Anna Horowska Idź, zamykając oczy... Autorka pisze o sobie: Nazywam się Anna Horowska. Nazwisko, jak dotąd, skutecznie zastępuje jakiekolwiek ksywki, więc daruję sobie przedstawianie się japonizującym nickiem. Rocznik 1982. Rocznik ten był dobry, jak mawia pewien łódzki ekonomista, dla win. Większość czasu zajmuje mi studiowanie wszystkich tych tematów, które nie wiążą się z wybranym kierunkiem kształcenia. Gdyby policzyć - fantastyka wszelkiego rodzaju i literatura inna, film, komiks (z akcentem na japoński, ale za to z bałwochwalczym uwielbieniem dla komiksu europejskiego), rysunek praktykowany rozpaczliwie i z desperacją. W pisaniu - beznadziejnie pragnąca osiągnąć poziom i lekkość pióra pani Kossakowskiej. W podejściu do życia - optysemistka - nadzieję na lepsze jutro czerpiąca z pesymistycznej oceny rzeczywistości. Tekst powstał dość dawno temu z pomysłu na komiks, który zresztą nadal usiłuje się narodzić z kilku nieudolnych szkiców, co udaje mu się raczej średnio. Pomysł na komiks narodził się zaś na wykładach dotyczących teorii transakcji międzynarodowych, kiedy to - na wpół śpiąc i przeklinając monotonny głos wykładowcy - narysowałam "babę z mieczem". Baba była niska. Miecz potężny. Na zastrzeżenia koleżanek, brzmiące mniej więcej: "ona tego nie udźwignie" odpowiedziałam "Udźwignie. Ma wspomaganie w rękach". I tym samym powołałam do niepełnego i krótkiego życia bohaterkę tego tekstu, Reikę. Nie mam pojęcia, czy to się może podobać. Jeżeli jakimś cudem trafi w gust Szanownych Redaktorów (oby Bogowie Ich błogosławili za cierpliwość), byłabym bardzo szczęśliwa. Acha... pojęcia nie mam, co oznacza imię Reika. Pozostaje modlić się, aby nie był to jakiś wschodni wulgaryzm. Pozdrawiam. Szczególnie czytającego, za podziwu godną wytrzymałość. Czerwone latarnie słabo migotały w zapadającym niepostrzeżenie zmroku. Neony żarzyły się toksycznym, zielonym blaskiem. Tłum wypełniający ulice oddawał się odwiecznym rozrywkom tłumu. Handlarze narkotyków starali się zarobić jak najwięcej na spragnionej wrażeń młodzieży z dobrych domów, kieszonkowcy patroszyli portfele przechodniów, jaskrawo umalowane kobiety sprzedawały tanią rozkosz, oblane mdłym światłem latarń, nadgorliwi niewolnicy wielkich korporacji szybkim krokiem zmierzali do domów, mając nadzieję, że dotrą tam żywi. A gdzieś wysoko ponad ich głowami, w wieńczącym miasto budynku korporacji Sigma, ich świat zmierzał ku końcowi. Czerń. Jest we mnie, płynie przeze mnie, daje siłę. Czerń. Karmi się gniewem, karmi się strachem. Karmi się bólem. Rośnie. Czerń pulsuje dokoła, szarpie nerwy, niszczy. Czerń tłumi krzyki umierających. Jest wszystkim, jest niczym, jest mną. Jestem czernią. Jestem chaosem. Jestem waszym końcem. Zamach, cięcie mieczem. Holo wyświetlane przez Anioła informuje o sile uderzenia. W powietrzu lśnią litery, składające się w słowa CRITICAL DAMAGE. Nieważne. Następny. Następny. Następny. Krew tryska na ściany. Obwody Anioła jak szalone przeliczają strugi danych. CRITICAL. CRITICAL. CRITICAL. Przestała już liczyć zabitych. Nie zrezygnują. Muszą bronić korporacji za wszelką cenę. Ona też nie zrezygnuje. Przed oczyma eksplodują snopy iskier. Miotacze impulsowe. Boją się. Sądzą, że to ją zatrzyma. Być może daliby jej radę godzinę, pół godziny temu. Ale nie teraz. Bariera rozwija się automatycznie, prawie bez działu woli. Energetyczne pociski nikną z cichym sykiem, wchłaniane przez jej pole grawitacyjne. Reika uśmiecha się zimno. Tak łatwo odbierać życie. Zemsta cieszy czerń. Czerń, która spowija ją całą, zaćmiewa wzrok, głuszy uczucia. Czerń, która ją prowadzi. Wciąż dalej i dalej, ku kresowi. Kiedy ponad pięćdziesiąt lat temu po okupionym wielkimi ofiarami, ale w ogólnym rozrachunku zakończonym sukcesem programie "Biosphere" ruszyła pełna kolonizacja Marsa, wszyscy chcieli tutaj przylecieć. Emigracja z Ziemi przybrała początkowo niespodziewane rozmiary, przeludniona planeta wręcz wymiotowała ludźmi, wyrzucała ich z siebie w nadziei na odrodzenie, które nie miało nigdy nastąpić. Ale nadzieja zastępowała logikę. Mars każdemu wydawał się rajem. Do chwili lądowania. Jednak emigranci pokochali to niegościnne miejsce mimo niskich temperatur, obszarów "rozrzedzonej atmosfery" i wciskającego się wszędzie pyłu. Kochaliby je do dziś, gdyby za pierwszą falą kolonizatorów nie poszły kolejne. Jako drudzy na Marsa przybyli oszuści, złodzieje, alfonsi wraz z pracownicami, niewypłacalni dłużnicy, mordercy - wszyscy ci, którzy na Ziemi nie mieli przed sobą żadnej innej perspektywy oprócz długoletniego więzienia. Oni też szukali swojej szansy. Jednak ci też nie byli najgorsi, dopóki nie wchodziło im się w drogę. Osadnicy pozwalali im żyć obok siebie i w spokoju prowadzić szemrane interesy, a ci w zamian dawali spokój osadnikom. Do czasu. Jako trzecie na Marsa przybyły korporacje. Rozpoczęła się walka o ekonomiczną dominację nad nowymi terenami. Ten, kto podporządkowałby sobie gospodarkę właśnie powstających miast, faktycznie rządziłby planetą. Korporacje, jak psy nad ochłapem mięsa, zaczęły się nawzajem kąsać w nadziei, że wygryzą jak najwięcej, zanim same zostaną wygryzione. I wtedy Mars naprawdę stał się drugą Ziemią. Czerń mieni się tęczą odcieni. Śpiewa rozszalałym pulsem, szumem krwi w uszach. Czerń idzie za mną krok w krok, kojącym chłodem spływa po rozpalonej skórze. Czerń pożera ich, nienasycona i okrutna, wołając wciąż o więcej. Świat tonie w szkarłacie. Niknie w zgiełku i huku eksplodujących pocisków. Korytarzami budynku Sigma Corp. idzie dziewczyna. Idzie szybko, z zamkniętymi oczami, z uśmiechem na ustach. Powinni powstrzymać ją bez trudu. W ostateczności bez wysiłku zabić. Dlaczego więc nie mogą? Dlaczego to ona ich zabija? Początkowo finansowe giganty nie interesowały się jałową, pustą planetą. Do czasu odkrycia chalcedonitu. Kamień przypominał ziemski chalcedon. Lśnił mlecznym blaskiem i ładnie wyglądał w towarzystwie srebra na damskich szyjach. Od ziemskiej odmiany różniła go tylko jedna własność. Chalcedonit, raz pobudzony impulsem elektrycznym, zaczynał generować potężne pole energetyczne, co czyniło go wręcz idealnym źródłem zasilania wszelkich urządzeń. W perspektywie wyczerpywania się złóż konwencjonalnych źródeł energii, chalcedonit stał się rozwiązaniem. I żyłą złota dla tego, kto pierwszy zmonopolizuje jego wydobycie i dystrybucję. Korporacje szybko zrozumiały, że Mars jest im potrzebny. Tak jak życiodajny kamień ukryty pod jego powierzchnią. Czerń krzyczy, śmieje się w euforii. Anioł zachłannie chłepcze krew zabijanych. Czerwone strumyki nie mają czasu zaschnąć na ostrzu. Bariera pochłania energię wciąż lecących w nią pocisków. Krok za krokiem głębiej w trzewia Lewiatana, dalej w ciemność, schodami w dół, do piekła. Reika biegnie otoczona migoczącymi skrawkami pola grawitacyjnego. Nikt jej nie zatrzyma. Nikt. "Idź", powtarza czerń. "Nikt nie może cię zatrzymać". Marmurowe ściany korytarzy, które za sobą zostawiła, pokrywają rdzawe smugi. Posadzki, sufity, lustra, wszystko osmalone, potrzaskane, wymazane szkarłatem. I to, co niedawno jeszcze było prywatną armią korporacji. Ludzie. Krwawe strzępy rozsmarowane na białym kamieniu. - Rzeźnia, szefie. - Rzeźnia... - Robert Owen, Łowca na usługach Sigma Corp., kiwa głową, przypalając papierosa. Mimo wielokrotnie powtarzanej terapii, nałóg pozostał. Pomaga w sytuacjach takich, jak ta. Spogląda na asystującego mu młodzika. Dzieciak może mieć z osiemnaście, dziewiętnaście lat, nie więcej. I wszystko wskazuje na to, że zaraz będzie rzygał. Owen wzdycha zrezygnowany. "Wrażliwa młodzież", myśli cynicznie, przypominając sobie, że dziewczyna, która urządziła im tę jatkę, jeszcze nie skończyła siedemnastu. - Ale... czym? - Mieczem - Łowca czuje zniecierpliwienie. Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Mogliby to załatwiać w Centrum, podczas szkolenia. - Szefie? Mieczem? W dwudziestym drugim wieku? - A widziałeś jej miecz? - Owen wsiada do windy. Ostatnie pytanie praktykanta utwierdziło go w przekonaniu, że dzieciak jest mięsem armatnim korporacji. Odciągnie uwagę dziewczyny, żeby on mógł ją schwytać. Biedny smarkacz. Owen spogląda na trzęsącego się obok chłopaka. - Słuchaj, jak ty właściwie masz na imię? - Michael... - Zapytany patrzy zdziwiony na nowo przydzielonego przełożonego. - Michael... jak? - O'Brien. Ale po co to panu? - Chcę wiedzieć, czyjego grobu mam jutro szukać. - Owen gasi papierosa o białą scianę windy. I prawie natychmiast słyszy głos upominający "przestępców niszczących mienie firmy". Standard. Irytacja narasta. A dzieciak obok niego z trudem trzyma się na nogach. Owen wrusza ramionami. Chyba przesadził z tym żartem. - Szkot? - Słucham? - Chłopak jest wyraźnie zaskoczony kolejnym pytaniem. - Pytałem, czy jesteś Szkotem. - Owen nie lubi przytłaczającej ciszy. Każdy ma swoje demony. Jego demonem jest milczenie. Nie lubi go, chociaż z natury jest małomówny. Chyba uraz ze szkoły. Zawsze musieli go pytać wtedy, kiedy niczego nie umiał. Uśmiecha się pod nosem. - To jak, jesteś tym Szkotem czy nie? - W połowie Irlandczykiem, szefie. - A tak, racja. Irlandczyk. Wiedziałem, że to tamte okolice. - Chłopak wygląda trochę lepiej. Istnieje szansa, że nie zemdleje ani nie dostanie ataku paniki, jak tylko ją zobaczy. Owen w zamyśleniu trze brodę. Do tej pory smarkula musi wyglądać jak potwór. O'Brien wciśnięty w kąt pomieszczenia usiłuje zapomnieć to, co zobaczył na dole. Mimo uprzednich wysiłków Łowcy znów zalega męcząca cisza. Winda bezszelestnie wznosi się ku ostatnim piętrom budynku. Uciążliwą, podjazdową, trwającą ponad dziesięć lat wojnę o ekonomiczną dominację wygrała Sigma Corp. Na Ziemi nie udało im się pokonać obecnej na globalnym rynku od dwóch stuleci potężnej keiretsu1 ZEN, spółki rodzinnej przypominającej wewnętrznymi układami bizantyński dwór cesarski, ale Mars stał przed żądną sukcesów Sigmą otworem. Po opanowaniu najważniejszych ośrodków wydobycia chalcedonitu w rękach Sigmy znalazła się faktycznie cała energetyka planety. Kamień był tańszy w eksploatacji i dużo bezpieczniejszy niż energia jądrowa, a inne surowce na Marsie praktycznie nie istniały. Ich transport z Ziemi mijał się z celem. Chalcedonit pozwolił na stałą i postępującą kolonizację nowych ziem, zaś dobroczyńcami, którzy zaopatrywali w niego ludność, stała się Sigma Corp. Pieniądze umozliwiły jej rozwój, a po kilku latach okazały się argumentem wystarczającym do tego, aby ONZ zrezygnowało z kierowania kolonizacją i oddało firmie stanowisko Zarzadzającego Obszarami Zasiedlonymi, które w rękach Sigmy szybko stało się prezydenturą - dożywotnią i ograniczoną jedynie "odpowiedzialnością przed historią". Firma rosła w siłę. A na Ziemi patrzono i czekano. ZEN czekała na swoją szansę. Czekała, aż kolos stanie się kolosem na glinianych nogach, aż przerośnie go biurokracja i przytłoczą zbyt duże rozmiary. Cierpliwość się opłaciła. - Szefie, długo jeszcze? - O'Brien patrzy niepewnie na składającego archaiczną broń Owena. - Co najmniej trzydzieści minut. Ona też musi odpoczywać. - Łowca sprawdza, czy pistolet jest zabezpieczony, po czym wprawnym ruchem wkłada go do kabury. - Po co to? - młodzik wskazuje na broń ukrytą pod marynarką Owena. - Żeby zabijać - mężczyzna uśmiecha się kwaśno. - Ją? Tym? - Ją. Tym. - Twarz Łowcy wykrzywia grymas zniechęcenia. - Wiesz w ogóle, czym ona jest? - Dzieciak i tak ma umrzeć. Nawet jeśli nie może wiedzieć dlaczego, to ma prawo wiedzieć, co go zabije. - Powiedzieli mi, że wynajęło ją ZEN... - Czyli coś ci jednak powiedzieli. Ale nie wszystko. - Nie? - dzieciak jest zdziwiony. "Tak, mały, korporacja kłamie", myśli gorzko Owen. - Nie. Po pierwsze, dziewczyna jest cyberem. - Bio-robot? - Nie - sarka Owen. - Cyber. Jej ciało jest wspomagane mechanicznymi częściami. Ale jest człowiekiem. - Rozumiem - chłopak zwiesza głowę, wpatrując się tępo w podłogę. "Zabicie robota to nie morderstwo, co? Niemiło ci słyszeć, że idziesz po żywą istotę?". Owen poprawia kaburę. - Podejrzewaliśmy, że ma mechaniczne ramiona, w innym wypadku nie dałaby rady posługiwać się taką bronią. I czujniki to wykazały. Poza tym ma biochipy w mózgu. Dlatego jest nadreaktywna. - Szybka... - Tak. I jest PARANOID. - Znaczy... wariatka? - Owen nie może powstrzymać śmiechu. - Nie, nie wariatka - wyciąga papierosy i zapala jednego, powoli zaciągając się dymem. - Ponoć w czasach przedkolonialnych, trzydzieści lat temu, kiedy ZEN próbowało opanować rząd globalny, stworzono specjalną grupę osób o zdolnościach... paranormalnych. Tak mówią. Banda wyrzutków bez numeru identyfikacyjnego, w większości agresywnych i umysłowo chorych. Te ich zdolności... były trudne do wytrzymania. Psychokineza, telepatia, hiperreaktywność. Każdy by z tym zwariował. ZEN wyłuskało kilkoro takich ze śmietników, dało broń i posłało przeciw rządowi. Rząd dostał się pod wpływ korporacji, a o PARANOID słuch zaginął. Prawdopodobnie ci, którzy nie zginęli podczas akcji, zostali uciszeni przez korporację. - Ale ona jest za młoda! - Kriogen. Nasi agenci usłyszeli dziwne plotki... - Owen marszczy brwi. "Nasi agenci, dobre sobie, stary. Od kiedy to jesteś taki ważny?" - Jakie? - Cierpliwości... - Owen odchyla głowę w tył, przymykając oczy. - Plotki doprowadziły nas do plotkarzy. Zaś plotkarze, grzecznie pytani, twierdzili, jakoby ZEN zamroziło kogoś, kto przeżył jatkę w siedzibie rządu trzydzieści lat temu. Kogoś, kto jeszcze mógłby się im przydać. - I nasza morderczyni może być tym zamrożonym PARANOID? - Łowca otwiera oczy i twardo spogląda na O'Briena. - Ona jest tym PARANOID, wierz mi. Reika opiera się o ścianę ciężko dysząc. Głos czerni przycicha, słabnie. Dziewczyna rozgląda się dookoła. Musi sprawdzić, gdzie jest. Anioł ciąży jej w dłoni. Jest zmęczona. Tak cholernie zmęczona. I zdezorientowana. Musi być bardzo wysoko, na którymś z ostatnich pięter. Czyli już blisko. Tylko kilka kroków. Tylko kilka ciał bezwładnie zderzy się ze ścianą, tylko kilka ruchów rwącego tępym bólem ramienia, tylko kilka cięć mieczem. I wszystko się skończy. Nareszcie. Z trudem odgarnia z twarzy zlepione krwią włosy. Oddech wrócił do normy. Czerń znów odzywa się nieśmiałym szeptem. Reika wstaje powoli, ściskając w dłoni rękojeść Anioła. "Idź" szepcze czerń. "Zabij ich wszystkich". Reika kiwa głową. "Zabij ich dla mnie". Pora iść. Zamyka oczy, aktywując barierę. Iskry pojawiają się w powietrzu. Reika rusza w stronę schodów. Czujniki ruchu zaczynają opętańczo wyć. Czerń dołącza do nich, zaćmiewając umysł. Jeszcze tylko kilka kroków. Tylko kilka... 1 "Keiretsu" jest terminem ekonomicznym związanym z gospodarką japońską - oznacza swoisty konglomerat firm powiązanych między sobą zależnościami finansowymi, a nierzadko i tradycjami. Firmy te często występują pod jedną nazwą, a obejmują sobą dziesiątki wyspecjalizowanych jednostek. Krótko mówiąc - państwo w państwie. ZEN uczyło się na swoich sukcesach i błędach konkurencji, zaś szef korporacji od dziecka fascynował się historią. Szczególnie podobały mu się opowieści o faraonach, każących uśmiercać budowniczych piramid, aby nikt nie wydarł im sekretów budowy monumentalnych grobowców. Jednak był też człowiekiem interesu i potrafił uprzedzać fakty. Wiedział, że przeczucie go nie omyliło, gdy kazał trzydzieści lat temu zostawić przy życiu umazaną krwią, sadzą i łzami szesnastolatkę, łkającą bezsilnie nad ciałem jednej z PARANOID gdzieś w głębi Heksagonu, do niedawna siedziby rządu głobalnego. Czuł, że dziewczyna może się przydać. Oczywiście, nie mógł wtedy nawet spodziewać się problemów z kolonizacją Marsa, ale kiedy tylko pojawiła się Sigma wiedział, że niedługo nadejdzie pora wykorzystania smarkuli śpiącej kriogenicznym snem w laboratoriach korporacji. Kiedy Sigma zaczęła dławić się własną potęgą, nadszedł czas, by ZEN posłało przeciw niej żywą broń, ostatnią z PARANOID. Prezes rozumował logicznie: jeżeli szóstka takich wyrzutków poradziła sobie z regularnym wojskiem rządowym i oddziałem najemników, to jedna psychopatka bez trudu da radę bandzie ochroniarzy. I nie będzie zadawała zbędnych pytań. Kriogen zwykle powodował trwałe uszkodzenia pamięci. Uśmiechnął się szeroko. Budząc się rano nawet nie sądził, że będzie miał tak wspaniały dzień. Szkoda tylko, że wtedy nie przeżył ID 0710... Chłopak potrafił zabijać myślą. System nerwowy ofiary po prostu się gotował. Piękne wspomnienia... Nie znaleźli nawet jego ciała. Prezes odciął końcówkę cygara. Za trzy godziny usłyszy o zabójstwie dyrektora największej marsjańskiej spółki wydobywczej. Pozostaje tylko poczekać. - Zbliżamy się - suchy głos Owena odbił się od ścian. Michael drgnął, odruchowo opierając rękę na pistolecie laserowym. - To ci się nie przyda. - Chłopak spojrzał pytająco. - Ta bariera zatrzyma laser. Pochłania większość form energii. - Łowca spojrzał w bok z obojętnym wyrazem twarzy - Niekiedy myślałem, że poradziłaby sobie nawet z czarną dziurą. - Szefie? - Tylko kule, mały. I ostrożność. Ona nie wie, co robi. Winda zatrzymała się. Najwyższy poziom biur, siedziby zarządu. Szeregowi pracownicy nie zaglądali tu praktycznie nigdy. Michael O'Brien nerwowo przełknął ślinę. Jego przełożony leniwym gestem przeczesał krótkie, szpakowate włosy. - Szefie? Nie boi się pan? - A czego? - Owen zerknął przez ramię na rudowłosego nastolatka usiłujacego opanować narastające zdenerwowanie. - Śmierci. - Nie - Owen sięgnął do przycisku otwierającego przesłonę wejścia. - Szefie? - piskliwy ton głosu Michaela nie wróżył niczego dobrego. - Tak? - Owen czekał. - Ile właściwie pan ma lat? - Pięćdziesiąt pięć. Ale to nie znaczy, że łatwiej mi umrzeć niż tobie, rozumiesz? Michael sztywno kiwnął głową. Łowca klepnął go w plecy. - I nie zrób niczego głupiego. Idziemy. Przesłona rozsunęła się z głuchym mlaśnięciem. Jasne światło korytarza zakłuło ich w oczy. Chwilę potem zgiełk wypełnił uszy. "Idź". Idę. "Zabij ich". Zabijam. "Zabij ich dla mnie". Dla ciebie. Dla ciebie. "Dla... kogo?" Reika zatrzymuje się nagle, zamiera w zamachu. Kilkoro ocalałych żołnierzy Sigmy ucieka w popłochu, dziękując Bogu za wahanie krwawej diablicy, która przed chwilą wyprawiła na tamten świat większość ich kolegów. Bariera słabnie, ale nadal jest aktywna, mimo że nikt już nie strzela. "Gdzie ja... jestem?" Wspomnienia napływają niepowstrzymaną falą, zmywając przesłaniającą wszystko czerń. Jeden za drugim, niechciane obrazy pojawiają się przed oczami. Reika drży. "Gdzie...?" Facet w czarnych okularach wyciągający ją za kark z klubu, jacyś ludzie w białych kitlach. Młody mężczyzna w garniturze, pewny siebie synalek bogatych rodziców. "Więc walczysz?" "Walczę. Lubię walczyć." Krystaliczne ostrze u nasady oplecione przewodami, potężna rzeźbiona rękojeść, wyświetlacz holo... "A tym?" Zachwyt i niedowierzanie. Digital Angel, najnowszy, testowy egzemplarz, jedyny, jaki istnieje. I ma być jej. "Co w zamian?" nieufność każe jej zadać to pytanie. "Zabijesz kogoś" Dziewczyna stoi zdezorientowana, oddychając z wyraźnym wysiłkiem, walczy z wracającą do niej przeszłością. Zielone oczy siedzącej przy stole kobiety. Chłopak, młodszy od niej, oparty o ścianę nonszalancko żuje gumę. Czterdziestolatek o czerwonych oczach, z rękami splecionymi na piersi, nieruchomy jak posąg. Przy brudnym oknie dziewczyna z cybernetycznym wszczepem na czole obojętnie patrzy na wchodzących. Druga, podobna do tamtej, tyle, że bez implantu, czyści japoński krótki miecz. Oni. I ona. PARANOID. Owen przywiera płasko do muru, starając się dostrzec, co dzieje się za zakrętem korytarza. Nagle zza załomu ściany wybiega kobieta w pokrwawionym mundurze jednostek Sigma. Owen łapie ją w pasie i zatrzymuje. Kobieta krzyczy. Jest w szoku. Łowca uderza ją w twarz. Krzyk cichnie. Kobieta patrzy na nich nieprzytomnym wzrokiem. - Co tam się stało? - Wybiła wszystkich... i stoi... - Nie idzie dalej? - upewnia się Owen. - Ni... nie. - kobieta trzęsie się coraz bardziej, trudno jej mówić. Owen wzdycha z rezygnacją. - Zostań tutaj. - Co jest, szefie? - Michael niepewnie zerka w głąb korytarza. - Szok po kriogenie. Odzyskuje wspomnienia. - Ona? - Przecież nie ja. - I co teraz? - młody "w połowie Irlandczyk" wydaje się być przerażony nie mniej niż najemniczka leżąca pod ścianą. - To ją zdekoncentrowało i osłabiło. Idziemy po nią. Kolejne migawki układają się w niewyraźną jeszcze całość. Czerń znika zupełnie. Jest tylko oślepiająco jasny korytarz i zachlapane krwią ściany. I ciała. Mnóstwo martwych ciał dookoła. Kiedyś już to widziała. Zaraz, to się zdarzyło może pół godziny temu... Zaatakowali Hexagon. Ale to nie jest budynek rządowy. Kiedyś, dawno temu, na jasnym, zalanym krwią marmurze, ktoś umarł... na jej rękach. "Nie umieraj..." "Idź" "Nie. Wstań, pójdziemy razem, proszę." "Nie płacz. Idź. Zabij ich" "June... wstań, ja nie pójdę sama!" "Pójdziesz. Zabij ich dla mnie" "June, nie umieraj! Nie tutaj!" "Idź, Reika..." "June!" - JUNE! JUNE!!! - Reika zrywa się z podłogi, chwytając za miecz. Głos. Zimny, spokojny, budzący echo roztrzaskujące się o kamienną powierzchnię ścian. - June nie żyje. Od dawna. - Dziewczyna odwraca się, zaskoczona. Zna ten głos. Kiedyś już go słyszała. - Robert? - mężczyzna kiwa głową. - Miło cię znów widzieć, Reika. - Ale... co ci się stało? - Czas płynie. Rozejrzyj się. Jak myślisz, gdzie jesteś? - W Hexa... nie. Nie te mundury. To już wszystko było, prawda? - Było. - Owen uśmiecha się smutno, sięgając po broń. - Znów cię wykorzystali - Łowca stara się mówić spokojnie. Dziewczyna zaczyna się śmiać. Zbyt głośno i zbyt ostro. Nienaturalnie. - I mówisz, że June nie żyje? Nikt nie żyje? - Nikt, kogo pamiętasz. - Dlaczego tu jestem? - ZEN. - Oni. Pamiętam... Teraz pamiętam. Miałam tu urządzić rzeź. - I udało ci się. - Zostaw tę broń, Robert. Ja zrobię to, po co przyszłam. - MICHAEL! - Owen rzuca się na ziemię, unikając wystrzelonego przez chłopaka pocisku impulsowego. Reika podnosi głowę, natychmiast rozwijając barierę. Zanim ładunek osiąga jej pole grawitacyjne, rozlega się strzał. Dziewczyna cofa się, odepchnięta siłą uderzenia, zaskoczona. Na jej piersi wykwita szybko rosnąca, czerwona plama. Owen strzela ponownie. Powierzchnia, która uderza ją w plecy, jest twarda i zimna. Ziemia nagle tak bliska i tak odległa, nogi i głowę oddzielają kilometry obcego ciała. Powidok, ostatnie wspomnienie, twarz June otoczona kasztanowymi włosami, echo wystrzału. Szarpnięcie gdzieś na wysokości piersi, tępy ból w skroniach. Zapada wieczór. Dlatego tak ciemno... Tak ciemno. - Jezu, szefie, nie wierzę, że się nam udało! - podekscytowany chłopak skacze dookoła Łowcy jak mały psiak. Owen znów sięga po papierosy. Z nałogami nie ma sensu walczyć. Zapala jednego. Sigma ocalała. Prezes ZEN po raz pierwszy w życiu pochwalił dzień przed nocą. Nie jest to może w pełni satysfakcjonująca zemsta, ale zawsze coś. Owen zaciąga się dymem. Niezależnie od tego, czy Reika zabiłaby dyrektora czy nie, on i tak był przegrany. Ale mógł liczyć na małe prezenty od losu. Niech więc takim prezentem na dziś będzie zły nastrój prezesa nieśmiertelnego keiretsu ZEN. - A jednak tak jest. Michael O'Brien przeżył. Dyrektor będzie zawiedziony. Dzieciak okazał się całkiem dobry, myśli Owen. Smarkacz przejęty pierwszą w życiu misją, z której w dodatku cało wyszedł. Uwija się teraz, rozkazując brygadzie remontowej i sanitariuszom, którzy niepostrzeżenie wypełnili korytarze. Na podłodze obok Łowcy spoczywa nieruchome ciało Reiki. Przedramię dziewczyny jest rozerwane, tkanka odsłania złożony układ hydrauliczny, który pozwalał jej z taką lekkością wywijać potężnym mieczem. Anioł leży zapomniany na brudnej posadzce. Chalcedonit tworzący ostrze pękł i zmatowiał. Miecz jest martwy, tak samo jak jego właścicielka. Za plecami Owena pojawia się starszy, siwy mężczyzna. Jego twarz jest nieruchoma i wyprana z emocji, kiedy rozgląda się, oceniając rozmiar zniszczeń. Dyrektor. - Dzień dobry, panie dyrektorze. - Owen zna swoje obowiązki. Jednym z nich jest okazywanie szacunku przełożonym. - Podziwiasz to cybernetyczne ścierwo? - Obowiązki są po to, aby je łamać. Ruchem tak szybkim, że umyka wzrokowi, Owen przygważdża dyrektora Sigma Corp. do ściany. - Nigdy więcej tak o niej nie mów - syczy przez zaciśnięte zęby. Z satysfakcją zauważa strach ścinający rysy mężczyzny. - I nie zapominaj, że jeśli zechcę, mogę usmażyć twój mózg, nawet cię nie dotykając. - Nie zrobisz tego... - Założymy się? - Moc to coś, czego się nie zapomina. Jest jak jazda na rowerze. Uczysz się raz na całe życie. I pamiętasz zawsze. Oczy, które dla innych miały tylko pogardę, teraz rozszerza lęk. - ZEN może jeszcze wygrać - dyrektor patrzy na niego przerażony. Ludzie przechodzą obojętnie, jakby nie zauważali Łowcy wgniatającego ich przełożonego w marmur. - Zawsze wygrywali. - Uwalnia dyrektora, spoglądając na niego z obrzydzeniem. Nie warto. Nic się nie zmieni. Jej śmierć. Jego śmierć. Moc, wciąż pulsująca pod skórą. Tyle lat minęło. Owen poczuł, jak bardzo jest zmęczony. - Idź. I następnym razem uważaj, kogo zatrudniasz. - Odwrócił się, rzucając niedopałek na podłogę. - I nie myśl, że to koniec. Tak naprawdę nic się jeszcze nie skończyło.