o tak zwanych zbiegach okoliczności, które nadają znaczenie wydarzeniom pozornie nic nie znaczącym, o swych uczuciach, o miłości, lęku, gniewie, o momentach, kiedy chcieli umrzeć. Uprzywilejowany słuchacz 51 Na przykład kilka lat temu przyszła do mnie pewna kobieta imieniem Mary. Była tuż po konsultacji u jednego z współpracujących ze mną kolegów chirurgów. Spytała mnie: „Czy pan jest tym, który stosuje metodę wizualizacji i tym podobne rzeczy?" Kiedy to potwierdziłem, powiedziała: „No, to coś panu wyznam, doktorze. Przez cały czas ktoś ze mną jest. Nosi białą szatę i przepasany jest purpurową wstęgą, i ma zepsute zęby. Jest zawsze w pokoju". Spytałem: — A jak ma na imię? Co mówi? — Nie mam odwagi z nim rozmawiać. Mary bała się powiedzieć rodzinie i lekarzowi o swoim towarzyszu. Zaczęliby niechybnie uważać ją za niespełna rozumu! Ale kiedy doszła do wniosku, że ja też trochę jestem kopnięty uznała, że może mi to wyjawić. Taka otwartość jest niezwykle ważna dla lekarzy. Jak możemy pomóc ludziom, jeśli nie mogą nam opowiedzieć o wszystkim, co ich dręczy? Z jakąż ulgą przyjęłaby moje wyznanie o George'u, duchowym przewodniku. Wkrótce po stworzeniu grupy CnRWP niektórzy jej członkowie zaczęli mi opowiadać, że inni lekarze uznają to co robię, za wariactwo. Wtedy jednak zbyt cieszyłem się poprawą zdrowia wielu osób należących do grupy, żeby się tym przejmować. Uspokoiłem ich: — Dopóki dobrze się czujecie, nie przejmuję się swoją reputacją. Jednym z powodów, dla których inni lekarze szydzą z moich metod jest to, że oni nie stali się uprzywilejowanymi słuchaczami. Nieraz próbują sprawdzić moją metodę, pytając pacjenta: „Co u pana słychać?" „Nic" 52 BERNIE S. SIEGEL — odpowiada pacjent. Albo pytają: „Jak się pan (pani) czuje?" i słyszą w odpowiedzi: „Dobrze". A potem nie rozumieją, o czym ja z pacjentami mówię. Ponieważ tylu pacjentów wyjawiło mi swoje najtajniejsze myśli, mogę teraz powiedzieć innym: „Rozumiem, co cię trapi". Często potrafię dokładnie określić, jakie są emocjonalne kłopoty pacjentów, na podstawie symptomów i lokalizacji ich dolegliwości. A wtedy oni wyznają swoje prawdziwe przeżycia. Byłem niezwykle przejęty po moich pierwszych doświadczeniach z CnRWP. Myślałem, że nauczyłem się całkiem nowych rzeczy, które w jeden dzień zrewolucjonizują praktykę lekarską. Napisałem kilka artykułów na temat tych odkryć, ale pisma medyczne ich nie wydrukowały. Redaktorzy twierdzili, że temat artykułów jest bardzo interesujący, ale że należy je zamieścić w pismach zajmujących się psychologią. Jednak psychologowie nie potrzebowali informacji tego rodzaju. Oni już uznali rolę postawy duchowej w chorobie. Mniej więcej w tym samym czasie natrafiłem na artykuł Wallace'a C. Ellerbroeka, dawniej chirurga a obecnie psychiatry, który napisał o roli nastawienia duchowego w chorobie nowotworowej. Niestety, przez siedem lat nigdzie nie mógł go opublikować. Kiedy zmienił temat na trądzik, artykuł natychmiast został wydrukowany w jednym z ważniejszych czasopism medycznych. Następnie próbowałem przedstawiać moje doświadczenia na spotkaniach lekarzy. Odpowiedzią był całkowity sceptycyzm, jeśli nie otwarte szyderstwo. Każda dyskusja przemieniała się w wojnę mózgów, grę „moja Uprzywilejowany słuchacz 53 statystyka przeciwko twojej". Prawie nikt nie chciał przyznać: „Może jednak coś w tym jest. Muszę spróbować". W rezultacie, choć mamy teraz nawet dużo naukowych danych, które przemawiają za psychoterapią w leczeniu raka oraz innych chorób, przekonałem się, iż statystyki rzadko zmieniają głęboko zakorzenione ludzkie przekonania. Można tak manipulować liczbami, że fałsz wydaje się logiczny. Zamiast więc polegać na statystyce, koncentruję się teraz na indywidualnych doświadczeniach. Żeby zmienić nastawienie, trzeba często przemówić do serca... i słuchać. Przekonania są sprawą wiary, a nie logiki. Moje poglądy znajdują teraz poparcie i sposób myślenia ulega zmianie. W Yale oraz innych ośrodkach zaczęto prowadzić badania naukowe. Ponieważ zmienia się polityka medycyny, zmienia się polityka finansowania studiów, nowe zagadnienia stają się przedmiotem dociekań naukowych. 52 BERNIE S. SIEGEL — odpowiada pacjent. Albo pytają: „Jak się pan (pani) czuje?" i słyszą w odpowiedzi: „Dobrze". A potem nie rozumieją, o czym ja z pacjentami mówię. Ponieważ tylu pacjentów wyjawiło mi swoje najtajniejsze myśli, mogę teraz powiedzieć innym: „Rozumiem, co cię trapi". Często potrafię dokładnie określić, jakie są emocjonalne kłopoty pacjentów, na podstawie symptomów i lokalizacji ich dolegliwości. A wtedy oni wyznają swoje prawdziwe przeżycia. Byłem niezwykle przejęty po moich pierwszych doświadczeniach z CnRWP. Myślałem, że nauczyłem się całkiem nowych rzeczy, które w jeden dzień zrewolucjonizują praktykę lekarską. Napisałem kilka artykułów na temat tych odkryć, ale pisma medyczne ich nie wydrukowały. Redaktorzy twierdzili, że temat artykułów jest bardzo interesujący, ale że należy je zamieścić w pismach zajmujących się psychologią. Jednak psychologowie nie potrzebowali informacji tego rodzaju. Oni już uznali rolę postawy duchowej w chorobie. Mniej więcej w tym samym czasie natrafiłem na artykuł Wallace'a C. Ellerbroeka, dawniej chirurga a obecnie psychiatry, który napisał o roli nastawienia duchowego w chorobie nowotworowej. Niestety, przez siedem lat nigdzie nie mógł go opublikować. Kiedy zmienił temat na trądzik, artykuł natychmiast został wydrukowany w jednym z ważniejszych czasopism medycznych. Następnie próbowałem przedstawiać moje doświadczenia na spotkaniach lekarzy. Odpowiedzią był całkowity sceptycyzm, jeśli nie otwarte szyderstwo. Każda dyskusja przemieniała się w wojnę mózgów, grę „moja Uprzywilejowany słuchacz 53 statystyka przeciwko twojej". Prawie nikt nie chciał przyznać: „Może jednak coś w tym jest. Muszę spróbować". W rezultacie, choć mamy teraz nawet dużo naukowych danych, które przemawiają za psychoterapią w leczeniu raka oraz innych chorób, przekonałem się, iż statystyki rzadko zmieniają głęboko zakorzenione ludzkie przekonania. Można tak manipulować liczbami, że fałsz wydaje się logiczny. Zamiast więc polegać na statystyce, koncentruję się teraz na indywidualnych doświadczeniach. Żeby zmienić nastawienie, trzeba często przemówić do serca... i słuchać. Przekonania są sprawą wiary, a nie logiki. Moje poglądy znajdują teraz poparcie i sposób myślenia ulega zmianie. W Yale oraz innych ośrodkach zaczęto prowadzić badania naukowe. Ponieważ zmienia się polityka medycyny, zmienia się polityka finansowania studiów, nowe zagadnienia stają się przedmiotem dociekań naukowych. 2 Partnerstwo w leczeniu Medycyna nie tylko jest nauką, ale także sztuką zezwalającą, by nasza własna indywidualność weszła w interakcję z indywidualnością pacjenta. ALBERT SCHWEITZER ran Wright, w 1957 roku pacjent psychologa Bruno Klopfera, cierpiał na limfosarkomę1. Wszystkie znane środki leczenia okazały się nieskuteczne. Chory miał liczne guzy wielkości pomarańczy na szyi, pod pachami, w pachwinach, na piersi, w jamie brzusznej. Jego wątroba i śledziona były bardzo powiększone. Przewód limfa-tyczny w gardle był niedrożny z powodu obrzęku i codziennie trzeba było spuszczać z opłucnej dwie kwarty mętnego płynu. Żeby oddychać, musiał korzystać z tlenu, a jedynym lekarstwem pozostały narkotyki, które miały mu pomóc przetrwać ostatnie chwile. 1 Limfosarkoma — mięsaki limfatyczne, nowotwór uktadu limfa-tycznego. (Przyp. red.) 55 56 BERNIE S. SIEGEL l Mimo tak poważnego stanu zdrowia, pan Wright nadal miał nadzieje. Dowiedział się jakoś o krebiozenie nowym leku, który miał być testowany w jego klinice. Wright nie kwalifikował się do tego programu, ponieważ prowadzący badania lekarze chcieli mieć pacjentów z co najmniej trzymiesięczną, a najlepiej sześciomiesięczną perspektywą przeżycia. Prosił jednak tak usilnie, że Klopfer postanowił zrobić mu jeden zastrzyk w piątek. Był pewien, że pacjent umrze do poniedziałku i krebio-zen będzie można podać komuś innemu. Ale Klopfer zdumiał się, bowiem: Kiedy wychodziłem, był przykuty do łóżka, miał wysoką gorączkę i z trudem łapał powietrze. A teraz wędrował po oddziale, rozmawiał wesoło z pielęgniarkami i każdemu, kto tylko chciał słuchać, opowiadał o swoim dobrym samopoczuciu. Natychmiast pośpieszyłem, żeby obejrzeć innych chorych po krebiozenie... Żadnej zmiany, a jeśli, to na gorsze. Tylko u pana Wrighta nastąpiło niezwykłe polepszenie. Objętość guzów stopniała jak śnieg w gorącym piecu i w ciągu tych niewielu dni zmniejszyły się one o połowę! Jest to oczywiście o wiele szybsza regresja niż ta, jaką można osiągnąć przy codziennym naświetlaniu guzów wrażliwych na ten rodzaj terapii. My wiedzieliśmy, że jego guzy nie reagują już na naświetlanie. Nie miał także innego leczenia poza tym jednym, jak się zdawało, niepotrzebnym zastrzykiem. Uznaliśmy, że to niezwykłe zjawisko wymaga nie tylko wyjaśnienia; wymaga otwarcia naszych umysłów na coś zdumiewającego. Tak więc zgodnie z planem trzy razy tygodniowo robimy zastrzyki ku wielkiej radości pacjenta. Po dziesięciu dniach mógł on opuścić swoje „śmiertelne łoże", w tym krótkim czasie bowiem praktycznie biorąc wszystkie oznaki choroby zniknęły. Choć Partnerstwo w leczeniu 57 to brzmi nieprawdopodobnie, ten śmiertelnie chory pacjent, walczący o każdy oddech pod maską tlenową, teraz nie tylko normalnie oddychał, ale pełen sił wsiadł do swego samolotu i bez żadnych trudności szybował na wysokości 4 tysięcy metrów. ...Po dwóch miesiącach w prasie pojawiły się sprzeczne doniesienia, pisano też, że badania kliniczne nie wykazały żadnych rezultatów... To bardzo zaniepokoiło pana Wrighta... był człowiekiem myślącym logicznie i naukowo, wobec tego zaczął tracić tę swoją ostatnią nadzieję... Po dwóch miesiącach doskonałego zdrowia wrócił do dawnego stanu, był bardzo ponury i nieszczęśliwy. Ale Klopfer dostrzegł w tym okazję by zbadać, jak szarlatani osiągają dobre rezultaty swych dobrze udokumentowanych kuracji. Powiedział więc Wrightowi, że krebiozen istotnie jest lekarstwem bardzo obiecującym, ale niestety zawartość fiolek z wcześniejszej dostawy uległa zepsuciu. Jednak następnego dnia ma otrzymać nowy transport leku, podwójnie mocnego, po specjalnej rafinacji. Pan Wright, choć bardzo chory, ucieszył się ogromnie z wiadomości — odzyskał optymizm i gotów był zacząć kurację od nowa. Ponieważ nastąpiło dwudniowe opóźnienie w dostawie lekarstwa, niecierpliwość tego oczekującego na ratunek człowieka osiągnęła zenit. Kiedy go zawiadomiłem, że właśnie zaczynamy serię nowych zastrzyków, pełen był radości i wierzył z całego serca w skuteczność tej kuracji. Z wielkim nabożeństwem i przygotowaniami zrobiłem pierwszy zastrzyk o podwójnej mocy, który był czystą wodą i niczym więcej. Wyniki tego ekspery- 58 BERNIE S. SIEGEL mentu były dla nas wtedy wprost nie do uwierzenia, choć może przystępując do niego przypuszczaliśmy, iż tak się stanie. Powrót do zdrowia po drugim prawie śmiertelnym załamaniu był znacznie bardziej dramatyczny niż pierwszy. Guzy i płyn w opłucnej zniknęły, pan Wnght stał się pacjentem ambulatoryjnym i nawet znów zaczął latać. W tym czasie naprawdę był okazem zdrowia. Nadal robiliśmy zastrzyki z wody, ponieważ działały cuda. Przez następne dwa miesiące nie miał żadnych objawów choroby. W tym czasie ukazał się w prasie ostateczny werdykt: „Badania w skali krajowej wykazały, że krebiozen jest lekarstwem nieskutecznym w chorobach nowotworowych". W kilka dni po tym orzeczeniu pan Wright został ponownie przyjęty do naszego szpitala w katastrofalnym stanie, utracił wiarę w lekarstwo i ostatnią nadzieję na wyleczenie. Zmarł w niecałe dwa dni. Najlepszym sposobem spowodowania, żeby coś się stało, jest przepowiedzieć to. Wyśmiewane w ciągu ostatnich dwudziestu lat przez oficjalną medycynę skutki placebo1, fakt, że u jednej czwartej do jednej trzeciej pacjentów następuje poprawa, jeśli tylko wierzą, że biorą skutecznie lekarstwo nawet gdy nie zawiera ono żadnego czynnego składnika — został teraz przez większość lekarzy przyjęty jako prawdziwy. Dr Howard Brody ze stanu Michigan twierdzi, że pozytywna reakcja na placebo występuje wtedy, gdy obecne są trzy optymalne czynniki: zmienia się w pozy- 1 Placebo — preparat obojętny farmakologicznie, podawany pacjentom głównie dla osiągnięcia skutku psychologicznego. Partnerstwo w leczeniu 59 tywny sposób znaczenie choroby dla pacjenta; pacjenta podtrzymuje na duchu troskliwa grupa życzliwych mu osób; pacjent czuje, że ma teraz większą kotrolę nad swoją chorobą. Prawie każda tak zwana prymitywna medycyna korzysta z placebo jako metody, stosując rytuały, które wzmacniają wiarę w siły uzdrowicielskie, czy wyraża się to poprzez jakiegoś zewnętrznego bożka czy wewnętrzną energię. Wiara w uzdrowienie opiera się na wierze pacjenta w wyższą siłę i w to, że uzdrowiciel przekazując ją działa tu jako pośrednik. Czasem wystarczy jakiś przedmiot albo relikwie świętego. Dla człowieka wierzącego, zawartość butelki z nalepką „Woda święcona z Lourdes" ma właściwości uzdrawiające, choć w rzeczywistości może zawierać wodę z kranu. W ten sposób zwolennicy chrześcijańskiego scjentyzmu uzdrawiali się nawzajem, ponieważ nauczyli się osiągać duchowy spokój i wyższą moc. Dlatego tak jest ważne, żeby lekarz oprócz opinii dobrego „technika" posiadał zdolność przekazywania ufności. Nadzieja pacjenta i jego wiara w lekarza wyzwalają mechanizmy, które zwalczają stres i często są kluczem do wyzdrowienia. Niestety, wewnętrzny spokój często pojawia się dopiero na krótko przed śmiercią. Następuje to wtedy, gdy pacjent jest gotów do odejścia. Widuję też pacjentów bliskich śmierci, którzy nadal martwią się o rachunki za elektryczność albo że ich dzieci siedzą w szpitalu zbyt długo. Mówię im wtedy: „Proszę niczym się nie martwić, trzeba się cieszyć każdym dniem, bo to może jest ostatni pana dzień na ziemi", a następnego ranka widzę, 60 BERNIE S. SIEGEL że czują się lepiej i zjadają duże śniadanie. Kiedy pytam, co się stało, odpowiadają: „Posłuchaliśmy pańskiej rady, panie doktorze". Zaufanie drogą do nadziei Jeśli idzie o wykorzystywanie sił duchowych, medycyna „prymitywna" jest o wiele bardziej wyrafinowana niż nasza. Może dlatego, że posiada mniej lekarstw działających bez pomocy efektu placebo. Robert Miiller, zastępca sekretarza generalnego Narodów Zjednoczonych i autor książki Przede wszystkim nauczyli mnie być szczęśliwym (Most of Ali They Taught Me Happiness), pisze o pewnym afrykańskim delegacie, któremu lekarz w Nowym Jorku powiedział, że ma raka i umrze w ciągu roku. Delegat powiedział Miillerowi i swoim przyjaciołom, że wraca do domu, by umrzeć, ale poprosi krewnych, żeby ich zawiadomili, kiedy odbędzie się pogrzeb. Minęło osiemnaście miesięcy. Ponieważ Miiller nie otrzymał żadnych wiadomości, pewien, że ów delegat zmarł, zadzwonił do jego rodzinnej wioski. Ku jego radości odezwał się ów kolega, sprawiając wrażenie człowieka w dobrym stanie zdrowia. Opowiedział Mullerowi, że po powrocie do domu miejscowy znachor i czarownik przyszedł do niego mówiąc: „Wyglądasz na przygnębionego". Kiedy dowiedział się, jaka jest tego przyczyna, zaprosił chorego na następny dzień do swej chaty. Czarownik zaczął leczenie od prostego symbolicznego gestu. Z wielkiego garnka zaczerpnął małym kubecz- Partnerstwo w leczeniu 61 kiem jakiegoś płynu i powiedział: „Ten kubeczek przedstawia tę część twego mózgu, której używasz. Wielki garnek resztę. Nauczę cię korzystać z tej reszty". Ów niedoszły nieboszczyk żyje do dziś i ma się dobrze. Nie nalegam bynajmniej, żeby techniki zachodniej medycyny zostały zaniechane na rzecz wczesnych swych odmian ale chcę, byśmy stali się otwarci na dar leczenia, jaki każdy z nas ma w sobie. Psychologowie ustawicznie powtarzają, że większość z nas używa tylko 10 procent swoich duchowych możliwości. A więc używajmy, tak jak uczył afrykański czarownik, pozostałych 90 procent. Nauka twierdzi, że musimy coś zobaczyć, żeby w to uwierzyć, ale musimy także uwierzyć, żeby zobaczyć. Powinniśmy być otwarci na możliwości, jakich nauka jeszcze nie uchwyciła, bo inaczej ich nie wykorzystamy. Absurdem jest nie stosować kuracji, które dają dobre rezultaty tylko dlatego, że ich nie rozumiemy. Otwartość umysłu jest znakiem rozpoznawczym lekarzy, którzy naprawdę chcą pomóc swoim pacjentom. Przez wiele lat dr William S. Sadler, na przełomie stuleci jeden z czołowych zwolenników medycyny opartej na stosowaniu leków, badał „leczenie duchowe". Tak to wtedy nazywano. We wstępie do artykułów w „Ladie's Home Journal" w sierpniu 1911 pisał: Często wygłaszałem odczyty, w których wykazywałem, jak niemądre jest tego rodzaju leczenie, ale zauważyłem, że nigdy nie skaptowałem żadnego nawróconego z szeregów ludzi wierzących w metapsychikę. A tymczasem wiele z tych kuracji stosowano lecząc pacjentów, których ja nie wyleczyłem i wyleczyć nie mogłem. 62 BERNIE S. SIEGEL Sadler jednak „otworzył" swój umysł, przeprowadził dokładne badania na ten temat i doszedł do wniosku, że siła sugestii, choć nie jest panaceum na wszystkie choroby, w każdym razie może być sprzymierzeńcem farmakologii, chirurgii i higieny. Skuteczność placebo zależy od zaufania, jakim pacjent darzy lekarza. Przekonałem się, że ten związek jest ważniejszy na dłuższą metę niż jakiekolwiek lekarstwo czy metoda działania. Jerome Frank, psychiatra z Uniwersytetu Johna Hopkinsa dowiódł tego na podstawie badań przeprowadzonych na dziewięćdziesięciu ośmiu pacjentach, którzy mieli operację oka z powodu odkle-jenia siatkówki. Frank stwierdził, że ci badani przez niego pacjenci, którzy wykazywali niezależność ducha, optymizm i przed operacją darzyli zaufaniem swoich lekarzy, szybciej wracali do zdrowia niż pozostali. Po to, by stworzyć atmosferę zaufania, lekarz i pacjent muszą poznać swoje nastawienie. Wiara w lekarza, w jakąś metodę leczenia może być przez pacjenta odrzucona bez słów. Oto dlaczego badam uważnie rysunki pacjentów oraz ich sny: chcę się dowiedzieć, jakie są ich nieuświadomione uczucia dotyczące proponowanej terapii. Innymi słowy, mogę wybrać znakomitą moim zdaniem metodę leczenia, a mimo to napotkać na takie skutki uboczne, że trzeba ją przerwać. Pacjent być może od samego początku nie chciał tej terapii, ale nie odważył się powiedzieć mi tego, albo może odrzucił ją na poziomie podświadomości. Jednak gdybym miał rysunek świadczący o tym, że zdaniem pacjenta ta kuracja jest szkodliwa, moglibyśmy zacząć od tego właśnie pun- Partnerstwo w leczeniu 63 ktu. Moglibyśmy próbować zmienić jego nastawienie wobec tej kuracji albo wybrać inną formę terapii. Pozytywny rysunek wykonany przez bojaźliwego pacjenta może przyczynić się do usunięcia jego lęku, dzięki czemu terapię będzie można rozpocząć. Wzajemna interakcja poglądów lekarzy i pacjentów jest ważna, ale ciało każdego pacjenta bezpośrednio reaguje na jego własne a nie lakarza poglądy. Lekarze częściej niż ich pacjenci wykazują tendencję do logiki, ujmowania wielu zagadnień statystycznie i do surowości, a mniej są skłonni do przejawiania nadziei. Kiedy lekarze nie znajdują już dalszych możliwości leczenia, na ogół się poddają. Jednak muszą pamiętać o tym, że brak z ich strony wiary w zdolność pacjenta do leczenia samego siebie, poważnie ją ogranicza. Nigdy nie powinniśmy mówić: „Nic więcej nie mogę już dla pana zrobić". Zawsze możemy jeszcze coś uczynić, choćby usiąść przy łóżku chorego, porozmawiać z nim, podtrzymać jego nadzieję i wspólnie się pomodlić. O tradycyjnej postawie lekarzy świadczą najlepiej przeżycia Stephanie, jednej z pacjentek naszej grupy CnRWP. Z diagnozy opartej na wskazaniach statystycznych wynikało, że ma raka i wkrótce umrze. Kiedy spytała lekarza co ma robić, odparł jej: „Została pani tylko nad/ieja i modlitwa". „Jak mam umacniać w sobie tę nadzieję i jak mam się modlić?" „Nie wiem — skwitował — to nie moja sprawa." Przeżycia w grupie CnRWP nauczyły ją, jak mieć nadzieję i modlić się. Stephanie ponad wszelkie oczekiwania odmieniła tok swej choroby, a ów lekarz starannie teraz zbiera materiały dotyczą- 64 BERNIE S. SIEGEL ce jej osiągnięć. Później napisała, że ten lekarz, który powiedział jej o nadziei i modlitwie, „nie miał pojęcia, że przepisał mi jedyne lekarstwo, jakie miało mnie wyleczyć". Odwrotny skutek może wręcz zabić. Frances, kobieta osiemdziesięcioletnia przyszła do mnie, kiedy straciła zaufanie do swego poprzedniego lekarza, ponieważ był on negatywnie nastawiony. Przygnębiona z powodu dręczącej ją choroby, poprosiła go o słowa otuchy. W odpowiedzi spytał ją: „A właściwie, jak długo zamierza pani żyć?" Zrozumiała natychmiast, jak fatalne skutki może mieć dla niej tego rodzaju postawa i opuściła gabinet lekarza, żeby więcej do niego nie wrócić. Pamiętam pewnego mężczyznę, który nie miał tyle szczęścia. Będąca członkiem CnRWP Ellen kiedyś zatelefonowała do swego męża Raya, który chory na raka przebywał w szpitalu. Chciała dowiedzieć się, jak on się czuje. Odparł, że dobrze. Kiedy w piętnaście minut potem przyszła by go odwiedzić, już nie żył. W tym właśnie czasie Ray, który wielokrotnie przebywał w szpitalu, spytał swego lekarza, kiedy będzie wypisany. Lekarz odparł: „Tym razem sądzę, że się to panu nie uda". Ray zmarł dosłownie w kilka minut. Zwyczaj lekarzy, żeby prognozować, ile czasu zostało jeszcze pacjentowi, jest okropnym błędem. To samospeł-niające się proroctwo. Trzeba się temu opierać, nawet jeśli wielu pacjentów ustawicznie pyta: „Jak długo jeszcze? Jak długo?" Chcą, żeby ktoś inny określił granice ich życia, zamiast samemu wziąć udział w tym określeniu. Ludzie bierni i ci, którzy lubią swoich lekarzy, Partnerstwo w leczeniu 65 często umierają zgodnie z podanym terminem, jak gdyby chcieli dowieść, że tamci mieli rację. Lekarze muszą zaniechać traktowania statystyki jako elementu determinującego ich opinie. Statystyka jest ważna, kiedy wybiera się najlepszą terapię dla pewnej choroby, ale gdy już tego wyboru dokonano nie odnosi się do jednostki. Wszystkim pacjentom należy wpoić przekonanie, że mogą się wyleczyć i to niezależnie od tego, jakie są szansę. Wyjątkowi pacjenci potrafią odrzucić statystykę i powiedzieć: „Ja przeżyję", nawet jeśli lekarz nie jest na tyle mądry, żeby to zrobić. Zastanówmy się, jak wielkiej trzeba odwagi, żeby zwalczyć pewien konkretny rodzaj raka, którego jeszcze nikt dotąd nie pokonał. Tego rodzaju nadzieja ożywiała Williama Calderona, dzięki czemu medycyna mogła odnotować pierwszy udokumentowany przypadek wyleczenia AIDS (Nabytego Zespołu Braku Odporności Immunologicznej).1 Calderon został zdiagnozowany w grudniu 1982. Lekarze powiedzieli mu, że zapewne umrze w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. Oczywiście, pozbawiony nadziei popadł w depresję. Prawie natychmiast pojawiły się guzki Ka-posiego — rodzaj raka, jaki często towarzyszy AIDS. Rozwijały się szybko na całej powierzchni skóry a także wdłuż przewodu pokarmowego i jelit. 1 Przypadek Calderona został dokładnie omówiony przez dr Jean Shinoda Bolen, w nr marzec/kwiecień 1985 „New Realities", str. 9—15. BERNIE S. SIEGEL Pewnego dnia Judith Skutch (współzałożycielka wraz z astronautą Edgarem Mitchellem Instytutu Nauk Noetycznych, a teraz przewodnicząca Fundacji Wewnętrznego Spokoju) jak zwykle przyszła w umówionym dniu do wytwornego salonu fryzjerskiego Calderona. Widząc, że płakał skłoniła go, żeby powiedział jaki jest tego powód. Jej następne słowa okazały się kluczem, by uratować mu życie. Powiedziała: „William, wcale nie musisz umierać. Możesz wyzdrowieć". Skutch opowiedziała mu o metodzie, jaką stosują Simontonowie wobec chorych na raka. Calderon dzięki jej duchowemu wsparciu i pomocy swego przyjaciela zaczął wierzyć w wyleczenie. Kontynuując pracę, którą kochał, postanowił nie poddać się chorobie. Zaczął stosować medytacje i grę wyobraźni. Pracował nad tym, żeby przywrócić nadwyrężone stosunki rodzinne. Osiągnął spokój ducha, wybaczając ludziom, którzy — jak uważał — skrzywdzili go. Dbał o swoje ciało uprawiając odpowiednie ćwiczenia; dobrze się odżywiał, brał witaminy. Wkrótce jego system odpornościowy zareagował pozytywnie, a guzy zmniejszały się. W dwa lata później badania wykazały, że w organizmie Calderona nie ma śladów AIDS. Wyjątkowy pacjent często reaguje gniewem na obce-sową diagnozę lekarza informującego, że nie ma cienia nadziei. Linda, znajoma pielęgniarka, kiedy odmówiła chemoterapii, usłyszała od swego lekarza: „Pani tego pożałuje. Za sześć miesięcy pani się tu do mnie przywle-cze". A ona wtedy pomyślała: „A to cholerny skurczybyk! Właśnie że nie umrę, choćby dlatego, żeby mu l Partnerstwo w leczeniu 67 dowieść, że się myli". Przeżyła już ponad pięć lat bez jego terapii i postanowiła żyć jak długo się da. Mam kopię listu od młodej kobiety imieniem Louise do „rockendrollowego doktora" prowadzącego w radiu audycję, w której łączył muzykę z poradami lekarskimi. Zaprzyjaźniła się z nim podczas swego pobytu w szpitalu. Louise mając kilkanaście lat zachorowała na raka jajników z przerzutami do płuc i jamy brzusznej. Jej onkolog „dał" jej sześć do dwunastu miesięcy życia, oczywiście jeśli będzie stosowała chemoterapię. Oświadczyła mu, że tylko Bóg może decydować, ile czasu ma przeznaczone i postanowiła sama pokierować swoim losem. Wyprowadziła się z domu, gdyż żyła tam w ciągłym stresie, wynajęła mieszkanie i ostatnie dziesięć dolarów wydała na ogłoszenie w gazecie, szukając innych chorych na raka, którymi mogłaby się zaopiekować. W pewnym momencie onkolog Louise oświadczył, że nie ma po co jej leczyć, ponieważ „sprawy zaszły za daleko". W sześć miesięcy od chwili wybrania własnej drogi wszystkie jej guzy zniknęły, a lekarz nie potrafił nawet powiedzieć jej tego głośno, podał tylko formularz recepty z notatką: „Pani rak zniknął". Ona zaś tego dnia, kiedy miała umrzeć, wysłała mu kartkę z kpiącym pytaniem: „Dokąd powinnam odesłać trumnę?" „Rockendrollowy doktor" napisał do mnie, że gdyby przypadkiem nie słyszał, jak mówiłem o wyjątkowych pacjentach, zapewne nie skojarzyłby „cudownego" wyleczenia Louise z jej duchowym rozwojem. Dzięki temu, że to zrozumiał, wraz z Louise przyszli oboje na jedno ze spotkań naszych CnRWP, żeby się podzielić tym doświadczeniem. 68 BERNIE S. SIEGEL Louise postanowiła kochać i dawać. Dokonały się w niej duchowa i psychologiczna przemiana, jakie zawsze następują w ludziach samouzdrawiających się. Trzeba wielkiej siły, żeby tego dopiąć. Szczególnie po tym, jak ktoś z wysokości swego autorytetu oświadczył ci, że masz wkrótce umrzeć. Problem polega na tym, że wyjątkowi pacjenci są w mniejszości. Jeśli nie przeżyje ośmiu pacjentów na dziesięciu, to łatwo jest przeoczyć tych dwóch, którzy potencjalnie są zdolni przeżyć. Staram się publikować takie przypadki po to, by koledzy lekarze szukali ich wśród własnych pacjentów, gdyż tylko w ten sposób przekonają się, że takie wyleczenie nie jest zbiegiem okoliczności. Jeśli zostaje określone jako na przykład „spontaniczna remisja", niczego lekarzy nie uczy i nie skłania ich, żeby badać, jakie kryją się za tym przyczyny. Przecież wyleczenie jest aktem twórczym, wymagającym tyle samo wielkiej pracy i poświęcenia, co wszystkie inne formy twórczości. Często dostaję listy od lekarzy w sprawie pacjentów, których przypadki tu opisałem. Kiedy donosi mi o nieoczekiwanej poprawie stanu zdrowia pacjenta, prawie nigdy nie wspomina o jego nastawieniu i stylu życia, a gdy pytam o to wprost zawsze dowiaduję się, że ów pacjent zmienił zasadniczo swoją postawę życiową, wzbogacając ją o miłość i akceptację. Rzadko się jednak zdarza, żeby mówił o tym swemu obojętnemu na tego rodzaju sprawy lekarzowi. Nieoczekiwana poprawa następuje dość często, wobec tego lekarz zawsze powinien przekazywać nadzieję, nawet gdyby jego zdaniem były to ostatnie godziny życia. l Partnerstwo w leczeniu 69 Pacjentów nie interesują statystyczne wyniki badań medycznych. Oni szukają tych, którzy wierzą w sukces. Czekają na to, że ktoś im powie: „Trzymaj się, na pewno ci się uda. My ci pomożemy". Dopóki pacjent wyraża chęć życia, nie do nas należy ocena wartości tego życia. Dopóki życie, jakie wiodą moi pacjenci, ma wartość dla n i c h, ja jestem na miejscu, żeby w jego przedłużeniu pomóc. Kiedy jednak pacjent zdecydował, że nadszedł czas by umrzeć, nie widzę przeszkód, żeby w tym także mu pomóc. Staram się rozwiązywać problemy, które wyczerpują energię pacjenta wiedząc, że to mimo wszystko może pomóc w wyleczeniu. A gdybym komuś powiedział, że umrze tego a tego dnia, byłoby to destrukcyjne i nie może zdarzyć się w praktyce lekarskiej. Pogodzenie się ze śmiercią nie jest jednoznaczne z utraceniem nadziei. Rzecz paradoksalna; przygotowanie się do śmierci bywa zachętą do życia. Pewna chora na raka pacjentka w jakiś piątek wyglądała bardzo źle i powiedziała mi, że chce umrzeć. „Niech pani powie swoim dzieciom i rodzicom, jak się pani czuje — poradziłem jej. — Oni nie zdają sobie z tego sprawy." W poniedziałek, kiedy po weekendzie wróciłem do szpitala, przekonałem się, że wygląda znakomicie, nałożyła perukę, ubrała się w sukienkę, umalowała. „Co się stało?" — spytałem. Odparła: „Powiedziałam moim rodzicom i dzieciom jak się czuję, a zaraz potem poczułam się tak dobrze, że nie chciałam umierać". Wkrótce została wypisana ze szpitala. Choć zawsze konieczny jest optymizm, nigdy nie wolno ukrywać choćby części diagnozy. Zawsze można 70 BERNIE S. SIEGEL powiedzieć prawdę wraz z wyrażeniem nadziei, ponieważ nikt nigdy nie ma pewności, jaka będzie przyszłość. Poza tym teraz potrafię pogodzić się z chorobą i uważam za swoje najważniejsze zadanie pomóc pacjentowi w osiągnięciu spokoju ducha, co problemom fizycznym daje pewną perspektywę. Poprawa stanu zdrowia nie jest celem jedynym. Znacznie ważniejsze jest nauczyć się żyć bez strachu, spokojnie pogodzić się z życiem, i kiedyś ze śmiercią. A wówczas, gdy zniknie na zawsze poczucie przegranej, może nastąpić uzdrowienie, poprzez wiarę że można wyleczyć wszystkie fizyczne schorzenia i że tak naprawdę nigdy nie umieramy. Jeszcze dwadzieścia lat temu powszechne było „dobrotliwe oszustwo". Od tej pory nastąpiła całkowita zmiana. W artykule opublikowanym w 1979 dr Dennis Novack i jego współpracownicy w „Journal of the American Medical Association" piszą, że 97 procent lekarzy woli powiedzieć swym pacjentom chorym na raka, jaka jest diagnoza, podczas gdy dwie dekady wcześniej 90 procent stwierdziłoby, że nie powiedzą. Na szczęście klinicyści zrozumieli, że ogół pacjentów zna prawdę. Świadomie lub podświadomie chorzy wiedzą, co się dzieje w ich organizmie. Bili, lekarz i mój pacjent, pewnego wieczoru podczas kolacji stwierdził, że ma trudności z przełykaniem. Od razu wiedział, że to rak, ponieważ jego ojciec w tym samym wieku miał raka przełyku i żołądka. Wystarczył jeden objaw, żeby wiedział. Oczywiście wszyscy przekonywali go, że nie ma racji, ale badania wykazały, że się nie mylił. Kłamstwa i niedomówienia rozdzielają rodzinę właśnie wtedy, kiedy najbardziej potrzebuje ona jedności po Partnerstwo w leczeniu 71 J to, by uczciwie stanąć wobec kryzysu. Często ktoś z rodziny prosi mnie: „Niech pan doktor nic nie mówi mamie. Ona sobie z tym nie poradzi". Kiedy pytam matkę czy domyśla się, co jej dolega, odpowiada: „Przypuszczam, że to rak". Gdy już padło to słowo, możemy rozmawiać o tym, co rak oznacza dla rodziny — wspólną walkę czy wyrok śmierci. Oszustwo jest także wrogiem zaufania. Kiedy lekarz waha się, nie jest w stanie wymówić słowa „rak" albo kłamie, w umyśle pacjenta pojawia się myśl: „On nie zdoła mnie wyleczyć. Nie ma żadnej nadziei". Dzisiaj zbyt wielu lekarzy przeszło od dobrotliwego oszustwa do brutalnej szczerości, co również bardziej szkodzi niż pomaga. Ostatnio otrzymałem wstrząsający list od żony pewnego pacjenta, w którym pisze, że jej mąż nie przyjdzie na drugą wizytę u mnie, ponieważ popełnił samobójstwo. Stało się to w dwa dni po tym, jak z całkowitą brutalnością powiedziano mu, że nigdy więcej nie będzie grał w tenisa, żeglował i że nie ma mowy o powrocie do pracy. On zawsze wierzył bez reszty swoim lekarzom, nie w to, że mogą zawsze wyleczyć, ale że zrobią wszystko, co w ich mocy. Ten onkolog nie zrobił tego. O wiele lepiej powiedzieć, że sytuacja jest poważna, ale równocześnie przypomnieć pacjentowi, że nie istnieje „nieuleczalna" choroba, z której ktoś nie zostałby wyleczony, nawet jeśli znajduje się na progu śmierci. Kiedy lekarz potrafi przekazać jakąś porcję nadziei, proces zdrowienia często zaczyna się jeszcze przed roz- 72 BERNIE S. SIEGEL poczęciem kuracji. Pamiętam jedną z moich pacjentek, której radiolog powiedział, że lekarstwa już pomogły, ponieważ stan jej kości zdecydowanie się poprawił. Na co odparła: „Jeśli pan doktor spojrzy na moją kartę choroby, przekona się pan, że nie zaczęłam jeszcze chemoterapii. To pewno zasługa mego lekarza-opty-misty". Dr Alexandra Levine, onkolog z Kalifornii, dostała ostatnio stypendium żeby badać wpływ nastawienia psychicznego u chorych na raka. Zgłosiła ten temat, ponieważ miała podobne do moich doświadczenia. Do jej gabinetu przyszedł pewien mężczyzna z rozległym nowotworem węzłów chłonnych. Do tej wizyty skłoniła go żona, ponieważ wybierał się do Niemiec, żeby tam poddać się „cudownej" kuracji. Dr Levine widząc panikę w oczach tego człowieka, całą godzinę poświęciła, żeby go po prostu uspokoić. Kiedy zgłosił się do niej po tygodniu, jego guzy zmniejszyły się o połowę. „Szkoda, że nie zaczęłam pana leczyć tydzień temu" — powiedziała do niego, na co on odparł: „Przecież pani doktor zaczęła". Nadzieja pojawia się zwykle w wyniku zaufania pacjenta i wiary w leczącego. Ten związek wykuwa się na wiele sposobów. Niektóre istotne czynniki są oczywiste: współczucie, akceptacja, otwartość, chętne udzielanie informacji. Dlatego tak ważne są przedoperacyjne wizyty zespołu chirurgicznego. Nie tylko pomagają pacjentowi przebyć lepiej zabieg, ale także przyspieszają jego wyzdrowienie. W książce dr Herberta Bensona Wpływ psychiki na ciało (The M ind/Body Effect) grupa prowa- Partnerstwo w leczeniu 73 dzona przez dr Lawrence'a Egberta z Haryardu wykazała, że pacjentom, których odwiedził wieczorem przed operacją anestezjolog, a także tym, którzy otrzymali wyjaśnienie o zabiegu (w przeciwieństwie do grupy kontrolnej pacjentów, gdzie nie miało to miejsca), trzeba było dać tylko połowę środków przeciwbólowych. Oni też opuścili szpital przeciętnie dwa i pół dnia wcześniej niż grupa kontrolna. Równie wielkim atutem jest poczucie humoru. Bardzo często, kiedy jestem w pokoju „umierającego" i rozmawiam z nim, śmiejemy się. Niektóre osoby z personelu medycznego słysząc to z korytarza, sądzą, że zaprzeczamy rzeczywistości. A my po prostu nadal żyjemy i dlatego możemy się śmiać. Personel szpitalny musi sobie zdać sprawę, że ludzie nie dzielą się na „żyjących" i „umierających". Albo są żywi, albo martwi. Jak długo są żywi, musimy ich traktować jak żywych. Uważam słowa „nieuleczalnie chory" za okropne. Oznaczają one, że zaczęliśmy traktować ową osobę, jakby już nie żyła. Badania wykazały, że lekarze i pielęgniarki dłużej zwlekają z przyjściem w odpowiedzi na dzwonek z pokoju „nieuleczalnie chorego" pacjenta niż kogoś, kto nie został tak zaszufladkowany. Te dwa słowa oznaczają raczej stan ducha niż kondycję fizyczną i paraliżują współczucie osób z personelu, zaś pacjenta pozbawiają takiej opieki, jakiej potrzebuje. Poza tym uświadamiają im ich własną śmiertelność. Ważne jest też, by pacjenci wiedzieli, że mogą wyrazić swój gniew lekarzowi prowadzącemu, bez narażania na szwank wzajemnych stosunków. Często ludzie skarżyli 74 BERNIE S. SIEGEL mi się na swych lekarzy, prosząc jednocześnie, żeby im tego nie powtarzać, bowiem bali się w przyszłości jakiegoś odwetu. Nie wyrażony gniew rani pacjenta i musi być wyjawiony, żeby stworzyć potrzebną do leczenia współpracę. Jak słaba musi być ta więź dla pacjenta, który jest przekonany, że lekarz tak zareaguje na profesjonalną krytykę! Ja jestem szczęśliwy, kiedy pacjenci wyrażają swoje pretensje do mnie, ponieważ to znaczy, że czują się ze mną bezpiecznie, że mamy dobre wzajemne stosunki, a przy tym oni zachowują się jak ci, którzy wierzą w wyleczenie. Kilka lat temu mój ojciec przebył operację i został odesłany do domu z niewłaściwymi — moim zdaniem — zaleceniami. W rezultacie miał komplikacje. Napisałem co o tym sądzę do dwóch prowadzących go lekarzy: chirurga oraz internisty. W odpowiedzi od chirurga dostałem list obarczający mnie całą winą za powstałe problemy. Internista odpisał następująco: „Dziękuję panu doktorowi. Od czasu do czasu potrzebny jest taki list, gdyż pomaga nam lepiej pracować". Doradziłem wtedy mojemu ojcu: „Zmień chirurga, ale pozostań przy interniście". Podświadoma świadomość R>stawa lekarza, ponieważ ma wpływ na pacjenta, często bywa istotna dla rezultatu kuracji. Jednym z najważniejszych czynników jest przekonanie pacjenta, że lekarz poświęca mu całą swoją uwagę. Pamiętam, jak wiele lat temu odbywając staż na sali operacyjnej asysto- Partnerstwo w leczeniu 75 wałem przy pacjencie ze znieczulanym kręgosłupem. Słysząc, że zespół operujący rozmawia tylko o sporcie, poskarżył się: „A może tak ktoś powiedziałby coś o mnie i mojej operacji?" Wyobraźmy sobie całą absurdalność sytuacji, w której osoba ciężko chora na raka słucha rozmów chirurgów na temat przegranego meczu hokejowego albo skargi lekarki, że się spóźniła do fryzjera. Tylko prawdziwe współczucie może stworzyć autentyczny kontakt niezbędny w procesie leczenia. Kiedy lekarz usiądzie na minutę przy łóżku chorego żeby porozmawiać, pacjent odbiera to jak pięć czy nawet dziesięć minut. Jeśli lekarz stanie w progu, pacjentowi wydaje się, że trwało to kilkanaście sekund. Postawa lekarza ma również znaczenie wtedy gdy pacjent jest nieprzytomny, śpi pogrążony w śpiączce albo pod narkozą. Milton Erickson, wielki psychiatra i hipnoterapeuta wykazał w latach pięćdziesiątych, że w narkozie pacjent słyszy i rozumie znane sobie głosy. Pewien położnik z Baltimore powiedział mi kiedyś, że zauważył subtelną zmianę w zachowaniu swych pacjentek wiele lat temu, kiedy do narkozy zamiast eteru zaczęto używać słabszych środków. Żeby to zbadać, sprowadził do sali operacyjnej stenografkę, która zapisywała każde słowo podczas kilku zabiegów cesarskiego cięcia. Przekonał się, że w stanie hipnozy pacjentki potrafią powtórzyć słowo w słowo każdą rozmowę, jaka w tym czasie miała miejsce. Ostatnie badania potwierdziły tę podświadomą świadomość. Henry Bennett, psycholog Wydziału Medycznego Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis puścił taś- 76 BERNIE S. SIEGEL me uśpionym pacjentom. Poprosił ich, by dali znak, że słyszą polecenie dotykając uszu podczas rozmowy po operacji. W jej trakcie prawie wszyscy pociągali się za uszy nie zdając sobie z tego sprawy, ale żaden z nich nie pamiętał polecenia. W innym eksperymencie dr Bennett poprosił uśpionych pacjentów, żeby spowodowali, iż jedna ręka będzie cieplejsza niż druga, i tak się stało. Innej grupie pacjentów zaproponowano — bez użycia hipnozy — by podczas operacji biodra krew opuściła tę część ciała i w ten sposób o połowę zredukowano u nich utratę krwi. Mamy wprost zdumiewające wewnętrzne mechanizmy, dzięki którym możemy kierować chemoterapią do miejsca, gdzie jest nowotwór albo odwracać kierunek przepływu krwi i w ten sposób niszczyć guz. Przez wiele lat korzystałem ze zdolności słyszenia pozbawionych świadomości pacjentów. Mówię do osób w stanie śpiączki, przekazując im w ten sposób informacje o stanie ich zdrowia. W jednym przypadku powiedziałem kobiecie, która od trzech lat była w stanie śpiączki bez żadnych oznak polepszenia, że rodzina wyraża zgodę na jej odejście i że jeśli umrze, wcale nie będzie to oznaczało, iż zawiodła jako matka. Powiedziałem, że jej rodzina będzie bardzo za nią tęsknić, ale jeśli chce odejść, wszystko jest w porządku. Zmarła w ciągu piętnastu minut. Kiedy wchodzę do pokoju a pacjent śpi, po prostu cicho mówię, że jestem, i pozwalam, by jego podświadoma świadomość obudziła go, jeśli pragnie w tym momencie rozmawiać ze mną. Jeśli nie chce się obudzić, a ja nie mam do niego jakiejś pilnej sprawy, przychodzę do niego później. l Partnerstwo w leczeniu 77 Kilku chirurgów zaczęło teraz korzystać z możliwości uśpionego umysłu, żeby zapobiec komplikacjom. Po operacji dolnych części kręgosłupa wiele osób ma kłopoty z oddawaniem moczu. Trzeba stosować cewnikowanie z powodu skurczów mięśni miednicy. Grupa badaczy zasugerowała trzem pacjentom na stole operacyjnym, że po zabiegu będą w stanie rozluźnić mięśnie krzyża. W efekcie żaden z operowanych nie potrzebował cewnika. W sali operacyjnej cały czas informuję pacjentów, co się dzieje. Co więcej przekonałem się, że to może decydować o życiu lub śmierci. Przemawiam uspokajająco do chorego, u którego podczas operacji pojawiły się zaburzenia w pracy serca, co może uspokoić tę nieregu-larność albo zwolnić zbyt szybkie tętno. Ostatnio operowałem bardzo mocno zbudowanego młodego człowieka, chyba piłkarza. Jego postura spowodowała pewne techniczne problemy i kiedy zająłem się nimi, spojrzałem na monitor — jego tętno wynosiło 130 uderzeń na minutę. Wiedziałem, że bał się operacji, powiedziałem więc do niego: „Yictor, ponieważ wielki z ciebie chłop, mam pewne trudności techniczne, ale nie ma tu żadnych problemów chirurgicznych. Po prostu ta część operacji jest dość trudna. Z tobą wszystko jest w porządku, nie denerwuj się. Chciałbym, żeby twoje tętno spadło do 83". W ciągu następnych kilku minut, bez żadnych leków, tętno rzeczywiście obniżyło się do 83 i na tym poziomie zostało. Wielu anestezjologów, którzy słyszeli o tego rodzaju przypadkach, zaczęło uspokajająco przemawiać do swych uśpionych pacjentów. 78 BERNIE S. SIEGEL Skonstatowali, że polecenia wywołujące lęk mogą zwiększyć ryzyko niewydolności serca. Pewnego razu, kiedy skończyłem trudną i nagłą operację w jamie brzusznej młodego bardzo grubego człowieka, jego serce przestało bić w momencie, gdy miał być przewieziony na salę pooperacyjną. Nie zareagował na renimację, jednak kiedy anestezjolog właśnie wychodził po bezowocnych zabiegach ja głośno powiedziałem: „Harry, to jeszcze nie twój czas. Wracaj!" W tym momencie na monitorze pojawił się zapis akcji serca i w rezultacie pacjent całkowicie odzyskał zdrowie. Oczywiście, nie mogę tego dowieść, ale jestem pewien, że zasadniczą rolę odegrało tu moje wezwanie i wiem, że uwierzyło w to parę osób obecnych na sali operacyjnej — członków zespołu. Pewne jest jedno: nie ma powodu, żeby się n i e porozumiewać z pacjentem w każdy możliwy sposób. Szczególnie ważne jest, aby unikać negatywnych przesłań, ponieważ przestają wtedy działać mechanizmy świadomej obrony uśpionego pacjenta. Niedawno Tim, student medycyny opisał mi w liście obyczaje pewnego chirurga podczas operacji: Usłyszałem, jak chirurg mówi ze złością w głosie, która, jak sądziłem, zwykle była przeznaczona tylko dla studentów medycyny. — Ta oto kobieta — stwierdził — mówi mi, że jest holistyczką! Holistyczką, dobre sobie! Ona sądzi, że naświetlania jej zaszkodzą. A brzydka przy tym jak nieszczęście. I tak dalej obrażał ją, jakby znajdowała się o tysiące mil, a nie uśpiona o kilka kroków od lekarza, który to mówił. — Ona powiada, że ma niedocukrzenie krwi. O tak, to dziwna kobieta. Partnerstwo w leczeniu 79 I wreszcie oświadczył: — Spójrzcie na to. To rak, złośliwy — i wyciął kawałek tkanki, jakby to był kawałek jego ulubionej szarlotki. Nie muszę mówić, że ta kobieta obudziła się po operacji płacząc, z silnymi bólami. Tim zaopiekował się nią podczas dalszych badań i po amputacji piersi puszczał jej jedną z moich taśm przeznaczonych dla CnRWP. Pomógł jej zaadaptować się do kuracji, która w rezultacie zmniejszyła bóle. Nie zgodziła się na chemoterapię i naświetlania, które uważała za bardzo szkodliwe; zdecydowała się na holistyczne metody, w które wierzyła. Tim w swoim liście stwierdził, że za wcześnie jest przewidywać, jaki będzie przebieg choroby, ale kiedy spotkał tę kobietę wkrótce po wypisaniu ze szpitala, była energiczna, pełna życia, promieniejąca miłością. Wyjaśniła się także tajemnica, która nękała Tima przez kilka dni. Okazało się, że ten sam chirurg, który poprzednio był wobec niej tak agresywny, wykonał amputację piersi, ale tym razem był łagodny i bardzo troskliwy. Tim napisał do mnie: Dlaczego odwiedzał ją na sali operacyjnej i potem w domu? Dlaczego tylko on z całego zespołu szpitalnego podtrzymywał ją w decyzji, żeby nie robić dalszych badań, i doradził, by wróciła do domu, odpoczęła i nabierała zdrowia? Podobno tego ranka, kiedy była zaplanowana operacja, a on odbywał swoje piętnastosekundowe przed-operacyjne wizyty, nieoczekiwanie przytuliła go do siebie jak dotąd nikt inny (oczywiście mam tu na myśli jego pacjentów). Najpierw był całkowicie zaskoczony 80 BERNIE S. SIEGEL nie wiedząc jak zareagować. Ale po chwili również ją przytulił i oboje mocno się objęli. Czasem nie wiadomo, kto jest pacjentem a kto lekarzem, nie wiem też czy oboje wyleczyli swego raka, ale z pewnością pomogli sobie. Zawsze staram się, żeby personel obecny na sali operacjnej nie powiedział tego, czego nie powiedziałby gdyby pacjent był przytomny. Kiedy chirurg dowcipkuje w stylu: „Jeśli on z tego wyjdzie, to tylko nogami do przodu", nie wolno się dziwić, że na sali pooperacyjnej pacjent budzi się z płaczem. Można uczciwie przekazać diagnozę i mimo to podsuwać pozytywnie myśli. Proste stwierdzenie, takie jak: „Obudzi się pan z dobrym samopoczuciem, będzie się chciało panu pić i jeść" (trochę w innej wersji, gdy pacjent jest otyły) — sprzyja szybkiemu powrotowi do zdrowia. Nawet chęć na papierosa można zahamować robiąc na ten temat uwagę pod koniec operacji. Nie waham się również poprosić pacjenta, żeby nie krwawił, jeśli okoliczności tego wymagają. Znany jest fakt, że jogini i osoby zahipnotyzowane mogą kontrolować krwawienie. Prośba podczas narkozy także daje czasem dobre skutki. Nieraz zastanawiam się, czy poleceń przekazywanych podczas narkozy nie można by używać jako formy psychoterapii. Atmosfera szpitalnego otoczenia wpływa zarówno na postawę lekarza, jak i pacjenta. Obawiam się, że utraciliśmy najważniejsze źródła siły: związek z Bogiem i przyrodą. Dzieje się tak, gdy architekci planujący szpitale pozbawiają je okien. Widok na świat zewnętrzny przypomina o naszym związku z życiem we wszystkich jego l Partnerstwo w leczeniu 81 przejawach, pomaga nam przetrwać. Ostatnio przeprowadzone badania w pewnym szpitalu w Pensylwanii wykazały, że pacjenci, których pokoje wychodzą na otwartą przestrzeń, drzewa i niebo, znacznie szybciej wracają do zdrowia niż ci, których pokoje mają okna na ścianę. W Śmiertelnych lekcjach (Mortal Lessons) Dick Selzer przekonywująco pisał na ten sam temat z punktu widzenia lekarza: Nie tak dawno temu sale operacyjne miały okna. Było to błogosławieństwo, mimo że czasem jakaś zabłąkana mucha przedostała się przez siatki zagrażając naszej wspaniałej sterylności. Wystarczyło przecież żądnego przygód owada po prostu pacnąć i po krzyku! Drzwi do drugiego świata stały dla niego otworem. A my, którzy tu w tej sali codziennie staczaliśmy walki, mieliśmy błogosławiony widok nieba, czasem błyskawic, słyszeliśmy grzmoty. A w każdej takiej błyskawicy Bóg udzielał nam konsultacji. W nocy na oddziale nagich wypadków wspaniałość gwiazd uczyła chirurga pokory. Pacjentowi nie szkodziło bynajmniej, że niebo spogląda zza pleców jego lekarza. Obawiam się, że kiedy zamurowaliśmy okna naszych szpitali, straciliśmy coś więcej niż świeże powietrze. Myśmy się odcięli od niebiańskich związków. Praca w salach pozbawionych okien przypomina pracę w dżungli, skąd nie widać nieba. Ponieważ nie widać nieba, nie ma również wielkiej wizji Boga. Zamiast tego są niezliczone pomniejsze duchy, które buszują wśród drzew czy nad strumieniami. Nie jest to najgorsze. Jednak człowiek ma prawo do świątyni wedle swego wyboru. Dla mnie na przykład znajduje się ona na prerii 82 BERNIE S. SIEGEL sięgającej aż do nieba albo w sali operacyjnej, gdzie za dnia za oknami widać, jak się pasą krowy, a w nocy świecące gwiazdy. Żeby nawiązać ponownie ten związek z niebem, stosuję muzykę, której uzdrowicielskie właściwości znane są od czasów biblijnych. W erze proroków harfiarze wykonywali specjalne utwory, żeby obudzić pozazmy-słową siłę, dzięki której —jak wierzono — aktywizowała się nadświadomość. „I kiedy harfiarz zagrał, ogarniał człowieka i moc Pana spoczywała na nim". Podobnie Dawid grał dla króla Saula, pomagając mu przezwyciężyć stany depresji i paranoi. Muzyka otwiera przed nami świat ducha. Kiedy po raz pierwszy przyniosłem magnetofon do sali operacyjnej, uważano to za bardzo ryzykowne. Ale kiedy zaczęliśmy z niego korzystać, tak bardzo poprawiło się samopoczucie anestezjologów i pielęgniarek, że jeśli zapomniałem o muzyce, proszono mnie o nią. Teraz w New Haven magnetofony są prawie w każdej sali operacyjnej. Niedawno przeprowadzone badania w Centrum Medycznym Szpitala Prezbiteriańskiego w San Francisco wykazały, że muzyka łagodzi stresy, lęk, ból u dzieci i dorosłych podczas inwazyjnego zabiegu cewnikowania serca. Na małe dzieci bardzo dobrze wpływały dobrze znane im piosenki takie jak „Piotruś i wilk" i te z „Ulicy Sezamkowej". Starsze dzieci i nastolatki były spokojniejsze przy muzyce rockowej, natomiast dorośli mieli inne gusta. Natomiast głośna muzyka rockowa może osłabiać organizm i dlatego nie polecam puszczania jej na sali Partnerstwo w leczeniu 83 operacyjnej. Muzyka powinna nie tylko uspokajać pacjenta, ale także personel lekarski, pomagać w usuwaniu stresów. W sali operacyjnej powinna wszystkim przypominać, że operuje się żywą istotę. Powinna tak nastawiać do człowieka operowanego, jakby był przytomny, pod żadnym pozorem nie może odrywać ich myśli od zabiegu. Sądzę, że uduchowiona muzyka i barokowe largo, zalecane przez Sheilę Ostrander i Lynn Schroeder w Supernauczaniu (Superlearning) są bardzo dobre do tych celów. Zachęcam pacjentów, żeby słuchali taśm z taką muzyką, która daje im odprężenie i pomaga w odzyskiwaniu zdrowia po to, by otoczenie szpitalne stało się otoczeniem uzdrawiającym. Nauczyłem się dobierać odpowiedni rodzaj muzyki do specyficznych warunków podczas zabiegu. Czasem żartuję sobie ze studentów, że znam muzykę, która zatrzymuje krwawienie. Często reakcja pacjenta prowadzi do zabawnych sytuacji. Lubię bardzo muzykę religijną i któregoś popołudnia, kiedy operowałem pewnego mężczyznę, który miał znieczulony kręgosłup, z taśmy popłynęła melodia „Chwalcie Wszechmogącego". Pacjent uniósł głowę i spytał: „Czy coś jest ze mną nie w porządku?" Roześmieliśmy się, mówiąc, że nie. Od-Parł: „Jestem Irlandczykiem i gdybyście zaśpiewali mi Kiedy się śmieją irlandzkie oczy, zaraz poczułbym się lepiej". Tak też zrobiliśmy ku wielkiej radości naszego Pacjenta. Pewien pacjent, który przed operacją słuchał 8T na harfie powiedział: „Dobrze, że to słyszę kiedy Jestem przytomny. Gdybym usłyszał coś takiego po Przebudzeniu, nie wiedziałbym, gdzie jestem". Któregoś 84 BERNIE S. SIEGEL dnia pacjent, ze znieczuleniem miejscowym, zaczął się śmiać mówiąc: „Świetnie pasuje", podczas gdy ja mu usuwałem duży łagodny guz. W tle Frank Sinatra śpiewał: „Dlaczego nie weźmiesz mnie całego". Podwójna kontrola Udział w procesie podejmowania decyzji bardziej niż jakikolwiek inny czynnik determinuje jakość wzajemnego stosunku lekarz-pacjent. Wyjątkowy pacjent chce ponosić odpowiedzialność za swoje życie i kurację, a lekarz, który popiera tego rodzaju postawę przyczynia się do jego szybszego wyleczenia. Jak wielkie znaczenie ma taki współudział dowiodły przeprowadzone ostatnio badania na dzieciach. Na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Wisconsin dr Charlene Kavanagh porównała grupę ciężko poparzonych dzieci, które były standardowo pielęgnowane, z drugą grupą dzieci nauczonych zmieniania swoich opatrunków. Te, które były aktywne, potrzebowały mniej lekarstw i miały mniej komplikacji. W Pało Alto (Kalifornia) grupę dzieci chorych na astmę poinformowano na czym polega ich choroba i jakie stosuje się lekarstwa. Potem zachęcono je, by same decydowały kiedy dane lekarstwo jest im potrzebne. W efekcie opuszczały znacznie mniej dni szkolnych, a ich wizyty podczas ostrego dyżuru zamiast zdarzać się przeciętnie raz na miesiąc, przytrafiały się teraz co sześć miesięcy. Wspólnie dzielona odpowiedzialność zwiększa współpracę, a także ogranicza pretensje, które często prowadzą Partnerstwo w leczeniu 85 do procesów o błąd w sztuce lekarskiej. Podejrzenia i zarzuty są znacznie rzadsze, kiedy decyzje o tym, co jest dobre w danej chwili dla pacjenta podejmowane są za wspólną zgodą, a nie na podstawie prognoz dotyczących bliżej nieokreślonej przyszłości. Chcę, by każdy mój pacjent poddał się narkozie w pełni przekonany, że robię to, czego on naprawdę chce. (Jeśli jednak przypuszczam, że jakiś pacjent będzie w przyszłości zły na siebie za samodzielne podjecie decyzji, wtedy sugeruję, żeby zdał się na moje doświadczenie. Wolę, żeby chorzy byli źli na mnie, a nie na siebie. Zrobiłem, co w mej mocy, dlatego poradzę sobie z ich gniewem.) Czasem, gdy ludzie podświadomie nie są pewni czy chcą żyć, zdarza się, że unikają najbardziej skutecznej metody leczenia albo w jej trakcie mają tyle ubocznych dolegliwości, że trzeba ją przerwać. A nawet jeśli rozpaczliwie chcą żyć, mogą nie zgadzać się z lekarzem, który musi wtedy zwalczyć swój impuls, żeby się wycofać. Lekarz przewidując co może nastąpić w przyszłości, często wywiera na pacjenta presję, żeby zdecydował się na konkretną kurację. Gdy zaś nie przyniesie to pozytywnego skutku — wywołuje wzajemne oskarżenia zarówno u pacjenta, jak i u lekarza. Z drugiej strony, kiedy pacjent wybiera formę terapii z przekonaniem oraz w pełni pogodzony z faktem, że i tak śmierć jest przecież pewnego dnia nieunikniona nigdy nie sprawi zawodu, nigdy też nie będzie żałował swojej decyzji. Lekarz winien pamiętać, że to pacjent musi dokonać decyzji wyboru i żyć z tym. Obowiązkiem lekarza jest akceptowanie wszystkich pacjentów, przy czym nie musi się zgadzać z każdą ich 86 BERNIE S. SIEGEL decyzją. Lekarz ma prawo powiedzieć: „Nie mogę się zgodzić z tym co pan robi i nie chcę brać w tym udziału". Smutną stroną tego rodzaju postawy jest fakt, że powoduje ona śmierć wielu osób, ponieważ bywa, że nigdy więcej nie zwracają się do lekarza. Takim pacjentom zwykłem mawiać: „Nie zgadzam się z tym, co pan robi i gdybym chorował na to co pan, nigdy nie wybrałbym tej kuracji, ponieważ nie sądzę, by dawała ona najlepsze szansę na wyleczenie pana właśnie. Nadal jednak pragnę być w kontakcie i pomagać w każdy możliwy sposób. W takiej sytuacji, jeśli chory przekona się, że jego decyzja była zła, będzie mógł powiedzieć: „Pan doktor dowiódł swej życzliwości dla mnie, ponieważ zachował ze mną kontakt. Czy zgodzi się pan mnie operować?" Nie znam innego sposobu, żeby podtrzymać nadzieję zostawiając przy tym pacjentowi otwartą drogę, by zgodził się na proponowane leczenie. Aż do dziś prawie sto procent moich pacjentów zgodziło się na chemotera-pię, naświetlania lub operację, bowiem zaakceptowałem ich; nawet tych, którzy początkowo próbowali leczyć się sami i odrzucili zalecenia medycyny oficjalnej, a także tych którzy swą pierwszą wizytę w moim gabinecie zaczęli od słów: „Jeśli pan chce, żebym tu wrócił, proszę nigdy do mnie nie mówić jak lekarz". Akceptacja ze strony lekarza pomaga pacjentowi szybciej wyzdrowieć i daje mu wewnętrzny spokój, jak to zdarzyło się w przypadku Bridget, Angielki, która niedawno przeniosła się ze swego kraju do New Jersey. Zgodnie z angielskim systemem organizacji służby zdro- Partnerstwo w leczeniu 87 wia została przydzielona do pewnego lekarza, który nie spodobał się jej. Po pierwszej wizycie więcej się do niego nie zgłosiła. W lewej piersi miała dużego guza. Zbadałem ją i wyliczyłem wszystkie środki, które moim zdaniem mogły jej pomóc, począwszy od operacji a skończywszy na Bogu. Odparła mi: „Pan jest pierwszym lekarzem, który mnie nie skrzyczał mówiąc przy tym: Gdzie pani dotąd była? Dlaczego pani wcześniej do mnie nie przyszła? Dlaczego była pani taka głupia?". Powiedziałem jej, że nie na tym polega moja rola. Moim obowiązkiem jest po prostu zaakceptować pacjenta i starać się mu pomóc. Poprosiłem Bridget, żeby zrobiła kilka rysunków, które wskazały na pozytywne podejście do naświetlań i chemoterapii, choć przedtem świadomie nie wyrażała na to zgody. W kilka miesięcy potem zadzwoniła do mnie, żeby zawiadomić, iż rozpoczęła chemoterapię a guz się rozpuścił. Poprawa jej stanu zdrowia była tak niezwykła, że opiekujący się nią onkolog uznał naświetlania za zbyteczne. Fakt, iż zaakceptowałem stan zdrowia Bridget sprawił, że z kolei ona zdecydowała się przyjąć to, co mogła jej zaoferować medycyna. Niektórzy chirurdzy chcą mieć we wszystkim głos decydujący. Swoim pacjentom po mastektomii1 zabraniają nawet pooperacyjnej fizykoterapii o nazwie „Powrót do Zdrowia". Nie mają do tego prawa; chcą nie tylko decydować o szczegółach leczenia, ale i o życiu 1 Mastektomia — amputacja piersi. (Przyp. red.) 88 BERNIE S. SIEGEL pacjenta, podobnie jak dorośli, którzy chcą zdominować dziecko. Smutna prawda polega na tym, że wielu pacjentów pozwala im na to. Lekarze są w takiej samej mierze uformowani przez swoich pacjentów, jak przez wykształcenie, a większość pacjentów pragnie przekazać wszystkie decyzje Wszechmocnemu. Wyjątkowy pacjent walczy o ponoszenie odpowiedzialności, ale jest karany za ową chęć przeżycia, ponieważ reprezentuje mniejszość. Oto jak się skarżył swemu lekarzowi Kostogłotow w Oddziale chorych na raka Sołżenicyna: Jak tylko pacjent zgłosi się do lekarza, zaczyna on myśleć za niego. Musisz wykonywać na baczność jego rozkazy, wysłuchiwać jego rad, jego programu w imię zasług jego medycznej uczelni. I znowu, podobnie jak w obozie, staję się ziarenkiem piasku. I znowu nic nie zależy ode mnie. Krytycy współczesnej medycyny wykazują, że umieralność ludzi znacznie spadła podczas strajków lekarzy: w Los Angeles w 1973, w tym samym roku w Bogocie i dwa lata później w Jerozolimie. Mówią zwykle: „Opieka medyczna może czasem zawieść". Chyba jest inaczej; po prostu pacjenci nagle zdają sobie sprawę, że sami muszą zadbać o siebie, podejmować decyzje, tak jak i przedtem powinni byli robić, i właśnie to utrzymuje ich dłużej przy życiu. Kilka lat temu był strajk kierowców karetek pogotowia w Cape Cod, gdzie mamy letni dom. Powstała panika, co zrobimy w razie nagłego wypadku? Tymczasem liczba nagłych wypadków w czasie trwania strajku wyraźnie spadła. Oto jeszcze jeden przykład, jak wiele zależy od nas samych. i Partnerstwo w leczeniu 89 Technika i uzdrowiciel Zwykle najczęstszym powodem klęski, jaką ponosi lekarz w nawiązywaniu efektywnej współpracy z pacjentem jest to, iż lekarza uczono posługiwania się jedynie techniką. Na wydziale medycznym nauczyliśmy się wszystkiego co dotyczy choroby, ale nie tego co choroba znaczy dla człowieka, który na nią zapadł. Dr Arthur Kleinman z Wydziału Medycznego Uniwersytetu Waszyngtońskiego badając medycynę ludową na Taiwanie i u amerykańskich Chińczyków odnotował często zdumiewające sukcesy lekarzy ludowych w leczeniu chorób, osiągane w harmonii z konstrukcją psychiczną pacjenta i obyczajami środowiska w jakim wyrósł. Ostre potępianie w społeczeństwie chińskim chorób umysłowych powoduje, że u Chińczyka depresja objawia się na przykład poprzez symptomy fizyczne, takie jak zmęczenie. Dlatego każda kuracja, która nie daje pacjentowi podstaw by wierzyć w fizyczny powód choroby, zostanie odrzucona i będzie nieefektywna. Kleinman wykazuje, jaka jest różnica pomiędzy chorobą wyrażającą się w symptomach fizycznych lub psychicznych bądź uszkodzeniach widocznych dla lekarza, a dolegliwością, czyli subiektywnym doświadczaniem owych niedomagań. Różnica ta często jest dość istotna, zwłaszcza gdy osoba nie posiadająca odpowiedniej wiedzy leczona jest przez lekarza z Zachodu. Nie zalecam bynajmniej zapadania w trans hipnotyczny czy jakichś guseł (chyba że pacjent wierzy tylko w takie metody), ale musimy — podobnie jak wolni 90 BERNIE S. SIEGEL lekarze Platona — pytać pacjentów, co ich zdaniem spowodowało chorobę, jakie zagrożenia i straty (albo korzyści) według nich może choroba oznaczać i jak w ich mniemaniu powinna być leczona. Studenci medycyny uczą się jak przeprowadzić z chorym typowy wywiad, ale nie ma w nim precyzyjnych pytań o poszczególne fazy życia pacjentów i znaczenie tych wydarzeń. Nawet pytania: „Na co umarł pański ojciec?" rzadko zmierzają do uzyskania informacji czy ojciec pacjenta zmarł tydzień czy dwadzieścia lat temu? Dlatego lekarze często nie są w stanie dostrzec dynamiki rozwoju sytuacji, chyba że pacjenci sami z siebie im jej nie przedstawią, co się niezbyt często zdarza. Najlepsze rezultaty można osiągnąć dzięki „negocjacjom" przeprowadzonym w czasie kiedy punkty widzenia lekarza i pacjenta na tyle się do siebie zbliżają, iż ułatwia to wzajemne porozumienie. Jeśli ktoś żarliwie wierzy w leczenie przez nakładanie rąk, klinicysta nie powinien się temu sprzeciwiać i dezawuować skutków leczenia. Nawet jeśli lekarz sądzi, że takie metody są nic nie warte. Zapewne pomogą jeśli tylko wierzy w nie pacjent. Często mówię pacjentom, jak leczyłbym samego siebie, gdybym chorował na to co oni, choć moje wybory nie muszą się w pełni pokrywać z tym co robią pacjenci, i odwrotnie. Ale nigdy nie neguję korzyści z ich metod mówiąc, że są niedobre. Zamiast tego staram się uzgodnić nasze poglądy. Dla mnie prawdziwą miarą medycyny „wszechobejmującej" jest stopień akceptacji tego, w co pacjent i lekarz wierzą, nawet jeśli ich przekonania różnią się. Żadna ze stron nie wymusza niczego na Partnerstwo w leczeniu 91 drugiej stronie. I dlatego mogę śmiało powiedzieć: „Jeśli czasem to, w co wierzysz zawodzi, spróbuj tego, w co ja wierzę". Ostatnio rozmawiałem z Vivian, zwolenniczką chrześcijańskiego scjentyzmu, która, na próżno zresztą, modlitwą próbowała wyleczyć siebie z ciężkiej infekcji pęcherza. Kiedy już nie była w stanie znieść bólu, zgłosiła się na ostry dyżur. Powiedziała mi, że młody niedoświadczony lekarz dał jej tam lekarstwo, dzięki któremu wszystkie objawy ustąpiły w ciągu dwudziestu czterech godzin. W efekcie zmieniło się jej nastawienie: doszła do wniosku, że konwencjonalne leki też pochodzą od Boga i można ich używać równolegle wspierając wewnętrzną zdolność każdego do samoleczenia. Oczywiście zawsze będę starał się namawiać pacjentów, żeby nie wydawali wielkich sum pieniędzy i nie tracili czasu na coś, co moim zdaniem nie jest skuteczne. Ale tam, gdzie w grę wchodzi pozytywne nastawienie zawsze będę ich popierał, bowiem wszystko, co przywraca nadzieję, jest zbawienne. Badania wykazały, że gdy pacjenci wydają dużo pieniędzy i jadą z daleka, by spotkać się z lekarzem, to już sam ten fakt pomaga im poczuć się lepiej. Dla człowieka to wielki bodziec móc powiedzieć: „Warto było wydać te pieniądze". Poza tym wysiłek świadczy o wysokim poziomie motywacji. Taki pacjent będzie zawsze słuchał rad lekarza i zgodnie z nimi postępował. Dawniej namawiałem pacjentów, żeby wysyłali do mnie pocztą swoje rysunki i telefonowali, aż wreszcie zrozumiałem jak ważne jest. żeby do mnie przyszli. Pewien człowiek z Montany cierpiący na 92 BERNIE S. SIEGEL raka trzustki przyjechał do mnie z diagnozą, że ma przed sobą tylko trzy miesiące życia. Przeżył następnych osiemnaście miesięcy tylko dlatego, że miał nadzieję. Podobnie gotowość lekarza by zrobić cokolwiek dla pacjenta, pozwala choremu zaakceptować kurację i zwiększyć szansę jej skutecznego działania. Jeżeli chory nie wierzy w metody lekarza, będzie się podświadomie albo świadomie sprzeciwiał leczeniu (np. nie biorąc lekarstw). W obu przypadkach kuracja pójdzie na marne. Skłonność do identyfikowania się z pacjentem wyjaśnia, dlaczego najlepszymi lekarzami są ci, którzy sami często poważnie chorowali. Niemniej jednak w czasie całych naszych studiów nie uczymy się współpracować z chorymi. Zapewne chodzi o to, by chronić się przed psychicznym napięciem. Cała nasza terminologia kładzie nacisk na zachowanie dystansu. „Atak serca" określa się w szpitalu terminem „Numer 5". Jednak ów dystans uczuciowy rani obie strony. My, lekarze, wycofujemy się wtedy, kiedy pacjent potrzebuje nas najbardziej. Pielęgniarki dobrze wiedzą, jak trudno znaleźć lekarza, kiedy pacjent jest umierający. Całe nasze wykształcenie skłania nas do tego, byśmy się uważali za bogów, którzy „naprawiają naturę" i potrafią zdziałać cuda. Kiedy nie potrafimy zreperować tego, co zostało popsute, wycofujemy się by lizać nasze razy przekonani, że ponieśliśmy klęskę. Dystans utwierdza również lekarzy w przekonaniu, że im nic nie może się stać. „To zawsze inni chorują, ja — nigdy". Kiedy w sali, gdzie zgromadzili się studenci medycyny mówię: „Prawie każdy umiera", wszyscy się Partnerstwo w leczeniu 93 śmieją, ale kiedy to samo powiem wobec zgromadzonych lekarzy, panuje martwa cisza. Znakomicie nauczyliśmy się odgradzać od własnych uczuć. Jak kiedyś zauważył dr Gordon Deckert, ordynator oddziału psychiatrycznego Centrum Medycznego przy Uniwersytecie Oklahoma: „Lekarze zwykle dokładnie wiedzą, co myślą i w co wierzą, ale rzadko zdają sobie sprawę z tego, co czują". W czasie debaty zorganizowanej przez Stowarzyszenie Amerykańskich Uczelni Medycznych stwierdzono, że technologiczna specjalizacja usunęła na bok „wrażliwość na ludzkie potrzeby" — ten najważniejszy cel lekarza, którym jest łagodzenie cierpienia. Głównym zadaniem, jakie staje przed uczelniami medycznymi, powiedział przewodniczący obrad dr Steven Muller, jest znaleźć sposoby pielęgnowania tej wrażliwości, której uczyć trzeba nade wszystko dając przykład. Tymczasem na wyższych uczelniach wpaja się bez słów ideał medycznego supermana — lekarza o nadludzkiej odporności, który ze wszystkim sobie poradzi niczego po sobie nie okazując. W porządku, jeśli student boi się egzaminu, ale przyznanie się do lęku wobec choroby czy śmierci uważane jest za oznakę słabości. Dlatego rzecz jasna po uzyskaniu dyplomu my, lekarze, ukrywamy nasz smutek z powodu złego stanu pacjenta, gniew z powodu uporu pacjenta, nawet radość z jego wyzdrowienia. Na ogół jesteśmy bardzo sumienni w naszej pracy, ale często nie potrafimy odprężać się, bawić, regenerować swoich sił. Wskutek tego ignorujemy różnego rodzaju sygnały ostrzegawcze dotyczące 94 BERNIE S. SIEGEL naszego własnego zdrowia. Nic zatem dziwnego, że procent samobójstw wśród lekarzy, narkomanii i śmierci w średnim wieku jest powyżej przeciętnej. Jeśli któryś z nas ma licencję pilota i samolot, nie bacząc na złe warunki i ryzyko poleci, gdyż myśli: „Co mi tam burza. Mam ważne spotkanie, na które muszę się stawić. Inni mogą się rozbić, ale nie ja". W niedawno opublikowanym artykule dr Glen Gab-bard (z Kliniki Menningera) omawia rolę jaką pełni przymus w wywoływaniu u lekarzay zwątpienia, poczucia winy i przesadnego poczucia odpowiedzialności. Znajduje to swój wyraz w tym, że lekarze mają trudności z relaksowaniem się, nie potrafią w pełni cieszyć się urlopem, nigdy nie mają czasu dla rodziny, czują się też odpowiedzialni za rzeczy znajdujące się poza ich kontrolą. Stale uważają, że robią za mało, a normalną troskę o własne zdrowie mylą z egoizmem. Żeby sparafrazować opowiadanie Larry LeShana: lekarze bardzo dużo wysiłku poświęcają, żeby odgrywać rolę Boga, podczas gdy tak niewielu z nas ma po temu kwalifikacje. A zresztą ta posada już jest zajęta, zaś udawanie Boga prowadzi do samozniszczenia. Wprowadzenie na wielu wydziałach lekarskich wykładów z medycyny humanistycznej ma nauczyć współczucia. Być może przyjmowanie do zawodu większej liczby kobiet stopniowo poprawi sytuację. Moim zdaniem najlepszymi lekarzami są ci, którzy znajdą w swej osobowości zarówno cnoty „męskie" jak i „kobiece" — zdolność podejmowania trudnych decyzji przy jednoczesnym zachowaniu współczucia i troskliwości. Lekarz Partnerstwo w leczeniu 95 wybierający którąś z postaw krańcowych nie będzie dobry w swoim zawodzie: czasem zbytnie przejmowanie się utrudnia podjecie słusznej decyzji, z drugiej strony można też podejmować decyzje oparte wyłącznie na analizie choroby zupełnie nie myśląc o pacjencie. Najlepszym sposobem jest połączenie obu tych postaw. Jak wykazują badania, zespolenie tych dwu aspektów sprawia, iż lekarze są bardziej efektywni, a jednocześnie zachowują spokój i pogodę ducha pomimo zawodowych stresów. Ważne jest, by większość pacjentów wiedziała, że ich lekarze stosują się do rad, które sami zalecają. Niestety, wielu lekarzy uważając się za nieśmiertelnych pali, nadmiernie pije, odżywia się niewłaściwie, a do tego w ogóle nie zażywa ruchu. Szkodzi to lekarzom, ale pacjentom jeszcze bardziej. Przekonanie o własnej odporności sprawia, że lekarz lekceważy obawy pacjenta, który nie żyje w świecie tak cudownej fantazji. Kiedy ktoś pyta: „Co mam jeść?", niepokonane bóstwo odpowiada: „To, co pan chce. Ja po powrocie do domu zjem hot doga". Zapytany o obecne w nich rakotwórcze azotany, zadufany w sobie lekarz w odpowiedzi roześmieje się. Przy takiej postawie my, lekarze, często zapominamy o najbardziej oczywistych rzeczach, których nauczył mnie mój czteroletni syn Keith, kiedy musiał iść do szpitala na operację przepukliny. Opowiedziałem mu o wszystkich technicznych szczegółach, ale kiedy się obudził, powiedział z pretensją: „Zapomniałeś mnie uprzedzić, że to będzie bolało". Ostatnio, będąc już % BERNIE S. SIEGEL nastolatkiem, kiedy przyszedł do domu z jakimiś swoimi problemami, a ja zacząłem długą tyradę w stylu „przyjmij to do wiadomości i wybacz", odparł: „Ja nie potrzebuję odpowiedzi, potrzebuję żeby ktoś mnie wysłuchał". Kiedy odgrywając rolę świętego udzielamy byle jakich odpowiedzi, nie pomagamy ludziom. Pomagamy wtedy, gdy słuchamy i dzielimy z nimi ich cierpienie. Musimy żyć treścią kazania — a nie tylko je wygłaszać. Poważna infekcja gronkowca, z powodu której spędziłem w szpitalu tydzień, stała się częścią mojej edukacji. Zrozumiałem wtedy, co to znaczy być w całkowitej izolacji, przyczepionym do kroplówki, i prosić o pomoc w każdej najdrobniejszej sprawie. I to ja, który przywykłem do ponoszenia za wszystko odpowiedzialności. Przekonałem się też, jak trudno jest zachować własną godność w skąpym ubraniu szpitalnym. Choroba ta zaatakowała mnie w okresie dużych zmian w moim życiu: nowy dom, powiększenie rodziny, rozpoczęcie praktyki — wszystko to było bardzo pozytywne. A jednak zachorowałem. I wtedy uświadomiłem sobie, że pacjenci przychodzący do mego gabinetu muszą mieć podobne przeżycia. Zacząłem rozmawiać z nimi o zmianach w ich życiu. Pytałem: „Czy zaczął pan nową pracę? Czy przeniósł się pan do nowego domu?" Byli zdumieni jak na to wpadłem? Dowiedziałem się też, jacy są lekarze. Ponieważ ja również byłem lekarzem, opiekowali się mną wybitni profesorowie, ale nie mogłem ich skłonić, żeby zebrali się i wspólnie udzielili mi dokładnych wyjaśnień. Chcieli mnie nawet przenieść na bardzo przygnębiający oddział Partnerstwo w leczeniu 97 bez okien, ponieważ znajdował się bliżej gabinetu jednego z profesorów. Nie zgodziłem się na to oświadczając, że wychodzę ze szpitala. I wtedy wszyscy się pojawili w moim pokoju. Sądzę, że zasadniczą częścią szkolenia każdego lekarza powinien być kilkudniowy pobyt na ruchliwym oddziale szpitalnym, łącznie — jak podsunął mi ostatnio jeden z pacjentów — „z kroplówką w żyle i rurą w nosie". Wedle zaleceń obowiązujących w większości plemiennych kultur ten, kto sam nie przebył drogi od choroby do zdrowia, nie może leczyć. W naszej kulturze nie sposób stać się psychoanalitykiem bez poddania się psychoanalizie, za to można się stać technikiem medycyny nie doświadczywszy nigdy przedtem konieczności naprawy. Nieuznawanie empatii nikomu nie wyjdzie na dobre. Jako technicy, my, lekarze zawsze w końcu musimy zawieść. Natomiast jako doradcy, nauczyciele, uzdrowiciele i troskliwi opiekunowie zawsze możemy zrobić coś pozytywnego i pomóc; nawet podczas agonii. Nie trzeba wtedy chować się z beeperem w szpitalnej kawiarni i zmuszać pielęgniarkę, żeby to ona samotnie trwała przy łóżku w chwili śmierci pacjenta. Dwustronny układ, w którym zarówno lekarz jak i pacjent zdają sobie sprawę, że w istocie są tacy sami z wyjątkiem kilku lat fachowego szkolenia, da jednej i drugiej stronie więcej niż, przyjęty za oczywisty, układ mistrz — supli-kant. Mówiąc słowami dr Francisa Peabody'ego, pioniera badań nad medycyną w Harvardzie w latach dwudziestych: „Leczenie choroby może być całkowicie 98 BERNIE S. SIEGEL bezosobowe, troska o pacjenta musi w pełni uwzględniać osobę chorego... sekret troski o pacjenta polega na opiekowaniu się pacjentem". Dla większości lekarzy, takich jak ja, osiągnięcie tej przemiany będzie wymagało czasu i trudu, ale innej efektywnej możliwości nie ma. Duchowe komponenty wszystkich chorób sprawiają, że każdy lekarz musi być tak światłym człowiekiem i tak bardzo w zgodzie z samym sobą, jak dobry psychoterapeuta. W książce Współczesny człowiek w poszukiwaniu duszy (Modern Mań in Search of a Soul) Carl Jung tak sformułował tę konieczność: W postępowaniu z samym sobą lekarz musi wykazać tę samą nieugiętość i wytrwałość, co w postępowaniu z pacjentami. Praca nad sobą samym z taką samą koncentracją jest z pewnością niemałym osiągnięciem; lekarz musi przecież wykazać czujność i krytyczny osąd pokazując swym pacjentom obrane przez nich złe drogi, ich fałszywe wnioski i dziecinne wybiegi. Nikt nie płaci lekarzowi za jego introspektywne wysiłki, a poza tym na ogół nie jesteśmy wystarczająco sobą zainteresowani. I znowu, tak często nie doceniamy głębszych aspektów ludzkiej psyche, że samoocenę czy zajmowanie się sobą uważamy za coś chorobliwego. Najwyraźniej podejrzewamy siebie o dopuszczanie raczej niezdrowych rzeczy bardzo przypominających pokój chorego. Lekarz musi pokonać te opory w sobie, bo któż może uczyć innych, jeżeli sam nie jest nauczony? Kto może oświecać swoich kolegów, jeśli jest pogrążony w ciemności na swój temat, i kto może oczyszczać, jeśli sam jest nieczysty?... Lekarz nie powinien uciekać od swych własnych trudności lecząc trudności innych. Musi pamiętać o tym, że człowiek, który cierpi na ropiejący wrzód nie może wykonać operacji chirurgicznej. Partnerstwo w leczeniu 99 Jung mówił również o potrzebie wyjścia poza wąskie specjalistyczne podejście. W swojej autobiografii Wspomnienia, sny, refleksje (Memories, Dreams, Reflections) napisał, że kiedy lekarze nauczą się posługiwać promieniami rentgenowskimi nie myśląc o wygłaszaniu odczytów na temat fizyki jądrowej, nie będzie czuł się zobowiązany „dowodzić czegokolwiek naukowcom z innych dyscyplin; będę po prostu próbował wykorzystać ich wiedzę w swojej dziedzinie". Jung rozszerzył psychologię wcielając w nią perspektywy mitologii i filozofii, i w podobny sposób dzisiejsi lekarze muszą stosować w medycynie elementy intuicyjne psychologii i religii. Dalej w tej samej książce Jung mówi, ile korzyści wynosi lekarz jeśli chce czerpać wiedzę z innych dziedzin: Różnica pomiędzy mną a większością ludzi polega na tym, że dla mnie „dzielące ściany" są przejrzyste. To moja cecha charakterystyczna. Inni uważają, że ściany są tak nieprzeniknione, że nic za nimi nie widać i dlatego uważają, że nic tam nie ma. Ja do pewnego stopnia postrzegam procesy zachodzące w tle i to daje mi wewnętrzną pewność. Ten szeroki światopogląd pomaga lekarzowi promieniować nadzieją, ofiarowywać nie tylko swoje ręce i umysł, ale również serce, a także sprawia, że nie narzuca się on choremu z własną osobowością i podejmuje zasadnicze decyzje razem z pacjentem. Taka postawa przyniesie dobro i pacjentowi, i lekarzowi. Miłość powraca w słowach i wyrazach wdzięczności, w listach i kartach, w drobnych prezentach, a to wszystko pod- 100 BERNIE S. SIEGEL trzymuje nas na duchu. Lekarz, który kieruje się miłością, nie wypali się; może się wyczerpać fizycznie, ale nie emocjonalnie. Cuda, jakie potrafi spowodować bliska współpraca lekarza z pacjentem zawsze mnie zdumiewają. Oto przykład, który ilustruje jak akceptacja może skłonić pacjenta do korzystania z zaleceń lekarskich i jak równocześnie może ograniczyć ból. Thelma, pacjentka z odnawiającym się rakiem piersi powiedziała, że chce, żeby Bóg ją uzdrowił, żebym ja obserwował i nadzorował ten proces. Wyjaśniłem jej, że to byłoby niezwykle trudne. Podczas jej drugiej wizyty stwierdziłem, że guz się zmniejszył. Spytałem więc, co się stało. Odparła: „Wyprowadziłam się z domu, gdzie stale dzwonił telefon". To był ten pierwszy raz w jej życiu gdy powiedziała „nie". Następnym razem guz był jeszcze mniejszy, a gdy znowu spytałem co się stało, odparła: „Kiedy mój mąż alkoholik zaczął się awanturować, wezwałam policję. On wtedy powiedział: — Zawstydzasz mnie wobec sąsiadów, a ja na to: — Jestem teraz chora na raka i nie zamierzam dłużej tolerować twego zachowania". Podczas trzeciej wizyty zrozumiała wreszcie, że naprawdę się o nią troszczę i zapanowała między nami przyjaźń. Powiedziała wtedy: „To ciężka praca stać się świętą i leczyć samą siebie. Proszę mnie operować i usunąć guz. Ja będę pracowała nad tym, żeby wszystko poszło dobrze". Thelma mi powiedziała, że w nocy po operacji przyszła do niej pielęgniarka, odciągnęła zasłonę i poprosiła: — Niech mi pani opowie o dr Siegelu. — O co siostrze chodzi? — zapytała Thelma. — Sios- Partnerstwo w leczeniu 101 trą tak się zachowuje, jakby myślała, że on mnie hipnotyzuje. — Pani miała całkowitą mastektomię — powiedziała pielęgniarka — a mimo to chodzi pani po oddziale i rozwesela nas wszystkich. Nie ma pani bólów. Co on pani zrobił? — On ze mną współpracował. To była nasza decyzja, dlatego nie ma powodu, żebym była przygnębiona albo miała bóle. Wiem, że właściwy człowiek zrobił to, co trzeba było zrobić. I dlatego czuję się dobrze. Julii, studentce prawa ze złośliwym guzem piersi śniło się, że umrze podczas narkozy i bardzo się bała. Kiedy spytała mnie, czy może mieć operację pod miejscowym znieczuleniem, ja odparłem: — A ja miałem sen, że operuję cię pod miejscowym znieczuleniem i powoduję trwałe uszkodzenie ręki. To był jej sen przeciwko mojemu. Zaczęliśmy się oboje śmiać, co rozładowało napięcie. Zrozumiała moją troskę i po dalszej rozmowie na ten temat przeszła mastektomię w ogólnym uśpieniu, bez żadnych komplikacji. Muszę tu wyjaśnić, że był to sen wynikający ze strachu, a nie proroczy. Gdyby tak nie było, nigdy nie rozbroiłbym go żartem. Jeśli pacjent miałby sen przepowiadający jego śmierć, nigdy nie operowałbym tego dnia. Na przykład pewnej pacjentce przyśniło się, że miała kamień nagrobny z wykutym napisem „czwartek", wobec tego nie operowaliśmy jej w czwartek, lecz mnego dnia tygodnia. Nazajutrz po operacji Julii brałem udział w seminarium w pobliskim mieście. Znajomy głos zadał pytanie 102 BERNIE S. SIEGEL z sali. To była Julia. Podbiegłem do niej pytając, co też ona tu robi. Odparła: „Nie martw się, wszystkie przewody mam pod ubraniem. Ponieważ nie miałam bólów postanowiłam wyjść, a wtedy pielęgniarki powiedziały: — To jeszcze jedna z pacjentek dr Siegela. A twój kolega-wspólnik podpisał mi przepustkę". Jednak to nie była moja zasługa. Tylko wzajemny związek sprawia, że takie rzeczy są możliwe. To wspólne przeżywanie, troska o innych, działanie dla ludzi. My lekarze musimy się stać narzędziami, a kiedy to następuje, umotywowani pacjenci posługują się nami i działają cuda. Jak zasadniczo możemy zmienić reakcję pacjenta na nasze leczenie, zostało znakomicie uchwycone przez jedną z moich pacjentek Page Coulter w jej wierszu Naprawy. Nawet tytuł wskazuje na różnicę pomiędzy podejściem, kiedy się współpracuje, a typowym lekarskim słownictwem, gdzie padają pod adresem ciała takie słowa jak „zaatakować", „usunąć" albo „wyrwać", a chodzi o leczenie. Najpierw mówi o tym, jak jej lęk został ukojony łagodną narkozą, a dalej: Możemy usprawiedliwiać potrzebę milości, albo rozerwać kielich tulipana. Kto się tym przejmuje7 Wyciągamy nasze dala, żeby pochwycić deszcz. Albo opad nuklearny, albo ciemność, wszystko, co pada z zewnętrznej sfery A tymczasem słyszę, jak chirurg śpiewa Piosenkę pustyni, l czuję jego lagodny dotyk, jak gdyby byl moim ojcem Albo moją matką, która wszywa kieszenie w moją ślubną suknię. 3 Choroba i siły duchowe j Większość z nas musi żyć w ustawicznej i systematycznej dwoistości. Twoje zdrowie musi ucierpieć, jeśli dzień po dniu mówisz coś całkiem przeciwnego niż czujesz, jeśli pełzasz przed tym, czego nie lubisz, i cieszysz się tym, co jest powodem twego nieszczęścia. Nasz system nerwowy nie jest fikcją tylko, jest częścią naszego fizycznego ciała, a nasza dusza istnieje w przestrzeni i w nas, jak zęby w naszej jamie ustnej. I nie może być zawsze bezkarnie gwałcona. BORIS PASTERNAK Doktor żivago -Lekceważenie powiązania umysł-ciało przez obecną medycynę technologiczną jest krótkotrwałą aberracją w porównaniu z całą historią sztuki leczenia. W tradycyjnej plemiennej medycynie i praktyce zachodniej od jej początków, w pracy Hipokratesa, zawsze uznawano konieczność działania poprzez siły duchowe człowieka. Aż do XIX wieku ci, którzy parali się medycyną, na 103 104 BERNIE S. SIEGEL litu ogół zawsze pisali o wpływie rozpaczy, żalu czy zniechęcenia na początek i rozwój choroby, nie lekceważyli też uzdrowicielskiego wpływu wiary, zaufania i spokoju duchowego. Zadowolenie uważano za nieodzowny atrybut zdrowia. Współczesna medycyna dzięki lekarstwom ma takie osiągnięcia w walce z niektórymi chorobami, że zapomniała o możliwościach sił drzemiących w pacjencie. Pewien mój przyjaciel, starszy wiekiem lekarz powiedział mi niedawno, że czytał dziennik swojego stryja, również lekarza. Przez pierwsze lata zawsze notował, co wydarzyło się pojedynczym ludziom albo w miejscowej społeczności przed zachorowaniem czy epidemią, ale w miarę jak medycyna stawała się coraz bardziej technologiczna, ta część jego zapisków okazywała się dla niego coraz mniej ważna i wreszcie przestał o tym pisać. Zatracono świadomość, jak wielkie drzemią w człowieku siły duchowe, a stało się to gdy medycyna odrzuciła wszystkie „nieważne" dane, informacje, których nie można łatwo zaszufladkować i które nie są „naukowe". Duch — łagodny czy złośliwy Część wpływu nastawienia duchowego na zdrowie jest bezpośrednia i świadoma. To, do jakiego stopnia kochamy samych siebie, determinuje czy właściwie się odżywiamy, śpimy wystarczająco długo, czy palimy papierosy, zapinamy pasy bezpieczeństwa, ćwiczymy i tak dalej. Dokonanie wyboru którejś z tych czynności świadczy o tym, do jakiego stopnia dbamy o życie. Decyzje Choroba i siły duchowe 105 te mają wpływ na około 90 procent czynników, jakie determinują nasz stan zdrowia. Trudność polega na tym, że motywacja większości ludzi, by przestrzegać owe istotne zasady jest ograniczona przez postawy, z których nie zdajemy sobie na co dzień sprawy. W rezultacie wielu z nas ma niesprecyzowane intencje. Weźmy na przykład chorą na raka piersi Sarę, która kilka lat temu zgłosiła się do mnie: kiedy wszedłem do jej szpitalnego pokoju, właśnie paliła. Jej postawa wyraźnie mówiła: „Chcę, żebyś mi usunął guz, ale mam sprzeczne uczucia co do wartości życia, i dlatego z pewnością będę mieć nawrót raka". Nieśmiało spojrzała na mnie i głośno powiedziała: — Pan doktor pewno mi powie, żebym przestała palić. — Nie — odparłem. — Powiem, żeby pani pokochała siebie. Wtedy rzuci pani palenie. Po chwili zastanowienia stwierdziła: — Kiedy ja siebie kocham, ale nie uwielbiam. (Później Sara zaczęła siebie uwielbiać i przestała palić.) Jest to dobry żart, ale upraszcza ważny problem, jaki niejeden człowiek ma z samym sobą. To, że ktoś kocha siebie, jest obecnie równoznaczne tylko z próżnością i narcyzmem. Duma, że się istnieje i chęć dbania o własne potrzeby już się nie mieszczą w tym pojęciu. Jednak pełne, pozytywne samouwielbienie pozostaje istotą zdrowia — najważniejszym atutem, jaki musi mieć pacjent, żeby się stać pacjentem wyjątkowym. Szacunek dla samego siebie i miłość do siebie wcale nie są grzechem. Wręcz przeciwnie, dzięki tym uczuciom życie staje się radością a nie udręką. 106 BERNIE S. SIEGEL Nasz duch jednak nie działa tylko przez świadomy wybór. Wiele osiąga działając wprost na tkankach ciała, bez naszej świadomości. Zastanówmy się nad potocznymi zwrotami, których używamy: „Wlazł mi na kark". „Ten problem mnie zżera". „Łamiesz mi serce". Ciało reaguje na przesłania ducha, świadomie lub podświadomie. Ogólnie biorąc to mogą być polecenia: „żyć" albo „umrzeć". Jestem przekonany, że mamy nie tylko mechanizmy przeżycia, takie jak reakcja walcz-lub- ucie-kaj, ale także mechanizm „umierania", który skutecznie stopuje naszą obronę zwalniając czynności ciała i prowadzi nas do śmierci, kiedy czujemy, że nie warto dłużej żyć. Każda tkanka i narząd w naszym ciele kontrolowane są przez współdziałanie składników chemicznych krążących w krwioobiegu i hormonów wydzielanych przez nasze gruczoły dokrewne. Ta mieszanina kontrolowana jest przez „naczelny gruczoł" — przysadkę, która mieści się w śródmózgowiu. Z kolei wydzielanie hormonów przysadki kontrolowane jest zarówno przez hormony oraz impulsy nerwowe pochodzące z sąsiedniej części mózgu zwanej podwzgórzem. Ten niewielki obszar reguluje większość nieświadomych procesów podtrzymywania życia takich jak bicie serca, oddychanie, ciśnienie krwi, ciepłota ciała i tak dalej. Włókna nerwowe dochodzą do podwzgórza prawie ze wszystkich innych obszarów mózgu, tak że emocjonalne oraz intelektualne procesy zachodzące w innych miejscach mózgu oddziałują na organizm. Na przykład, jakieś 5 lat temu naukowcy zajmujący się badaniami nad Choroba i siły duchowe 107 rozwojem dzieci odkryli zjawisko „psychospołecznej karłowatości" — syndromu zaburzeń życia społecznego, w którym zła atmosfera domowa hamuje fizyczny rozwój dziecka. Kiedy dziecko ustawicznie osaczone jest wrogością i czuje się odrzucone przez rodziców, a więc wzrasta nie mając szacunku dla siebie, ośrodek uczuciowy w mózgu, czyli układ limbiczny wpływa na znajdujące się w pobliżu podwzgórze, hamując wydzielanie przez przysadkę hormonu wzrostu. System odpornościowy składa się z kilkunastu różnych rodzajów białych ciałek krwi, gromadzących się w śledzionie, grasicy i węzłach chłonnych, które kontrolują organizm poprzez krew i układ limfatyczny. Dzielą się one na dwie zasadnicze grupy. Jedna grupa, zwana komórkami B, produkuje substancje chemiczne. Neutralizują one szkodliwe wydzieliny zaatakowanego przez chorobę organizmu, a jednocześnie pomagają mu mobilizować własne środki obronne. Druga grupa, zwana komórkami T, składa się z komórek bezpośrednio zwalczających inwazję bakterii i wirusów oraz komórek I wspomagających. Ostatnie badania ujawniły istnienie nieznanych dotąd nerwów łączących grasicę i śledzionę bezpośrednio z przysadką. Inne badania dowiodły, że białe ciałka krwi reagują bezpośrednio na substancje chemiczne, przesyłające polecenie z jednej komórki nerwowej do innej. To anatomiczne istnienie bezpośredniej kontroli mózgu nad systemem odpornościowym zostało potwierdzone dzięki badaniom na zwierzętach. Niezależnie od siebie, dwie grupy naukowców zastosowały techniki H* 108 BERNIE S. SIEGEL oparte na badaniu odruchu warunkowego Pawłowa aby zmienić mechanizmy odpornościowe ustroju. Psychiatra Robert Ader oraz immunolog Nicholas Cohen (Centrum Medyczne przy Uniwersytecie Rochester) przez pewien czas podawali szczurom wodę z sacharyną z dodatkiem środka ograniczającego odporność. Potem postanowili oszukać zwierzęta: żeby same ograniczyły swoje reakcje odpornościowe podawano im tylko słodzoną wodę. Pracujący dla Narodowego Instytutu Zdrowia dr Novera Herbert Spector w podobny sposób uwarunkował myszy, które reagowały na zapach kamfory wzmocnieniem systemu odpornościowego. System odpornościowy jest więc kontrolowany przez mózg, bądź pośrednio przez hormony w krwioobiegu bądź bezpośrednio przez nerwy i neuromediatory. Jedna z najbardziej powszechnie przyjętych teorii powstania raka, teoria „nadzoru" twierdzi, że komórki rakowe rozwijają się w naszym ciele cały czas, jednak normalnie są niszczone przez białe ciałka, nim zdołają się rozwinąć w niebezpieczne guzy. Rak pojawia się wtedy, gdy system odpornościowy zostaje osłabiony i nie może już dłużej poradzić sobie z tym niebezpieczeństwem. Wynika z tego, że wszystko co wytrąca z równowagi kontrolę mózgu nad systemem odpornościowym sprzyja wzrostowi złośliwych komórek. To osłabienie występuje przede wszystkim z powodu chronicznego syndromu stresu, po raz pierwszy opisanego przez Hansa Selye w 1936 r. Mieszanina hormonów wyzwolonych przez nadnercze jako część reakcji „ walcz --lub-uciekaj" hamuje system odpornościowy. Wszys- Choroba i siły duchowe 109 tko było dobrze, gdy wystarczyło poradzić sobie z atakami, jakie zagrażały naszym przodkom ze strony dzikich zwierząt. Jednak kiedy napięcie i lęki współczesnego życia trzymają reakcję stresową w systuacji „gotów", hormony obniżają naszą odporność na chorobę, a nawet powodują zanik węzłów chłonnych. Ponadto zostało już potwierdzone doświadczeniami, że „bierne uczucia" — takie jak żal, poczucie klęski i hamowanie gniewu — powodują nadprodukcję tych samych hormonów, które blokują system odpornościowy. Nie rozumiemy jeszcze wszystkich sposobów, w jakich procesy chemiczne zachodzące w mózgu związane są z naszymi uczuciami i myślami. Ale jest rzeczą znamienną, iż nasz stan ducha ma bezpośredni i natychmiastowy wpływ na stan naszego ciała. Możemy wpływać na ciało wpływając na stan naszych uczuć. Jeśli poddajemy się rozpaczy, ciało otrzymuje przekaz „umrzeć". Jeśli radzimy sobie z naszym bólem i szukamy pomocy, wtedy przekaz brzmi: „życie jest trudne, ale ciekawe" i system odpornościowy pomaga nam przeżyć. Dlatego posługuję się dwoma zasadniczymi narzędziami, żeby zmienić ciało: uczuciami i wyobraźnią. Dzięki tym dwóm sposobom nasze ciało i duch mogą się ze sobą porozumiewać. Poprzez uczucia i słowa zawiadamiamy ciało, czego oczekujemy od niego, zaś wyobrażając sobie pewne zmiany pomagamy ciału, by je spowodowało. Zarówno uczucia, jak i gra wyobraźni najwyraźniej są przekazywane przez centralny system nerwowy i mogą mieć związek z badaniami jakie przeprowadził chirurg, ortopeda i naukowiec Robert Becker. 110 BERNIE S. SIEGEL Becker badał procesy elektryczne w organizmie. Jego praca prowadziła wprost do tego, by zastosować elektryczność przy leczeniu złamanych kości, które nie chciały się zrastać. Becker przekonał się, że zahipnotyzowani pacjenci mogą wytwarzać na żądanie zmiany w napięciu w konkretnych obszarach ciała. Jeśli to napięcia kontrolują chemiczne i komórkowe procesy leczenia, jak sądzi Becker, wtedy wkrótce możemy mieć naukowe wyjaśnienie wyleczeń za pomocą hipnozy i skutków placebo. Na przykład wiadomo, że zahipnotyzowani pacjenci sami mogą się wyleczyć z kurzajek. Jak napisał Lewis Thomas w Meduzie i ślimaku (The Medusa and t hę Snail): Człowiek nie może być zahipnotyzowany, przyjmować poleceń i wykonywać ich z niezwykłą precyzją i dokładnością, nie zakładając istnienia czegoś w rodzaju kontrolera. Nie udałoby się oszukać całego skomplikowanego procesu w niższych ośrodkach bez przesłania przez moją głowę dokładnej specyfikacji. Jakaś inteligencja czy coś w tym rodzaju wie, jak się pozbyć kurzajek. To rzecz zastanawiająca. Jest to również wspaniały problem do rozwiązania. Pomyślmy tylko, czego możemy się dowiedzieć, jeśli zrozumiemy co się dzieje, kiedy kurzajka ginie pod wpływem hipnozy... Zapewne przekonamy się o istnieniu jakiegoś rodzaju nadinteligencji, która istnieje w każdym z nas, nieskończenie sprawniejsza i wyposażona w techniczne know-how przekraczające nasze obecne rozumienie. Zapewne któregoś dnia bioelektryczność umożliwi nam bezpośrednie poznanie tego „kontrolera", dokład- Choroba i siły duchowe 111 ne zrozumienie, jak i dlaczego nowotwory czasem zanikają gdy pacjenci są przekonani, że jakaś nieortodoksyj-na metoda — hipnoza, dieta, modlitwa, medytacja — pomoże im. Jak napisał kiedyś do mnie Becker: „Skutek placebo nie tylko istnieje, ale ma wielkie znaczenie, a twoje metody mogą być o wiele bardziej skuteczne niż się tobie wydaje". Niezależnie od tego czy będziemy kiedyś mogli kontrolować cały proces leczenia bodźcami elektrycznymi, wyjątkowi pacjenci — czyli potencjalnie wszyscy pacjenci — nie muszą bezradnie czekać na pomoc. Mogą się nauczyć leczyć samych siebie i zachować zdrowie. Jeśli zdołam was przekonać, że macie być zadowoleni ze swego życia, kochać siebie oraz innych i osiągnąć spokój ducha, potrzebne zmiany nastąpią. Moje przytulanie i „kochanie" pacjentów na oddziale może głupio wyglądać, ale ma swoje uzasadnienie w badaniach naukowych. Problem polega na tym, że jeszcze nie znamy psychologicznych technik postępowania, które pozwoliłyby nam szybko i skutecznie uruchomić proces uzdrawiania w każdym pacjencie. Tyle zmian dokonuje się na poziomie podświadomości, że trudno je zmierzyć klinicznie bez dokładnych testów psychologicznych. Mam nadzieję, że pewnego dnia zamiast lekarstwa czy impulsu elektrycznego będziemy zapisywali na przykład: „Jeden serdeczny uścisk co trzy godziny". Ale na razie musimy wrócić do naszych rozważań dotyczących podatności stanu ducha na wszelkiego rodzaju zakłócenia; to preludium w procesie poszukiwania antidotum. 112 BERNIE S. SIEGEL Zwalczanie stresu jYlówi się często, że stres jest jednym z najbardziej szkodliwych czynników w codziennym naszym życiu, ale to tylko pół prawdy. O wiele ważniejszy niż sam stres jest sposób, w jaki na niego reagujemy. Dowiodły tego badania Hansa Selye — uczonego, który rozwinął pojęcie stresu i jego wpływu na organizm. Mając sześćdziesiąt pięć lat Selye zachorował na mię-saka układu siateczkowatego, rodzaj raka, który charakteryzuje się szczególnie niskim wskaźnikiem wyleczeń. Był to z pewnością ogromny stres, lecz Selye zareagował w niezwykły sposób: Byłem pewien, że wkrótce umrę, ale powiedziałem sobie: W porządku, to najgorsza rzecz, jaka może mi się przydarzyć, lecz możesz poradzić sobie z nią w dwojaki sposób: albo będziesz się zachowywać jak nieszczęsny kandydat na tamten świat i jęczeć powiedzmy rok, albo będziesz się starał wycisnąć z życia ile się da. Wybrałem drugi sposób ponieważ jestem wojownikiem, a rak dał mi okazję do stoczenia największej walki w moim życiu. Podszedłem do tego jak do eksperymentu, który pchnął mnie do ostatecznej próby mającej udowodnić czy mam rację, czy się mylę. I wtedy stała się dziwna rzecz. Minął rok, potem drugi, następnie trzeci i oto okazało się, że jestem szczęśliwym wyjątkiem. Potem zacząłem się usilnie starać, żeby ograniczyć poziom moich stresów. Mówiąc to muszę zachować wielką ostrożność, jestem bowiem naukowcem i nie istnieje dotąd żadna statystyka, która by wskazywała na związek między stresem z rakiem. Abstrahując od genetycznych i środowiskowych przyczyn raka mogę tylko powiedzieć, że związek pomiędzy stresem i rakiem jest Choroba i siły duchowe 113 raczej skomplikowany. W ten sam sposób, jak elektryczność w zależności od równowagi elementów może zarówno grzać jak i chłodzić, stres może zarówno spowodować chorobę, jak i nie dopuścić do niej. Niektórzy ludzie opisywali raka jako chorobę, która w pewien sposób jest samoodrzuceniem ciała. Teraz przenieśmy to założenie o krok dalej: może wtedy, gdy ludzie drastycznie odrzucają swoje podstawowe potrzeby, zwiększa się prawdopodobieństwo zachorowań na raka? Innymi słowy; jeśli ktoś odrzuca swoje potrzeby, czy ciało może się zbuntować i odrzucić siebie? Nie odpowiem tu ani tak, ani nie. Jestem naukowcem a nie filozofem. Jako naukowiec mogę powiedzieć jedno: znaczna większość chorób fizycznych ma czasem początek psychosomatyczny. Dowody zebrane po tym, jak dr Selye napisał te słowa świadczą, że był nazbyt ostrożny. Zwłaszcza początek i przebieg choroby jest mocno związany ze zdolnością i chęcią człowieka do zmierzenia się ze stresem. Stresy, które sami wybieramy, wywołują reakcje całkiem różną od tych, których uniknąć próbujemy, ale nie możemy. Bezradność jest gorsza niż sam stres. Zapewne dlatego w Ameryce wyższa jest liczba zachorowań na raka wśród czarnej ludności niż wśród białej i dlatego rak związany jest z głębokim żalem i depresją. Ci, którzy umierają na atak serca, to nie przodujący superaktywni Amerykanie, ale przeważnie bezwolni podwładni i robotnicy w fabrykach, którzy nie mają samodzielności i których skrócone życie nadaje nowego znaczenia powiedzeniu „śmiertelna nuda". Dla kogoś z zewnątrz interpretacja stresu bywa zawsze podejrzana, jako że w tych samych okolicznościach 114 BERNIE S. SIEGEL może być dla jednego człowieka szkodliwa, a dla drugiego naturalna czy wręcz błogosławiona. Jerome Frank psychiatra z Uniwersytetu Johna Hopkinsa notuje, że „stres wywodzi się z interpretacji faktów przez pacjenta ". Podczas swych długotrwałych badań doszedł do wniosku, że życiowe doświadczenia, które wydawały się nieszkodliwe obiektywnemu obserwatorowi, przez pacjentów były odbierane jako stresujące i kojarzyły im się z chorobą. I na odwrót, stresy, które wydawały się okropne obserwatorowi: bieda, żałoba i alkoholizm w jakiejś rodzinie, zwykle nie kojarzyły się z chorobą jeśli pacjenci nie podawali ich jako stresujące. Jest to zwłaszcza prawdziwe w przypadku dzieci. Dorośli często zakładają, że dzieci są szczęśliwe, podczas gdy w rzeczywistości są udręczone przez wydarzenia, tyle że często nie pokazują tego po sobie. Znane są przypadki, że dzieci popełniały samobójstwo po otrzymaniu złego świadectwa szkolnego ponieważ zawiodły nadzieje rodziców, lub też gwałtownie reagowały na jakiś komentarz, z którego wywnioskowały, że są niekochane. Ścisły umysł naukowca rzadko kiedy daje się przekonać wynikami badań psychologicznych na ludziach. Zbyt wiele jest wariantów, żeby badający mógł je wszystkie skontrolować. Jednak doświadczenia na zwierzętach dały przekonujące dowody. W połowie lat 70. nieżyjący już Yernon Riley (z Fundacji Naukowej Północ-no-Zachodniego Pacyfiku w Seattle) przeprowadził serię wszechstronnych eksperymentów dotyczących wpływu napięcia na zachorowalność myszy na raka. Hodując Choroba i siły duchowe 115 jedne w chronionym, wolnym od stresu otoczeniu a inne w pełnym stresie, był w stanie osiągnąć procent zachorowań na raka od 7 (w grupie chronionej) do 92 (w grupie narażonej na stres). W 1981 podobny eksperyment został przeprowadzony przez trzech psychologów, którzy starali się stworzyć w swoich badaniach warunki zbliżone do tych, w jakich żyją ludzie. Madelon Yisintainer wraz z dwoma współpracownikami wstrzyknęła trzem grupom szczurów żywe komórki złośliwego guza. Następnego dnia dwie grupy poddano elektrycznym wstrząsom. Stres ten był tak przekazywany, iż jedna grupa nie mogła go uniknąć, podczas gdy druga była ostrzegana sygnałem, tak że szczury mogły uciec przeskakując przez barierę. W grupie bezradnych szczurów na raka zachorowało 73 procent, podczas gdy w drugiej tylko 37 procent. Wyszły z tego nieco lepiej niż ostatnia z kontrolnych grup, która wcale nie miała wstrząsów! Poziom stresu jest częściowo zdeterminowany przez społeczeństwo. Kultury przywiązujące większą wagę do indywidualizmu i współzawodnictwa są najbardziej podatne na stresy. Te zaś, które powodują najmniej stresów i mają najniższy wskaźnik zachorowalności na raka, są blisko współżyjącymi wspólnotami, w których wzajemna pomoc i serdeczne stosunki są normą, a ludzie starsi nadal odgrywają czynną rolę. Wiara religijna, a także otwarta, pozytywna postawa wobec seksualiz-mu, to dwie dalsze cechy charakteryzujące społeczeństwa o niskiej zachorowalności na raka. Te cechy sprzyjają również długowieczności. Ludzie zamieszkujący dolinę Hunzy (Gruzja), wspólnoty mor- 116 BERNIE S. SIEGEL mońskie w Ameryce i wioski plemienia Abudżmarhia w środkowych Indiach są tego znakomitym przykładem. Ludzie żyją w warunkach wolnych od zanieczyszczeń, odżywiają się zdrowo, uprawiają seks w młodym wieku, jeszcze przed małżeństwem, po intensywnej pracy na polach wieczorami tańczą i opowiadają sobie dawne dzieje, a w ogóle bardzo dużo odpoczywają. Wśród nich rak jest chorobą całkowicie nieznaną. Trzeba podkreślić, że w tych społecznościach nie poświęca się czasu i wysiłków, żeby utrzymać przy życiu dzieci z wadami wrodzonymi co oznacza, iż czynniki fizyczne zdeterminowane przez naturalną selekcję też mają wpływ na poziom zachorowalności. A jednak czynniki zewnętrzne to nie wszystko. Czystość środowiska i śmierć z powodu genetycznych wad dominuje również na innych nierozwiniętych obszarach Ziemi, jednak rak jest bardziej powszechny wśród plemion, które regularnie prowadzą wojny niż wśród tych, które żyją w pokoju. Wydaje się, że poczucie bezpieczeństwa, jakie daje uporządkowany tryb życia także zapewne ogranicza poważne choroby. Społeczeństwa żyjące w zamkniętych strukturach, gdzie każdy człowiek wie, czego się po nim oczekuje, gdzie nie toleruje się najmniejszego odstępstwa od norm — w Stanach Zjednoczonych na przykład mormoni, adwentyści Dnia Siódmego i mennonici — mają niższą zachorowalność na choroby niż otaczające je bardzo otwarte społeczeństwo. Jeśli jednostki opuszczają tego rodzaju zamkniętą grupę i zaczynają prowadzić życie, w którym jest więcej niewiadomych, zachorował- Choroba i siły duchowe 117 ność ich jest taka sama jak w środowisku, w którym się znaleźli. W społeczeństwie takim jak nasze reakcja na stres jest pozostawiona jednostce, która musi się nauczyć odcinać psychicznie od zewnętrznych nacisków. Dr Herbert Benson z Wydziału Medycznego Harvardu wykazał, że zdolność zachowania właściwego poziomu cholesterolu jest bezpośrednio związana ze zdolnością pozbywania się napięcia przez relaks. Dzięki medytacji i ćwiczeniom fizycznym możemy nauczyć osoby pracujące w Ameryce ponad siły, nastawione na sukces (tzw. Typ A) żeby mimo zachowania swego Typu A unikały ataków serca. Badania ludzi, którzy regularnie medytują wykazały, że ich fizjologiczny wiek jest znacznie niższy niż chronologiczny. Jednak techniki te nic nie dadzą, jeśli ktoś nie będzie miał motywacji, żeby je stosować. Pierwszym warunkiem jest zatem skłonność ludzi do kochania siebie samych na tyle, żeby zaczęli dbać zarówno o swoje ciało, jak i ducha. Stres można zmierzyć. Jednym z mierników opracowanym przez dr Thomasa Holmesa i dr Richarda Rahe jest lista czterdziestu trzech stresujących zmian, które mogą u człowieka spowodować chorobę. By zrobić test należy prześledzić życie emocjonalne badanego w ostatnim okresie, a następnie wypisać liczbę „punktów" każdej kryzysowej sytuacji życiowej, takiej jak zmiana czy utrata pracy, wyjazd dzieci na studia, ślub lub rozwód, przeprowadzka do nowego domu i tak dalej. Najwyższa liczba — 100 punktów przypisana jest do najboleśniejszej straty, śmierci współmałżonka. Takie 118 BERNIE S. SIEGEL przeżycia często wywołują raka albo jakąś inną ciężką chorobę w ciągu roku lub dwóch lat. Ostatnie badania osieroconych współmałżonków potwierdziły, że ich system odpornościowy znacznie osłabł w ciągu kilkunastu miesięcy po stracie. Dodatkowe prace dowiodły, iż w ciągu jednego dnia każdy nie kontrolowany stres powoduje osłabienie skuteczności działania komórek zwalczających choroby. Nowe dowody świadczące o tym mówią, że rozwód może być jeszcze bardziej szkodliwy dla wielu osób, ponieważ trudniej jest im się pogodzić z tym, że ich związek naprawdę się skończył. I rzeczywiście ludzie rozwiedzeni częściej zapadają na raka, choroby serca, zapalenie płuc, wysokie ciśnienie, i częściej też umierają na skutek wypadku niż ludzie żonaci, samotni czy owdowiali. W porównaniu z samotnymi mężczyznami, tylko jedna trzecia żonatych mężczyzn choruje na raka płuc, żonaci też mogą trzy razy tyle palić papierosów przy takiej samej zachorowalności na raka co mężczyźni samotni. Odmiana losu również prowadzi do powstania złośliwych nowotworów. Klęski Napoleona Bonaparte, Ulys-sesa S. Grań ta, Williama Howarda Tafta i Huberta Humphrey'a z pewnością przyczyniły się do tego, że zmarli na raka. Przeciwnicy poglądu, iż czynniki psychiczne mają istotny wpływ na rozwój raka, twierdzili m.in., że utajony okres tej choroby jest zbyt długi by ów czynnik mógł odegrać rolę w rozwoju nowotworu np. u dzieci. Teraz mamy już świadectwa, że jest wręcz przeciwnie. Badania l Choroba i siły duchowe 119 prowadzone na Wydziale Medycznym im. Alberta Einsteina w Bronxie dowiodły, że dzieci chore na raka przeżyły dwukrotnie więcej sytuacji kryzysowych niż ich zdrowi rówieśnicy. Inne badanie wykazało, że 31 na 33 dzieci chorych na białaczkę przeżyły jakąś bolesną stratę albo zmianę zamieszkania na dwa lata przed postawieniem diagnozy. Psychologowie przekonali się teraz, że dzieci są o wiele bardziej wrażliwe na różne bodźce niż sobie dotąd wyobrażano i nie zdziwiłbym się, gdyby rak występujący we wczesnym dzieciństwie był związany z rodzicielskimi konfliktami czy brakiem akceptacji, czego sygnały dziecko odebrało już w łonie matki. Mówiąc to nie chcę wywoływać poczucia winy ale pragnę, żebyśmy lepiej wniknęli w nasz udział w procesie zdrowienia. I dlatego mając do czynienia z problemami, które powoduje rak, nie wolno nam zapominać o skutkach, jakie to nieszczęście może mieć dla rodziny i przyjaciół, zwłaszcza gdy pacjent umrze. Lekarz musi otwarcie wspierać rodzinę w jej lęku i rozpaczy, próbując w ten sposób zapobiec następnej chorobie. Kiedy rodzina stanie twarzą w twarz ze stresem, a przy tym łączy ją wzajemna miłość — zyskuje na tym i rodzina, i pacjent. Spokojna rozpacz JNie każdy, kto cierpi z powodu śmierci kogoś bliskiego albo stresującej zmiany w życiu zapada na jakąś chorobę. Zapewne decyduje tu czynnik, jak człowiek sobie radzi z problemem. Ci, którzy mogą dać upust swoim 120 BERNIE S. SIEGEL uczuciom, a przy tym nadal żyją jak poprzednio, zwykle zachowują zdrowie. Mąż pewnej pacjentki zadzwonił kiedyś do mnie i spytał: „Co pan powiedział mojej żonie?" Po powrocie do domu dłuższy czas krzyczała na niego, skarżąc się na ich małżeństwo trwające 20 lat, podczas gdy jemu się zdawało, że byli całkiem szczęśliwi. Odparłem: „Po prostu pańska żona dowiedziała się, że jest chora na raka i dzieli się teraz z panem rozżaleniem, jakie tłumiła w sobie przez całe lata". Gniew jest normalnym uczuciem, kiedy daje mu się upust. Jeśli tak nie jest, wyraża się w rozżaleniu, a nawet nienawiści, która może być bardzo destrukcyjna. Jeśli człowiek stosunkowo wcześnie poradzi sobie z gniewem czy rozpaczą, choroba zapewne nie wystąpi. Jeśli natomiast nie radzimy sobie z naszymi stanami uczuciowymi, sami stwarzamy warunki sprzyjające chorobie. Jednak co większość z nas wolałaby powiedzieć sąsiadom, że musimy pójść do psychiatry, czy że musimy poddać się operacji? Czujemy się niezręcznie mówiąc iż zostaliśmy doprowadzeni do szaleństwa, ale bez oporów mówimy, że coś nas doprowadziło do choroby. Prawdą jest, że ludzie szczęśliwi zwykle nie chorują. Nasza postawa wobec nas samych stanowi najważniejszy czynnik w procesie leczenia i zachowaniu zdrowia. Ci, którzy pozostają w zgodzie ze sobą i swoim bezpośrednim otoczeniem, znacznie rzadziej zapadają na ciężkie choroby niż ci, którzy są tego pozbawieni. W jednym z najbardziej gruntownych badań tego „czynnika zadowolenia" psychiatra George Yaillant ba- Choroba i siły duchowe 121 dał 200 absolwentów Harvardu przez 30 lat. Co roku zestawiał ankiety zdrowotne z testami psychologicznymi. Porównując „szczęśliwą" grupę z „nieszczęśliwą" zanotował: „Z 59 mężczyzn całkowicie zdrowych psychicznie w wieku od 21 do 46 lat, tylko dwóch zapadło na przewlekłe choroby albo zmarło w wieku 53 lat. Z 48 mężczyzn w złym stanie zdrowia psychicznego w wieku od 21 do 46 lat, 18 zapadło na choroby przewlekłe albo zmarło". Ci, którzy byli całkowicie zadowoleni ze swego życia, dziesięciokrotnie rzadziej zapadali na poważne choroby lub umierali niż ci którzy wykazywali dezaprobatę wobec swej egzystencji. Wyniki te nie straciły na ważności, nawet wtedy kiedy statystycznie wyeliminowano wpływ alkoholu, tytoniu, otyłości i długowieczności przodków, mimo że trzy pierwsze przyczyny mogą wynikać z poczucia rozczarowania własnym życiem. Zdrowie umysłowe — przekonał się Yaillant — opóźnia pogorszenie się zdrowia fizycznego w wieku średnim. Powszechnym wyznacznikiem we wszystkich depresjach jest brak miłości albo strata wiary w sens życia, w każdym razie tak to wygląda z punktu widzenia osoby przeżywającej depresję. W takiej sytuacji choroba często jest ucieczką od codziennego życia, które utraciło swe znaczenie. W tym sensie może być nawet nazwana formą „medytacji" uprawianej w kulturze Zachodu. Jednym z najpowszechniejszych zwiastunów raka jest bolesna strata kogoś bliskiego albo uczucie pustki w życiu. Kiedy salamandra traci kończynę, wkrótce odrasta JeJ nowa. W analogiczny sposób, jeśli istota ludzka 122 BERNIE S. SIEGEL cierpi wskutek straty, z czym nie może sobie poradzić, ciało często reaguje na to produkując nowy „odrost". Zapewne, jeśli na stratę kogoś możemy reagować takim odrostem, możemy również zapobiec by nie rozwijał się w złym kierunku. W podobny sposób naukowcy odkryli, że jeśli wywoła się u salamandry raka kończyny lub ogona i potem amputuje blisko guza, nowa kończyna czy ogon odrośnie, a komórki rakowe staną się znowu normalne. Wiemy, że ludzki organizm próbuje leczyć niektóre rodzaje raka, jak np. nerwiak niedojrzały, w ten sam sposób: zmienia komórki złośliwe w normalne albo atakuje je. Dlatego moim głównym zadaniem jako lekarza jest pomóc pacjentowi, by przekształcił się w nową osobę, która może się sprzeciwić nie chcianemu, nie kontrolowanemu rozwojowi choroby. Jeśli przeszczepię ci nerkę i dam lekarstwa, które powstrzymają twój system odpornościowy, przeszczep się przyjmie. Potem nieraz przekonujemy się, że trans- plantowana nerka miała złośliwego guza. Guz i nerka będą współżyć. Jeśli odstawię lekarstwa, które nie pozwalają twemu organizmowi odrzucić nerki, nowy organ zostanie zniszczony, a wraz z nim zginie i rak. Silny system odpornościowy może pokonać raka, gdy mu się nie przeszkadza, zaś coraz większa samoakceptacja i poczucie spełnienia wzmacniają siły układu odpornościowego. Jeśli ślady dawnej choroby pozostają, wpływ depresji na system odpornościowy często bardzo szybko zaczyna działać. Arnold, który swego czasu miał złośliwego czerniaka, po siedmioletniej postępującej poprawie l Choroba i siły duchowe 123 przyszedł do mnie, gdyż w węźle chłonnym pod pachą pojawił się guz. Od razu spytałem, co się wydarzyło w jego życiu w ubiegłym półroczu. Powiedział mi, że sam wychowywał dzieci, ponieważ jego żona była psychicznie chora. Ostatnie dziecko, bardzo bliski jego sercu syn właśnie się ożenił i wyprowadził z domu. Arnold był tak przygnębiony z tego powodu, iż płakał całymi tygodniami. Rozpacz osłabiła odporność, co spowodowało ponowny rozwój szczątkowych komórek rakowych. W ramach terapii doprowadziliśmy do spotkania jego dzieci i pozostałej rodziny, staraliśmy się zorganizować mu życie towarzyskie i skłonić do jakichś zajęć, a poza tym zrobić wszystko, żeby rodzina była stale blisko niego. Na szczęście zrozumiał, że pogrążanie się w rozpaczy i litości nad samym sobą wręcz fizycznie zagraża jego organizmowi. Zaczął od tego, że nauczył się, jak rozwiązywać nieuniknione problemy uczuciowe w swoim życiu. W końcu umarł na czerniaka, ale otoczony miłością rodziny i przyjaciół. W ostatnim okresie swego życia był naprawdę szczęśliwy. Depresja, jak ją definiują psychologowie, na ogół związana jest ze stanem rezygnacji i zniechęcenia. Osoba, która cierpi na depresję uważając, że obecne warunki i przyszłe możliwości są nie do zniesienia „strajkuje" protestując przeciw trudnościom życia. Jest coraz mniej aktywna, nic jej nie interesuje, ani ludzie, ani praca, ani to co dawniej było jej hobby. Taka depresja ma ścisły związek z rakiem. Na przykład dr Bernard Fox z Bostonu stwierdził, że ludzie chorujący na depresję dwa razy 124 BERNIE S. SIEGEL częściej zapadają na raka niż ci, którzy nie mają skłonności do depresji. Badania nad identycznymi bliźniakami, z których jeden miał białaczkę wykazały, że chory miał ciężką depresję albo przedtem stracił kogoś bliskiego, podczas gdy jego zdrowy bliźniak, który nie poniósł żadnej straty, nie zachorował. Poza tym istnieje specyficzna forma depresji bardzo blisko związana z powstawaniem raka. Typowi pacjenci cierpiący na depresję wycofują się w takiej sytuacji z normalnej aktywności co oznacza, że przynajmniej reagują jakoś na to, co uważają za nie do zniesienia. Ta negatywna reakcja jest w każdym razie próbą, żeby się wycofać. Jednak wiele osób nadal tkwi w codziennej rutynie, na zewnątrz okazując zadowolenie, podczas gdy wewnętrznie są przekonane o bezcelowości swego istnienia. Diagnoza dotycząca stanu tych osób rzadko kiedy brzmi: depresja kliniczna, ponieważ jakoś udaje im się funkcjonować. Ich stan można określić jako „spokojną desperację" — łagodną i uprzejmą wobec otoczenia, ale w głębi pełną nieujawnionej złości i frustracji. Na przykład chora na raka Sandy napisała do mnie długi list, w którym wyjaśnia jak to się stało, że większość swego życia była „wycieraczką do nóg". Jako nastolatka przygotowywała się do zawodu śpiewaczki i aktorki, a nawet uczyła się w znanej eksperymentalnej grupie aktorskiej. Opowiedziała mi, że ilekroć zaróżowiona i podniecona schodziła ze sceny, jej matka mówiła: „Nie było tak źle, ale musisz wiele pracować i może następnym razem pójdzie ci lepiej". Każde jej świa- Choroba i siły duchowe 125 dectwo szkolne kwitowała słowami: „Następnym razem postaraj się przynieść mi same piątki". Sandy była zgrabną pulchną dziewczyną, ale matka stale ją karciła: „Nie jedz tego, nie jedz tamtego, jesteś za gruba". Mając niecałe dwadzieścia lat miała taki kompleks niższości, że śpiewała w ostatnim rzędzie kościelnego chóru, a wkrótce nawet i z tego zrezygnowała. Po ukończeniu szkoły średniej Sandy wyszła za mąż: Tak naprawdę poznaliśmy się, kiedy już było za późno. Jako katoliczka starałam się, żeby nasze małżeństwo jakoś funkcjonowało. Mieliśmy troje dzieci, rodziły się co trzy lata... Mój mąż pracował na dwóch posadach, a ja dorywczo sprzątałam po domach. Moja matka odwiedzała mnie codziennie, żeby zobaczyć dzieciaki i stale mi mówiła, że nikt mnie nie weźmie do pracy, ponieważ jestem za gruba, a poza tym, czy ja kiedykolwiek potrafiłam zarabiać pieniądze? Kiedy jej przypomniałam, że przez pewien czas pracowałam jako sekretarka... pominęła to mówiąc: — Nie możesz iść do pracy, dopóki dzieci są w szkole. Ja się nimi nie będę opiekować, to zbyt wyczerpujące, a poza tym zabraniam ci, żeby ktoś obcy wychowywał moje wnuki. Sandy stale na coś chorowała, a matka wypominała jej, jak bardzo jest zmęczona, i że córka okazuje jej czarną niewdzięczność, a ona tyle dla niej zrobiła. Mąż zaczął spędzać wieczory poza domem i wracać późno pijany. Często bił ją. Kiedy poprosiła o rozwód, zabrał całą rodzinę samochodem nad stromy skalisty brzeg i zagroził, że spadną w przepaść, jeśli nie obieca, że nigdy więcej nie będzie grozić mu rozwodem. Pod taką presją ustąpiła i słowa dotrzymała. 126 BERNIE S. SIEGEL Chociaż Sandy usiłowała zachować pozory, podświadomie postanowiła zachorować. Dostała zapalenia żył i całymi dniami leżała w łóżku, nie mając żadnych kontaktów z mężem. Kiedy zginął w wypadku samochodowym, zapalenie żył minęło w ciągu kilku dni. Następnie, w trakcie drugiego małżeństwa, gdzie znowu podporządkowała się całkowicie, Sandy zachorowała na raka sutka. Ale ponieważ w tym czasie całkowicie zmieniła kierunek swego życia, teraz jest zdrowa. Przez ponad dwadzieścia lat psycholog doświadczalny Lawrence LeShan prowadził badania osobowości dotyczące wpływu czyników emocjonalnych 455 pacjentów chorych na raka i „głęboką terapię 71 przypadków nieuleczalnych". Przekonał się, że ten stan „rozpaczy" (tak to nazwał, żeby odróżnić go od powszechnie znanej formy depresji) podano jako poprzedzający chorobę w 68 przypadkach na 71 jego chorych nieuleczalnie pacjentów, którym stosowano terapię, ale tylko u 3 z 88 innych chorych, którzy nie mieli raka. Arnold Hutsch-necker w swojej książce Wola życia (The Will to Live) napisał: „Depresja jest częściowym poddaniem się śmierci, a rak to zapewne rozpacz doświadczana na poziomie komórkowym". Współzależność między rakiem i hamowanymi uczuciami była rozpatrywana naukowo, kiedy przeszło 30 lat temu internista D. M. Kissen przebadał grupę palaczy porównując z tymi, którzy mieli inne choroby. Analiza testów osobowości przekonała Kissena, że pacjenci chorzy na raka mieli mniejszą możliwość „rozładowania emocjonalnego" i stwierdził, że im bardziej ktoś tłumił Choroba i siły duchowe 127 swoje uczucia, tym mniej było trzeba papierosów, żeby wywołać raka. Mogens Jensen z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Yale badający pacjentki chore na raka sutka wykazał, że te, które defensywnie tłumiły swe uczucia umierały szybciej niż pacjentki z bardziej realistycznym nastawieniem. Te pierwsze uśmiechały się, nie dopuszczały do siebie rozpaczy i mówiły: „Czuję się bardzo dobrze" choć wiedziały, że mają raka, że ich mężowie je porzucili, a dzieci są narkomanami i właśnie spalił im się dom. Jensen uważa, że takie zachowanie „rozregulowuje" i wyczerpuje system odpornościowy, ponieważ jest on zakłócony mieszanymi poleceniami. I dlatego kiedy pacjent mówi mi, że czuje się dobrze, muszę wiedzieć czy to jest udawanie, czy prawda. Trzeba być ostrożnym w ocenie pacjenta, który mówi, że rak nie jest stresujący. Może nie być, jeśli jest rozwiązaniem życiowych problemów. Dalej, jeśli ktoś potrafi spojrzeć na swoją chorobę spokojnie a nie z lękiem, staje się ona stresem raczej mobilizującym niż tylko destrukcyjnym. Wyniki tych postaw będą różne i nie można ich właściwie zinterpretować, dopóki nie zostaną starannie zbadane przy pomocy testów psychologicznych. Jensen stwierdził również, że ludzie choćby byli nastawieni pozytywnie — gdy zaprzeczają istnieniu choroby i możliwości śmierci, nie mają wielkiej szansy na przeżycie. Nawet afirmacyjne techniki związane z wyobraźnią nie dają rezultatów u ludzi, którzy negują swoją chorobę, ponieważ nie mogą jej zaakceptować i dlatego tak naprawdę nie biorą udziału w jej zwalczaniu. Ludzie 128 BERNIE S. SIEGEL o defensywnej postawie tłumaczą swe uczucia, rysując siebie szeroko uśmiechniętych, a chorobę ukazują jako coś znajdującego się poza swoim ciałem, na innej stronie albo przedstawiają siebie wycinając z magazynów postacie tryskających zdrowiem ludzi. Jedna z takich kobiet powiedziała mi; „Nie jestem artystką i dlatego poprosiłam mego 10-letniego syna, żeby zrobił ten rysunek". (Potem jednak, kiedy spytałem ją jak zamierza pokonać raka jeśli nawet nie ma odwagi zrobić rysunku, narysowała go sama.) Psychiatra George Engel analizując dane stwierdził, że najistotniejszym czynnikiem powodującym rozpacz jest zwykle zmiana otoczenia na takie, w którym pacjent czuje się bezradny i pozbawiony nadziei. Wynikiem takich zmian jest często śmierć, która następuje niezwykle szybko; to tak, jak w przypadku małżeństwa, które przeżyło razem 50 lat — kiedy jedno umiera, drugie załamuje się i umiera w 10 minut później. Zarówno kobiety, jak i mężczyzn trapi poczucie beznadziejności, jednak wskutek ich odmiennych ról sytuacje, jakie są tego przyczyną często są różne. Mężczyźni najczęściej zapadają na zdrowiu wkrótce po stracie pracy czy przejściu na emeryturę, ponieważ tradycyjnie mocniej identyfikują się ze swoją pracą niż kobiety. Mój ojciec zachorował na raka płuc wkrótce po przejściu na emeryturę. Z trudem przyszło mu pogodzić się z sytuacją oznaczającą wycofanie się z czynnego życia. Na szczęście po operacji znalazł nowe zainteresowania i w ciągu następnych 12 lat choroba nie wróciła. Mężczyźni na ogół dość łatwo rozładowują gniew, podczas gdy kobiety mają tendencję do ukrywania go l l Choroba i siły duchowe 129 i popadania w depresję. Dla nich zmiany na ogół zachodzą w domu: może to być rozwód albo fakt, że dorosłe dzieci opuściły gniazdo rodzinne. Jak to w liście do mnie ujęła pewna kobieta, której dzieci wyprowadziły się z domu: „Powstała we mnie pustka, którą wypełnił rak". Przyczyną może być po prostu niezadowolenie z powodu zajmowania się wyłącznie domem, jeśli ta rola nie daje kobiecie satysfakcji. Właściwie nie chodzi tu o rolę, a raczej o uczucie znalezienia się w pułapce. Wśród gospodyń domowych jest o 54 procent więcej zachorowań na raka niż wśród ogólnej populacji i o 157 procent więcej niż wśród kobiet, które pracują poza domem. Kiedy te wyniki zostały po raz pierwszy opublikowane przez dr Williama Mortona z Uniwersytetu w Oregonie, wielu naukowców przypuszczało, że w kuchni muszą znajdować się jakieś rakotwórcze czynniki. Przeprowadzono pod tym kątem mnóstwo niepotrzebnych badań. Oczywiście w wielu amerykańskich kuchniach mogą być jakieś rakotwórcze czynniki, ale dalsze badania statystyczne wykazały, że płatne pomocnice domowe rzadziej zapadają na raka niż gospodynie domowe. Jednak nadal wydaje się pieniądze na poszukiwanie czysto chemicznych przyczyn. Natomiast rzadko myślimy o tym, że wysoka zachorowalność gospodyń domowych na raka może być spowodowana tym, iż czują się schwytane w pułapkę i w wielu przypadkach Prowadzą tryb życia, jakiego nie znoszą. W balladzie Panna G. W. H. Auden znakomicie Uchwycił związek między chorobą a pozbawionym miło-^i) sfrustrowanym życiem: 130 BERNIE S. SIEGEL Pojechala na rowerze do lekarza I zadzwonila do jego drzwi; Och, doktorze, czuję się coraz gorzej. Ból w środku doskwiera mi. Doktor Thomas zbadał ją dokładnie, A potem raz jeszcze; I poszedł umyć ręce i spytał: „Dlaczego nie przyszła pani wcześniej?" Doktor Thomas zasiadł do obiadu, A kiedy potem uprzątnięto naczynia, Jeszcze chleb krusząc, stwierdził: „Z rakiem wiąże się dziwna przyczyna..." „Nikt nie zna prawdy o nim, Choć są, tacy co twierdzą, że poznali. Jest jak przyczajony zabójca, Czyha by zabić we właściwej chwili. Wśród ofiar ma i emeryta I bezdzietną kobietę wytropi: Jakby zniweczony twórczy ogień Miał w końcu ich ciało stopić." Pewien psychiatra powiedział mi: „Nie wszystko, co się rymuje, jest prawdą", ale ja raczej podpisuję się pod poglądami Lawrence'a LeShana. Zanim podejmie jakiś temat badań najpierw stara się dowiedzieć, czy poeci i artyści nie wyrazili już takich samych poglądów. Jeśli tak, zabiera się do roboty wiedząc, że jest na dobrym tropie. Brak ujścia dla uczuć jest częstym tematem w historii choroby pacjentów chorych na raka. Dlatego może rak występuje częściej w klasztorach niż w więzieniach: Choroba i siły duchowe 131 w więzieniu można przynajmniej dać wyraz swej frustracji. Jeden z pacjentów LeShana, który był dawniej przywódcą gangu, zapadł na chorobę Hodgkina1 gdy gang rozpadł się, skończyło się bowiem jego niezwykle podniecające życie wśród niebezpieczeństw i oddanych mu ludzi. Młody mężczyzna czuł się znudzony życiem i nie reagował na leczenie. Gdy stało się jasne, co jest tego przyczyną LeShan namówił go, żeby wstąpił do straży ogniowej, gdzie znów mógł mieć bliskich kolegów i walczył z niebezpieczeństwem. Wkrótce jego organizm zaczął reagować na kurację i choroba ustąpiła. Nowy problem pojawił się wtedy, kiedy zaproponowano mu awans. Żona chciała, żeby się na to zgodził, ale on obawiał się, że praca za biurkiem może spowodować nawrót choroby. Czas pokaże, czy okrzepł na tyle by podjąć właściwą decyzję. Do pewnego stopnia rak ma charakter wtórny. Jest częściowo reakcją na zespół okoliczności, które osłabiają siły obronne organizmu. I dlatego jeśli lekarz leczy raka lub jakąś inną chorobę nie mając pewności, że kuracja obejmuje całe życie pacjenta, może się pojawić nowa dolegliwość. Ponieważ każdy człowiek jest narażony na wpływ niekorzystnych zmian z otoczenia, naprawdę skuteczna kuracja musi prowadzić do tego, żeby Pacjent stał się kimś, kto potrafi żyć wygodnie i szczęśliwie mimo takich stresów. Proces ten nigdy nie jest Choroba Hodgkina (ziarnica złośliwa) — schorzenie o charakte-rze nowotworowym, objawiające się m.in. powiększeniem węzłów chłonnych, gorączką i wyczerpaniem organizmu. (Przyp. red.) 132 BERNIE S. SIEGEL zakończony, ale działa zbawiennie na nasz organizm. Nikt nie musi być świętym, żeby zostać uleczonym. Chodzi o to by do świętości dążyć. Jak napisał Ri-chard Bach, autor Mewy Jonathana Livingstona (Jona-than Livingston Seagull): „Oto sprawdzian tego czy twoja misja na ziemi jest zakończona. Jeśli żyjesz, tak nie jest". *» Zaprogramowanie osobowości ~ Jako młoda kobieta moja matka cierpiała na ciężką nadczynność tarczycy i ważyła około 45 kilogramów. Mimo to bardzo pragnęła dziecka. Była u wielu ginekologów, ale wszyscy oni stwierdzili, że byłby to zbyt duży wysiłek dla jej organizmu i że gdyby zaszła w ciążę, zapewne by zmarła. Po kilku latach, kiedy stan jej zdrowia się poprawił, oboje z ojcem zdecydowali, że warto zaryzykować po to, by mieć dziecko i że to oni biorą na siebie całą odpowiedzialność. W tym momencie moja matka stała się wyjątkową pacjentką, która ze swymi lekarzami dzieliła wszystkie nadzieje i obawy. Była związana z nimi zarówno emocjonalnie, jak i intelektualnie. Po długich poszukiwaniach w końcu moi rodzice znaleźli położnika, który gotów był podjąć ryzyko, pod warunkiem, że przybędzie jej na wadze piętnaście kilo. Matka moja miała wspaniałego sprzymierzeńca — swą matkę Żydówkę, która wzięła córkę do siebie do domu, kazała jej leżeć na kanapie i przez trzy miesiące regularnie karmiła. — Kiedy zaś matka osiągnęła wymaganą Choroba i siły duchowe 133 wagę, poczęła dziecko i ja się urodziłem. Wkrótce potem nadczynność tarczycy zniknęła, zaś moi rodzice mieli wspaniały dar — zdrowe dziecko. Poród był ciężki, kleszczami uszkodzono mi twarz. Żeby to ukryć matka wywożąc mnie w wózku na spacer, przykrywała mnie całego. Sąsiadki zatrzymywały się, podnosiły kocyk i zaczynały gruchać: „Och, jakie śliczne...", ledwie mnie jednak zobaczyły, urywały w pół słowa i odchodziły przerażone. Wreszcie matka postanowiła trzymać mnie w domu, żeby oszczędzić sąsiadkom zaambarasowania. Nie mam żadnych zdjęć z tego wczesnego okresu, na których można by zobaczyć, czy naprawdę tak okropnie wyglądałem. Wtedy znów wkroczyła moja babka; nacierała mi twarz różnymi maściami, masowała ją aż wreszcie blizny zniknęły. Moja matka przestała się więc zadręczać i mogła bez reszty poświęcić się kochaniu swego jedynaka. W ten sposób przekonałem się, że byłem kochany bez zastrzeżeń, nawet mocniej niż dzieci, które pojawiły się na tym świecie w łatwiejszych warunkach. Do dziś wiem, że mam wsparcie i miłość moich rodziców niezależnie od tego, co postanowiłem zrobić. Jestem całkowicie przekonany, że świadomość tego poparcia, w którego atmosferze wzrastałem, wpoiła we mnie przekonanie, iż mogę zostać tym, kim zamierzam być. Owa świadomość prowadziła mnie do realizacji mego zamierzenia: dawać i leczyć. Moje pierwsze doznania przygotowały mnie do tego, żeby dawać sobie radę. Życie dla mnie stało się serią przeciwności, o których wiedziałem, że mogę je poko- 134 BERNIE S. SIEGEL nać. Jeśli nie byłem doceniany przez innych, wiedziałem, że zawsze mogę liczyć na swoją rodzinę i szacunek do samego siebie, który dzięki nim potrafiłem w sobie rozwinąć. W pewnym sensie dla mnie jako lekarza było to przeszkodą, ponieważ nie rozumiałem, jak to przebiega w życiu innych ludzi. Najtrudniejsza dla mnie lekcja zdarzyła się wtedy, gdy zrozumiałem, że większości moich pacjentów nie darzono taką miłością. Oceniłbym, że tak naprawdę 80 procent moich pacjentów było dziećmi nie chcianymi lub traktowanymi obojętnie. Nawet szczury laboratoryjne, jeśli przedwcześnie zostaną oddzielone od matek, stają się bardziej podatne na raka. Szczury często pieszczone na początku swego istnienia okazują się mniej podatne na tę chorobę. Jakże często dzieci słyszą od swoich rodziców: „Zawsze chcieliśmy chłopca a nie dziewczynkę" albo nawet: „Wolałabym mieć skrobankę, niż ciebie urodzić". Moje doświadczenia były całkiem inne. Tego rodzaju stwierdzenia powodują trwające do końca życia poczucie braku własnej wartości. I w takiej sytuacji choroba staje się czymś, na co pacjent sobie zasłużył, natomiast leczenie tym, na co nie zasługuje. Choroba może być wreszcie sposobem, żeby spełnić życzenia rodziców — albo Boga — ponieważ wiele osób dźwiga poczucie winy wynikające z zasad ich religii. Traktując chorobę jako karę za grzechy, w głębi serca czują, że jedynie jako umierający mogą być naprawdę dobrymi ludźmi i zasługiwać na miłość. Jedna z moich pacjentek, Jenny pochodziła z Nowego Jorku. Już jako nastolatka była aktorką. Matka stale jej Choroba i siły duchowe 135 powtarzała, żeby dbała o piersi, gdyż są bardzo ważne dla aparycji. Radziła więc, żeby nie spała na brzuchu, a podczas tańca unikała gwałtownego zderzenia. Oczywiście kiedy Jenny zachorowała na raka sutka, nie brała pod uwagę operacji. Próbowała wszelkich alternatywnych kuracji, jakie tylko były dostępne. Powiedziałem jej, że jeśli zdoła skoncentrować swoją niezwykłą energię na jakiejś jednej lub dwóch terapiach i nauczy się kochać samą siebie, będzie miała wielką szansę na wyleczenie. Ale tak jak wielu aktorów żyła głównie po to, by zyskać poklask innych. Odparła: „Jeśli nie będę słyszeć aplauzu, jak mam wiedzieć, czy można mnie kochać?" Umarła na raka, całą swoją energię poświęcając szukaniu jakiegoś cudu, który miałby nadejść z zewnątrz. A cuda przychodzą od wewnątrz. Dłużej już nie jesteś nie kochanym dzieckiem. Możeszna-rodzić się na nowo, odrzucając dawne utarte przesłania i wynikające z nich choroby. Kiedy się zdecydujesz kochać siebie, przyjdą takie dni, że wcale nie będziesz lubił samego siebie, ale możesz nauczyć się wybaczania sobie. Nie możesz zmienić swoich niedociągnięć dopóki mimo wszystko nie zaakceptujesz siebie. Kładę na to nacisk, ponieważ wiele osób, zwłaszcza tych o wysokim ryzyku zachorowania na raka, skłonnych jest wybaczać innym a zadręczać siebie. Wiem, że wszyscy jesteśmy doskonale niedoskonali i proszę was, żebyście jako takich siebie zaakceptowali. Jak powiada Elizabeth Kubler-Ross: „Ja nie jestem o'kay, ty nie jesteś o'kay, ale to jest o'kay". 136 BERNIE S. SIEGEL Dalsze rozdziały pokażą, jak się dokonuje przeprogramowania osobowości, ale teraz pozwólcie, że przytoczę tu przykład z własnego życia. Problem choroby morskiej w porównaniu z rakiem jest bez wątpienia błahy, ale zasady są takie same i pewien epizod nauczył mnie, jak mocny i potencjalnie groźny jest duch ludzki. Pewnego lata czytałem książkę, której autorzy jako sposób na schudnięcie radzili, żeby zbliżając się do stołu w porze obiadu wyobrazić sobie, że jest ci mdło, masz ochotę wymiotować. Postanowiłem wypróbować tę radę. Muszę przy tym zaznaczyć, że zawsze miałem okropną chorobę morską, ilekroć pływałem po wzburzonej wodzie. Nawet ostatnio, kiedy pojechałem na wakacje łowić ryby, znowu cierpiałem na morską chorobę. Pomyślałem więc, że udoskonalę książkową radę i wyobrażę sobie, że mam chorobę morską ilekroć siadam do jedzenia. Po tym eksperymencie następnego dnia z powodu zapalenia błędnika kręciło mi się w głowie i wymiotowałem. Moje wyobrażenie wpłynęło na organ równowagi. Musiałem leżeć kilka dni w łóżku. Moja choroba z pewnością była rodzajem najgorszej formy choroby morskiej, jaką w życiu miałem. I dlatego stanowczo proszę, żebyście nigdy świadomie nie programowali negatywnych myśli dotyczących waszego organizmu, nawet jeśli chodzi o tak pozytywny cel, jak odchudzanie. Może się bowiem zdarzyć, że obraz w waszym umyśle stanie się nazbyt rzeczywisty. Kiedy dowiedziałem się więcej o związkach między umysłem a ciałem zrozumiałem, że zostałem zaprogramowany na chorobę morską, kiedy skończyłem pięć lat. Choroba i siły duchowe 137 Pojechałem wtedy z ojcem na ryby i natychmiast zrobiło mi się mdło. Od tej pory zakładałem, że zawsze tak musi być. Moja rodzina i ja bardzo jednak lubimy pływać łódką i łowić ryby, dlatego też co roku próbowałem to robić, ale moja dolegliwość nie pozwalała na korzystanie z tych przyjemności. Podobnie jak wielu moim pacjentom leczonym chemoterapią robi się mdło już w drodze do gabinetu onkologa, ja zaczynałem mieć morską chorobę idąc pływać. Wreszcie postanowiłem, że to się musi skończyć i za pomocą medytacji przeprogramowałem się, na nieodczuwanie choroby. Następnego lata kilkakrotnie zabrałem moją żonę i dzieci na ryby i nie miałem żadnych dolegliwości. W czasie jednej z tych wypraw panowała raczej sztormowa pogoda, ja zaś byłem przejęty moim sukcesem, bowiem przetrzymałem wszystkich na łodzi tak długo aż im zrobiło się mdło. Jeśli naprawdę chcemy dbać o swoje ciało, musimy zrobić spis tego, co myślimy o nim, zwłaszcza tych poglądów, które normalnie tkwią głęboko w naszej podświadomości. A gdy ktoś z nas potrafi zamiast zajmować się analizowaniem choroby, oczekiwać na wyleczenie, kładzie fundament pod kurację. Moja pacjentka, drobniutka kobieta imieniem Edith, która waży zaledwie czterdzieści trzy kilo, powiedziała mi: „Nie potrzebuję ciebie i twojej grupy. Kiedy byłam dzieckiem matka zawsze mówiła mi: Jesteś szczupła, ale cokolwiek się stanie, ty zawsze sobie poradzisz. Będziesz żyć 93 lata, a i wtedy będą cię musieli rozjechać walcem." Edith przeżyła atak serca, pęknięcie wrzodu dwunastni- 138 BERNIE S. SIEGEL ::**. cy, śmierć męża i raka sutka, który zniszczył ścianę jej klatki piersiowej. Minęło już 6 lat od operacji, a ona żyje, bowiem ilekroć coś się jej przytrafi, zawsze przypomina sobie słowa matki. Jeśli wszyscy zaprogramujemy nasze dzieci w ten sposób, ukształtujemy ludzi zdolnych do przetrwania w najtrudniejszych okolicznościach. Jako rodzice jesteśmy w pewnym sensie pierwszymi hipnotyzerami naszych dzieci i możemy obdarzać je pozytywną sugestią post-hipnotyczną. Tymczasem powszechne jest uwarunkowanie negatywne. W ciągu wielu lat przekonałem się, że moi pacjenci mają tendencję chorowania na te same choroby, co ich rodzice i umierania w tym samym wieku. Sądzę, że uwarunkowanie jest czynnikiem przynajmniej tak samo ważnym, jak predyspozycje genetyczne (ja to nazywam „genetyką psychologiczną"), ponieważ byłem świadkiem, jak ludzie zmieniali ów scenariusz, kiedy to sobie uświadomili. Pewien pacjent mówił zrezygnowny: „W marcu dowiedziałem się, że mam raka, nawrót był w marcu i teraz znów jest marzec". Oczywiście, miał drugi nawrót i zmarł w ciągu miesiąca. Fatalizm doprawdy może być fatalny. Zbyt wielu ludzi uważa, że są skazani na to, by odgrywać ponownie scenariusze swoich rodziców: „Myślę, że być może pan doktor uratuje mi życie. Czekam na to, żeby umrzeć na raka, ponieważ moja matka zmarła na raka i ojciec także. Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że mnie nie musi to spotkać". Ostatnio leczyłem pacjenta imieniem Henry, którego ojciec wyrywał z gazety strony z nekrologami oraz Choroba i siły duchowe 139 gromadził artykuły o chorobach. No i Henry zachorował na raka. Wpadł w nieopisaną panikę, ale obaj zadaliśmy sobie sporo trudu i przeprowadziliśmy go przez operację, która znakomicie się udała. O ileż bardziej bał się niż Arthur, który zgłosił się do mego gabinetu tego samego dnia, gdy po raz pierwszy zbadałem Henry'ego. Arthur był chrześcijańskim scjentystą i przyszedł, ponieważ tak chciała jego rodzina. Choć jego stan okazał się poważniejszy niż Henry'ego, lękał się znacznie mniej. Po prostu rodzice Henry'ego nie nauczyli go, jak się uporać z chorobą. Psychologiczne „geny" mogą być tak samo pomocne lub tak samo niszczycielskie jak geny fizyczne. Często dostrzegam to, gdy mam przed sobą rysunki rodzica i dziecka, którzy zachorowali na raka. Jakież niewiarygodne podobieństwo! Jeden rysunek jest często duplikatem drugiego, choć autorów dzieli różnica wielu lat, i żaden z obu pacjentów nie widział tego drugiego rysunku. Pozbawiony nadziei, bezradny rodzic „produkuje" pozbawione nadziei, bezradne dziecko. Organy docelowe *Vształt psychiki uformowany w latach rozwoju odgrywa dużą rolę w determinowaniu, kto zapadnie na poważną chorobę. Decyduje też często jaka to będzie choroba, a także kiedy i gdzie się objawi. Rozważmy przypadek Lee — psychologa, który połgał prowadzić niektóre zajęcia CnRWP. Jego kłopoty zaczęły się od uporczywej chrypki, która została 140 BERNIE S. SIEGEL zdiagnozowana jako rak krtani. Jego lekarz powiedział mu, że konieczne jest wycięcie krtani, dodając: „Jedyna rzecz, jakiej potem pan nie będzie mógł robić, to śpiewać i nurkować z aparatem tlenowym". Miało to być zapewnienie, że zmiany w życiu nie będą istotne, ten lekarz nigdy nie spytał, jaki tryb życia prowadził Lee, zaś ten mu nie powiedział. Tak się akurat składało, że śpiewanie i nurkowanie z aparatem tlenowym to były jego ulubione zajęcia. Lee nie palił, tak więc guz umiejscowił się nietypowo. W rezultacie swojej pracy z CnRWP i doświadczeń w zawodzie psychologa zrozumiał, że muszą tu działać czynniki psychiczne. Podsunąłem mu, że krtań musiała mieć dla niego jakieś specjalne znaczenie. Naturalnie dobra dykcja odgrywała w jego pracy ważną rolę, ale przekonaliśmy się, że prawda leży głębiej, nie tam gdzie można by się tego spodziewać. Rodzina Lee była duża i hałaśliwa. Często, kiedy jako chłopiec mówił głośno, jego ojciec kładł mu rękę na gardle i ściskał je, mówiąc: „Zamknij się, Lee, zamknij się". Ściszał przy tym głos posługując się prawie szeptem, takim jak teraz mówił Lee. Z wielkim nakładem cierpienia i pracy Lee pokonał skutki tych przesłań z dzieciństwa. Po operacji lekarze twierdzili, że wszystko poszło bardzo dobrze, ale on wiedział intuicyjnie, że problem nadal istnieje. Rzeczywiście, wkrótce potwierdziły to badania. Pojawił się przerzut na plecach, a potem trzecia forma raka, chło-niak1. Podczas tych wszystkich doświadczeń posłusznie Chłoniak — nowotwór układu krwiotwórczego. (Przyp. rćd.) l Choroba i siły duchowe 141 poddawał się różnym kuracjom, aż wreszcie mu powiedziano, że czeka go najwyżej 5 lat życia, i to przy stosowaniu chemoterapii. Wtedy Lee wyraził własne zdanie. Zakomunikował swoim lekarzom, że chce czegoś więcej niż marne kilka lat na prochach, że chce zwalczyć swoją chorobę. Opracował dla siebie specjalny tok psychologicznego przystosowania się i kurację żywieniową. Jego onkolog powiedział mu, że to są mrzonki. Lee jednak postawił na swoim. Żyje nadal i ma się dobrze, nie było nawrotu choroby, mimo że zrezygnował ze standardowego leczenia. A jednak nie polecam innym jego postępowania. Nie każdy jest tak silny jak Lee, nie każdy może dokonać głębokiej przemiany. Dla wielu jego trudny program żywieniowy byłby tak uciążliwy, że przekreśliłby jego dobroczynne skutki. Przypadek Lee nie jest wcale niezwykły. Organy docelowe — części ciała o specjalnym znaczeniu dla konfliktów i porażek, jakie zdarzają się w życiu człowieka — są to te obszary, w których choroba zagnieżdża się najczęściej. Franz Alexander, ojciec psychosomatycznej medycyny stwierdził to przeszło 40 lat temu, kiedy napisał: „Jest wiele dowodów na to, że podobnie jak niektóre patologiczne mikroorganizmy są w specyficzny sposób powiązane z pewnymi narządami, tak samo niektóre konflikty emocjonalne ze względu na swoją specyfikę mają skłonność do wywoływania określonych stanów chorobowych w pewnych narządach wewnętrznych". Odkrycie onkogenów stanowiło wielki krok w bada- 142 BERNIE S. SIEGEL niach nad rakiem. Gdyby jednak przyczyną powstawania nowotworów były wyłącznie onkogeny, wówczas, u osób podatnych na raka pierwsze guzy powinny pojawić się w podobnym czasie w różnych częściach ciała. A tymczasem one niezmiennie rozwijają się w jednym miejscu, które jest dla nich psychologicznie znaczące — organie docelowym. Od czasu do czasu udaje mi się rozmawiać z psychiatrami jako pacjentami mojego szpitala albo podczas konferencji. Wielu z nich opowiada mi historie o tym, że pacjentom choroba jest czasem potrzebna. Mówimy też o znaczeniu organów docelowych. Usłyszałem więc o psychotycznym pacjencie, który odzyskał zdrowie psychiczne gdy zachorował fizycznie, a kiedy ta choroba minęła, znowu był psychotyczny. Inny opisał mi człowieka, który upierał się, że jest w ciąży. Wyrósł mu olbrzymi guz w cewce moczowej i prostacie (najbliższe łonu męskie odpowiedniki) tak, że istotnie wyglądał jakby był w ciąży. Pamiętam pewną kobietę w szpitalu, która dała mi piękną odpowiedź gdy spytałem ją, czy wyobraża sobie swoje leczenie naświetlaniami. Odparła: — Widzę to jak złocisty promień słońca przenikający moje ciało. — Ktoś musiał tu być przede mną — powiedziałem — i wyjaśnić to pani. — To moja sąsiadka z łóżka obok. Obok leżała kobieta, która miała zabandażowane obie ręce. Zacząłem z nią rozmawiać i dowiedziałem się, Choroba i siły duchowe 143 że 6 lub 7 lat temu miała międzybłoniaka1. Powiedziano jej, że umrze w ciągu 6 miesięcy. Dokonała wtedy wielkich zmian w swoim duchowym życiu i choroba zniknęła. — A teraz po co była pani potrzebna ta choroba? — spytałem. — Nie wiem — odparła. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę i opowiedziała mi, że miała uroczego męża i dwoje pięknych dzieci, ale w domu nie było nikogo, z kim mogłaby porozmawiać o niezwykłych zmianach, jakich dokonała lecząc samą siebie i że to wspaniale być w szpitalu. A tutaj były pielęgniarki, stażyści i lekarze, z którymi mogła rozmawiać. — A więc to dlatego ma pani infekcję i leży tutaj z rękami w bandażach — skonstatowałem i dodałem: — Znajdę pani osoby, z którymi będzie pani mogła rozmawiać. Życzę zdrowia! Kobiety, które utraciły małe dzieci albo nie są szczęśliwe w miłości, są skłonne do zachorowań na raka sutka lub szyjki macicy. Pewna pacjentka z grupy CnRWP, która straciła dwóch mężów zmarłych na złośliwe nowotwory, miała raka macicy i półpaśca na jednej piersi. Nie sądzę, żeby to był zbieg okoliczności: po takich stratach miała zaatakowane dwa organy płciowe, co mogło skutecznie trzymać na dystans innych mężczyzn. Jedna z moich pacjentek z rakiem sutka była doskonałym przykładem nie tylko tego rodzaju związku, ale Międzybłoniak — jedna z postaci nowotworu tkanki łącznej. red.) 144 BERNIE S. SIEGEL także nadziei, jaka wypłynęła z uświadomienia sobie takiego związku. Diana straciła syna — zginął w wypadku samochodowym, zaś sprawca uciekł. Z wielkim nakładem starań wytrwale tropiła zabójcę, ponieważ policja spartaczyła całą sprawę i zniszczyła dowody winy. Przyjaciele stale jej powtarzali, że dosłownie „sama siebie zabija". Przybrała bardzo na wadze i miała wysokie ciśnienie krwi. Wreszcie pojawił się rak sutka, co jeszcze pogłębiło jej rozpacz. Kiedy jenak porozmawialiśmy Diana zrozumiała, że jej przeżycia i czyny były w jakimś stopniu powodem tej choroby oraz że zmieniając je może przyczynić się do powrotu do zdrowia. Kiedy wyszła z gabinetu, moja pielęgniarka spytała: — Pan doktor chyba jej nie powiedział, że ma raka? — Oczywiście, że powiedziałem, ale dlaczego siostra pyta? — Ponieważ wychodząc uśmiechała się. Wielu pacjentów już wie co nieco na temat tego powiązania i tylko potrzebny im jest lekarz o szerokich horyzontach, który potrafi wykorzystać tę wiedzę. Jeden z pacjentów powiedział mi: „Zawsze uważano mnie za człowieka bez kręgosłupa, no i teraz mam nawroty raka rdzenia kręgowego", a pewna kobieta, wplątana w bardzo stresujący romans z człowiekiem żonatym, wyznała mi: „Obawiałam się, że będę miała raka, i wiedziałam, że jeśli się tak stanie, będzie to rak szyjki macicy". Po zbadaniu pewnego pacjenta i stwierdzeniu raka odbytnicy spytałem go, co się wydarzyło w jego życiu w ostatnim roku albo w ciągu dwóch lat. Odparł, że nic specjalnego. To samo pytanie zadałem jego córce. Oka- Choroba i siły duchowe 145 zało się, że wyszła za mąż i wyprowadziła się z rodzinnych stron, a jej brat uciekł z domu. Potem, kiedy starałem się, żeby ten człowiek w grupie CnRWP przeanalizował swoją postawę duchową, jeden z należących do niej pacjentów powiedział: „Tego faceta musi coś boleć w tyłku!" Inna pacjentka chora na stwardnienie rozsiane, kiedy odeszła pomoc domowa, o której mawiała, że jest jej „prawą ręką" i zostawiła ją z piątką małych dzieci, straciła władzę w prawej ręce. Komuś z zewnątrz ten związek może wydawać się przesadzony, ale w rezultacie tylko pacjent może osądzić czy tak jest naprawdę, czy nie. Ja natomiast — będąc tego częstym świadkiem — doszedłem do wniosku, iż to my sami uwrażliwiamy docelowe organy naszego ciała na różnego rodzaju bodźce. Psychologiczny profil raka \V II wieku p.n.e. Galen stwierdził, że melancholicy częściej zapadają na raka niż ci o temperamencie sang-winicznym. W wieku XVII i XIX wielu lekarzy doszło do wniosku, że rak ma tendencję powstawania w wyniku jakiejś tragedii czy kryzysu w życiu ludzi, zwłaszcza u tych, których dzisiaj określamy jako skłonnych do depresji. Niewiele jednak mogli oni pomóc pogrążonym w depresji pacjentom i skłonić ich by zmienili swoją postawę duchową. Stało się to możliwe wraz z nastaniem nowoczesnej psychologii. Mimo daleko idących odkryć XX wieku dotyczących Postawy duchowej, medycyna była dziwnie oporna 146 BERNIE S. SIEGEL w zastosowaniu ich do lepszego poznania i zrozumienia raka. Uczennica Carla Junga, Elida Evans w 1926 utorowała im drogę swoją książką Psychologiczne studium raka (Psychological Study of Cancer), która przeszła prawie nie zauważona. Egzemplarz, na który natrafiłem w Bibliotece Medycznej Yale w latach siedemdziesiątych był w ciągu 50 lat wypożyczany zaledwie sześć razy. Książka mówi wyraźnie, że rak atakuje częściej jednostki, które swoje życie całkowicie opierają na wartościach pochodzących z zewnątrz, spoza własnego „ja". Kiedy ten związek zostanie zerwany, powstaje choroba. Elida Evans konkluduje: „Rak jest oznaką, jak większość chorób, że coś złego dzieje się w życiu pacjenta; jest ostrzeżeniem, by obrać inną drogę". Dzisiaj, dzięki pracom LeShana, dr Caroline Bedell Thomas oraz innych, jesteśmy w stanie naszkicować pełny psychologiczny wizerunek osób, którym rak szczególnie zagraża. Typowy pacjent chory na raka, powiedzmy mężczyzna, nie doświadczał serdeczności ze strony rodziców, brakowało mu ich bezwarunkowej miłości, która umocniłaby w nim poczucie wewnętrznej wartości i zdolność pokonywania przeciwieństw. W miarę dorastania, stał się wyraźnie ekstrawertykiem, a to dlatego, że zależało mu na ciągłym potwierdzaniu własnej wartości. W wieku młodzieńczym przeżywał więcej kłopotów niż inne nastolatki. Trudności w nawiązaniu prawdziwych, głębokich przyjaźni doprowadziły go do bolesnej samotności i utwierdziły w przekonaniu że jest człowiekiem, który się do niczego nie nadaje. Choroba i siły duchowe 147 Taki osobnik ma tendencje by uważać siebie za głupca, nieudacznika, słabeusza, niezdolnego do nawiązania stosunków towarzyskich, ofermę w sportach, mimo że nieraz ma osiągnięcia, których zazdroszczą mu koledzy w klasie. Równocześnie hołubi wizję „prawdziwego siebie", który jako niezwykle uzdolniony, wyznaczony jest przez los do tego by przysłużyć się ludzkości bliżej nieokreślonymi lecz z pewnością najwyższej miary dokonaniami. Ale swoje prawdziwe ja starannie ukrywa w przekonaniu, że ujawnienie go mogłoby zaszkodzić w jego mniemaniu akceptacji i miłości, ze strony otoczenia. Myśli on: „Gdybym postępował w taki sposób, jak naprawdę czuję — dziecinny, błyskotliwy, czuły i szalony — zostałbym odrzucony". Jednej z moich pacjentek, młodej Adrienne, dałem książkę Goralda Jamposky'ego Miłość odpędza strach (Love Is Letting Go ofFear). Po przeczytaniu jej powiedziała mi: „Byłam taka jak dziewczyna w tej książce. Byłam dzieckiem- kwiatem, kochałam świat. Moi rodzice wciąż mi powtarzali: musisz dorosnąć. No więc dorosłam i zachorowałem na raka, a pan przychodzi do mnie i mówi: »Stań się dzieckiem«". Dziś Adrienne znów kocha siebie i jest zdrowa. Miłość nie oznacza, że nie trzeba dorosnąć; zachowywać się jak dziecko nie znaczy być dziecinnym. W końcu, zwykle gdy się ma blisko dwadzieścia albo dwadzieścia parę lat, potencjalny pacjent zakochuje się, ma jednego lub dwóch bliskich przyjaciół, dostaje prawdziwie satysfakcjonującą pracę lub w jakiś inny sposób °siąga pewien poziom szczęścia, którego źródło znajduje 148 BERNIE S. SIEGEL się poza nim. Nie może sobie przypisać żadnej zasługi z racji takiego obrotu spraw. Wydaje mu się, że to po prostu szczęście, coś na co nie zasługuje, ale na razie wszystko jest w porządku. Jako człowiek dorosły nadal ma kiepskie wyobrażenie o sobie i nie dąży zbyt aktywnie do zaspokojenia własnych potrzeb. Potrafi jednak okazywać niezwykłe oddanie jakiejś innej osobie, sprawie, grupie, która stała się treścią jego życia. Prędzej czy później — może za kilka albo kilkadziesiąt lat — to co ma jedynie zewnętrzne znaczenie, przemija. Przyjaciele wyprowadzają się do innego miasta, pracy nie ma albo nie daje już satysfakcji, ukochany współmałżonek porzuca albo umiera. Zmiany te zdarzają się nam wszystkim i są zawsze bolesne, ale dla kogoś, kto wszystko co miał umieścił w jednym miejscu, strata jest paraliżująca. Zwykle jednak pozornie nie jest to widoczne. Ludzie z otoczenia myślą sobie: „Ależ on to dobrze znosi", tyle że wewnątrz ów „on" jest pusty. Gwałtownie wraca dawne poczucie braku własnej wartości i przekonanie, iż życie w ogóle pozbawione jest wartości. Ale trzeba żyć dalej. Człowiek, który w przyszłości zachoruje na raka, będąc z konieczności potulny od dzieciństwa, nadal biega i krząta się przy kimś, kto mu w życiu został, aż do całkowitego wyczerpania. Ustawicznie słyszę, jak rodzina i przyjaciele mówią: „To był święty. Dlaczego właśnie on?" Prawda polega na tym, że obowiązkowi i szlachetni ludzie dominują wśród pacjentów chorych na raka, ponieważ potrzeby innych przedkładają nad własne. Raka można nazwać chorobą mi- Choroba i siły duchowe 149 łych ludzi, tylko że są oni „mili" z punktu widzenia innych osób i przyjętych norm. Ich miłość nie jest bezinteresowna. Dają tylko po to, by ich kochano. Jeśli ich ofiara nie jest nagrodzona, stają się bardziej podatni na chorobę niż przedtem. Objawia się ona na ogół w ciągu dwóch lat od chwili, gdy zniknie ich psychiczne oparcie. Najpełniejszy obraz pochodzi od terapeutów pracujących bezpośrednio z chorymi na raka, dzięki czemu mogą oni poznać związek choroby z życiem pacjenta. Na szczęście mamy coraz więcej wyników owych badań, które za przedmiot mają właśnie ów związek. Poddając prostemu testowi psychologicznemu dużą grupę kobiet, z których część miała raka sutka, Arthur Schmale był w stanie wybrać spośród 51 badanych 36-ciu ze złośliwymi nowotworami (już rozpoznanymi, o czym on nie wiedział), szukając wśród ludzi pozbawionych nadziei czy takich, którzy ostatnio utracili kogoś bliskiego. Inna grupa badawcza osiągnęła jeszcze lepsze wyniki. Marjorie i Claus Bahnsonowie ułożyli kwestionariusz, na podstawie kórego można w 88 procentach trafnie rozpoznać osoby z potwierdzonym przez biopsję rakiem. Większość tych psychologicznych testów pozwala postawić precyzyjniejszą diagnozę niż bezpośrednie badanie lekarzy. W ten sposób recepcjonistka w mojej lecznicy całkiem dobrze stawia diagnozy jedynie w oparciu o dość formalny pierwszy kontakt z nowym Pacjentem. Niezwykle wartościową pracę wykonała dr Caroline Bedell Thomas z Wydziału Medycznego Uniwersytetu Johna Hopkinsa. Począwszy od 1946 zbadała pod wzglę- 150 BERNIE S. SIEGEL dem cech osobowości 1337 studentów medycyny, a potem po otrzymaniu dyplomu badała stan ich umysłowego i fizycznego zdrowia co rok przez kilka dziesięcioleci. Zadaniem jej było znalezienie czynników psychologicznych poprzedzających choroby serca, wysokie ciśnienie krwi, choroby umysłowe i samobójstwa. I tylko ze względów porównawczych włączyła do swych badań raka, ponieważ początkowo sądziła, że nie będzie on miał psychologicznych uwarunkowań. W rezultacie otrzymała „uderzające i nieoczekiwane" wyniki: czynniki psychologiczne u tych, u których rozwinął się rak, były prawie takie same jak u późniejszych samobójców. Prawie wszyscy pacjenci chorzy na raka przez całe życie byli ograniczani w wyrażaniu swych uczuć, zwłaszcza agresywnych, związanych z ich własnymi dążeniami. Przekonała się również, że posługując się tylko rysunkami, które były jednym z testów, mogła przewidzieć, w jakich częściach ich ciała rozwinie się rak. Także niektóre inne choroby mają swe źródło w trwającym całe życie samozaprzeczaniu. Na przykład chroniczny artretyzm o podłożu reumatycznym często spowodowany jest świadomym ograniczeniem własnych osiągnięć. Kiedy wspomniałem o tym mojej matce cierpiącej na reumatyzm, przyznała mi rację. „Tak, to zupełnie jak w moim przypadku. Należałam do wielu organizacji i zostałabym wreszcie wiceprezesem, ale kiedy mi zaproponowano to stanowisko, odparłam: „Nie dziękuję, mam zbyt wiele obowiązków rodzinnych. Muszę odmówić". Choroba i siły duchowe 151 Dla pacjenta ważne jest zrozumienie swego życiowego wzorca, ale żeby osiągnąć bezpośredni cel — wyzdrowienie — trzeba sprowadzić problem do postaci, w której można go w danej chwili rozwiązać. W większości wypadków wymaga to rozpoznania wewnętrznego konfliktu. Dla pacjentów chorych na raka zwykle oznacza to, że muszą się dowiedzieć jak potrzeby innych — postrzegane jako jedynie istotne — przesłaniały zwykle ich własne dążenia i ambicje. Często dochodzi do prawdziwej próby sił. Bardzo wyraźnie i tragicznie było to widać w przypadku Normy należącej do CnRWP, która miała bardzo apodyktycznego męża. Kiedy zaczęła bardziej „dbać o siebie", nastąpiła u niej wyraźna poprawa. Po pewnym czasie jej mąż zachorował na serce i znalazł się w szpitalu. Norma stanęła przed dylematem. Ponieważ nie chciała stawiać męża przed wyborem: albo wspólna praca nad sobą albo jego choroba — w rezultacie wróciła do swego dawnego ,ja". Apodyktyczny mąż odzyskał zdrowie, a ona wróciła do domu, żeby umrzeć. Zdążyła jeszcze uprzedzić swoją grupę, żeby inni nie mieli „żadnych głupich pomysłów", tzn. żeby nikt nie próbował zmienić jej decyzji — gdybyśmy przyszli do niej w odwiedziny. Każdy z nas nie raz musi dokonać takiego samego wyboru. Mąż Normy mógłby się nauczyć miłości, ona mogła była potwierdzić swoją osobowość i żyć. Ale stare nawyki, choć bolesne, są łatwiejsze. Zmiana jest trudna, flieprzyjemna i budzi lęk. Ale kiedy następuje, wiemy, że Sl? zmieniamy. 152 BERNIE S. SIEGEL Ludzie odczuwający wewnętrzny nakaz dawania i poświęcania się dla innych mają kłopoty by powiedzieć „nie", powiedzieć bez poczucia winy. Wiele moich pacjentek przychodziło na zebrania grupy mówiąc: „Zrobię wszystko, żeby wyzdrowieć". Układałem program wyznaczając czas na gimnastykę i medytację, a one odpowiadały: ,„Och, ale wtedy obiad się spóźni". Pacjentka imieniem Sharon powiedziała nam, że sekretarka jej męża odeszła i wobec tego ona „musi" ją zastąpić i pracować tak długo, aż znajdzie się zastępczyni. Kłopot w tym, że Sharon nienawidziła tej pracy. Powiedziałem jej: „Nie zdołasz zwalczyć raka, jeśli codziennie rano będziesz wstawała z myślą jak bardzo nie lubisz tego, co masz robić przez cały dzień". Mimo to dopiero po dwóch lub trzech miesiącach, „dała swemu mężowi wymówienie", jak to ujęła. Kiedy ktoś ma ochotę powiedzieć „nie", w podjęciu decyzji najczęściej pomaga mu poczucie ograniczonego czasu, jaki mu pozostał. Gdybyś wiedział, że masz tylko przeżyć dzień, czy spędziłbyś trzy godziny na oddziale naświetlań, żeby zrobiono ci badania? Z pewnością nie Powiedziałbyś: „Proszę mnie zawieźć do mego pokoju. To są ostatnie 24 godziny mego życia i nie zamierzam jednej ósmej tego czasu zmarnować w oddziale naświetlań". Wtedy zapewne to badanie przeprowadziliby w 5 minut. Mówię moim pacjentom, żeby dokonywali życiowych wyborów tak, jakby wiedzieli, że umrą w ciągu jednego dnia, tygodnia, roku. Jest to sposób, który bezpośrednio uzmysławia ludziom co czują, nawet jeśli dotąd nie -i. Choroba i siły duchowe 153 zwracali uwagi na swoje uczucia. Nie możemy sobie pozwolić na luksus trwającej 5 lat psychoanalizy, jeśli nie mamy szans żyć tak długo. Musimy natychmiast rozpocząć naszą przemianę i wtedy najlepiej jest zadać sobie pytanie: „Co chciałbym zrobić w tak krótkim czasie?". Indywidualne reakcje r sychologiczny obraz raka może być oczywiście tylko ogólny a przykład innych ludzi może służyć tylko jako wytyczne. Choć ogólne cechy są takie same, to szczegóły u każdego inne. Jednak wielu naszych pacjentów chorych na raka dziwi się, kiedy inni pacjenci — też chorzy na raka — opisują ich osobowość i dzieje życia choć przedtem ich nie znali. To może się stać kluczowym czynnikiem motywującym, często bowiem wywołuje myśl: „Jeśli to takie oczywiste, sądzę, że muszę zmienić moje życie". Praca nad odsłonięciem swoich wewnętrznych konfliktów jest najważniejszym zadaniem, jakie stoi przed pacjentem, bowiem kiedy zewnętrzne decyzje odpowiadają wewnętrznym pragnieniom, spętana przedtem zaprzeczeniem energia wyzwala się i staje czynnikiem leczącym. Moje zadanie jako lekarza nie polega tylko na tym, żeby zalecić właściwą kurację; winienem pomóc pacjentowi w znalezieniu wewnętrznej motywacji by żyć, rozwiązać konflikty i wyzwolić uzdrowiającą energię. Choć duch ludzki jest silny ponad wszelkie wyobrażenie, czasem trzeba dużego wysiłku, żeby go zaktywizować. Dla- 154 BERNIE S. SIEGEL tego proszę pacjentów, by zmobilizowali swoją wiarę we wszystko, w co wierzą. Ci, którzy chcą wyzdrowieć tylko dzięki lekarzowi albo tylko pomocy Boga, zmniejszają swoje szansę. Bardzo często tacy ludzie naprawdę myślą: „Nie jestem pewien, czy chcę żyć dalej, dlatego ograniczę się do łatwych decyzji". Nie wiadomo jak często występują bierne samobójstwa, ale to zjawisko z pewnością istnieje. Kluczowe pytanie polega więc na tym, jakie podejście będzie najbardziej skuteczne wobec jakiej osoby. Człowiek ten zaś w pełni doceni wartość prawdy, nawet jeśli spowoduje ona szok. Pamiętam pacjentkę, która cierpiała na zatory serca, nie brała lekarstw, kopciła jak komin i wreszcie zgłosiła się do mnie na operację woreczka żółciowego. Spytałem ją: „Czy pani przyszła do mnie po to, żebym panią zabił?" Moje pytanie zdumiało ją. Odparła: „Nikt tak do mnie nie mówił od czasu, kiedy przerwałam psychoterapię". Wyjaśniłem jej wtedy, że nim wezmę się za pęcherzyk żółciowy, muszę zająć się jej depresją i tak pomóc, by odczuła sens życia. Ostatnio przyjąłem pacjentkę cierpiącą na guza mózgu, który powodował ataki padaczki. Wahała się czy usunąć guz chirurgicznie, czy zastosować specjalną dietę. Przyjaciółka uprosiła ją, żeby ze mną porozmawiała, ponieważ jej lekarze denerwowali się, iż nie decyduje się na operację — jedyne wyjście w tej krytycznej chorobie. Rozmawiałem z nią tak długo, że dotarliśmy do samych korzeni problemu — faktu, iż była pogrążona w głębokiej depresji i specjalnie nie miała chęci do życia. Uznała l Choroba i siły duchowe 155 wiec, że łatwiej byłoby zmienić trochę styl odżywiania, co nie spowodowałoby większych kłopotów, a gdyby umarła — i tak dla nikogo nie byłoby to wielką stratą. Musiałem jej wytłumaczyć, co ma zrobić by jej życie stało się na tyle interesujące, żeby chciała żyć. Wtedy mogłaby nie tylko wybrać zastosowanie współczesnej techniki medycznej w tej nad wyraz niebezpiecznej sytuacji, ale też zupełnie zmienić swoją postawę wobec przyszłości. Zalecam, by pacjenci nie odrzucali ogólnie przyjętych metod medycznych, przynajmniej jako jednej z opcji. Większość ludzi nie jest na tyle silna, żeby „zostawić swoje troski Bogu", tzn. leczyć się samemu poprzez odnalezienie spokoju ducha i zyskanie czystego sumienia. Lekarstwa i operacja chirurgiczna dają pacjentowi czas i mogą go wyleczyć jeśli będzie pracował nad przemianą swego życia. Wkrótce potem, jak założyliśmy grupę CnRWP, udzieliłem wywiadu do magazynu „Midnight Globe". Artykuł, jaki wydrukowano napisany był bardzo uczciwie, a cytaty dokładne, jednak wyprowadził mnie z równowagi tytuł: Chirurg mówi, że siła ducha może wyleczyć raka. Uważałem, że takie stwierdzenie upraszcza i wprowadza w błąd. A jednak im więcej pracowałem z pacjentami, tym bardziej dochodziłem do przekonania, że stwierdzenie jest prawdziwe. Teraz sądzę, że gazety ° szerokim zasięgu oddziaływania są ważne dla popularyzacji osiągnięć medycyny. Duch rzeczywiście może Wyleczyć raka, co nie oznacza, że jest to łatwe. 156 BERNIE S. SIEGEL Ten paradoks jest wspaniale wyrażony w starej sufi-ckiej przypowieści. Przechodzień natyka się na człowieka, który na czworakach pod lampą uliczną przed swoim domem szuka kluczy. Przechodzień, też na czworakach, zaczyna mu w tym pomagać. Po dłuższej chwili przechodzień pyta: — Gdzie pan je właściwie zgubił? — W domu — pada odpowiedź. — Dlaczego więc szuka ich pan tutaj? — Ponieważ w domu jest ciemno. Dla naszej świadomości światło jest lepsze, jednak sił do wyleczenia musimy szukać w swej ciemnej podświadomości. Lekarz pracuje w świetle. Jest sprawny i logiczny. Świat pacjenta może być mroczny, ale znajdują się w nim źródła światła. W każdym z nas jest iskra. Nazwijcie ją iskrą Bożą, jeśli chcecie, ale ona istnieje i może oświecić drogę prowadzącą do zdrowia. Nie ma nieuleczalnych chorób, są tylko nieuleczalni ludzie. 4 Wola życia Na dłuższą metę. żadna świadoma wola nigdy nie zastąpi msfynktu żyda CARL JUNG Ostatnie myśli l Jedna z moich pacjentek, dowiedziawszy się że ma raka, ofiarowała wszystkie swoje ubrania pewnej organizacji dobroczynnej. Tym czynem wyraziła swoje przekonanie, że choroba z pewnością ją zabije, zatem może si? JeJ poddać bez walki. Dla wielu ludzi stwierdzenie: „Masz raka", to w naszym języku słowa budzące największe przerażenie. Ci, którzy je usłyszą, doświadczają wielu uczuć często różniących się w zależności od tego, jak ktoś je akceptuje i do nich podchodzi. Niektóre z tych uczuć mogą pozostać ukryte w podświadomości. Bardzo istotną sprawą jest wydobycie ich i ukazanie świadomości pacjenta. Początkowo diagnozę przyjmuje się zawsze z pewną dozą zaprzeczenia. Pozwala to danej osobie zaakceptować ją po pewnym czasie. Nieraz pacjenci są bardziej Przygnębieni w sześć miesięcy później, niż kiedy po raz pierwszy usłyszeli tę złą wiadomość, bowiem często 157 158 BERNIE S. SIEGEL potrzeba im długiego czasu, żeby naprawdę usłyszeć to, co zostało powiedziane. Niektóre osoby zdają się nie rozumieć diagnozy i żyją tak, jakby nic złego się nie stało. Po prostu zaprzeczają swoim uczuciom: za to wewnętrznie załamują się, gdyż nie chcą ujawniać tego co czują, zapewne pod wpływem rodzicielskich rad w stylu: „Nie mów sąsiadom o swoich kłopotach". Jest to pewna droga prowadząca do samozniszczenia. Udawanie ze względu na innych, rujnuje człowieka. Niektórzy mogą zareagować prawie psychopatycznie naprawdę wierząc, że nic im się nie stało. Jeśli ktoś potrafi zachować tę nienormalną postawę zaprzeczenia, wtedy rak nie jest stresem emocjonalnym. Większość jednak tego nie potrafi. Inni zdają się akceptować prawdę, ale odmawiają przyjęcia jej na głębszym poziomie. Właśnie oni często poddają się leczeniu, tyle że nigdy naprawdę nie próbują wyzdrowieć. Jeden z moich pacjentów odmówił przyłączenia się do CnRWP tłumacząc: „Nie powiedziałem dzieciom, że mam raka, jak więc mogę przyłączyć się do tej grupy? Przecież mógłbym spotkać kogoś znajomego". Dla wielu osób łatwiej jest udawać na krótką metę, niż stanąć wobec grozy choroby zagrażającej życiu. Odmowa przyjęcia prawdy, choć się ją zna, nie dopuszcza do efektywnej reakcji. Wspólne dzielenie swoich obaw i problemów przynosi ulgę i prowadzi do leczenia wewnątrz organizmu. Kluczami są tu świadomość, że się walczy i wiedza, jak walczyć. Zaprzeczenie może być lepsze niż stoicyzm czy rozpacz, ale nie jest to najlepsze podejście. Ja staram się stopniowo przemieniać tych, którzy zaprzeczają, w tych co walezą. Wola życia 159 Jak się przekonaliśmy w poprzednim rozdziale, chorzy na raka często przez kilka miesięcy czy lat byli pogrążeni w rozpaczy. Po diagnozie mogą ją odczuwać nawet jeszcze boleśniej, czasem zrywają wszelkie kontakty z ludźmi. Czasem też uważają grożącą im śmierć za rodzaj ofiary czy męczeństwa. Są to ci, którzy nie chcą wydawać pieniędzy na leczenie ponieważ uważają, że muszą oszczędzać dla innych osób z rodziny, na przykład dla dzieci na kształcenie ich w college'u. Inni po prostu nigdy nie troszczyli się o siebie i nie wiedzą, jak to robić. Są też tacy, którzy chcą z powodu swej choroby wymusić miłość i gotowi są nawet umrzeć, żeby tę miłość zdobyć. Wielu pacjentów lituje się bardzo nad sobą, co objawia się w postawie: „Dlaczego właśnie ja?" Łączy się ona zwykle z silnym uczuciem gniewu, z którego tylko nieliczni zdają sobie sprawę. Pacjent dziwi się, dlaczego on a nie ktoś inny został dotknięty skłonnością do raka? Dlatego sporo osób gniewa się zarówno na Boga, jak i na lekarza — zwiastuna złej wieści. Ciekawe jednak, że tylko niewielu kieruje swój gniew przeciw fabrykom papierosów, przemysłowi, który produkuje pestycydy, środki konserwujące żywność, także przeciw energii atomowej oraz innym zewnętrznym źródłom wywołującym złośliwe nowotwory. W przypadku palenia pacjenci mają tendencję przyznawać, że to oni sami ryzykowali, ponieważ byli nieszczęśliwi; wobec tego gniewa-$ się na rodzinę oraz inne osoby, które ich zdaniem sprawiały, że byli nieszczęśliwi. Jeśli pacjent zadaje py-: „Dlaczego właśnie ja, Panie Boże?", to wyjątkowy 160 BERNIE S. SIEGEL pacjent mówi to, co jeden z członków grupy CnRWP: „Wypróbuj mnie, Panie Boże". Pragnę podkreślić, że na tym etapie wszystkie uczucia są usprawiedliwione i trzeba dawać im upust. Znaczna część gniewu jest całkiem uzasadniona. Kompleksowe przyczyny raka nie tylko kryją się w postawie duchowej. Geny i onkogeny są ważnymi czynnikami, warto więc prowadzić prace nad kuracjami genetycznymi oraz dbać o zdrowe otoczenie. Wielu jest jednak ludzi, których rodzice chorowali na raka albo takich, którzy byli wystawieni na czynniki onkogenne, a mimo to nie zachorowali. Palacze papierosów emocjonalnie zrównoważeni bądź przestrzegający diety bogatej w witaminę A, rzadziej zapadają na raka niż ci, którzy są ustawicznie przygnębieni albo mamie się odżywiają. Żeby zrównoważyć nasze badania nad molekularnymi „nasionami" raka, musimy się wiele nauczyć o stanie ducha i ciała, który nie pozwala tym „nasionom" wzrosnąć. Poza tym pacjenci często koncentrują się na celach oczywistych, zewnętrznych, podczas gdy ich osobisty gniew, do którego trudniej jest się przyznać, pozostaje ukryty i zwiększa podatność na chorobę. Dla ludzi cierpiących na raka psychologiczne aspekty choroby są niezwykle istotne. Nie możemy zmienić przeszłości — naszych rodziców i kontaktu z czynnikami rakotwórczymi — ale możemy zmienić samych siebie, a więc i naszą przyszłość. Jak powiedział jeden z moich pacjentów: „Rak to nie jest wyrok, tylko słowo". Kiedy zacząłem prowadzić grupy CnRWP, często spotykałem się z przejawami tego ukrytego gniewu. Wola życia 161 Pierwsza grupa pacjentów nigdy nie miała okazji, by go wyrazić i dlatego na pierwsze zebrania wszyscy przychodzili bardzo gniewni. Z początku było mi niezwykle trudno rozmawiać o tym z innymi lekarzami. Słyszałem tyle nacechowanych gniewem wypowiedzi pod ich adresem, że kiedy wychodziłem z różnych zebrań też byłem wściekły na moich kolegów. Przez pewien czas mówiłem każdemu spotkanemu lekarzowi: „Jest pan typowym lekarzem". Wiedzieli, że to pogardliwe stwierdzenie. Na szczęście moi współpracownicy spytali, co się ze mną dzieje. I wtedy zrozumiałem, że zabieram ze sobą gniew, ponieważ na takim zebraniu byłem jedynym człowiekiem, który mógł nim „nasiąknąć". Teraz już bardziej doświadczeni członkowie CnRWP pomagają nowo przybyłym zwalczać ich wściekłość. Nie utrzymuję, że gniew w przypadkach krańcowych powinien być tłumiony — wręcz przeciwnie. Pacjentów należy zachęcać, by wyrzucili z siebie całą wściekłość: wszystkie żale, całą nienawiść i lęk. Te uczucia sygnalizują, że kiedy nasze życie jest w niebezpieczeństwie, bardzo się tym przejmujemy. Z czasem przekonano się, że ci, którzy dają całkowity upust swoim negatywnym uczuciom lepiej pokonują przeciwności niż tacy, którzy uczuciowo zamykają się. Pacjenci z uszkodzonym rdze-niem kręgowym, wyrażający głośno swój gniew i roz-Pacz mają lepsze osiągnięcia w rehabilitacji niż ci, którzy reagują ze „stoickim spokojem". Matki, okazujące wielką rozpacz po urodzeniu kalekiego dziecka lepiej się nim P°tem opiekują niż przyjmujące to nieszczęście na pozór sPokojnie. Dr Andrew Baum prowadzący badania lud- 162 BERNIE S. SIEGEL ności żyjącej w pobliżu Three Mile Island stwierdził, że ci, którzy objawiają swój gniew i strach o wiele mniej cierpią na stresy i problemy psychiczne niż ludzie o tzw. „rozsądnym" podejściu. Nie wyrażone uczucia osłabiają naszą reakcję odpornościową. Bywają również chorzy na raka pacjenci, którzy mają wielkie poczucie winy. Obwiniają siebie podobnie, jak wiele chorych dzieci przeświadczonych, że ich choroba jest karą za to, iż były niedobre. Chociaż nie jest to postawa idealna, nie uważam by była całkowicie destruktywna, bowiem często prowadzi do tego, że pacjent bardziej realistycznie podchodzi do swego udziału w powstaniu choroby. W rzeczywistości duża liczba badań przeprowadzonych u ludzi, którzy przeżyli jakiś poważny wypadek dowiodła, że ci, którzy uważają, iż się do niego przyczynili (nawet jeśli tak nie było) mają tendencję do szybszego wyleczenia się z odniesionych obrażeń niż ludzie z poczuciem kompletnej bezradności. Odnosi się to do takich tragedii jak gwałt, trzęsienie ziemi, powodzie, a także choroba. Na przykład jeśli zgwałcona kobieta może pomyśleć niezależnie od okoliczności: „To by się nie stało, gdybym była bardziej ostrożna, gdybym nauczyła się chronić siebie", wtedy potrafi ograniczyć poczucie swej bezradności i obiecać sobie, że zrobi wszystko, żeby się to w przyszłości nie powtórzyło. Badacze są przekonani iż taka postawa ułatwia ludziom pogodzenie się z ciemną stroną ludzkiej natury, katastrofami żywiołowymi, przy czym nie tracą oni wiary w piękno i sens życia. Leonard Derogatis przy pomocy zestawów psychologicznych testów odkrył w 1979, że pacjentki chore na Wola życia 163 raka, które odczuwały gniew, lęk, depresję i winę oraz swobodnie dawały temu wyraz, żyły znacznie dłużej niż inne powściągliwe w okazywaniu tych uczuć. Te które zmarły w ciągu roku, opierały się na wypieraniu, zaprzeczeniu oraz innych tego rodzaju machanizmach obronnych. Wrogość, jaką kobiety żyjące dłużej objawiały wobec swoich lekarzy, wskazuje iż lekarze ci nie potrafili stworzyć „właściwych" relacji ze swoimi pacjentami. Derogatis stosował bardzo ścisłą kontrolę danych, żeby wykluczyć fizyczne różnice pomiędzy pacjentami zmarłymi szybciej i tymi, którzy żyli dłużej. Jego praca jest wspaniałym naukowym uzupełnieniem obserwacji grupy badaczy, którzy prawie trzy dekady temu „zwrócili uwagę na grzecznych, przepraszających, wręcz przesadnie ustępliwych pacjentów, u których choroba postępowała bardzo szybko, a których przeciwieństwem byli ekspresyjni, objawiający swój prawdziwy charakter, czasem barwni indywidualiści" — ci, którzy żyli dłużej! Cztery pytania l pomogę pacjentom wybrać kurację, muszę dowiedzieć się, jaka jest ich postawa wobec samych siebie i choroby. To bardzo ważne, żeby zbadać ich chęć do życia, a następnie wzmocnić ją skłaniając, by wyrażali swój gniew, lęk oraz inne uczucia. Jak napisał Norman Cousins w swojej Anatomii pewnej choroby (Anatomy of «« Hlness): Wola życia nie jest teoretyczną abstrakcją, ale psychologiczną rzeczywistością o terapeutycznych właściwościach. 164 BERNIE S. SIEGEL Nie każdą chorobę można pokonać. Jednak wiele osób pozwala chorobie zniekształcić ich życie w zbyt dużym stopniu. Niepotrzebnie się w nią „zapadają". Ignorują i osłabiają te siły, które utrzymywały ich w pionie. Zawsze istnieje margines, w ramach którego życie może mieć sens i mimo choroby nawet, pewną dozę radości. Początkowo uczucia i postawa pacjenta mogą być głęboko ukryte. Żeby je zrozumieć, musimy — jak się przekonałem — znaleźć odpowiedzi na cztery zasadnicze pytania. 1. Czy chcesz dożyć stu lat? Większość ludzi nie odpowie na to, nim nie zada kilku pytań na temat hipotetycznej gwarancji zdrowia. Instynktownie nie biorą odpowiedzialności za uczynienie tych długich lat wartościowymi. Kilka lat temu gerontolog Ken Dychtwald zadał pytanie setkom ludzi: „Jakiego wieku chcesz dożyć?" Większość nie chciała żyć dłużej niż 60 albo 65 lat, ponieważ indagowani przypuszczali, że potem będą pozbawieni rozrywek, seksu, niezależności, za to osaczy ich mnóstwo problemów, słowem — nie będzie warto żyć. Ludzie starsi chcieli żyć dłużej, zwłaszcza kobiety, które pragnęły żyć dłużej niż mężczyźni. To pytanie prowadzi zawsze do dalszych, takich jak: „Czy kochasz siebie na tyle, żeby się opiekować swoim ciałem i duchem?" Odpowiedź zależy od twego stylu życia. Czy jesz umiarkowanie unikając nadmiaru cukru, kofeiny i tłuszczu? Czy w twojej diecie jest dużo owoców Wola życia 165 i jarzyn? Czy unikasz pożywienia z puszek, z dodatkiem chemicznych konserwantów? Czy palisz? Czy jadasz porządne śniadanie? Czy masz dość wypoczynku? Czy ćwiczysz? Czy masz motywację? (Większość stulatków przez znaczną część życia była w pracy samodzielna.) Czy szukasz zajęć, które sprawiają ci radość i satysfakcję? Odpowiedzi twierdzące zależą od tego, czy uważasz, że masz kontrolę nad swoim życiem, a więc czy patrzysz w przyszłość z nadzieją, czy ze strachem. Pewna kobieta imieniem Shirley dołączyła do grupy CnRWP w wieku lat 92. Któregoś razu, kiedy wszyscy mówili o tym, jak bardzo się bali raka, bólu, umierania i tak dalej, spytałem ją: „Shirley, a czego ty się boisz?" Odparła: „Prowadzenia samochodu nocą na autostradzie". To wyciszyło strach pozostałych członków grupy, ponieważ Shirley przeżyła już to wszystko, czego oni się bali, z wyjątkiem śmierci. Pamiętajcie jednak, że jeśli ktoś z was zdecyduje się żyć do 100 lat, wasi kochani umrą przed wami. Tak długo żyć i pozostać „ostatnim jabłkiem na drzewie", jak to ujął jeden z moich pacjentów, wymaga odwagi. 2. Co ci się wydarzyło na rok lub dwa przed zachorowaniem? To pytanie wraz z takimi pomocami, jak skala stresu Holmesa-Rahego, pozwala badać czynniki wpływające na psychologiczne predyspozycje pacjentów do stawania si? „przypadkami krótkoterminowymi" (patrz rozdz. 3). Ponadto nieuchronnie prowadzi ono z powrotem do 166 BERNIE S. SIEGEL czynników warunkujących istnienie „przypadków długoterminowych", które określane są przez sposób w jaki pacjent reaguje na bierzące wydarzenia. Należy także zwracać baczną uwagę na wewnętrzne stresy, takie jak kryzys osobowości albo poddanie się jakiejś młodzieńczej iluzji. Musimy także rozważyć, jak pacjent reaguje na kryzys. Czy jawnie rozpacza, cieszy się, stawia czoła próbie, czy też stara się zachować stoicki spokój? 3. Co oznacza dla ciebie choroba? Jeśli na przykład rak automatycznie oznacza dla pacjenta śmierć, wtedy musimy ten problem rozwiązać zanim zajmiemy się samą chorobą. Zwłaszcza że to przekonanie jest zaprogramowane i utrwalone panującym wokół milczeniem. Jeśli starsze osoby w rodzinie powiadają: „Nie będziemy o tym mówić" albo któreś z rodziców twierdzi: „Masz to samo, co twoja siostra i cokolwiek stanie się z twoją siostrą — stanie się z tobą", kiedy siostra umrze na raka pozostałe dzieci są przekonane, że i dla nich nie ma nadziei. Bez szczerej akceptacji śmierć, podobnie jak seks, staje się czymś kłopotliwym. Mąż, który ustawicznie powtarza żonie: „Tylko nie umieraj" albo: „Ty musisz się wyleczyć", niezależnie od tego, jak poważna jest choroba, nie pozwala, by się podzieliła z nim swoim lękiem i przeszkadza jej spojrzeć odważnie na śmierć. W takiej atmosferze pacjent spychany jest w zewnętrzną ciemność bez miłości czy jakiegokolwiek wspólnego dzielenia przeżyć. Z drugiej strony, jeśli choroba oznacza próbę, wielką Wola życia 167 ale też i taką, w której można zwyciężyć, wtedy pacjent ma podstawę, żeby sobie z tym poradzić. Owo pytanie jest pożyteczne, ale działanie i oczekiwania są często o wiele bardziej niezwykłe. Jennifer została przez swego lekarza zakwalifikowana do zajęć hospicjum, bowiem był on przekonany, że umrze w przeciągu pół roku. Ale ona żyła. Kiedy ktoś z personelu hospicjum spytał ją, czy cieszy się na wiosnę, odparła: „O tak, ogromnie lubię patrzeć, jak się pojawiają kwiaty". Wtedy nastąpiło pytanie czy lubi lato. „Bardzo lubię" — padła odpowiedź. A jesień? „Uwielbiam patrzeć, jak liście zmieniają kolory." Nawet zimę? „Tak, śnieg też uwielbiam." Wreszcie powiedziano w hospicjum, że nie będą do niej przychodzili. Wrócą, kiedy będzie gotowa umrzeć. Stała się „intruzem hospicjum" i dołączyła do jednej z naszych grup CnRWP. Kiedy jednak zima była blisko, Jennifer powiedziała do mnie: „Nie mam zamiaru kupić sobie zimowych rzeczy". To oznaczało, że chyba jest gotowa umrzeć. I oto któregoś dnia przyszła na jedno z naszych zebrań w bardzo ładnej ciepłej sukience. „Widzę, że jednak zdecydowałaś się kupić sobie coś na zimę!" — powiedziałem. „Nie — odparła — Wzięłam trochę rzeczy ze strychu." Dla mnie to oznaczało, że poszła na kompromis, wyrażając to w ten sposób: „Zobaczymy jak będzie w zimie. Nie zamierzam niepotrzebnie wydawać pieniędzy, ale chcę spróbować". Jeszcze inny chory na raka pacjent imieniem Matt, kiedy przyszedł do swego lekarza, bardzo źle wyglądał. Do domu wrócił zupełnie odmieniony. Rodzina go spy- 168 BERNIE S. SIEGEL tała: „Hej, co doktor ci zrobił?" Matt odpowiedział: „Zrobił mi zastrzyk przeciw alergii". Jego zdaniem lekarz dał w ten sposób do zrozumienia, że Matt przeżyje wiosnę i jego organizm odpowiednio zareagował. 4. Dlaczego potrzebna ci była choroba? Podobnie jak poprzednie dwa, pytanie to pomaga pacjentowi zrozumieć potrzeby psychologiczne, jakim może zadośćuczynić choroba. Daje ona ludziom „zezwolenie" na robienie rzeczy, które w innych okolicznościach byłyby im zabronione. Choroba pozwala powiedzieć „nie" nieprzyjemnym ciężarom, obowiązkom, pracom albo żądaniom innych ludzi. Może służyć jako zezwolenie by robić to, co się zawsze chciało, ale na co nie było czasu. Może dać czas na refleksję, medytację, na wykreślenie nowego kursu życia. Może być wytłumaczeniem niepowodzenia. Może ułatwić żądanie i przyjęcie miłości, wyrażenie swoich uczuć, czyli sprawić, żeby człowiek stał się bardziej uczciwy. Wtedy nawet lekka grypa ma swoje znaczenie. Często przesłanie choroby brzmi: „Pracowałeś zbyt ciężko. Wracaj do domu i dbaj o siebie". Miej czas, żeby zaspokoić swoje potrzeby, a nie będzie ci potrzebna choroba. Ponieważ choroba fizyczna zwykle budzi współczucie przyjaciół i krewnych, bywa że staje się okazją do zyskania miłości czy opieki. Może wyznaczyć jedyną drogę, by pacjent nawiązał kontakt ze światem, stworzyć jedyną możliwość, by miał kontrolę nad własnym życiem. Moja pacjentka Gladys, która cierpiała na przewlekłe zapalenie jelit przez jakieś pięćdziesiąt lat, z tego Wola życia 169 powodu nauczyła się znakomicie manipulować rodziną. Poznałem ją, kiedy zachorowała na raka. Odniosłem wrażenie, że to rodzina jest bardziej chora niż ona, ponieważ 24 godziny na dobę miała zawsze kogoś przy sobie. Nawet kiedy wzięli pielęgniarkę, żeby się nią opiekowała, Gladys potrafiła obudzić w nocy wszystkich z wyjątkiem pielęgniarki. W domu często miała poważne bóle, które w tajemniczy sposób ustępowały, ilekroć została przyjęta do szpitala. Prawie w każdy weekend ci, którzy w tygodniu nie byli w domu, wieźli ją na ostry dyżur z powodu uporczywie nawracających bólów w klatce piersiowej. Stale prosiła kogoś o podanie jej szklanki wody czy ściereczki, nawet jeśli ta rzecz była w zasięgu jej ręki. Kiedy dobrze poznałem Gladys, dałem jej do przeczytania książkę Arnolda Hutschneckera Wola życia. Następnego ranka podczas obchodu powiedziała, że czegoś zapomniałem, mianowicie książki. Przesłanie było wyraźne: „Proszę nie uczyć mnie, żebym się wyrzekła swojej choroby, ponieważ jest to jedyny sposób, w jaki mogę być związana z moimi bliskimi". Jakże przerażająca jest taka forma miłości. Nadal próbowałem dotrzeć do Gladys, a ona powiedziała mi, że jestem jedynym lekarzem, który dał jej nadzieję. Tak naprawdę wydaje mi się, że byłem jedynym człowiekiem, który nadal się o nią troszczył, nie wyczerpany jej ustawicznymi manipulacjami wywołującymi uboczne skutki przy każdym lekarstwie, jakie jej Przepisałem. Nauczyłem się pozwolić jej wygadać się do woli, a potem zapisywałem jej to, w co mogła uwierzyć. 170 BERNIE S. SIEGEL Dzięki temu miała do mnie zaufanie i nazywała cudownym lekarzem. Wreszcie kiedy do mnie zatelefonowała powiedziałem jej, że mam dla niej nowe lekarstwo, które wyleczy ją z raka. Poprosiłem, żeby przyszła do mego gabinetu, ponieważ trzeba zrobić zastrzyk. Zrobiłem to wyjaśniwszy uprzednio swój plan jej rodzinie; prosiłem, żeby obserwowali reakcję Gladys. W ten sposób próbowałem uratować ich, żeby nie padli ofiarą jej choroby. Umówiła się ze mną na piątek, ale tego dnia zmieniła termin na następny tydzień, ponieważ pogoda była nieodpowiednia. W następny piątek nie miał jej kto przywieźć, a w jeszcze następnym musiała zrobić zakupy. Krótko mówiąc, Gladys nie pokazała się więcej w moim gabinecie, choć próbowała podtrzymać nasz kontakt przez telefon albo w szpitalu, gdzie nie miałem tego lekarstwa. Podjąłem tę próbę tylko ze względu na rodzinę, choć wiedziałem, że ona odmówi. Dzięki temu rodzina miała do wyboru: albo postępować po staremu, albo nie zgodzić się na dalsze maltretowanie. Pamiętajmy, że nie możemy innych zmusić do zmiany, możemy im tylko pomóc, żeby sami się zmienili. Miałem dwóch takich pacjentów jak Gladys, obaj mieli rozległe zmiany nowotworowe. Powiedziałem każdemu z nich: „Zagwarantuję panu wyleczenie raka, jeśli pan zrezygnuje z prowadzenia swej firmy". Obaj uważali swoją pracę za bardzo stresującą, ale ważną i taką, która w wypadku śmierci każdego z nich zabezpieczyłaby rodzinie byt. Obaj odpowiedzieli to samo: „Wrócę do domu i zastanowię się". Wola życia 171 Pewien chirurg radził swemu choremu na raka pacjentowi sprzedać interes, ponieważ był przekonany, że jest on chory nieuleczalnie. Pacjent tak zrobił i wyzdrowiał. Pewnego dnia spotkałem go w hallu szpitala. Właśnie gniewał się na swego chirurga, bo choć odzyskał zdrowie, to nie miał firmy. Wyjaśniłem mu, że otrzymał dobrą rade ze złego powodu. Jego lekarz dlatego mu radził wycofać się z własnej firmy, ponieważ zgodnie ze statystyką pacjent miał wkrótce umrzeć. A tymczasem ograniczenie stresu i wygodny tryb życia przyczyniły się do jego wyleczenia. Moim celem nie jest osądzanie motywów tych pacjentów, ale ukazanie ich w całej pełni. Wtedy rodzina wie, kiedy chory nie chce tak naprawdę wyzdrowieć, zatem można w tym konflikcie postępować z miłością i jednocześnie wyjść naprzeciw potrzebom pacjenta. Przez całe życie uczono nas kojarzyć chorobę z nagrodą. Możemy leżeć w łóżku i odpoczywać. Znajomi przysyłają nam kwiaty i listy z życzeniami szybkiego wyzdrowienia. Przyjaciele odwiedzają i mówią, jak bardzo nas lubią. Rodzice i współmałżonkowie przynoszą nam rosół i głośno czytają. Pamiętam, jak moja pacjentka imieniem Myrna opowiadała mi, że najbardziej szczęśliwa była w dzieciństwie, wtedy kiedy chorowała, ponieważ ojciec siadał na jej łóżku i trzymał za rękę. Jej przeżycie wcale nie jest wyjątkowe. Jako dzieci zostaje-my w domu i nie musimy iść do szkoły, a jako dorośli mamy płatne zwolnienie z pracy. Kiedy jesteśmy zdrowi, musimy albo codziennie być w pracy albo udawać, że Jesteśmy chorzy. A powinniśmy móc zatelefonować do 172 BERNIE S. SIEGEL szefa i powiedzieć mu: „Dzisiaj czuję się bardzo dobrze, wezmę więc dzień zdrowotny". Nawet nasz system ubezpieczeniowy nagradza chorobę, karząc tych, którzy dbają o siebie. Gdyby składki były odbiciem naszej troski o zdrowie a nie statystycznych założeń opartych na wieku, dziejach rodziny i pobieżnych badaniach lekarskich, powinniśmy mieć więcej zachęt, żeby się zajmować swoim zdrowiem. Powinny być ustalone pewne podstawowe wymagania: kontrola wagi, niepalenie i tak dalej. Gdyby je spełniono, byłyby pokrywane wszystkie koszta medyczne, bowiem ci, którzy nie spełniają żadnego z tych wymagań musieliby płacić wyższe składki. Podatki od papierosów i alkoholu powinny być przeznaczone na narodowy ubezpieczeniowy fundusz zdrowia i chronić pracujących nad swoim zdrowiem od płacenia za tych, którzy tego nie robią. Lekarze, którzy próbują przekonać pacjentów by zrozumieli, jak bardzo ich własne działania przysparzają im samym kłopotów, często bywają krytykowani za to, że „obwiniają ofiarę". Taka postawa nie trafia w sedno sprawy. Wszyscy ludzie wreszcie umierają, również ci wyjątkowo dbający o zdrowie. Nawet jeśli tryb życia danej osoby w sposób oczywisty przyczynił się do powstania choroby, obarczanie winą przeszłości nic nie da. Żaden doktor nie powinien skłaniać pacjenta, żeby wziął na siebie ten dodatkowy ciężar. Choroba i możliwość śmierci nie powinny być postrzegane jako klęska, lecz bodźce. Choć większość dolegliwości rzeczywiście zawiera W sobie czynnik psychiczny, fakt uczestnictwa i odpowie- Wola życia 173 dzialności pacjenta w procesie choroby nie ma nic wspólnego z obarczaniem odpowiedzialnością czy winą. Oczywiście mało kto naprawdę pragnie grożącej życiu choroby, ale zwykle działa ona jako ostrzeżenie, by wprowadzić zmiany albo daje pacjentowi coś, czego życie im nie dało. Jak powiedział Carl Simonton: „Wierzę, że nabawiamy się chorób ze względów honorowych. W ten właśnie sposób ciało mówi nam, że nasze potrzeby — nie tylko potrzeby fizyczne naszego ciała, ale także potrzeby emocjonalne — nie zostały zaspokojone, i że potrzeby, które zaspokajamy dzięki chorobom, nie są bez znaczenia". Trzeba pamiętać, że to ostatnie i najważniejsze pytanie: Dlaczego potrzebna ci była ta choroba — musi być zadane rzeczowo a nie w sposób: „Spójrz, ile zamieszania narobiłeś w swoim życiu". Jego celem jest pomóc ludziom zdać sobie sprawę, że potrzeby emocjonalne, na które odpowiedzią jest choroba, są bardzo istotne. A kiedy zostaną zaakceptowane, należy przejść do zaspokojenia ich w sposób konstruktywny, bez choroby. William James napisał: „Największym osiągnięciem mojej generacji jest to, że ludzkie istoty zmieniając swoje wewnętrzne nastawienie duchowe mogą zmienić zewnętrzne aspekty swego życia". Lata doświadczeń nauczyły mnie, że rak i prawie wszystkie choroby mają podłoże Psychosomatyczne. Może to zabrzmieć dziwnie dla ludzi, którzy przywykli myśleć, że psychosomatyczne dolegliwości nie są naprawdę „realne", ale wierzcie mi — one są prawdziwe. Ta nowa koncepcja nie jest mrzonką, ale źródłem wielkich nadziei. Fizyk David 174 BERNIE S. S1EGEL Bohm uważa, iż pojęcie „sygnały ciała" ułatwia zrozumienie tego związku. Ciało wie tylko to, co powie duch. Zaakceptowanie odpowiedzialności za chorobę, uświadomienie sobie, że brało się w tym udział, w rzeczywistości jest bardzo pozytywnym krokiem. Jeśli bowiem człowiek przyczynia się do powstania choroby, równie dobrze może przyczynić się do jej wyleczenia. Jednak, jak przedstawiam to szczegółowo dalej, wyzdrowienie nie jest bezpośrednim celem i takie postawienie sprawy może nawet doprowadzić nas do klęski. Jeśli będziesz zwracać uwagę jedynie na stronę fizyczną problemu, wtedy może ci się nie udać, ale jeśli twoim celem będzie osiągnięcie spokoju ducha, możesz go osiągnąć. Najważniejszy jest spokój ducha, a nie wyleczenie raka, ślepoty czy paraliżu. Gdy jest się wewnętrznie wyciszonym, można wyleczyć raka, odzyskać wzrok i sprawić, że paraliż zniknie. Wszystko to może się zdarzyć dzięki spokojowi ducha, który stwarza w organizmie uzdrowicielskie środowisko. Każdy, kto chce nad tym popracować, ów stan osiągnie, a pierwszym krokiem jest zrozumienie — realistyczne, bez poczucia winy albo litości nad sobą — w jaki sposób nastawienie duchowe przyczynia się do powstania i rozwoju chorób ciała. To zrozumienie pozwoli ci ukazać, jakich zmian musisz dokonać, żeby być w zgodzie z samym sobą. Przesłania od podświadomości C^iało i duch ustawicznie komunikują się ze sobą, ale większość tego procesu przebiega na poziomie podświadomości. Dlatego lekarz musi wypytać dokładnie pa- Wola życia 175 cjenta o jego postawę życiową, ale nie powinien wszystkich odpowiedzi traktować dosłownie. Deklaracja o mocnym pragnieniu życia może być tylko czymś powierzchownym, raczej mistyfikacją niż prawdziwym wewnętrznym związkiem z siłą życia. Trzeba się przedostać poza słowny, świadomy poziom by się upewnić, że pacjent naprawdę czuje to, o czym mówi. Najlepszym sposobem jest zbadanie obrazów z jego podświadomości. Te obrazy spotanicznie ukazują się w snach, które czasem mogą być pomocne w diagnozowaniu choroby fizycznej, jak to robił Carl Jung. Jednak proces ujawniania dolegliwości somatycznych na podstawie powstających w umyśle wizji jest tak skomplikowany i tak często powoduje zbyt daleko idące powiązania, że nawet Jung odmawiał tego rodzaju analizy w obawie przed popełnieniem błędu. Badania oraz interpretacja diagnostycznych i leczniczych snów były istotną częścią metod starożytnych, greckich i egipskich kapłanów leczących w świątyniach, praktykowali je również Galen i Hipo-krates, ale teraz jest to sztuka zapomniana, którą zaczyna dopiero zgłębiać mała garstka psychologów, wobec tego nie jest to jeszcze narzędzie, którym posługuje się większość lekarzy. Jednak niektóre spontaniczne sny są względnie łatwe do interpretacji. Często pacjent i ja możemy zrozumieć sen wspólnie go omawiając. Sandy miała taki sen, kiedy w trakcie drugiego małżeństwa zapadła na raka sutka. Widziała przed sobą trzy drogi: jedną szaro-czarną, po której wędrowali ludzie z ciężkimi tobołkami, druga była bardzo kolorowa, pełna ożywionych i wesołych 176 BERNIE S. SIEGEL osób, a trzeciej nie widziała wyraźnie. Kiedy narysowała ten sen i omówiła rysunek w grupie zrozumiała, że pierwsza droga przedstawiała jej raka jako ciężar i coś, co powoduje rozpacz, druga jej chorobę, jako zachętę do życia i dalszego rozwoju, a trzecia wybór, jakiego miała dokonać. Wybrała ścieżkę życia i w miarę, jak się duchowo rozwijała, jej guz się zmniejszał. Dobrze reagowała na terapię a jej osobowość „odrodziła się" na nowo. Swoje przeżycia opisała w artykułach i obecnie znowu uczy w szkole. Najłatwiejsze do zrozumienia są sny z samotłumaczą-cymi się obrazami albo takie, których znaczenie osoba śniąca sama spontanicznie odkrywa. Pewna kobieta chora na raka sutka miała sen, że jej głowa została ogolona, a na skórze czaszki wypisano słowo rak. Obudziła się z przeświadczeniem, że ma przerzuty do mózgu. Fizyczne symptomy pojawiły się dopiero w 3 tygodnie później, kiedy diagnoza potwierdziła sen. Kiedyś, w okresie gdy miałem pewne objawy, mogące być wynikiem raka, miałem sen, że byłem członkiem grupy, w której wszyscy chorowali na raka... oprócz mnie. Późniejsze badania potwierdziły informację ze snu. Któregoś dnia rozmawialiśmy w sali operacyjnej o snach i jedna z pielęgniarek opowiedziała swój sen będący przykładem „bezpośredniego wglądu". Swego czasu była bardzo chora i żaden lekarz nie wiedział, co jej jest. Wreszcie pewnej nocy miała sen, w którym otworzyła się muszla z robakiem w środku, a stara kobieta wskazała na tego robaka mówiąc: „Oto co ci szkodzi". Pielęgniarka obudziła się z wewnętrznym Wola życia 177 przekonaniem, że ma zapalenie wątroby, co wkrótce wykazały badania. Takie sny często bywają źródłem informacji, jakich nie mogą dać badania laboratoryjne. Pewna cierpiąca na białaczkę kobieta miała badanie szpiku kostnego, które nic nie wykazało. Jednak przyśniło się jej, że termity zjadają fundamenty jej domu. Namówiliśmy ją, żeby podczas medytacji wyobrażała sobie ich niszczycieli, ale wtedy przyśniły się jej larwy, pożerające ziemniaki rozrzucone wokół jej stóp. Zmarła w ciągu trzech tygodni. Intuicyjnie wiedziała to, czego nie wykazały badania laboratoryjne. Często jednak interpretacja snów jest trudna, nawet dla doświadczonego psychoterapeuty. Znaczenie symboli niejednokrotnie zależy od stanu emocjonalnego albo wydarzeń w życiu pacjenta, które mogą być ukryte przed świadomością. Sny można badać na dwóch poziomach. Pierwszy poziom osobistego znaczenia prawie zawsze można opracować razem z pacjentem. Drugi, głębszy, podświadomy poziom symboli i mitów stwarza więcej problemów. Każdy, kto poświęci temu trochę czasu może badać swoje sny na pierwszym poziomie. Na ten temat napisano kilka znakomitych książek, które mogą posłużyć jako przewodniki: Gail Delaney Przeżywanie twoich snów (Living Your Dreams), Anna Fara-day Zabawa w sny (The Dream Gamę) i Patrycja Garfield Twórcze śnienie (Creative Dreaming). Techniki Junga zostały omówione w artykule Marii F. Mahoney Znaczenie snów i marzeń sennych (The Meaning in Dreams and Dreaming). 178 BERNIE S. SIEGEL Na szczęście istnieje prostszy, bardziej wiarygodny sposób ujawniania podświadomych uczuć. Wystarczy, że lekarz poprosi pacjenta o wykonanie rysunku. Ja na przykład daję nowym pacjentom następujące instrukcje: 1. Na białej kartce papieru ułożonej pionowo narysuj siebie, swoją kurację, chorobę i zwalczające chorobę białe ciałka krwi. Używaj dostępnych ci wszystkich kolorów tęczy oraz brązowego, czarnego i białego. 2. Na oddzielnej białej kartce, ułożonej poziomo, narysuj inny kolorowy obrazek używając różnych kolorów kredek. 3. Możesz także namalować dodatkowo swój dom i rodzinę, jak również inne obrazki (np. drzewo, łódkę, ptaka itd.), które potem mogą się stać ważnym materiałem dotyczącym podświadomości. Rysunki odnoszące się do konfliktów albo podejmowania decyzji w pracy czy koniecznej operacji, mogą również być ważne. Takie rysunki omijają złudny kontakt werbalny i docierają do uniwersalnego symbolicznego języka podświadomości. Nieraz to co mówimy stanowi zasłonę, ponieważ wszyscy jesteśmy bardzo sprawni w posługiwaniu się słowami i wykorzystujemy ją, świadomie albo nieświadomie, żeby ukryć to co nas niepokoi. Ale kiedy komunikujemy się za pomocą obrazów, mówimy prawdę, ponieważ nie potrafimy nimi tak manipulować jak mową. Jest to język zbiorowej podświadomości: poglądy pacjenta i lekarza, ich religia, rasa, kultura i język — wszystko to jest nieważne, ponieważ archetypiczne Wola życia 179 obrazy wewnątrz nas niczym się od siebie nie różnią i mają to samo znaczenie. Oczywiście ważne są również szczegóły z życia pacjenta, ponieważ zawierające je świadome stwierdzenia mogą się znaleźć na rysunkach. Na przykład jeśli pacjent przedstawiając siebie narysuje mężczyznę w czarnym garniturze i powie, iż wybrał ten kolor po prostu dlatego, że tego dnia był w czarnym garniturze, to z symboliki koloru nie możemy wnioskować o jego stanie emocjonalnym. Kiedy jednak przeanalizowane zostały wszystkie aspekty, rysunek staje się niezmiernie istotnym oknem wychodzącym na obszar podświadomości. Susan R. Bach, psychoterapeutka szkoły Junga, która rozwinęła usystematyzowaną metodę interpretacji odruchowo wykonywanych rysunków, pisze: Badanie takiego spontanicznego materiału pozwala nam ujrzeć psychosomatyczne relacje jako najstarszy i najtrwalszy związek na tej ziemi, służący wspólnie życiu i zdrowiu jednostki, mający swe własne racje, swój sposób ekspresji i własne prawa. Dalsze badania i głębsze zrozumienie uświadomiły mi, że strona somatyczna człowieka odbija się zarówno w rysunkowych wyobrażeniach snów, jak i w pracach artystów, w podstawowych motywach bajek, w heroicznych postaciach z mitologii, a nawet prehistorycznych malowidłach pierwotnego człowieka. Mogą one być pojmowane jako pełen wyraz człowieka. Przekonałem się, że analiza tych rysunków jest dla lekarza jednym z najdokładniejszych testów przy prognozowaniu, a jeśli tylko mamy czas można ją nawet 180 BERNIE S. SIEGEL stosować w gabinecie pierwszej pomocy. Kiedy na przykład dziecko cierpiące na bóle brzucha rysuje jedynie swoją głowę i oczy, które patrzą, jakby mówiły: „Wcale mi się tu nie podoba", można być prawie pewnym, że nic złego w tym brzuchu się nie dzieje. Pamiętam pewnego młodego człowieka, który swój brzuch namalował na zielono, choć na karcie było wskazanie: „Operować". Zieleń jest naturalnym kolorem, symbolizującym zdrowie, zaś rysunek wskazywał, że miejscem zagrożonym jest głowa, genitalia i jedna ze stóp. Oznaczało to, że miał on problemy emocjonalne i seksualne, a stopę po prostu zranił. W związku z powyższym postanowiliśmy czekać i mężczyzna wyzdrowiał bez operacji. Dowiedzieliśmy się później, że ból brzucha spowodowany był reakcją na lekarstwo, a nie chorobą. To oraz podobne doświadczenia sprawiły, że zacząłem myśleć o sobie jako o chirurgu szkoły Junga. Pewna dziewczynka przekazała rodzicom dopiero w moim gabinecie swój sen, z którego wynikało, że za rok zachoruje na raka prawej nogi. (Siostrę swoją poprosiła, żeby nic o tym nie mówić rodzicom, gdyż chciała im oszczędzić przedwczesnych zmartwień). Dziewczynka narysowała jednonogiego niedźwiadka. W rok później istotnie miała amputowaną prawą nogę z powodu mię-saka1. Cała sprawa ujawniła się dzięki stworzeniu bez- 1 Mięsak (sarkoma) — nowotwór złośliwy rozwijający się z różnych tkanek (np. łącznej), oprócz tkanki nabłonkowej. Szybko rośnie i wcześnie daje przerzuty. Leczenie zwykle operacyjne. (Przyp. red.) Wola życia 181 piecznej atmosfery do dyskusji, jaką zawsze wytwarzamy gdy omawiamy w rodzinie rysunki. Przy ustalaniu rokowań dla chorego, analiza tworzonych przez pacjenta wizji w połączeniu z innymi psychologicznymi testami jest często bardziej pożyteczna niż badania laboratoryjne. I tak praca wykonana przez Simontonów, Jeanne Achterberg i G. Franka Lawlisa polegała na porównaniu wartości czynników psychicznych i chemicznego składu krwi 126 pacjentów z rozgiętym rakiem. Dosłownie każdy psychologiczny test wykazał statystyczny związek z przynajmniej jednym składnikiem krwi. Pacjenci, którzy mieli najgorsze wyniki byli ludźmi bardzo uzależnionymi od innych — na przykład od lekarza — jeśli idzie o motywację, szacunek dla siebie. I to oni zaprzeczali swemu stanowi, przedstawiali na rysunkach, swoje ciało które nie ma sił walczyć z chorobą. W porównaniu z pacjentami stopniowo wracającymi do zdrowia, ci u których choroba postępowała najszybciej prezentowali konformistyczną postawę w stosunku do stereotypów związanych z rolą pełnioną przez każdą z płci, a tworzone przez nich wizje były bardziej konkretne natomiast mniej symboliczne i twórcze. Podsumowując wyniki badań naukowcy stwierdzili, iż „składniki chemiczne krwi dają informacje tylko o aktualnym stanie choroby, podczas gdy zmienne psychologiczne — umożliwiają wgląd w przyszłość" oraz że „posługiwanie się rysunkami okazało się być najważniejszym czynnikiem w przewidywaniu przyszłych stadiów choroby". Po przeanalizowaniu rysunków wykonanych przez 200 pacjentów, Jeanne Achterberg osiągnęła potem 182 BERNIE S. SIEGEL 95-procentową dokładność w przewidywaniu, który z pacjentów umrze w ciągu dwóch miesięcy, a u kogo nastąpi poprawa. Rysunki młodego pacjenta imieniem Toby dramatycznie świadczą o ich proroczej roli. Ten młody człowiek cierpiał przez wiele lat na odcinkowe zapalenie jelit i był ustawicznie skazany na środki przeciwbólowe. Przygnębiony i zły z powodu swojej choroby, codziennie wieczorem modlił się do Boga, żeby się rano nie obudzić. Po dwóch miesiącach doszedł do wniosku, że Pan Bóg potrzebuje widocznie dokładniejszych instrukcji, więc zaczął się modlić o raka mózgu. Po dalszych dwóch miesiącach obudził się nie mogąc mówić — miał guza mózgu, wskutek czego wkrótce został całkowicie sparaliżowany. Te ciężkie przeżycia zmieniły jego nastawienie. Owszem, chciał umrzeć we śnie, ale nie zamierzał utracić zdolności poruszania się. Wtedy Toby przypomniał sobie, że wiele lat temu był u mnie. Wrócił, przyłączył się do CnRWP, zaczął patrzeć na świat z miłością i darzyć nią innych. Kiedy Toby pojawił się po raz pierwszy na zebraniu grupy, jego guz był już w stanie remisji. Narysował wtedy drzewo, którego kontur dokładnie przypominał mózg widziany z profilu. Tłem gałęzi był kolor czarny. Odczytałem to jako sygnał nawrotu choroby, chociaż badania mózgu tego nie wykazały. Nie powiedziałem mu o tym, żeby go nie zmartwić i nie przerazić. Jednakże rozmawiając z całą grupą o tym, jak miałby postępować w razie nawrotu, pomogłem mu przygotować się do tego, co nieuniknione. Wola życia 183 W tym przypadku drzewo oczywiście symbolizowało mózg, choć może reprezentować wiele innych rzeczy, łącznie z całym życiem danej osoby i jej rozwojem. Po długiej walce z rakiem, mimo porażenia rąk i nóg Toby postanowił opuścić szpital. W dniu, w którym go spytałem jak się czuje, odparł: „Dobrze". Odpowiedź ta znaczyła dla mnie, że jest spokojny i nie boi się, natomiast dla jego lekarza, że go okłamałem przedstawiając stan jego choroby. Lekarz prognozował, że Toby umrze w ciągu 2 tygodni i uprzedził matkę: „To nie jest jakiś film w telewizji. To będzie straszne". Na szczęście jego rodzina potrafiła mu stworzyć ciepłą, podnoszącą na duchu atmosferę, zaś jemu — dzięki jedynej terapii czyli miłości — poprawiło się do tego stopnia, że znowu mógł ruszać rękami. Jego neurolog, na tyle odważny, że odwiedził Toby'ego w domu, powiedział potem: „Teraz rozumiem, o czym mówi Bernie". Toby przeżył w domu 8 miesięcy. W tym czasie spędzonym zbliżył się do swojej rodziny bardziej niż kiedykolwiek i okazał im wystarczająco dużo miłości, by mogli spokojnie przeżyć jego śmierć. Gdy w Dniu Pamięci1 jego oddech stał się bardzo ciężki, matka powiedziała do niego: „Toby, jeśli chcesz, możesz odejść. Ja sobie poradzę. Wszyscy cię kochamy i bardzo nam ciebie będzie brakowało, ale damy sobie radę". Odetchnął trzy razy i umarł. 1 Dzień Pamięci (ang. Memoriał Day) — w Stanach Zjednoczonych przypadający na 30 maja dzień czczenia pamięci poległych na polu chwały. (Przyp. red.) 184 BERNIE S. SIEGEL Filozof Benedetto Croce napisał: „prawdziwe szczęście osiąga się przez tak wielkie uniesienie ducha, że można znaleźć siłę, by stawić czoła rozpaczy... Dawną miłość przewyższyć nawet jeszcze większą nową miłością". Te osiem miesięcy życia Toby'ego dało jego rodzinie możność osiągnięcia tego rodzaju miłości, która im wszystkim pomogła pogodzić się z bólem. Technikę interpretacji rysunków omówię w innym rozdziale. Tutaj chcę tylko wprowadzić dwa ważne symbole: tęczę i motyla. W snach, w mitologii i sztuce tęcza jest symbolem nadziei i przejawem całego naszego spectrum uczuciowego i życia. Motyl jest powszechnym symbolem metamorfozy, przemiany brzydoty w piękno, nienawiści w miłość, doczesnego życia w przyszłe. Dzieci w hitlerowskich obozach koncentracyjnych wydrapywały motyle na ścianach swoich cel. W wyjątku Od-dzialu chorych na raka, zacytowanym na początku tej książki, Aleksander Sołżenicyn, który sam przeżył raka i obóz koncentracyjny, wspaniale ujął znaczenie tych obrazów, które czerpał z podświadomego źródła swej twórczości. Wyjątkowa determinacja .Niezależnie od tego, jaka będzie treść rysunków, sam fakt, że pacjent chce rysować jest świadectwem jego woli przeżycia. Ujawnianie aspektów naszego „ja", które może raczej należałoby ukryć wymaga prawdziwej odwagi. Niektórzy pacjenci nie chcą tego robić, co jest wyraźną deklaracją, że nie zamierzają w tym brać udzia- Wola życia 185 hi. Powiadają na przykład: „Zgubiłem kredki" albo: „Nie mogę znaleźć instrukcji". Inni dzwonią z jakiejś odległej miejscowości, żeby uprzedzić, że jutro wezmą udział w spotkaniu grupy. Mówię im: „Słuchajcie, najpierw będzie omówienie zadań domowych, potem czytanie i rysunki". „Dobrze — odpowiadają — zrobię to do jutra." Jest to zresztą typowe dla agresywnego pacjenta, który ma największą szansę. Postanowienie, by uczynić wszystko co konieczne, łącznie z otwarciem na podświadomość, jest jednym z pierwszych wymogów, żeby się stać wyjątkowym pacjentem. W następnym rozdziale omówię bardziej szczegółowo jak osiągnąć „czyste sumienie", o czym wspomina Sołżenicyn. Ale żaden przepis na zmianę na nic się nie zda, jeśli brakuje odwagi by podjąć się zadania, które polega na tym, by mieć kontrolę nad własnym życiem, znaleźć właściwą drogę, „śpiewać swoją pieśń" i — niezależnie od wieku — zdecydować jakim człowiekiem chce się być naprawdę. Kilka lat temu otrzymałem list od niezwykłej kobiety. Lois Becker, gdy usłyszała o mojej pracy, napisała do mnie, żeby się podzielić swoim doświadczeniem dziękując równocześnie za ujęcie w słowa tego, o czym wiedziała intuicyjnie. Po okropnym roku, kiedy jej ojciec zmarł na raka, mąż przeszedł operację, brat się rozwiódł, a matka i ciotka były ciężko ranne w wypadku samochodowym, Lois Becker postanowiła, że w jej życiu musi się zdarzyć coś dobrego. Zaszła więc w ciążę. Oczekiwała drugiego 186 BERNIE S. S1EGEL dziecka. Podczas badania położna odkryła u niej guzek w prawej piersi i wysłała na natychmiastową biopsję1. Lois tak pisze w liście: Trzy dni czekania na wynik, który przeczuwam. Trzy dni mijają na leżeniu godzinami na kanapie i oglądaniu w telewizji zmieniających się programów. Dzwoni telefon — utną mi pierś w poniedziałek. Jestem w trzynastym tygodniu ciąży, mam 33 lata. Robią to. Po prawej stronie mam 12-centymetrowe ciecie, usunięte zostają węzły chłonne, nie mam piersi. W węzłach chłonnych wykryto 12 guzków. Mam trzy rzeczy do wyboru: natychmiastowe poronienie, cesarskie cięcie, sztuczny poród po 30 tygodniach albo normalny poród we właściwym czasie. Mój rak jest pozytywny na hormony, ale nie znosi ich moje ciało. Jeśli mam zachować dziecko, nie mogę mieć żadnej zwykłej przeciwrakowej terapii. Nawet jeśli będę mieć sztuczne poronienie i poddam się terapii, moje szansę wynoszą jeden do sześciu, że przeżyję jeszcze 5 lat. Wybieram wariant trzydziestu tygodni. Wybieram go nie tylko po to, żeby ratować dziecko, ale przede wszystkim chcę się wydostać ze szpitala; na razie niech mi nic więcej nie robią. Wyciągają mi z ciała długie rury i wracam do domu. Styczeń w Minnesocie jest okropnie zimny, a przy tym jestem w ciąży i mam raka. Kiedy się jest ludzką bombą zegarową, czas od stycznia do maja trwa znacznie dłużej niż 5 miesięcy. Codziennie moje dziecko rośnie. Coraz więcej hormonów, tak bardzo dla mnie niebezpiecznych, dostaje się do 1 Biopsja — mikroskopowe badanie preparatów histologicznych (tkanki lub narządu żywego organizmu) w celach diagnostycznych, stanowiące podstawową metodę rozpoznawania chorób nowotworowych. (Przyp. red.) Wola* życia 187 mego organizmu. Nie liczę specjalnie na to, że przed końcem ciąży rak się nie rozprzestrzeni. Jestem milcząca, zła i tak bardzo smutna, że moja twarz zastygła w maskę bez wyrazu. Nie mogę czytać (dawniej to była dla mnie jedna z największych radości), ponieważ moja koncentracja została całkowicie zniszczona. Nie przewiduję, bym doczekała 30 czerwca 1978 roku kiedy moja córeczka skończy osiem lat. W lutym kupuję dla niej moc prezentów i pakuję je. Planuję swój pogrzeb. Ale tak naprawdę są we mnie dwie osoby, a każda z nich walczy, żeby osiągnąć przewagę. Jedna słucha tego, co mówią lekarze i zachowuje się tak, jak to opisałam. Ale druga wykrzykuje okropnie nieprzyzwoite przekleństwa pod adresem szpitala, ilekroć koło niego przejeżdżam. Ta druga osoba postanowiła walczyć, mimo że pierwsza codziennie, czasem co godzinę przekonuje ją, żeby zrezygnowała i poddała się. Fizycznie mastektomia nie wyrządziła mi wiele szkody. Klatka piersiowa, przedramię i część pleców były odrętwiałe, ale wróciłam szybko do siebie, bez komplikacji. Jednak relca boli mnie od początku, czasem tak bardzo, że nie mogę jej wyprostować przez wiele dni. Niestety, to jest moja prawa ręka, a bardzo lubię grać na gitarze. Ale tak naprawdę to nie ma znaczenia, ponieważ jestem zbyt smutna, żeby znowu śpiewać. Kiedy wyszłam ze szpitala, zaczęłam wsłuchiwać się w moje wnętrze. Chciałam, żeby moje ciało i duch powiedziały mi, jak mogę im pomóc, żeby przeżyć. Otrzymałam kilka odpowiedzi i próbowałam zgodnie z nimi postępować — nawet wtedy, kiedy byłam zbyt przygnębiona, żeby się ruszyć i zajmować sobą. Moje ciało powiedziało: „Pij sok pomarańczowy". Była to dziwna zachcianka, bo nigdy przedtem nie miałam na sok ochoty. Piłam ten sok i piłam. Smakował mi. Powiedziałam memu pożywieniu, żeby uczyniło mnie mocną. Mówiłam każdej witaminie, kiedy ją łykałam, 188 BERNIE S. SIEGEL żeby trafiła we właściwe miejsce i zrobiła to, co należy, ponieważ to były jedyne pigułki przeciw rakowi, jakie miałam. Moje ciało przekazało: „Potrzebujesz ruchu, ruszaj się, Lois, ale szybko!" W pół godziny po powrocie ze szpitala do domu poszłam na spacer. Ciężko mi było. Bałam się, że się przewrócę na prawy bok. Byłam zgarbiona jak stara kobieta, ale nogi miałam mocne. Kupiłam sobie krokomierz i chodziłam kilometrami. Gdy nadeszła wiosna, chodziłam i biegałam, chodziłam i biegałam, aż wreszcie dziecko było zbyt duże. Poprzez te ćwiczenia powiedziałam memu ciału, że je kocham i że chcę, żeby było zdrowe. W tydzień po powrocie do domu zaczęłam znowu uprawiać jogę. Najpierw mogłam podnieść rękę na 5 centymetrów w bok lub do góry, ale wyciągałam ją i wyciągałam, straciłam 3 kilo i ćwiczyłam moje mięśnie i ścięgna, choć protestowały bólem. Szybko wróciła mi sprawność w ręce po operowanej stronie i dzisiaj osiągnęła pełną siłę. Dążenie do wyleczenia powiedziało mi: „Chwyć palcami za krawędź drzwi". A ja odparłam: „Zawiśnij na drzwiach i staraj się podnosić brodę do góry". Moje ciało i duch mówiły: „Kochaj się!" i miały rację. Uprawianie miłości (oraz innych form ćwiczeń) dały mi jedyne chwile, kiedy byłam wolna, jedyne chwile, kiedy znowu byłam sobą, jedyne chwile, kiedy nie miałam raka. Mój duch mówił: „Potrzebuję spokoju, potrzebuję codziennie wypoczynku od przygniatającej mnie presji. Daj mi wypocząć" Nigdy przedtem nie medytowałam, ale poszłam do biblioteki i znalazłam odpowiednie dla siebie wskazówki. Zaczęłam ćwiczyć. Medytacja sprawiła, że moje napięte ciało obudziło się z zamętu w miękkiej kołysce: głębokiej, ciemnej i ożywczo spokojnej. Dosłownie żyłam tylko dla tych chwil. Medytacja także dała mi szansę stosowania medycyny niekonwencjonalnej. Powiedziałam memu ciału, żeby Wola życia 189 było zdrowe. Powiedziałam memu systemowi odpornościowemu, żeby mnie chronił. Co wieczór oglądałam swój mózg, kości, wątrobę i płuca. Czułam je i powiedziałam im, że mają być wolne od raka. Patrzyłam na mocny przepływ swojej krwi. Powiedziałam bliźnie, żeby się szybko goiła i żeby wokół niej wszystko było w porządku. Powiedziałam mojej drugiej piersi, żeby się przyzwoicie zachowywała, bo tylko jedna mnie i mojemu mężowi została. Co wieczór powtarzam swemu ciału i duchowi: Odrzucam raka, odrzucam raka. Lekarze dotykają mnie, badają, oglądają zdjęcia rentgenowskie, wreszcie jestem znowu wolna. Wychodzę wiosną, w maju. W ostatnim tygodniu maja próbujemy wywołać poród. Trwa to 10 godzin, bardzo boli i nic z tego. Chcą spróbować jutro rano znowu. Ja i dziecko chcemy wracać do domu. Wracamy, a ja sobie mówię, że trzy, cztery tygodnie dłużej nie zabiją mnie! Jestem szczęśliwa, ponieważ donosiłam do końca i mogę rodzić nawet z pomocą położnych. Może wreszcie poród będzie dobry, jeśli ciąża była piekłem. Moja towarzyszka w pokoju miała dziecko 13 czerwca i doszłam do wniosku, że ja także będę je mieć tego samego dnia. Ponieważ zaczynają odchodzić wody płodowe, idę do szpitala, mam piękny pokój, z roślinami i podwójnym łóżkiem. Moja położna jest naprawdę świetna pod każdym względem. Skurcze stają się coraz mocniejsze, nie czuję strachu, jaki jest udziałem wszystkich kobiet. Dobrze sobie daję radę. Zaczynam się tym cieszyć. Położna rozrywa pęcherz płodowy, jestem zalana płynem, łóżko także. Powiada — że jest rozwarcie na sześć centymetrów, ale widzę, że jej twarz się zmienia. Wypycham pępowinę przed dzieckiem. Natychmiast wiem, że może ono szybko umrzeć. Położna trzyma główkę dziecka poza pępowiną, pcha je w górę kiedy ja 190 BERNIE S. SIEGEL wypycham je w dół i teraz dopiero rozumiem, co to znaczy słowo rozpacz. Kiedy pędem przewożą mnie na salę operacyjną, słyszę, jak mówią, że dziecko ma tętno 60. Może cesarskie cięcie było dobrym pomysłem. Jeszcze przez godzinę zaglądają w moje wnętrzności. Nic tam nie znajdują, tylko wnętrzności, i kiedy mój mąż mówi mi to, czuję wielką ulgę. Chłopak waży prawie 4 kilo i ma 50 centymetrów, nazwaliśmy go Nathan Scott. Jest bardzo ładny, ma brązowe włoski, długie ciemne rzęsy i znaczny ubytek międzykomorowej przegrody serca znanej wśród laików jako szmery serca albo dziura w sercu. To wrodzona bardzo poważna wada. Pewno będzie potrzebny zabieg chirurgiczny, który może go zabić. I najgorsze ze wszystkiego: oznacza to dla mnie ciągłe wyprawy do szpitala, czego nienawidzę, wyprawy, po których wracam całkiem wyczerpana i jestem przygnębiona przez wiele dni. Oznacza to, że pozwolę, by pokrojono moje dziecko, tak jak mnie, dla jego dobra. Nathan ma zastoinową wadę serca przez pierwsze sześć miesięcy swego życia. Dwa razy dziennie bierze naparstnicę. Poci się, kiedy je. Drobniutkie kosteczki klatki piersiowej podnoszą się i opadają zbyt szybko, a jego serce i wątroba są powiększone. Od czasu do czasu musi iść do szpitala. Ja mu towarzyszę, a to powoduje, że jestem bliska załamania. Jego początkowe 50 procent szans że otwór zamknie się, spada do 25 procent. Ale oto gdzieś w siódmym miesiącu zaczyna się poprawiać. (Ja chcę wierzyć, że to stało się w jednym z tych momentów, kiedy szeptałam do jego małego uszka: Nathan, ty wyzdrowiejesz.) Lekarze są zdumieni. EKG jest lepsze. Nathan przybiera na wadze. Oddech jego staje się wolniejszy, a w wątrobie nie ma płynu. Wola życia 191 W maju 1979 roku Nathan po raz pierwszy ma normalne EKG, jest to wspaniały prezent na pierwsze urodziny. Mięsień zamknął otwór. Nathan dźwiga się na nóżki, staje wyprostowany i zaczyna wierzyć we własne istnienie. Kiedy mój brzuch stał się płaski, przeżyłam wielkie zdumienie. Ja naprawdę nie miałam piersi po prawej stronie. Teraz przyszedł czas, kiedy większość nowych mamuś lubi nakładać dawne sukienki i kupować nowe albo marzą o dwuczęściowym kostiumie kąpielowym. Moja suknia w kształcie namiotu chroniła mnie przez 6 miesięcy. Teraz muszę spojrzeć otwarcie na moje prawdziwe uczucie dotyczące mego ciała, czeka mnie jeszcze jedna walka. Nazwać mój stan depresją to zbyt słabe określenie. Ale nadal postanowiłam rozwijać pozytywne elementy w moim życiu. Przez 7 miesięcy nie straciłam tłuszczu, który mi narósł podczas ciąży, ale kiedy Nathanowi zaczęło się poprawiać, ogarnęła mnie nowa fala determinacji. Schudłam 10 kilo. Nadal odbywałam medytacje i łykałam witaminy. Trzy miesiące po urodzeniu wróciłam do mojej grupy ćwiczącej gimnastykę. Teraz nie tylko mogłam dużo chodzić, ale biegać. I to biegać tak dobrze, że postanowiłam wziąć udział w jakichś zawodach. Na moje ćwiczenia fizyczne składa się joga, bieganie i jazda na rowerze. Robię to codziennie. Muszę to robić. Wierzę, że to pomaga mi przeżyć. Znowu mam dobrą figurę. Zaczynam nawet myśleć, że bez ubrania nie wyglądam groteskowo. Moja blizna po cesarskim cięciu nie przyczynia się do poprawy mojego wyglądu, ale mój mąż jest ślepy, kiedy patrzy na moje blizny, a ja uczę się patrzeć jego oczami. Najpierw nauczyłam się, jak być sobą. Nikt mi w tym nie pomagał. Nikt mi nawet nie powiedział, że mam jakąś szansę. Lekarze całkowicie przygnębili mnie 192 BERNIE S. SIEGEL swoimi statystykami. Życzliwi znajomi praktycznie biorąc zniszczyli mnie swoją litością. Ale pomimo innych ludzi to, czego j a dokonałam, udało się. I każdy dzień mego dobrego zdrowia sprawia, iż wierzę w zwycięstwo ducha nad materią.- Codziennie myślę o raku, ale myślę także o tym, jak silne jest moje ciało, jak dobrze się na ogół czuję. Nadal rozmawiam ze swoim wnętrzem. Mam uczucie zespolenia ciała, umysłu i być może ducha, czego nigdy przedtem nie doświadczałam. Rak przedstawił mnie samej sobie i cieszę się z tego spotkania. Po sześciu latach remisji, którą sama sprawiła, JLois zmarła, ale jakość jej życia w tym okresie była czymś, czego nie przewidzieli lekarze. Rak zwykle objawia się jako reakcja na stratę, na takie tragedie, jakie wydarzyły się w rodzinie Lois na rok przed tym nim rozwinął się guz. Jestem przekonany, że jeśli ktoś unika duchowego wzrastania w tym okresie, szok spowodowany przeżyciami zostaje skierowany w złą stronę i staje się złośliwą fizyczną naroślą. Jak napisał jungowski terapeuta Rus-sell A. Lockhart: Fenomenologia raka pełna jest obrazów winy, zasł*-żonej kary, obietnic danych sobie oraz innym, że jeśli nastąpi wyleczenie, złoży się ofiary, nastąpi zmiana styhl życia, które będzie prowadzone jak należy. Psychologia takiej wymuszonej ofiary jest całkowicie różna od ofiarj1 dobrowolnej. Są w życiu każdego człowieka momenty i okresy, kiedy złożenie ofiary z najbardziej cenionych rzeczy jest niezwykle ważne dla dalszego rozwoju. Jeśli ofiara ta nie jest złożona chętnie, tzn. świadomie i z pełną wiedzą, jak trudne jest to wyrzeczenie, będzie ofiarą daną nieświa- Wola życia 193 i, domie. Osoba ta wówczas nie poświęca się dla rozwoju, ' lecz sama jest poświęcana rozwojowi, który zmierza w niewłaściwym kierunku. Na tej samej zasadzie późniejszy psychologiczny i duchowy rozwój może odwrócić proces chorobowy. To tak, jakby energia nowotworu została skierowana w nurt samouzdrowienia, a guza atakował system odpornościowy. Guz staje się teraz czymś wyobcowanym i niepotrzebnym. To zupełnie jakby ktoś odrodził się na nowo i odrzucił swoje dawne , ja", wraz z jego chorobą, a tym samym stał się zdolny do uznania guza za coś obcego i nieprzystającego do nowego „ja". Zmiana ta uderzająco przypomina ostatnie odkrycia dotyczące badań pacjentów z wieloraką osobowością: jedna osobowość może być diabetyczna, podczas gdy ta druga taka nie jest. Alergie i uczulenia na leki mogą występować u jednej osobowości, ale nie u innych. Jeśli jedna osobowość sparzy ciało papierosem, ślad ten może zniknąć, kiedy górę weźmie ta druga osobowość, i jest widoczny, kiedy pierwsza osobowość znowu się pojawia. Podobnie, kiedy pacjent dotknięty fizyczną chorobą dokonuje całkowitej i pozytywnej zmiany osobowości, czynniki obronne ciała mogą wyeliminować chorobę, która nie jest częścią nowego ,ja". T II Ucieleśnienie ducha 5 Początek podróży Świat nie jest boską grą, jest boskim przeznaczeniem. To znaczy, że świat, człowiek, osoba ludzka, ty l ja mamy boską wartość. Stworzenie zdarza się nam, pali nas wewnętrznie, zmienia; drżymy i mdlejemy, poddajemy się W stworzeniu bierzemy udział, spotykamy Stwórcę, składamy mu siebie w ofierze, my-pomocnicy i towarzysze. MARTIN BUBER \Vysiłek pacjenta, by wziąć na siebie odpowiedzialność i uczestniczyć w decyzjach lekarza musi się zacząć w momencie, kiedy chory walczy jeszcze z szokiem diagnozy i stara się zmobilizować chęć życia. Jak o tym mówiłem w rozdziale 2, obowiązkiem lekarza jest natychmiast podjąć próbę, by zyskać zaufanie pacjenta a także zaakceptować jego przekonania — świadome czy podświadome. Najszybszy sposób, żeby wzbudzić zaufanie pacjenta i uznać jego niezależność to po prostu być ludzkim, dzielić z nim ból, cierpienie, unikać odgrywa- 197 198 BERNIE S. SIEGEL nią roli tego, który w sposób mechaniczny ratuje zdrowie. Ponieważ jednak wielu lekarzy gra tę rolę, w zmianie często muszą mu pomóc właśnie pacjenci. Żeby to osiągnąć radzę im, by stosowali następujący Zbiór Praw Pacjenta, które ująłem w formie otwartego listu do lekarzy: Drogi Doktorze, proszę, nie ukrywaj diagnozy. Obaj wiemy, że przyszedłem do Ciebie, żeby się dowiedzieć czy mam raka, czy też jakąś inną poważną chorobę. Jeśli wiem, co mi dolega to wiem, z czym mam walczyć i wtedy mniej się boję. Jeśli ukrywasz nazwę i skutki, pozbawiasz mnie szansy na to, bym sam sobie pomógł. A kiedy pytasz, czy należy mi powiedzieć — ja już wiem. Może czułbyś się lepiej nie mówiąc mi prawdy, ale Twoje oszukiwanie rani mnie. Proszę, nie mów ile jeszcze zostało mi życia! O tym tylko ja sam mogę zdecydować. Na decyzję w tej sprawie będzie wpływało moje pragnienie, cele, wartości, moja siła i chęć życia. Ucz mnie i moją rodzinę mówiąc o tym, jak i dlaczego właśnie ja zachorowałem na tę chorobę. Pomóż mnie i mojej rodzinie żyć teraz. Powiedz mi, jak mam się odżywiać i co jest potrzebne mojemu organizmowi. Powiedz mi, jak mam sobie radzić z tą świadomością i jak mogą współpracować ze sobą moje ciało i mój duch. Wprawdzie uzdrowienie przychodzi od wewnątrz ale ja chcę połączyć moje siły z twoimi. Jeśli ty i ja stworzymy zgrany zespół, będę żyć dłużej i lepiej. Doktorze, nie pozwól by twoje negatywne odczucia — twoje obawy i uprzedzenia, wpłynęły na moje zdrowie. Nie stawaj na drodze do wyzdrowienia i daj mi przekroczyć twoje oczekiwania. Daj mi szansę, żebym stał się wyjątkiem w twojej statystyce. Początek podróży 199 Powiedz mi, w co wierzysz i jakie metody leczenia stosujesz, i pomóż mi przyjąć je za swoje. Pamiętaj jednak, że to, w co ja wierzę jest najważniejsze. Jeśli w coś nie wierzę, to mi nie pomoże. Musisz nauczyć się, że moja choroba oznacza dla mnie śmierć, cierpienie i strach przed nieznanym. Jeśli mój system wierzeń zaakceptuje terapię alternatywną a nie powszechnie uznawaną, nie opuszczaj mnie. Proszę, spróbuj zmienić moje przekonanie, bądź cierpliwy i czekaj aż zmiana ta nastąpi. Może przyjść czas, kiedy poczuję się bardzo chory i będę znów potrzebować twojej terapii. Doktorze, naucz mnie i moją rodzinę jak żyć z tym problemem wtedy, kiedy nie ma cię w pobliżu. Miej dla nas czas gdy chcemy zadać jakieś pytania, i poświęć nam swoją uwagę, kiedy jest to nam potrzebne. To bardzo ważne, żebym czuł, że mogę z tobą szczerze porozmawiać. Będę żył dłużej i jakość mego życia będzie lepsza, jeśli nawiążemy ze sobą bliski kontakt. Przecież potrzebuję Cię, żeby osiągnąć mój nowy życiowy cel. Pomoc pacjentom w dokonaniu wyboru Zawsze staram się, żeby pacjenci dostrzegli w powszechnie stosowanych metodach leczenia, takich jak naświetlania, chemoterapia i zabieg chirurgiczny — energie, która może ich wyleczyć. Zyskują wtedy czas, który ja mogę wykorzystać by pomóc pacjentowi w odzyskaniu chęci życia, dokonaniu zmian, wyzdrowieniu. Wiele nieporozumień na temat wartości alternatywnych metod leczenia powstaje dlatego, że niektórzy pacjenci decydują się na wybór niekonwencjonalnej metody w okresie, kiedy jeszcze mają nadzieję i sprawują 200 BERNIE S. SIEGEL kontrolę nad terapią. Podtrzymuję ich w tym tak długo, jak długo pacjent w nie naprawdę wierzy a nie kieruje się lękiem. Jeśli pacjent powiada: „Śmiertelnie boję się operacji" i dlatego wybiera coś innego, nie mogę podtrzymać jego wyboru. Afirmacja pomaga ciału, lęk zaś jest niszczycielski. Terapia wybrana pod wpływem lęku na ogół nie będzie pomocna. Staram się, by pacjenci zrozumieli, że to c i a ł o leczy, a nie terapia. Cały proces zdrowienia jest naukowy. Podczas jednej z konferencji ktoś mi powiedział, że zna osobę stosującą dietę makrobiotyczną, drugą przestrzegającą diety całkowicie odmiennej i trzecią, u której stosuje się chemoterapię i naświetlania. U wszystkich tych trzech osób nastąpiło znaczne polepszenie i mój rozmówca nie był w stanie zrozumieć, jak to się mogło stać? Jaki sens miały te wszystkie metody? A przecież ciało potrafi wykorzystać każdą formę energii, żeby zdrowieć — nawet krebiozen lub czystą wodę — pod warunkiem, że pacjent w to wierzy. Powiedzmy, że zalecam jedzenie co dzień trzech kanapek z masłem orzechowym, żeby wyleczyć raka. Niektórzy ludzie wyzdrowieją i będą twierdzić, że sprawiło to masło orzechowe. Wtedy więcej osób będzie miało nadzieję i jadło masło orzechowe. I również im się polepszy, ale my wiemy, że to nie masło orzechowe pomogło, tylko nadzieja i zmiany, jakie spowodowali w swym życiu, ponieważ zastosowali nową terapię. Najważniejszą rzeczą jest wybrać terapię, która twoim zdaniem ci pomoże, i kontynuować ją z pozytywnym nastawieniem. Każdy człowiek musi wybrać własną dro- Początek podróży 201 gę. Jeden będzie chciał mieć specjalny program wzmacniający, podczas gdy inny uważa, że branie codziennie kilkunastu pigułek jest nazbyt kłopotliwe i nieefektywne. Niektórzy mówią po prostu: „Zostawmy swoje kłopoty Bogu" i zostają wyleczeni. Inni potrzebują tego, co nazywam „metodą trenera piłkarskiego", w której pacjent planuje każdy szczegół. Myślałem o tym określeniu, kiedy zajmowałem się Eileen. Regularnie odwiedzała hipnoterapeutę, sama wybrała dzień operacji i wynajęła prywatne pielęgniarki, żeby się nią opiekowały. Eileen chciała być pewna, że panuje nad sytuacją i jest przygotowana na każdą ewentualność. Żyje i czuje się dobrze; ostatnio obchodziła uroczyście pierwszą rocznicę wyzwolenia się od raka wydając u siebie wielkie przyjęcie. Jej przesłanie dla ludzi chorujących na raka brzmi: „Oto moja rada: idź i działaj". Ponieważ pacjenci chorzy na raka są na ogół przekonani, że jedynie w niewielkim stopniu wpływają na swoje życie, już sam fakt, iż mogą dokonać wyboru może być punktem zwrotnym. Dla Herberta Howe'a ten moment przyszedł w chwili, kiedy zdecydował zaprzestać chemoterapii, którą bardzo źle znosił. Jego onkolog powiedział mu, że zwariował i że wkrótce umrze. To rozgniewało Howe'a tak bardzo, że omal nie uderzył lekarza. Zamiast tego wyszedł i najpierw zaczął uprawiać jogging, a potem najprzeróżniejsze sporty: biegi, wiosłowanie, wspinaczkę górską, słowem całą swoją energię skierował na to, żeby żyć. Od tego czasu minęło siedem lat, a on jest całkiem zdrów. Jedną z najlepszych metod, żeby pomóc pacjentom zwalczyć lęk i dokonać wyboru opartego na tym, w co 202 BERNIE S. SIEGEL wierzą, jest nauka medytacji. Sprawdziło się to niezwykle wyraźnie na przykładzie Bruce'a, terapeuty rodzinnego, który rozpoczął medytacje po wysłuchaniu jednego z moich odczytów. Bruce uzależnił się od leków zawierających opium i od alkoholu po wypadku na nartach; używał wtedy środków przeciwbólowych. Zapadł na ciężką chorobę wątroby i lekarze radzili mu wykonanie zabiegu zespolenia żył po to, by krew mogła omijać chorą wątrobę. Podczas jednej z medytacji usłyszał głos: „Musisz odwrócić kierunek przepływu". Potem ten głos przedstawił mu czteropunktowy program: 1. Tydzień dożylnego podawania witaminy C. 2. Codzienna medytacja. 3. Konsultacja z dietetykiem. 4. Używanie komputera. W tym czasie Bruce nic nie wiedział o zaletach stosowania witaminy C w takiej sytuacji jak jego, ale znalazł kogoś, kto mu robił zastrzyki. Ostatnia rada była z początku dość zaskakująca, aż kilka dni później przeczytał w gazecie wiadomość o takim zaprogramowaniu komputera, żeby mógł on przekazywać podświadome przekazy. Ponieważ Bruce miał dostęp do komputera, stworzył obraz duchowej postaci, która go chroni i leczy, i tak zaprogramował komputer, że obraz ten raz za razem pojawiał się na ekranie. Jak udowodniono w przypadkach innych pacjentów, podświadome wyobrażenia białych krwinek zjadających komórki rakowe również pozwalają pacjentom poczuć się lepiej. Przeprowadzone po kilku miesiącach badania wątroby Bruce'a Początek podróży 203 wykazały, że wszystko jest w normie. Pokonał też swoje inne problemy i operacja nie była potrzebna. Dyskusje w grupie są także niezwykle istotne, gdyż pomagają przekonać pacjentów, że mogą wybrać tok leczenia, jaki ich zdaniem jest dla nich najlepszy. W grupie CnRWP mamy ludzi stosujących amygdalinę1 witaminę C, ścisłą dietę, takich, którzy poddają się tylko standardowym kuracjom i takich, którzy w ogóle nie korzystają z porad lekarzy. Z początku obawiałem się, że pacjenci będą się sprzeczać na temat, kto z nich postępuje właściwie. Okazało się, że zamiast tego łączy ich przekonanie, iż wyzdrowieją. Nie tracą energii, by zdecydować czyja metoda jest lepsza. Ta różnorodność uświadamia im, że można mieć wielu sprzymierzeńców w walce, a także pomaga dostrzec, że nie istnieje jedna odpowiedź, bowiem w pewnym sensie każda droga jest właściwa. Taka grupa stanowi rodzinę, jednak o wiele bardziej otwartą niż większość rodzin. Jest to środowisko, gdzie każdy może swobodnie wszystko powiedzieć i myśleć, i w którym osoby bardziej zaawansowane w rozwoju, stają się „terapeutami", pomagającymi nowo przybyłym odnaleźć sens życia, niezależnie od tego, jaką kurację wybrali. Ogólnie biorąc uważam, że najlepsze dla pacjentów jest ześrodkowanie energii na jednej lub dwóch metodach, w które najbardziej wierzą. Przy czym inne działania, takie jak odpowiednie odżywianie, ćwiczenia fizycz- 1 Amygdalina — związek organiczny (glikozyd) występujący w nasionach gorzkich migdałów i wielu drzew owocowych. (Przyp. red.) 204 BERNIE S. SIEGEL ne i medytacja są cenną pomocą w każdej kuracji i wobec tego stanowią istotną część programu CnRWP. Jeśli pacjent chce lecieć do Meksyku i brać amygdali-nę, pytam: „Dlaczego wyjeżdżasz? W co wierzysz? Czego się boisz?" gdy słyszę odpowiedź: „No cóż, kosztowałoby mnie to masę pieniędzy. Czy mam jechać?" Powiadam: „Nie, jeśli w to wątpisz". Jeśli jednak ktoś naprawdę wierzy w amygdalinę, popieram ten wyjazd, choć mówię: „Nie zrobiłbym tego, gdybym był chory na to co ty". Dodaję przy tym: „Zawsze tu jestem, jako inna możliwość, na wypadek gdyby twój projekt się nie powiódł". Minimalizowanie skutków ubocznych Nie zmuszam pacjentów, żeby się poddawali naświetlaniom czy chemoterapii jeśli uważają, że są one toksyczne, ponieważ często się okazuje, że mieli rację. Mogą u nich wystąpić wszelkiego rodzaju uboczne skutki i powiedzą wtedy: „Sam widzisz, jak mi to zaszkodziło. Nie powinienem był ciebie słuchać". Albo przeciwstawią się bardziej bezpośrednio i spuszczą lekarstwo z wodą w toalecie. Onkolog jednej z pacjentek należących do CnRWP dał jej pewne lekarstwo zalecając, by codziennie przez tydzień brała jedną tabletkę. Nie zaznaczył przy tym, że w fiolce jest tylko pięć tabletek. Zadzwoniła potem do tego lekarza mówiąc, że wymiotowała i nie ma wystarczającej liczby tabletek na całe siedem dni. Odparł jej: „Zmienimy dozę, ale od dwóch lat jest pani pierwszą pacjentką, która zadzwoniła do mnie, żeby się Początek podróży 205 poskarżyć, że dostała za mało tabletek". Najwyraźniej inni po prostu wyrzucili lekarstwo, kiedy zaczęli wymiotować. Dr Alexandra Levine przekonała się, że 60 procent pacjentów, u których przeprowadziła badania, nie miało w krwi nawet śladu przepisanych im lekarstw, a jednak statystyka chemoterapii opiera się na założeniu, że wszyscy pacjenci biorą swoje lekarstwa. Wielu onkologów nalega na to, by pacjenci brali tabletki pod kontrolą, ale moim zdaniem pełen zaufania i otwartości stosunek pacjent-lekarz jest znacznie lepszy. Sądzę, że trzy czwarte ubocznych skutków naświetlań i chemoterapii jest wynikiem negatywnego nastawienia pacjenta, wywołanego przez rodzaj bezwiednej destrukcyjnej hipnozy ze strony lekarza. Większość moich kolegów mówi: „Wszystkie te złe objawy mogą wystąpić u pana, ale przy pewnej dozie szczęścia może się wydarzyć coś dobrego". Żaden dobry hipnoterapeuta nigdy nie sporządzi takiego opisu choroby, jaki zwykle wręczany jest pacjentom chorym na raka. Wszystkie złe objawy są umieszczone na pierwszym miejscu, nic więc dziwnego, że pacjent zostaje zaprogramowany na „nie". I dlatego gdy doczyta do końca strony, gdzie jest mowa również o pozytywnych objawach, i tak powtarza sobie w duchu: „Nie, nie, nie". Nie oznacza to jednak, że lekarz musi podkreślać wyłącznie rzeczy pozytywne czy udzielać jakichkolwiek gwarancji. Chodzi jedynie o to, by inaczej rozłożyć akcenty: „Wiele dobrego może wyniknąć z tej kuracji. Należy się liczyć z tym, że wystąpią pewne niepomyślne objawy, ale ja się tego nie spodziewam". Dzięki temu 206 BERNIE S. SIEGEL pacjent będzie sobie powtarzał: „Tak, tak, tak", a potem dowie się, że niekoniecznie musi mieć skutki uboczne. Pacjentom trzeba też przypominać, że normalne komórki mogą pod wpływem mocnych lekarstw szybciej się regenerować niż słabe, wrażliwe komórki rakowe. Przykład Martina, lekarza należącego do jednej z naszych grup doskonale ilustruje ten fakt. Nim zaczął chemoterapię, rozmawialiśmy o tym, jak wiele zależy od nastawienia pacjenta gdy chodzi o zdeterminowanie własnych reakcji. Pielęgniarka jego onkologa powiedziała mu, że pigułkę przeciwwymiotną ma barać o 20.00, pigułkę chemoterapii o 21.00 i o 22.00 jeszcze jedną pigułkę przeciwwymiotną. Następnie poradziła, żeby położył gazety na dywanie w swoim pokoju, gdyż może nie zdążyć do łazienki, a przy łóżku miał kubełek z wodą, żeby to co wydali nie przywarło do wnętrza kubełka. Te instrukcje tak go zdenerwowały, że minęły co najmniej dwie godziny od wyznaczonego czasu, nim zaczął brać pigułki. Potem, pamiętając naszą rozmowę, Martin zaczął przypominać sobie dobre rzeczy, jakie mogą mu się przytrafić zamiast złych. Wreszcie wziął wszystkie lekarstwa, zasnął i obudził się rano bez żadnych problemów. „Gdybyśmy wcześniej o tym nie rozmawiali — powiedział mi — nie poszłoby tak gładko." Negatywne zaprogramowanie jest jedną z przyczyn, które powodują, że jedna czwarta wszystkich pacjentów stosujących chemoterapię zaczyna wymiotować nim rozpocznie terapię. W Anglii podano grupie mężczyzn solankę mówiąc, że jest to chemoterapia. W efekcie niemal jednej trzeciej wypadły włosy. Naukowcy zajmu- Początek podróży 207 jacy się behawioryzmem wykazali, że techniki stosowane w zwalczaniu fobii mogą wyeliminować te przedwczesne mdłości, ale zwykle nie są one potrzebne gdy chemoterapią kieruje lekarz obdarzony umiejętnościami nawiązywania bliskiego kontaktu z pacjentem, przy czym stosuje on trening wyobraźni i zwraca uwagę na emocjonalne problemy chorych. Pacjenci mogą też zabierać ze sobą do gabinetu lekarza przenośny magnetofon, żeby słuchać odpowiedniej muzyki albo pozytywnych wskazówek: kreują w ten sposób środowisko pomocne podczas terapii. Estelle została do mnie skierowana z uwagi na występujące u niej wręcz niewiarygodne skutki uboczne. Kiedy poprosiłem ją, żeby narysowła swoją kurację, na kartce papieru zobaczyłem diabła podającego jej truciznę. Ukrywała swoje prawdziwe uczucia wobec swego lekarza i kuracji,ale udało nam się wspólnie wyjaśnić całą sprawę. Przywróciliśmy jej kontrolę nad sobą, tak żeby to ona decydowała, a nie rodzina. Zmieniliśmy jej stosunek do lekarza i znów zaczęła się leczyć. Kiedy pacjenci przychodzą do mnie przed rozpoczęciem kuracji, po pomoc w powzięciu decyzji, mają później znacznie mniej problemów niż inni. Wtedy marihuana czy środki przeciw mdłościom nie są potrzebne. Jednej z naszych pacjentek powiedziano, że będzie mieć mdłości. Marie oświadczyła, że z pewnością nie, lecz jej lekarz nalegał, żeby wzięła ze sobą do domu trochę com-paziny. Powiedziała mi: „Wróciłam do domu i w godzinę albo dwie później odbiło mi się". Pomyślałam \vtedy: „Oho, pewno się zaczyna". Podeszła więc do 208 BERNIE S. SIEGEL szuflady, wzięła pigułkę, przełknęła i natychmiast poczuła się lepiej. W kilka godzin później znowu jej się odbiło, zawołała więc do córki: „Proszę, przynieś mi compazinę, jest w szufladzie komody". Po kilkunastu minutach córka powiedziała: „Mamo, tu nie ma żadnej compaziny, jest tylko coumadin". Marie zobaczyła pigułkę z wielką literą C i pewna, że to compazina, połknęła ją. Mimo to od razu poczuła się lepiej. Coumadin jest środkiem przeciw krzepliwości krwi, ale w przypadku Marie podziałał jako wspaniałe placebo. Uświadomiła sobie wtedy, że dokonała pewnego wysiłku duchowego. Mówiono jej, że będzie jej mdło, a ona nie miała ani skutków ubocznych, ani nie potrzebowała pigułki. Pamiętam Lillian, która z początku nawet nie chciała siedzieć w kręgu naszej grupy. „Nie przywykłam dzielić tego rodzaju przeżyć z innymi ludźmi" — powiedziała. W rezultacie jednak nie tylko przyłączyła się do tego kręgu, ale wystąpiła ze mną oraz z kilkoma innymi pacjentami w TV. Jednym z największych problemów Lillian były skutki uboczne chemoterapii. Robiło się jej mdło już w drodze do lekarza i brała marihuanę, żeby częściowo przeciwdziałać mdłościom. Za naszą radą omówiła ten problem ze swoim lekarzem. I potem któregoś dnia spytała na zebraniu naszej grupy: „Czy ktoś wie, kiedy miałam chemoterapię?" Nikt nie wiedział. „Miałam ją 45 minut temu — oświadczyła z dumą — i świetnie się czuję." Inna pacjentka, Maxine, przyszła do mnie po nawrocie raka sutka. Po wycięciu guza pod pachą zaleciłem jej Początek podróży 209 naświetlania i chemoterapię. Maxine prowadziła sklep ze zdrową żywnością i nie brała lekarstw przez 17 lat, nie bardzo wiec chciała przyjąć moją radę. Wiele słyszała o ubocznych skutkach, a na dodatek wszystkie jej przyjaciółki ostrzegały, jakie okropności ją czekają. Wyjaśniłem, że obie kuracje mogą pomóc, powodując łatwe do zniesienia skutki uboczne, albo równie dobrze nie spowodują żadnych, jeśli ktoś w nie wierzy i traktuje kurację jako energię. Opowiedziałem jej o pacjentce, która gdy jej onkolog zaczął recytować listę przykrych reakcji, przerwała mu: „Ja nie będę miała takich objawów. Pan zapomniał, kto był moim chirurgiem." Tydzień zaparcia był jedynym skutkiem ubocznym jej terapii, w trakcie której przez cały czas normalnie pracowała jako nauczycielka. Starałem się skłonić Maxine, by myślała o obu formach terapii jak o energii, którą jej organizm posłuży się, żeby wyzdrowiała. Odparła, że może wyobrazić sobie napromieniowanie w ten właśnie sposób i świetnie na to reagowała. Potem również chemoterapię traktowała jako źródło energii i znowu miała bardzo dobre wyniki. Nadal prowadziła sklep i opiekowała się dziećmi. Sny podczas terapii odzwierciedlały jej konflikty. Śnili się jej ogrodnik i sprzątaczka, którzy do swej pracy używali nie tylko naturalnych środków, ale także nawozów sztucznych, a do czyszczenia — detergentów. Jednak dzięki wspólnym dyskusjom, kiedy szczerze mówiła o swoich obawach, była w stanie zaakceptować terapię i współdziałać z nią. Wszyscy jej przyjaciele ostrzegali, że przecież leczona jest truciznami, ale coraz lepszy stan zdrowia Maxine tak ich zdumiał, że zmienili zdanie. 210 BERNIE S. SIEGEL Czasem zaskakująco prosty fakt może wpłynąć na odruch warunkowy. Jedna z uczestniczek zajęć grupy CnRWP zawsze wymiotowała natychmiast po chemote-rapii i dlatego mąż miał w pogotowiu torbę plastikową na wypadek, gdyby to się zdarzyło w samochodzie. Kiedy któregoś dnia otworzyła torbę, znalazła w niej tuzin róż. Od tej pory nigdy więcej nie wymiotowała po chemoterapii. Skuteczne nastawienie Wewnętrzne przekonanie ma wpływ zarówno na pozytywne oddziaływanie kuracji, jak i na zakres jej skutków ubocznych. Naświetlanie może być promieniem zabijającym albo złocistą strzałą leczącej energii. Ponieważ chemoterapia atakuje najpierw komórki o szybkiej przemianie materii — takie jak w guzach i cebulkach włosowych — wypadanie włosów może i powinno być interpretowane jako dowód, że lekarstwo działa. Pacjenci powinni jednak pamiętać, że po zakończeniu kuracji nie będzie po tym śladu. Pewna pielęgniarka tak wierzyła w przepisaną kurację, że nazwała siebie „chemoterapeu-tycznym ćpunem". Greta wyobrażała sobie chemotera-pię jako „szorowanie baniek mydlanych"; określenie to przejęła z jakiejś telewizyjnej reklamy środków do czyszczenia łazienki. Powiedziała swemu lekarzowi, że nie musi opisywać jej możliwych skutków ubocznych. Sama poinformuje go, jeśli coś się zacznie dziać, bo nie chce, żeby ją negatywnie zaprogramował. Ta pacjentka nigdy nie miała jakichś szczególnie przykrych reakcji. Początek podróży 211 Greta później powiedziała mi: „Uważam, że rak jest najlepszą rzeczą, jaka mi się w życiu zdarzyła. Jeśli mogę kogoś nauczyć jak go zwalczać, jest to warte wszystkiego, co przeżyłam. Jestem pewna, że dlatego właśnie zachorowałam na raka". Pacjenci, którzy mówią takie albo podobne rzeczy to ci, którzy tyle przecierpieli, iż całkowita zmiana jaką spowodowała choroba jest czynnikiem niezwykle ważnym, który wniósł w ich życie nowe wartości i wzbogacił je w miłość. To nie oznacza, że tacy pacjenci w jednej chwili nie pozbyliby się choroby, gdyby tylko mogli; oni nie chcieliby jednak wyrzec się zmian, jakie spowodowała. Pragnienie, by jak najwięcej skorzystać z tego doświadczenia i pomagać innym sprawia, że każda następna terapia jest łatwiejsza do zniesienia. Jak napisał dr Kenneth Cohn po wyleczeniu się z chłoniaka: „O tym, że chemoterapia stwarza okazję do rozwoju osobowości można i powinno się informować chorych, ponieważ wyższa samoocena pacjentów zwiększa ich wytrzymałość... i zmniejsza prawdopodobieństwo przedwczesnego przerwania przez nich terapii". Niezależnie od tego, jaka metoda zostanie wybrana dla przywrócenia zdrowia fizycznego, ważne jest, by tak była zaplanowana, żeby nie wpłynęła niekorzystnie na samopoczucie psychiczne. Na przykład terminy chemo-terapii powinny być tak ustalone, by nie kolidowały z innymi ważnymi sprawami w życiu pacjenta. Młody człowiek imieniem Denny został skierowany do mnie przez swego onkologa z powodu fatalnych skutków ubocznych chemoterapii. Ledwie Denny wszedł do mego gabinetu, powiedział: 212 BERNIE S. SIEGEL — Tylko niech pan doktor nie powie „tego"! — Czego? — spytałem. — Pan dobrze wie, o co mi chodzi. — O raka? — Tak — odparł, podszedł do umywalki i zwymiotował. A potem zaczął mówić: — Dostaję moje lekarstwa w piątek i w sobotę. Jestem chory przez cały weekend, a potem w poniedziałek muszę wracać do college'u. I dlatego nie mogę chodzić na randki z dziewczynami i uprawiać sportów. Spytałem go, dlaczego nie bierze tego lekarstwa w poniedziałek. W odpowiedzi usłyszałem: — Mój onkolog i moja matka uważają, że tak jest najlepiej. — No cóż — powiedziałem — to jest twoje życie, ale na twoim miejscu ominąłbym weekend. Czy nie lepiej na przykład stosować chemoterapię w poniedziałek, żebyś mógł się cieszyć życiem? Tydzień potem, w piątek odebrałem telefon. Matka Donny'ego pytała mnie, czy nie wiem, gdzie jest syn. W kilka godzin później był następny telefon, z Montrealu. Dzwonił Denny. Pojechał starym gruchotem rodzinnym, żeby odwiedzić swoją dziewczynę. Wrócił w poniedziałek na chemoterapię i nie miał żadnych skutków ubocznych. Skończył swoją kurację bez dalszych komplikacji i dziś jest zdrów. W następny wtorek na spotkanie CnRWP przyszła matka Denny'ego. W ręku trzymała notes. Pomyślałem, że pewnie zdzieli mnie nim po głowie, ale ona powiedziała: „Wiedziałam, że pan ma rację". Kiedy spytałem, Początek podróży 213 skąd wiedziała, odparła: „Denny przejechał całą tę długą drogę do Montrealu i z powrotem tym naszym starym gruchotem, którym ja nie pojechałabym nawet do najbliższego skrzyżowania. W poniedziałek, kiedy wrócił, ja jednak dojechałam tym gratem do rogu, gdzie się ostatecznie zepsuł. Wiem, że nad moim synem czuwała opatrzność!" Głównym celem CnRWP jest wytworzyć ten właśnie rodzaj samodzielności i świadomości w postawach pacjentów oraz ich rodzinach, pomagając im osiągnąć spokój ducha, który ułatwia pokonanie życiowych problemów. Doszedłem do przekonania, że rozwiązanie konfliktów, autentyczna samorealizacja, świadomość własnej duchowości i miłość wyzwalają niewyobrażalną energię, która pobudzając procesy biochemiczne sprzyja odzyskaniu zdrowia. Kiedyś do naszej grupy przystał lekarz. Miał na imię Herb. Mówił, że wprawia się w stan wyciszenia co wieczór, podczas spacerów z psem. Któregoś razu, kiedy szedł ulicą, usłyszał jak Bóg mówi do niego: — Jesteś Jezusem. — Jestem Żydem — odparł Herb. — Wiem — powiedział Bóg. — Tak jak Jezus. Sądzę — pomyślał Herb — że Bóg mówi mi, abym leczył się przez dotyk dłońmi. I stojąc tam na ulicy zaczął gładzić się po całym ciele. Kiedy Herb opowiedział tę historię, zapytałem go: — Czy przyszło ci na myśl, że Bóg powiedział przez to: Zmień się, stań się uduchowiony. Zareagowałeś 214 BERNIE S. SIEGEL odruchowo, ale przesłanie było wyraźne: Bądź uduchowiony. W CnRWP dążymy do osiągnięcia tych zmian. Widujemy się raz na tydzień, podczas dwugodzinnych spotkań naszej grupy. CnRWP nie jest organizacją nastawioną na zysk. Pobieramy niewielkie sumy, żeby pokryć koszty, ale osoby, których na to nie stać, mogą nie płacić ani centa. Osobiście uważam, że z tej formy terapii nikt nie powinien robić źródła swoich dochodów. Spędzam wiele godzin z pacjentami, ale nie chcę, żeby kiedykolwiek któryś z nich pomyślał: „Ile mnie to będzie kosztowało?" Nie jest nam potrzebne skierowanie od lekarza, nikt też nigdy nie spotkał się z odmową. Jedynym warunkiem przyjęcia jest zobowiązanie, że kandydat będzie rysować. Niezbędne jest również wypełnienie formularza zgłoszeniowego, w którym odpowie na cztery pytania i udzieli o sobie informacji. Każdy członek zaczyna od wykonania następujących rysunków: siebie, swojej choroby, białych ciałek krwi i swojej kuracji. PotemC nim pacjent dołączy do którejś z grup, omawiamy tó rysunki podczas co najmniej jednego indywidualnego spotkania. Mamy też wypożyczalnię książek, ponieważ chcemy, żeby nasi członkowie byli jak najlepiej poinformowani. Dajemy im zestaw materiałów szkoleniowych, jak mogą sami sobie pomagać. Podczas naszych spotkań w grupie omawiamy wszelkie aspekty życiowe: zadania kuracji i różne jej warianty, panowanie nad bólem i strachem oraz sposoby ograniczenia stresu. Pomagamy pacjentom ustalić cele Początek podróży 215 życiowe, stwarzamy okazje do wspólnej zabawy i śmiechu, radzimy, jak regulować relacje uczuciowe z przyjaciółmi i w rodzinie. Ale nade wszystko staramy się pomóc im sprostać temu, co jest ich największym zadaniem życiowym rozwijając w pełni wyjątkową osobowość każdego z nich tak, by się nią cieszyli. Na wiele sposobów staramy się osiągnąć to, co próbują robić Anonimowi Alkoholicy dla tych, którzy piją nałogowo: pomagamy zmienić styl życia, zaakceptować odpowiedzialność, rozwijać duchowe możliwości, dzielić się sobą z innymi. Podobnie jak AA, jesteśmy „zastępczą rodziną", która nigdy nie feruje wyroków. Wspólnie też omawiamy, dlaczego żyjemy i po co tutaj jesteśmy. Każde zebranie kończy się medytacją i ukierukowanymi ćwiczeniami wyobraźni, pomagamy pacjentom włączyć różne techniki w swoje codzienne życie. Często „rodzina" CnRWP jest bardziej serdeczna i podtrzymująca na duchu niż biologiczna. Pewien onkolog spytał mnie kiedyś: „Jeżeli nie jest pan wykształconym psychoterapeutą, skąd pan wie, że nie szkodzi tym pacjentom?" Odparłem: „Kocham ich. Może nie pomagam, ale też jestem pewien, że im nie szkodzę". Uczestnicy CnRWP mogą otrzymać dodatkową psychoterapię, ale pacjent cierpiący na śmiertelną chorobę czasem nie może sobie pozwolić na luksus dogłębnej analizy. Przeżywanie samodestruktywnych tendencji nie jest zachętą do życia. My musimy wykorzystać taką terapię, która rozweseli życie. Mówię pacjentom: „Panujcie nad swoimi uczuciami i żyjcie tak, jakbyście jutro mieli umrzeć. Potem, jeśli nadal będziecie 216 BERNIE S. SIEGEL tego pragnąć, będziecie mieli czas, żeby się obejrzeć wstecz i przekonać, dlaczego i kim jesteście". W ciągu siedmioletniej działalności CnRWP otrzymaliśmy tylko dwa listy kwestionujące to, co robimy. Oba pochodziły od psychiatrów, którzy najwyraźniej denerwowali się, że stracą kontrolę nad swoimi pacjentami. W jednym lekarz protestował, że daliśmy jego pacjentowi pewną książkę, drugi skrytykował nas, że skłoniliśmy jego pacjenta, by przestał brać środki antydepresyjne. Nasze metody zaleciłbym także innym lekarzom, niezależnie od ich specjalizacji. Kluczem do sprawy jest troska o pacjenta. Badania wykazały, że jeśli w klinice psychiatrycznej jest portier okazujący pacjentom życzliwość i współczucie, chorzy szybciej zdrowieją. Reszta tego rozdziału dotyczy „spraw zewnętrznych" programu, metod zmiany tego, co robisz. W następnych zbadamy „sprawy wewnętrzne", sposoby, jak zmienić to kim jesteś. Proszę zapamiętaj, że większość tych rozważań dotyczy raka, ponieważ jako chirurg mam do czynienia z wieloma chorymi na raka pacjentami. Jednak sądzę, że te same metody poprawiają rokowania we wszystkich chorobach, a my w CnRWP widzieliśmy już pozytywne skutki w przypadkach cukrzycy, stwardnienia rozsianego, otyłości, astmy, AIDS, artrety-zmu, zaburzeń neurologicznych, a więc nie tylko raka. Pewien pacjent zgłosił się do nas z powodu raka, ale bardziej przejmował się astmą. Po kilku miesiącach pracy nad zmianą jego stylu życia, medytacji i ćwiczeń wyobraźni nie potrzebował brać cortizonu i właściwie żadnych lekarstw. Stało się to wtedy, gdy utwierdził się Początek podróży 217 w przekonaniu, że jest na właściwej drodze, ponieważ w jego rodzinie nie rak a astma i rozedma płuc zawsze były przyczyną śmierci. Onkolog Sam Bobrów tak odpowiedział reporterowi bostońskiego „Globe'a", który spytał, jak się wiedzie moim pacjentom: „Nie jestem pewien czy pacjenci Berni'ego żyją dłużej, ale dopóki żyją, czują się lepiej. I to jest najważniejsze". Ja sam powiem: „Pokaż mi pacjenta, który cieszy się życiem, a ci pokażę tego, kto będzie żył dłużej". Odżywianie Właściwe odżywianie jest istotną częścią każdej kuracji, nie wierzę jednak w przepisywanie ścisłego reżimu żywieniowego wszystkim pacjentom. Daję im wytyczne dotyczące diety i zawsze mogą też liczyć na zestaw witamin. Jednak moim zdaniem ważniejsze jest skłonić ludzi, by kochali siebie samych i słuchali swego organizmu. Jeśli nie będą się troszczyli o siebie, to nie będą również słuchali moich zaleceń, żeby ćwiczyć, właściwie się odżywiać i nie palić. Łatwo jest uzyskać informacje na temat rozsądnego odżywiania się, zachęcam więc chorych, żeby je zdobyli i stali się specami w tej dziedzinie. Zdaję sobie sprawę, jak wielu pacjentów straciło kontakt ze swoim fizycznym „ja". To tak, jak ktoś siedzący w pokoju gdzie tyka zegar przyzwyczaja się do owego dźwięku tak, że go nie słyszy. Staram się więc pomóc pacjentom nawiązać ponownie kontakt między ciałem i duchem. Kiedy to nastąpi, nie tylko odżywiają się właściwie, ale potrafią korzystać ze swych sił duchowych w procesie leczenia. 218 BERNIE S. SIEGEL Na ogół polecani rodzaj diety, której autorem jest specjalista dietetyki Nathan Pritikin, a która przestrzegana jest w krajach, gdzie ludzie często żyją do 100 lat. Alternatywnie sugeruję również inną metodę, która opiera się na następujących zaleceniach, opracowanych przez amerykański Instytut Badań nad Rakiem i zaaprobowanych przez Narodową Akademię Nauk: 1. Ogranicz ilość tłuszczów w diecie — zarówno nasyconych jak i nienasyconych — do maksymalnego poziomu 30 procent wszystkich kalorii. Można to osiągnąć przez zmniejszenie spożycia mięsa, usuwanie nadmiaru tłuszczu, unikanie smażonych potraw, a także ograniczenie ilości masła, śmietany, przypraw do sałaty i tak dalej. 2. Jedz więcej świeżych owoców, jarzyn i pemoziarai-stych produktów zbożowych. To automatycznie zwiększa spożycie następujących pięciu środków odżywczyefc, które są znane z tego, że przeciwdziałają rakowi: kae©-tenu beta (warzywny poprzednik witaminy A), witaminy C, witaminy E, selenu i błonnika. 3. Jedz małe ilości (albo wcale) produktów solonych oraz pieczonych na węglu drzewnym na ruszcie. 4. Pij umiarkowanie (albo wcale) napoje alkoholowe. Dieta Pritikina wyklucza poza tym: 1. prawie całkowicie sól, z wyjątkiem tej naturalnej znajdującej się w jedzeniu, 2. wszystkie odżywki pobudzające, takie jak kawa i herbata, 3. białą mąkę i cukier rafinowany, Początek podróży 219 4. tłuszcze utwardzone, 5. pieprz oraz inne korzenne przyprawy, 6. żywność zawierającą sztuczne dodatki i środki konserwujące. Ta ostatnia rada dotyczy mięsa zawierającego azotyn (na przykład w hot dogach) a także mięsa zwierząt odżywianych hormonami, antybiotykami oraz innymi środkami chemicznymi. Niektórzy pacjenci, niegdyś chorzy na raka, swoje wyleczenie przypisują przestrzeganiu ścisłej diety. Na przykład dr Anthony Sattilaro, dyrektor Szpitala Metodystów w Filadelfii, swoje zwycięstwo nad chorobą (zaawansowanym rakiem prostaty z przerzutami na kości) przypisuje makrobiotyce (nauce o sposobach przedłużania życia) oraz stylowi życia kładącemu nacisk nie tylko na odżywianie, ale też na właściwe ukierunkowanie myśli i samego życia. W książce Przywołany przez życie (Recalled by Life), którą napisał razem z Tomem Monte mówi o tym, że nieraz wtedy, gdy jest najbardziej potrzebny, w sposób wręcz magiczny pojawia się „nauczyciel". Ojciec drą Sattilaro właśnie zmarł na raka. On sam, przygnębiony świadomością, że również wkrótce umrze, zrobił coś, co mu się nigdy dotąd nie zdarzało. W drodze powrotnej z pogrzebu zabrał do samochodu dwóch autostopowiczów. Jednym z nich był specjalista od makrobiotyki, który powiedział Sattilaro, że wcale nie musi jeszcze umierać i wskazał mu drogę do wyleczenia. 220 BERNIE S. SIEGEL Wierzę w mające doniosłe znaczenie tzw. zbiegi okoliczności. Mimo to nie namawiani do zabierania autostopowiczów i nie narzucam wegeterianizmu moim pacjentom. Uważam, że postawa duchowa człowieka jest dla zdrowia ważniejsza niż jakaś ściśle określona dieta. Inna sprawa, że chorzy na raka będący wegetarianami mają statystycznie większe szansę przeżycia. Wegetariańscy adwentyści Dnia Siódmego znacznie rzadziej chorują na raka odbytnicy i okrężnicy niż reszta amerykanów. U mormonów z Utah ten rodzaj raka występuje jeszcze rzadziej, nawet mimo nieco wyższej konsumpcji wołowiny na głowę niż przeciętnie w USA. Pamiętam chorego na raka pacjenta, który uwielbiał salami i hot dogi. Pomimo choroby, Charlie prosił żonę, żeby mu je kupowała. Przynosiła je do domu, ale wiedząc, że mu to szkodzi, wrzucała do kubła na śmieci. Potem oboje okropnie się sprzeczali. Kiedy Charlie spytał mnie, które z nich miało rację, odparłem, że jednak najważniejsze jest dobre samopoczucie. Kazania i zalecenia rodziny w stylu: „Nie jedz tego czy tamtego, bo umrzesz" nie tylko nie pomagają, ale stwarzają konflikty. Uważam, że trzeba jeść rozsądnie, ale to jedzenie musi nam smakować, a nie być udręczeniem. A dokładnie powiedziałem Charliemu tak: „Gdybym miał rozległego raka, który zaatakował także wątrobę, nikt by mnie nie powstrzymał, żebym zjadł hot doga, jeśli miałbym na to ochotę. Jednak kiedy dojdziesz do punktu, w którym będziesz się cieszył z życia i nabierzesz przekonania, że tego rodzaju jedzenie jest dla ciebie naprawdę szkodliwe, sam przestaniesz to jeść". Początek podróży 221 Ćwiczenia C^iało nasze jest stworzone do ruchu i nie będzie zdrowe, jeśli stale siedzimy albo leżymy. Ludzie, którzy ćwiczą regularnie, rzadziej chorują niż osoby prowadzące siedzący tryb życia. W szpitalu ci, którzy po operacji wstają i chodzą gdy tylko jest to możliwe, najszybciej wracają do zdrowia. Energiczne ćwiczenia shiżą ciału pośrednio i bezpośrednio, pobudzają system odpornościowy i umożliwiają nam zwalczać stres. Wiele doświadczeń wykazało, że kiedy zwierzęta poddane są stresowi i jednocześnie pozbawione fizycznej aktywności, ich organizm degeneruje się. Przy tych samych stresach zwierzęta zachowują zdrowie pod warunkiem, że mogą zażywać ruchu. Już w latach trzydziestych dwóch badaczy potrafiło zmniejszyć występowanie guzów u podatnych na raka i obciążonych stresem myszy z 16 do 88 procent; zwiększali tylko dietę niskokaloryczną oraz ilość ruchu, podczas gdy innym myszom dostarczali nieograniczoną ilość jedzenia, limitując przy tym fizyczną aktywność. W 1960 roku inna grupa badaczy przekonała się, że kiedy wycinek mięśnia, rozwiniętego na skutek ruchu, został wszczepiony myszy chorej na raka, nastąpiło opóźnienie wzrostu guzów, a z czasem nawet zupełne ich wyeliminowanie. Wszczepienie wycinka mięśnia w zaniku nie przyniosło żadnego skutku. Psychologiczne efekty są równie ważne. Już samo wyznaczenie określonego czasu dla tej podstawowej 222 BERNIE S. SIEGEL i mającej tak zbawienne skutki aktywności fizycznej daje większe poczucie szacunku dla siebie i kontroli nad własnym życiem. Poza tym, dzięki wszystkim formom ćwiczeń fizycznych możemy nauczyć się „słyszeć" nasze ciało i jego potrzeby, na drugi plan odsuwając przy tym troski i kłopoty. Ruch, a zwłaszcza biegi, spacerowanie, pływanie oraz regularnie uprawiane indywidualne sporty dają możliwość medytacji, ponieważ nie musimy myśleć o tym, co robimy. Jednak tego rodzaju ćwiczenia dopóty spełniają swoją rolę, dopóki nie staną się „ucieczką" od problemów albo wymówką, żeby stronić od rodziny. Warto wiedzieć, iż stosowano je z pomyślnym skutkiem przy leczeniu depresji; są też skuteczną bronią przeciw dolegliwościom fizycznym. Rodzaj oraz czas trwania ćwiczeń musi być opracowany dla każdego indywidualnie. Zalecam od pół godziny do godziny dziennie albo co drugi dzień, w zależności od indywidualnych możliwości. Musimy jednak pamiętać, że chore ciało wymaga wolniejszego tempa niż zdrowe. Trzeba uważać na sygnały ostrzegawcze: ból albo nadmierne zmęczenie. Są to jednak sygnały, żeby zwolnić a nie całkowicie przerwać. Jeśli ćwiczenie staje się pracą — mija się z celem. Zamiast stwarzać komunikację między ciałem i duchem, staje się jeszcze jednym stresem więcej. Każdy indywidualnie decyduje wybierając takie zajęcia czy ćwiczenia, które sprawiają radość, dają odprężenie, miłe zmęczenie. Jeśli nie możesz ćwiczyć, powinieneś to sobie wyobrazić, co również pobudza ciało. Ja sam często stosuję tę technikę. Początek podróży 223 Zabawa i śmiech rewien profesor college'u leżał bezradnie przed zabiegiem na stole operacyjnym gdy jedna z obecnych tam pielęgniarek powiedziała, że jest jego dawną studentką. „Mam nadzieję, że siostra dobrze u mnie zdała egzamin" — zażartował. Śmiech, który sir William Osler nazwał „muzyką życia" sprawia, że można znieść to, co jest nie do zniesienia. Pacjent z dużym poczuciem humoru ma więcej szans na wyzdrowienie niż ponurak, który rzadko się śmieje. Pamiętam dobrze należącą do CnRWP Joselle, obdarzaną wyjątkowym poczuciem humoru. Choć była tęga, niska, potrafiła przyjść na nasze spotkanie w opiętej koszuli, szortach, podkolanówkach i oryginalnym wielkim kapeluszu, a wszystko po to, żeby nas rozśmieszyć. Pewnego dnia oznajmiła nam, że zdjęcie rentgenowskie klatki piersiowej wykazało, iż rak się cofa. Powiedziałem: „Wiem dlaczego". Wszyscy pochylili się w skupieniu czekając na jakieś naukowe wyjaśnienie. A ja dokończyłem: „Ponieważ żaden szanujący się rak nie ma ochoty pokazać się w takim towarzystwie". Ludzie zachowują humor, jeśli nadal mają w sobie coś z dziecka, to znaczy poczucie niewinności i chęć zabawy. Wiem, że poczucie humoru Joselle przyczyniło się do poprawy stanu jej zdrowia. Dopóki ludzie żyją, wszystko może być śmieszne, a my możemy tak ich rozbawić, żeby się śmiali. Mamy naukowe dowody wyjaśniające, dlaczego mówimy „śmiech to zdrowie". Rozkurczowe działanie 224 BERNIE S. SIEGEL przepony wpływa bowiem na płuca, podnosi poziom tlenu i łagodnie tonizuje system sercowo-naczyniowy. Norman Cousins określił śmiech jako „wewnętrzny jogging", a inni porównują go do delikatnego głębokiego masażu. Jeśli oczekujemy, że jakaś historia albo sytuacja będzie śmieszna, wywołuje to w nas napięcie, które wpływa na tętno, ciepłotę skóry i ciśnienie krwi. Po czym w momencie kulminacyjnym to napięcie nagle zostaje uwolnione w skurczach mięśni klatki piersiowej, brzucha i twarzy. Wykonały one pewną pracę i jeśli żart jest naprawdę przedni, nawet mięśnie rąk i nóg brały w tym udział. Po wybuchu śmiechu wszystkie mięśnie są rozluźnione, łącznie z mięśniem serca, a szybkość tętna i ciśnienie krwi na pewien czas spadają. Fizjologowie przekonali się, że z kolei lękowi rozluźnienie mięśni nigdy nie towarzyszy. Zmierzono, iż reakcja rozluźnienia po mocnym śmiechu trwa aż 45 minut. Zgodnie z badaniami naukowymi śmiech zwiększa także wydzielanie do mózgu pewnego rodzaju związków chemicznych zwanych katecholaminami. Zawierają one składniki, które w pewnych okolicznościach wywołują reakcję walcz-lub-uciekaj, co może oznaczać również zdrowienie. Wzrost tych składników we krwi może zmniejszyć stan zapalny poprzez zaktywizowanie innej części układu odpornościowego. Ponadto zwiększają one wydzielanie endorfin — naturalnych środków znieczulających naszego organizmu. Należy przypuszczać, że oba te zjawiska występują podczas śmiechu. Dzięki temu wesołość za pomocą środków fizjologicznych może ukoić ból a jednocześnie — odwracając naszą uwag? Początek podróży 225 — pomaga nam zrelaksować się. Norman Cousins oglądając w TV program „Ukryta kamera" i filmy z braćmi Mant wtedy, gdy akurat walczył z zesztywniającym zapaleniem stawów kręgosłupa, przekonał się, że 10 minut serdecznego śmiechu dawało mu 2 godziny snu wolnego od bólu. Ponieważ prawie w każdym szpitalnym pokoju jest telewizor, mam nadzieję, że pewnego dnia będziemy mieli „uzdrawiający kanał" z dużą ilością komedii, muzyki, medytacji i leczących obrazów. Najważniejszą funkcją psychologiczną wesołości jest spowodowanie wyjścia poza nasze zwykłe nastawienie duchowe i zyskania nowego punktu widzenia. Psychologowie od dawna zauważyli, że jednym z najlepszych środków, żeby zachować zdrowie umysłowe jest umiejętność dobrodusznego śmiechu z samego siebie. Julia, młoda kobieta, która zgłosiła się do CnRWP z powodu ślepoty będącej wynikiem cukrzycy, pokazała nam wszystkim, jak śmiech może zbawiennie wpłynąć na życiowe smutki. Pewnego razu, kiedy wraz z rodziną i przyjaciółmi była na obiedzie w restauracji, usiadła na krześle i pewna, że ma przed sobą stół, zaczęła pomału przesuwać się naprzód. W ten sposób przesunęła się przez całą salę. Wszyscy milczeli nie bardzo wiedząc, jak zareagować. Wreszcie Julia wpadła na inny stolik, a siedzący przy nim goście spytali ją uprzejmie: „Może się pani do nas przyłączy?" Kiedy zdała sobie sprawę z tego, co się stało, wybuchnęła śmiechem. Wraz z nią śmiała się cała restauracja. 226 BERNIE S. SIEGEL Któregoś dnia Julia szła ulicą ze swoim chłopcem, który stale jej powtarzał: „Uważaj, teraz krok w dół, a teraz w górę". Był tak przejęty opieką nad nią, że upadł na zakręcie. Wręczyła mu więc swoją białą laskę mówiąc: „Weź, bardziej jej potrzebujesz niż ja". Po jakimś czasie Julia odzyskała wzrok, co doprawdy zakrawało na cud. Teraz nie grozi jej już ślepota. Powiedziała mi: „Utrata wzroku nauczyła mnie widzieć, a śmierć nauczyła mnie żyć". Jest teraz jedną z naszych terapeutek. Ćwiczenia fizyczne, śmiech i rozrywki są ze sobą ściśle związane. Do wszystkich trzech rzeczy trzeba podejść z takim samym nastawieniem, wszystkie trzy mają bowiem taki sam wpływ na ducha i na ciało. Podczas zebrań CnRWP humor jest istotną częścią grupowych doświadczeń. Czasem się zdarza, że płaczemy, ale także śmiejemy się. Pracujemy z ludźmi chorymi, żeby wyzwolić w nich dziecko, bo przekonaliśmy się, że ponurakom, ludziom, którzy nie potrafią się bawić, najtrudniej jest wyleczyć się albo tak zmienić swoje życie, by uporać się z chorobą. Są jednostki, które muszą odegrać wyznaczoną im rolę po to, żeby grając wyzbyć się poczucia winy. Kiedy ktoś rysuje swoje uczucia jako małe czarne pudełko albo niewielkie czerwone koło, łatwo zrozumieć, że wyrażanie uczuć jest u tej osoby ograniczone. To samo odnosi się do uczuć pozytywnych. Kiedy dorośniemy, musimy walczyć, żeby pokonać całe lata takich warunkujących destruktywnych poleceń jak: Początek podróży 227 „bądź dzielny", „bądź doskonały", „śpiesz się", „spróbuj jeszcze raz", „bądź mocny" i „bądź miły dla mnie". W rezultacie wiele osób musi nawet bawiąc się „pracować". Takim człowiekiem był Carl Simonton. Ale wyznaczył sobie określoną porę, żeby się bawić i wybrał żonglowanie, żeby wyzwolić w sobie dziecko. Dzięki temu robił coś, do czego nie był wcześniej uwarunkowany. I pracował bawiąc się. Musimy nauczyć się stawiać wesołość, rozrywkę na jednym z pierwszych miejsc w życiu. Jak wszystkie inne pozytywne zmiany, również i ta wywodzi się z pierwszego zasadniczego kroku: mianowicie musimy nauczyć się kochać siebie. Każdy musi znaleźć czas na to, by czytać wesołe książki lub oglądać zabawne filmy, by grać w gry, które lubi, opowiadać przyjaciołom dowcipy albo cieszyć się kolorowaniem książek, jednym słowem robić to wszystko, na co ma ochotę dziecko, które jest w nas. Zabawa sprawi, że nie tylko będziesz się dobrze czuł; ona otwiera także drzwi do twórczości, jest istotnym elementem wewnętrznych zmian, o których pomówimy w rozdziale 8. Zdecyduj się kochać innych i sprawiać, żeby byli szczęśliwi, a twoje życie się zmieni, ponieważ w trakcie tego znajdziesz szczęście i miłość. Pierwszy krok, żeby osiągnąć spokój, to dawać miłość a nie brać. 6 Rola koncentracji duchowej w procesie leczenia Odkrycie nie wypływa z podświadomości, ono rządzi podświadomością... bierze w posiadanie istniejący element ludzki i przerabia go. Odkrycie jest czystą formą spotkania. MARTIN BUBER W wielu kulturach, zwłaszcza na Wschodzie i w społecznościach plemiennych w okresie przedindustrialnym, techniki służące nawiązaniu kontaktu z podświadomością, w celu wykorzystania jej siły stanowiły podstawową część wykształcenia. Na Zachodzie metody te zostały całkowicie zaniechane na rzecz logicznych procesów opartych na nauczaniu elementarnym (czytanie, pisanie, arytmetyka) i przygotowania dorosłych do manipulacji zewnętrznym otoczeniem. Jednak w ciągu ostatnich dwóch dekad powszechna fascynacja naukami Wscho- 229 230 BERNIE S. SIEGEL du, wraz z od dawna trwającym zainteresowaniem psychologów, zwróciła uwagę ludzi zawodowo związanych z medycyną na rozwijanie zdolności duchowych człowieka, po to, by leczyć. Wśród wielu psychologicznych technik stosowanych w chorobach fizycznych szczególną skutecznością wyróżnia się wizualizacja. Wyjaśnię, jak to się robi (wystarczy do tego cichy pokój i przyjaciel albo magnetofon) i dam kilka przykładów, dotyczących zwłaszcza problemów zdrowia. Oddzielnie omówię relaksowanie przy pomocy hipnozy, medytację i wizualizację, które w istocie są częścią jednego procesu. Relaksacja JYlówiąc o relaksowaniu się nie mam na myśli zasypiania przed telewizorem albo wypoczynku wśród przyjaciół. To, o czym mówię, polega na uspokojeniu aktywności umysłowej i odcięciu ducha od zewnętrznej stymulacji; metodę „wytarcia z tablicy" wszystkich ziemskich trosk, żeby przygotować się do nawiązania kontaktu z głębszymi warstwami ducha. Celem jest osiągnięcie stanu lekkiego transu, zwanego nieraz stanem alfa, ponieważ w czasie jego trwania fale mózgowe składają się głównie z fal alfa, których częstotliwość wynosi 8 do 12 cykli na sekundę i które pojawiają się podczas głębokiego odprężenia. Wywołanie tego stanu jest pierwszym krokiem w hipnozie, biosprzężeniem zwrotnym, jogowską medytacją i najbardziej bliskimi formami badania ducha. Rola koncentracji duchowej... 231 Istnieje wiele metod odprężania się i prawie wszystkie są bardzo do siebie podobne. Zostały dokładnie omówione, z fizjologicznymi skutkami włącznie w bestsellerze dr Herberta Bensona Reakcja na odprężenie (The Relaxation Response) — jednej z pierwszych książek relacjonującej temat z punktu widzenia medycyny. Jedna z metod różni się nieco od większości pozostałych. Dr Ainslie Meares z Melbourne w Australii sądzi, że słowne instrukcje, nawet na początku, mają tendencję zbytniego pobudzania myślenia logicznego. Mówi o wielu godnych uwagi przypadkach remisji raka, kiedy stosowano bezsłowne uspokajające metody, oparte na łagodnym dotyku chorego przez terapeutę i kojących dźwiękach. Twierdzi także, że najlepsze wyniki można osiągnąć wtedy, gdy pacjent musi pokonać drobne niewygody, takie na przykład jak siedzenie na niskim stołku albo krześle o prostym oparciu. Leczenie za pomocą dotyku osiąga skutek jeśli wykonywane jest regularnie. Jednak również inne sposoby wywoływania reakcji odprężeniowej dają znakomite rezultaty. (Gdy idzie o kierowaną relaksację — patrz Dodatek.) Nie zniechęcajcie się, jeśli z początku będziecie uważali sposoby osiągania relaksacji za trudne. Odprężanie się i medytacja są trudne zwłaszcza dla Amerykanów: nasze ustawiczne obcowanie z reklamą, hałasem, przemocą i różnego rodzaju bodźcami, których dostarczają nam mass media sprawia, że niełatwo nam wytrzymać nawet kilka minut w bezruchu i spokoju. 232 BERNIE S. SIEGEL Medytacja JKLtoś kiedyś powiedział: „Modlitwa to mówienie, me-dytacja-słuchanie". Obecnie jest to metoda, dzięki której przez pewien czas możemy nie słyszeć kakofonii zamętu codziennego życia, a przy tym poznać inne rzeczy: nasze głębsze myśli i uczucia, twory naszej podświadomości, spokój czystego sumienia i duchową świadomość. Nazwanie tego „słuchaniem" sugeruje całkowitą bierność, a przecież medytacja jest również procesem czynnym, choć nie w zwykłym znaczeniu tego słowa. Jest to sposób, by skoncentrować ducha w stanie odprężonej świadomości, która — choć mniej reagująca na zewnętrzne bodźce — bardziej niż zwykle jest skupiona na rzeczach, na które chcemy zwrócić uwagę, na przykład na obrazach zdrowienia. Istnieje na to wiele sposobów. Niektórzy nauczyciele radzą skupienie uwagi na symbolicznym dźwięku albo słowie (na przykład na mantrze1 albo na jednym obrazie, takim jak płomień świecy czy mandala2. Inni koncentrują się na przynoszącym odprężenie przypływie i odpływie oddechu albo stopniowo hamują tok myśli, które jak ogniki błyskają na powierzchni ducha. Rezul- 1 Mantra — magiczno-religijna formuła mistyczna lamaistycznego buddyzmu, używana jako nieustanna modlitwa, zaklęcie (W. Kopa-liński, Słownik mitów i tradycji kultury, Warszawa 1985). 2 Mandala — graficzny mistyczny symbol wszechświata w formie koła, w które wpisany jest kwadrat, często z ułożonymi symetrycznie przedstawicielami bóstw, używany głównie w hinduizmie i buddyzmie jako pomoc w medytacji. (Przyp. tłum.) Rola koncentracji duchowej... 233 tat wszystkich tych metod jest taki sam: głęboka, przynosząca wypoczynek pustka albo trans, który wzmacnia umysł uwalniając go od panującego w nim zwykle zamętu. Medytacja, jeśli się ją regularnie praktykuje pod odpowiednim przewodnictwem, może doprowadzić do zdumiewających doświadczeń jedności z Kosmosem, do iluminacji, ale na początku zmiany zazwyczaj następują powoli, subtelnie. Kiedy zaczniecie medytować przekonacie się, że to poprawia koncentrację. Powoli człowiek skupia się, skoncentrowany na sobie tak, że już prawie nie reaguje na zewnętrzne stresy. Na przykład kiedy ktoś zajeżdża ci drogę na autostradzie, potrafisz opanować swój morderczy gniew i towarzyszący mu wzrost ciśnienia krwi. Spokój przygotowuje cię również do tego, żeby unikać niebezpieczeństwa, będącego wynikiem głupich poczynań innych ludzi. Nie znam żadnego innego działania, które samo w sobie potrafi spowodować tak wielką poprawę jakości życia. Kiedyś dostałem list od grupy kobiet, które zaczęły medytować, by powiększyć sobie piersi. Istotnie, udało im się to osiągnąć, ale sama medytacja tak pozytywnie wpłynęła na jakość ich życia, że to jakie mają piersi stało się dla nich sprawą drugorzędną, zaś one same zajęły się przede wszystkim wielką rewitalizacją, jaka w nich nastąpiła. Zachodni badacze w dziedzinie medycyny, a zwłaszcza dr Herbert Benson, potwierdzili ostatnio korzystny wpływ medytacji na organizm ludzki. Powoduje ona obniżenie albo unormowanie ciśnienia krwi, tętna i po- 234 BERNIE S. SIEGEL ziomu hormonów stresu we krwi. Wpływa też na zmiany w układzie fal mózgowych, powodując ich uspokojenie. Te fizyczne zmiany odbijają się na postawie człowieka, ograniczając nadaktywne zachowanie typu A, które często bywa przyczyną ataku serca. Medytacja podnosi także próg odporności na ból i obniża nasz biologiczny wiek. Jej dobre skutki zostają pomnożone, jeśli przy tym regularnie się ćwiczy. Krótko mówiąc medytacja zmniejsza zmęczenie i wyczerpanie, a także pomaga ludziom żyć lepiej i dłużej. Nauka zachodnia dopiero niedawno zaczęła badać wpływ medytacji i wizualizacji na choroby, jak również wzajemną zależność między mózgiem, gruczołami wewnętrznego wydzielania i systemem odpornościowym. Zapewne najbardziej bezpośrednie badania pilotów przeprowadził w 1976 roku Gurucharan Singh Khalsa w Szpitalu Weteranów w La Jolla (Kalifornia). Wykazały one, że joga i medytacja zwiększają o 100 procent poziom we krwi trzech odpornościowych systemów hormonalnych. Niestety, badaniom takim można było poddać niewielką grupę; jak dotąd nie ma pieniędzy na ich kontynuację. A jednak w 1980 roku psycholog Alberto Yilloldo ze State College w San Francisco wykazał, że regularna medytacja i wizualizacja samowyleczenia zwiększyła reakcję białych ciałek krwi i hormonów na standardowy test dotyczący fizycznego stresu: zanurzania jednego ramienia w lodowatej wodzie. Podczas tego badania osoby doświadczone w medytacji znosiły ból znacznie lepiej niż te, które nie medytowały, zaś dwie trzecie Rola koncentracji duchowej... 235 z nich byty w stanie zatrzymać krwawienie natychmiast po badaniu krwi, po prostu koncentrując się na żyle w miejscu nakłucia. Łatwo to zrobić i radzę każdemu, żeby przy następnym pobieraniu krwi spróbował. Dr Joan Borysenko pracująca w Izraelskim Szpitalu Beth w Bostonie dowiodła również, że medytacja i relaksacja wpływają na zmniejszenie koniecznych dawek insuliny u diabetyków. Ludzie o aktywnym typie A są na ogół bardzo przebojowi, muszą zawsze i wszystko kontrolować, nie lubią poddawać się powszechnie przyjętym sposobom zachowania i wyrażania uczuć, mają tendencję do chorób, jeśli coś blokuje im drogę do sukcesu. Na ogół dążą do celu, który ich materialnie satysfakcjonuje, często jednak ograniczają podstawowe potrzeby swego ciała, może dlatego że mają tendencję niedoceniania altruisty-cznej miłości i wewnętrznego spokoju, od którego ostatecznie zależy poczucie własnej wartości. Ludzie o typie B mają większą potrzebę współpracy niż władzy, mniej zahamowań i są bardziej odporni na choroby. Ten poziom rozwoju osiągają ci, których motywem jest przede wszystkim dawać a nie brać, czyli postępować jak rodzice, którzy potrafią zrezygnować ze swoich celów a całą swą troskę poświęcić dzieciom. Paradoksalnie ten altruizm, który jest oparty raczej na bezwarunkowej miłości niż oczekiwaniu pochwał czy innej nagrody, wzmacnia prawdziwy szacunek dla siebie, umożliwiający ludziom bardziej efektywne dbanie o siebie. Zarówno dający jak i biorący są nagradzani przez sam akt miłości. Wszystkie wykonane do dziś badania wskazują, że dążenie do władzy — czemu towarzyszy ustawiczne 236 BERNIE S. SIEGEL napięcie — pobudza współczulną część systemu nerwowego, co prowadzi w konsekwencji do dezaktywizacji współczulnych (uspokajających) nerwów. To z kolei włącza na stałe stresową reakcję walcz-lub-uciekaj powodowaną przez adrenalinę, zmniejszając możliwość reakcji organizmu na inny stres, taki jak choroba. Psycholog z Harvardu David C. McClelland odkrył ostatnio, że jednostki motywowane dążeniem do władzy miały niższy poziom immunoglobuliny A w ślinie niż osoby, których celem była troska o innych. Napisał on: „To sugeruje, że jedynym sposobem by uniknąć stresu i chorób związanych z mocnym dążeniem do władzy jest dążenie do rozwoju duchowego, zaś energię związaną z pragnieniem władzy skierować należy na pomaganie innym. Dojrzałość, miłość i altruizm zmniejszają współczulną aktywizację i jej potencjalnie złe skutki na zdrowie". Nie ma nic lepszego ponad medytację, żeby przydać sobie spokoju i perspektyw koniecznych do tego wzrostu. Wizualizacja i hipnoza Antropolog Claude Levi-Strauss zauważył, że ludowa medycyna na całym świecie często opiera się na „psychologicznym manipulowaniu chorym organem" za pomocą niezwykle żywych obrazów wprowadzonych do umysłu pacjenta, kiedy jest on w głębokim transie. Carl i Stephanie Simonton zastosowali podobne techniki gdy tylko dowiedzieli się, że ci, którzy stosują biosprzężenie Rola koncentracji duchowej... 237 zwrotne, często są w stanie komunikować się bardziej skutecznie ze swoim ciałem za pomocą obrazu niż próbując bezpośrednio wpłynąć na jakiś organ lub jego czynność. Pewna kobieta na przykład nauczyła się kontrolować niebezpieczną arytmię swego serca: wyobraziła sobie małą dziewczynkę rytmicznie bujającą się tam i z powrotem na huśtawce. W książce Poza biosprzężeniem zwrotnym (Beyond Biofeedback) Elmer i Alyce Green z kliniki w Menninger opisują, jak zostali wezwani, żeby uśmierzyć bóle pewnemu mężczyźnie, który cierpiał na rozległego raka miednicy. Zahipnotyzowali go i poprosili, żeby odnalazł w swoim mózgu miejsce, gdzie są zastawki kontrolujące dopływ krwi do jego ciała i żeby zakręcił tę zastawkę, która kontrolowała dopływ krwi do jego guza. Zrobił tak i guz zmniejszył się do jednej czwartej swej poprzedniej wielkości. Bóle ustąpiły, a chory zamiast umrzeć został wypisany ze szpitala. A kiedy po pewnym czasie ten mężczyzna zmarł w wyniku komplikacji po późniejszej operacji, lekarze przekonali się, że nie ma śladu po przerzutach, a guz, który był wielkości grapefruita, zmalał do wielkości piłeczki golfowej. W publikacji wydanej w 1984 dr Nicholas Hali z Centrum Medycznego George'a Washingtona w Waszyngtonie podał, że terapia wyobrażeniowa zwiększała liczbę krążących białych ciałek krwi, a także poziom tymozyny alfa l, hormonu ważnego zwłaszcza dla białych krwinek zwanych T pomocniczymi. Tymozyna-alfa l wspomaga także dobre samopoczucie, co świadczy o tym, że system odpornościowy może bezpośrednio wpływać na czyjś stan ducha; tak pozytywnie, jak i negatywnie. 238 BERNIE S. SIEGEL Simontonowie mieli szczęście, kiedy w 1971 po raz pierwszy pomogli choremu na raka pacjentowi zastosować ich metodę wizualizacyjną. Zadanie wymagało wprawdzie niezwykle dużo wyobraźni i dyscypliny, ale rezultaty przekroczyły najśmielsze oczekiwania. Chory, mężczyzna z zaawansowanym rakiem gardła, przez dwa miesiące miał naświetlania choć specjaliści uważali, że jego szansę są bardzo małe. A jednak pacjent był pozytywnie nastawiony do kuracji i reakcji swoich białych krwinek, nie miał objawów ubocznych i w rezultacie jego rak zniknął zaiste w sposób niezwykły. Potem zaczął leczyć swój artretyzm i dwadzieścia lat trwającą impotencję ponownie stosując wizualizację, co trwało łącznie cztery miesiące. Tak wspaniałe rezultaty zachęciły Simontonów do rozwinięcia metody. Wiedzieli, że może ona ratować życie, choć u następnych pacjentów wyniki nie zawsze były tak dobre. Często chorzy, którzy inaugurują nową terapię szybko zdrowieją, ponieważ wzmacnia ją efekt placebo nierozerwalnie związany z pasją, oczekiwaniem i nadzieją badaczy. Wizualizacja wykorzystuje to, co można by nawet nazwać „słabością" organizmu, który nie potrafi odróżnić duchowego doświadczenia od fizycznego. Psycholog Charles Garfield badał w Centrum Medycznym Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco tych, którzy przeżyli raka i doszedł do wniosku, że większość z nich dysponowała zdolnością wprowadzenia się w taki stan ducha, że ich ciało mogło reagować na poziomie wyższym niż przeciętny. Garfield znalazł uderzające podobieństwa w postępowaniu tych, którzy przeżyli raka, Rola koncentracji duchowej... 239 a metodami stosowanymi przez zawodników w ZSRR i wschodniej Europie, którzy w ubiegłych dziesięcioleciach odnosili tak niezwykłe sukcesy na olimpiadach. Owe techniki, rozwinięte głównie w Bułgarii, zostały ostatnio opisane przez Sheilę Ostrander i Lynn Schroe-der w ich książce Supernauka (Superlearning). Trenerzy ze Wschodniej Europy często kazali sportowcom i uczniom leżeć i słuchać uspokajającej muzyki. Były to najczęściej larga pochodzące z instrumentalnych utworów barokowych, z ich mocnym, regularnym basowym rytmem około 60 uderzeń na minutę. Po kilku minutach bicie serca słuchacza synchronizowało się z rytmem muzyki powodując stan głębokiego odprężenia. Następnie sportowcy wyobrażali sobie w pełnych barwach i z najdrobniejszymi szczegółami scenę zwycięstwa. Było to powtarzane tak długo, aż zdarzyło się naprawdę. Badacze sowieccy podkreślają, że ci zawodnicy, którzy poświęcają nawet trzy czwarte swego czasu na ów duchowy trening, mają lepsze wyniki niż sportowcy bardziej skupieni na treningu fizycznym. Choć Rosjanie lubią akurat barokowe largo, muzyka innego rodzaju również całkiem dobrze spełnia swoją rolę. Należy tu wymienić różne rodzaje muzyki klasycznej, łagodne ballady i natchnioną muzykę z różnych epok i kultur. Nagrania odgłosów przyrody, takie jak szum morza, śpiew ptaków w lesie czy plusk wodospadu także są bardzo skuteczne. Najważniejsze jest, by dźwięki były kojące a nie pobudzające, i żeby podobały się osobie, która ich słucha. Poza stosowaniem muzyki Podczas medytacji, każcie spotkanie CnRWP zaczyna- 240 BERNIE S. SIEGEL my od jakiegoś uspokajającego utworu. To ułatwia wejście w stan „pełnej miłości konfrontacji", jaki staramy się osiągnąć. Muzyka pomaga ludziom odprężyć się i spojrzeć śmiało na nieprzyjemne prawdy, gdyż czujemy się bezpieczni mając świadomość, że naprawdę wzajemnie się o siebie troszczymy. Choć muzyka bywa pomocna, nie zawsze potrzebujemy jej do wizualizacji. Kiedy poprawi się wasza zdolność koncentracji, możecie prowadzić medytację wyobrażeniową wszędzie, nawet w metrze. Częste hałasy z otoczenia mogą się wpleść w nasze wyobrażenia lub sugestie hipnotyczne i przyczynić się do pogłębienia transu. Jedyny warunek skutecznej wizualizacji to bujna wyobraźnia. Jeśli masz trudności, zasięgnij rady doświadczonego terapeuty. Nie wszyscy mamy takie same zdolności do wizualnych technik czy hipnozy. Ten problem szerzej omówiony jest w Dodatku. Uderzająca okazała się siła wyobraźni w przypadku małego Glena, który miał guza mózgu. Jego lekarz stwierdził, że dalsze badania czy terapia są bezcelowe i ooesłał go do domu, żeby tam umarł. Rodzice zawieźli chłopca do centrum biosprzężenia zwrotnego w Klinice Mayo, gdzie jedna z osób personelu co tydzień z nim rozmawiała. Stosowano też technikę wyobrażeniową Si-montonów. Choć początkowo Glen był oporny, w końcu trafiono na pomysł, który mu się spodobał — powietrznych statków rakietowych, które — jak w grze video — latają wokół jego głowy i strzelają do guza. Wyobraził sobie, że guz jest „wielki, niemy i szary", i ostrzeliwał go regularnie. Rola koncentracji duchowej... 241 Po kilku miesiącach powiedział ojcu: „Wiesz, wsiadłem do rakiety i zrobiłem wycieczkę po mózgu, ale wyobraź sobie nie znalazłem raka". Ojciec Glena odpowiedział coś w rodzaju: „To bardzo dobrze". A kiedy Glen zażądał ponownego badania mózgu, lekarz powiedział, że szkoda na to pieniędzy, ponieważ guz jest nieuleczalny. Chłopiec czuł się tak dobrze, że wrócił do szkoły. Pewnego dnia upadł i lekarz powiedział: „Widzisz, mówiłem ci. Ten upadek z pewnością został spowodowany przez guza mózgu". Wtedy rodzice Glena zrobili szczegółowe badania mózgu i okazało się, że rak zniknął. Gdybyśmy mogli po prostu powiedzieć: „No więc stosujmy te rakiety!", problem byłby łatwy. Niestety, techniki te nie zawsze skutkują. Za mało wiemy o tym procesie; musimy nauczyć się jak go indywidualizować i jak stwarzać zmiany na poziomie podświadomości. Po wielu latach doświadczeń ze stosowaniem metody wizualizacji wiemy już, że każdy pacjent musi wybrać obraz indywidualnie. Powinien to być obraz, który ta osoba widzi oczyma wyobraźni tak wyraźnie, jakby go widziała w rzeczywistości. Ten obraz musi odpowiadać pacjentowi bez zastrzeżeń. Sądzę, że pewnym mankamentem książki Simontonów jest brak duchowych aspektów leczenia. Ponieważ ich pierwsi pacjenci byli grupą agresywną, doszli do wniosku, że każdy będzie chciał atakować raka i go zabijać. Dla większości ludzi obraz zabijania — nawet choroby, która zagraża ich życiu — jest czymś odstręczającym. Rozpowszechnione w medycynie obrazowe określenia kojarzone z wojną 242 BERNIE S. SIEGEL wytrącają tych ludzi z równowagi choć może sami nie zdają sobie z tego sprawy. Medyczny żargon, gdzie często spotyka się słowa „atak", „trucizna" i „zabijać", bywa przez chorego świadomie lub podświadomie odrzucany. Na przykład Jan, jeden z pacjentów CnRWP po tym, jak jego onkolog opowiedział mu o terapii, która zabije jego białaczkę, wstał ze słowami: „Jestem kwakrem, moje sumienie nie pozwala mi na zabijanie czegokolwiek" i wyszedł. Jan rozpoczął indywidualną i grupową psychoterapię. Pracował nad tym, żeby mieć czyste sumienie, codziennie brał 20 gramów witaminy C, medytował, słowem wybrał drogę, która mu odpowiadała. Wyobrażał sobie, że komórki jego systemu odpornościowego łagodnie wynoszą z organizmu komórki rakowe i, zamiast je zabijać, wypłukują z ciała. W ciągu czterech lat stan jego zdrowia powoli, ale ustawicznie się poprawiał. Którejś zimy upadł na lód, uderzył się w głowę i miał wstrząśnienie mózgu. Powiedziano mu, że przez miesiąc musi leżeć. Okres ten poświęcił prawie wyłącznie na medytację i wizualizację. Kiedy przyszedł na zwykłą kontrolę zdrowia, jego lekarz powiedział mu: „Nigdy dotąd nie miał pan tak dobrych wyników badania krwi". A jego żona zażartowała: „Gdybyśmy mogli go uderzać w głowę raz na miesiąc, może wyleczyłby się całkowicie". Jeśli idzie o raka, postawa Jana jest bardziej skuteczna niż „wariant wojenny", ponieważ złośliwe komórki to te, które zboczyły z właściwej drogi. Dlatego w pewnym sensie bezpośredni atak na nie jest atakiem na samego siebie. Ponadto większość ludzi uważa, iż żabi- Rola koncentracji duchowej... 243 jąć można tylko z miłości, w obronie swoich najbliższych, przyjaciół, rodziny albo dzieci. Badania psychologiczne wykazały, że około 15 procent żołnierzy czuje się całkiem w porządku zabijając wroga ale pod warunkiem, że nawiążą głęboką wieź uczuciową ze swoimi kolegami i będą przekonani, że atakowali broniąc swych najbliższych. Z moich doświadczeń wynika, iż wielu chorych na raka pacjentów często przez całe życie ma trudności z kochaniem siebie na tyle, żeby w podobny sposób' podchodzić do obrony przed chorobą. Dlatego niektórzy zdrowieją wyobrażając sobie swoje białe krwinki jako rekiny albo polarne niedźwiedzie, jednak wielu chorych nie potrafi tego. Jednym z najbardziej sprawdzających się rodzajów wizualizacji w CnRWP okazało się wyobrażanie sobie guzów spełniających rolę pożywienia i zjadanych przez białe krwinki. Tak jak uzdrowiciele w prymitywnych plemionach każą ludziom korzystać w wyobraźni z siły zwierząt, ja również radzę pacjentom, żeby używali ich jako ożywionych symboli. Pewne dziecko wyobraziło sobie raka jako pożywienie dla kota, a komórki odpornościowe jako białego kotka. Inny pacjent wyobrażał sobie ptaki i pokarm dla ptaków. Jeśli wyobrażamy sobie zjadanie raka, może to znaczyć: „Ten guz żywi mnie i pomoże mi odzyskać zdrowie". Taki rodzaj obrazowania jest bliższy naturze białych krwinek, a poza tym daje podstawę by uważać chorobę za psychiczną pożywkę dla naszego własnego rozwoju. Innym dobrym sposobem jest wyobrażać sobie 244 BERNIE S. SIEGEL chorobę jako krnąbrne dziecko albo nieposłuszną część ciała. Dzięki leczeniu i dyscyplinie ta nienormalna część ciała czy choroba wraca do normalnego, sprawnego funkcjonowania. O kierowanych technikach wizualizacyjnych więcej w Dodatku. 7 Wyobrażenia o chorobie i leczeniu Człowieka nie możesz niczego nauczyć. Możesz tylko pomóc mu znaleźć to w sobie. GALILEUSZ Zacząłem pracować nad zastosowaniem technik wyobrażeniowych w leczeniu raka opierając się na metodzie Simontonów, a zwłaszcza tej podanej przez ich współpracowników Jeanne Achterberg i Franka Lawli-sa w książce Wyobrażenie raka (Imagery of Cancer). Jej rozszerzona wersja ukazała się pt. Obrazowanie choroby (Imagery of Disease). Posługując się tymi technikami ja również znalazłem istotne różnice pomiędzy rysunkami pacjentów, których stan zdrowia poprawił się w porównaniu z tymi, którzy nie mieli osiągnięć. Różnice objawiały się w takich elementach rysunków jak wielkość raka, agresywność białych krwinek i sposoby symbolicznego przedstawienia raka. 245 246 BERNIE S. SIEGEL Stosowałem tę metodę przez rok w sposób raczej mechaniczny; chciałem skłonić pacjentów do wzięcia udziału w samoleczeniu. Potem, jesienią 1979, uczestniczyłem w prowadzonym przez dr Elisabeth Kubler-Ross seminarium na temat przeżyć z pogranicza życia i śmierci. Techniki posługiwania się rysunkami w badaniu podświadomości były przez wiele dziesięcioleci rozwijane przez uczennicę Carla Junga Susan Bach, Gregga Furt-ha oraz innych. Nauczyłem się owych technik od dr Kubler-Ross i kiedy zacząłem stosować je w mojej praktyce, zobaczyłem, że powtarzają symbolikę kolorów i sekwencje czasu z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Przekonałem się również, że skojarzenia symboli były często tak samo złożone i odkrywcze, jak sny. Już w 1933 Jung następująco interpretował sen przytoczony mu przez lekarza, który nie podał mu żadnej innej informacji na temat pacjenta: Ktoś obok mnie ustawicznie pyta o naoliwienie jakiejś maszyny. Mówi się, że najlepszym smarem byłoby mleko. Ja uważam, że coś oleistego byłoby lepsze. Potem staw został spuszczony i wśród mułu widać dwa nie żyjące zwierzęta. Jednym z nich jest bardzo mały masto-dont. Zapomniałem, co to było za drugie zwierzę. Jung postawił diagnozę, że nastąpiła blokada płynu mózgowo-rdzeniowego, zapewne z powodu guza. Jego interpretacja opierała się na fakcie, że łacińskie słowo określające flegmę, która jest rodzajem mazi w organizmie, brzmi pituita, a słowo „mastodont" pochodzi od dwóch greckich słów, które oznaczają „piersi" i „zęby". Wydedukował więc, że ten obraz mastodonta od- Wyobrażenia o chorobie i leczeniu 247 nosi się do sutkowatych ciałek leżących u podstawy trzeciej komory mózgu, „stawu" z płynem mózgowo--rdzeniowym znajdującym się u nasady mózgu. Szczegóły Jungowskiej interpretacji zostały błyskotliwie ujęte przez psychologa, badacza z UCLA, Russella Lockharta w jego artykule Rak w snach i mitach. Jung spytany, jak doszedł do właściwego wniosku, odparł tylko: ...gdybym potraktował ten sen jako organiczny symptom, rozpętałaby się od razu taka dyskusja, że oskarżylibyście mnie o najbardziej okrutny obskurantyzm... Kiedy mówię o archetypowych wzorach, ci z was, którzy są świadomi takich rzeczy, rozumieją to. A jeśli tak nie jest, myślicie: Ten facet zupełnie zwariował, ponieważ mówi o mastodontach i o tym, czym się różnią od węży i koni. Powinienem najpierw przez jakieś cztery semestry prowadzić dla was wykłady na temat symboli, żebyście mogli docenić to, co mówię. Lockhart sformułował taką oto konkluzję: „Organy i procesy cielesne mają zdolność stymulowania obrazów psychiki znacząco związanych z typem fizycznych zaburzeń oraz ich umiejscowienia". Zapewne dzieje się to za sprawą elektrycznych albo chemicznych poleceń przekazywanych z chorej części ciała do mózgu, które są interpretowane przez umysł jako obrazy. I tak samo jak salamandrze nie może odrosnąć nowa kończyna, jeśli prowadzące do niej nerwy zostały odcięte, my nie możemy otrzymać polecenia, jeśli nasz system nerwowy jest uszkodzony albo umysł ma zamkniętą świadomą komunikację z psyche i somą. 248 BERNIE S. SIEGEL Jak widzimy, pogłębiona wiedza na temat języka i mitologii często bywa potrzebna dla właściwej interpretacji snów. Podobnie jak Jung wierzę, że duch ma dostęp do doświadczeń całego poprzedniego życia. Dlatego też ludzie czasem mówią we śnie językiem, którego nie znają, albo porozumiewają się uniwersalnym językiem symboli, których znaczenia nie rozumieją po przebudzeniu. Rysunki są łatwiejsze do interpretacji, ponieważ ich symbolizm jest na ogół prostszy, bardziej związany z codziennym życiem i może być skierowany na konkretny temat. Proszę pacjentów by rysowali siebie, swoją kurację, chorobę i eliminujące je białe krwinki. Żeby łatwiej wyjaśnić nieukierunkowany materiał z podświadomości, proszę każdego pacjenta o co najmniej jeden dodatkowy rysunek oceny jaką sam wybierze. W zależności od obszaru, na którym konflikt istnieje, zawsze proszę, żeby pacjenci rysowali samych siebie podczas pracy, w domu, z rodziną, na sali operacyjnej i tak dalej. Konflikt, jaki najczęściej spotykam, dotyczy postawy pacjenta wobec terapii. Na poziomie świadomym lub intelektualnym pacjent często mówi: „Ta terapia jest dla mnie dobra", a jednak podświadomie czuje: „To jest trucizna". W takim wypadku istnieje tylko jedno wyjście; jeśli pacjent reaguje na zaleconą terapię jakby go truto, trzeba ją przerwać. Skoro jednak rysunek ujawnił sprzeciw pacjenta wobec tego rodzaju kuracji, postawę tę można zmienić. Trzeba im to uświadomić i przeprowadzić rozmowę. W takim przypadku konieczna jest wizualizacja pomyślnej terapii, przeprogramowanie na poziomie podświadomości. Wyobrażenia o chorobie i leczeniu 249 Z każdym pacjentem omawiam jego rysunki. Trwa to czasem godzinami, przed pierwszym zebraniem CnRWP albo w ramach konsultacji przed operacją. Rysunki są cudownym sposobem by ludzie się otworzyli i mówili o rzeczach, które raczej skrzętnie ukrywają. Ostatecznie to oni wykonali ten rysunek, a konflikty i postawy, jakie przedstawia mamy teraz obaj na papierze leżącym przed nami. Doprawdy nie ma znaczenia, ilu moich wykładów pacjent wysłuchał albo ile wie o technice rysowania. Podświadomość zna odpowiednie symbole i zawsze znajduje nowe sposoby w odkrywaniu tego, co świadomość ukryła. Susan Bach pracowała stosując tę metodę przez ponad 30 lat; wiele czasu spędziła w szpitalach dla dzieci, gdzie rysowanie stosowano powszechnie. Przekonała się, że owe rysunki odzwierciedlają pewne określone choroby w sposób typowy i powtarzający się. Musimy zrozumieć, że istota ludzka może przekazywać, i przekazuje poprzez bezsłowną komunikację oraz własne idiomy, zarówno swój stan somatyczny, jak i psychiczny. Gdy chodzi o ciało takie rysunki mogą ukazywać wydarzenia z przeszłości, odnoszące się do zapamiętanych dawnych diagnoz i prognoz. W sprawach psychicznych możemy się zorientować, co się dzieje i działo głęboko w umyśle — na przykład po urazach — i że rysunek potrafi wyrazić nadzieje pacjenta, jego obawy i przeczucia. Ponadto te rysunki mogą przerzucić most pomiędzy lekarzem i pacjentem, jego rodziną i otaczającym światem. A ich znaczenie oraz to, co implikują, ułatwi leczącym, zwłaszcza ciężko chorego, pomóc mu maksymalnie zbliżyć się do istoty swego , ja" 250 BERNIE S. SIEGEL czy to w trakcie zdrowienia, czy w okresie, gdy koło jego życia zamyka się. Wreszcie możemy spytać, jak to możliwe, że spontaniczne obrazy są odzwierciedleniem, podobnie jak sny, całej sytuacji ludzkiej osoby. W ciągu kilku dziesiątków lat pracy klinicznej doszłam do tego, że widzę, iż poprzez obrazowość spontanicznych rysunków znów coś prześwieca; coś, co nazwałam wewnętrznym widzeniem. W ten sposób może otwiera się przed nami nowy wymiar. Na swój własny sposób psycholog Joan Kellogg pokazała, że rysowane przez pacjentów mandale przedstawiające życie w ogóle albo ich własne, mogą odkryć wiele prawd o podświadomym życiu naszego ducha. Pacjent wypełnia okrągły kontur kolorowymi geometrycznymi rysunkami lub obrazami, które potem są interpretowane podczas rozmowy z uzdrawiaczem albo terapeutą, ale przytoczenie tu sztuki owej interpretacji zajęłoby całą książkę. 8 Jak się stać kimś wyjątkowym Nadzieja jest rzeczą z piórami Która przysiadła na duszy I śpiewa melodię bez s/ów, / nigdy nie przestaje. EMILY DICKINSON Kjedy po skończeniu college'u w 1953 roku psycholog Al Siebert wstąpił do oddziału spadochronowego, zainteresował się osobowością tych, którzy przeżyli ostatnią wojnę. Jego kadrę instruktorską tworzyło kilku spadochroniarzy z oddziału dosłownie wybitego w Korei. Przekonał się, że ci doświadczeni żołnierze są bardziej cierpliwi niż przypuszczał. W odpowiedzi na omyłki żartowali zamiast wpadać w złość. Co ważniejsze, napisał Siebert: „Zauważyłem, że ich świadomość jest jakby odprężona. Każdy z nich zdawał się mieć zawsze włączony radar". Zrozumiał wtedy, że to nie dzięki szczęściu ci ludzie uratowali się z opresji. 251 252 BERNIE S. SIEGEL Przez cały czas swej pracy zawodowej Siebert nadal zajmował się badaniem tych, którzy przeżyli. Przekonał się, że ich najważniejszą cechą charakterystyczną było bogactwo charakteru, połączenie wielu przeciwieństw, które określił jako cechy „dwufazowe". Byli oni zarazem poważni i weseli, nieśmiali i agresywni, introspekty-wni i otwarci, i tak dalej; słowem — ludzie paradoksu, którzy nijak nie pasowali do zwykłych psychologicznych kategorii. Dzięki temu byli bardziej giętcy niż większość z nas, dysponowali większą skalą możliwości, z których mogli czerpać. Siebert był ciekaw jak osobowość kogoś, kto przeżył wojnę, poradzi sobie z własnymi sprzecznymi cechami. Opierając się na koncepcjach Ruth Benedict i Abrahama Maslow, po przeprowadzeniu wywiadów z setkami ludzi, którzy stawili czoła różnego rodzaju przeciw-nościom Siebert przekonał się, że ci, którzy przeżyli, mają swoją hierarchię potrzeb i że — w przeciwieństwie do większości ludzi — realizują je wszystkie. Zaczynając od najbardziej podstawowych, oto najważniejsze: przeżycie, bezpieczeństwo, akceptacja przez innych, szacunek dla siebie i samorealizacja. Jedna z głównych potrzeb, która odróżniała tych co przeżyli od innych, przekraczała jednak samorealizację: okazało się nią pragnienie współdziałania. Siebert definiuje to jako potrzebę współgrania, uporządkowania wszystkiego wokół, z korzyścią dla siebie oraz dla innych. A więc ci, którzy przeżyli, działają nie tylko w interesie własnym, ale też innych. Dzieje się tak nawet w najbardziej stresujących sytuacjach. Usuwają przeciwności Jak się stać kimś wyjątkowym 253 i dzięki nim żyje się bezpieczniej lub wszystko lepiej funkcjonuje. Krótko mówiąc: dają z siebie wszystko zostawiając świat lepszym, niż go zastali. Owa „odprężona świadomość" i pewność siebie oszczędza ich energię na rzeczy naprawdę ważne. Kiedy wszystko idzie dobrze, usuwają się na bok, pozornie nie interesując się rozwojem wypadków czy potencjalnymi problemami. Czasem może się wydawać, że są „niezaangażowani", podczas gdy w istocie są „przyjaciółmi na dobre i złe". Wkraczają, kiedy coś naprawdę zaczyna się dziać. Ci, którzy przeżyli chorobę Cechy charakterystyczne spadochroniarzy Sieberta są zbieżne z cechami pacjentów, którzy zdrowieją dzięki programowi Simontonów i CnRWP. Simontonowie następująco scharakteryzowali swoich wyjątkowych pacjentów: zwykle odnoszą sukcesy, jeśli wybrali karierę, która im odpowiada, pracują nawet podczas choroby albo szybko wracają do pracy. Są receptywni i twórczy, choć czasem wrodzy, mają mocne ego i równie silne poczucie własnej wartości. Cechuje ich miłość własna i duże poczucie szacunku dla samych siebie. Rzadko kiedy ulegają. Zachowują kontrolę nad własnym życiem. Są inteligentni, o twardym poczuciu rzeczywistości. Polegają na sobie: nie potrzebują dołączać do kogokolwiek, choć doceniają współpracę. Zajęci własnym powodzeniem są równocześnie tolerancyjni i troszczą się o swych bliźnich. Zwykle bywają nonkonformistami o łagodnych zasadach moralnych. Nie mają przesądów i szanują różnorodność ludzi. 254 BERNIE S. SIEGEL Jako pacjenci, osoby które mają albo rozwijają w sobie „cechy przeżycia", liczą na siebie i szukają raczej rozwiązań niż popadają w depresje. Problemy traktują jako zmianę kierunku a nie kieskę. To ci, którzy w poczekalniach czytają albo medytują zamiast patrzeć tępo przed siebie. Jak to ujął jeden z członków CnRWP: „Pesymizm to luksus, na jaki nie mogę sobie pozwolić". Pewna chora na raka pacjentka tak często wymiotowała w trakcie naświetlań, że nie mogła absorbować wystarczającej ilości jedzenia i należycie się odżywiać. Wobec tego codziennie nastawiała budzik na 4.00 i jadła wtedy śniadanie. Potem o 8.00 spożywała lunch i w ten sposób mogła strawić dwa posiłki przed popołudniowym naświetlaniem, co sprawiło, że odzyskała siły witalne. Naszym celem w grupach CnRWP jest pomóc ludziom rozwinąć w sobie elastyczność, zdolność przystosowania się i wiarę we własne siły, jakie cechują osobowość ludzi chcących przeżyć. Jedna z moich pacjentek powiedziała mi, że spytała swego lekarza, czy ktoś wyleczył się kiedy z tego, na co ona choruje. W odpowiedzi postawiłem jej następujące pytanie: „A gdyby się pani znalazła w obozie koncentracyjnym, spytałaby pani strażnika: Czy zdarzyło się, żeby ktoś stąd uciekł?" Okazało się, że była w obozie koncentracyjnym, tak więc świetnie zrozumiała, o czym mówię. Tak, jak negatywne nastawienie żywi się sobą, tak też dzieje się z postawą pozytywną człowieka, który przeżył, zaś ciało odzwierciedla stan ducha. Kiedy wraz z trzema kobietami z grupy CnRWP, brałem udział w telewizyjnym programie Phila Donahue w 1979 roku, do naszej Jak się stać kimś wyjątkowym 255 przepełnionej garderoby wszedł charakteryzator i spytał: „Które to są te chore na raka pacjentki?" Zapewne spodziewał się trzech zabiedzonych, wychudzonych kobiet. Ponieważ nie mógł ich rozpoznać, był to najlepszy seans psychoterapii, jaką kiedykolwiek miały: niezwykły zastrzyk optymizmu dla ich dobrego samopoczucia. Jedna z tych trzech kobiet, chora na raka sutka, spotkała w Chicago swego dawnego przyjaciela, została w tym mieście i wyszła za niego za mąż. Zrezygnowała z naświetlań. Żyje nadal i ma się dziś dobrze, a mnie się wydaje, że pomogło jej w tym ponowne małżeństwo i całkowita zmiana życia. Druga, która dwukrotnie chorowała na raka, także nie ma żadnych śladów choroby. Trzecia pacjentka, Melanie, niedawno zmarła, ale nie z powodu raka, lecz na skutek komplikacji wywołanych infekcją po przeszczepieniu szpiku kostnego. Moment przełomowy dla niej nastąpił w okresie rozwodu, kiedy mąż spytał ją, jak się czuje. Odparła: „Mam teraz ciężki okres" a on na to: „Ale wyglądasz wspaniale". Wtedy pomyślała: „Nie chcę z nim mieć więcej nic wspólnego. Zamknęła się w sobie nie dając upustu uczuciom i wkrótce potem zapadła na białaczkę. Następnie dokonała bardzo istotnych zmian w swoim życiu. Wielokrotnie jej lekarzom wydawało się, że jej dni są policzone, a ona mimo wszystko żyła. Zdarzało się to tak często, że kiedy naprawdę wszystko wskazywało na to, że nie przeżyje, lekarze podtrzymywali ją na duchu mówiąc, że wierzą w jej wyzdrowienie. I jeszcze raz się udało. Wreszcie Melanie doszła do punktu, kiedy chemoterapia przestała skutkować, jako że było zbyt wiele remisji. Potem 256 BERNIE S. SIEGEL poddano ją operacji przeszczepu szpiku kostnego, czego nie robi się często u ludzi w jej wieku (była dobrze po trzydziestce). Wysłałem do szpitala, gdzie leżała, list; podkreśliłem, jaką wyjątkową pacjentką zawsze była. Tamtejsi lekarze zrozumieli na jej przykładzie, że czynnikiem decydującym nie jest wiek, ale raczej cechy sprzyjające woli przeżycia. Jednym z podnoszących na duchu aspektów naszej pracy w CnRWP jest to, że nasi członkowie często pomagają sobie nawzajem. Ostatnio jedna z moich pacjentek powiedziała mi, że zatelefonował jej brat, którego czekała poważna operacja kręgosłupa. Udzieliła mu lekcji, jak się zachowuje wyjątkowy pacjent. W kilka dni później znowu do niej zadzwonił. Powiedział, iż wypisano go szóstego dnia po operacji, choć lekarze uprzedzali, że będzie musiał spędzić w szpitalu od 12 do 24 dni. Także Siebert stwierdził, że można wykształcić w sobie osobowość przeżycia, choć nie da się tego wykładać w taki sposób jak algebry czy chemii. On to pojmuje jako rozległy proces dojrzewania psychicznego i neurologicznego; wzrastania, które paradoksalnie polega też i na tym, by pozostać dzieckiem. Istotne jest tu rozróżnienie: chodzi o to by być jak dziecko, ale nie być dziecinnym. Siebert wylicza następujące cechy automo-tywującego wzrastania: — spontaniczna chęć zabawy, taka jaka cechuje zdrowe dziecko; — zdolność tak głębokiego zaabsorbowania jakąś czynnością, że zapomina się o czasie, zewnętrznych zdarzeniach i wszystkich kłopotach, często przy tym gwiżdżąc, nucąc albo z roztargnieniem mówiąc do siebie; Jak się stać kimś wyjątkowym 257 — ciekawość niewinnego dziecka; — styl obserwacyjny, bez ferowania wyroków; — chęć do błaznowania , naturalna umiejętność śmiania się z siebie; — otwartość na przyjmowanie krytyki pod własnym adresem; — żywa wyobraźnia, snucie marzeń i rozmowy z samym sobą. Herbert także określił oznaki świadczące o tym, że dana osoba osiąga synergiczny poziom działania. Są to: — empatia dla innych ludzi, łącznie z oponentami; — zdolność dostrzegania wzorców i związków w organizacjach albo różnego rodzaju urządzeniach; — uznanie podkorowej percepcji albo intuicji jako ważnego źródła informacji; — dobre wyczucie czasu zwłaszcza wtedy, gdy się przemawia albo podejmuje jakieś nietypowe działanie; — zdolność przewidywania i podejmowania w porę właściwych działań; — współdziałający nonkonformizm unikający kontroli przez niewłaściwe prawa czy społeczne standardy, jednak w większości przypadków decyduje się przestrzegać ich ze względu na innych, chyba że podejmie próbę ich zmiany; innymi słowy — unikanie pustych gestów; — dobre samopoczucie w skomplikowanych, zaskakujących sytuacjach, w których inni są zdumieni i przerażeni; — zachowanie pozytywnej postawy i spokoju wobec Przeciwności; 258 BERNIE S. SIEGEL — zdolność przyjmowania nowych, nieoczekiwanych albo niemiłych doświadczeń, które mogą nas zmienić; — umiejętność czynienia przypadkiem nieoczekiwanych odkryć; zdolność przemieniania tego, co inni uważają za wypadek lub niepowodzenie, w coś pożytecznego; — wrażenie, że w miarę jak się starzejesz jesteś coraz bardziej bystry i bardziej cieszysz się życiem. Jeśli podejdzie się do tej listy jak do spisu zadań, może się ona wydać przerażająca, ale kiedy ważniejsze zalecenia przedyskutuję w dalszej części tego rozdziału, mam nadzieję wykazać, iż rozwijają one automatycznie nasze dążenie, by wyrażać miłość zarówno do siebie jak i do innych. I choć zmienić własną osobowość jest trudno, możesz rozwinąć w sobie każdą z tych cech. Oczywiście nie nastąpi to tylko dlatego, że chcesz. Istnieją dwie zasadnicze drogi, żeby ci ułatwić tę zmianę: praca z podtrzymującą grupą terapeutyczną, albo z tymi, których najbardziej kochasz, najbardziej im wierzysz. Pewien mój przyjaciel nazwał ten proces „konfrontacją troskliwości". Drugi sposób, żeby ułatwić owe przemiany, to regularna medytacja, w trakcie której wyobrażasz sobie jakim chcesz się stać. To pomaga pracować na podświadomym poziomie umysłu, gdzie wszystkie zna- 'j czące zmiany zachodzą łatwiej niż na poziomie świadomym. Szacunek dla samego siebie i tworzenie „\Vazne jest to, co myślisz o sobie. Musisz znaleźć tę część swego życia, która najbardziej ci odpowiada, i wtedy przestać grać; twoim zawodem jest być" — tak Jak się stać kimś wyjątkowym 259 napisał Quentin Crisp, angielski pisarz i wykładowca, który w swym zeznaniu podatkowym nazywał siebie „zagubionym dzieckiem na emeryturze", a swoją drogę do samoakceptacji opisał w książce Nagi urzędnik administracji państwowej (The Naked dvii Servant). Kiedy był chłopcem, jego bracia chcieli zostać piłkarzami albo kapitanami żeglugi wielkiej. On natomiast chciał być inwalidą. I stało się tak, że dopóki nie „przestał grać", był inwalidą. Kiedy przestał się martwić tym, co inni ludzie myślą o jego ekscentrycznym stylu ubierania się i życia, o farbowanych włosach i lekko wywrotowych poglądach, odzyskał w pełni zdrowie, jeździł z odczytami, które wygłaszał nawet po siedemdziesiątce. Od niedawna nauka stwierdza, że uczciwość w sferze emocjonalnej i samoakceptacja sprzyjają dobremu zdrowiu. Na przykład w 1979 roku dr Walter Smith i dr Stephen Bloomfield odkryli, iż ludzie, którzy potrafią płakać, rzadziej bywają zaziębieni niż ci, którzy powstrzymują łzy. Kobiety rozumieją łatwiej te rzeczy niż mężczyźni, bowiem przywykły do ich akceptacji i radzenia sobie ze swoimi uczuciami, podczas gdy życie mężczyzn obraca się przeważnie wokół pracy zawodowej. Nic więc dziwnego, że grupy CnRWP jak dotąd składają się głównie z kobiet. Ten sam rodzaj raka u kobiet powoduje niższą śmiertelność, niż u mężczyzn. Psychologowie oceniają, że mniej niż 20 procent populacji ma „wewnętrzny punkt kontroli", dzięki któremu ludzie raczej kierują się własnymi kryteriami niż tym, co mogą sądzić inni. Ta integralność (poczucie własnego , ja") jest w dużej mierze częścią osobowości 260 BERNIE S. SIEGEL „tych co przeżyli", i procent ich jest na ogół taki sam jak procent wyjątkowych pacjentów, o czym sam się przekonałem. Jak zauważyła Elida Evans w 1926 roku w swoim pionierskim studium na temat osobowości ludzi chorych na raka: „Rozwój indywidualności chroni życie i zdrowie. Wynosi daną osobę ponad zbiorowy autorytet". Przekonałem się, że na wsi lub w odległych miejscowościach procent wyjątkowych pacjentów jest wyższy: ludzie są tam po prostu niezależni i samodzielni. Ten, kto stanie się panem samego siebie, wyzwala w sobie zdolność tworzenia. Uwolniony z więzów konwenansu i lęku (dyktowanego tym, co inni mogą pomyśleć) duch odpowiada nowymi rozwiązaniami, postawieniem sobie nowych zadań i uświadomieniem, że piękno i spokój przychodzą od wewnątrz. Człowiek wtedy staje się zdolny do podejmowania ryzyka, eksperymentowania z własnym życiem. W swoich wspomnieniach Przede wszystkim nauczy-czyli mnie, jak być szczęśliwym (Most of Ali, They Taught me Happiness) Robert Miiller opisuje, jak w krytycznym momencie chęć przeżycia pobudza kreatywne myślenie. W 1943 roku Miiller należał do francuskiego Ruchu Oporu. Pod nazwiskiem Parizot udało mu się zatrudnić w jednej z agend rządu w Yichy, gdzie zbierał nformacje o ruchach wojsk niemieckich. Ostrzeżony, że Niemcy chcą go aresztować, uciekł na poddasze budynku, w którym pracował. Tu ktoś uprzedził go, że kilku gestapowców wiedząc, że jest w biurze, metodycznie przeszukuje cały gmach. Jak się stać kimś wyjątkowym 261 Miiller przerabiał program dr Emila Coue dotyczący autosugestii i pozytywnego myślenia. Poznał tę metodę dzięki przyjacielowi, który leżał w szpitalu chory na gruźlicę, a któremu lekarze powiedzieli, że nie ma żadnych szans na przeżycie. Poprosił on Mullera, żeby mu przyniósł książki Coue'go i Miiller również je przeczytał. Przyjaciel wyzdrowiał, co sprawiło, że Miiller uwierzył w opisany przez Coue'go system. Powtarzając sobie, że musi do tej sytuacji podejść jak do pasjonującej przygody Miiller uspokoił się na tyle, że doszedł do wniosku, iż jednej rzeczy gestapowcy się nie spodziewają: mianowicie tego, że zejdzie po schodach wprost na nich. Zdjął okulary, włosy zmoczył wodą, wziął jakiś skoroszyt z biurka znajdującego się w pokoju, w którym się znalazł, zapalił papierosa i zmieniwszy w ten sposób swój wygląd przybrał obojętną minę. Schodząc w dół natknął się na swoją sekretarkę, która właśnie była przesłuchiwana. Spytał, skąd to całe zamieszanie. Nie mrugnąwszy okiem dziewczyna odparła, że „panowie szukają monsieur Parizota". „Szukają Parizota? — zawołał. — Właśnie kilka minut temu widziałem go na trzecim piętrze!" Niemcy pobiegli na górę, a Muller znalazł bezpieczne schronienie dzięki swym przyjaciołom. Niewielu z nas przeżywa tak bezpośredni sprawdzian, ale wszyscy mamy okazję wykazania inwencji. Ludzie, którzy w pełni rozwijają swoją indywidualność, często zmieniają pracę przenosząc się z zawodu, który im zapewnia bezpieczeństwo do zawodu, dzięki któremu 262 BERNIE S. SIEGEL ich życie nabiera nowych wartości, oni zaś mogą coś dać światu, a nie tylko z niego brać. Na przykład senator Frank Church z Idaho w 1947 roku studiował prawo na Harvardzie, kiedy lekarz stwierdził u niego nieuleczalnego raka i dał mu zaledwie sześć miesięcy życia. Wtedy znalazł innego lekarza, który przepisał mu, nową wtedy, terapię naświetlaniami. W wywiadzie, którego udzielił w trzydzieści lat później Church powiedział, że decyzję zostania politykiem podjął po to, by czynić dobro dla innych ludzi. „Dawniej byłem bardziej ostrożny, ale gdy w wieku 23 lat otarłem się o śmierć stwierdziłem, że życie jest tak ryzykowną imprezą, iż jedyną drogą by naprawdę żyć jest podejmować duże ryzyko". W rezultacie nie obawiał się być pierwszym senatorem, który publicznie zaprotestował przeciw wojnie wietnamskiej, skrytykował CIA i zbrodnie FBI. Był zwolennikiem praw obywatelskich oraz ochrony środowiska naturalnego, co zagrażało jego karierze politycznej. Odrzucenie jego ideałów i klęska polityczna, jaką poniósł w 1980 roku mogły się przyczynić do jego śmierci na raka. Zmarł w 1984 roku, w trzydzieści siedem lat po pierwszej fatalnej diagnozie. Nie ma wątpliwości, że zadowolenie z pracy jest bardzo istotne dla zdrowia. Jak to podkreślił Hans Selye, największy światowy autorytet w sprawach stresu: „Jeśli robisz to, co lubisz, to tak naprawdę nigdy nie pracujesz. Twoja praca jest dla ciebie rozrywką". Ktoś kiedyś zastał George'a Halasa, właściciela drużyny futbolowej Chicago Bears, w jego biurze podczas weekendu. Spytał liczącego wówczas przeszło osiem- Jak się stać kimś wyjątkowym 263 dziesiąt lat Halasa: „George, w twoim wieku, dlaczego tu pracujesz?" W odpowiedzi usłyszał: „Pracujesz wtedy, kiedy chciałbyś być gdzie indziej". Ktoś, kto nie lubi swego zawodu często twierdzi, że bardzo trudno znaleźć interesującą, twórczą pracę. Może to i prawda, ale tak niewielu ludzi wykorzystuje swoje twórcze uzdolnienia, że wciąż istnieje wiele możliwości dla tych, którzy ich szukają. Niczego nie można osiągnąć bez wysiłku ale, jak zauważył William James, niestety większość ludzi za bardzo ogranicza swoje możliwości. Jest w tym pewna sprzeczność, która myli wiele osób. Nauczono większość z nas, że miłość do samego siebie i miłość do innych nie idą w parze, że nie możemy zaspokajać własnych dążeń, a przy tym poświęcać się. I dopiero gdy staniemy się tymi, którzy „chcą przeżyć", zdajemy sobie sprawę, że naszym najważniejszym celem jest darzyć miłością i osiągnąć spokój ducha. Wtedy nasza motywacja staje się duchowa i bezinteresowna a nie egoistyczna. Żyć w przeświadczeniu, że pewnego dnia umrzemy oznacza, iż będziemy chcieli dać coś światu. W trakcie tego procesu rozwijamy w sobie wewnętrzne poczucie wartości, które pomaga nam poprawić jakość życia. Przekonujemy się, że dążymy do' paradoksalnego celu tych, którzy chcą przeżyć: chcemy sprawić, żeby wszystko dobrze się układało nam oraz innym. Ten, kto nie ma pracy dającej zadowolenie, odgrywa rolę ofiary. I nic nie pomoże, jeśli on sam sobie nie pomoże. Często przychodzą do mnie różni ludzie i mówią: „Chciałbym zostać terapeutą. Gdzie mógłbym do- 264 BERNIE S. SIEGEL stać taką pracę?" „A gdzie pan pracuje teraz?" — pytam, a kiedy mi powiedzą, odpowiadam: „O'kay, a teraz proszę się rozejrzeć wokół siebie, a przekona się pan, że każdego w pańskiej pracy nęka jakieś cierpienie. Proszę im pomóc, a od razu stanie się pan terapeutą". Mój pacjent Ted, który osiem lat temu miał dwa guzy mózgu (jeden był złośliwy, a drugi łagodny) tak to ujął: „Byłem po prostu pętakiem. Byłem specjalistą od montażu wykładzin i stale wszystkim powtarzałem: Zależy mi tylko na forsie. Teraz pracuję za darmo (jako wolontariusz w szpitalu) i uwielbiam to!" Stephanie Matthews powiedziała: „Największą przeszkodą, jaką musimy pokonać, jest przekonanie, że jedyny ważny cel w życiu to praca — a dla niektórych kobiet — dzieci". Jest to jeszcze jedna dziedzina, w której medytacja i wizualizacja mogą nieść olbrzymią pomoc. Każdy może chwilowo oderwać się od presji i niezadowolenia z powodu swej obecnej pracy i wyobrazić sobie lepszą przyszłość. Wyobrażanie kieruje duchową energię do osiągnięcia wymarzonego celu i kiedy zaczynasz postępować zgodnie ze swoim nowym nastawieniem, stwarzasz nowe możliwości — świadomie i podświadomie. Naszą przyszłość kreuje to, co każdego dnia myślimy i robimy. Radzę moim pacjentom, żeby zapisywali codzienne swoje myśli. Kiedy to później przeczytają, zobaczą, jak wykreowali przyszłość swoimi myślami, które wtedy motywowały ich postępowanie. Jung powiedział: „Przyszłość jest podświadomie kształtowana na długo przedtem nim stanie się teraźniejszością i dlatego jasnowidze mogą ją przepowiedzieć". Jak się stać kimś wyjątkowym 265 W grupach CnRWP pomagamy ludziom żyjącym w ustawicznej niepewności na skutek choroby, określić powody dla których powinni żyć. Wielu pacjentów nie chce podjąć tego wysiłku; uważają, że nie ma sensu stawianie sobie celów, których realizacji może nie dożyją. Z pewnością wymaga to wielkiej odwagi, bo kiedy życie jest przyjemne, jego utrata wydaje się tym większa. Staramy się przekonać ludzi, by podchodzili do życia jak do wspaniałego zadania i patrzyli na nie jak na dar lub szansę, by czegoś dokonać. Ostatnio zadzwonił do mnie Howard, któremu jego lekarz oświadczył, że umrze w ciągu trzech miesięcy. Wrócił do domu, usiadł w bawialni i poprosił żonę, żeby odwołała jego wizytę u dentysty, na co ona odparła: „Nie pozwolę ci siedzieć w bawialni trzy miesiące i czekać na śmierć". Przyjechał do mnie aż z Montany. Powiedziałem: „Nikt, kto przyjechał tu aż z Montany, nie może umrzeć w ciągu trzech miesięcy. Pan jest inny. Pan jest wojownikiem". Po osiemnastu miesiącach Howard nadal żył. Napisano o tym w jego miejscowej gazecie i zamieszczono zdjęcie, jak medytuje w gorącej kąpieli. Kiedy jego lekarz powiedział mu: „Chłopie, ale miałeś szczęście", Howard oświadczył: „To nie szczęście, ale ciężka praca". I dodał, że punktem zwrotnym były moje słowa: „Pan jest inny". Staram się uświadomić moim pacjentom, że najważniejszy jest proces zdążania do celu. Kiedy się zmieniamy i pracujemy nad tym, żeby osiągnąć duchowość, zyskuje nasze ciało. Już sam proces jest osiągnięciem. Kiedy w grupie CnRWP ustalamy do czego dążymy, staramy się nie zamykać w ramach czasu, ponieważ jeśli 266 BERNIE S. SIEGEL nie zrealizujemy naszych założeń zgodnie z planem, będzie to oznaczać klęskę. Zadaniem jest pomóc pacjentom ustalić realne cele. Osiągnięcie ich wzmacnia poczucie własnej kompetencji i wartości, a same cele rozjaśniają obraz tego, co będzie. Jak napisał Nietzsche: „Ten, kto ma cel w życiu, może znieść niemal wszystko". Ostateczny cel to po prostu żyć w sposób bezinteresowny. Pomagamy pacjentom osiągnąć wyważony zbiór celów, który odzwierciedla wszystkie ich potrzeby. Wiele osób, zwłaszcza mężczyzn, ma tendencję by myśleć o celach związanych tylko z pracą, podczas gdy wiele kobiet ma tendencję ustalać cele związane z innymi ludźmi — na przykład przeprowadzenie dorosłego dziecka przez studia czy wykonanie jakiejś charytatywnej pracy — aż do wyłączenia własnych potrzeb. Zachęcamy naszych pacjentów, żeby podczas określa- j nią swoich celów brali pod uwagę pracę, rozwój fizyczny j i emocjonalny, a także duchowe potrzeby, pomaganie j innym i czystą rozrywkę; innymi słowy, żeby zintegrowali wszystkie aspekty życia. Zwłaszcza ważne jest, by zrozumieli swoje cele spełnione dzięki chorobie, i ustalili! takie, które wychodzą naprzeciw ich potrzebom zamiast J choroby. Raz jeszcze medytacja i wizualizacja będą tu skutecznymi narzędziami, pomogą każdemu uświadomić sobie j jego prawdziwe potrzeby, a potem sprawią, iż zostaną | one zrealizowane. Jeśli oczyma wyobraźni ujrzysz to, czego naprawdę pragniesz, masz szansę przekonać swo- J ją podświadomość, że jest to możliwe, jak też stworzyć atmosferę nadziei. Otrzymasz wtedy „żywe" polecenie. Jak się stać kimś wyjątkowym 267 Proces przebudowy waszego życia, dążenie by stać się osobą autentyczną oznacza, że trzeba przestać myśleć o sobie samym jak o rzeczy — zestawie nawyków, pracy, różnych ról. To konieczne, bo jeśli jesteś niewolnikiem własnego wyobrażenia o sobie, w pewnym sensie jesteś już martwy. Staramy się więc pomóc pacjentom, żeby pojmowali siebie jako dynamiczne, stale zmieniające się procesy. Osiągniemy to, kiedy uznamy, że wszyscy jesteśmy doskonale niedoskonali. Wszyscy spętani jesteśmy tym, że śmierć jest nieuniknionym faktem i że niektóre decyzje mogą przyśpieszyć niszczycielskie dla życia procesy. A przecież nie wiemy dokładnie, kiedy umrzemy, toteż w tej niepewności wszyscy mamy prawie nieograniczone możliwości. Z naukowego punktu widzenia George T. Lock Land w swojej książce Wzrosnąć albo umrzeć (Grow of Die) ukazał, jak nasza ludzka kondycja jest podobna do tego, co wiemy o komórkach: Natura komórki, podobnie jak to co nazywamy ludzką naturą, nie jest czymś co j e s t, ale czymś wiecznym w procesie stawania się. Nie jest to całkowicie zdeterminowane, ale odgrywa wielką rolę w naszym determinowaniu. Tak jak człowiek rekapituluje tę samą serię wydarzeń, które mają miejsce w życiu komórki, tak jego zachowanie zależy od alternatyw dostępnych dla rozwoju. Jeśli warunki odżywiania i sprzężenia zwrotnego pozwalają na nowe wzorce rozwoju, rezultatem będzie twórcze i odpowiedzialne zachowanie. Jeśli nie, brak alternatyw doprowadzi do regresji w bardziej podstawowych wzorcach rozwoju. 268 BERNIE S. SIEGEL Robert Henri opisał ten sam rodzaj rozwoju z punktu widzenia artysty w Sztuce ducha (The Art Spirit): • Kiedy w kimś żyje artysta, to niezależnie od tego, jakie będzie jego dzieło, staje się on istotą pełną inwencji i śmiałości, poszukującą, samowyrażającą się. Staje się też interesujący dla innych ludzi. Niepokoi, zdumiewa, oświeca i toruje drogi dla lepszego zrozumienia. Tam, gdzie ci, którzy nie są artystami próbują zamknąć książkę, on ją otwiera i pokazuje, że jest jeszcze wiele dalszych stron. Niezależność i pewność siebie Ludzie, którzy zawsze się uśmiechają, nigdy nie mówią o swoich zmartwieniach i lekceważą własne potrzeby to ci, którzy z dużym prawdopodobieństwem zachorują. Dla nich często największym problemem jest powiedzieć; „nie" bez poczucia winy. Dopiero po szoku, jakim jest j diagnoza, wielu z nich potrafi wyznać, co naprawdę czuje i zaczyna żyć dla siebie. Stan zdrowia pewne pacjentki, która nigdy i wobec niczego nie wyrażał: swego niezadowolenia, zaczął się poprawiać od chwil^ gdy zdołała powiedzieć mężowi, że nie lubi swego Dla Thelmy, o której mówiłem w rozdziale 2, dokona się przełom, gdy po raz pierwszy wyszła z domu chc właśnie dzwonił telefon, i wtedy kiedy wezwała policj?| ponieważ jej mąż alkoholik groził jej pobiciem. Pacjent wtedy wykazuje najważniejszy rodzaj pewnoś-1 ci siebie, kiedy nawiązuje partnerski stosunek ze swoim i lekarzem. Większość chorych nie rozmawia ze swymi lekarzem ani nie zadaje mu wielu pytań w obawie, że i Jak się stać kimś wyjątkowym 269 może rozgniewać tego, który ma ich wyleczyć. Oczywiście nikt nigdy nie może mieć pewności, że zostanie wyleczony. Tym sam się leczysz. Wiele osób dochodzi do zdrowia stosując terapię alternatywną. To wcale nie znaczy, że ta terapia sama w sobie jest skuteczna; po prostu ludzie leczą się czyniąc coś, w co wierzą, i co daje im nadzieję. Tego właśnie uczymy ludzi w grupach CnRWP i naprawdę warto aby lekarze nauczyli się tego samego. Któregoś ranka podczas obchodu pacjent spytał mnie: — Coś złego? — Nie. — No to dlaczego pan doktor zmarszczył czoło? — Nie zmarszczyłem czoła, tylko po prostu myślę. — To niech pan doktor myśli w hallu, a tutaj się uśmiecha. Nasi pacjenci są naszymi najlepszymi nauczycielami. Kiedy pielęgniarka mówi mi, że jakiś pacjent jest oporny i nie chce przebrać się w standardowe szpitalne ubranie albo zadaje mnóstwo pytań, nim podda się jakiemuś badaniu, powiadam: „Bardzo dobrze, będzie dłużej żyć". A Leonard Derogatis w swej pracy, o której wspomniałem w rozdziale l wykazuje, że ci, którzy przeżyli wiele lat po remisji raka, zdaniem lekarzy „gorzej" się zachowywali, co potwierdzają moje własne obserwacje na różnych oddziałach szpitalnych. Tak zwany trudny pacjent również szybko dochodzi do zdrowia, dłużej potem żyje i cechuje go aktywny system odpornościowy. Zachęcam zatem wszystkich, żeby zachowywali swą indywidualność, kiedy przekraczają 270 BERNIE S. SIEGEL próg szpitala, podając następujące rady, które moja żona i ja nazywamy „Dobry pacjent, zły pacjent": 1. Do szpitala zabierz ubranie, które jest praktyczne, wygodne, indywidualne. Staraj się chodzić jak najwięcej. 2. Zabierz ze sobą drobne przedmioty osobiste. 3. Pytaj lekarzy, zadawaj pytania na temat badań itd. Mów o sobie, o tym, co ci potrzebne, zarówno przed badaniami jak i w trakcie. 4. Przekaż swojemu lekarzowi, jakie są twoje potrzeby i pragnienia. Zaproponuj wymianę książek, taśm, rozmawiaj z nim. 5. Weź ze sobą magnetofon i słuchawki z taśmami do medytacji i z twoimi ulubionymi utworami muzycznymi. Nagrywaj rozmowy ze swoim lekarzem, żeby potem wysłuchać ich ponownie, a także dla rodzinnego użytku. 6. Używaj swego magnetofonu w sali operacyjnej i pooperacyjnej, żeby słuchać muzyki, medytacji czy poleceń wydawanych w czasie i po operacji. Niech ktoś przypomni lekarzowi, żeby nie przerwano nagrania. 7. Jeśli masz mieć operację, poproś chirurga i anestezjologa, żeby w jej trakcie przekazywali ci pozytywne przesłania. To najprostszy sposób, żebyś się obudził w dobrym nastroju, spragniony i głodny. 8. Powiedz chirurgowi, żeby podczas zabiegu mówił do ciebie szczerze, ale z nadzieją, żeby także powtarzał pozytywne przesłania, całkowicie unikając negatywnych. Jak się stać kimś wyjątkowym 271 9. Mów do własnego ciała, zwłaszcza wieczorem przed operacją, prosząc, żeby krew odpłynęła z miejsca zabiegu, gdyż to przyśpieszy twój powrót do zdrowia. 10. Ustal, kiedy będą cię odwiedzali i telefonowali ci, którzy się tobą opiekują i kochają. 11. Po operacji ruszaj się najwcześniej jak to jest możliwe. Wychodź ze szpitala, żeby brać udział w zebraniach swojej grupy, żeby się przespacerować albo zjeść jakiś posiłek z przyjaciółmi. Szczere wyrażenie uczuć może w znacznym stopniu wpłynąć na jakość opieki, jaką zostaniesz otoczony. Emmę, jedną z naszych wyjątkowych pacjentek, przygnębiał szary kolor na ścianach poczekalni jej onkologa, któregoś więc dnia powiedziała sekretarce: „To miejsce jest okropnie ponure. Tu nie można wyzdrowieć i nie chcę, żeby mi tu podpisywano formularze ubezpieczeniowe dopóty, dopóki ta poczekalnia nie zostanie przemalowana". Zdenerwowana sekretarka wstała mówiąc: — Pani tego nie zrobi. — Właśnie że zrobię — odparła Emma. I wkrótce poczekalnia została pomalowana na niebiesko. Teraz Emma jest „kobietą, która przyczyniła się do zmiany wystroju naszego gabinetu". Została potraktowana jak istota ludzka, a nie przypadek chorobowy. Emma miała guzy na płucach i spytała swego lekarza: „Skąd pan doktor wie, że te guzki są spowodowane przez raka, a nie pasożyty?" (Istnieje pasożytnicza choroba, którą można się zarazić od psów; występuje 272 BERNIE S. SIEGEL w Connecticut.) — „Daję dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że to rak." Emma była jednak uparta i spytała: „Skąd pan to wie?" A kiedy on stwierdził, że nie ma pewności, zażądała szczegółowych badań. Badania krwi wykazały, że istotnie wiele wskazuje na to, iż guzki są spowodowane przez pasożyty, których częste występowanie stwierdzono w jej mieście. Teraz lekarz był po stronie Emmy, zadzwonił do chirurga od operacji klatki piersiowej i powiedział: „Mam pacjentkę z guzkami płuc i nie wiem, czy spowodował je rak, czy pasożyty". Chirurg odparł: „Dziewięćdziesiąt dziewięć na sto przemawia za tym, że to jest rak". Ale tym razem to jej lekarz zażądał dalszych badań, żeby mieć całkowitą pewność. Pewność siebie Emmy otworzyła nowy, bardziej efektywny kontakt lekarz- pacjent. Wiara w cztery rzeczy Phyllis cierpiała na rozległego raka trzustki, który niej reagował na żadne terapie. Wróciła więc do domu, żeby; umrzeć. Pojawiła się u nas po kilku miesiącach. Jeden z moich współpracowników zbadał ją, potem otworzył drzwi od gabinetu i zawołał: — Hej, Bernie, zainteresuje cię ten przypadek. — A kiedy wszedłem, oświadczył: — U tej pacjentki nie ma raka, zniknął. — Proszę, Phyllis, opowiedz co się stało — poprosiłem. Jak się stać kimś wyjątkowym 273 — Przecież pan doktor wie, co się stało — odparła. — Ja wiem, ale chciałbym, żeby inni też się dowiedzieli. — Postanowiłam dożyć stu lat i wszystkie moje troski powierzyłam Bogu — odparła Phyllis. Właściwie na tym mógłbym skończyć tę książkę, ponieważ taki spokój ducha może wyleczyć wszystko. Jestem głęboko przekonany, że wiara jest rzeczą najistotniejszą. To najprostsze rozwiązanie, a jednak dla większości ludzi okazuje się najtrudniejsze do przeprowadzenia. Żeby to sprawdzić poszedłem do Boga (chirurdzy mają ten przywilej) i spytałem, dlaczego nie mogę powiesić na drzwiach mojej poczekalni następującego napisu: „Powierz swoje troski Bogu, mnie nie potrzebujesz". Bóg odparł: „Pokażę ci, dlaczego. Spotkamy się w szpitalu w sobotę o dziesiątej rano". (Pan Bóg lubi odgrywać rolę lekarza.) W sobotę poprosił: „Zaprowadź mnie do swego najciężej chorego pacjenta". Opowiedziałem mu o kobiecie, której mąż uciekł z inną. Pan Bóg uznał: „To dobry przypadek" i poszliśmy razem do jej pokoju. Ja wszedłem pierwszy mówiąc: „Proszę pani, zaraz będzie tu Pan Bóg i powie, co ma pani robić, żeby wrócić do zdrowia". (Zawsze Go przedstawiam, żeby nie przerazić pacjentów.) „Och, wspaniale" — ucieszyła się. Pan Bóg wszedł do pokoju i powiedział: „Jedyne co możesz robić, to kochać, akceptować, wybaczać i starać się być szczęśliwą", a ona spojrzała Mu prosto w oczy i spytała: „Panie Boże, czy poznałeś już mego męża?" Większość z nas chce, by Pan Bóg zmienił aspekty 274 BERNIE S. SIEGEL naszego zewnętrznego życia tak, byśmy nie musieli się zmieniać wewnętrznie. Chcemy być uwolnieni od odpowiedzialności za nasze własne szczęście. Często uważamy, że łatwiej jest żywić pretensje i cierpieć w roli ofiary niż kochać, przebaczać, akceptować i szukać wewnętrznego spokoju. Jak napisał W. H. Auden: Wolimy być raczej zrujnowani niż przemienieni, Wolimy raczej umrzeć pogrążeni w strachu Niż wspiąć się na krzyż danej chwili, I pozwolić umrzeć naszym iluzjom. A przecież kiedy postanawiamy kochać, w naszym organizmie wyzwala się uzdrowicielska energia. Sama energia jest bowiem kochająca, inteligentna i dostępna nam wszystkim. Nagle zrozumiałem, że mam dylemat: Jeśli miłość Boga może leczyć ludzi, to dlaczego miałbym nadal być chirurgiem? Odwróciłem się więc do Niego i spytałem: „Panie Boże, wiesz, że jedna z moich pacjentek wyzdrowiała zostawiając Tobie wszystkie swoje troski. Wobec tego dlaczego mam być nadal chirurgiem?" A Bóg swoim cudownym melodyjnym głosem powiedział do mnie: „Bernie, oddaj chirurgowi co chirurga, a Bogu co boskie". (Moim zdaniem Pan Bóg lubi przemawiać przypowieściami, co powoduje w nas wielki zamęt.) Odtąd zrozumiałem, że Bóg i ja — my obaj, mamy swoją rolę do odegrania, by przywracać ludziom zdrowie. Pozwólcie, że zilustruję to co mam na myśli, pewną dawną historią. Otóż człowiekowi choremu na raka jego pierwszy lekarz powiedzał, że za godzinę umrze. Pacjent podbiegł do okna, spojrzał w niebo i zawołał: „Boże Jak się stać kimś wyjątkowym 275 ratuj mnie!" A z błękitu rozległ się głos: „Nie martw się synu. Uratuję cię". Człowiek ten uspokojony, położył się z powrotem do łóżka. Jego lekarz wezwał mnie, a ja przyszedłem i powiedziałem: „Jeśli będę operował w ciągu najbliższej godziny, mogę panu uratować życie". „Nie, dziękuję — odparł pacjent — Bóg mnie uratuje." Potem onkolog i terapeuta od naświetlań, i terapeuta żywieniowy, wszyscy powiedzieli mu: „Możemy cię uratować". „Nie potrzebuję was. Bóg mnie uratuje" — usłyszeli w odpowiedzi. Po godzinie ten człowiek zmarł. Kiedy dotarł do nieba, poszedł do Pana Boga z pretensją „Co się stało? Powiedziałeś, że mnie uratujesz, a ja zmarłem i jestem tutaj". „Ty głupcze! Przecież posłałem ci chirurga, onkologa, terapeutę od naświetlań i terapeutę od żywienia." No właśnie. Technik ma wyznaczoną rolę, jeśli pacjent wybrał jego rodzaj terapii. Ja także mogę być darem i narzędziem Boga, tak jak jest nim wedle Biblii leczenie. W CnRWP przekonaliśmy się, że dla wyleczenia z ciężkiej choroby istotna jest wiara w cztery rzeczy: w siebie, w swego lekarza, we własną kurację i własną wiarę duchową. Przedyskutowaliśmy pierwsze trzy, ale ostatnia — chociaż rzadko całkowicie osiągalna przez większość z nas — jest w wielu przypadkach kluczem do pozostałych. „Życie duchowe" ma wiele znaczeń. Nie musi się uzewnętrzniać w przynależności do grupy religijnej i wszyscy wiemy, że niektórzy pozornie najbardziej pobożni ludzie są najmniej uduchowieni. To ci, którzy 276 BERNIE S. SIEGEL wobec innych są „duchowymi wrzodami", jak to ujął jeden z uczestników mego seminarium. Z punktu w.idze-nia terapeuty uważam, iż duchowość opiera się na wierze w jakiś sens i porządek we wszechświecie. Moim zdaniem siłą ukrytą w procesie tworzenia jest kochająca inteligentna energia. Dla niektórych jest to Bóg, dla innych po prostu źródło wyleczenia. Z niej wywodzi się zdolność do osiągnięcia spokoju, rozwiązania oczywistych sprzeczności między naszymi uczuciami a rzeczywistością, między tym co wewnętrzne i zewnętrzne. Duchowość oznacza przyjęcie tego, co jest (nie mylić z rezygnacją albo godzeniem się ze złem.) Jezus powiedział nam, żebyśmy kochali naszych wrogów, a nie żebyśmy ich lubili czy nie mieli ich wcale. Pod koniec II wojny światowej w opuszczonym, zbombardowanym domu w Niemczech alianccy żołnierze znaleźli świadectwo tej wiary, wydrapane na ścianie sutereny przez jedną z ofiar holocaustu: Wierzę w sionce, nawet gdy nie świeci, Wierzę w milość, nawet gdy nie jest okazywana. Wierzę w Boga nawet wtedy, gdy milczy. Duchowość to zdolność znalezienia spokoju i szczęścia w tym niedoskonałym świecie i przekonanie, że nasza własna osobowość choć niedoskonała, jest do przyjęcia. Z tego spokojnego stanu ducha wywodzi się zarówno zdolność tworzenia, jak i bezinteresownego kochania. Akceptacja, wiara, przebaczenie, spokój i miłość oto cechy, które w moim pojęciu składają się na duchowość. Cechy te zawsze występują u ludzi, którzy doznali nieoczekiwanego wyleczenia z poważnej choroby. Jak się stać kimś wyjątkowym 277 Większość lekarzy nie „uwzględnia Boga" do czasu, kiedy pacjent jest bliski śmierci. Wtedy często zapisują nadzieję i modlitwę. Moim zdaniem o wiele lepiej jest wcześniej poznać świat wierzeń pacjenta, gdyż wtedy jest to łatwiejsze. Każdy kto wierzy, że świat jest w zasadzie cudownym miejscem — nawet gdyby to było raczej dzieło natury niż Boga — ma powód, by na nim zostać. Wiara w dobroczynną Wyższą Siłę jest źródłem nadziei, co ma przecież odbicie w fizjologii. Oczywiście „medyczny wpływ" religii zależy od pacjenta. Ci, którzy wyznają wiarę tylko dlatego, że tak robili ich rodzice albo dlatego, że dodaje splendoru ich towarzyskiej pozycji — na pewno nie będą wierzyli, że może ich ona uzdrowić. Czasem nawet religia staje się czynnikiem negatywnym. Ludzie myślą: „Jeśli Bóg zesłał na mnie tę chorobę, to kim jestem, żebym się wyleczył?" Wiara, u której podstaw leży poczucie winy, grzech pierworodny i predystynacja, jest w procesie zdrowienia nieprzydatna. Tak samo trudno nam będzie znaleźć spokój w życiu, jeśli wierzymy, że śmierć jest bezsensownym końcem, albo że nasze ziemskie bytowanie jest całkowicie jałowe. Dlatego właśnie wolę raczej mówić o duchowości niż o religii, żeby uniknąć doktrynalnych barier. Ważne jest, by nie wymuszać na nikim stereotypowego obrazu Boga. Zamiast tego, w grupach CnRWP szukamy pozytywnych wierzeń każdego pacjenta. Chcę tu podkreślić różnicę, jaka istnieje między biernym pragnieniem czegoś, a nadzieją, która jest czynna. Nadzieja oznacza, że dostrzegamy wynik, którego prą- Jak się stać kimś wyjątkowym 279 że nasze życie stanie się piękne. Jak kiedyś napisał niemiecki dramaturg Christian Friedrich Hebbel: „Życie nie jest wszystkim, jest tylko okazją do czegoś". Bezwarunkowa miłość osób, zwłaszcza pacjenci chorujący na raka, żyje w przeświadczeniu, że w głębi ich istoty kryje się straszna skaza, wada, którą muszą ukrywać, jeśli chcą mieć jakąś szansę na miłość. Przekonani, że nie nadają się do kochania i są skazani na samotność, jeśli zostanie ukazane ich prawdziwe „ja" bronią się na wszelkie sposoby, przed dzieleniem z kimkolwiek głębszych uczuć. Ludzie ci trwają w przekonaniu, że ich zdolność kochania^ ustawicznie się kurczy, czego wynikiem jest rozpacz. Dośto-jewski wyraził ich uczucia pisząc: „Jestem przekonany, że jedynym piekłem, które istnieje, jest niezdolność Ąp miłości". Ponieważ tacy ludzie czują głęboką wewnętrzną pustkę, dochodzi do tego, że widzą wszystkie związki i poczynania w kategoriach zdobycia czegoś po to, by wypełnić ową niejasno uświadamianą pustkę. Dają miłość, ale tylko pod warunkiem, że coś w zamian otrzymają: komfort, bezpieczeństwo, pochwały albo podobną miłość. Ta miłość „pod warunkiem że" jest wyczerpująca i nie pozwala wyrazić własnego „ja". Prowadzi do jeszcze głębszego poczucia pustki co sprawia, że błędne koło ciągle się kręci. Sądzę, iż w rezultacie wszystkie choroby związane są z brakiem miłości albo z miłością, która jest uwarunkowana, ponieważ spowodowane tym wyczerpanie i osła- 278 BERNIE S. SIEGEL gniemy, i w tym kierunku działamy. Pragnienie czegoś to nie bezczynne oczekiwanie na cud, który ni stąd, ni zowąd się stanie. Jung powiedział: „Każdy problem przynosi możliwość rozszerzenia świadomości, ale jednocześnie konieczność pożegnania się z dziecięcą podświadomością i wiarą w naturę", przyrównując ten proces do opuszczenia Rajskiego Ogrodu. Zachęcam pacjentów, by wierzyli w Boga, ale nie oczekiwali, że On wykona za nich całą pracę. Uważam Boga za potężną leczącą siłę — taką samą jak kochająca energia albo światło — która istnieje w życiu każdego człowieka. Nawet uczeni powiadają nam teraz, że energia ma inteligencję. Fizyk Carl Pribram powiedział: „Wszechświat musi być przyjazny. Dał nam fizykę, tak więc możemy zrozumieć to wszystko, o czym wiedzieli już nasi poprzednicy". Proponuję, żeby pacjenci nie myśleli, że choroba jest wyrazem woli Boga, bowiem jest ona naszym odstępstwem od Jego woli. Moim zdaniem to nieobecność duchowości wywołuje problemy. Znam wielu pacjentów, którzy jeśli zachorują albo mają nawrót choroby, gniewają się na Boga. Trzeba dyskutować z Bogiem, co leży np. w tradycji judaizmu. Trwanie w beznadziejnej złości na Wszechświat nie doprowadzi do zdrowia. Pan Bóg nie siedzi tam na górze z notatnikiem w ręku i nie mówi: „Zobaczymy, komu dzisiaj mogę sprawić trochę kłopotu". Wręcz przeciwnie; jest naszą ucieczką, a energia nadziei i wiary zawsze są dla nas dostępne. Wszyscy musimy kiedyś umrzeć, ale pamiętajmy, że droga duchowa jest zawsze dla każdego otwarta i jeśli ją obierzemy, może sprawić, Jak się stać kimś wyjątkowym 281 Szok, jaki spowodowała choroba, oraz grupowa terapia CnRWP sprawiły, że Sherry zmieniła swoje nastawienie. Otworzyła serce na miłość, ożywiła swoje małżeństwo i stawiła czoła chorobie. Aż do dnia jej urodzin kuracja postępowała bardzo dobrze i Sherry nawet wróciła do pracy. Choć w domu miała sześcioro dzieci, męża i teścia, nikt nie przygotował dla niej prezentu. Każdy miał jakiś wykręt, ale tak naprawdę wszyscy oni powiedzieli: „Przywykliśmy do tego, że już jesteś martwa". Ukryła głęboko swój ból i rozpacz, a w dwa miesiące później miała nawrót choroby. Kiedy wkrótce potem odwiedziłem ją, powiedziała mi, że była „tak bardzo przejęta umieraniem, ponieważ starała się dowieść, że to, co pan doktor robi, jest słuszne". Nadal chciała żyć kierując się złymTptze"-słankami, robiła wszystko, żeby się podobać innym a nie sobie. Przyczyną zaś całej dramatycznej sytuacji był brak prawdziwej miłości w okresie dojrzewania. Ona i jej mąż nigdy nie byli w stanie dzielić wspólnie swoich najgłębszych uczuć, choć starałem się im w tym pomóc. Kiedyś miałem odczyt w pobliżu biura Sherry i zawiadomiłem ich, że właśnie jej dedykuję moje wystąpienie. Wyraziłem także nadzieję, że przyjdzie cała rodzina. W odpowiedzi jej mąż przysłał mi krótki list: „Bardzo mi przykro, tego wieczoru jestem zajęty. Jeśli pan doktor ma ochotę, proszę do mnie zadzwonić". Jednak w tej krótkiej notatce nie podano nazwiska, adresu ani numeru telefonu. Podświadome przesłanie brzmiało: „Nie dzwoń do mnie". Kiedy udaje mi się skłonić ludzi, żeby zaakceptowali siebie jako całkowitą i wartą kochania indywidualność, 280 BERNIE S. SIEGEL bienie systemu odpornościowego prowadzi do fizycznej nadwrażliwości. Sądzę również, że cały proces zdrowienia związany jest z dawaniem i otrzymywaniem bezwarunkowej miłości. Objawiło się to w sposób uderzający w historii jednej z moich pacjentek, chorej na raka szyjki macicy, sekretarki Sherry. W dzieciństwie Sherry nie była kochana przez swoją macochę. Miała już kilkanaście lat gdy bardzo mocno przywiązała się do jednej ze swoich nauczycielek. Pewnego dnia na boisku szkolnym Sherry wyznała którejś ze swoich przyjaciółek, że kocha panią Johnson. Inna dziewczynka powtórzyła to nauczycielce, która wezwała Sherry do swego pokoju. — Sherry, czy mnie kochasz z bliska czy z dala? — spytała pani Johnson. Dziewczynka nie wiedziała, o czym ona mówi, wiec odparła: — Z bliska. Wtedy pani Johnson wezwała macochę Sherry i powiedziała, że jej pasierbica jest lesbijką. Kiedy Sherry tego dnia wróciła ze szkoły, macocha jej to powtórzyła. Jak mi później sama Sherry opowiadała: „Nie wiedziałam, co znaczy lesbijka, ale zostałam ostrzeżona, że miłość powoduje kłopoty. Postanowiłam więc przestać kochać". Straciła wszystkie przyjaciółki i stała się tak samotna i przygnębiona, że „ubierała się i chodziła po ulicach w nadziei, że ktoś wyjrzy przez okno i pomacha jej". Kiedy wreszcie wyszła za mąż, nie mogła uwierzyć w miłość swego męża i ciągle pytała go czy ją kocha. „Wiem, że gdybym nie zachorowała na raka — powiedziała mi — to mój mąż by mnie porzucił". Jak się stać kimś wyjątkowym 283 łem tak kierując się miłością do tego człowieka. I rzeczywiście nie zachorowałem. W kilka lat później słyszałem opowieść o niemal identycznym doświadczeniu od drą Jerry'ego Jampols-ky'ego z Centrum Leczenia Postaw w Tiburon w Kalifornii. W ramach szkolenia Jerry został wysłany do sanatorium przeciwgruźliczego. Bał się zarażenia, więc postanowił, że weźmie głęboki oddech po przyjeździe i zatrzyma go przez trzy miesiące. Pewnego wieczoru został wezwany do kobiety z otwartą gruźlicą, która miała poważny krwotok płucny i zatrzymanie akcji serca. Zastosował reanimację usta-usta. I w tym wypadku pielęgniarki powiedziały: „Jak pan doktor mógł to zrobić? Zachoruje pan teraz na gruźlicę". Tak się nie stało, on zaś pojął, że jeśli się robi coś z miłości, nie jest4 się podatnym na zakażenie. Umocnił mnie w moim przekonaniu, zatem teraz już wiem dlaczego Matka Teresa, i jej siostry mogą codziennie pracować wśród setek chorych, zarażonych ludzi, same nie zapadając na zdrowiu. Jak napisał niemiecki średniowieczny mistyk: Fizyczny pokarm, jaki przyjmujemy, przemienia się w nas samych, natomiast pokarm duchowy przemienia nas w siebie, dlatego nie przyjmujemy w siebie boskiej miłości. Ona bierze nas w siebie i jesteśmy z nią jednością. Nauka a miłość jako środek lecznic/y Choć trudno badać miłość metodami naukowymi, to jednak ostatnie doniesienia medyczne zaczynają potwierdzać jej doniosłe znaczenie. W Menninger Foundation 282 BERNIE S. SIEGEL stają się zdolni czerpać ze swej wewnętrznej siły. Odkrywają, że bezwarunkowa miłość nie jest towarem, którego ubywa z jakiegoś magazynu uczuć. Wręcz przeciwnie — ona sama się pomnaża. Dobrze jest dawać miłość, sprawia to bowiem radość temu, kto daje i zawsze prędzej czy później zostanie ona zwrócona. Jak napisał Walt Whitman: Czasem wobec kogoś, kogo kocham odczuwam złość, gdyż boję się, iż darzę nieodwzajemnioną milością, Ale teraz myślę, że nie ma nieodwzajemnionej miiości. Nagroda jest pewna, w ten czy inny sposób. (Kochalem żarliwie pewną osobę, a moja milość nie byla odwzajemniona, Lecz mimo to napisałem te wiośnie pieśni.) Jedną z natychmiastowych korzyści jest „żywe" przesłanie do organizmu. Jestem przekonany, że bezwarunkowa miłość to najmocniejszy bodziec dla systemu odpornościowego. Gdybym powiedział pacjentom, żeby zwiększyli we krwi poziom odpornościowych globulin albo tych, które zabijają komórki T, nikt nie wiedziałby, jak to zrobić. Ale jeśli nauczę ich w pełni kochać siebie samych oraz innych ludzi, zmiany te nastąpią automatycznie. Prawdą jest, że miłość uzdrawia. Zrozumiałem to intuicyjnie wiele lat temu, kiedy odbywałem staż w szpitalu. U pewnego pacjenta cierpiącego na ciężkie gronkowcowe zapalenie płuc i ropień w klatce piersiowej nastąpiło zatrzymanie akcji serca. Zastosowałem reanimację usta-usta. Kiedy wyszedłem z jego pokoju, pielęgniarki potrząsając głowami powiedziały do mnie: „Pan doktor na pewno się zarazi. Jak pan mógł to zrobić?" A ja wtedy byłem przekonany, że moja krew przeciwstawi się infekcji, ponieważ postąpi- Jak się stać kimś wyjątkowym 285 przykłady miłości miały wpływ na podświadomość. Choć efekt trwał krócej niż godzinę, mógł być przedłużony, jeśli badani myśleli o tych czasach w swoim życiu, kiedy byli przez kogoś otaczani serdeczną opieką. Jedna z najbardziej dających do myślenia prac została wykonana w Izraelu przez Jacka Medalie i Uri Gold-bourta. Ci dwaj naukowcy zbadali dziesięć tysięcy ludzi z wysokim ryzykiem zachorowania na dusznicę bolesną (niemiarowe bicie serca i życie w ustawicznym stresie). Medalie i Goldbourt stosowali psychologiczne testy i kwestionariusze, bo chcieli się przekonać, jakie inne czynniki decydowały o tym, u których ludzi wystąpią wkrótce bóle w klatce piersiowej. Najbardziej dokładym zwiastunem okazała się odpowiedź „nie" na^pyta-nie: „Czy pańska żona przedstawiła panu swego kocłian-ka?" Dalej, jak to wykazał Leo Buscaglia, ubezpieczeniowe towarzystwa przekonały się, że jeśli żona rano całuje męża na pożegnanie, ma on mniej wypadków samochodowych i żyje o pięć lat dłużej. Niestety, nie zawsze istnieje bezpośredni związek między przemianą duchową albo ilością białych krwinek a wyleczeniem choroby. Trzeba więc po prostu kochać, ponieważ sprawia to wiele dobra, a nie dlatego, że dzięki temu będziemy żyli wiecznie. Miłość jest celem samym w sobie, a nie środkiem. Miłość sprawia, że warto żyć, niezależnie od tego, jak długo trwa życie. Zwiększa także prawdopodobieństwo fizycznego wyzdrowienia, ale to jest premia, lukier na ciastku. Choć jakość życia jest rzeczą najważniejszą, ludzie chcą również przedłużyć jego trwanie. Wiele osób, które 284 BERNIE S. SIEGEL w Topeka (Kansas) przekonano się, że ludzie zakochani w romantycznym znaczeniu tego słowa, mieli niższy poziom kwasu mlekowego we krwi, wskutek czego mniej się męczyli i mieli wyższy poziom endorfiny, a to sprawiało, że trwali w świetnym nastroju i byli mniej podatni na ból. Ich białe krwinki również lepiej dawały sobie radę z wszelkimi infekcjami, a więc rzadziej się zaziębiali. Dr Fred Cornhill i Murina Levesque z Wydziału Medycznego Stanowego Uniwersytetu Ohio donieśli w 1979 roku, że „troskliwa, serdeczna opieka" zmniejszała arteriosklerozę i ryzyko ataku serca u około 50 procent królików odżywianych dużymi ilościami cholesterolu. Wiemy także, że małe dzieci, które nie są otaczane miłością, marnieją i umierają nawet w najlepszych warunkach sanitarnych i żywieniowych. Wyjaśnił to dr Christopher Coe z Uniwersytetu Stanford, który dowiódł, że oddzielenie malutkich małpek od matek blokuje ich system odpornościowy. W 1982 roku psychologowie Harvardu David McClelland i Carol Kirshnit stwierdzili, że nawet oglądanie filmów na temat miłości zwiększa u widzów poziom immunoglobuliny A w ślinie — pierwszej linii obronnej przed zaziębieniem oraz innymi chorobami wirusowymi. Krótkometrażówki o hitlerowskiej propagandzie i inne, poświęcone ogrodnictwu, nie wywierały żadnego wpływu, natomiast film dokumentalny o pracy Matki Teresy spowodował szybkie zwiększenie poziomu immunoglobuliny, zwłaszcza u osób o nastawieniu altruistycznym. Reakcja ta nie była jednak związana ze świadomą sympatią czy nie, wobec Matki Teresy, tak więc te wizualne Jak się stać kimś wyjątkowym 287 1. głęboka psychiczna przemiana podczas medytacji, modlitwy albo innych duchowych ćwiczeń; 2. głębokie interpersonalne zmiany, w rezultacie których ich stosunki z innymi ludźmi zostały oparte na bardziej solidnym fundamencie; 3. zmiana diety: ci ludzie nie uważali pożywienia za coś oczywistego — wybierali pożywienie starannie, żeby czerpać z niego optymalną korzyść; 4. głęboka świadomość zarówno duchowych, jak i materialnych aspektów życia; 5. poczucie, że ich wyleczenie nie było darem ani spontaniczną remisją, ale raczej długą i trudną walką, którą sami wygrali. W 1977 roku grupa badaczy pod przewodnictwem drą Edwarda Gilberta z Prezbiterańskiego Centrum^Medy-cznego w Denver wykonała niemal pionierskie badania polegające na zastosowaniu kuracji psychologicznych wobec pacjentów chorych na raka. Gilbert i jego współpracownicy poprosili niezależnych lekarzy, żeby zbadali grupę czterdziestu ośmiu pacjentów i podali, jak długo mogą oni żyć, stosując standardowe kuracje medyczne. Następnie wzięli udział w ośmiotygodniowym programie terapii indywidualnej i zbiorowej, biosprzężenia zwrotnego oraz ćwiczeń w zakresie medytacji i wizualizacji. Potem przetestowali ich niezależni psychiatrzy; sprawdzono w ten sposób, co spowodowało najbardziej pozytywne zmiany w ich życiu. Stwierdzono, że pięciu pacjentów zmieniło się najbardziej, a czterech z nich przekroczyło oczekiwania medycyny standardowej. Z pozostałych dwudziestu pięciu w tej grupie tylko jeden przeżył początkową prognozę z podobnym marginesem. 286 BERNIE S. SIEGEL się zmieniły pod wpływem choroby, ci o których wspomniałem w tej książce i tysiące innych im podobnych, przeżyli wbrew oczekiwaniom swoich lekarzy. Własnym przykładem dowiedli, że miłość i autentyczna duchowość — tak samo jak radość — wydłużają przeznaczony nam czas. Aktualnie jeszcze niezbyt liczna, ale stale rosnąca garstka badaczy opiera te niezwykle trudne tematy badań na podstawach naukowych. Ich wyniki, choć wstępne, potwierdzają wszystko, czego się nauczyli wyjątkowi pacjenci. Przeciętny czas przedłużenia życia podopiecznych Si-montonów jest dwukrotnie większy niż u chorych, którzy poddali się tylko standardowej kuracji medycznej. Oblicza się, że około 10 procent ich pacjentów jest wolnych od choroby po upływie pięciu lat (ogólnie przyjętej definicji skutecznego leczenia raka); to niezwykle wysoki procent w porównaniu z procentem samo-wyleczeń wśród ciężko lub śmiertelnie chorych na raka w ogóle. Należy w tym miejscu zaznaczyć, że ci pacjenci sami podjęli decyzję, przyjechali nieraz z bardzo daleka by odbyć swój program i włożyli w to dużo energii. Jestem przekonany, że gdyby udało się wywrzeć większy nacisk na duchowy wzrost i dostępność progra-•mów terapeutycznych wśród tych wysoce motywowanych pacjentów, procent przeżycia okazałby się znacznie wyższy. Dr Kenneth Pelletier przeprowadził psychologiczne badania wielu pacjentów, którzy wyzdrowieli wbrew oczywistości. Przekonał się, że łączy ich pięć cech charakterystycznych: Jak się stać kimś wyjątkowym 289 Pewnego dnia, kiedy zapanujemy nad wiatrem, falami, przepływem i odpływem oraz ciążeniem, zaprzęgniemy dla Boga energię miłości. Wtedy po raz drugi w dziejach świata człowiek odkryje ogień. Duchowe podtrzymanie Zachęcamy współmałżonków, krewnych i przyjaciół pacjentów, żeby brali udział w spotkaniach CnRWP, bowiem zdajemy sobie sprawę, że człowiekowi jest znacznie trudniej zmienić się jeśli jego najbliżsi nadal tkwią w ustalonych od dawna stereotypach. Idealnie rzecz biorąc, cała rodzina — nawet poszerzona — powinna być traktowana jako jednostka. Musimy zrozumieć, że gdy choroba poraziła jednego z członków rozdziny, w pewnym sensie każdy jest chory. W ramaclf*grupy możemy czasem bardzo skutecznie pomagać ukazując, jak destruktywne dla wszystkich bywają niektóre wzorce zachowań i jak miłość leczy. Wiadomo powszechnie, że skupienie się poza naszym ,ja" pomaga przeżyć kryzys. Londyński socjolog George W. Brown doniósł w 1975 roku, że na podstawie psychiatrycznych testów „intymny i pełen zaufania (niekoniecznie seksualny) kontakt z mężem czy przyjacielem" zmniejszał możliwość depresji wśród kobiet, które ostatnio przebyły ciężki stres. Cztery lata później L. F. Berkman i S. L. Syme przebadali długoterminowo 725 dorosłych osób w Alameda (Kalifornia). Śledzili wpływ małżeństwa, przynależności do kościoła i klubu, posiadania przyjaciół, niepalenia, otyłości oraz wcześniejszych problemów zdrowotnych. Badający przekonali 288 BERNIE S. SIEGEL Student medycyny George Gellert i epidemiolog z Yale Hal Morgenstern w jednej z grup CnRWP przeprowadzili badania pacjentek chorych na raka sutka. Wykazali, że przeciętny okres przeżycia w czasie badań był tu uderzająco dłuższy niż u kobiet w grupie porównawczej. Ponieważ jednak znaczna liczba członkiń CnRWP przekroczyła przewidywany okres przed przystąpieniem do grupy, tak więc działał tu proces autoselekcji, który musi mieć wpływ na wypaczenie wyników. Na zakończenie swych badań Morgenstern stwierdził, że nowe pacjentki przystępujące do CnRWP zaczynają wykazywać wyższy procent przeżycia, co zasługuje na staranne obserwacje i dalsze badania, które sami obecnie planujemy. Niełatwo jest umieścić miłość pod mikroskopem, a ponieważ jestem lekarzem- praktykiem, który stara się pomóc ludziom tu i teraz, wolę mieć do czynienia z poszczególnymi ludźmi i skutecznymi technikami, a innym zostawić troskę o statystykę. Niestety, brakuje pieniędzy na badania tego rodzaju, choć jestem pewien, że to się zmieni w miarę jak psychoneuroimmunologia spotyka się z coraz bardziej powszechną akceptacją. Dzięki badaniom stopniowo poprawia się opieka medyczna i wierzę, iż pewnego dnia zrozumiemy fizjologiczne i psychologiczne działanie miłości na tyle dobrze, że będziemy mogli w pełni je wykorzystać. Z chwilą, gdy zyska patent naukowości, będzie zaakceptowana. Kiedy lekarze i pacjenci uznają uzdrowicielskie siły miłości, wzbogacimy medycynę o jeszcze jeden wymiar. Wtedy także podążymy wprost do objawienia zapowiedzianego przez Teilharda de Chardin: Jak się stać kimś wyjątkowym 291 wiać z kimś o swoim nieszczęściu nie mieli problemów ze zdrowiem. W innym eksperymencie Pennebaker powiedział ochotnikom, że będą opowiadali o swoich bolesnych przeżyciach albo nagrywając to na taśmę, albo wyznając je w zaimprowizowanym konfesjonale. Kiedy zamiast tego poprosił, żeby mu opisali jakieś drobne zdarzenia, pomiary psychologiczne wykazały, iż byli bardzo spięci, ale kiedy potem opowiadali o tragedii, byli całkowicie fizycznie odprężeni, choć wiele osób płakało i dawało wyraz swoim intensywnym uczuciom. Również pisanie ma duże znaczenie. Studenci, którzy napisali o swoich ciężkich przeżyciach, rzadziej odwiedzali lekarza w ciągu następnych sześciu miesięcy aniżeli ci, którzy pisali o mniej ważnych sprawach. Regularne notowanie w dzienniku pomaga utrzymywać Ttontakt z naszymi myślami. W rzeczywistości jest to rodzaj medytacji. Kiedy namawiam pacjentów, żeby prowadzili dziennik, nie chodzi mi o to, gdzie byli tego dnia, ale co myśleli. Uświadamia nam to, jak aktywny jest nasz umysł nawet jeśli nie zwracamy uwagi na nasze myśli, tak jak nie zwracamy uwagi na takie czynności, jak wzięcie prysznica czy jedzenie. Dziennik pomaga nam uświadomić sobie wszystkie myśli i wiele się z nich nauczyć. Często się zdarza, że ludzi którym los wyznaczył rolę pocieszycieli także trzeba uczyć. Wiele osób po prostu nie wie, jak odnosić się do kogoś, kto cierpi na chorobę zagrażającą życiu. Naprawdę najważniejszy jest tu uczciwy optymizm. Pacjenci muszą mieć przy sobie życzliwych ludzi; oni podtrzymują w nich nadzieję i 290 BERNIE S. SIEGEL się, że ludzie o ograniczonej liczbie kontaktów towarzyskich mieli procent śmiertelności dwa i pół rażą wyższy niż ci, którzy mieli wiele kontaktów towarzyskich. Właściciele ulubionych zwierząt żyją dłużej po ataku serca niż ci, którzy ich nie mają. Udało się odnotować przypadki, gdy ktoś czekał, żeby umrzeć po Bożym Narodzeniu lub po jakimś ważnym towarzyskim spotkaniu czy urodzinach. Miłość innych zawsze jest czynnikiem podtrzymującym. A jednak w pewnym sensie życie dla innych jest chwilowym substytutem, zupełnie jak zabieg chirurgiczny czy chemoterapia, dzięki którym można zyskać na czasie, ale po to żeby nauczyć się żyć autentycznie c i la siebie samego. Wiemy wszyscy, że jedną z naszych najbardziej podstawowych potrzeb jest posiadanie kogoś, komu możemy zaufać. Ostatnie badania wykazały nawet, iż spowiedź jest dobra zarówno dla ciała, jak i duszy. Statystyczne dane wykazują, że ludzie poddający się psychoterapii rzadziej odwiedzają lekarzy, niż osoby z niej nie korzystające. W doświadczeniach przeprowadzonych na początku lat osiemdziesiątych James Pennebaker, psycholog Po-- łudniowego Uniwersytetu Metodystów wykazał, że dzielenie się smutkiem z drugą osobą chroni przed stresem po utracie kogoś bliskiego. Pennebaker badał mężczyzn i kobiety, których współmałżonkowie popełnili samobójstwo albo zginęli w wypadkach samochodowych. Przekonał się, że cierpiący w samotności znacznie częściej chorowali, podczas gdy ci, którzy mogli porozma- Jak się stać kimś wyjątkowym 293 Tak samo było z moją rodziną i przyjaciółmi. Wszyscy stale mi powtarzali, jaka jestem wspaniała i dzielna. Nawet mężczyzna mego życia traktował mnie inaczej niż dawniej. Musiał mieć poczucie krzywdy, że związał się z umierającą kobietą; było to wszak przeżycie, którego nigdy nie brał pod uwagę. Jednak nie powiedział mi na ten temat ani słowa. Oczywiście chciał mnie chronić, a przecież ja miałabym mu tyle do powiedzenia! Zamiast poznać jego uczucia, co włączyłoby mnie bardziej w jego życie, właśnie przez jego milczenie czułam się wyłączona. Ponieważ zwykle choroba spełnia jakieś podświadome potrzeby pacjenta, ważne jest również by zachęcać go do rzeczy sprzyjających zdrowiu, a nie dalszej chorobie. Oto skrócona lista Simontonów: 1. Zachęcaj pacjenta, żeby był aktywny i wiele*Tźeczy robił sam. 2. Kiedy jego stan się poprawia, mów na ten temat. Nie bądź aż tak bardzo zaabsorbowany trudnościami, żeby nie dostrzegać nic prócz objawów choroby. 3. Spędzaj czas na czynnościach nie związanych z chorobą. 4. Kiedy pacjent zdrowieje, podtrzymuj wasz związek na tym nowym i głębszym poziomie. Dla małżeństw równie ważna jest kontynuacja jakichś form intymności podczas choroby. Jak wielu starszych ludzi, ciężko chorzy pacjenci cierpią na „wygłodzenie skóry", dosłowne odcięcie od życia, brak czułości okazywanej dotykiem. Jeśli uprawianie miłości staje się trudne, istnieją przecież inne formy seksualnego spełnienia, co zależy od przedsiębiorczości pary i fizycznych 292 BERNIE S. SIEGEL dzielą z nimi drobne radości, które mogą być udziałem każdego, dopóki trwa życie. Często jednak chorzy muszą delikatnie przypominać przyjaciołom i swoim najbliższym, że fałszywy i ustawicznie podtrzymywany optymizm, niezależnie od przebiegu sytuacji, może być destrukcyjny. Wynika to ze strachu przed bezradnością i śmiercią, jaki budzi choroba u ludzi zdrowych. To naturalna reakcja, ale trzeba jej sprostać, toteż w tej dziedzinie grupowe spotkania są niezwykle pomocne. Beyhan Lowman, która w 1978 roku zmarła na raka w wieku trzydziestu jeden lat, napisała książeczkę Duch wzlatuje (A Spirit Soars) wspaniały przewodnik dla tych, którzy stoją wobec tego rodzaju problemu. Jakże przejmująco pisze w niej o potrzebie uczciwości wobec pacjenta: Choć wszyscy wokół mnie za wszelką cenę starali się być pogodni i optymistyczni, skutek był wręcz przeciwny. Kiedy nagle znalazłam się w sytuacji, w której każdy przy mnie zachowywał się tylko pozytywnie, zrozumiałam, jak bardzo już nie należę do tego świata. Lekarzom i pielęgniarkom, którzy się mną opiekowali, nie zawsze było ze mną łatwo. Choć musieli być zmęczeni odwracaniem mnie na łóżku i wysłuchiwaniem moich skarg, to nigdy nie dali tego poznać po sobie. Laborantka pobierająca krew musiała być zdenerwowana, ponieważ miałam „trudne" żyły. Ale ona zawsze uśmiechała się przez zaciśnięte zęby. Często słyszałam za moimi drzwiami głośne rozmowy zdenerwowanego personelu. A jednak kiedy ci ludzie do mnie wchodzili, zawsze zachowywali się jak aktorzy grający dobrze opanowane role. Jak się stać kimś wyjątkowym 295 ne usta, a ja będąc blisko widzę, jak układa swoje wargi, żeby się spotkały z jej wargami, gdyż chce dowieść, że nadal mogą się całować. W starożytnej Grecji bogowie ukazywali się w postaci śmiertelników, wstrzymuję więc oddech i w milczeniu patrzę na ten cud. Istnieje jeszcze coś więcej, czego pacjenci potrzebują od swych kochanych, zapewne jest to najtrudniejsze, mianowicie, trzeba poradzić sobie ze strachem i dawno powstałymi pretensjami albo konfliktami, co Elisabeth Kiibler-Ross nazwała „niedokończonymi sprawami". Dadzą się one rozwiązać dzięki połączeniu dwu przeciwieństw, które omawialiśmy wielokrotnie w tym rozdziale: miłości do siebie o r aż miłości do innych, o pewności siebie oraz przebaczaniu. * r Pokonanie strachu dać upust fontannie miłości i wejść na twórczą drogę duchowego rozwoju, musimy się pozbyć naszych lęków („wszystkie troski zostawić Bogu"). Jest to jednak bardzo trudne, zwłaszcza w obliczu świadomości, że jutro jeszcze n i e umieram. Kiedy nie mamy bariery czasowej, wtedy niełatwo się zmienić. Żeby dokonać tej „prostej" zmiany, musimy pokonać nasze negatywne uczucia i przekroczyć je. Nie będzie to możliwe, dopóki nie zrozumiemy, że nikt nie może sprawić, żebyśmy byli szczęśliwi albo smutni. Nasze uczucia dopiero wtedy zrodzą siew nas, kiedy my sami o tym zdecydujemy. W rzeczywistości tylko nasze myśli, uczucia i czyny naprawdę kontrolujemy. Grecki myśliciel Epiktet uczy- 294 BERNIE S. SIEGEL możliwości. Pieszczoty, przytulanie, pocałunki, trzymanie za rękę zawsze są możliwe. Jedna z moich pacjentek cierpiała na puchlinę brzuszną i kiedy jej mąż się do niej przytulał — czuła ból, wobec tego nauczyła się przybierać taką postawę, że mogli się całować, dotykać nawzajem pleców i kolan, unikając nacisku na jej brzuch. Uważam, że po operacji okazywanie sobie nadal miłości przez dotykanie i pieszczoty (niekoniecznie musi to być aktywność seksualna) jest istotną oznaką małżeńskiego podtrzymania i przyczynia się do pełnego powrotu do zdrowia, zwłaszcza po takich operacjach jak mastektomia. Mężowie czasem potrzebują porady, jak można się przystosować do tego rodzaju zmian fizycznych u swoich żon. To kolejny problem, w rozwiązywaniu którego grupy takie jak CnRWP są nieocenione. Jeśli jednak dwoje ludzi potrafi przeżyć takie trudności, każde z nich wie, że potem mogą oprzeć na mocnym fundamencie swoje dalsze wspólne życie. Richard Selzer napisał o tym ze swadą w eseju Lekcje o sztuce chirurgii (Lessons from the Art of Surgery): Młoda kobieta pyta: — Czy moje usta zawsze będą takie? — Tak — odpowiadam. — Będą takie, ponieważ został przecięty nerw. Kiwa głową, milczy, ale młody człowiek uśmiecha się i mówi: — Podobasz mi się taka, wyglądasz bardzo miło. Od razu wiem, kim on jest i spuszczam wzrok. Nie można okazać zbytniej śmiałości podczas spotkania z Bogiem. Młodzieniec spontanicznie całuje wykrzywić- Jak się stać kimś wyjątkowym 297 stawę negatywną. Psychologiwe już dawno temu odkryli, że uczucia można modyfikować po prostu przez ułożenie twarzy w wyraz uczucia przeciwnego. Ostatnio dr Paul Ekman z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco wyróżnił osiemnaście anatomicznie różnych rodzajów śmiechu. Przekonał się, że ludzie, którzy potrafią kontrolować mięśnie twarzy, mogą wpływać na zasięg danego uczucia układając twarz w odpowiedni uśmiech. Smutek można zmniejszyć: wystarczy patrzeć w lustro i uśmiechać się do siebie pod warunkiem, że nie negujemy smutku. Granie jakiejś roli nic nie da, ale naprawdę przybranie uśmiechu stworzy inne przesłanie, przekazane następnie do systemu nerwowego. Możesz opłakiwać stratę, a mimo to nie dopuścić do utraty perspektyw dzięki docenieniu tych dobrych rzeczy, jakie ci w życiu pozostały. Naukowcy, którzy badali reakcje na stresy przekonali się, że najbardziej destruktywnym uczuciem dla homeostazy jest bezsilny gniew. Pogodne przyjęcie tego, co jest sprzyja zdrowiu, a przy tym zapewnia jasność umysłu i pomaga zmienić to, co wymaga zmiany. Dlatego, jak napisał dr Wallace Ellerbroek, powinniśmy „mieć miłe myśli w głowie, Jak również miły wyraz twarzy i w ogóle zachowywać się, jakbyśmy nie wybierali się na własny pogrzeb". Ludzie chorzy powinni stale reafirmować siebie pozytywnymi przesłaniami. Pacjent nie powinien codziennie powtarzać sobie: „Mam raka. Jestem zbyt słaby albo przygnębiony, żeby cokolwiek zrobić", ale zamiast tego 296 BERNIE S. SIEGEL nil z tego faktu podstawę swej filozofii głosząc, że wszelkie nieszczęścia biorą się z usiłowań, by kontrolować wydarzenia oraz innych ludzi, choć nikt z nas nie ma takiej władzy. Te same bezużyteczne usiłowania, zrodzone z naszych lęków i pretensji, osłabiają ciało i powodują choroby. W pewnym sensie nie ma się czego bać, ale oczywiście można do tej sprawy podejść zbyt dosłownie i poważnie. Na przykład lęk pojawia się w sposób naturalny w sytuacjach zagrażających życiu, ale w innych jest czymś nienormalnym. Nie ma takich okoliczności, z którymi nie moglibyśmy sobie poradzić. Wiadomo, że żaden pacjent nie chciałby nigdy zamienić swojej choroby na inną. Oznacza to, iż po prostu jest nam wygodnie z naszymi własnymi problemami. Nad naszym stołem w kuchni wisi długi spis mądrych powiedzeń. Tego jak nie wpaść w niewolę słów nauczyła mnie moja młodsza córka Carolyn. Otóż kiedyś przy kolacji, w trakcie ożywionej dyskusji z moimi dziećmi spytałem każde kolejno: „Co wolisz: pokój czy konflikt?" — tak brzmi pierwszy punkt tego spisu. Nasza córka, która ma nieco osłabiony słuch, odparła: „Ja chcę pizzę". Ogólny śmiech przerwał dyskusję. Celem nie jest zatem ustalanie ścisłych reguł zachowania, ale raczej posługiwanie się niedoskonałym narzędziem — słowami — żeby podkreślić nową rzeczywistość psychologiczną: szczęście, które możemy wybrać, i to niezależnie od warunków zewnętrznych. Pozytywną postawę możemy kultywować, tak jak za pomocą podporządkowania można wpisać w życie po- Jak się stać kimś wyjątkowym 299 Jem jak rozwiązać te sytuacje. Wtedy przypomniałem sobie wszystkie moje „kazania" spojrzałem mu prosto w oczy i powiedziałem: „Kocham cię". Osłupiał, jakby ktoś uderzył go młotkiem w głowę. Odwrócił się, skierował spokojnie do swej kabiny i usiadł. Wtedy przełożona pielęgniarek na izbie przyjęć powiedziała: „Świetnie pan doktor sobie z nim poradził". A ja odparłem z ironią: „Dziękuję siostrze za pomoc". Miłość jest wprost niewiarygodnie skuteczna gdy trzeba rozwiązać jakiś konflikt. Tyle że w większości rodzin nie miałbym kłopotu skłonić kogoś, żeby powiedział: „Nienawidzę cię". Znacznie trudniej jest namówić człowieka, by zechciał wyznać: „Kocham cię". Pacjenci często najpierw muszą to powiedzieć w liście albo przez telefon, zanim mogą uczynić to prosto w oczyj^^ponic-waż słowa „kocham cię" zawierają w sobie realną uczuciową siłę. Naprawdę nie ma takiej sprawy, z którą nie mógłbyś sobie poradzić. J a to wiem, choć może ty o tym jeszcze nie wiesz. Jakaś kobieta może mi powiedzieć: „Boję się. Mój mąż uciekł z inną kobietą. Ja mam raka, a w domu jest pięcioro dzieci. Nie wiem, co mam zrobić". Po doświadczeniach z innymi pacjentkami mogę teraz powiedzieć takiej osobie: „A czy wiesz, co stanie się za rok? Raczej więc mnie spytaj: «Czy zna pan kogoś, kto ma podobny problem jak ja? Zadzwonię i zaproponuję mu pomoc.» Jesteś dość mocna, żeby sobie z tym wszystkim poradzić". Znam pewną kobietę, która była tak bojaźliwa, że nie wychodziła z domu gdy padał deszcz. Nie podpisywała 298 BERNIE S. SIEGEL mówić: „Dziś może być piękny dzień. Dziś może być inaczej, z powodu raka". Choroba bywa nieraz czynnikiem motywującym zmianę. Lois Becker napisała do mnie: Codziennie myślę o raku, ale jednocześnie myślę o tym, jak silne jest moje ciało, jak dobrze na ogół się czuję. Ciągle rozmawiam z moim wnętrzem. Mam uczucie integracji ciała, umysłu i może ducha, czego nigdy przedtem nie doświadczałam. Odsunięcie na bok strachu jest punktem zwrotnym dla wielu ludzi. Łatwiej jest, jeśli się patrzy na każdy kontakt z innymi jak na prośbę o dawanie miłości. Kto się boi, tak naprawdę mówi: „Kochaj mnie". Ale my skłonni jesteśmy odrzucić taką osobę i wpadamy w gniew. A wtedy on albo ona jeszcze bardziej się boi i często kumuluje w sobie gniew tak długo, aż przerodzi się on w rozżalenie lub nienawiść. Łatwiej jest nienawidzić, ale zdrowiej jest kochać. Kiedy czujesz strach, wystarczy poprosić kogoś o przytulenie, o trochę miłości, a strach ustąpi. Pewnej nocy byłem w izbie przyjęć, żeby zbadać pacjenta. I nagle pojawił się mężczyzna z oddziału psychiatrycznego. Podszedł wprost do mnie — zapewne z powodu mojej ogolonej głowy — i zaczął mi wymyślać, wykrzykując coś o moich przodkach i seksualnych obyczajach. Wszyscy zniknęli z wyjątkiem pacjentów siedzących w swoich kabinach, którzy się temu przyglądali. Kiedy tak stał krzycząc na mnie, wiedziałem, że przecież muszę zbadać mego pacjenta — ale nie wiedzia- Jak się stać kimś wyjątkowym 301 l swoje miejsce komuś innemu. Jak się okazało, pociąg ten dowoził więźniów prosto do komór gazowych. Jack Schwarz również przeżył zagładę; opowiedział, jak w czasie biczowania ujrzał Chrystusa. Przepełniony miłością pod wpływem tej wizji zwrócił się do tego, który go katował ze słowami: „Ich liebie dich". Oprawca tak był tym zaszokowany, że przerwał kaźń. Zdumiał się jeszcze bardziej, kiedy na własne oczy zobaczył, że rany więźnia momentalnie się zagoiły. Psychiatra George Ritchie, autor Powrotu z jutra (Return from Tomorrow) opowiada historię Dzikiego Billa, jednego z tych, którzy przeżyli obóz śmierci a z którym pracował po uwolnieniu: Dziki Bili był więźniem obozu koncentracyjnego, ale wyraźnie nie przebywał tu długo: wyprostowany? z bystrym wzrokiem i niewyczerpaną energią. Ponieważ płynnie mówił po angielsku, francusku, niemiecku i rosyjsku, jak również po polsku, stał się nieoficjalnym tłumaczem obozu... Choć Dziki Bili pracował codziennie piętnaście, szesnaście godzin, nie było po nim widać żadnych oznak zmęczenia. Kiedy my wszyscy padaliśmy z wyczerpania, on zdawał się mieć coraz więcej sił... Byłem zdumiony, kiedy z papierów Billa dowiedziałem się któregoś dnia, że w Wuppertalu był od 1939 roku! Jak wszyscy inni, przez sześć lat przymierał głodem, spał w przepełnionych dusznych barakach, gdzie pełno było chorych, ale nie znać było po nim żadnych śladów fizycznego czy umysłowego wyczerpania... Dziki Bili był naszą wielką podporą, rozmawiał z różnymi grupami, namawiał do wybaczenia. — Nie jest łatwo wybaczać — powiedziałem mu pewnego dnia... — Tylu z nas utraciło wszystkich bliskich, rodziny. 300 BERNIE S. SIEGEL nawet czeków. Unikała prawie wszystkich życiowych radości i obowiązków. Mąż wreszcie ją zostawił, o co trudno go winić. Potem Emily zachorowała na białaczkę i przeżyła niesłychaną metamorfozę. Kiedy ją widziałem ostatni raz, brała udział w wiecu politycznym, krzycząc z całych sił. Jej mąż ożenił się z nią powtórnie, gdyż stała się inną kobietą. Białaczka spowodowała, że się przebudziła i zaczęła naprawdę żyć. Wielu ludzi musi pojąć, że nie żyjemy wiecznie, więc dlaczegóż bać się miłości? Pokonanie nienawiści loczucie żalu i nienawiść należą do tego rodzaju przeszkód, które nie pozwalają wielu ludziom załatwić niedokończonych spraw uczuciowych i osiągnąć harmonii we współżyciu z bliźnimi. Pokonanie lęku otwiera drogę ku przebaczaniu tym, którzy ciebie skrzywdzili. Wyzwala także miłość zdolną uodpornić cię psychicznie na twoje otoczenie. Jeśli wybierzesz miłość i rozumiesz istotę życia, zwiększasz swoje szansę na przeżycie we wszystkich okolicznościach. Psychiatra Yiktor Franki, który przeżył hitlerowskie obozy śmierci, w swoich wspomnieniach Człowiecze poszukiwanie sensu (Man's Searchfor Meaning) napisał, że ludziom, którzy ich pilnowali łatwiej przychodziło zabić kogoś, kto zdawał się być gotów na śmierć, niż takich, którzy wyglądali jak zdobywcy z iskrą życia w oczach. W pewnym momencie Franklowi życie uratowała miłość. Kiedy jemu i jego towaszyszom powiedziano, że odjadą pociągiem do obozu, gdzie będą lepsze warunki, odstąpił Jak się stać kimś wyjątkowym 303 Taka miłość może ma niewiele wspólnego z poszczególnymi bohaterami dramatu; raczej jest przejawem uniwersalnej mocy — Boga albo fundamentalnej ludzkiej dobroci — poprzez najgłębsze rany ducha. Ja chcę tylko powiedzieć: miłość może ciebie uratować! Możesz patrzeć na mordercę z miłością, bo wiesz co sprawiło, że jest tym, kim jest. Nie sugeruję, żeby akceptować okrucieństwo, ale nawet najbardziej zdeprawowany człowiek urodził się niewinnym dzieckiem. Musimy o tym pamiętać, że wszyscy zostaliśmy uformowani przez naszych rodziców i społeczeństwo. Jeśli otrzymaliśmy od nich złe przesłania, jeśli nie darzyli nas miłością, wtedy każdy może stać się Hitlerem. Jak powiedział Martin Luther King: „Nienawiść nie przywróci mi rodziny". Przez swą miłość może nie uda ci się zmienić swego oprawcy czy uratować życia, ale nie dopuścisz do tego, żeby nienawiść zniszczyła twoje serce, duszę i życie tak, jak zniszczyła jego. Wśród swoich pacjentów mam wielu takich, których współmałżonkowie są „nie do wytrzymania". Istnieją tu dwa wyjścia: albo możesz się rozwieść ze swoim „Hitlerem", albo zostać i postarać się zmienić jego (albo ją) dzięki miłości. Pamiętam kobietę, która kiedyś wyznała mi: „Doprowadzę do tego, że moje małżeństwo będzie dobre, nawet choćby mnie to zabiło". Ruth miała rozległego raka sutka i wpadła w taką depresję, że zamierzała popełnić samobójstwo. Ale pewnego dnia przyszła na jedno z moich wystąpień. Akurat poruszałem temat samobójstwa i wtedy wstała młoda kobieta. Opowiedziała, jak samobójstwo ojca zrujnowało jej życie nie tylko 302 BERNIE S. SIEGEL — Mieszkaliśmy w żydowskiej dzielnicy Warszawy — Bili zaczął wolno mówić i było to pierwsze słowo o nim samym, jakie od niego usłyszałem — moja żona, dwie córki, trzech małych synków. Kiedy Niemcy przyszli na naszą ulicę, ustawili wszystkich pod ścianą i zaczęli strzelać z karabinów maszynowych. Błagałem ich, żeby pozwolili mi umrzeć razem z rodziną, ale ponieważ mówiłem po niemiecku, wzięli mnie do grupy przeznaczonej do pracy. Wtedy musiałem zdecydować — ciągnął dalej — czy mam pozwolić sobie na nienawiść do żołnierzy, którzy strzelali. To z pewnością byłaby łatwa decyzja. Byłem prawnikiem. W mojej praktyce zbyt często obserwowałem, jakie spustoszenie duchowe i fizyczne może wyrządzić ludziom nienawiść. To nienawiść zabiła sześć osób, które były dla mnie wszystkim na świecie. Postanowiłem wtedy, że resztę mego życia — czy to będzie kilka dni, czy wiele lat — będę kochał każdego człowieka, z którym się zetknę... Właśnie ta siła była tarczą obronną tego człowieka w każdej potrzebie. Nie twierdzę tu, że ci którzy przeżyli zagładę, ocaleli dlatego, że byli w stanie kochać hitlerowców jako ludzkie istoty. Z pewnością nie można powiedzieć, iż wszyscy inni zginęli, ponieważ zbyt mało kochali. Wielu ocalało, żeby dać światu świadectwo prawdy. Niektórzy uczynili to zamieniając „nienawiść w energię", co było hasłem, które umożliwiło Wietnamczykom przeżyć czterdzieści lat wojny i pokonać Japończyków, Francuzów i Amerykanów. Ale trzeba uważać, żeby w końcu nie upodobnić się do wrogów. Naśladowanie tego rodzaju miłości jaką żywił Dziki Bili, tylko dlatego, że ktoś mówi, iż to jest słuszne, byłoby patetyczną hipokryzją. Jak się stać kimś wyjątkowym 305 lubić. Kiedy Jezus każe nam kochać naszych nieprzyjaciół, mówi o rozumiejącej i twórczej, odkupicielskiej dobrej woli wobec wszystkich ludzi. Tylko idąc tą drogą i odpowiadając na ten rodzaj miłości możemy być dziećmi naszego Ojca, który jest w niebie. Prawdziwy sprawdzian nie polega na tym, żebyśmy się dali ukrzyżować dla ratowania ludzkości, ale na tym czy potrafimy żyć z kimś, kto chrapie. Musisz pamiętać o tym, że nikogo nie możesz zmienić. Zmienić możesz tylko siebie. Ale pamiętaj również i o tym, że tworzysz wtedy inną osobę niż ta, którą byłeś. Często daje to na przykład żonie wielką władzę. Elea-nor, jedna z moich pacjentek, pracuje razem z mężem w handlu nieruchomościami. Zawiera transakcje na miliony dolarów, ale mąż krytykuje jej styl ubier&nia się. Potrafi odesłać ją do domu, żeby założyła coś innego, kiedy mają wyjść na proszony obiad. Powiedziałfem jej: „O'kay, wobec tego powiedz mu, że nie możesz podejmować decyzji. Nie pierz, nie sprzątaj, nie gotuj, nie prowadź księgowości, w ogóle nie rób tego wszystkiego, czego on się po tobie spodziewa. Jeśli spyta: Co z obiadem? — odpowiedz mu, że nie potrafiłaś zdecydować w supermarkecie, co masz kupić. Powiedz mu, że nie mogłaś zdecydować, jaki proszek kupić, wobec tego nie zrobiłaś prania. Powiedz mu, że jesteś bardzo niezdecydowana, wobec tego on powinien przejąć wszystko. Wtedy zrozumie, jak wiele robisz i jak wiele potrafisz". Zajęcie się jakąś sprawą może być czasem najlepszym środkiem uspokajającym i przygotowaniem do operacji. Pamiętam Karen, studentkę medycyny, która przyszła 304 BERNIE S. SIEGEL dlatego, że go utraciła, ale że nie mogła się pogodzić z jego tchórzostwem. Ruth tak się tym przejęła, że nabrała odwagi, postanowiła żyć i odeszła od męża. Jednak kiedy uświadomisz sobie, że wy oboje — ty i twój „Hitler" — jesteście tylko ludźmi, zapewne nauczycie się żyć razem, pomagać sobie nawzajem w przemianie. Żeby się stać lepszym, trzeba mieć po temu okazję. Jak napisał Goethe: „Jeśli traktujesz człowieka takim jaki jest, nadal sobą pozostanie. Jeśli jednak będziesz traktować go takim, jakim mógłby być, stanie się on tym, kim mógłby być". Uważam, że warto przypomnieć sobie, co Martin Luther King-syn napisał kiedyś o przykazaniu Jezusa, byśmy kochali nieprzyjaciół: Przebaczenie nie oznacza pominięcia tego, co zostało uczynione albo nalepienia fałszywej kartki na zły czyn. Oznacza to raczej, że zły czyn nie jest nadal barierą we wzajemnych stosunkach... Musimy uznać, że zły czyn wrogiego sąsiada to coś, co nas boli, ale nigdy nie wyraża całkowicie człowieka, tego, jaki on jest. Cząstkę dobroci można znaleźć nawet w najgorszym wrogu. Miłość nie oznacza, że trzeba ulegać jakiejś sentymentalnej wylewności. Miłość to coś znacznie głębszego niż emocjonalne złudzenia... Teraz możemy zrozumieć, co miał na myśli Jezus, kiedy powiedział: Kochaj nieprzyjaciół swoich. Powinniśmy być szczęśliwi, że nie powiedział byśmy lubili naszych nieprzyjaciół, bowiem nie sposób lubić niektórych ludzi. Lubić to słowo sentymentalne, czułostkowe. Jak możemy być czuli wobec osoby, która jawnie postawiła sobie za cel zniszczenie naszego „ja" i rzuca nam pod nogi niezliczone przeszkody? Jak możemy luić kogoś, kto grozi naszym dzieciom albo zrzuca bomby na nasze domy? To niemożliwe. Lecz Jezus powiedział kochać, a to znacznie więcej niż Jak się stać kimś wyjątkowym 307 Good People), która pomogła tysiącom ludzi przeżyć podobną tragedię. Utracone życie nabrało znaczenia poprzez wartości, które zrodziły się z bólu. Zdolność, by dostrzec coś dobrego w przeciwnościach życiowych jest może najbardziej istotną cechą, potrzebną ludziom chorym. Jak napisał Yiktor Franki: „Żyć to cierpieć, przeżyć to znaleźć sens w cierpieniu". Śmierć albo groźba śmierci została nazwana statecznym nauczycielem, ponieważ skłania nas do tego, byśmy w pełni docenili to, co dziś mamy albo możemy zrobić. Moja żona i ja nauczyliśmy się tej lekcji w ciągu tygodnia, kiedy myśleliśmy, że nasz ośmioletni syn Keith ma złośliwy nowotwór kości. Któregoś dnia powiedział mi, że boli go noga. Najpierw poradziłem mu, żeby parę razy wykąpał się w dobrze ciepłej wodzie; tak postąpiłby każdy rozsądny lekarz. W kilka dni później, kiedy sznurowałem mu buty z łyżwami powiedzteł, że ból nie minął i że trzeba zrobić zdjęcie rentgenowskie. Pomyślałem, że trzeba mu dać nauczkę. Pewno ma jakieś nieznaczne powierzchowne pęknięcie kości i będzie potem żałował, że zrobiono to zdjęcie i polecono nosić gips z powodu złamania, które zrosłoby się samo. Jednak zdjęcie wykazało uszkodzenie lityczne (rozpadowe). Wedle moich wszystkich medycznych książek były to złośliwe zmiany powodujące, że nasze piękne dziecko umrze w ciągu roku. Nim został przyjęty do szpitala na operację przeżyliśmy pięć straszliwych dni, a do tego dołączało się poczucie winy, jakie mają w takich sytuacjach wszyscy rodzice. Nie mogliśmy myśleć, kochać się, skupić, rozmawiać. Na szczęście no- 306 BERNIE S. SIEGEL na spotkanie CnRWP ponieważ dowiedziała się, że chory na raka płuc ojciec jej przyjaciela ma być operowany. Przez cały tydzień pilnie sprawdzała, czy chirurg ma odpowiednie kwalifikacje. Potem jadąc do szpitala przypomniała sobie coś, o co często proszę członków grupy: spytała swego przyjaciela, co powiedziałby swemu ojcu gdyby wiedział, że on nazajutrz umrze. W szpitalu młody człowiek podszedł do ojca, który był alkoholikiem i powiedział: „Tato, nieraz mnie biłeś, zamykałeś w bagażniku samochodu i robiłeś mi wiele innych rzeczy, ale chcę, żebyś wiedział, że cię kocham i wybaczam ci". Uśmiechnęli się i rozpłakali. Oczywiście ojciec dobrze zniósł operację. Kiedy Ka-ren przyszła na nasze następne spotkanie, zdała relację z tego co zaszło i na zakończenie powiedziała: „Te moje starania, żeby sprawdzić kwalifikacje chirurga okazały się nieistotne, szkoda było na to energii. Ważne były tylko słowa: Kocham cię". Kiedy zabieram głos podczas seminariów, często pytam: „Gdybyście wiedzieli, że w drodze do domu umrzecie, czy chcielibyście skorzystać z telefonu?" Jeśli odpowiedź jest twierdząca, mówię: „O'kay, jeśli obiecacie mi, że po powrocie do domu podniesiecie słuchawkę i wykonacie te wszystkie telefony, gwarantuję wam bezpieczny powrót". Kiedy cię spotka nieszczęście, stajesz wobec wyboru jak się zachować. Może to być źródłem dobra albo coraz większego cierpienia. Po stracie syna rabbi Kusch- ner był w stanie napisać książkę Kiedy złe rzeczy zdarzają się dobrym ludziom (When Bod Things Happen to Jak się stać kimś wyjątkowym 309 ze i których baliśmy się. Jeśli nie umiesz przebaczyć, staniesz się swoim własnym wrogiem. Dzieci, z którymi pracuje Jerry Jampolsky, wspaniale wytłumaczyły lekcję przemiany w zakończeniu książki, którą wspólnie napisały dając jej tytuł Za każdą mroczną chmurą jest tęcza (There is a Rainbow Behind Every Dark Cloud): Kończąc chcemy powiedzieć, że naszym zdaniem nasz duch może uczynić wszystko. Możemy nauczyć się kontroli nad nim i być wewnętrznie szczęśliwi z uśmiechniętym sercem, mimo tego, co się dzieje na zewnątrz nas. Czy jesteś chory, czy zdrów, kiedy pomagasz innym i kochasz ich, czujesz wewnętrzne ciepło i spokój. Nauczyliśmy się tego, że kiedy dajemy miłość, równocześnie ją otrzymujemy. A jeśli zapomnisz o przeszłości i wybaczysz wsfeysf-kim i wszystko, z pewnością nie będziesz się bać. Pamiętaj, że jesteś miłością. Niech więc twoja miłość rozkwita — kochaj siebie i każdego. Kiedy kochasz i naprawdę czujesz się związany z każdym, ze wszystkim i z Bogiem, jesteś wewnętrznie szczęśliwy i bezpieczny. I nie zapomnij, iż wierząc bez reszty, że jesteśmy zawsze ze sobą złączeni w miłości, na pewno znajdziemy tęczę po drugiej stronie każdej mrocznej chmury. Niezwykłą energię, jaką często wyzwala rezygnacja z negatywnych uczuć, opisała mi w swoim liście chora na raka sutka Denise, która wzięła udział w wielkim zebraniu w Worcester (Massachusetts). Prowadził je pewien uzdrowiciel leczący wiarą. Denise tak napisała: Po wygłoszeniu kazania powiedział, że każdy z nas znajdzie odpowiedź w swoim sercu, czy jest tym wezwą- 308 BERNIE S. SIEGEL wotwór okazał się łagodny i został łatwo usunięty z niewielką częścią kości. Jednak to zdarzenie było dla nas jedną z najważniejszych lekcji życiowych. Zrozumieliśmy, z czym muszą się borykać pacjenci oraz ich rodziny. Poza tym oboje z żoną nauczyliśmy się, co znaczy przeżyć. Nasza córka Carolyn któregoś dnia po śniadaniu zapytała: „Tato, czy zastanawiałeś się kiedy, kto z nas umrze pierwszy?" Odparłem: „To nie jest ważne. Ważne jest, żeby ci, co pozostaną żyli dalej i dawali z siebie światu wszystko, by życie tego, kto umarł, nabrało większego znaczenia". Niestety, większość nas musi cierpieć, nim zdołamy się przemienić. Moja żona Bobbie i ja siedzieliśmy właśnie w kuchni, kiedy zaczęło się coś psuć w młynku do śmieci. Spytałem: „Co mam zrobić?" „Po prostu naciśnij przycisk awaryjny" — odparła. Poszedłem więc do Boga i spytałem: „Jeśli jesteś wielkim stwórcą, dlaczego nie dajesz nam awaryjnego przycisku?" Pan Bóg odpowiedział: „Dałem ci, Bernie, taki przycisk. Nazywa się on ból i cierpienie". Tylko przez cierpienie możemy się zmienić, z żalem patrzymy, jak nasi najbliżsi cierpią — ale nie ulegają przemianie. Naszym zadaniem jest ich kochać. Zmienia ich cierpienie, nie nasze pouczenia. Po to, by nauczyć się kochać, trzeba wyzbyć się lęku, udręki i rozpaczy, które nękają wielu z nas. Iluż trapi przez całe życie zapiekły gniew, który na każde przypomnienie budzi nowe stresy? Żeby nań spojrzeć odważnie i żeby się go pozbyć trzeba stwierdzić, jaki jest nasz własny udział w konkretnym problemie; trzeba wybaczyć sobie, jak również innym, do których czuliśmy ura- Jak się stać kimś wyjątkowym 311 zek, o którym wiedziała, że jest dla niej zabójczy, sprzedała też firmę, będącą dla niej źródłem wielkiego stresu. Wreszcie dała upust uczuciom, które przez całe życie tłumiła, wyzbyła się gniewu, frustracji i smutku, płakała przez wiele dni i po raz pierwszy przekonała się, że może zaakceptować dziecko w swoim wnętrzu. Na zakończenie listu napisała: „Po raz pierwszy udzieliłam sobie przywileju opłakiwania moich cierpień i smutków. Teraz, kiedy usunęłam z mojej duszy wszystkie niepotrzebne szczątki, moje dziecko i ja jesteśmy jednym. Czuję całkowitą wewnętrzną integrację, miłość do siebie i wybaczenie. Nigdy więcej nie będę sądzić innych, ponieważ nie potrzebuję już sądzić siebie". Duchowość, bezwarunkowa miłość, zdolność dostfze^ gania cierpienia i problemów, są okazją do duchowego wzrostu i przemiany, pozwalają nam wykorzystać w pełni dany nam czas. Wtedy zdajemy sobie sprawę, że chwila obecna jest wszystkim co mamy, i że jest nieskończona. Widzimy, iż tak naprawdę nie ma przeszłości i przyszłości, i że jak tylko zaczynamy myśleć w kategoriach przeszłości i przyszłości — żałowania i pragnienia czegoś — zatracamy się w osądzającym myśleniu. W jednym z krajów, gdzie ludzie na ogół dożywają setki, jest takie powiedzenie: „Wczoraj minęło, jutra jeszcze nie ma, a więc czym się tu martwić?" Wiele osób dopiero wtedy potrafi wyzbyć się lęku i pretensji kiedy są bliskie śmierci. Kilka lat temu dr Ellerbroek opisał jeden z takich przypadków: 310 BERNIE S. SIEGEL nym. Potem zwrócił się do audytorium liczącego ponad 1500 osób mówiąc: „Doświadczyłem bardzo mocnego przeżycia z jakąś osobą z różą. Ona cierpi na chorobę umiejscowioną w okolicy klatki piersiowej". Poczułam wewnętrzne drżenie, kiedy przypomniałam sobie, że poprzedniego wieczoru, przed kolacją, wyjęłam z wazonu świeżą różę i powąchałam ją. Ktoś mi powiedział, że powinnam od czasu do czasu wąchać kwiaty, bo kwiaty to życie. Jednak nie wstałam, ponieważ nie sądziłam, że chodzi o mnie. Wtedy uzdrowiciel podszedł do kobiety, która wstała. Miała na imię Róża i chorowała na raka sutka. Pobłogosławił ją, ale powiedział: „Nie jesteś tą, z którą przeżyłem to doświadczenie". — I dodał: „ona także choruje na raka sutka i nosi coś beżowego na wierzchu". Tego ranka założyłam czarne spodnie i czarną bluzkę z długimi rękawami. Potem zdecydowałam, że założę na wierzch beżową bluzę z krótkimi rękawami, ale doszłam do wniosku, że jestem w tym zbyt gruba, zdjęłam ją więc, jednak po chwili postanowiłam znowu ją założyć. W tym momencie wstałam, a on wezwał mnie do siebie przez całe audytrium. Zapytał, na co choruję, a ja wciąż stałam zapłakana i przejęta. Nigdy nie zapomnę jego twarzy. On nie miał oczu, tylko dwa krążki nieskończoności. Kiedy namaścił mi czoło, powiedział: „Musisz odejść od swojej udręki". I w tym momencie pczułam wielki przypływ energii, która przeniknęła mnie od stóp do głów. Usłyszałam własny krzyk i upadłam prosto w ramiona stojących za mną ludzi ze służby porządkowej. To przeżycie było punktem zwrotnym dla Denise. Nauczyła się właściwego wartościowania spraw i dokonywania wyboru pod kątem swoich potrzeb. Zaczęła korzystać z psychoterapii i chemoterapii, zerwała zwią- Jak się stać kimś wyjątkowym 313 ujawniony jest w momencie przeżywania go. Zostaje wtedy wyładowany. Stłumiony przemienia się w żal [pretensję] lub nienawiść. Wcześniej czy później, żal czy nienawiść eksploduje niszcząc innych, a jeśli te uczucia są zatrzymane wewnątrz — niszczą daną osobę.) Przemiana opisana przez Ellerbroeka jest dokładnie istotą przeżycia religijnego, o którym mówi Jung w Religii i psychologii: Przyszli do siebie, mogli zaakceptować siebie, byli w stanie pogodzić się z sobą i dzięki temu pogodzili się także z niesprzyjającymi okolicznościami i zdarzeniami. To jest to, co dawniej było wyrażone słowami: zawarł pokój z Bogiem, złożył w ofierze swoją własną wolę, poddał się woli Boga. "•*•-! - Tym wszystkim racjonalistom, którzy twierdzą, że tego rodzaju przeżycia są oszukiwaniem siebie, t Jung daje niezwykle trafną odpowiedź: Czy istnieje jakaś lepsza prawda dotycząca rzeczy ostatecznych niż ta, która pomaga ci żyć? Dlatego starannie biorę pod uwagę symbole będące tworem podświadomości. To jedyne rzeczy, jakie mogą przekonać krytyczny umysł współczesnych ludzi. Są przekonujące dla bardzo staroświeckich powodów. Po prostu przekonujące, co oznacza łacińskie słowo convincere. Rzecz, która leczy nerwicę, musi być bardziej przekonująca niż sama nerwica, a ponieważ ta ostatnia jest aż nazbyt realna, wspomagające przeżycie musi być równie realne. Ta iluzja musi być bardzo realna, jeśli chcecie to ująć pesymistycznie. Ale jaka jest różnica pomiędzy prawdziwą iluzją i uzdrawiającym religijnym przeżyciem? To po prostu różnica w słowach. Możecie na przykład powiedzieć, iż życie jest chorobą z bardzo złym 312 BERNIE S. SIEGEL Kobiecie usunięto nerkę, pęcherz i odbytnicę; była jak worek ciała wokół szkieletu, który stał się schronieniem nie dla wewnętrznych organów, lecz rozrastających się guzów. Powiedziała, że chce umrzeć nad brzegiem tamtejszego jeziora. I w tym spokojnym otoczeniu wydarzyło się coś nieoczekiwanego: wyrzuciła z siebie swój gniew, depresję, jej duch zaś jak balon uwolniony od niepotrzebnego balastu uleciał w fosę i guzy zaczęły się kurczyć. Została uleczona. Później Ellerbroek snuje następujące rozważania na ten temat i podobnych przypadków: Wierzę mocno, że kiedy byliśmy mali, sprzedano nam wielki spis różnych rzeczy. Nauczono nas, że w pewnych okolicznościach należy się gniewać, a w innych należy okazywać przygnębienie. Pragnę tu powiedzieć, że moim własnym zdaniem — całkowicie niezgodnym z poglądami prawie wszystkich psychiatrów, jakich znam — gniew, przygnębienie są uczuciami patologicznymi, że są one bezpośrednio odpowiedzialne za większą część ludzkich przypadłości, łącznie z rakiem. Zebrałem 57 niezwykle starannie udokumentowanych przypadków tzw. cudownych uzdrowień z raka. Cud taki zdarza się kiedy ktoś, kto z całą pewnością był skazany na śmierć, nie umarł. Ci ludzie w pewnym momencie zdecydowali, że gniew i przygnębienie nie są najlepszym sposobem objawiania uczuć, skoro tak niewiele czasu im zostało. Dlatego stali się kochający, troskliwi, przestali się gniewać, nie byli przygnębieni i potrafili rozmawiać z ludźmi, których kochali. Te 57 osób postępowało identycznie. Wszystkie wyrzekły się całkowicie gniewu i przygnębienia. I od tego momentu guzy zaczęły się kurczyć. (Ja używam słowa żal lub pretensje, zamiast gniew, ponieważ gniew uważam za uczucie normalne, kiedy Jak się stać kimś wyjątkowym 315 odkrycia i duchowej zmiany. Żeby zacząć prawdziwe leczenie, każdy z nas musi wykonać skok wiary, opisany przez francuskiego poetę Guillaume Apollinaire'a: Chodźcie na krawędź. Nie, spadniemy. Chodźcie na krawędź. Nie, spadniemy. Podeszli do krawędzi. On ich pchnął, a oni poszybowali. 314 BERNIE S. SIEGEL rokowaniem, trwa wiele lat i kończy się śmiercią, albo że normalność jest ogólnie przeważającym wrodzonym defektem, albo że człowiek jest zwierzęciem z fatalnie przerośniętym mózgiem. Ten rodzaj myślenia jest prerogatywą nałogowych zrzędów ze złym trawieniem. Nikt nie może wiedzieć, jakie są rzeczy ostateczne. Dlatego musimy je przyjmować tak, jak ich doświadczamy. I jeśli takie doznanie pomaga ci w tym, by twoje życie było zdrowsze, piękniejsze, pełniejsze i dawało większą satysfakcję tobie oraz tym, których kochasz, możesz spokojnie powiedzieć: To była łaska Boża. Ellerbroek doszedł do wniosku, iż pacjenci z zaawansowanym rakiem muszą być bliscy śmierci, nim nastąpi ta przemiana. Ale ja ze swego doświadczenia wiem, że ludzie mogą się zmienić w każdym momencie. Im na wcześniejszym etapie choroby to nastąpi, tym większa szansa na wyleczenie. Jeśli ktoś obiera duchową drogę przed zachorowaniem, praktycznie biorąc staje się niewrażliwy na chorobę i niepowodzenie — w sensie przynajmniej psychologicznym i bardzo często w fizycznym. Jak napisał Norman Cousins po samowyleczeniu się z usztywniającego zapalenia kręgosłupa: „Nauczyłem się nigdy nie lekceważyć zdolności ducha i ciała ludzkiego do regeneracji, nawet kiedy prognozy są jak najgorsze". Dr Granger Westberg, założyciel licznych Ośrodków Holistycznej Opieki Zdrowotnej, gdzie lekarze, pielęgniarki i duchowni pracują jako zespół, jest przekonany, że choroby połowy do trzech czwartych wszystkich pacjentów wywodzą się raczej z problemów duchowych niż załamania organizmu. Jak to sformułował, objawy fizyczne często są tylko „biletami wstępu" do procesu samo- 9 Miłość i śmierć Nie ma trudności, której by odpowiednia doza miłości nie pokonała; nie ma choroby, której by wystarczająca doza miłości nie wyleczyła; nie ma drzwi, których by wystarczająca doza miłości nie otworzyła; nie ma przepaści, nad którą odpowiednia doza miłości nie przerzuciłaby mostu; nie ma muru, którego by odpowiednia doza miłości nie obaliła; nie ma grzechu, którego by odpowiednia doza miłości nie odkupiła... ' To bez znaczenia, jak głęboko tkwi troska, jak beznadziejne są perspektywy, jak bardzo splątany jest węzeł, jak wielka pomyłka. Wystarczające doznanie miłości wszystko rozwiąże. Gdybyś tylko mógł wystarczająco kochać, byłbyś najszczęśliwszym i najpotężniejszym stworzeniem na świecie... EMMET FOX Kazanie na górze \Villiam Saroyan na pięć dni przed śmiercią w 1981 roku wezwał Associated Press, żeby przekazać następujące oświadczenie: „Każdy musi umrzeć, ale ja zawsze wierzyłem, że w moim przypadku zostanie zrobiony 317 Miłość i śmierć 319 nać pielęgniarki, że Neal znalazł się tu, żeby umrzeć. Przychodziły codziennie i mówiły: „Niech pan zje lunch, znowu wszystko na talerzu". Minęło trochę czasu, nim powstrzymały swoje zapędy i pozwoliły mu robić to, co uważał za słuszne. Pewnego dnia ze łzami w oczach przywołał pielęgniarki i poprosił, żeby wezwały żonę. Powiedział jej: „Najdroższa, tutaj jest ciepło, miło, kolorowo i pięknie, ale oni mi powiedzieli: Naszedł twój czas. A ja odparłem, że nie, bo jeszcze nie pożegnałem się z żoną. Ale oni stale powtarzali, że nadszedł mój czas, a ja upierałem się, że przecież nie zdążyłem się z tobą pożegnać. Wreszcie powiedzieli, że wszystko w porządku". Neal pożegnał się z żoną i wkrótce spokojnie zmarł. Umieranie w spokoju \Tyjatkowi pacjenci nauczyli mnie, że mamy zdumiewającą kontrolę nad naszym umieraniem. Nawet badania statystyczne na dużą skalę (kilka tysięcy zgonów) wykazały ostatnio, że prawie połowa nastąpiła w trzy miesiące po urodzinach, a tylko 8 procent w ciągu trzech miesięcy przed urodzinami. Nie twierdzę bynajmniej, że możemy żyć tak długo jak chcemy, ale przecież nie musimy umierać, dopóki nie jesteśmy gotowi. Najbardziej oczywistym dowodem tego jest pora, kiedy ludzie umierają w szpitalu. W większości przypadków dzieje się to nad ranem; wtedy ci, co ratują życie, odpoczywają. Nie ma rodziny, nawet jeśli jest — właśnie zasypia zmęczona czuwaniem. Nikt nie ingeruje i umierający nie 318 BERNIE S. SIEGEL wyjątek. I teraz co?" Jego humor pokazuje, jak można być żywym (alive) nawet w obliczu śmierci. Neal był pacjentem, któremu powiedziano, że ma raka trzustki. Jego onkologowie poinformowali go, iż przeżyje rok, może dwa. A on żył i kilka lat później, po następnej biopsji okazało się, że miał chłoniaka a nie raka trzustki. Powiedziano mu wtedy, że może żyć jeszcze wiele lat. Ponieważ on i jego rodzina byli przygotowani na jego rychłą śmierć, ta wiadomość wstrząsnęła nim. I choć może się to wydać dziwne, zatelefonował do mnie, żeby powiedzieć, jak bardzo jest przejęty tym, że zdaniem lekarzy może jeszcze długo żyć. Powiedziałem mu: „Pan wie, jacy są lekarze. Nie zawsze mają rację, pan może wkrótce umrzeć". Odparł: „Wie pan, ja zawsze mogę liczyć na to, że mnie pan rozweseli". A ja po prostu dałem mu czas, żeby przygotował się powoli do zmiany. W ciągu kilku miesięcy zaadaptował się do życia. W kilka lat później Neal został przywieziony na ostry dyżur z wysoką gorączką. Miał przeżycie z pogranicza śmierci — oderwał się od ciała i patrzył z góry na swoją reanimację. Słyszał, jak lekarz powiedział: „Lepiej wezwijmy jego żonę, bo on z tego nie wyjdzie". A on w górze pomyślał: „Nie denerwuj mojej żony. Ja z tego wyjdę". I tak się stało. W jakiś czas później Neal zgłosił się do szpitala. Walczył dzielnie z chłoniakiem przez wiele lat, a teraz był już wyczerpany i chciał umrzeć. Jego żona pracowała w bibliotece medycznej tego samego szpitala, tak więc mogła być blisko niego. Było nam trudno przeko- Miłość i śmierć 321 działań, zaś najbliższa rodzina pozwolić choremu odejść. Muszą oni wspólnie dzielić miłość i żal, dając przy tym umierającemu do zrozumienia, że potrafią znieść ten cios. Innymi słowy, odchodzący nie może otrzymać przesłania od najbliższych: „Nie umieraj". Oni muszą mu dawać dowody głębokiej miłości, towarzyszyć do kresu życia, on natomiast musi wiedzieć, iż jego ukochani dzielnie zniosą jego odejście dlatego, że ich prawdziwie kochał. Umierająca w ten sposób osoba może dać przykład, iż życie ma wartość aż do końca, nawet jeśli trzeba się go wyrzec. Dziś widzę, że śmierć może być nawet formą leczenia. Kiedy bardzo schorowani i cierpiący pacjenci osiągnęli zarówno spokój wewnętrzny jak i w relacjach uczuciowych z rodziną, mogą wybrać śmierć jako ostatetztfą formę kuracji. Nie muszą cierpieć, ponieważ nie ma konfliktu w ich życiu. Są spokojni, rozluźnieni. Często wtedy dzieje się „mały cud" i żyją jeszcze przez pewien czas, gdyż mają tyle wewnętrznego spokoju, że następuje poprawa zdrowia. A umierają, bowiem postanowili opuścić swoje ciało, jako że nie mogą już dłużej z niego korzystać. Kiedyś ojciec mi opowiedział o swoim dziadku, który w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat oświadczył: „Zbierzcie moich przyjaciół, a mnie dajcie butelkę sznapsa, bo dziś wieczorem umrę". Żeby mu sprawić przyjemność, rodzina nie protestowała. Wieczorem po tym spotkaniu z najbliższymi, poszedł na górę do swego pokoju, położył się i wkrótce umarł. Każdy z nas ma taką możliwość. Ja mogę zdecydować, że chcę żyć, tymczasem ktoś inny właśnie postano- BUI vf9 '9iz9iM istuu 9iu B '9iu9zpoqopo 9UJOM '9UfO5(OdS OJ O{Xg 'OBqOO5[ IU{9d AY 9TS I l9zspo{uifBu 3iqnjs BU B^Xq foiuzpd JBJ uisiso \tnuiop appsndo 9iu i ZBUI BZ spaizpMM aiu fo& I5j9dop 'ajuin ara Bf 9jv 'njfoj n§Bp AV 5jui -Biq UJBUI 9Z '9IS UIB{BIZp9lMOp 'I31UXZOAV9IZQ :U1OJJSOIS 9iuui B^y(zopBiAvso nuiop op 9pojAvod od 9pSBUS9ZS UIB^BIUI Ap9D[ 'BIUp O§9UAV9J 'OIMOU! zsisnui 9i|v[" :iui BłBizpgiMoj -B^JBiuSgpid B?pns B?[BJ BU BJOqO '9IUBJ9J\ Z JBUI9J U9J BU UI9|BIMBUIZOJ 9TUpO§Od sXp9I^ 'oSnip OBAUJ 9ZOUI PJ9IUIS 9IUBJJ9JAVpO 9I5{BX 'BIUBMOZIJB9JZ Op O§9UZBM SOO y(UIBUI IlS9f BZDZSBJMZ 'XU!ZpO§ Xj9JZO BpS9tZpBMp 9iq9tS Bjp 09IUI UIBU 91S Bpn 9ZSMBZ 'U9IZp BU BIUp Z Bpyfe 9>jn}ZS XlU -gfnuBdo Xp9i~x '„psofiui zgq spfiz isgf gzsaoS 9iuzoBU7 "BZ09ZJ BZSJO§fBU }S9f 9|U 3J91UIS" :AVO}U9JbBd Z U9p9f Ol fBfn 91UJBJJ 3{Bf - IUBMOJo3Azjd O>[JSAZSM BU I 9ZSMBZ AlU9lZp9q qOSOdS U9} AV B 'Bf DBthui/fajJO I BpSOJIUI DBZJBp '!J[ZBIMOqO 9tÓAVS DBfBIUpdAw 'OZ3uXp9fod U9IZp ApZBJf DBAvXz9Zjd UI9JBZ 9IS AuiZOnBM 'AuiZpOJ tlOS9I/WBZ" 91U Xq9Z 'UI9lUBMO{ISn I lUIBAYBjds IUlXuOZOUOJJOp9IU 'UI9JJJI|JU05I JS9f ^UBMOpOMOdS niUBJ9lUin XOBZSXZJBAVOJ q3Bjjs t jog -B{Xz 9izp5q (BpBU 'jnuiui qoXaqop O9id BIUp n§Bp AV BUJ I3{9dOp 9Z 'IUI B(BIZp9IMOd 3|91U9faBd Z BUp9f 'lUIBSnUIUI 0§9f Z BpXz ^SUjd AU!9fnUAVOJOd 9JBJS qnj 9qoaoqo BuzBMod BU Bidjgp faiov\ 'p BZ3 B 'XosAzsM Aj\ 'izpoqopo 9z 'XuiM Bpnzood BUI 1HOHIS "S Miłość i śmierć 323 tego ja szepnąłem do ucha najpierw panu Smith, a potem jego żonie, co się dzieje ze współmałżonkiem. Następnego dnia, kiedy przyszedłem do szpitala, ów stażysta powiedział mi: „Czy pan doktor wie, co się stało?" „Nie, nie wiem, a co?" — spytałem. „Pan Smith zmarł, a ja zatelefonowałem do stażysty z informacji medycznej, żeby mi podał numer siostrzenicy, najbliższej krewnej zmarłego. Na to tamten stażysta mówi mi: — Wiesz, to dziwne, właśnie sam szukam tego numeru, ponieważ zmarła też pani Smith, w pięć minut po mężu". Co za dżentelmen — pomyślałem — przyszedł, zabrał żonę i razem odeszli. Człowiek umiera z trudem i w napięciu wtedy, kiedy nie wypowiedział do końca wszystkich swoich uczuć, nie rozwiązał kontaktów, a żył tylko ze względu na mnych. Dzieje się tak zwłaszcza w sytuacji, gdy ten co odchodzi otrzymuje przesłanie: „Nie umieraj", które określa śmierć jako klęskę, jako coś, czego dokonać trzeba w tajemnicy, pod nieobecność lekarzy i najdroższych. Kiedy człowiek osiągnie wewnętrzny spokój, pojedna się ze wszystkimi, ma pełne prawo umrzeć, „żeby odprężyć się i cieszyć się tym", jak to ujął jeden z moich pacjentów. I co najdziwniejsze, o czym przekonał się dr Ellerbroek, ta akceptacja może wpłynąć na wyleczenie. Przeczuwałem, że Yalerie umrze przed upływem czterdziestu ośmiu godzin, ale ponieważ jej mąż nie chciał się z tym pogodzić, postanowiłem namówić rodzinę, żeby się przy niej zebrała. We wtorek wieczór wyjaśniłem mężowi, jaka jest sytuacja, i radziłem, żeby wezwał z college'u córki. Obiecał, że tak zrobi. 322 BERNIE S. SIEGEL wił umrzeć. Wszystko jednak zależy od tego, co musimy zrobić i jak duże mamy zaległości w sferze naszych uczuć. Śmierć nie jest przecież klęską, lecz naturalnym wyjściem, a ponieważ ja sam uważam siebie za uzdrowiciela i nauczyciela, mogę brać udział w podejmowaniu decyzji i pomagać pacjentom, by żyli aż do śmierci. Musimy sobie zdać sprawę, że ludzie nie dzielą się na żyjących albo umierających, lecz na żywych albo martwych. Wystarczy przyczepić choremu określenie „terminalny", a będzie traktowany jak ktoś, kto już nie żyje. Jakież to niesłuszne! Dopóki nie umarłeś, możesz i powinieneś nadal zaznaczać swoją obecność przez to, że istniejesz, kochasz, masz ochotę się śmiać. Gdyby całkowicie sparaliżowany człowiek powiedział mi, że chce umrzeć, nim zaakceptowałbym jego decyzję, namówiłbym go, żeby przez miesiąc brał lekcje rysunku u innego sparaliżowanego pacjenta, który przepięknie maluje trzymając pędzel w ustach. Pewien stary człowiek spadł ze schodów i został przyjęty do naszego szpitala w stanie śpiączki. Był żonaty od przeszło sześćdziesięciu lat. Pech chciał, że jego żona miała następnego dnia atak serca i została przyjęta również do tego samego szpitala. On był w stanie śpiączki, ona na respiratorze — oboje leżeli na różnych piętrach. Zaproponowałem jednemu ze stażystów, żeby każde z nich zawiadomił o stanie zdrowia współmałżonka, ponieważ nie mogli się ze sobą komunikować. Powiedziałem: „Jeśli jedno z nich umrze, to drugie powinno wiedzieć, co się stało". Ale wszyscy stażyści uważali, że to bardzo niemądry pomysł, wobec Miłość i śmierć 325 Remisja u Yalerie trwała dwa lub trzy miesiące (był to „mały cud"), które spędziła w domu dając wiele pięknych chwil swoim bliskim. Potem umarła we własnym łóżku, otoczona kochającą rodziną. Przykład ten miał większe znaczenie dla naszego zespołu pielęgniarskiego niż seria wykładów. Te młode kobiety zobaczyły na własne oczy co się dzieje, gdy chory rozwiąże swoje konflikty i znajdzie nową energię, żeby się leczyć. Gdybyśmy mogli to uczynić we wcześniejszym stadium choroby w stosunku do wszystkich pacjentów, nie tylko żyliby dłużej i lepiej, ale zapewne zwiększylibyśmy wydatnie liczbę samowyleczeń. To zdumiewające, jak rzadko ludzie z personelu szpitalnego odwiedzają chorych, którzy bliscy są śmierci. Jeśli zamkniesz drzwi, nikt nie wejdzie. **•< - Kiedyś nawet byłem przesłuchiwany w sprawie spowodowania śmierci właśnie przez kogoś, kto bał się do końca być przy umierającym. Któregoś dnia byłem na zebraniu, kiedy zadzwoniła do mnie Muriel, młoda kobieta, która prawie nie mogła oddychać i była bliska śmierci z powodu rozległego raka. Powiedziała mi: „Twierdzi pan, że łatwo jest umierać. Spojrzałam na niebo i pomyślałam: — Jestem gotowa! I co? Nic się nie stało!" Wyjaśniłem jej więc: „To dlatego, że jesteś zbyt podniecona. Musisz tu być aż do piątej, ale potem przyjadę do ciebie i pomogę ci". Jeśli pacjenci chcą czekać, to czekają. Kiedy wszedłem do jej pokoju, była przerażona i gniewna, ponieważ nie otrzymała środków uspokajających. 324 BERNIE S. SIEGEL W środę wieczorem Yalerie powiedziała mi: „Czy pan wie, co powiedział mój mąż, kiedy pan wyszedł? Dwa razy powtórzył: Nie umieraj, nie umieraj". — Czy zrobiła pani kiedyś coś w życiu dla siebie? — spytałem ją. — Nie. — No, to wszystko jest w porządku i może pani umrzeć. Ale chciałbym, żeby przedtem wyjaśniła pani swoje problemy z mężem. Wróciłem do niej jeszcze tego samego wieczoru. Yalerie wstała z łóżka i wskazując na męża, który stał przy oknie, oświadczyła: — Powiedziałam mu właśnie kilka rzeczy, których nie bardzo chciał słuchać. W czwartek rano wyglądała świetnie i powitała mnie słowami: „Mam dwa pytania. Skąd się wzięła we mnie ta energia? l dlaczego przez cały czas są teraz w moim pokoju pielęgniarki?" „Pielęgniarki są dlatego — odparłem — ponieważ pani nie umiera, a energia wzięła się z rozwiązania konfliktu z mężem. Nie wiem, czy się zdarzy cud, ale moim zdaniem powinna pani wstać i wrócić do domu". „Boję się tego — wyznała. — Podobno dzisiaj miałam umrzeć." Z przeprowadzonych badań wynika, że pielęgniarki reagują ze znacznym opóźnieniem na wezwania tak zwanych „terminalnych" pacjentów. Nie sposób je za to krytykować, bowiem każde wejście do pokoju, w którym leży ktoś uznany za „umierającego" uświadamia im naszą śmiertelność. Jest to problem, przed którym staje każdy z nas, chyba że pogodzimy się z własnym przemijaniem. Miłość i śmierć 327 do naczelnego lekarza, który właśnie był na jakimś przyjęciu. Następnego dnia naczelny lekarz, który dobrze mnie znał, zatelefonował do mnie, ja zaś wyjaśniłem, jak się wszystko odbyło. Najbardziej jednak zabolało mnie to, że owa pielęgniarka nie zdobyła się na odwagę by wejść do pokoju umierającej Muriel. Zobaczyłaby wtedy, jak piękne były jej ostatnie godziny. Takie godziny są darem miłości, które pomagają tym co zostają, przeżyć najtrudniejsze chwile. Jedna z moich pacjentek, która niedawno zmarła, zostawiła mi kartkę. Napisała: „Dziękuję za miłość. Mogę ją zabrać ze sobą". Miłość, która wypływa z życia zakończonego w spokoju, została pięknie wyrażona w wierszu Juliet Burch, obecnie studiującej w St. John's College. Napisała* go* czuwając przy chorym ojcu, który zmarł w dwa dni potem: * Siedząc przy tacie, Człowieku, który byli jest moim ojcem I tak ciężko z trudem oddycha Tak teraz drobny, niepozorny Trzymam jego cieplą rękę a W pokoju jest bardzo cicho Nie ma tu lęku jakże To spokojne miejsce, żeby umrzeć. Wreszcie nie boję się Trzymać za rękę czlowieka Który byl tak mocny. To pokój do którego tak trudno wejść a przy tym tak trudno z niego wyjść. 326 BERNIE S. SIEGEL Zacząłem jej tłumaczyć, że trudno jest umierać w gniewie i strachu. Sprawia to, że człowiek koncentruje się tylko na sprawach cielesnych. Trzeba się odprężyć i wtedy dopiero można odejść. Potem poleciłem, żeby dano jej trochę morfiny na uspokojenie i złagodzenie bólu. Ponieważ Muriel była młodą dziewczyną, całą sytuację bardzo ciężko znosiły pielęgniarki, które na pewno myślały: Przecież to jedna z nas mogłaby leżeć w tym łóżku. Oprócz mnie był tam obecny tylko pewien dzielny student medycyny i rodzina pacjentki. Kiedy morfina zaczęła działać, oddech jej się poprawił i spędziliśmy dwie radosne godziny, pełne ciepła i serdeczności. Muriel dosłownie ożyła i w pewnej chwili powiedziała nawet, że wróci w innym wcieleniu i będzie pierwszą kobietą-prezydentem. O siódmej wieczorem Muriel wyglądała o tyle lepiej, iż pomyślałem, że zmieniła decyzję. Spytałem ją: „Czy nie sprawi ci różnicy, jeśli pójdę na kolację?" Powiedziała, że mogę iść. Kiedy wróciłem po pół godzinie, już nie żyła. Wiem, że chciała w ten sposób uprościć sytuację. Od pielęgniarek dowiedziałem się, że kobieta zmarła, ale kiedy wszedłem do pokoju, oczy Muriel były otwarte, pompa dożylna nadal pracowała, wszystko było podłączone, jak gdyby nadal żyła. Tym młodym dziewczynom trudno było pogodzić się z jej śmiercią. Późnym wieczorem dotarła do mnie informacja, że jedna z pielęgniarek zatelefonowała do dyrektora szpitala. Powiedziała mu, że być może zabiłem pacjentkę morfiną. Dyrektor nie odezwał się do mnie, ponieważ nie był lekarzem, ale przekazał sprawę wyżej — trafiła Miłość i śmierć 329 Ale babciu, kiedy moje dziecko umarło, o slodki Jezu, umierało ciężko. Silnik w jego sterylnym łóżeczku Jęczal i świszczał, i charczał, a ono śpiewało swój ból — niskie nuty i wysokie nuty w dużych odstępach przemykające się przez chmurę lekarstw. Moje obfite łzy powoli kapały jak glukoza albo krew z butelki. A kiedy ono umarło moje oczy byty suche i bogowie w białych fartuchach odwrócili się ode mnie". Nowe znaczenie życia i śmierci Jest taka opowieść o dwóch biznesmenach, którzy jechali samochodem na ważne spotkanie. Każdy miał otrzymać po 50000 dolarów wolnych od podatku pod warunkiem, że dojedzie na miejsce w ciągu godziny. W drodze każdy z nich złapał gumę. Pierwszy wysiadł, zajrzał do bagażnika, ale nie znalazł tam podnośnika. Spojrzał na zegarek, a kiedy przekonał się, że za dziesięć minut musi być w wyznaczonym miejscu, dostał ataku serca. Drugi spojrzał do bagażnika; w jego samochodzie także nie było podnośnika. Stanął więc na drodze, przejeżdżający wóz zatrzymał się, kierowca zmienił mu koło, a on dzięki temu zdążył na czas. Podpisuję się całkowicie pod Jungowską ideą synchronizacji albo znaczącego zbiegu okoliczności. Moim 328 BERNIE S. SIEGEL Otwarte oko ojca. On tu jest Ale co się dzieje w nim? Przerwa w metronomie oddechu Jestem czujna. I znowu rytm wraca jak zmęczone tykanie zegarka. Myślę', czy on wewnątrz siebie plącze? Mniej się teraz martwię gdyż odkrylam, że ręka, którą trzymam to moja ręka. Kontrast pomiędzy naturalną, spokojną śmiercią i śmiercią sztucznie opóźnianą, pozbawioną godności został uchwycony w podobnym wierszu. Napisała go Joan Neet George dając tytuł Babciu, kiedy twoje dziecko umarło: Babciu, kiedy twoje dziecko umarło gorące obok ciebie w twoim wąskim łóżku, jego ciężki oddech niepokoil Cię i obudzilaś się, kiedy westchnęlo i oddech się urwał. Trzymałaś je o gorzkim świcie • a rano ubrałaś je, uczesałaś mu włosy, łzy ci wzbierały, ale nie płakałaś, aż wreszcie leżało wśród dzikich irysów pod darnią, a jego dusza odeszla niezrozumiale do Boga. Amen. l Miłość i śmierć 331 nieszczęśliwe dzieciństwo może być tworzywem książki, która się stanie bestsellerem, wielu ludziom da materiał do przemyśleń, dla autora zaś będzie źródłem poważnych korzyści materialnych. Tylko my możemy decydować, co zrobimy z naszym cierpieniem. To dla nas jedyne wyjście. Pozwólcie, że dam wam jeszcze inny przykład tego, o co mi chodzi. Pewnego ranka, Rosę, studentka, która u mnie pracowała, wsiadła do samochodu by pojechać do szpitala, gdzie miała mi asystować na sali operacyjnej. Samochodu nie dało się uruchomić, więc wsiadła na rower, ale i on się zepsuł. W tym momencie powiedziała sobie: „Zgodnie z teorią Berniego powinnam wrócić do domu". A kiedy właśnie weszła do mieszkania, zadzwonił telefon. **-* - Z Maine dzwonił jej brat, narkoman. „Dzięki Bogu, że cię zastałem — powiedział — właśnie chcę jechać do Nowego Jorku po narkotyki". Rozmawiali przez prawie godzinę. Uspokajała go jak mogła, aż wreszcie obiecał, że zostanie w domu, aż wróci ktoś z rodziny. Potem wyszła na dwór, otworzyła maskę swego wozu, mówiąc do siebie: „Sama nie wiem, po co to robię. Przecież w ogóle nie mam pojęcia o budowie silnika." W tym momencie jej drugi brat podjechał samochodem i powiedział: „Wyjeżdżałem właśnie z parkingu, kiedy usłyszałem wewnętrzny głos: Jedź do swojej siostry." Naprawił, co trzeba, a ona po tym zdumiewającym wydarzeniu przyjechała do szpitala. Człowiek, by stać się autentycznie uduchowionym, musi otworzyć się na intuicję — tę część w nas, która 330 BERNIE S. SIEGEL zdaniem w życiu bardzo niewiele jest przypadków. Po jednym z moich odczytów ktoś z obecnych wręczył mi kartkę, na której było napisane: „Zbieg okoliczności to sposób Boga, by pozostać w cieniu". W życiu pozbawionym harmonii zdarzenia jakby spiskują, żeby obrócić się na złe, ale też wspaniale się układają, kiedy zaczynasz! żyć w spokoju. Nie wspinaj się na drabinę sukcesu tylko l po to, żeby się przekonać na szczycie, że oparta jest l o niewłaściwą ścianę. Kiedy zaczniesz prowadzić swo-l je życie tak, by ponosząc pełne ryzyko robić to, co l naprawdę chcesz robić, wtedy przekonasz się, że wszyst-l ko zacznie układać się pomyślnie, a ty „po prostu"! znajdujesz się we właściwym miejscu o właściwym cza-1 się. Nawet drzwi windy otworzą się przed tobą, ledwie przyjdziesz. Może w inny sposób mówię tu o tym, że stwarzasz swoje możliwości z tego samego surowca, z którego inni produkują swoje niepowodzenia. Nazywam te oczywiste przeszkody „duchowymi oponami bez powietrza": są to nieoczekiwane wydarzenia, które mogą mieć pozytywny albo negatywny skutek w zależności od tego, jak na nie zareagujemy. Na przykład półgodzinne spóźnienie może cię uchronić od wypadku samochodowego, albo ktoś, kto się zatrzymał, żeby ci pomóc zmienić koło, nagle okaże sę człowiekiem bardzo ci potrzebnym w jakiejś życiowej sprawie. Dzięki takim sytuacjom przestajemy oceniać zdarzenia jako dobre czy złe, słuszne czy niesłu- j szne. Po prostu pozwólmy niech się życie toczy. Chora l na raka matka będzie się zamartwiać tym, jaki to może mieć wpływ na jej dziecko. A z kolei dla jakiegoś pisarza Miłość i śmierć 333 I w tym momencie oboje roześmieliśmy się. Jeśli robisz coś, co uważasz za słuszne, twoje życie przyniesie ci plony. Ujrzysz, jak wielu jest ludzi godnych kochania, ludzi, których nigdy przedtem nie dostrzegałeś, mimo że oni byli zawsze blisko. Po wysłuchaniu jednego z moich odczytów mężczyzna imieniem Aaron podszedł do mnie i powiedział, że on absolutnie nie może uwierzyć, iż jego życie ma jakieś duchowe przewodnictwo. Nie wierzył też, że wszystko ułoży się pomyślnie jeśli tylko będzie miał dość odwagi, żeby obrać kierunek, o jakim marzył. Miał kłopoty z domem i w pracy. Ogromnie chciał zmienić i jedno, i drugie, tyle że bał się zrezygnować ze starego układu i szukać czegoś całkiem nowego. Ale ja mu obiecałem: „Jeśli pan złoży wymówienie w pracy, dostamy pan inną". — „O'kay — zgodził się. — Zobaczymy." I odszedł, jak mu poradziłem. W niedzielę wybrał się do kościoła, co rzadko mu się zdarzało. Siedzący obok niego mężczyzna pochylił się do niego mówiąc: „Słyszałem, że zrezygnował pan z pracy". Aaron potwierdził to i wyjaśnił, jakiego rodzaju pracę wykonywał. I wtedy tamten zaproponował mu: „Właśnie potrzebny mi jest ktoś taki jak pan". Aaron dostał tę pracę, ale był nadal sceptyczny. „No cóż, musi pan przyznać, że to mógł być zbieg okoliczności" — oświadczył mi. Odparłem więc: „Teraz proszę sprzedać dom, znajdzie pan inny, lepszy". Wystawił dom na sprzedaż, ale nikt go nie kupił. Dał też polecenie sprzedania niektórych mebli, choć wkrótce postanowił to odwołać, ponieważ 332 BERNIE S. SIEGEL wie. Jak powiedziała Elisabeth Kubler-Ross, decyzje oparte na zimnym rozsądku zwykle tylko zadowalają innych. Decyzje intuicyjne nas satysfakcjonują, choć inni mogą być zdania, że brak nam piątej klepki. Ale kiedy staliśmy się autentyczni, nie martwimy się już tym, co myślą o nas inni. Connie, nauczycielka matematyki w szkole naszych dzieci, zapadła na chorobę Hodkina. Mąż się z nią rozwiódł, a ona została z obciążoną poważnie hipoteką, niewiele zarabiając. Poza tym bała się wszelkich zmian, czy podjęcia decyzji. Kilkakrotnie z nią rozmawiałem i próbowałem ją nakłonić, żeby inaczej pokierowała swoim życiem. Pewnego wieczoru na spotkaniu Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli postanowiłem porozmawiać z nią, choć już przestała uczyć nasze dzieci. Kiedy wszedłem do jej pokoju, powiedziała: „Szukałam pana". „Wiem o tym — odparłem. — Dlatego tu jestem". Usiedliśmy, a ona powiedziała: „Wie pan, zdecydowałam, że tak zrobię, jak mi pan radził. Zwłaszcza zainteresowały mnie lekcje pilotażu. Zaczęłam na nie uczęszczać. Pewnej niedzieli o godzinie drugiej po południu pojechałam na lotnisko. Wylądował akurat samolot i wysiadł z niego przystojny mężczyzna. A ja sobie pomyślałam: O Boże! Gdybym mogła go poznać! No i, krótko mówiąc, mamy się pobrać i wyjeżdżam razem z nim". „Co panią skłoniło, żeby w niedzielę o drugiej po południu jechać na lotnisko?" — dopytywałem się. — Dlaczego nie miała pani lekcji o pierwszej w sobotę? Miłość i śmierć 335 uczynił skok wiary i poszybował. Niech te przypadkowe duchowe „opony bez powietrza" zmienią kierunek twego życia. To właśnie robią ci, którzy chcą przeżyć. Oni nie mają niepowodzeń; co najwyżej zdarzają im się opóźnienia albo zmiana kierunku. Jeśli wybierzemy duchowe przewodnictwo, przekonamy się, że ludzkie umysły i dusze są ze sobą powiązane w sposób niewidoczny dla naszej codziennej percepcji. Rozdzielność, jakiej większość nas doświadcza, jest iluzoryczna. Botanik Rupert Sheldrake wprowadził pojęcie „pola morfogenetycznego" jako sposób wyjaśnienia zaskakujących dotąd wyników niektórych eksperymentów. Często się zdarza, że jeśli raz szczury w jednym laboratorium nauczyły się drogi wyjścia z konkretnego labiryntu, inne szczury — w każdym miejscu n-a świecie, nie mające kontaktu z tamtymi szczurami — drogi w takim samym labiryncie nauczą się yuż o wiele szybciej. Widocznie jeśli myśl zostanie sformułowana choć raz, może być przekazywana dalej. Sheldrake wierzy, że to może być wyjaśnienie, dlaczego ważnych odkryć często dokonuje równocześnie kilku ludzi, i to pracujących niezależnie, w miejscach od siebie bardzo odległych. Istnieją ukryte kanały komunikacji łączące umysł świadomy z podświadomym. Jak już uprzednio wspomniałem, Jung napisał: „Przyszłość jest podświadomie przygotowywana na długo przedtem i dlatego może być przepowiedziana przez jasnowidzów". Ponieważ pacjenci zrozumieli (dzięki swoim staraniom), że spokojnie mogą mi mówić o wszystkich swoich przeżyciach, opo- 334 BERNIE S. SIEGEL nikt nie interesował się domem. Mimo wszystko przekonałem go, żeby się nie cofał. Kilka dni potem jeden z jego klientów spytał Aarona, dlaczego wstrzymuje sprzedaż. „Chcę sprzedać ten dom — odparł — ale nie mam innego." Klient powiedział mu: „Ja mam do sprzedania dom, który może pana zainteresuje". Okazało się, że to jest właśnie to, czego szukał Aaron. Kupił go i wkrótce sprzedał swój poprzedni. I znowu możecie uważać, że to był zbieg okoliczności. Jeśli ktoś pozbawiony jest wiary, wtedy oczywiście zawsze będzie skłonny sądzić, że zadziałał zbieg okoliczności. Tylko po czym możesz poznać, że masz wiarę? Żeby ci to wytłumaczyć opowiem o człowieku, który spadając ze skały chwycił się małego krzaczka i wisiał na nim patrząc, jak korzenie powoli puszczają. Wtedy spojrzał w niebo i rzekł: „Panie Boże, uratuj mnie". W odpowiedzi usłyszał cudowny melodyjny głos: „Nie martw się, synu. Zaczynajmy". Wtedy człowiek spojrzał w górę i spytał: „Czy jest tam kto?" Jeśli nie musisz zadać tego drugiego pytania, oznacza to, że masz wiarę. Jako ten, który leczy, staram się, by ludzie wierzyli w swoje życie i cały proces życiowy. Możesz działać powodowany tą wiarą i sprawić, że reszta twego życia będzie prosta, albo możesz nadal sprawdzać i badać wszystko powodując, że reszta twego życia będzie trudna. Wówczas niezależnie od tego, co dobrego ci się wydarzy, zawsze będziesz mógł powiedzieć: „To był zbieg okoliczności" i nigdy nie będziesz cieszyć się z łaski. A ja radzę, byś wybrał właściwy kierunek,. rr Miłość i śmierć 337 właśnie wyjmowali jego ciało ze zmiażdżonego samochodu. Pomyślałam wtedy: Gdybym tam była przed godziną, nigdy bym tego nie przeżyła". Martwiłem się o Janet, ale w kilka miesięcy później, kiedy opowiedziałem o niej na zgromadzeniu omawiającym rysunki chorych pacjentów, obecny był tam pewien lekarz. Opowiedział mi, że odbierał jej dziecko i że wszystko jest u niej w porządku. Ostatnio Janet napisała do mnie list. Zaproponowała, że mogłaby pomóc komuś, kto przeżył podobną tragedię jak ona. Ten sam lekarz odwołał mnie potem na bok i opowiedział o następującym przeczuciu dotyczącym przyszłości. Otóż kiedy jego żona była w ciąży, ni z tego ni z owego oświadczyła mu: „Muszę się nauczyć porozumiewania z głuchymi". Zdziwił się bardzo i alon z gondolą albo koszem zwisającym pod nim. Chcę, żebyś wszedł do tego kosza i zwolnił balon z uwięzi. Nie masz powodu do obaw. Balon jest całkowicie bezpieczny. Uniesie cię w górę poprzez chmury; będziesz mijał ptaki i usłyszysz dźwięki przynoszące ci odprężenie, wielki spokój. (Przerwa) A kiedy osiągniesz dużą wysokość, będziesz miał widok ziemi taki jak astronauta. Jakim wielkim poczuciem spokoju cię to napełni! Jeszcze bardziej ten spokój się pogłębi, jeśli znajdziesz w balonie notes i ołówek i wyliczysz w nim te problemy i konflikty, jakie cię nękają w życiu. (Przerwa) 356 BERNIE S. SIEGEL uczucie, że twoje ciało jest ciężkie lub gorące, albo odczujesz mrowienie. Dobrze będzie, jak nadasz tej fali kolor i pozwolisz jej spłynąć w dół. (Przerwa). Wtedy niech w twojej wyobraźni pojawi się jakiś miły obraz. Niech to będzie specjalny mały kącik wszechświata gdzieś w bezkresnym „nigdzie". Chciałbym, żebyś stworzył wszystkie niezwykłe żywe kolory (o jakich wiesz, że istnieją), jak również wzory, zapachy i dźwięki, jakie z tym skojarzysz. Czujesz się tu całkiem bezpiecznie, dobrze, gdyż ten kącik jest twój. Zastanów się chwilę, żeby znaleźć miejsce, gdzie możesz usiąść albo się położyć. A jeśli cierpisz na jakąś chorobę, wyobraź sobie kurację i twój system odpornościowy, jak usuwają z twego ciała tę chorobę. Jeśli nie jesteś chory w danym momencie, wyobraź sobie, że twoje ciało odrzuca każdą chorobę. Wyobraź sobie, że jesteś zdrowy i stajesz się osobą taką, jaką chciałbyś być. Przez chwilę staraj się czuć dobrze. (Długa przerwa) Kiedy skończyłeś proces leczenia, chcę, żebyś znowu poszedł za moim głosem i przerzucił most pomiędzy swoim kącikiem wszechświata a moim. A potem będzie ścieżka. Spójrz na ten most, który zbudowałeś, i przyjrzyj się, jaki jest. Potem wejdź na ścieżkę. Pokryta jest drobnym żwirem, który czujesz pod stopami. Przez cień drzew czujesz ciepłe promienie słońca. Idź tą ścieżką razem ze mną. Jeśli ścieżka się rozwidla, skręć w prawo. Idź zawsze w prawo, jeśli ścieżka się rozwidla. Przed sobą zobaczysz pięć stopni. Z każdym szybkim krokiem w dół poczujesz coraz większe rozluźnienie i spokój. Potem dostrzeżesz przed sobą po prawej stro- Dodatek 359 wej i brzucha, kiedy wdychasz i wydychasz powietrze. I niech ta świadomość zacznie wzrastać w miarę, jak wracasz do pokoju, w którym się znajdujesz. Może pomocne będzie w tym poruszanie palcami rąk i nóg. (Przerwa) Jak skończę mówić, odlicz siedem do dziesięciu oddechów, a każdy oddech niech sprawi, że będziesz lżejszy, bardziej obudzony, czynny, a przy tym ciągle spokojny. Aż wreszcie po ostatnim oddechu otworzysz oczy i wrócisz do pokoju, kiedy będziesz gotów. Wizualizacja 2 Przyjmij wygodną pozycję. Pozwól, by wszelkie konflikty odpłynęły, odpręż się i myśl o uspokojeniu. Głęboko oddychaj. Wyobraź sobie np. piękną tęczę'ł odprężaj się z każdym oddechem. Pozwól, żeby fala kolorów przeniknęła twoje ciało przynosząc ci spokóf. Jeśli chcesz, zamknij oczy. Przez chwilę po prostu napełniaj swoje ciało miłością i spokojem. Nie zapomnij o żadnym zakamarku, zwłaszcza o tych częściach i narządach, które są może zaatakowane chorobą. (Długa przerwa) Kiedy skończyłeś, zabierz siebie do twego zakątka wszechświata, tego miłego miejsca, gdzie są piękne zapachy i widoki, znajome odgłosy i kolory. I po prostu bądź tam przez dłuższą chwilę pozwalając, żeby ciepło słońca i energia ziemi leczyły cię, żebyś był bezpieczny i uspokojony. A teraz zacznij się obniżać. Możesz wyobrazić sobie siebie w windzie, zjeżdżającego piętro po piętrze, czując z każdym piętrem coraz większe odprężenie. (Długa przerwa) 358 BERNIE S. SIEGEL Potem wydrzesz kartkę, zgnieciesz ją i wyrzucisz w przestrzeń. Wyrzucisz za siebie. Poczujesz od razu wielką ulgę, jak lekko będzie ci szybować, kiedy te wszystkie problemy zostawiłeś za sobą. Teraz przez długą chwilę po prostu szybuj dalej, całkowicie uspokojony, wolny od wszelkich trosk, całkowicie lekki. (Długa przerwa) Potem, kiedy już to zrobisz, możesz znowu słuchać moich wskazówek i wrócić powoli na dół, wolno się opuszczając na to samo miejsce, z którego wystartowałeś. Ostrożnie wysiadaj z kosza, ponieważ jesteś bardzo odprężony. Chciałbym, żebyś położył się na chwilę na łące koło ścieżki. I wtedy postaraj się wypełnić swe ciało miłością. Otwórz każdą komórkę i wypełnij ją miłością. (Przerwa) Teraz wyjdź na minutę ze swego ciała i spójrz na siebie. Obdarz siebie miłością i serdecznością, na jakie zasługujesz. A potem wróć z powrotem do swego ciała. I posłuchaj go. Przejdź przez swoje ciało i słuchaj. Słuchaj każdego narządu. Co ci mówi? Jaką tworzy to muzykę? Czy jesteś z nią w harmonii? Jeśli z jakimiś narządami nie jesteś w harmonii, daj im trochę więcej miłości. Otwórz każdą komórkę na miłość. Spróbuj stworzyć uzdrowicielską harmonię wewnątrz siebie. Jeśli są jakieś obszary bólu, obszary, na które zwykle nie zwracasz uwagi, ja dam im dodatkową porcję miłości. (Długa przerwa) A teraz zacznij uświadamiać sobie własne ciało, może zwracając uwagę na pozycję, w jakiej jesteś, nacisk fotela albo podłogi na swoje ciało, ruch klatki piersio- Dodatek 361 a w niej znaczące dla ciebie przesłanie albo prezent. Tak więc zbadaj dom i znajdź to przesłanie lub dar. (Długa przerwa) Kiedy to zrobisz, chcę żebyś wrócił do bawialni i znowu położył się na tej kozetce. Chciałbym, żebyś zbadał wszystkie pokoje i korytarze swego umysłu i mózgu. Znajdziesz jeden pokój, który odpowiada za system odpornościowy, inny za krążenie krwi, jeszcze inny za uczucia. (Przerwa) Jeśli jesteś chory, chciałbym żebyś wszedł do pokoi związanych z systemem odporności i krążeniem i zakręcił właściwe zawory i nacisnął właściwe przełączniki, tak by każda choroba w twoim organizmie została wyleczona, a pożywienie dla tej choroby odcięte. Teraz przez dłuższą chwilę wykorzystaj te możliwości kontroli! pomóż swemu ciału zdrowieć. (Długa przerwa) Gdy to zostało zrobione (możesz jednak zostać dłużej, jeśli ci na to potrzeba więcej czasu), wyjdź i wróć znowu na ścieżkę. Kiedy będziesz nią iść, chciałbym, żebyś zobaczył dość daleko przed sobą bardzo jasne białożółte światło. Zobaczysz kogoś wychodzącego z tego światła. Kiedy ta istota będzie się zbliżać, zobaczysz, kto to jest (on czy ona). Wreszcie owa osoba będzie dość blisko ciebie, żebyś mógł spytać o jej czy jego imię i dowiesz się, że istota ta jest twoim przewodnikiem, kimś, kogo możesz zawsze wezwać, żeby ci pomógł. (Przerwa) Usiądź przez chwilę ze swoim przewodnikiem na ścieżce i zapytaj o jakiś problem czy konflikt, jaki cię dręczy i poproś o radę. (Długa przerwa) 360 BERNIE S. SIEGEL Teraz chciałbym, żebyś zbudował most do mojej części wszechświata, gdzie żyją wszyscy ludzie, których znasz i z którymi masz do czynienia. I chciałbym, żebyś ich zaprosił poprzez ten most; tych, których kochasz i tych, z którymi jesteś w konflikcie i tych, których nie lubisz. Weź ich wszystkich do swego małego kącika wszechświata. Zbierz ich razem, żeby się dotknęli, uścisnęli i powiedzieli „Kocham cię". I obserwuj przemianę. (Długa przerwa) Potem możesz ich zostawić i słuchać mego głosu. Znowu przeprowadzę cię przez most i ścieżkę. Znowu poczujesz znajomy zgrzyt żwiru, ujrzysz ścieżkę, słońce, łąkę. (Przerwa) Kiedy znowu zejdziesz w dół po schodach, z każdym stopniem będziesz się czuł coraz bardziej odprężony. (Przerwa) Zobaczysz przed sobą wielką tablicę, puszki z farbami i wiele pędzli. Tablica jest pusta. Po drugiej zaś stronie ścieżki zobaczysz wielki kamień z dłutem i młotkiem. Chciałbym, żebyś zostawił przesłanie dla tych, którzy przyjdą po tobie malując albo rzeźbiąc. Zajmij się teraz pracą, by zostawić to przesłanie. (Długa przerwa) Kiedy skończysz, idź znowu ścieżką. Przed sobą zobaczysz wielki stary dom. Chciałbym, żebyś wszedł do niego. W bawialni będzie bardzo miła kozetka. Chciałbym, żebyś się na niej położył. Wyobraź sobie, że odpoczywasz, relaksujesz się. Jesteś coraz bardziej zrelaksowany i bardzo uspokojony. (Przerwa) A teraz chciałbym, żebyś odprężony poszedł przez dom, ponieważ w jednym z pokoi znajdziesz skrzynię, Dodatek 363 Kiedy to skończysz, pozwól by zaczęła wracać ci świadomość twego ciała, a także fotela, twojej pozycji, nóg na podłodze, tych wszystkich doznań. Stopniowo poruszaj różnymi częściami ciała, żeby je obudzić, żeby wróciło do nich czucie, żeby ci było wygodnie. Znowu skorzystaj z tego, by wraz z oddychaniem wróciła ci świadomość, wykonaj siedem oddechów, z każdym czując się coraz bardziej rozbudzony i czynny, aż wreszcie otworzysz oczy i wrócisz do pokoju. ************************************************ 362 BERNIE S. SIEGEL Kiedy skończysz tę rozmowę, chciałbym żebyś znowu poszedł za mną, ale jeśli jeszcze nie skończyłeś, zostań i rozmawiaj. Pamiętaj o tym, że zawsze możesz się zwrócić do twego przewodnika. Jeśli skończyłeś, możesz pójść za mną na przełaj przez wzgórze. Po drugiej stronie zobaczysz plażę. Będą tam latały mewy, szumiały cudowne fale oceanu, będzie ciepły piasek. Chcę, żebyś się nauczył latać, tak jak latają mewy. Ale najpierw musisz pomyśleć o swoich problemach, dać im wagę i włożyć je sobie na plecy. A potem zrób trzy kroki naprzód, a przy trzecim unieś się i leć. Raz... dwa... trzy i w górę. Poczuj, co znaczy latać z takim ciężarem. A potem skręć i pozwól, żeby ten ciężar spadł. I odczuj jak wielka jest różnica, kiedy się pozbędziesz swoich problemów. Teraz po prostu ciesz się lataniem. Niech słońce cię grzeje, niech lekka bryza cię podtrzymuje i leczy. Nie ma wysiłku. Odtąd w każdym momencie stresu możesz przypomnieć sobie to latanie i poczucie wolności, pozbywanie się problemów, zrzucanie ich z ramion. Po prostu zegnij się trochę i niech się zsuną z twoich pleców. (Długa przerwa) A potem opuść się znowu na piasek. Wyciągnij się i pozwól, by energia ziemi i ciepło słońca leczyły cię. Znowu skorzystaj z okazji i otwórz swoje ciało na miłość. Otwórz każdą komórkę, każdy narząd. Stwórz własną muzykę, swoją własną harmonię, swoje własne piękno. Obdarz miłością i czułością każdą cząstkę swego ciała, na którą one tak bardzo zasługują. (Długa przerwa) Spis treści Wstęp ............................... 7 I. PAMIĘTAJMY, ŻE MAMY CIAŁO 1. Uprzywilejowany słuchacz .............. 19 2. Partnerstwo w leczeniu ................ 55 3. Choroba i siły duchowe ................ 103 4. Wola życia ......................... 157 II. UCIELEŚNIENIE DUCHA 5. Początek podróży. .................... 197 6. Rola koncentracji duchowej w procesie leczenia ............................... 229 7. Wyobrażenia o chorobie i leczeniu ........ 245 8. Jak się stać kimś wyjątkowym ............ 251 9. Miłość i śmierć ...................... 317 Dodatek ............................. 349 O autorze L/f Bernard S. Siegel jest absolwentem dwóch uczelni: Colgate University i Comell University, gdzie jako swoją przyszłą specjalizację wybrał chirurgię. Początkowo praktykę odbywał w klinice renomowanego Uniwersytetu Yale, a później, jako chirurg dziecięcy w szpitalu w Rttsburgu. W 1978 roku rozpoczął pracę z pacjentami chorymi na nowotwory, i wobec tych pacjentów zaczął stosować nowe efektywne metody zarówno w ramach terapii indywidualnej jak i grupowej. Posłużył się m.in. wizualizacją oraz interpretacją snów pacjentów, próbując w ten sposób uruchomić w chorych, na ogół blokowany przez psychikę, mechanizm samouleczania. Ta wieloletnia praktyka doprowadziła go do przekonania, że każdy chory, właściwie pokierowany, jest w stanie wyzwolić w sobie potężną moc uzdrawiania. BIBLIOTEKA Domu Wydawniczego LIMBUS OFERTA SPRZEDAŻY WYSYŁKOWEJ Pragnąc ułatwić Państwu zakup naszych książek, wprowadzamy atrakcyjną formę sprzedaży wysyłkowej. OFERUJEMY: O wysyłanie nowości równocześnie.z ukazaniem się ich na rynku O nieosiągalne już często w księgarniach pozycje z lat ubiegłych po starych cenach O pełne informacje o wydanych dotąd seriach^ tytułach i cenach P pokrywanie kosztów przesyłki O zapłatę za zaliczeniem pocztowym przy odbiorze książek D DLA KAŻDEGO ZNIŻKI DO 20% CENY DETALICZNEJ W ZALEZNOSa OD WARTOŚCI ZAKUPU. Proponujemy przesłanie zamówienia na kartce pocztowej lub w liście. Książki zostaną dostarczone do domu. ZAMÓWIENIA PROSIMY WYSYŁAĆ: FAKTOR Księgarnia Wysyłkowa 02-791 Warszawa 78 skr. pocztowa 60 tel./fax 649-55-99 PRZESŁANIE MARYI DLA ŚWIATA Przekazane przez Amerykankę, Annie Kir-kwood, przesłanie Maryi dla świata zawiera poważne ostrzeżenie i wiadomość skierowaną do ludzi na Ziemi. Stanowi ono w swej treści to samo przesłanie, co przekazane w Medjugorje, Lubbock w Teksasie i wielu innych miejscach. Maryja, Matka Jezusa, przesyła ludziom tego świata przepowiednie dotyczące nadchodzących czasów. ^UŁOSZENIE 1) Proszę o przysłanie pełnej informacji, wraz z cenami, o wydanych książkach oraz warunkach sprzedaży wysyłkowej ......................................... D* 2) Proszę o przysłanie za zaliczeniem pocztowym następujących tytułów z oferty ..................... D* Tytuł Ilośf •^ egzemplarzy ...................................... D 2).................................... n 3..................................... D 4).................................... a 5)...................... ............ D 6) .................................... n ADRES imię i nazwisko ulica, nr domu, mieszkanie kod, miejscowość II Prosimy zakreślić