ROBERT MAKŁOWICZ STANISŁAW MANCEWICZ ZJEŚĆ KRAKÓW PRZEWODNIK SUBIEKTYWNY RYSUNKI ANDRZEJ ZARĘBA WYDAWNICTWO ZNAK KRAKÓW 2001 Projekt okładki Witold Siemaszkiewicz Rysunki na okładce Andrzej Zaręba Fotografie Autorów na l. stronie okładki Studio ST Lenartowicz/Zaucha Redaktor tomu Damian Strączek Adiustacja Teresa Leśniak h Korekta Barbara Gąsiorowska Opracowanie typograficzne i łamanie Daniel Malak (c) Copyright by Wydawnictwo Znak & Autorzy, 2000 ISBN 83-240-0056-9 ZAMÓWIENIA: DZIAŁ HANDLOWY 30-105 KRAKÓW, UL KOŚCIUSZKI 37 BEZPŁATNA INFOLINIA 0800-130-082 ZAPRASZAMY TEZ DO NASZEJ KSIĘGARNI INTERNETOWEJ: www.znak.com.pl WSTĘP Szanowny Czytelniku! Leży przed Tobą książka o Krakowie - frukta wieloletnich badań autorów, którzy się w tym mieście urodzili i spędzili w nim zdecydowaną większość swego próżniaczego życia. Zamiast chodzić do szkół, siedzieli w kawiarniach i restauracjach. W chwilach rozleniwienia, miłosnych bądź patriotycznych uniesień spacerowali zarówno po centrum, jak i po jego okolicach. Spacerowali w towarzystwie tutejszych i przyjezdnych kobiet, ale też mężczyzn, w towarzystwie ludzi starych i zupełnie niedorosłych, osób o umysłach ścisłych i całkowicie pozbawionych tego typu cennych właściwości. U wszystkich autorzy zauważyli stan podwyższonej egzaltacji spowodowanej pięknem naszego miasta. Nawet u najbardziej cynicznych wywoływał on obniżenie wymagań co do tak zwanej prawdy obiektywnej i ognistą żądzę przeżyć ezoterycznych. Miejsca, z których przybyli, nie zaspokajały takich pragnień. Autorzy podejmowali więc wysiłek i opowiadali o Krakowie, nie zawsze trzymając się prawdy. Robili to z tym boleśniejszą świadomością, iż czas poświęcony podróżnym był czasem, który powinni raczej przeznaczyć na * kształcenie się w Uniwersytecie Jagiellońskim. Na swe usprawiedliwienie mieli tylko jedno: misję umiejętnego zohydzenia innych miejscowości, o których ktoś miał czelność powiedzieć, że są od Krakowa ładniejsze. Wrażeń z tych lat autorzy nie zapisywali, czego dziś gorzko żałują. W ich pozbawionych aparatu naukowego umysłach zostały strzępy. Sfabularyzowaną do kwadratu cząstkę strzępów Czytelnik ma przed oczyma. Zjeść Kraków to przewodnik po mieście trochę inny niż te, które zwykło się napotykać w księgarniach. Jest przeznaczony dla tych Czytelników, którzy mają za sobą lekturę poważnych dzieł, zwanych zwyczajowo cracovianami, a elementarne wizyty w krakowskich muzeach i spacery po mieście zaliczyli. Zaliczyli, to nie znaczy, że wiedzą, jak zareagować na rzucone w ich kierunku przez kleparską przekupkę skromnie brzmiące "Ty bucu". Warto więc uświadomić Czytelników, jaką wersją polszczyzny posługują się krakowianie; poinformować, gdzie krakowianie najchętniej spacerują; a także donieść, co jedzą, piją i w jakich miejscach z ochotą tym się zajmują. Z tysięcy godnych podróżnych, którzy odwiedzili Kraków, wybrano garstkę szczęśliwców - ich wrażenia zachwycą zapewne wszystkich spragnionych ciekawostek. Spis czynów ponurych i wzniosłych, przez wieki tu dokonywanych, przyjemnie ubarwia przewodnik. Najkrócej więc - w tej książce jest to wszystko, co autorzy chcieliby wiedzieć, odwiedzając inne miasta, a czego w normalnych przewodnikach z reguły brak. I jeszcze słowo na koniec. W paryskich ogrodach Palais-Royal rósł w XVIII wieku kasztanowiec. Powszechnie był znany jako "UArbre de Cracovie" - "Drzewo Kraków". Gromadzili się pod nim nowinkarze, próżniacy, prostytutki i spekulanci. Pochodzenie przezwiska tej rośliny nie jest do końca znane, lecz jedna z koncepcji mówi, że wzięło się od francuskiego czasownika cmquer, w znaczeniu: kłamać, bredzić czy rozgłaszać nieprawdziwe wiadomości. To uwaga dla wszystkich tych, którzy do słowa wydrukowanego podchodzą z namaszczeniem i chcieliby napisać do Wydawnictwa Znak, że autorzy to para nieuków. CZĘŚĆ I ROZDZIAŁ l W którym autorzy wchodzą do swojej ulubionej restauracji. Pojawia się, choć tylko na moment, kobieta w granatowym fartuchu i Pan Franciszek, nasz cicerone. Dla szczególnie zainteresowanych - kilka slów o krakowskiej szkole kelnerskiej. .o było jak rytuał, choć nie miało żadnych cech bizantyjskiej celebry ani jakiejkolwiek pompy. Po tylu latach praktykowania stało się dla nas tak samo naturalne jak mycie głowy, coroczne pielgrzymki do Egeru czy też niechęć do telewizyjnych teleturniejów. Codziennie, z wyjątkiem sobót, niedziel i świąt, w godzinach wczesnopopoludniowych przemierzaliśmy wokół plac Rynku Głównego. Oglądaliśmy nowe szyldy i stroje kobiet, czasem nawet zaglądaliśmy im w twarze, od razu wstydząc się własnej śmiałości. Niezależnie od okoliczności przechadzki, jej cel był jeden. Po kilku lub kilkudziesięciu minutach, bo czas przejścia Rynku w Krakowie zależny jest od liczby spotkanych znajomych, dochodziliśmy do restauracji. Tej samej od wielu lat. Wejście wprost z Rynku. Po prawej szatnia, na lewo schodki. Pusto. Z daleka, chyba z kuchni, słychać nawoływanie i szczęk noży Przez salę przebiega kobieta w granatowym fartuchu. Pusto. Chyba nieczynne, nie, może czynne. Stuknęły drzwi, ktoś mocując się z parasolem, wszedł za nami. Nie, to nie gość, to chyba spóźniony pracownik. Pomknął truchtem w kierunku drzwi z napisem "Wejście służbowe". - Panowie już są? Więc zaczynamy? - to kelnerka dopinająca fartuch wychyla się przez okienko służące do podawania talerzy. - Chwileczkę, z powodu tego wiatru nie przyszli jeszcze wszyscy, ale niech panowie siadają, bardzo proszę. Zaraz ktoś się panami zajmie. Siadamy. Milczymy. Nie jesteśmy głodni, jesteśmy smutni i sami, sami w ogromnej sali, przy czteroosobowym stole. Półmrok. Zegarek Jeszcze pięć minut. . jeszcze cztery. Komuś gdzieś spadł talerz, ktoś grubym głosem kogoś zbeształ. Gdzieś za oknem, całkiem blisko, hejnalista odtrąbia swoją cogodzinną melodyjkę Jeszcze minuta i... Już. - Zaczynamy? Tak? - pyta znów, w już zapiętym fartuchu, wychylona przez okienko kobieta, zgodnie z miejscowym obyczajem językowym kładąc akcent na ostatnią sylabę Ma czerwone usta. Kiwamy głowami. Odwraca się i gdzieś w głąb woła: - Przyszli! Siedzą! Jest ich, jak zawsze, dwóch. Tak jak zapowiadali, są smutni! Nic nie mówią. Zaczynamy! Żyrandol nad stołem zapala się żółtawo. Zza kotary wychodzi kelner. To starszy pan o twarzy zmumifikowanej latami pracy w dymie żarzącego się tytoniu. Już mamy w rękach jadłospisy, już nie jesteśmy sami. - Od czego zaczynamy? Od kromeczki weki? - ober nachyla się nad nami matczynie i troskliwie, bez tej charakterystycznej uniżono-ści, która lokuje szlachetny przecież zawód kelnerski na samym dnie społecznej hierarchii. Patrzymy prosto w siwe oczy, tak typowe dla synów Zwierzyńca. Dzielnica ta od wieków rodziła przeważnie murarzy, mlaskotów lub lajkoników, lecz Pan Franciszek wywodzi się ze starego rodu kelnerskiego. Jego dziadek jako starszy kelner bił po pysku w "Grandzie" pikolaka Tadeusza Kurtykę, znanego lepiej jako Henryk Worcell, a ojciec płakał, gdy upaństwawiano "Hawełkę", i do końca odmawiał włożenia ortopedycznych sandałów - przydzielonych kelnerom w całym kraju z centralnego rozdzielnika - upierając się przy przedwojennych lakierkach od Baty. Pan Franciszek jest wysoki, twarz ma rzeczywiście pergaminowe żółtą, przedziałek na środku głowy dzieli na pół czarne, natłuszczone bułgarską pomadą różaną owłosienie. - Wieje jak jasny gwint - mówi - to chyba halny i dlatego panowie redaktorzy są smutni. To co, po kromeczce weki i coś na smute-czek? Po kieliszeczku albo przynajmniej po halbce, a do tego tatarek? - ponawia pytanie. Kelnerzy są jak dzieci lub osoby zajmujące się nimi zawodowo. Zdrabniają prawie wszystko. Mówią "wódeczka", "kawusia", "pieniążki" i "rachuneczek". C/asem wygląda, jakby siłą powstrzymywali się, by nie stanąć obok jedzącego gościa i nie komentować każdego kęsa radosnym "amci, amci, ama, ama" lub "otwórz garaż, jeszcze troszkę papu za tatusia". Pan Franciszek też zdrabnia. I jest zupełnie inny niż nasz pierwszy kelnerski guru, pierwszy w naszym dorosłym życiu zaprzyjaźniony ober (bo przecież nie mogą się liczyć panie w strojach ludowych podające w kawiarni "U Zalipianek"), pamiętny Neandertal z "Cracovii". Posiadanie zaufanego kelnera jest dla młodych ludzi rzeczą równie pożądaną jak odbycie inicjacji seksualnej lub sprawdzenie skutków nikotynizmu, lecz zarazem najtrudniejszą do spełnienia. Nam udało się to grubo po osiągnięciu prawem pisanej pełnoletności. Korzystając 13 z nawisu inflacyjnego, nicości peerelow-skiej złotówki i posiadania skromnej liczby dolarów zarobionych w czasie wakacji na skandynawskich polach i w zachodnionie-mieckich fabrykach, chodziliśmy często do "Cracovii", wówczas naj-wykwintniejszego lokalu w mieście. Obsługiwał nas tam starszy mężczyzna, którego z racji charakterystycznych cech fizycznych nazwaliśmy Neandertalem. Rytuał ustalił się już po kilku wizytach. Jeśli byliśmy w towarzystwie kobiet, Neandertal szarmancko pytał się "Czy panie będą wódeczkę?". Przy deserach, choć nie cierpimy lodów, nieodmiennie wypowiadał sakramentalna formułę- "To ile tych melbów będzie?". Z najwyższą rozkoszą prosiliśmy o jedzeniowe szlagiery tamtych czasów: potrawę krowoderskich zuchów oraz potrawę rajców miejskich, wiedząc, że Neandertal powtórzy zamówienie jako "potrawę z krowoderskich brzuchów" oraz "potrawę zdrajców miejskich" Nić, a właściwie okrętowa lina przyjaźni zadzierzgnęła się ostatecznie, gdy awanturujących się o rolady po obywatelsku, chciano nas usunąć z lokalu. Wówczas Neandertal wypowiedział wzruszającą, do dziś brzmiącą nam w uszach kwestię. Zasłoniwszy nas ciałem, prawie wykrzyknął- "Panie kierowniku, przecież ja ich znam od dziecka". My też mieliśmy i mamy nadal takie wrażenie. Wiek emerytalny usunął Neandertala z naszego życia. Teraz pewnie karmi wnuki, podając im grysiczek na mleczku. Jego miejsce nieodwołalnie zajął Pan Franciszek. Pan Franciszek też zdrabnia, ale poza tym zdecydowanie się różni od Neandertala. Jak tylko może, nie używa ogólnopolskiego języka. KELNER. Potrafi powiedzieć coś tak dla przyjezdnych dziwnego, że przy stołach zalega pełna niepokoju cisza. "Dziś na polu jest zimno i pada" - wtrąca, gdy chce polecić akurat coś rozgrzewającego. Bardziej bystrzy klienci próbują nawiązać grzecznie do "pola", mówiąc o plonach z hektara i bezwzględnych atakach stonki, co z kolei budzi odrazę u Pana Franciszka. "Pole" dla niego nie jest obszarem do zaorania, a po prostu wszystkim, co znajduje się po drugiej stronie drzwi wejściowych. Panu Franciszkowi nie przejdzie przez gardło zdanie: "Na dworze jest brzydko". Dwór bowiem to budynek i kropka. Protestującym mówi: "My mieszkamy we dworach, z których wychodzimy na pole, a was czasem z pola wpuszczają do dworu, taka jest różnica". ROZDZIAŁ 2 W którym narzekamy na inwazję słownictwa anglosaskiego. Pan Franciszek przywołuje nas do porządku. Co może znaczyć zdanie: Właściciel realności je wekę na polu? , ludność świeżo do Krakowa przybyła winna zatem wiedzieć, co znaczą słowa, które tu słyszy. Od tego zacznijmy Zwłaszcza że i Panu Franciszkowi leży na sercu, by goście wiedzieli, o co mu chodzi. - Panowie, zanim się oddalę, powiedzcież najpierw parę słów o słowach, o naszych słowach. Słysząc je od początku mego żywota, zastanawiam się, czy są takie miejsca w Polsce, gdzie one nic nie znaczą. Na początek ponarzekajmy. Stojąc w cieniu Bramy Floriańskiej, plecami do Barbakanu, patrzymy smutno na wieże kościoła Mariackiego. Dlaczego smutno? Bo, by do nich dotrzeć, trzeba przejść ulicą Floriańską, chyba najsłynniejszą krakowską promenadą. Dla człowieka wrażliwego, przybyłego tu po raz pierwszy i skuszonego przez tysięczne przewodniki, pocztówki, sentymenty i egzaltacje, spacer ten musi być przeżyciem smutnym. Fasady zabytkowych i godnych uwagi turysty kamienic stojących wzdłuż Drogi Królewskiej są całkowicie zasłonięte kilkoma setkami szyldów. Pierwszą przykrością jest więc obowiązująca tu estetyka wioski wyrywającej się właśnie z komunistycznej szarzyzny ku wolnorynkowej tęczy. Drugą jest język owych reklam. Floriańska, przy swojej zaledwie kilkusetmetrowej długości, jest najbardziej wyrazistym przykładem mizerii dzisiejszego języka nazw. Niemal każda firma działająca na tej ulicy ma nazwę brzmiącą z angielska. Dziennikarze jednej z krakowskich gazet pokusili się kiedyś i policzyli - blisko dwieście szyldów było wyłącznie anglojęzycznych. Prócz wszelkich "shopów", "foodów" i "dealerów" pojawiają się ponadto szkaradne "Patrycje", "Sylwie" i "Dynastie"... - Panowie - to Pan Franciszek - do rzeczy, ten rozdział ma dotyczyć języka krakowian, a nie ludności ostatnio przybyłej... Dobrze, ten wstęp to tylko krótki i rozpaczliwy krzyk przestrzegający wrażliwych, by nie szli Floriańską, a raczej kupili precla, usiedli na Plantach i przeczytali, z jakimi dziwactwami językowymi mogą się spotkać podczas rozmowy z mieszkańcami naszego miasta. Zwłaszcza starszymi. Tutejsza polszczyzna, z racji wielu setek lat wpływów niemieckich, zawiera masę słów wziętych z tego języka, często w wersji austriackiej. Znaczenia słów w rodzaju "prysznic" czy "sznycel" tłumaczyć dzisiaj nikomu nie potrzeba. Nawiasem mówiąc, nazwa prysznic - coraz częściej zamiast niej używa się słowa "tusz" - pochodzi od nazwiska austriackiego wynalazcy tego pożytecznego urządzenia. Cóż jednak oznacza zdanie: "Ależ ciężki ten ruksak"? Ów tajemniczy "ruksak" oznacza po prostu plecak (czyli z niemieckiego dosłownie "worek na ramiona") i są jeszcze babunie, które wspominając swe eskapady w Tatry, tym właśnie słowem się posługują. Polskie określenie "plecak" nie bez trudu lansowali w Krakowie na początku wieku pierwsi skauci, ale w Galicji wschodniej, czyli na zachodniej Ukrainie, nadal zarzuca się na plecy ruksak, bo w ukraińskiej mowie zagościł on na stale. Z rzadka funkcjonuje jeszcze stówko "alpensztok", znaczące tyle co kijek narciarski czy też ciupaga pomagająca pokonywać stromizny Alpensztokami bijali się dawniej krakowscy studenci, co ze zgorszeniem odnotowywała galicyjska prasa. Wiele reklam, zwłaszcza w okolicach wielkich hurtowni sprzętu łaziebnego, nawołuje dziś wielkimi literami do kupienia "fliz". W całej Polsce używa się określeń glazura bądź kafle. Ale w Krakowie w łazienkach leżą flizy, a mężczyzna, który je kładzie, to nie glazurnik, lecz fliziarz. Starsza pani w tramwaju może nas poprosić o ustąpienie miejsca (źle czynimy, gdy nie robimy tego sami z siebie), bo ma straszny "heksenszus". Oznacza to, że cierpi na "skok czarownicy", czyli bóle pleców. Inżynierowie starej daty mogą nas zaskoczyć, używając słów "rajzbret" - stół kreślarski, czy "raj szyna" - to z kolei długa linijka. U krawca można usłyszeć dziwaczne angielskopochodne określenie "trenczkot" (skrócony dzisiaj do "trencza"). Z powodu zalewu tanie] i łatwo dostępnej konfekcji niemożliwe stało się zamówienie dziś u prywatnego krawca - liczącego każdy grosz - "trenczkota" na "borg". "Borg" znaczy tyle co kredyt i jest słowem starym, ale jak najbardziej w Krakowie zrozumiałym. Na "borg" można na pewno kupić "nachkastlik", czyli nocny stolik, na nim postawić lampkę i w jej świetle po powrocie "/ pola" sprawdzić, jak "jadzi" się skaleczona stopa. "Jadzie się" znaczy jątrzyć, a znaczenie wychodzenia "na pole" już wytłumaczyliśmy. Wspomniana stopa może mieć wadę budowy, zwaną powszechnie płaskostopiem - w Krakowie mówi się o tej przypadłości zwalniającej od służby wojskowej "plat-fus". Gdy mówimy już o poruszaniu się, to figura szachowa goniec pod Wawelem nazywa się "laufer", takoż określa się mały obrus lub serwetę na stole czy komodzie. "Cumę!" to gumowy przedmiot umożliwiający niemowlęciu wysysanie zawartości butelki bądź zatykający mu gębę, gdy wrzeszczy. Gdy szczeniak przestaje używać "cumla" i staje się niebezpiecznie kom- JAMES JOYCE, pisarz irlandzki Nigdy w Krakowie nie był. Nie szkodzi. W alfabetycznej liście polskich słów i wyrażeń użytych w arcydziele Finnegam Wake (listę opracowała p. Katarzyna Bazamik) po dwa razy występują słowa "Krak" i,Wisła". Prócz tego jest także wymieniona Helena Modrzejewska, Wanda i Tatar. Zarówno nazwisko wielkiej aktorki, patronki Staregb Teatru, jak i imię mityczne) Wandy, która z niechęci do Niemca rzuciła się do Wisty (w tekście jest też słowo "skok"), nie powinny budzić wątpliwości, Sceptycy mogą kręcić nosami w kwestii Tatarów. Otóż niepotrzebnie. Kraków poprzez najazdy w XIII wieku został przez ten naród bardzo doświadczony, jest z nim więc nierozerwalnie związany. Grot strzały wypuszczonej przez tatarskiego żołnierza trafił w grdykę strażnika na wieży mariackiej alarmującego za pomocą trąbki zaspanych mieszczan. Przez owego Tatara nigdy już nie poznamy dalszego ciągu melodii odgrywanej z wieży co 18 godzinę... Wracając -poniekąd - do Joyce'a, trzeba przypomnieć, że to właśnie w Krakowie żył i umarł jego wielki polski tłumacz MACIEJ ŚŁOM-CZYŃSKI, który jako pierws/y na świecie przełożył Uhssesa na język Słowian. Jest pochowany na cmentarzu Rakowicki m w kwaterze zasłużonych (w biurze cmentarza można uzyskać niezbędne informacje, jak tam dojść). binującym chłopaczkiem z kieszeniami wypchanymi różnymi akcesoriami, nie może w nich zabraknąć "szpagatu". Gdy zamienia się w młodzieńca, dowiaduje się, iż "szpagat" nie oznacza wyłącznie cienkiego sznurka, a też pewną niewygodną pozycję, w której lubią tkwić baletnice. Przybyszy z północy niepokoi u/ywane powszechnie w sklepach z pieczywem słowo "weka". To nie tylko spolszczona na/wa domowej konserwy, ale i bułka, zwana w innych miastach paryską. Właśnie specyfic/ne określenia produktów spożywczych są wciąż żywe w mowie krakowian. Wspomnimy jeszcze obszerniej o "preclach" sprzedawanych z kwadratowych wózeczków na rogach ulic Starego Miasta. "Kajzerka" z kolei to okrągła bułka z wyciętym na wierzchu charakterystycznym krzyżykiem, co - jak pisze w swej znanej książce kucharskiej Lucyna Cwier-czakiewic/owa - "czyni tę powierzchnię bardziej chrupiącą". Nazwa wzięła się ponoć z tego, że był to ulubiony rodzaj bułek cesarza Franciszka Józefa I. "Strudlem" nazywamy austriacki deser, przeważnie gorący (ale w sklepach można też dostać coś, co jemy na zimno), zrobiony z cienkiego ciasta, w które zawinięte są owoce - głównie jabłka, lub farsz serowy albo makowy. Warszawiak pytający na Klepar/u o "borówki", dostanie co innego, niż ma na myśli. Nikt w Krakowie nie ma bowiem wątpliwości, że "borówki" to leśne owoce, zwane przez resztę Polski "czarnymi jagodami", a nie żurawiny c/y hrus/nicc, które są również kuliste, ale czerwone. Czysto krakowskie są "prawdziwki", nazywane gdzie indziej borowikami. Tutejsza gosposia obsypany kminkiem "dyszek cielęcy", czyli udziec, wsadza do "szabaśnika", czyli piekarni---J ka, lub "prodiża" - elektrycznego i archaicznego urządzenia z okrągłą szybką służącą do podglądania, jak się ma pieczone wewnątrz danie. "Rozbratel" to plaster krzyżowej lub kotletowej wołowiny smażony z cebulą. Natknąć się też można na "szponder", również część wołu, służącą raczej do czynienia z niej rosołów. 19 W znanej telewizyjnej reklamie cukierków dobroduszny dziadunio częstuje wnuczka cukierkami wyprodukowanymi przez starożytną szwajcarską firmę. Dziadek jednego z autorów, gdy ten był mały i głupi, też dawał mu za umiarkowaną rezolutność mleczne ciągutki. Nazywał je "sztolwerkami". Całkiem niedawno usłyszeliśmy rozmowę dwóch starszych panów na Plantach, jeden skarżył się drugiemu, że emerytury nie starcza mu nawet na dziesięć deka sztolwerków. "Stolwerck" -tak właśnie nazywała się znana na początku kończącego się wieku niemiecka fabryka słodyczy. Istnieje ona zresztą do dzisiaj. W powszechnym obiegu jest dziś krótkie słowo "drops", oznaczające okrągły cukierek. Osoby starsze używają określenia "roksdropsy". Za ich młodości "roksdropsy" miały w pr/ekroju mleczny kwiatek. Wydawałoby się, że świat polskich przekleństw jest znormalizowany jak przepisy Unii Europejskiej. Standardem są - spotykane od pól namiotowych po wykwintne salony - słowa nie mające tak ważnej w tego typu wyrażeniach miąższości. W Krakowie występują przynajmniej dwa jędrne, nie dość rozpowszechnione w kraju pr/ekleństwa. Pierwsze / nich (rzadsze, więc budzące popłoch u niezorientowanych) brzmi "buc". Turystom zalecamy - gdy słyszą skierowane wyraźnie ku nim sformułowanie: "ty bucu" lub "wy huce" - godnie się oddalić. Domorosła i być może nieprawidłowa analiza źródłosłowu tego epitetu wiedzie ku rumakowi Aleksandra Wielkiego. Nazywał się Bucefał, a Słownik języka pohkiego Samuela Bogumiła Lindego mówi, że imię to jest urągliwym określeniem przerosłych koni, dryblasów i drabin. Dochodzą do nas jednak wieści, że określenie "buc" ma zgolą odmienne znaczenie na Kielecczyźnie, gdzie oznacza "równego faceta". Więc o nieporozumienie nietrudno. Innym brzyciactwem jest słowo "dupcyć", traktowane przez war-s/awian jako co najmniej egzotyczne, jest ono synonimem zrozumiałego w całym kraju przekleństwa na "pe". Nie tak mocne są krakowskie obelgi: "huncwot", c/yli po prostu kiep, "agar" - znaczy tyle samo co chuligan, czy "bajok" i "klarnet" -określenia człowieka nie za bardzo rozgarniętego czy też gadającego od rzeczy. Gdyby policja krakowska miata więcej szczęścia, huncwoty i agary siedziałyby w "anclu", czyli wwiezieniu. Zwłaszcza że huncwoty potrafią niejedno "zachachmęcić", czyli ukraść. 20 Krakowski lud chętnie używa następujących niepoprawnych form powszechnie znanych słów: "kontrol", "inną rażą", "wartać" i "war-taloby", "litra" i "litrę". Znajomi "cudzoziemcy" nie mogą się też powstrzymać od śmiechu, gdy słyszą osobliwe zdrobnienia: "kieszonka", "krawatka" czy "garnuszek" Zdradzają przybysza z Krakowa określenia- "spaź-niać się", "nagniotek" - synonim odcisku, "pluskiewka" - pinezka, "sznurówki" - sznurowadła, i "chrust" - faworki. Przyjezdnych zdumiewają też słowa, "krachla", czyli butelka ze specjalnym drucianym systemem zamykania, dzisiaj stosowanym już niemal wyłącznie w cudzoziemskich piwach; "bajgle" - obwarzanki, czyli precle; lub "ferszalunek" - określenie na ubranie, niekoniecznie robocze. Krakowski jest "sagan" - czajnik, i "chałat" - fartuch szkolny. Ważnym, ho uniwersalnym, słowem jest "wichajster" - każdy przedmiot, którego nazwy nie umiemy sobie akurat przypomnieć. Bardzo często słyszy się na krakowskich placach targowych pytania "na ile?" i "po czemu?" - jak się tatwo domyślić, kupujący tak pytają sprzedającego o cenę. I wreszcie sprawa nie mniej ważna, czyli partykuła wzmacniająca "że", a nawet ,,/eż". Można ją dodać niemal do każdego c/asownika, np. "chodźże", ,,/róbże", "zastanówże się", "przyjdźżc/", "ożeńżeż się" itp. Partykuła może występować też samotnie, jako słowo oznaczające zniecierpliwienie, np. "O, żeż" czy wręcz "O, żeż ty". Charakterystyczne jest też w Krakowskiem przeciąganie ostatnich głosek, np. "chodźżeeeee". A na koniec cytowany za krakowskim "Diabłem" z 21 XI 1895 roku fragment - już wtedy parodiowa- JOHANN WOLFGANG GOETHE, poeta niemiecki W roku 1790 podczas swej podróży na Śląsk wybrał się na parę dni do Krakowa Mieszkał przez kilka dni w kamienicy Józefa Bartschd - naro/-nym domu przy Rynku Głównym i ulicy Slawkow-skie}. Wdzięczni krakowianie umieścili na ścianie domu tablicę pamiątkową. Mieszkał tu od 5 do 8 września wraz z hrabią von Redcnem. Interesowała go jednak głównie Kopalnia Soli w Wieliczce W dzienniku poety znajdujemy obs/erny zapis na temat rodzajów soli Stanisław Krzyżanowski w pracy Goethe iv Krakowie pisze "Goethe wyniósł ogólne wrażenie z podróży niekorzystne - widział wiele rzeczy szczególnych -dni schodziły pożytecznie i przyjemnie, ale rzeczy widziane w drodze miały dlań mało powabu J interesu, najbardziej budziły go jeszcze kopalnie i minerały". Minerały Goethe oglądnął na Uniwersytecie Jagiellońskim i zaraz z Krakowa wyjechał Chodzi plotka, ze Mistrz przybył do Krakowa w poszukiwaniu śladów doktora Fausta, który w XVI wieku miał w tutejszej Akademii studiować magię. Uczeni nie wypowiadają się oficjalnie w tej kwestii. Prawdą jest jednak, że pierwsze strofy Fausta Goethe napisał w roku swego pobytu w Krakowie, Niemalże naprzeciwko "domu Goethego", po przeciwnej stronie Rynku (nr 20), w pałacu Potockich, dawniej Lubomłrskich, mieści się krakowski oddział zacnego instytutu jego imienia, znanego na świecie z popularyzowania kultury niemieckiej. Niestety, o pobycie Goethego w Krakowie nie wiedzą tam wiek, nie ma też żadnych materiałów na ten temat. Można też za pośrednictwem pracowników instytutu umówić się z jakimś krakowskim specjalistą, który ewentualnie odpowie na nurtujące nas pytania. nej - galicyjskiej mowy wojskowej: "Halts maul, sakramencki pagaż, stulić 'gęby, nie szwecować i acht dawać na to, co powiem! Dzisioj stoi w befelu, co pan oberst będzie jutro trzymoł cymerwizyte, lo tego kirchparady ni ma, ino coby mi dzisiok gang i cymry były porzonnie i na sucho wyrajbowane, syćkie ge-selsiafty jak się patrzy wypucowane na blask, strozo-ki i kopustroki richtig wyśtopfowane. Patrzcie się, coby nikaj nijakiego szwajceraju nie było. Cymeraufseery mają cymerlisty i weszli-sty mieć zaantragowane, a który będzie leniwy, dostanie hausareszt abo będzie kusszlisowany. Rozumiesz jeden z drugim po polsku, hę?". Sprawą wielkiej wagi jest w Krakowie odpowiednie tytułowanie tych, z którymi się rozmawia. Na ludziach przybyłych ze świata robi to wrażenie. Jeszcze przed wojną, gdy krakowianin nie wiedział, czym się rozmówca zajmuje, na wszelki wypadek zwracał się do niego per "panie prezesie". Znana anegdota, przytaczana przez wielu memuarystów, opowiada o żebraku siedzącym pod kościołem Mariackim: "Dobry wieczór, panie hrabio" - mówił do każdego przechodnia. Któryś, przez swe demokratyczne przekonania, poczuł się zobowiązany sprostować, iż hrabią nie jest. "W takim razie dobry wieczór, panie profesorze". I to w Krakowie usłyszeć najlepiej. Kraków pełen był radczyń, profesorowych, mecenasowych, preze-sowych i "państwa pułkownikostwa". Nie zmieniło się wiele. Dzisiaj też dobrze wychowani mieszczanie do aptekarza zwracają się "panie magistrze". To chyba jedyny zawód, przy którym fakt ukończenia wyższych studiów akcentuje się aż tak wyraźnie i na co dzień. Tytułowanie, niespotykane na tę skalę w innych miastach polskich, ma tu oparcie w zasiedziałym i właściwie nienaruszonym przez historyczne kata- 23 klizmy mieszczaństwie. W tym to właśnie, świadomym swej rangi środowisku dobrze jest prawidłowo się zachowywać. "Panie redaktorze" -nie inaczej - należy zwracać się do wydawców i, naturalnie, dziennikarzy. Ordynatora najwłaściwiej, zwłaszcza z poziomu szpitalnego łóżka, tytułować "panie prymariuszu". Świętością krakowskiej inteligencji byli i są profesorowie i, co za tym idzie, przekonanie, iż nie mylą się oni w żadne] sprawie, w której zabierają głos. Sprzeciwienie się profesorom w Krakowie kończy się fatalnie pod względem towarzyskim. Warto tu zaznaczyć, że świętość dotyczy głównie profesorów Uniwersytetu. Nieomylność uczonych innych uczelni maleje wprost proporcjonalnie do odległości siedziby placówki dydaktyczne] od Rynku. Tytuły są niezbędnym elementem wizytówek i nekrologów, i tu do Krakowa doszlusowała już cała Polska. Im tytuł dłuższy, im w nim więcej szczegółów, tym godniej. A jednak chyba żadne inne nadwiślańskie mieszczaństwo nie może poszczycić się tak rozwiniętym poczuciem tego, co w życiu doczesnym ważne. Warto przy okazji zwiedzania cmentarza Rakowickiego zwrócić uwagę na określenia towarzyszące nazwiskom nieboszczyków: "Obywatel Miasta Krakowa", "wdowa po podporuczniku", "syn powstańca 1830", "opiekunka powstańców 1863", "konspirator", "spiskowiec" czy, wcale nierzadko spotykany, "właściciel realności". I właśnie to ostatnie określenie oddaje szacunek, z jakim powinni przyjezdni traktować miejscowych. ROZDZIAŁ 3 W którym - mimo że Pan Franciszek flambinije przy nas węgorza - przyglądamy się soli naszego miasta. Wnikamy w skomplikowaną historię krakowskiego samorządu, iv trakcie czego wielokrotnie pojawia się kobieta w granatowym fartuchu. Dzięki jej obecności wyjaśniamy wiele niejasności. fudzi przy stolikach przybywało. Blisko nas usadowiła się grupka mężczyzn. Choć ich fizjonomie znać/nic się różniły, to coś ich jednak łączyło. Nie wiedzieliśmy /razu, co. Przecież nie chodziło o to, że usiedli razem p r/y stole, wyczuwaliśmy wyraźnie wspólnotę innego typu niż tylko restauracyjną. Będąc znacznie niższym i bardziej krępym od kolegi, musiałem odgrywać rolę Watsona. - Powiedz mi, mój drogi - przyjaciel, choć z I lolmesem łączy go jedynie zamiłowanie do tokaju aszu, błyskawicznie przestawił się na indukcyjno-dedukcyjne tory myślenia - któż to może być? A ja milczę, bo akurat podjeżdża do nas Pan Franciszek z wózkiem, na którym zamierza dokonać magicznych czynności flambiro-wania węgorza. Przy stoliku obok podnosi się gwar. Dochodzą nas strzępy rozmów o konieczności wybudowania kolejki linowej z Błoń na kopiec Kościuszki. Ależ tak! Obok siedzi sól tego miasta, reprezentanci jego ludności, wybrani w pięcioprzymiotnikowych wyborach. Radni. Trybik w maszynce, zwanej samorządem. Maszynka ta kręci się w Krakowie już od ośmiuset lat. - Gdy sięgamy do prapoczątków miasta - rozpoczęliśmy przemowę -wszystko zdaje się równie ciemne jak Błonia nocą i tonie głęboko w powodzi przypuszczeń. Jeśli jednak czegoś można być zdecydowanie i sta- nowczo pewnym, pewnym do tego stopnia, by mężnie bronić własnego zdania przed krytyką jakże licznych ludzi nauki, którzy Krakowem i z Krakowa żyją, to faktu, że historia krakowskiego samorządu nie jest dłuższa od historii Krakowa. - A czy w talom razie jest ona krótsza? A jeśli krótsza, to o ile? ^ - wtrącił z troską Pan Franciszek, jedno cześnie polewając kawałki węgorza spi rytusem. - W taką, raczej dłuższą niż krótszą, dyskusję nie damy się wciągnąć -odparliśmy. - Nas interesują jedynie samorządowe poboc/a, wąskie odnogi głównego nurtu, a nawet całkiem boczne koryta, gęsto porośnięte rzęsą zapomnienia. - Lecz rozpocząć wypada od rzeczy oczywistej - przyjaciel nie miał wątpliwości: - Bolesław Wstydliwy, lokując miasto w 1257 roku, powołał również samorząd. - Feministkom i skrupulantom należy się uwaga, że akt lokacyjny książę wystawił wraz z żoną Kunegundą i matką Grzymisławą - wtrąciłem. - Do 1396 roku na czele miasta stal wójt - kontynuował przyjaciel. - Członków rady i ławy miejskiej wybierano, a ponieważ wśród zamożnych mieszczan krakowskich dominowali Niemcy (miasto lokowano na prawie magdeburskim), więc i oni przewa/nie pełnili samorządowe funkcje. Dokument z lat 1289/1290 wymienia komplet ławników o imionach, których brzmienie podnieciłoby z pewnością Ryszarda Wagnera, twórcę oper o starogermańskiej tematyce. Byli nimi: Henryk, zwany Goedener, Peregryn z Uszwi, Tymo słodownik, Zygfryd szewc, Gumpert kuśnierz, Reinhold kuśnierz i Buchel rzeźnik. Przemilczawszy wyraźną i trudno zro/umialą nadreprezentację kuśnierzy wśród pionierów krakowskiego samorządu (klimat był wówczas cieplejszy, w okolicach Krakowa udawała się winorośl), raz jeszcze wypada podkreślić jego niemieckie korzenie. Już wkrótce sprowadziły one na miasto bolesne, do dziś wspominane wypadki. Oto w 1311 roku niemieckie mieszczaństwo pod przewodem wójta Alberta i przy poparciu biskupa Muskaty wszczęło rebelię przeciwko rządom księcia Władysława Łokietka. Bunt stłumiono dopiero rok później. Wywód zakłóciło skwierczenie ognia, wesoło hasającego po twardej skórze wężopodobnej ryby, i stwierdzenie Pana Franciszka: - O biskupie Muskacie nic nie wiem, natomiast z czystym sumieniem mogę polecić słoweński muskat z nadmorsldego okręgu Koper, rocznik 1998. To dobry wybór, bo muskaty źle znoszą zbyt długie przechowywanie. Ze szkoły realnej pamiętam natomiast, że rycerze Łokietka podobno kazali mieszczanom wymawiać słowa "młyn miele, soczewica, koło" lub te/ "soczewica, miele ziarno młyn", by łatwej odróżnić Polaków od Niemców, a mających trudności z wymową zabijano. Jednak kolega z ławki, który chętniej czytał dzieła Władysława Studnickiego niż "Tajnego Detektywa", twierdził, że Albert i mieszczanie krakowscy zastosowali jedynie proste prawidła ekonomii, przedkładając Wacława czeskiego nad Władysława tęczycko-kujawskiego. W historii tej interesuje mnie najbard/icj i zarazem osobiście dotyka fakt, że wówczas w Krakowie chętnie jadano soczewicę, która dziś prawie całkiem zniknę-ła z jadłospisów Tu Pan Franciszek zamilkł / widocznym smutkiem, po czym prawie bezgłośnie jął powtarzać: "soczewica, miele ziarno młyn", jakby chciał sprawdzić, czy Łokiet-kowy woj mógłby odrąbać mu głowę żelaznym mieczem. - Łokietek kazał zburzyć dwór wójta Alberta - podjęliśmy wątek - a na jeeo miejscu posta- *** ,. . ,. ,," T, % !*"%'" Te.steni dla ciebie \\tMKkm \ wić warowny grodek, przerobiony f ty ^ Kuśnferczyku/ j **- ^* STEFAN ZEROMSKI pisarz Nie lubił Krakowa, Tę niechęć odziedziczyła po nim córka Monika. W Krakowie był parę razy, najdłużej - tydzień -w kwietniu 1892 roku. Mieszkał przy ul. Zielonej (przecznica z Beskidzkiej na Woli Duchackiej). W liście do narzeczonej Oktawii Rodkiewiczówny pisał: "Obce tu życie i -powiedzieć trzeba - trochę błazeńskie: złości, na każdym kroku spotykana, jakaś przesadna a fałszywa usłużność, gadulstwo w gazecie, wykręcanie się sianem w kwestiach zawiłych, a szerokie i długie deklamacje w najprostszych". później przez Tarnowskich na pałac. Nieruchomość w XVII wieku Anna Lubomirska podarowała dominikankom, które do dziś mają tam klasztor (obecny adres: ulica Mikołajska 21), sąsiadujący z barokowym kościołem pod wezwaniem Matki Boskiej Śnieżnej, patronki walk z niewiernymi. Klasztorne piwnice kryją resztki fortyfikacji Łokietka, dziedziniec - szkielety albertowych buntowników, a wydarzenia sprzed wieków przypomina nazwa pobliskiej ulicy: Na Gródku, mylnie jednak przypisująca temu miejscu lokalizację warowni. Ulica Na Gródku nazywała się niegdyś Krowia i mieściła różne atrakcyjne spożywczo manufaktury, jak browary i pr/elapialnie tłuszczów zwierzęcych. Tu zamilkliśmy. Kontynuowanie opowieści bez krótkiej przerwy na posiłek zdawało się nam ponad siły. Masło miało właściwą konsystencję i idealnie gładko pokrywało cieniutkie kromki chleba myślenickie-go. Pan Franciszek znał nas/e przyzwyczajenia i nigdy, ale to przenigdy nie podawał masła wprost z lodówki - a ten barbarzyński obyczaj nader często praktykuje się w restauracjach. Smakowało poprawnie, choć zapewne dużo gorzej niż masło z halickiej mlec/arni Radziwiłłów, o którym tak dużo mówiły nasze babcie. Węgorz, choć nieco przypalony, dawał się rozsmarowywać. Dwa razy w tygodniu przywozili go wprost z wędzarni w okolicach Kościerzyny dzielni i dumni Kas/uhi. Jakże się różnił od nędznych, twardych i gumowych ersatzów, proponowanych przez chytre supermarkety! Gdy /niknął ostatecznie, poprosiłem o paprykarz cielęcy. Kucharz wiedział, że musi w nim być dużo więcej słodkiej papryki w proszku, niż zwykli jej sypać do paprykarza Słowianie, i to koniecznie papryki kaloczańskiej, ewentualnie kolożwarskiej lub segedyńskiej. Rozumiało się samo przez się, że do kawałków mięsa w czerwonym śmietanowym sosie podane zostaną kluseczki gałuszka i butelka egri leanyki. Pan Franciszek znikał właśnie w kuchni, a my ciągnęliśmy dalej: - Siedzibę wójta, niekoniecznie Alberta, wyobrazić sobie można gdziekolwiek. Ale już burmistrz, który wmieście pojawi? się w 1396 roku, musiał rezydować godnie i koniecznie w ratuszu. Stosowny budynek zbudowano w Krakowie najprawdopodobniej na przełomie XIII i XIV wieku. W 1791 roku Sejm Wielki nadał autonomię miastom i wówczas to w ratuszu zasiadł pierwszy prezydent Krakowa, margrabia Franciszek Wielopolski. Prezydenci władali Krakowem do 1815 roku, kiedy mocą postanowień kongresu wiedeńskiego utworzono zeń Wolne Miasto zarządzane p r/e/ Senat, Pre/ydenturę przywrócono u początków ery autonomicznej Galicji, w 1866 roku, i tak funkcjonuje do dziś, z dwudziestotrzyletnią przerwą w czasach Peerelu (1950-73). Ale większości prezydentów nie dane było nawet oglądać ratusza, rozsypującą się budowlę rozebrano bowiem w początkach XIX stulecia. Pozostała jedynie wieża na 70 metrów wysoka, odchylona od pionu o 55 centymetrów. Ustawione przy wejściu do ratuszowej wieży kamienne lwy pochodzą z pałacu w Pławowicach koło Proszowic, należącego niegdyś do rodziny Morstinów. Cichy i elegancki dźwięk korka wyjmowanego z butelki w^gr/yna oraz przyniesiony paprykarz spowodowały nagłą, lecz zrozumiałą w tych okolicznościach zmianę tematu. - Nostalgiczny piewca Austro-Węgier pisarz Joseph Roth (m.in. autor Krypty Kapucynów, Hioba, Marsza Radetzky'cgo, Legendy o świętym pijaku] kilkakrotnie w okresie międzywojennym spotykał się z polskimi literatami, bawił również w Krakowie - mówiłem w skupieniu. - Ludwik Hieronim Morstin opowiedział Rothowi w 1928 roku kilka rodzinnych historii, które posłużyły mu za kanwę opowiadania Popiersie cesarza. Jego fikcyjny bohater hrabia Franciszek Ksawery Morstin ubolewa nad upadkiem monarchii habsburskiej. Daje temu wyraz, chodząc nadal w austriackim mundurze i urządzając pogrzth wykonanego / piaskowca popiersia cesar/a Franciszka Jozeta W końcu wy-je/dza z Polski na Riwierę gdzie w memuarach notu]t między innymi Moja stara ojc/yzna, Monarchia była domem o wielu drzwiach i wielu komnatach dla ro/nego rodzaju ludzi I oto dom Len podzielono i zniszczono Nawykłem /yc w domu a me w kabinach - Austriacki pisar/ mylił się przypisując Moistinom włoskie ko rżenie - r/eczowo uzupełniał przyjaciel gdy ja pr/ezwvcięzałem wzruszenie kluseczkami gałuszka - W r/eczywistosu są one niemieckie Pierwszych Morstinow w Krakowie odnotowują księgi ławnicze, z 1369 roku pisali się początkowo Morrmstfcin Morsttyn Mornstem lub Mor-sten potem już tylko Morsztyn albo Morstm Jer/v Morstm w 1410 uczestniczył w zakładaniu krakowskie] Kongregacji Kupieckie] do dziś działające] oigamzac]! samorządowe) które) główna siedziba mieści się obecnie pr/y ulicy Garbarskiej 14 Wciąż to samo godło kongrega tji, średniowieczny okręt pod żaglami /obac/yc mo/na w wielu kra kowskich sldepach i przedsięwzięciach handlowych również restauracyjnych Nazwisko Morstm ma tez konotacje kulinarne Pani Katarzyna Morstm od lat pracująca w redakcji Tygodnika Powszechnego znana jest przyjaciołom z niezwykłego talentu do pierogów które w jej wykonaniu zamieniają się w pierogowy absolut Lepione i nadziewane podług jej receptur, z farszem ruskim, z kapustą i grzybami oraz kaszą, podawane są w "Gospodzie C.K. Dezerter" przy Brackiej 6. O wiekowych związkach familii Morstinów z Krakowem przypomina ulica, od 1907 zwąca się Morsztynowską. Ciągnie się ona wzdłuż nasypu kolejowego, pomiędzy ulicami Dietla i Zyblikiewicza, tam gdzie kiedyś znajdowała się jurydyka Morsztynowską utworzona w XVII wieku przez kasztelana Jana Nepomucena, o nieco rozbudowanym nazwisku Morsztyn de Raciborsko. Śmietana w kolorze zachodzącego nad pusztą słońca pokrywała nam jeszcze usta i podbródki, gdy zgodnie podjęliśmy przerwany wątek: - Fizyczne zniknięcie ratusza zmusiło władze miejskie do znalezienia nowej siedziby. Uczyniono nią pałac Wielopolskich przy placu Wszystkich Świętych 6, a jak kiedyś zrobiono, tak trwa do dziś. Realność pozostawała w rękach prywatnych do 1864, kiedy to zakupiła ją gmina; zniszczoną po pożarze z 1850 roku - spłonęło wówczas pół miasta - odbudowała i przeznaczyła na siedzibę magistratu. 8 października 1938 roku na placu przed budynkiem odsłonięte pomnik Józefa Dietla. Monument uważany jest za jedno z najlepszych dzieł Xawerego Dunikowskiego, a człowiek stojący na cokole za jednego z najwybitniejszych prezydentów w historii miasta. Dietl pochodził z urzędniczej rodziny niemieckiej przybyłej do Galicji w latach siedemdziesiątych XVIII wieku. Nazwisko jego dziadka, oficera austriackiego, pisano jeszcze różnie: Diedel, Dittl albo Dittel. Ale Józef Dietl czul się już Polakiem. Po ukończeniu studiów filozoficznych we Lwowie, medycznych w Wiedniu i praktyce tamże, w 1851 roku osiedlił się w Krakowie, został mianowany profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i objął Katedrę Chorób Wewnętrznych. Dietl dwukrotnie piastował godność rektora UJ. Jako jeden z pierwszych ludzi na świecie domagał się zmiany terapii przy zapaleniu płuc, polegającej dotychczas na puszczaniu krwi choremu, dzięki czemu zdobył europejski rozgłos i prawdopodobnie oszczędził wiele ludzkich istnień. - Bezwzględnie obcinał Leż kołtuny - wtrącił, przebiegając z tacą, Pan Franciszek. - Właśnie, a do tego jako prawdziwy konserwatysta krakowski podważał sens wybuchu powstania styczniowego, ale jego ofiary ukrywał i leczył - ciągnęliśmy. - Był człowiekiem zdolnym do pięknych i wzruszających gestów, na przykład swemu przyjacielowi profesorowi Józefowi Majerowi przywiózł z Konstantynopola cybuch z cedrowego drzewa i tureckie sandały. Gdy w 1866 roku Galicja otrzy-* s. ^ mała autonomię, odbyły się wybory do ^ __// Rady Miasta. 13 września 1866 wybrano ,; -" pierwszego prezydenta Krakowa doby autonomicznej - został nim właśnie Józef Dietl. -W zbiorach Muzeum Historycznego przechowywane jest berło, a rac/ej berelko burmistrzów krakowskich - rzekła pani w granatowym fartuchu, udająca się z naręczem be/chlorowych preparatów w stronę waserklozetu. - Insygnium władzy miejskiej pochodzi z początku XVI wieku, ma 22,8 centymetra wysokości, waży 429 gramów, wykonane jest ze srebra, częściowo złoconego. Po rozbiorach zlicytowano je, ostatecznie dostało się w ręce rodziny Czechów. Podczas uroczystego posiedzenia Rady Miasta w salach Hotelu Saskiego przy ulicy Sław-kowskiej radny Wincenty Kirchmayer wręczył Die-tlowi owo berło, oHarowane prze/ Józefa Czecha. Piękny to czyn, ale Józef Czech zdecydowanie większe dla miasta położył zasługi, wydając przez dziesięciolecia słynny kalendarz. Jego roczniki, potocznie zwane Kalendarzem Czecha, stanowią dziś be/-cenne źródło informacji o galicyjskim Krakowie i osiągają spore sumy w antykwariatach. - Miasto u początków prezydentury Dietla prezentowało się nader mizernie - nie bez trudu dorwaliśmy się do głosu. - Obejmowało wraz z Błoniami zaledwie 6,88 km2, zamieszkiwało je około 50 tysięcy ludzi żyjących w stanie przedziwnego marazmu. Józef Ignacy Kraszewski pisał: "Pusto pod Sukiennicami i Żydki ręce za pas włożywszy ziewają, pilnując, czy się nie ukaże jaki naiwny obywatel, gotowi wekslować nawet obligacje meksykańskie, kilku włościan JADWIGA ŁUSZCZEWSKA "DEOTYMA", poetka Podobnie jak w Warszawie, tak i w Krakowie jest ulica Deotymy Nie kój ar/y się tu tak wyraźnie / upadkiem komunizmu jak ulica w stolicy - miał tam swą siedzibę od 1989 roku Komitet Obywatelski, .y^ieszc/ka" na pewno nie ubliżyła się do nie najpiękniejszych okolic przystanku kolejowego Borek Fatęcki, gdzie rna swą ulicę w Krakowie, choć bywała w Krakowie wielokrotnie. "Dziewica, którą jeszcze w kolebce owiat geniusz natchnienia" - pisała o niej prasa, a złośliwa ulica mówiła: Deotyma Się nadyma Zamiast kiecki Ma strój grecki. W lutym 1881 w sali obrad Rady Miasta wygłosiła swój poemat Rapsody o Chrobrym królu. Cały dochód z tej imprezy został przekazany na fundusz Komitetu Budowy Pomnika Adama Mickiewicza. W Krakowie mamy człowieka związanego rodzinnie z tą ulubienicą warszawskich salonów ł, jak wieść niesie, wyjątkowo brzydką kobietą. Ten zacny obywatel porzucił Warszawę i tu, w piwnicach kamienicy' Mały Rynek 4, wspólprowadzi bar nocny "Nowy Kuzyn". Obsługę należy pytać o pana Tomasza Maryl-skiego Łuszczewskiego. Chętnie rozdaje autografy i udziela wyjaśnień. Nie umie operować mową wiązaną, "Nowy Kuzyn" to piwniczna dyskoteka urządzona w stylu lat sześćdziesiątych. Właśnie w tych piwnicach w roku 1970 podczas prac konserwatorskich robotnicy odkryli zamurowaną rzeźbę pochodzącą z przełomu XIV i XV wieku, która przedstawia tzw. Madonnę z warkoczem. Jest przecho\vywana w Muzeum Narodowym. z okolicy na targ przybyłych... wiele żebraków, trochę żołnierzy... dość dużo księży... rzadko jaki zadumany o wielkości swej dziennikarz lub poważny, a smutny profesor z księgą pod pachą... otóż cała powszechna ludność Krakowa". Dietl rozpoczął tytaniczną pracę. Miasto brukowano, oświetlano (gazowo) i kanalizo-wano, porządkowano Planty, odnowiono Barbakan, powołano komisję w celu odnowy Sukiennic, pomysłem prezydenta było urządzenie w nich Muzeum Narodowego. Po raz pierwszy podniesiono konieczność zasypania koryta Starej Wisły. Dziś ciągną się tam Planty Dietlowskie, a o rzece przypominają komary lęgnące się bezustannie w piwnicach domów przy ulicy Die-tla oraz most kolejowy między Diet la a Grzegórzecką, po osuszeniu rzeki /degradowany do roli wiaduktu. Pan Franciszek pojawił się z odrobiną gruszkówki firmy Zwack, destylowanej ze słynnej, aromatycznej odmiany Williams. W Polsce barbarzyńsko /anie- J chano wytwarzania owocowych spirytualiów, lecz my mieliśmy len przywilej, że nalewano nam przynoś/one przez nas trunki. Zawsze więc dbaliśmy, by jakaś flaszka grus/kówki, more-lówki czy wręcz czereśniówki spoczywała na zapleczu. Jednak fakt podawania alkoholu bez znaczonej banderolą akcyzy, niewątpliwie przestępczy z punktu widzenia Państwowej Inspekcji Handlowej, przypłacać musieliśmy tolerowaniem gadulstwa kelnera przymuszanego do czynności niezgodnych z rozporządzeniami skarbowymi. - Myślę, że dziś wiadukt najlepiej podziwiać nocą - zaczai Pan Franciszek - jedząc słynne kiełbaski sprzedawane na chodniku koło Hali Targowej przy Grzegórzeckiej. Halę, jeden z najefektowniejszych budynków międzywojennej architektury użytkowej w Krakowie, zaczęto wznosić pod koniec lat trzydziestych, a otwarto w 1940 roku. Teraz jest w niej supermarket, ale jeszcze w latach sześćdziesiątych hala mieściła wielkie jatki i akwaria z rybami, a pod sufitem latały gołębie, polując na zawartość worów z kaszami. - Józef Dietl z racji swej profesji przykładał najwyższą wagę do spraw higieny - znowu wtrąciła się kobieta w granatowym fartuchu, najwyraźniej odsuwając na później czyszczenie waserklozetu. - Kazał rozbudować sieć szaletów miejskich: wówczas zbudowano na przykład szalet przy Siennej koło Plant, nadal pełniący swe funkcje. Chciał też rozwiązać palący problem braku pisuarów. Starania o ich zainstalowanie rozpoczęto już w 1871 roku, dwa lata później wydelegowano do Wiednia przedstawiciela magistratu, by przyjrzał się ich działaniu i ewentualnie sprowadził urządzenia. W budżecie miasta zarezerwowano nawet na ten cel 3000 złotych reńskich, lecz pisuary się nie pojawiły. Gordyjski węzeł przecięto ostatecznie siłami przemysłu krajowego: krakowska fabryka Zieleniewskie-go podjęła się w 1879 roku wyprodukowania sześciu pisuarów, niestety źródła milczą, gdzie je zainstalowano - zakończyła ze smutkiem, lecz pozostała w pobliżu stolika, wciągając we wrażliwe, wytrenowane nozdrza bajeczny aromat gruszkówki. Dyskretnie skinęliśmy na Pana Franciszka. Ten nalał kobiecie malutki kieliszek, podał i pocieszająco dorzucił: - Droga pani, fabryka Zieleniewskiego pisuary produkowała jedynie okazjonalnie. Ten największy przez lata zakład przemysłowy Krakowa powstał z rodzinnej kuźni, którą w 1851 roku Ludwik Zieleniewski przekształcił w nowoczesną fabrykę. Konstruowano w niej różnego typu maszyny, a światowym przebojem eksportowym była nowość końca XIX wieku - pompa strażacka. W 1906 firma stała się spółką akcyjną (część akcji objął wielki koncern Skody), a jej nazwa brzmiała odtąd dumnie i wzniosie: Cesarsko-Królewska Uprzywilejowana Fabryka Maszyn L. Zie- 3't Jana Matejki architekt Tomasz Pryliński, autor takich budowli jak Kasyno Oficerskie przy dzisiejszej ulicy Zyblikiewicza l czy Florianka przy Basztowej 6 - mieszcząca jedną z najpiękniejszych sal koncertowo-redutowych w mieście. Do słynnych renesansowych maszkaronów, autorstwa najprawdopodobniej Jana Marii Padova-no lub Santi Gucciego z Florencji, dodano dwa nowe. Nad środkowym przejściem Sukiennic od strony pomnika Mickiewicza ustawiono podobizny: Dietla z indykiem na głowie i Zyblikiewicza z kogutem, Dietl zwrócony jest w stronę linii A-B, a Zyblikiewicz w kierunku restauracji Wentzla. Gatunek drobiu to metafora charakteru obu panów. Otwarcie Sukiennic połączono z obchodami pięćdziesięciolecia twórczości Józefa Ignacego Kraszewskiego. Jubileusz najbardziej płodnego pisarza na świecie - nadal nie pobity zapis w księdze Guinessa - zgro-mad/ił około 11 tysięcy przyjezdnych ze wszystkich zaborów. Krakowscy konserwatyści początkowo przyglądali się imprezie nieufnie, bojąc się niepodległościowej hecy, ale obawy prysły, gdy przyszedł telegram o przy/naniu Kraszewskiemu Wielkiego Kr/y-ża Komandorskiego Orderu Cesarza Franciszka Józefa. Trzeciego dnia wydano w hali Sukiennic uroczysty obiad na 840 osób. Jedzenie przygotowano w restauracji Wentzla (Rynek Główny 19), a podano między innymi: barszcz z uszkami i pasztecikami, sandacze, fogaszc w majonezie (endemiczna ryba żyjąca jedynie w Balatonie, Dunaju i jego dopływach, słynąca z niezwykle delikatnego białego mięsa), łososie reńskie, pieczyste z saren, kuropatw, bażantów, pulard i kapłonów, kompoty mieszane, lody owocowe, sery, owoce oraz kawę. Zjedzono 900 bułek, ryby w ilości 150 kilogramów sprowadzono z Wiednia, zakupiono 366 butelek szampana Imperiał firmy Moet HENRY MILLER, pisarz amerykański Podróżował z żoną w 1928 roku ni.in. po Polsce. Nie udało się nam dotrzeć do śladów jego pobytu w Krakowie. Wskazówką pozwalającą się * domyślać, że tu był, jest zdanie w Zwrotniku Raka. Na stronie 251 pierwszego polskiego wydania (WL, 1990) czytamy: "Na ścianie wisi fotografia Mony, spogląda na północny wschód, jej wzrok biegnie w kierunku Krakowa, nazwa jest wypisana zielonym atramentem". Pierwowzorem Mony była żona Millera Jurtę Edith Smith. Kierunek się zgad/a, bo akcja Zwrotnika Raka toczy się przecież w Paryżu. W Sexusie (Noir sur Blanc, 1994) Miller poświęca Polsce i Polakom więcej miejsca. "Stanley ma wszystkie wady Polaków. Jest próżny, gwałtowny, pełen jadu, hojny w jakiś przewrotny sposób, romantyczny niczym źrebak, lojalny jak głupiec, a do tego "wyjątkowo perfidny. Ponad wszystko jest przeżarty zazdrością. U Polaków lubię jedno - ich język. Kiedy inteligentni ludzie mówią po polsku, wpadam w ekstazę. Jego brzmienie wywołuje we mnie dziwne obrazy, w których tle zawsze jest murawa z pięknej kolczastej trawy i buszujące w niej szerszenie i węże. (...) Kobiety były zawsze oszałamiająco piękne, w typie jasnowłosych hurysek, sprokurowa-nych przed wiekami podczas wypraw krzyżowych (...). Skąd mogłem wówczas wiedzieć, że pewnego dnia będę podróżował przez ich dziwną krainę pociągiem wypełnionym Żydami, którzy kulili się ze strachu, kiedy ode/wal się do nich jakiś Polak". &. Chandon, 244 butelki czerwonego wina budzyń-skiego (czyli z Budy, pozostałością po tym nieistniejącym już okręgu winiarskim jest firma Tórley) i 200 flasz białego węgrzyna. Warszawscy przedsiębiorcy tytoniowi przysłali specjalnie 10 tysięcy papierosów, a Kraków zakupił 500 cygar (niestety, nie wiadomo, czy wypaJono wszystko podczas obiadu). Tort również pochodził z Warszawy, zdobił go cukrowy biust Kraszewskiego naturalnej wielkości. Trzeciego dnia odbył się w Sukiennicach bal, podczas którego Henryk Siemiradzki ofiarował miastu obraz Pochodnie Nerona (stał się on jedną z głównych atrakcji Muzeum Narodowego w Sukiennicach, które ostatecznie otwarto w 1883 r.), a miasto w rewanżu urządziło artyście dzień później Fackelzug (przemarsz z pochodniami). Bufet balowy wyposażono w 2 tysiące bułek, 25 półmisków pasztetów, 125 kwart lodów, 75 kwart limoniady, 25 kwart orszady (dość wstrętny, a modny wówczas napój migdałowy), 50 kilogramów pomadek, 600 ciastek i 16 tortów, 500 butelek wina białego i czerwonego, 406 butelek szampana ora/, rum. Nic d/iwnego /atom, /c uroc/ystości opisywano również w prasie europejskiej, obszerne korespondencje zamieściły na przykład francuskie "Lc Figaro" i "Lc Fran<;ois". Jubileusz ku czci Kraszewskiego rozpoczął balową karierę Sukiennic. Do pierwszej wojny światowej urządzano tu bardzo często różnego rodzaju rauty, koncerty, loterie i wenty, połączone przeważnie ze zbiórką pieniędzy dla ubogich. Część funduszy przekazywano Towarzystwu św. Wincentego a Paulo, które nieodmiennie rozdawało biedakom zupę rumfordzką - przecieraną grochowo-ziemniaczaną na wywarze z kości wieprzowych. Najsłynniejszy bal w Sukiennicach po drugiej wojnie urządził kabaret Piwnica pod Baranami. W 1980 roku odtworzono wjazd księcia Józefa Poniatowskiego do Krakowa w 1809 roku, a w bohatera spod Raszyna wcielił się Daniel Olbrychski. Podawano między innymi wódkę z okazjonalnymi naklejkami informującymi, że butelka zawiera wodę z rzeki Elstery. Pan Franciszek kusił dolewką. Zgodziwszy się, pozwoliliśmy mu dokończyć balowe dywagacje' l - W III Rzeczypospolitej ciężar samorządowych hulanek godnie dźwigają magistrackie podłogi pałacu Wielopolskich. Karnawałowe bale wydaje tam corocznie, począwszy od ] 993 roku, prezydent miasta Kra kowa Największym echem w kraju odbił się bal pierwszy, również dla tego, że do usługiwania gościom wynajęto przebranych w białe liberie Murzynów, zwerbowanych pośród studiujących w Krakowie cud/oziem- ców. By było jeszcze bardziej natuialnie, czarnoskórym kelnerom kaza no podawać wśród licznie ro/stawionych doniczkowych roślin tropikal nych Pomysłu już wiece] nie powtórzono, natomiast stałym elementem magistrackich bali jest aukcja ofiarowanych pr/ez znane osobistości przed miotów, z której dochód przeznacza się na różne szlachetne, najczęściej medyczne, cele. Aukcję tradycyjnie prowad/i znany marszand pan An- dr/ej Starmach, a jej równie stałym elementem jest ciupaga księdza pro fesora Józefa Tischnera (osiągnęła raz cenę 5 tysięcy złotych) Równie tradycyjne są protesty anarchistów przeciwko burżuazyjnym zabawom, bez utarczek policji z późnymi synami księcia Kropot- kina już nikt nie wyobraża sobie udanego balu w ma gistracie Związki dzisiejszych bali samorządowych z Sukiennicami polegają jedynie na tym, że ska- \sfcli cowani goście mogą nad ranem przejść do kawiarni Nowo roi skiego, gdzie leczy się ich jajecznicą, smażonymi ziemniakami, wodą spod ogórków i kefirem. - Mikołajowi Zybli-kiewiczowi Kraków zawdzięcza również odzyskanie Wawelu - zauważyła kobieta w granatowym fartuchu, wracając tymczasem z wa-serklozetu i pożerając wzrokiem charakterystyczną zieloną butelkę z koroną świętego Stefana sprzątniętą niegdyś sprzed nosa eden z największych poetów XX wieku. 3 listopada 1914 roku umarł w szpitalu wojskowym przy ul. Wrocławskiej Traki / znalazł się w Krakowie po bitwie pod Gródkiem Jagiellońskim, gd/ie pełnił funkcję Medikamentenakzessist, czyli oficera opiekującego się lekarstwami Potworności wojny doprowadziły go do skrajnego załamania nerwowego. W szpitalu zażył narkotyk, a dawka okazała się śmiertelna. W 1985 roku na murze okalającym szpital umieszczono tablicę ku jego pamięci. Traki został pochowany na Rakowicach, skąd ekshumowano go w 1925 roku i przeniesiono na cmentarz w miejscowości Miiblau koło Innsbru-cku Chrobremu przez zaradnych Madziarów. - Zamek l GEORG TRAKL, w 1847 roku zajęły wojska austriackie - ciągnęła - poeta austriacki urządzając w nim koszary. Charakterystyczne gmachy z czerwonej cegły, mieszczące dziś m.in. restaurację "Na Wawelu", sale recepcyjne i apartamenty pre/ydenta Rzec/ypo-spolitej oraz mieszkania pracowników muzeum, wybudowano dla austriackich żołnierzy. Podczas wizyty Franciszka Józefa w Krakowie we wrześniu 1880 Zyblikiewicz zaproponował cesarzowi, by zamek ponownie uczynić siedzibą monarszą, co zostało przy-jęte. Austriackie wojsko nie wycofało się jednak z Wawelu tak s/yhko, jak miało to w zwyczaju czynić, kiedy chodziło o pole walki. Ostatecznie stało się to 7 sierpnia 1907 roku. W zamian miasto wybudowało szpital wojskowy przy ulicy Wrocławskiej, funkcjonujący do dziś, koszary artylerii i magazyny przy ulicy Rakowickiej (nadal we władaniu wojska), zespół sądów przy ulicy Montelupich (obecnie ares/L śledczy). Franciszek Józef nigdy na Wawelu nie mieszkał. Gościli go Potoccy w pałacu Pod Baranami przy Rynku Głównym 27. - Droga pani, nie życzę sobie podobnych uwag na temat austriackiego wojska! - oburzył się Pan Franciszek. - Niech-żeż pani nie zachowuje się, jakby była z Miechowa! Mój ojciec wraz z całym krakowskim pułkiem dzielnie stawał pod Caporetto w 1915 i chociaż nie dostał Orderu Złotego Runa ani żadnego innego, to zawsze ze wzruszeniem opowiadał, jak w chwilach mniejszego ostrzału fasowali kiełbasie! debreczyńskie i piekielnie śmierdzące, ale bardzo cenione przez kolegów twarożki ołomunieckie z kminkiem. Razem z nim walczył zresztą pan Tadeusz Kudliński, krytyk teatralny, i początek jego książki pod tytułem Młodości mej stolica tym właśnie frontowym sprawom jest poświęcony. A wracając do Wawelu, to niemiecka komenda rozbrzmiewała tam jeszcze wiatach 1939-45, kiedy na wzgórzu wawelskim zamieszkał generalny gubernator Hans Frank. Pod jego kierunkiem poczyniono wiele fantazyjnych przeróbek architektonicznych, na przykład w ogrodach królewskich wybudowano basen, a komnaty Kazimierza Wielkiego i Jadwigi przystosowano do wyszynku piwa oraz wina. Większość tych innowacji usunięto po wojnie. Najokazalszym zachowanym fragmentem budownictwa Franka jest gmach administracyjny (po prawej stronie od kaplicy Zygmuntowskiej, gdy stać twarzą do wejścia na krużganki). Przewodnie}; pokazując otępiałej dziatwie dziwnie ciężką fasadę, pasującą idealnie do górskiej siedziby Hitlera w Berchtes-gaden, wciąż twierdzą, że tak wyglądają kuchnie królewskie. Jednak żaden polski czy polsko-litewski monarcha nie miał tak złego gustu. A wracając do Franka, to człowiek ten do spraw stołu przywiązywał nadzwyczajną wagę. Kiedy 25 października 1939 otrzymał od Hitlera o godzinie 8 rano potwierdzenie swej nominacji na generalnego gubernatora, godzinę później sam mianował pierwszego urzędnika w Generalnym Gubernatorstwie - własnego szefa kuchni. - Ja jestem z Liszek, moja rodzina od pokoleń trudniła się uczciwym wytwarzaniem kiełbasy Hsiec-kiej w wersji krojonej i wypraszam sobie jakiekolwiek porównywanie mnie do Władysława Machejka! - prawie krzyczata kobieta w granatowym fartuchu, najwyraźniej zbyt dosłownie reagując na miechowskie aluzje Pana Franciszka. Kolejny kieliszek gruszkówki uspokoił ją na tyle, że CURZIO MALAPARTE, dziennikarz i pisarz Wtórnie reportaży wojennych Kaputt opisuje swą wizytę u gubernatora Hansa Franka. Trudno dzisiaj powiedzieć, gdzie w reportażach Włocha (chyba jednak nie do końca Włocha, bo Malaparte naprawdę nazywał się Kurt Erich Suckert) kończy się rzeczywistość, a zaczyna fantazja. Rozmowa, jaką toczy z Frankiem w wawelskich komnatach podczas wystawnej uczty (podano pieczonego dzika i gęś z ziemniakami), przy pozorach naturalności jest bardzo sztuczna. Złożyć to chyba trzeba na karb maniery pisarskiej jednego z niewielu dziennikarzy -jeżeli nie jedynego -oglądających pejzaże tamtych czasów od strony okupujących Europę nazistów. Warto tu może przytoczyć parę zdań z reportażu God shave the King (tak, tak, nie ma tu pomyłki; chodzi właśnie o "golenie", a nie "strzeżenie" króla). Pierwszy, zdumiewający, fragment dotyczy mniej Krakowa, a raczę j... no, zobaczcie Państwo sami. "- Myśli pan, że wystarczy być katolikiem, by móc rządzić Polakami? Nie ma pan pojęcia, jak trudno tO znów zaczęła mówić o drugim prezydencie doby autonomicznej: - Za zasługi dla miasta prezydentowi Zyblikiewiczowi wręczono w 1880 roku karabelę ufundowaną przez rzemieślników (dziś w zbiorach Muzeum Historycznego Miasta Krakowa). Wykonano ją niezwykle starannie, bo ze stali damasceńskiej, ma pochwę okutą srebrem, wysadzaną drogimi kamieniami, zdobną w herb miasta i złoconą inskrypcję dziękczynną. Tego samego roku Franciszek Józef odznaczył pre/ydenta Komandorią Orderu Franciszka Józefa / Gwiazdą. Po śmierci Zyblildewicza w 1887 roku przed magistratem ustawiono jego popiersie, a w 1890 jego imieniem nazwano ulicę przy Kasynie Oficerskim. Ulica i popiersie dotrwały do 1953 roku, kiedy to działacz robotniczy Bolesław Drobner, wieloletni radny wczasach PRL, wiatach 1956-57 pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR, postanowił pozbawić Zyblildewicza pośmiertnych godności. Popiersie usunięto (ponownie ustawiono je w 1985), a ulicę przemianowano na Bitwy pod Lenino (dawną nazwę przywrócono w 1990). - Przepraszam i do nóżek padam, jeśli w czymś uraziłem - Pan Franciszek, mitygując się galanteryj-nie, nalał kobiecie w granatowym fartuchu kolejną porcję, a my z pr/erażeniem patrzyliśmy, jak w Ir/e-wiach potomkini lisieckich masarzy znika nasza pa-linka o smaku gruszek odmiany Williams. - Jeśli mógłbym coś dodać, to Drobner, autor powojennych bestsellerów książkowych (między innymi Rzecz o ruchu zawodowym i klasowym ruchu zawodowym, Bezustanna walka], był również sprawcą innej głośnej krakowskiej dewastacji: na jego wniosek ro/ebrano piękną secesyjną kawiarnię, zaprojektowaną przez Karola Frycza, stawiając na jej miejscu ponury betonowy bunkier Biura Wystaw Artystyc/nych. Gmach BWA przy Plantach, pomiędzy ulicami Szewską a Szczepańską, rządzić narodem katolickim - mówi Frank. - Nigdy nie próbowałem - odpowiada Malaparte. - I niech się pan tego strzeże! Tym bardziej -dodał pochylając się nad stołem i zniżając tajemniczo głos - tym bardziej, że w Polsce trzeba na każdym kroku liczyć się z Watykanem. Wie pan, kto stoi za plecami każdego Polaka? - Polski ksiądz - opowiada dziennikarz. - Nie - rzekł Frank -papież. Ojciec Święty we własnej osobie". Rozmowa toczyła się w ł 942 roku W odległości dziesięciu minut jazdy samochodem od pomieszczenia, w którym panowie prowadzili s>wą dysputę, Karol Wojtyła uczył się, być może, roli do kolejnego przedstawienia w Teatrze Rapsodycznym. W bardzo interesującej relacji Malapartego uderza egzaltacja niemalże młodopolska. Pozwolą Państwo na jeszcze jeden fragment z God shave the King. Frank właśnie wprowadza pisarza do oszklonej loggii: "Oto niemiecki Burg - powiedział Frank, wskazując szerokim ruchem ramienia potężną sylwetkę Wawelu odcinającą się ostro na oślepiająco białym śniegu. Dookoia starożytnego zamku królów Polski leżało uśpione miasto, spowite n nadal popularnie zwany jest ,drobnerowką" W 1960 roku miasto Kraków przyznało Bolesławowi Drobne-rcwi odznaczenie o równie brzydloe] nazwie jak działalność odznaczonego, wręczono mu bowiem "Berło Włodarza na Polu Kultury" w całun śniegowy pod niebem rozjaśnionym wąskim sierpem księżyca Daleko, na widnokręgu rysował się delikatną, przejrzystą hmą iancuch Tatr Psy SS-manow pełniących straż przy krypcie Pilsudskiego przerywały raz po ra/ ciszę nocną głośnym ujadaniem Mroź był tak silny, ze a? otzy łzawiły Przymknąłem je tez na chwilę" Nie wiadomo, czy Marszałek przewracał się w grobie z powodu hałasujących psów czy urody tego opisu Malaparte widział Tatry w nocy z odległości ponad stu kilometrów? D/iś nocą Tatr z Krakowa nie widać Pani z Liszek pita ]U? szost\ kieliszek Być mo/e dlatego zaczęła tak - Szóstym prezydentem miasta doby autonomic/-ne] był Juliusz Leo Niezwykle udanie rządził Krakowem pr/ez trzv kadencje od 1904 do 1918 roku Miasto zwiększyło wówczas stan posiadania z niecałych 7 do 47 km2, a Leo opracował koncepcję jego rozwoju na następne dziesięciolecia, tzw pro gram Wielkiego Krako wa Zasługi pre/vdenta uczczono, nadając jego imię pięknej polanie w Le się Wolskim (w 1917 las odkupiła z rąk prywatnych Kasa Os/czędnosci Miasta Krakowa i przekazała gminie) oraz długie] ulicy, równoległej do obecne] Królewskie] W 1951 roku Lea przemianowano na Feliksa Dzierzynskiego - Na początku lat pięćdziesiątych wiele placów i ulic przechrzczono zgodnie z komunistyczną logiką, lecz wbrew logice mieszkańców miasta - zabrawszy butelkę L rąk kelnera, już bez obaw znów włączyliśmy się w dyskusję - Stare nazwy funkcjonowały w potocznym obiegu aż do upadku PRL, nawet młodzi ludzie, wychowani w latach siedemdziesiątych, zamawiali taksówkę na Lea lub szli do kogoś na Starowiśl-ną, przemianowaną za Peerelu na Bohaterów Stalingradu. Aż nadszedł rok 1990 i Kraków ogarnęła gorączka dekomunizacji nazw ulic. Wbrew pozorom nie było to zadanie łatwe. Najmniej problemów sprawiały takie miejsca, które długo nosiły tę samą nazwę, zmienioną dopiero przez komunistów Nikt ani przez moment się nie wahał, że ulicy Solskiego trzeba przywrócić imię jej patrona Świętego Tomasza, Bohaterów Stalingradu należy wyeksmitować ze Starowiślnej, Waryńskiego zamienić na Świętej Gertrudy, a Puszkina wygnać z Focha. Ale co było czynić z ulicami, które zachowały się w pamięci pod dwoma prekomu-nistycznymi nazwami? Dylematy powstały na przykład w sprawie Wolskiej, nazwanej imieniem Piłsudskiego po śmierci Marszałka, a przemianowanej po drugiej wojnie na Manifestu Lipcowego, lub Studenckiej, poświęconej w latach trzydziestych Bronisławowi Pierackiemu, a po wojnie Karolowi Swierczewskiemu (dziwnym zbiegiem okoliczności obaj ci mężowie polegli z rąk ukraińskich nacjonalistów). Kłócono się bardzo, a ostatecznie przywrócono Piłsudskiego i Studencką. Za Pierackim nikt specjalnie nie tęsknił, choć przecież był piłsudczykiem, natomiast niektórzy, niekoniecznie starzy, mieszkańcy Piłsudskiego, jak na przykład pan Grzegorz Mafachowski, nie życzą sobie, by określać ich ulicę inną nazwą niż Wolska. I nie chodzi tu wcale o jakąś antypatię do Komendanta, lecz o silne w Krakowie przekonanie, że najlepsze jest to, co najstarsze. kreślając, że między innymi dzięki niemu udało się zorganizować bal w Sukiennicach w 1980 roku. Piotr Skrzynecki wypił nawet z Edwardem Barszczem bruderszaft. Ivo ANDRIĆ, pisarz serbski, noblista z 1961 r. Aator Pragnienia i Mostu na Dńnie, W Krakowie studiował. W latach 1912-1914 mieszkał przy ul. Bonerowskiej 12. Na początku drugiej wojny światowej był postem jugosłowiańskim w Berlinie. W 1939 występował w obronie aresztowanych przez Niemców profesorów krakowskich. Pierwszym prezydentem Krakowa w rodzącej się III Rzeczypospolitej został Jerzy Rościszewski. Ten wybór wielu uznało za skandal, gdyż Rościszewski nie ukrywał swych propeerelow-skich sympatii. Ale też rządził niecałe 4 miesiące (9 II 1990-29 V 1990). Potem funkcję sprawowali kolejno: Jacek Woźniakowski (20 VI 1990-11 I 1991) oraz Krzysztof Bachmiński (7 II 1991-30 XI 1992). Zasiadali jednakże zbyt krótko na prezydenckim stolcu, by na dobre utkwić w zbiorowej pamięci ludu. Udało się to Jó/cfowi Lassocie, do którego należy prezydencki rekord lat dziewięćdziesiątych: przychodził do pracy od 1992 do 1998 roku. Wieloletnie pokazywanie się w łańcuchu z herbem Krakowa na piersiach oraz pożytec/ne działania na rzecz miasta pozwoliły mu zdobyć popularność wśród mieszkańców, wystarczającą do zdobycia mandatu poselskiego z Krakowa w ostatnich wyborach parlamentarnych (przez pewien czas łączył funkcje posła Unii Wolności i prezydenta miasta). Niechętni prezydenturze Józefa Lassoty narzekali na wszechwładzę Unii Wolności w mieście, rzeszowski akcent prezydenta i jego fizyc/ne podobieństwo do Wielkiego Mistrza krzyżackiego Ulricha von Jungingena. Obecnym władcą magistratu jest Andrzej Golas, profesor Akademii Górniczo-Hutniczej. Wybór kolegi niezwykle ożywił miejskie inicjatywy uczonych z AGH. Zaproponowali oni między innymi wybudowanie kolejki gondolowej z Błoń na kopiec Kościuszki oraz skonstruowanie mechanicznego trębacza, który miaiby zastąpić żywego hejnalistę na wieży mariackiej. O szansach realizacji tych śmiałych koncepcji trudno dowiedzieć się czegoś u źródła, ponieważ prezydent Gołaś nie ma zwyczaju rozmawiać z dziennikarzami. Jest sprawą bezdyskusyjną, że samorząd w latach dziewięćdziesiątych przyczynił się do zmiany oblicza miasta. Gruntownie odnowiono wiele zabytków i wyremontowano kilka ulic, na przykład Karmelicką i Zwierzyniecką, tchnięto życie w zrujnowany i opuszczony Kazimierz, i6 wybudowano fragment obwodnicy samochodowe) wokół miasta, w okolicach odnowionego Dworca Głównego PKP Amerykanie zaczęli budować wielkie centrum hotelowo-bmrowo-uslugowe A wiary w sens demokratyc/nego obierania władz miejskich nie są w stanie zakłócić nawet takie wystąpienia jak Piotra Bolmskiego w 1999 roku, kiedy to rzeczony radny protestował przeciwko nadaniu przedszkolu samorządowemu imienia Kubusia Puchatka, podkreślając cudzoziemskie pochodzenie Puchatka, a na jego miejsce proponował bohatera czysto polskiego, czyli Misia Uszatka Rosjanie w Krakowie i ROZDZIAŁ 4 W którym radni nas opuszczają. Na ich miejscu pojawiają się Zdzisław Cielemfcki, alias Adrian Wrzosowicz, i młodszy aspirant Wieslaw Letki. Kolacja na koszt inicjatyw społecznych. Przerażająca wyliczanka pisana katowskim mieczem na ciemnej ścianie karceru. Omdlenie. .acłni poprosili o rachunek, przekomarzając się, kto ma uiścić należność. Pomocnik kelnerski Marian Ptaszycki nie zdążył uprzątnąć z obrusu resztek zaschniętego sosu kaparowego, gdy przy stoliku zasiedli nowi goście. Było ich dwóch. Różnili się na pierwszy rzut oka, gdyż ciało niższego ciasno opinał mundur przynależny funkcjonariuszom policji państwowej, na wyższym zaś luźno zwisał ciemnogranatowy garnitur z tenisu, charakterystyczny dla podmiejskich zabaw w okolicach Tłuszcza i Łomianek lub londyńskiego City. - Młodszy aspirant Wieslaw Letki, milo mi poznać panów redaktorów - policjant podszedł do nas i uścisnął każdemu prawicę. - Jestem tutaj w delikatnej misji. Osobnik, którego przyprowadziłem, to Zdzisław Cielemęcki, vel Adrian Wrzosowicz. Wyższy podszedł, lekko dygnął i usiłował podać nam dłoń, ale uświadomiwszy sobie, że ma na przegubach kajdanki, jedynie oburącz poprawił jedwabny fular w kotki. - Podejrzany o cały szereg oszustw - kontynuował groźnie młodszy aspirant. - Wyłudzał, przeważnie od kobiet, znaczne sumy. Powoływał się na rzekome wpływy w miejskiej komisji handlu, obiecując najlepiej położone stragany przy placu Imbramowskim lub załatwienie zgody na smażenie kiełbasek w Rynku Głównym przez cały rok. Właścicielki przedsięwzięć gastronomicznych łudził, że gdy zechcą postawić przed drzwiami lokalu roślinę w doniczce, dzięki jego znajomościom będą to mogły zrobić bez składania w magistracie pięciu rzutów przestrzennych doniczki i kompletu zdjęć satelitarnych. Ofiary mamił również płciowo, przyrzekając małżeństwa lub związki luźne, wszakże pod warunkiem, że nieszczęsne finansować będą jego słabostki. Na przykład do jedwabnych fularów w zwierzęce wzory. - Nikczemnik! - wykrzyknęliśmy prawie jednocześnie. - Swoją drogą, cóż za naiwność niewieścia, jakże to tak, doniczka przed wejściem bez rzutów przestrzennych i zdjęć satelitarnych?! Niepodobieństwo. Ale, ale, aspirancie drogi, po cóż więc pan takie indywiduum jeszcze po lokalach prowadzi? 1 o o o /< o - Panowie, jestem tu całkowicie służbowo. Cielemęcki, alias Wrzo-sowicz, w tej restauracji odbył spotkanie z mecenasową Rawiczową, przyrzekając jej pracę dla syna w Biurze Festiwalu "Kraków 2000", za co pobrał sumę 328 dolarów australijskich i komplet wielobarwnych, wysokogatunkowych fularów w smoki produkcji tajwańskiej. Nie muszę dodawać, że przy okazji spożył na koszt mecenaso-wej zupę kminkową z klu-seczkami grysikowymi, mostek cielęcy po wiedeńsku z dodatkami oraz sernik krakowski. Trwa śledztwo i zaraz nastąpi wizja lokalna, czekamy tylko na prokuratora i fotografów. Ofiarę zastępować będę ja. Martwi mnie nieco, że wszystko musi zostać precyzyjnie odtworzone, a mecenasowa jadła wówczas fasolkę po bretońsku oraz plucka na kwaśno gratin, popijając to duńskim winem z czarnych porzeczek. Mogę mieć problemy. I dlatego też zwracam się z prośbą. Nasi informatorzy mówią, że pa- nowie już od paru godzin rozprawiają tu o Krakowie. Ja wyskoczyłbym tylko do apteki, a panowie, w oczekiwaniu na prokuratora i resztę ekipy, mogliby opowiedzieć Cielemęckiemu mroczną historię miejskiej przestępczości. Musimy wychowywać. Nie odwet, a prewencja, nowoczesny system penitencjarny to podstawa udanej resocjalizacji. Na wszelki wypadek zabieram mu fular, bez niego czuje się boleśnie obnażony i z pewnością nie ucieknie - powiedział jeszcze młodszy aspirant Wiesław Letki i oddalił się. Powoli zaczęliśmy naszą ponurą opowieść: - Gdy stoi się przy pomniku Mickiewicza, za plecami mając wylot ulicy Siennej, widać przede wszystkim handlarzy skupiających się pod arkadami Sukiennic. Po tej stronie Rynku są to głównie sprzedawcy miejskich pejzażyków, rosyjscy i ukraińscy karykaturzyści, gotowi w kilka minut za niewielką opłatą zniekształcić każdą fizjonomię, i panie z Podhala sprzedające pokątnie oscypki, których ciemna skórka bierze się najczęściej nie z wędzenia, a z moczenia w herbacianym naparze lub bejcy do drewna. Nad ich gtowami, po prawej stronie wejścia do Sukiennic (gdy stać tylem do wylotu ulicy Siennej), wisi od wieków wielki nóż. Jako symbol walki z przestępczością dziś lekceważony jest zupełnie, ale i dawniej nie bardzo straszył, historia Krakowa pełna jest bowiem uczynków równie mrocznych i paskudnych jak polska jesień. - Średniowieczny i renesansowy Kraków cieszył się opinią najweselszego, ale i najniebezpieczniejszego miasta w kraju - niespodziewanie wtrącił się Cielemęcki, alias Wrzosowicz. - Do stolicy ściągały masowo szumowiny wszelkiego autoramentu, a miejscowe zamtuzy pełne były kobiet nierządnych. Chcąc rozwiązać problem, rajcowie miejscy zwrócili się na początku XV wieku do dominikanina Jana Falkenberga, by rozstrzygnął, czy prawo ludzkie pozwala na prostytucję i czy miasto może przeznaczyć dla nierządnic specjalny dom. Uczony mąż stwierdził, że tak. Z usług spelunek korzystali zresztą i monarchowie, a najintensywniej chyba król Jan Olbracht, który regularnie wymykał się z Wawelu, by incognito nurzać się w rozpuście. Skończyło się to dla niego tragicznie, bo w 1501 roku zmarł w wyniku obrażeń odniesionych w jednej z podejrzanych gospod. - Niech pan lepiej pamięta - przerwaliśmy nicponiowi - że tych, którzy dopuszczali się paskudnych uczynków, tradycyjnie zamykano 50 w lochach ratus/a. W specjalnej sali, zwanej tortornią, dręczeniem złoczyńców zajmowały się wyspecjalizowane służby miejskie. W bezpośrednim sąsiedztwie miejsca kaźni d/ialała piwiarnia Dziś ratuszowe podziemia pełnią jedynie ro/rywkowe funkcje - teatralną (specjalizująca się w wodewilach filia Teatru Ludowego z Nowe) Huty) i gastro-nomic/ną (kawiarnia "Ratuszowa"). Niewielką kolekcję przyrządów służących do pastwienia się nad podsądnymi oglądać można w Domu Matejki przy ulicy Floriańskiej 41. Egzekucje i inne kary wykonywano publicznie Szlachcicom głowy ucinano najczęściej na Wawelu, pozostałym na miejscu zbrodni lub w Rynku, przed głównym wejściem do kościoła Najświętszej Marii Panny, gdzie również ustawiony był pręgier/. Przy bocznym wejściu do świątyni do d/iś oglądać można kuny, czyli łańcuchy, w które zakuwano drobniejszych przestępców celem odbycia pokuty Najgroźniejszych wieszano, a czyniono to za miastem, poc/ątkowo tam gdzie dziś jest ulica Pęd/.ichów, potem w pobliżu obecnego Domu Spokojnej Starości przy ulicy Helclów. Kościół Mariacki byt nie tylko świadkiem wymierzania sprawiedliwości zbrodniarzom, ale i czynów pr/e/ nich popełnianych, l O marca 1599 roku bracia fan i Michał Gawroń -scy stanu szlacheckiego napadli na mies/c/anina Jana Jarząbka, , ci- krawca. Stało się to na cmentarzu przy kościele Mariackim (cmentarze przy kościołach farnych istniały w Krakowie do tr/eciego rozbioru, poczęto je likwidować na mocy dekretu cesarza Jó-zehillz 1784 roku). Kra-wiec uciekł do kościoła, jednak bracia dawronscy nie uszanowali świętego miej- sca i z dobytymi szablami dopadli go u końca lewej nawy, po prawej stronie obecnie tam stojącego barokowego ołtarza świętego Stanisława, tuż obok czternastowiecznej chrzcielnicy. Jak piszą Stanisław Salmonowicz, Janusz Szwaja i StanisławWaltoś wPitavalukrakowskim, nie wiadomo, czy Jarząbek przeżył atak. Napastników ujęto i skazano na tygodniowe klęczenie w kapturach na miejscu zbrodni; noce mieli spędzać w ratuszowych lochach. Jak chce tradycja, wiszący nad chrzcielnicą obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem ufundowali właśnie Gawrońscy, by zmyć winy i zakryć pokrwawioną ścianę świątyni. Prawie 150 lat wcześniej, 16 lipca 1461 roku, straszliwe wydarzenia rozegrały się w kościele Franciszkanów (przy dzisiejszej ulicy Franciszkańskiej). Rozpoczęła je handlowa sprzeczka między kasztelanem wojnickim Andrzejem Tęczyń-skim a płatnerzem Klemensem, sprzeczka o zbroję, którą kasztelan zamówił u rzemieślnika (przez niektóre źródła zwanego również Klimun-tem). Tęczyński, niezadowolony z jakości usług czy też kwestionując wysokość zapłaty, dwukrotnie pobił rzemieślnika. Ponieważ w Krakowie wszystkie towarzyskie wieści rozchodzą się natychmiast, więc już wkrótce tłum żądnych krwi mieszczan przetrząsał domy w poszukiwaniu kasztelana. Odnaleziono go w kościele Franciszkanów, a dopad-nięto przy drzwiach do zakrystii. Jak nad wyraz plastycznie pisze kronikarz Jan Długosz: "Głowa długo opierająca się zabójczym ciosom pękła i mózg z niej wytrysnął. Pastwił się lud jeszcze nad ciałem zabitego, wlokąc je z kościoła aż do ratusza kanałem ulicznym, w błocie uwalane, a od miejsca do miejsca skłute i skrwawione, z obszarpaną brodą i głową obdartą". Sześciu obywatelom Krakowa ścięto potem głowy, choć nie mieli bezpośredniego związku z zabójstwem Tęczyńskiego, a ich proces historycy uważają za ważny etap stopniowego pozbawiania mieszczaństwa praw przez szlachtę. - Wprawdzie jestem złym człowiekiem - Cielemęcki znów się wtrącił - ale pozwolę sobie dodać, że klasztor i kościól św. Franciszka powinni mieć w pamięci nie tylko historycy zbrodni, ale i kronikarze uczuć najwznioślejszych. W zakonnym refektarzu bowiem królowa Jadwiga spotykała się potajemnie ze swą wielką miłością, księciem Wilhelmem Habsburgiem, wiedząc już, że nigdy nie będzie jego żoną, choć kiedyś została mu przeznaczona. Miejsce to powinni mieć też w pamięci czciciele myśli państwowej, bo rzadko historia Polski notuje tak absolutną rezygnację z własnego szczęścia na rzecz dobra kraju. Przypominam, że Jadwiga, córka króla Węgier i Polski Ludwika oraz Elżbiety Bośniaczki, zerwała zaręczyny z Wilhelmem Habsburgiem, by poślubić księcia litewskiego Jagiełłę, co zapoczątkowało istnienie wspólnego państwa polsko-litewskiego. Puściliśmy jego uwagi mimo uszu i kontynuowaliśmy mroczną przemowę: - Ofiarami gwałtownych czynów padali również ludzie sławni i zasłużeni dla miasta. Oto w 1537 roku zasztyletowany został w Rynku Głównym architekt i rzeźbiarz Bartłomiej Berrecci, osiadły w Krakowie Włoch z Pontasieve koło Florencji, twórca m.in. kaplicy Zyg-muntowskiej, współtwórca pałacu Decjusza. Zabito go nieopodal domu Pod Jagnięciem, sąsiadującego z pałacem Pod Baranami. Dla usprawiedliwienia krakowian należy dodać, że genialnego artystę pozbawił życia również Włoch, którego nazwisko zginęło w dziejowej pomroce. Ludzie znani też się dopuszczali czynów karygodnych. Andrzeja Wierzynka - potomka słynnego Mikołaja, który wydał w 1364 roku ucztę dla monarchów - przyłapano w 1406 na kradzieży mieszków z miejskimi pieniędzmi. Po krótkim procesie pojmane-go na gorącym uczynku Wierzynka ścięto, odmawiając nieszczęsnemu nawet spowiedzi, i pochowano za murami miejskimi w niepo-święconej ziemi, na cmentarzu dla skazańców. Mieścił się on u zbiegu dzisiejszych ulic Świętej Gertrudy i Dominikańskiej. Ulicę Gertrudy nazwano tak na pamiątkę nieistniejącego już kościoła pod tym wezwaniem, który ufundował syn Andrzeja Wierzynka, chcąc w ten sposób choć trochę osłodzić ojcu spoczywanie w haniebnym miej- scu. - Swój nikczemny proceder uprawiałem przeważnie w luksusowych punktach żywienia zbiorowego, wiem zatem, że nazwisko Wierzynka raz jeszcze pojawiło się w sprawozdaniach sądowych. Nie za sprawą kogoś z rodziny, a kierownictwa restauracji o tej samej nazwie, któremu w 1999 roku wytoczono proces, zarzucając wieloletnie zaniżanie gramatur podawanych porcji - prawdopodobnie pod wpływem naszego wzroku Cielemęcki szybko ucichł. ZBRODNIA DOSKONAŁA 'SSft - Żadna z krakowskich historii kryminalnych nie osiągnęła takiego światowego tozgłosu jak sprawa Barbary Ubryk. Oto 21 lipca 1869 roku komisja śledcza, /aalarmowana anonimowym doniesieniem, wkracza na teren klasztoru Karmelitanek na Wesołej (obecnie Kopernika 44), gdzie odnajduje zamkniętą w celi zakonnicę, przetrzymywaną w strasznych warunkach przez 21 lat. Jak wynika z akt sądowych, Barbara Ubryk po otwarciu drzwi wypowied/iała słowa: "Dobrodzieju, będę posłuszną, ale pros/ę o obiad!" Prośba o posiłek była w pełni uzasadniona uwięziona ważyła 34 kilogramy Lekarze stwierdzili kompletne wycieńczenie organizmu oraz obłęd Po uchyleniu klauzury i przewiezieniu siostry do szpitala diagno/ę poszerzono o nimfoma-nię. Niezaspokojony popęd płciowy wywotał u Barbary Ubryk psychozę seksualną. Nieszczęsnej zdarzało się rozbierać do naga i tańczyć, przy czym wypowiadała różne nieprzyzwoite słowa. Przyznać trzeba, że takich zachowań nadal nie toleruje się w zakonach, nawet w Holandii czy Szwecji. Zakonnice jednak, miast umieścić Barbarę Ubryk w szpitalu dla psychicznie chorych, zamknęły ją w komórce. Chorych umysłowo zakonnic już wówczas nie zamykano w komórkach nawet w Irlandii. Wiadomości o "zamurowanej żywcem" zakonnicy przedostały się 24 lipca do prasy Wzburzone tłumy krakowian zgromadzone pod klasztorem na Wesołej wyłamały bramę; w ostatniej chwili rozproszył je szwadron huzarów. Atakowano i inne klasztory, zwłaszcza Jezuitów na Wesołej i Norbertanek na Zwierzyńcu. Przedstawiciele liberalnej inteligencji zredagowali pismo (pod którym między innymi złożył swój autograf komediopisarz Michał Balucki), domagające się usunięcia z miasta karmelitanek oraz jezuitów. Prezydent miasta Józef Dietl wydał oświadczenie: "Winni będą ukarani (...) a reprezentacja miasta wszelkich dołoży starań, aby podobne dzieje ohydy nie powtórzyły się i nie zaciemniły świętości naszego grodu, w którym po wsze czasy miłość bliźniego i opieka dla ciemiężonych ponad inne górowały cnoty". Zamieszki pod klasztorami trwały parę dni. Ostatecznie żadnego zgromadzenia nie wygnano, przełożone karmelitanek w wyniku procesu uniewinniono. Ale uliczne manifestacje antykościelne to rzeczywiście niezwykły epizod w dziejach Krakowa, mającego zawsze (również dziś) opinię najbardziej ultramontańskiego i konserwatywnego miasta w Polsce. Sprawa Barbary Ubryk odbiła się wielkim echem w światowej prasie, a jednoczącym się terytorialnie Wiochom dostarczyła argumentów na rzecz likwidacji państwa papieskiego. - Ze smutkiem muszę panom powiedzieć - wtrącił nieśmiało, lecz przekonująco Cielemęcki - że historia uwięzionej zakonnicy jeszcze długo była pożywką dla antyklerykalnej propagandy. Krakowskie pismo satyryczne "Liberum Veto" z l kwietnia 1904 roku tak naśladowało styl socjalistycznego "Naprzodu", że zacytuję in extemo: "Rzeszów. Dnia 22 lutego br. i bm. odbyło się tu liczne zgromadzenie, na którym tow. Burda wygłosił trzygodzinną świetną mowę. Mówca porównał stosunki panujące w naszym kraju do czarnego drzewa, na którym wiszą zielone myszki. Czarne drzewo to wydra klerykalna, zielone myszki to nadzieje ludu, a u stóp drzewa czyha żbik - to Badeni, któremu dola ludu tyle warta, jak mnie piąta noga (Oklaski). Omówiwszy jeszcze obszernie inkwizycję hiszpańską, Noc św. Wita i spra- we Barbary Ubryk, zakończył mówca mowę wystrzałem z pistoletu, wzywając obecnych do spokojnego rozejścia się". - Ma pan świetną pamięć - pierwszy raz pochwaliliśmy huncwo-ta. - Ale nikt, choćby i najsędziwsi krakowscy starcy, grzebiąc w odmętach pamięci głębiej, niż sięga wielicki szyb Danilowicza, pamięci wspomaganej dodatkowo najnowszymi preparatami z lecytyny, nie przypomną sobie, że parter kamienicy przy Rynku Głównym 23 mieścił kiedyś coś innego niż księgarnię. Obecnie nosi ona nazwę "Ma-tras", ale wielu nadal kojarzy się z zasłużonym domem wydawniczym Gebethner i Spółka, bo pod takim szyldem księgarnia działała od 1874 roku aż do początków PRL. We wrześniu 1913 roku dokonano tam głośnego morderstwa. Ofiarą zabójców (policja od razu ustaliła, że musiało ich być kilku) padł długoletni kierownik sklepu Ferdynand Świszczowski. Uśmiercono go, bijąc lufą rewolweru po głowie, dusząc szpagatem i kneblując czarną skarpetą. Z księgarnianej kasy zginęło 8000 koron, suma wielka, ale sprzedaż książek w Krakowie zawsze była dochodowym zajęciem. Zbrodni dokonano wieczorem, a już następnego dnia przed południem w Krakowie pojawił się słynny doberman śledczy Prinz (czarny, z żółtawymi plamami na piersiach i podbrzuszu), ściągnięty specjalnie z Morawskiej Ostrawy, gdyż w całej Galicji nie było psów policyjnych. Przyczyniło się to do klęski Prinza, gdyż ludność, niezwyczajna widoku tropiącego psa, ma- 56 zura nie pozwała wspominać, jak naprawdę nazywał się dzielny marszałek, wcielenie żołnierskich i obywatelskich cnót. ^ - Zasługujesz pan na post choćby prę- .ŁSL^sfJ wencyjnie - rzekliśmy oburzeni, - Wśród bawidamków pańskiego pokroju spotyka się najgorszych zwyrodnialców. Choćby taki Władysław Mazurkiewicz. Miał wszystkie cechy porządnego krakowianina. Był grzeczny dla mężczyzn i uprzejmy wobec kobiet. Wytwornie odziany, obficie roztaczał wonie cudzoziemskich płynów po goleniu, grał w brydża, posilał się we "Francuskim", "Hawełce" i "Wierzynku", a latem w ogródku "Kręgielni", kawę pijał w "Grandzie", nocą bawił się w "Feniksie". Samochodem produkcji zachodniej (oplem olympia) udawał się często do Zakopanego, gdzie wyposażony w szylkretowe okulary przeciwsłoneczne z komisu, leżakował na Gubałówce, sypiał najchętniej w "Orbisie" i uczęszczał na dancingi do "Watry". Tak c/ynił cały podwawelski beau monde w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, styl życia był dla tych ludzi jedyną możliwą formą protestu przeciwko zgrzebności realnego socjalizmu. Władysława Mazurkiewicza od towarzystwa z fajfów, robrów i dancingów odróżniała jedna tylko rzecz. Był on mianowicie wielokrotnym mordercą-rabusiem. Jego zbrodnicze skłonności ujawniono w niecodziennych okolicznościach. 26 września 1955 roku do warszawskiego szpitala zgłosił się Stanisław Łopuszyń-ski, narzekając na uporczywy ból głowy. Prześwietlenie wykazało, że tkwi w niej pocisk, a operacja, iż jest to ołowiana kula kaliber 6,35 mm. Łopuszyński kilka dni wcześniej wracał z Mazurkiewiczem z Zakopanego, usnął w samochodzie, obudził go huk. Auto stało na poboczu, a Mazurkiewicz tuż przy otwartych drzwiach. Huk i rankę na potylicy tłumaczył wybu- JOHNY HAŁLIDAY, szansonista francuski r~7ramieszkal /L/w najnowocześniejszym wówczas krakowskim hotelu, czyli "Cracovii", Jego pobyt w Krakowie nie byłby godzien wspomnienia, pomijając, rzecz jasna, powiew Zachodu, jakim rta moment zasnuł socjalistyczną rzeczywistość. Wizyta pozostała w pamięci Narodu dzięki bójce, jaką wszczął w hotelowym klubie nocnym, Halliday, już po koncercie, oszałamiał się alkoholem, siedząc na wysokim stolcu barowym. Obok niego wypoczywał skromny krakowski mecenas i kilku bywalców, patrzących ze smutkiem na artystę. Ten nieświadom, że narusza dobra osobiste ludzi spędzających wakacje najdalej w Jugosławii, wyrażał się pogardliwie o jakości ich odzieży i możliwościach finansowych. Siebie samego, rzecz jasna, stawiał na piedestale. Z niezrozumiałych powodów upokorzył Obywateli Krakowa, z naciskiem zaznaczając, iż on może pozwolić sobie na wszystko, a oni nie. Myśli te, aczkolwiek słuszne, przyjęte zostały z oburze- niem. Usłyszał od słuchaczy tylko jedno słowo, by nie miał problemów ze zrozumieniem - po angielsku. W wolnym tłumaczeniu oznaczało prośbę o odczepienie się. Zareagował gwałtownie. Uderzył pana mecenasa w nos łokciem. Jednemu z najbardziej znanych playboyów Riwiery i Paryża życie uratowali funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej. Przybyli niezwłocznie, wezwani przez agentów Służby Bezpieczeństwa na etatach hotelowych, Ot, taka historyjka. chem petardy, tzw. żabki, którą miał rzucić, by zrobić koledze dowcip. W rzeczywistości wypalił z pistoletu walther, a kula utkwiła w czaszce Łopuszyńskiego. Mazurkiewicz zamordował sześć osób, dwie usiłował zgładzić. W czasie okupacji używał kradzionego z urzędu probierczego przy ulicy Kanoniczej cyjanku, którym przyprawiał herbatę w termosie lub bułki z szynką. Po wojnie, może dlatego że trudniej było o s/ynk^, strzelał w tył głowy. Ofiary wywabiał w ustronne miejsca, obiecując różne transakcje handlowe, nielegalne w czasach komunistycznych. Były to więc nie tylko ofiary mordercy, ale w pewnym sensie również systemu zmuszającego ludzi interesu chcących sprzedać złoto lub kupić dolary albo zegarki, by wyjeżdżali w tym celu do lasu lub nad rzekę, jak najdalej od Służby Bezpieczeństwa. Dwie osoby zastrzelił Mazurkiewicz na odludnej drodze prowadzącej do klasztoru Kamedułów na Bielanach, a ich ciała utopił w Wiśle, jedną otruł na wale wiślanym w Pychowicach i zwłoki też wrzucił do rzeki, trzy zastrzelił w swoim garażu przy ulicy Marchlewskiego (dziś Beliny-Prażmowskiego) na Osiedlu Oficerskim - dwa trupy zamurował pod podłogą, jedno ciało wywiózł do lasu pod Liszkami. Wszystkich po zamordowaniu okradł. - jestem tylko /wyMym oszustem i panowie mnie krzywdzą. Mimo wszystko nie będę si^ bronił, bo czyniłem zło - doniczki w Krakowie nie można przecie/ umieścić na ulicy bez wcześniejszego przedstawienia całego szeregu dokumentów. A Mazurkiewicza bronił mecenas Zygmunt Hofrnokl-Ostrowski, wieloletnia gwiazda krakowskiej palestry. Przykrym, a nawet przerażającym świadectwem tamtych czasów jest sposób, w jaki usiłował on pomniejszyć rozmiary zbrodni, nazywając ofiary mordercy "ludźmi niepełnowartościowymi". intencja obrońcy była jasna: w socjalizmie mniej karygodne jest zabójstwo człowieka trudniącego się pokątnym handlem lub trzymającego w domu obce waluty niż zgładzenie na przykład włościanina zrzeszonego w spółdzielni produkcyjnej, hutnika lub przedstawiciela inteligencji pracującej (na państwowej posadzie, oczywiście). Sądu na szczęście nie prze- konały argumenty natury klasowej, Władysław Mazurkiewicz został skazany na śmierć i stracony. Wspomnieć należy jeszcze o bułce z szynką i cyjankiem, którą usiłował otruć Tadeusza Bommera w marcu 1943. Jak wynikało z zeznań zabójcy, szynkę kupił bez żadnych problemów w najbliższym sklepie. Po wojnie trucie szynką byłoby kłopotliwe. Po sierpniu 1980 roku zaczął wychodzić w Krakowie niezależny miesięcznik "Pismo". W jednym z pierwszych numerów zamieszczono opowiadanie Stanisława Barańczaka, którego osią fabularną jest bułka z szynką jako luksusowe i nieosiągalne w Peerelu dobro. - Widzimy, że jest pan osobą nie do końca zepsutą. Tym bardziej więc powinna panem wstrząsnąć historia kolejnego zbrodzienia, Bogusława Olejnika. Wywodził się z innych niż Mazurkiewicz sfer i w innych sferach mordował. Sądzono go w Krakowie w 1963 roku i skazano na karę śmierci. Byl kierowcą Krakowskiego Przedsiębiorstwa Robót Drogowych i - ówczesnym zwyczajem - w pracy oddawał się głównie konsumpcji win owocowych. Udowodniono mu zabójstwo trzech osób - wszystkie uderzał w głowę butelkami po alkoholu. Dwóch zbrodni dokonał w posesji przy ulicy Senackiej 11, gdzie mieszkał z mamą, wówczas jeszcze dozorczynią (w latach siedemdziesiątych na fali powszechnego zdebilenia dozorców zaczęto zwać "gospodarzami domu"). Na parterze pozbawił życia fana Siatkę, byłego milicjanta prowadzącego melinę (znaleziono go tam kilka miesięcy po śmierci), w piwnicy zabił Wojciecha Myszkę, kierowcę z Nowej Huty, którego na miejscu zakopał. Swym ofiarom zabierał pieniądze, ubrania oraz zegarki, najchętniej produkcji szwajcarskiej. - Ależ ja znam tę historię, a jako człowiek mający już wcześniej przymusowe kontakty z palestrą, dorzucę nieco szczegółów. Obrony Olejnika podjął się otóż Zbigniew Dyka, człowiek dziś popularny, choć ze szlachetnym zawodem adwokata raczej nikt go nie kojarzy. I słusznie, bo to nie popisy oratorskie na sali sądowej przyniosły mu sławę. Mecenas Dyka za życia przeszedł do historii jedynie z powodu niesprawności żolądka. Pelniąc z ramienia Zjednoczenia Chrześcijańsko--Narodowego odpowiedzialną funkcję posła, spóźnił się w 1993 roku na posiedzenie Sejmu i tłumaczył swą nieobecność problemami ga-strycznymi. Brak na sali posła Dyki spowodował upadek jednym głosem solidarnościowego rządu Hanny Suchockiej i - w konsekwencji -objęcie władzy przez postkomunistów! 60 - Mazurkiewicz i Olejnik mordowali z żądzy zysku - kontynuowaliśmy proces wychowawczy. - Inaczej rzecz się miała z Karolem Kotem, pierwszym w historii Krakowa wampirem-psychopatą, mordującym dla czystej przyjemności. 13 stycznia 1966 roku w okolicach kopca Kościuszki znaleziono podziurawione nożem ciało jedenastoletniego Leszka Całki. Nie mógł to być mord rabunkowy, bo chłopiec miał ze sobą tylko sanki i legitymację szkolną. W kwietniu tego samego roku w bramie kamienicy przy ulicy Sobieskiego ośmiokrotnie została dźgnięta nożem siedmioletnia dziewczynka, która na szczęście przeżyła napad. Milicja połączyła te wydarzenia z wcześniejszym o kilka lat zasztyletowaniem osiemdziesięciosześcioletniej kobiety i z innymi nożowniczymi atakami dokonanymi bez wyraźnych motywów. Ponownie przesłuchano na przykład Helenę Węgrzyn, którą w 1964 roku ktoś zranił nożem w plecy, gdy modliła się w kościele Sióstr Sercanek u zbiegu Garncarskiej i Wenecji. Ofiary zgodnie twierdziły, że zaatakował je młody mężczyzna, niektóre widziały czerwoną tarczę na jego ramieniu. Tarcze to dziś dla młodych ludzi rzecz równie zagadkowa jak magnetofon szpulowy, więc godzi się przypomnieć, że noszenie przyszytych do chałatu oraz palta symboli szkoły było obo- .-^ wiązkowe do końca lat osiemdziesiątych. Kolor niebie- \ ski oznaczał szkołę podstawową, czerwony zaś średnią. Milicja poczęła penetrować krakowskie technika oraz licea, aż wpadła na ślad ucznia Technikum Energetycznego z ulicy Loretańskiej, dziewiętnastoletniego Karola Kota. Funkcjonariuszy zadziwiły nietypowe zainteresowania młodzieńca: kolekcjonowanie noży, strzelanie z karabinka do ptaków, zbieranie trucizn. Przerażeni znajomi Kota opowiadali, że zwierząt im się z morderstw i napadów, lecz brali go za żądnego rozgłosu fantastę. Karola Kota rozpoznano w trakcie konfrontacji i w końcu przyznał się do wszystkiego. Zeznał, że zabijanie nożem przynosiło mu największą radość, potęgowała ją możliwość zlizywania z klingi krwi ofiar. Inne próby uśmiercania rozczarowały go: w barze przy ulicy Manifestu Lipcowego (dziś Piłsudskiego, w miejscu rzeczo- 6-1 nego baru, zwanego popularnie "U Żyda", jest obecnie murzyńska restauracja "Kassumay") zatruł na przykład rnaggi oraz ocet, lecz nikt nie użył stojących na stoliku przypraw. Sąd dysponował dwiema ekspertyzami lekarskimi. Psychiatrzy z Grodziska Mazowieckiego stwierdzili, że generalnie Karol Kot jest normalny, wiedział, co robi, i może odpowiadać za swe czyny. Ich opinię podważyli krakowscy lekarze z KJiniki Psychiatrii Akademii Medycznej. Uznali Kota za psychopatę, twierdząc przy tym, że miał znacznie ograniczoną zdolność kierowania swym postępowaniem. Opinia publiczna domagała się gtowy nożownika i ewentualnie głów krakowskich profesorów kwestionujących poczytalność mordercy. Tysiącami słano listy żądające egzekucji Kota i zniesławiające tych wszystkich, którzy twierdzili, że nie powinno się wieszać osoby niepoczytalnej. Pod wpływem presji tłumów i w zgodzie z praktyką sądową Polski Ludowej Karola Kota skazano na karę śmierci i wyrok wykonano 16 maja 1968 roku. Cielemęcki kiwał głową, starając się skutymi dłońmi zasłonić puste miejsce po fularze, a my znów udzieliliśmy sobie głosu. - Sprawa Karola Kota i późniejsza seria morderstw kobiet na Śląsku, przypisywanych Zdzisławowi Marchwickiemu (dziś niektórzy kwestionują jego winę), zrodziły prawdziwą wampirzą psychozę. Ludzie, słusznie skądinąd zakładając, że są we wszystkim okłamywani przez władzę, dawali jednocześnie wiarę wielu fantastycznym plotkom. Przez całe lata siedemdziesiąte raz po raz opowiadano sobie o nowym mordercy, skutkiem czego kobiety w całej Polsce wychodziły z domu odziane w pokrywy od garnków jako dodatkowe dessous, jeszcze hardziej deformując i tak już dość wstrętną odzież z MHD. Zamykano w domu dzieci, by nie porwały ich fałszywe zakonnice przemierzające kraj czarną wołgą w poszukiwaniu świeżego szpiku kostnego. Te makabryczne i fantastyczne pogłoski dementowała w końcu nawet prasa, na przykład krakowski "Dziennik Polski" krzyczał w tytule: "Wampir, czyli plotka!". Ale oficjalnie podawanymi informacjami gardzono, za to chętnie nadstawiano uszu na historie o cotygodniowych paryskich zabiegach fryzjer- skich Stanisławy Gierkowej, ofiarach strzyg, wampirów i Andrzeja Jaro-szewicza oraz czarnoskórych nałożnicach Macieja Szczepańskiego. Przerwaliśmy, aby skinąć na Mariana Ptaszyckiego. Niech też słucha i dowie się, w jakim kraju przyszło żyć jego rodzicom. - Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte nie oszczędziły Krakowowi spektakularnych zbrodni. Różnica w porównaniu z latami sześćdziesiątymi polegała głównie na tym, że teraz dokonywali ich funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. W maju 1977 roku w klatce schodowej domu przy ulicy Szewskiej 7 znaleziono ciało studenta Stanisława Pyjasa związanego z Komitetem Obrony Robotników. Oficjalna wersja - w którą nikt nie wierzył - głosiła, że Pyjas spadł ze schodów. Tych schodów ani klatki schodowej już nie ma, teraz drzwi od ulicy prowadzą do sklepu sportowego. Kilka miesięcy później w Jeziorze Rożnowskim w nader podejrzanych okolicznościach utonął kolega Pyjasa Stanisław Pietrasz-ko. Został znaleziony w kąpielówkach i czepku pływackim, podczas gdy dotychczas kąpał się tylko w wannie, bo cierpiał na alergię wykluczającą pływanie. Pietraszko zginął najprawdopodobniej dlatego, że w dniu śmierci Pyjasa widział go w towarzystwie tajemniczego mężczyzny i zgłosił ten fakt w prokuraturze, podając rysopis nieznajomego. Do dziś nie wiadomo, kto wydał rozkaz zgładzenia Stanisława Pyjasa. Mordercą mógł być były bokser Cracovii, współpracujący z SB alkoholik. Człowiek ten wkrótce po tragicznych zdarzeniach zaczai publicznie rozgłaszać, że to on zabił, lecz nie dostał obiecanych za to stu dolarów. Niedługo i on też nie żyt. Wedle oficjalnej wersji, spadł ze schodów. Pierwsze manifestacje antyreżimowe po wprowadzeniu stanu wojennego odbywały się w centrum Krakowa. Z taktycznych powodów przeniesiono je wkrótce do Nowej Huty, gdzie szerokie przestrzenie utrudniały milicji i ZOMO rozpędzanie demonstracji, a szeregi protestujących wzmacniali robotnicy z Huty im. Lenina. Podczas zamieszek w Nowej Hucie zabito dwie osoby. Bogdan Włosik został zastrzelony przez esbeka, a Ryszard Smagur zginął trafiony w szyję granatem z gazem łzawiącym. Na początku lat dziewięćdziesiątych miłośników sensacji zelektryzowała tragiczna w skutkach afera miłosna. Popularny piosenkarz Andrzej Zaucha romansował z aktorką Zuzanną Leśniak, poślubioną Francuzowi Yves'owi Goulais. Goulais ostrzegał kilkakrotnie Zauchę, że zabije go, jeśli nie zerwie związku z jego żoną. Groźbę spełnił w 1991 roku na parkingu przy ulicy Włóczków. Od karabinowych kuł zginęli oboje kochankowie, Zuzanna przypadkiem, zasłaniając własnym ciałem Andrzeja. Yves Goulais sam oddał się w ręce policji. Skazano go na 15 lat odosobnienia. - Odbywa karę w więzieniu w podkrakowskiej Ruszczy - dodał Cielemęcki - gdzie i ja kilka razy incydentalnie przebywałem. Kolegów z cel uczy francuskiego i kręci filmy, w których występują wyłącznie więźniowie. Wyprodukowany przez "Studio zza Krat" film Więzienne sny samochodziarza Harry'ego, czyli odysejn na pryczy (w roli głównej wystąpił złodziej samochodów Robert Malik) zyskał rozgłos zarówno w kręgach penitencjarnych, jak i artystycznych. - Peerelowscy złoczyńcy nie używali bomb - zbliżaliśmy się do końca opowieści ponurej niczym bloki Ursynowa i smutnej jak madziarska muzyka. - Jeśli ktoś myślał wtedy o ich podkładaniu, to chyba tylko opozycja zapatrzona w romantyczną legendę walczących z caratem bombardierów. Dwie najsłynniejsze próby antykomunistycznych eksplozji -wysadzenia w powietrze mauzoleum Lenina w Poroninie oraz auli Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu wraz z aktywem milicyjnym - nie doszły do skutku. Jedyny udany wybuch o podłożu politycznym miał miejsce w Nowej Hucie w końcu lat siedemdziesiątych. Bomba, zainstalowana przez działacza robotniczego Andrzeja Szewczuwiańca, eksplodowała pod pomnikiem Lenina, nie zdoławszy go niestety powalić. W Trzeciej Rzeczypospolitej ładunkami wybuchowymi zainteresowali się gangsterzy. Wybuchy samochodów i mieszkań na warszawskiej Pradze czy Brodnic to teraz rzecz równie powszechna jak taksówkarze-oszu-ści pod stołecznym Dworcem Centralnym. Kraków plaga bombowa szczęśliwie omija, nie licząc jednego, za to najgtośniejszego w Polsce epizodu. Późnym latem 1994 roku na dworcu autobusowym znaleziono bombę wraz z liścikiem podpisanym "Gumisie". W epistole zawarto konkretne żądania- pół miliona marek okupu od miasta, inaczej wybuchną następne bomby. Groźby padały też przez telefon, bo Gumiś regularnie dzwonił do redakcji "Gazety Krakowskiej". Miasto oszalało. Dwa kolejne ładunki znaleziono w kościołach Dominikanów i Mariackim, dziesiątków nieistniejących szukano po telefonach od pseudo-Gumisiów -wariatów lub wątpliwych dowcipnisiów. Po wyborze "Gazety Krakowskiej" na punkt kontaktowy policja zaczęta podejrzewać, że terrorysta musi być człowiekiem przyjezdnym, bowiem w Krakowie "Krakowskiej" prawie nikt nie czytał, była za to popularna na prowincji. Jak później ujawniono, glos dzwoniącego rozpoznał jeden z funkcjonariuszy stale dyżurujących przy redakcyjnych telefonach. Policja wiedziała już, że bomby podkłada Sylwester Augustynek z Chrzanowa, zamieszany wcześniej w kradzieże samochodów. Wiedziała też, że bomby Augustynka, choć są prawdziwe, nie wybuchną, bo ich detonatory nie mają zasilania. Augustynka pojmano w Olsztynie, gdy usiłował wyrobić sobie dowód osobisty na inne nazwisko. Podczas procesu pies porównał zapachy ciała Gumisia z woniami różnych rzeczy znalezionych przy bombach, między innym damskiej podomki. Podomka i Augustynek pachniały psu tak samo, co oznacza, że najsłynniejszy polski terrorysta wdziewał na siebie kobiecą odzież domową. Skazano go na pięć i pól roku więzienia. Tu zakończyliśmy przerażającą wyliczankę, historię miasta pisaną katowskim mieczem na ciemnej ścianie karceru. Cielemęcki, alias Wrzosowicz, płakał. - Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że i ja trafić mogę do krakowskiego pitawala. Panowie otworzyli mi oczy, zerwawszy z nich bielmo występku! Obiecuję najsolenniej, na świadka biorąc obecnego tu pomocnika kelnerskiego Mariana Ptaszyckiego, że już nigdy nie zejdę na złą drogę! Wyrok odsiedzę w całości, a w więzieniu założę kółko zainteresowań, na przykład modelarskie. Tak, modelarskie - powtórzy} z mocą - będziemy sklejać nie tylko samoloty, ale również modele angielskich drednotów z I wojny światowej. Do stolika podeszło dwóch policjantów. - Musimy zabrać podejrzanego. Wizja lokalna została odwołana, aspirant Letki zemdlał w aptece. To przez płucka z duńskim winem. Nikt nie chciał się podjąć rekonstrukcji zdarzeń, będziemy musieli sprowadzić specjalistów z Komendy Głównej. Wychodzili, trzymając oszusta pod ręce. Ten jeszcze w drzwiach obrócił się i krzyknął: - Dziękuję, panowie! I pamiętajcie: kółko modelarskie! ROZDZIAŁ 5 Parę spostrzeżeń na temat miast "konkretnych' i "artystycznych". Kobieta w granatowym fartuchu angażuje się racjonalnie. Okrutne spostrzeżenie Pana Franciszka. Widmo klęski literackiej. Wuj Antoni ratuje sytuację. l eden z nas ziewnął i ni stąd, ni zowąd zaczął mruczeć pod nosem, niby cicho, ale na tyle głośno, że krążący wokół nas Pan Franciszek wszystko słyszał. - Miasta, w których dominuje przemysł ciężki, zasiedlają plemiona w ogromnej liczbie racjonalne. Podobnie jest na wsi. I tak uprawa roli, fedrunek podziemnych bogactw czy zimne odlewanie stali powoduje, że umyśl ludzki rzadko unosi się ponad konkrety. Z kolei w miastach owianych obłokiem prawdziwego czy nawet wydumanego artyzmu znajdują dla siebie miejsce ludzie dziwni, o oryginalnych poglądach, sposobie mówienia czy też sposobie poruszania się. Ich obecność i działalność nie wzbudza takiego poruszenia jak na wsi czy w mieście "konkretnym", jest przyjmowana normalnie, uważa się, że mimo pewnych niewygód, jakie przynoszą, dodają smaku krajobrazowi. - No właśnie - wtrącił się kelner - Kraków, naturalnie nie licząc Nowej Huty czy magmowatych przedmieść, nie jest przecież "miastem konkretnym". Z drugiej strony uchodzi za siedlisko konserwatyzmu, głównie obyczajowego, ale to jednak opinia chyba nieco zwietrzała... Drepcząca w kierunku okna kobieta w granatowym fartuchu, chociaż nieproszona, również zabrała glos. - Polacy przyzwyczaili się mówić, że w Krakowie mieszkają ludzie chytrzy, w dodatku o staroświeckich gustach. Istotnie, krakowianie z trudem godzą się z sytuacją, gdy w mieście pojawia się nowy dziwak, 66 - Niestety - jęknęliśmy - dyskusja o dziwakach tak pięknie się rozwija, mamy tu już gotowy podkład teoretyczny, a tymczasem musimy ją zakończyć. - Dlaczegóż to? - zdziwił się Pan Franciszek. - Czyżby opis działających w mieście dziwaków nie był możliwy z powodów prawnych? Przecież w porządnym przewodniku nie może zabraknąć tak malowniczych obrazków. Panowie idą na łatwiznę. - Och, Panie Franciszku, owszem, ustawa o ochronie danych osobowych uniemożliwia nam naruszenie prywatności oryginałów szalejących po mieście, ale to nie wszystko. Jest jeszcze problem moralny i humanistyczny. Może się przecież okazać, że ich dziwaczność wynika raczej z nieszczęścia czy choroby, a nie li tylko z pragnienia bawienia bliźnich. Cóż wtedy? - Musicie panowie znaleźć jednak kogoś, kto bezboleśnie wypełni tę bolesną lukę. Zasępiliśmy się, ale tylko na sekundkę. - Nie jest źle - szepnął jeden z nas, gdyż w tej chwili na salę wszedł człek ogromnej postury, w dodatku z brodą. - Toż to wuj Antoni, zwany Starym Zbójem, a przez niektórych z włoska Antoniem. Tak. W naszą stronę kroczył doktor habilitowany nauk matematycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego pan Antoni Leon Dawidowicz. Jego postać jest w Krakowie znana. Należy do zestawu nadosobliwości tego miasta. Z powodu charakterystycznego ubioru, kształtu postaci i sposobu wysławiania się jest rozpoznawany bezbłędnie nawet przez osobników świeżo do Krakowa przybyłych. Wuj Antoni - tak go tu będziemy określać z powodu więzów krwi, jakie łączą z nim jednego z nas - jest czło- JÓZEF KONRAD KORZE- NIOWSKI (JOSEPH CONRAD), pisarz Pierwszy raz do Krakowa przyjechał 26 lutego 1869 roku. Miał dwanaście lat Wraz z ojcem, "poetą tułaczem" Apol-km Korzeniow- x \ skim, zamieszka! przy ulicy Poselskiej pod numerem 6 (dzisiaj 12), Nie ma zresztą już tego domu, na jego miejscu stoją oficyny pałacu Wielopolskich zajmowanego przez magistrat. Umieszczono tu dwujęzyczną tablicę pamiątkową. Posiano Ccmrada do szkoły Ludwika Georgeona w domu Fajłla przy ul. Floriańskiej. Następnych pięć lat to mało znany okres w życiu chłopca. Do dzisiaj nie wiadomo, czy -jak sam pisze - chodził do Gimnazjum św, Anny czy św, Jacka. Zdzisław Najder w Życiu Cmmda-K0rzeni0w-skiego uważa, że raczej brał prywatne lekcje. Uczniem był co najwyżej śitclnim. Wspomnienia samego Conrada nie są godne zaufania, Pisze, że właśnie w Krakowie przeżył pierwszą miłość, trudno w to uwierzyć, bo kobieta ta - Janina Taubówna -miała wtedy osiem lat. wiekiem, który gdy był radnym miejskim pierwszej w pełni demokratycznej kadencji, wyorał z korzeniami chwast komunistycznego nazewnictwa z naszych ulic, placów i skwerów. Dzięki jego energii nie ma już w Krakowie nazw spotykanych jeszcze w wielu polskich miastach. Nosi muszkę wyłącznie wiązaną, nieokreślonych fasonów odzież, marynarki przedziwnych krojów i barw. Wdaje się w zaskakujące rozmowy ze spr/edaw-cami precli, ekspedientkami i osobami odwiedzającymi sklepy. Idąc ulicą, uśmiecha się do przechodniów życzliwie. Na co dzień jest politycznym konserwatystą i zajmuje się rachunkiem prawdopodobieństwa. Na rzecz instytutów ekspertyz sądowych zaprzęga swą ogromną wiedzę do ciężkiego pługa identyfikacji złoczyńców. Uwielbia śpiewać pieśni turystyczne oraz hymn Prawica razem. Wuj Antoni jest niewątpliwie twórcą niezwykłego systemu językowego. System ten, stosowany przezeń surowo, uniemożliwia rozmówcy formułowanie jakiejkolwiek myśli, która byłaby odpowiedzią, stwierdzeniem czy pytaniem dotyczącym tego, co wuj powiedział przed sekundą. Posiada on bowiem frazę systemową, którą porównać można do dżdżownicy i dziesiątków pierścieni, z których składa się jej ciało. Wuj wyłuskuje potrzebny mu pierścień i paraliżuje nim system rozmówcy. Dlaczego paraliżuje? Najwyższy czas przedstawić ów twór i sposoby jego używania. Wuj Antoni, witając się z rozmówcą, rzuca w niego taką oto dżdżownicą: "Cześć pracy dobrze opodatkowanej, dobrze płatnej, bo ja je- Po śmierci ojca sprawujący opiekę nad chłopcem wuj Tadeusz Bobrowski, który na wiele lat stał się dla niego głównym dostarczycielem gotówki, miał z nim problemy. Conrad w Krakowie chorował, zdradzał "talent do cygar" (cytat z Najctera) i nie uznawał autorytetu dorosłych. Pomiędzy grudniem 1870 a majem 1873 mieszkał z babką przy ul Szpitalnej 9. Po blisko rocznym pobycie we Lwowie powróci! do Krakowa, by wreszcie 13 października 1874 wyruszyć w wymarzoną podróż do Marsylii, gdzie zarrmstrował się na statek. Powrócił po czterdziestu latach, 28 Epca 1914 roku, w dniu wybuchu pierwszej wojny światowej. Zamieszkał w "Grandzie" przy ul Siawkowskiej. Towarzyszyła netu żona, synowie i Józef Hieronim Rettinger. Po kolacji poszli na spacer, który tak opisał: "Ogromny w swej pustce Rynek zalany był po brzegi blaskiem księżyca. Nierówne, ciężkie wieże kościoła Mariackiego wznosiły się wysoko w nieziemsko jasnym powietrzu". Conradowie wyjechali z Krakowa 2 sierpnia. Dwa miesiące spędzili w Zakopanem. Sytuacja na frontach wyglądała poważnie, więc 8 paździer- 69 nika wyruszyli - znów via Kraków - do Wiednia, skąd udało im się (byli poddanymi Korony Brytyjskiej) dostać do wtedy jeszcze neutralnych Włoch. Ten ostatni kilkunastogodzinny pobyt w Krakowie z przerażeniem opisuje w swych pamiętnikach żona Conrada Jessie. Nie wolno im było opuścić Dworca Głównego, gdzie po kilkunastogodzinnej podróży z Zakopanego dotarli ł gdzie czekali na pociąg do Wiednia, Siedzieli w bufecie, patrząc fis ci^fin^cc H3, front wojska i rannych leżących na zakrwawionej podłodze. stem Stary Zbój, i vivat celibat, a jak nie, to ukręcić mu główkę. Jak sam Piłsudski". Trudno pojąć, o co tu chodzi, i czy zdanie to oznacza coś dobrego czy złego. W praktyce nie ma powodu się przejmować. Trzeba po prostu odpowiedzieć "cześć pracy", i to na ogół wystarcza. W różnych okolicznościach towarzyskich wuj ćwiartuje dżdżownicę: gdy spożywa alkohol - głównie "piweńko tyskie" - posługuje się pierścieniem: "vivat celibat" lub "a ja jestem Stary Zbój". Gdy wchłania swą ulubioną potrawę, czyli śledzia w oleju, mówi, że jest on "jak sam Piłsudski", co w przekładzie na normalny język ma oznaczać: najlepszy z najlepszych. Gdy z kolei uważa, że ktoś lub coś nie jest warte jego uwagi, wypowiada słowa "ukręcić główkę". Z natury rzeczy musi dochodzić do nieporozumień. Otóż gdy wuj Antoni wchodzi do sklepu i rozwija swoją dżdżownicę, ludzie dorośli traktują go odpowiednio do nastroju, w jakim się znajdują. Nie wszyscy są pokorni wobec oświadczenia "Czołem pracy, czy ma pani coś dla Starego Zbója?". Zdarzyło się, iż mata dziewczynka zaczęła na takie dictum płakać i prosić swą mamusię, by uciekały czym prędzej. Jego godność, dzięki Bogu, nie ucierpiała, policja bowiem tradycyjnie w takich sytuacjach się nie pojawia. Wuj Antoni prowadzi bardzo aktywne życie społeczne. Terenem jego działalności są towarzystwa chroniące stare pociągi, parki miejskie, cmentarze, towarzystwa antynikotynowe i propagujące czynny wypoczynek w górach. Jest społecznikiem, we wszystkich tych dziedzinach działa bardzo intensywnie. W restauracji, jak zresztą w każdym miejscu publicznym, wuj Antoni wyraża obsłudze swoje najwyższe uszanowanie. "Całuje rączki" i "najłaskawszym paniom" "upada do nóżek". Życzy wszystkim dobrze, pragnąc, by ich świat pozbawiony był lipy. I tym razem, zasiadając przy stole, obsypał Pana Franciszka szeregiem "wejściowych" komplementów, po czym wydał polecenie błyskawicznego dostarczenia zestawu swych ulubionych potraw: śledzia w ole- 70 ju, rolmopsów, "pieczęci" - czyli pieczeni wieprzowej, "piweńka", a potem "herbatuńci". Przytoczona powyżej stosunkowo szczegółowa opowieść ma dać Czytelnikowi obraz oryginalności środowiska krakowskich uczonych. Tak było zawsze, jest i będzie - to znaczy zawsze ktoś tald jak wuj Antoni będzie się z niej wyłaniał. CZĘŚĆ II ROZDZIAŁ 6 H W którym pojawia się pan w czerwonej marynarce. Wielkość bąbelków demaskuje krajowych producentów wina, a pierwsze tony marsza charakter uroczystości. Zadajemy cały szereg kulinarnych pytań i zamawiamy jakiekolwiek danie flambirowane. lagle na środku sali pojawił się pan z azjatycką minikamerką. Przez szkiełko obiektywu nerwowo lustrował całe pomieszczenie. Pomyśleliśmy najpierw, że będzie usiłował sfilmować ewentualny upadek kelnera niosącego zupę ogórkową, zadławienie się ością, nagły atak kolki jelitowej lub inną wdzięczną historyjkę, by wysłać ją do programu typu Bitte lachen i zostać bogaczem. Hipotezę zdawał się potwierdzać fakt, że kamerzysta odziany był tak jak pan prowadzący polską wersję rzeczonej audycji: w błyszczącą czerwoną marynarkę i czarne, szamerowane srebrem spodnie. Pod szyją miał zapinaną na guzik wielobarwną muchę. Ale wszystko wyjaśniło się szybciej, niż smażą się befsztyki a la minutę. Oto do środka wkroczyli panowie w połyskliwych ubraniach, trzymając pod ręce partnerki w odświętnych garsonkach, szmizjerkach i białym lub czerwonym czółenko watym obuwiu. Głowy kobiet nosiły wyraźne, świeże ślady fryzjerskich ingerencji. U pań starszych były to najczęściej koki, wśród młodszych przeważała trwała typu "mokra Włoszka" lub pasemka. Całe towarzystwo stanęło twarzą do wejścia, budząc poruszenie i zrozumiały niepokój sali. Gdy z głośników dobyły się dźwięki pewnego marsza, nie będącego wcale Marszem Radetzky'ego, wszyscy odetchnęli. Wiedzieliśmy już, że będziemy świadkami tradycyjnego krakowskiego wesela. 75 Młoda para wyglądała identycznie jak pozostali, tyle że pani miała białe nie tylko buty, lecz i odzież. Cale zgromadzenie otoczył sznur kelnerów z tacami. Na tacach spoczywały szklane flety, wypełnione musującym płynem. Przyjrzeliśmy się bąbelkom: były grube i nie odrywały się miarowymi seriami od dna kieliszków. Znaczyło to jedno: weselnicy nie zamówili szampana ani nawet wina musującego, produkowanego wedle testamentu mnicha dom Perignona. Niech będą przeklęci ci wszyscy, co w okolicach Łodzi, Biłgoraja czy gdziekolwiek indziej montują z wody, cukru, spirytusu, zlewek winnych i nabojów do syfonu gazowane mikstury, zwane bezczelnie i szyderczo - dla zmylenia niezorientowanych mieszkańców kraju ziemniaka - winem. Po wypiciu niewypijalnego i rytualnym rozbiciu kieliszków przez młodą parę nastąpi! spodziewany chóralny śpiew. Najpierw było Sto lat! i oczywiście kilku wesołków intonowało "Stolarz, stolarz, niech żyje, żyje nam". Po "Gwiazdce pomyślności" weselnicy przenieśli się do pomieszczeń bankietowych. Skinęliśmy na Pana Franciszka. - Kto to jest? - Nie wiem dokładnie. Ślub brali w kościele Mariackim, a pod restaurację podjechali długim, białym lincolnem. Krakowskie wesele. Poczęliśmy więc przepytywać Pana Franciszka o jedzeniowe szczegóły Krakowskie wesele. Tysiące pytań. Czy maczanki kazali zrobić ze schabu czy też z karkówki, jak długo tkwila w ziemi beczka ze starką, wybrali głąbiki pod beszamelem czy też ze zrumienioną bulka tartą? Skąd pochodzą wafle do piszyngera?! Pan Franciszek patrzył na nas smutno. - Zamówili barszcz z krokietem, dewolaje z frytkami, sałatkę ko lestaw, a na deser wuzetki. Pić będą wódkę smirnoff, wodę perier oraz fantę o smaku różowych grejpfrutów. Poprosiliśmy natychmiast o osiem dwudziestek piątek jarzębiaku na winiaku oraz jakiekolwiek danie flambirowane. W takiej sytuacji kelner musi przyjechać z wózkiem wyposażonym w szereg palników i nikt na niego nie krzyczy, że długo stoi przy stoliku gości. Z ust naszych zaczęly wylatywać gwałtownie słowa białe ł piękne jak gołębie wypuszczane przez emerytowanych pracowników górnośląskich kopalń. Jeden przez drugiego, ale zupełnie składnie, zaczęliśmy mówić o naszej lokalnej kuchni. ROZDZIAŁ 7 W którym zdradzamy, co cieszy późnych synów Romana Dmowskiego. Demaskujemy też skutki rządów czcicieli brizoli z pieczarkami. Wielka mowa o krakowskiej kuchni. Pan Franciszek chwali Mariana Ptaszyckiego, porusza trudny temat bulki tartej i każe siadać' na sznjclach po wiedeńsku. N lawet ten, co nie odróżnia strudla od strucli, podróżując po Włoszech, Hiszpanii, Francji czy choćby Niemczech, dostrzeże bez trudu, że prawie każde miasteczko ma jakiś kulinarny specjał - powód do pawiej dumy autochtonów i temat nieustannych sporów z mieszkańcami sąsiednich miasteczek: czyj chleb chrupie bardziej, a które flaki lepiej zaprawione. Wyjeżdżając z Triestu do Neapolu, z Metzu do Marsylii lub z Lipska do Akwizgranu, pozostajemy w tych samych krajach, ale radykalnie zmieniamy dietę - zauważyliśmy. - Podróżując po Polsce, diety radykalnie zmienić się nie da, choć jak na Europę jest to spory kraj. Prawda ta cieszy późnych synów Romana Dmowskiego, pragnących narodowej unifikacji również w garnkach, jednak u zwolenników rozkoszy stołu i miłośników regionalizmów wywołuje depresję równie wielką jak u dzieci po lekturze opowiadań Amicisa. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. Po pierwsze - ciągnęliśmy smutno - w Polsce nie ma istotnych różnic klimatycznych. Po wtóre: mijające stulecie przyniosło krajowi prawie same nieszczęścia. Po drugiej wojnie radykalnie zmienił się terytorialny kształt państwa, powodując wielkie migracje ludności i burząc dawny tradycyjny ład, również kulinarny. Prawie całkiem zniknęli Żydzi, Ukraińcy, Ormianie, Tatarzy, Karaimi. Kuchnia polska straciła dopływ świeżej krwi. Barbarzyńskie rządy czcicieli brizoli z pieczarkami i izolacja kraju dopełniły miary nieszczęścia Wszystko to jest smutne jak wezwanie z banku, ale nie oznacza na szczęście, że Trzecia Rzeczpospolita to państwo całkowicie monotonne kuchennie. Jak jasne gwiazdy na jednakim, atramentowym nieboskłonie błyszczą regiony, których ludność zachowała choć część dawnych tradycji w jedzeniu i piciu. Jest wśród nich tuczona kaczkami i pyzami Wielkopolska, jest wielbiący karbinadle, kluski z dziurką i krupnioki Górny Śląsk, jest Podhale owiane oparami kwaśnicy i herbaty ze spirytusem, są Kaszuby przesiąknięte dymem z wędzarni węgorzy, jest też - co dla nas najważniejsze - ziemia krakowska. Zanim omówimy jedzeniowe różnice pomiędzy Krakowem a resztą kraju, wypada pokrótce przypomnieć cechy wspólne Krakowianie, jak wszyscy Polacy, są bardzo mięsożerni, ze szczególnym wskazaniem na wieprzowinę. Kolejne miejsca zajmują wołowina i cielęcina, najmniej pożądane są jagnięcina i baranina, choć jada się je chętnie w Bieszczadach, Beskidach i Tatrach, czyli tam, gdzie włościanie od wieków trudnią się hodowlą owiec. Z licznej i sympatycznej rodziny domowego ptactwa głowy najczęściej tracą kury, spożywane przeważnie po nadzianiu tradycyjnym farszem (z moczonej w mleku bulki, siekanej wątróbki oraz koperku) i upieczeniu, z obowiązkowym towarzystwem mizerii. - Pozwolą panowie, że się wtrącę - Pan Franciszek właśnie wlewał calvados do kotletów schabowych z mirabelkami - ale poważnym problemem kulinarnym jest całkowite wyparcie ze sklepów kur wiejskich, dziobiących wyszukane osobiście robaczki i ziarna, przez tak zwane brojlery, kury pochodzące z fabryk drobiu, odżywiane sztucznymi paszami, mączką rybną i faszerowane hormonami. W Krakowie porządną kurę czy kogutka, nawet żywe, można jeszcze kupić na niektórych placach targowych. Pamiętać tylko należy, że targowisk nie nazywa się tu, jak w Warszawie i Rosji, bazarami. Najbliżej centrum położone są place przy Starym i Nowym Kleparzu. - Wśród jadanych ryb - kontynuowaliśmy - dominują śledzie, potem karpie i pstrągi. Dalej są sumy, sandacze, dorsze, ,/^*"$ szczupaki, węgorze czy liny. Śledzie je się marynowane w oleju, korzennych bądź octowych zaprawach, węgorze przeważnie wędzone. Inne ryby, jeśli są przyrządzane na zimno, to najczęściej w galarecie. Na ciepło natomiast podaje się je smażone na maśle po opanierowaniu albo duszone w śmietanie. Dziczyznę jada się znacznie rządzie], niż na to zasługuje, w sosach do wszelakich mięs wszechobecne są grzyby i kwaśna śmietana. Przegląd oferty warzywnej krakowskich sklepów i placów napawa optymizmem, każąc wierzyć w rychly koniec jałowej dominacji ziemniaka. Bakłażany, brokuły czy karczochy nie są już traktowane niczym okazy z jarzynowej menażerii, choć oczywiście nadal najpopularniejsze są wszelkie odmiany kapusty, marchewka i buraki. Jak gdzie indziej w kraju, jarzyny z wody nałogowo polewane są zrumienioną na maśle bułką tartą. Jest to zresztą jedyny nasz poważny i znany wkład w światową sztukę kulinarną. Taki sposób podawania jarzyn w kuchni francuskiej, włoskiej, węgierskiej lub angielskiej zwany jest "polskim". - Panuje powszechne przekonanie, że wiele jarzyn przywiozła ze sobą do Krakowa królowa Bona, i to za jej sprawą Polacy przestali nałogowo żywić się rzepą - Pan Franciszek podpalił calvados, by zaraz ugasić go kieliszkiem muscadeta. - Wielowarzywne sprawstwo Bony zdają się potwierdzać nazwy: kapusta włoska, włoszczyzna. Lecz wielu uczonych uważa, że Bona niczego nowego nie kazała sadzić, może tylko spopularyzowała pewne uprawiane wcześniej odmiany. W tę prawdę intuicyjnie zdaje się wierzyć lud krakowski, gdyż w przeciwieństwie do reszty Polski garści warzyw na rosół nie zwie włoszczyzną, a po prostu jarzyną. - Chyba się pan zgodzi, Panie Franciszku, z następującą tezą: aby zrozumieć krakowskie odrębności kulinarne, trzeba pamiętać, czym były Austro-Węgry - zauważyliśmy. - W tym państwie żyli razem obok siebie Czesi, Węgrzy, Niemcy, Polacy, Słowacy, Włosi, Rusini, Słoweńcy, Chorwaci, Rumuni, Żydzi, Serbowie i Bośniacy - by wymienić tylko najliczniejsze nacje. Ich kultury przenikały się między innymi dlatego, że wszyscy podglądali zawartość garnków sąsiadów. Zabór austriacki, początkowo najsroższy ze wszystkich trzech, przemienił się w drugiej połowie XIX wieku w polski Piemont. Choć dziś niektórym trudno to pojąć, galicyjscy Polacy poczęli utożsamiać się z państwem okupanta. Powszechna popularność długowiecznego monarchy sprawiła, że miliony mężczyzn od Adriatyku po Karpaty nosiło bokobrody, zwane wówczas bakenbar-dami, d la Franciszek Józef. Gładzili je w oczekiwaniu niedzieli i obiadu, takiego samego jak w cesarskim Schónbrunnie: rosołu z knedelka-mi wątrobianymi, sztuki mięsa w sosie chrzanowym i knedli z morelami, jeśli akurat byl sezon. Dziś bokobrody noszą jedynie śpiewacy krakowskiej operetki występujący w dziełach Kalmana lub Lehara, regularnie wystawianych w dawnej austriackiej ujeżdżalni koni przy ulicy Lubicz, i są to w dodatku bokobrody przylepiane tylko na czas spektaklu. Ale kulinarne ślady przynależności do Austro-Węgier są nadal w Krakowie czytelne, i to głównie one wyznaczają odrębność lokalnej kuchni. Częściej zatem niż w reszcie Polski jemy gulasze i paprykarze, przyrządzane jednak nie na modlę madziarską, a wiedeńską - mniej pi- LUDWIG WlTTGENSTEIN, filozof austriacki W 1915 roku pełnił służbę na patrolującej Wisłę od Krakowa do Zatora kanonierce "Gopla-na" Wtedy ponoć obmy-ślil Traktat logiczno-filozoficz-ny - biblię neopozytywi-stów W dzienniku pisał "W każdą noc stoję na mostku kapitańskim Podłość kolegów jest mi ciągle straszna Aby tylko zostać sam na sam ze sobą". Tam te/ bez wstydu notuje, ze jego główną rozrywką na "Goplame" był onanizm kantnie, bardziej śmietanowe i zawsze z papryką w proszku Obecność papryki w paprykarzu wydaje się oczywista, lecz taka nie jest, bo na przykład Kuchnia polska z lat sześćdziesiątych podaje przepis na pa-prykarz wieprzowy bez papryki. Tak jak w Wiedniu i reszcie świata, z wyłączeniem Węgier, gulaszem zwiemy mięso duszone z cebulą i papryką, podczas gdy Węgrzy gulaszem nazywają jedynie zupę Przy tej okazji nie możemy nie wspomnieć o węgierskiej klasyfikacji dań paprykowomięsnych. - Zaczekajcie, panowie, chwileczkę Mnie materia ta znana jest doskonale, ale chciałbym, zęby przyszedł tu Marian Ptaszycki, niechżez i młodzież wie, do diaska, jak żywią się nasi madziarscy bracia Wezwany Ptaszycki karnie stanął obok, a my mówiliśmy z prawdziwą przyjemnością lep- '28; ** - Węgierska klasy- __ fikacja dań paprykowo- -mięsnych przedstawia się następująco' gulyas to wyłącznie zupa, bog- racsgulyas to zupa gula- szowa przygotowywana w kociołku nad ogni skiem. Dlatego w Pol sce zupę gulaszową po dawaną w podgrzewa nych kociołkach zwie się bograczem (bogracs znaczy po węgiersku ko ciołek) Porkolt to gu lasz w naszym rozumie niu, czyli pokrojone w dużą kostkę mięso duszone z cebulą i papryką Porkolt przyrządza się z mięs ciemnych, a cebulę doń mocno rumieni. Paprykarz to duszone z cebulą i papryką jasne mięso - ryby, cielęcina lub kura - zaprawiane na końcu śmietaną. Cebulę do paprykarza rumie- ni się słabiej. Jest jeszcze jeden typ dania mięsno-paprykowo-cebulowe-go, mianowicie tokany. Tokany - z polska tokań - przyrządza się z mięs najszlachetniejszych, na przykład polędwicy wolowej, krojąc je w dość cienkie paski, a do sosu nierzadko dodaje wina. Prawie lustrzanym odbiciem bogracsgulyasu jest podawany w okolicach Zakopanego "kociołek tatrzański". Bardzo podobną do węgierskiego gulaszu zupę robią polscy Cyganie z południa, dodają do niej nawet kluseczki z zacierko-wego ciasta, bardzo podobne do węgierskich csipetke. Na dodatek w języku romskim danie to nazywa się perkelto. - Sznycel po wiedeńsku, czyli rozbity, panierowany i usmażony na maśle plaster cielęciny z udźca podawany z cząstką cytryny, spotyka się w Krakowie równie często jak w reszcie kraju schabowego -Marian Ptaszycki niespodziewanie przemówił niepytany. - Warto dodać, że ta potrawa, dziś kojarząca się z Wiedniem tak automatycznie jak diabelskie koło Prateru, wcale nie narodziła się nad Dunajem. Do Wiednia przepis na sznycel dotarł z Mediolanu, gdzie zwą to danie "costoletta alla milanese", a przywiózł go w drugiej połowie XIX wieku feldmarszałek Radetzky. W wielu miejscach Polski, osobliwie na Mazowszu, podaje się sznycel z jajkiem sadzonym, określając go jako "sznycel po wiedeńsku". To praktyka karygodna, z jajkiem bowiem jest tylko sznycel holsztyński, a Wienerschnitzel może być jedynie z cząstką cytryny. Wiedeńskość w tytule mają jeszcze jajka na miękko wybijane do szklanki, z dodatkiem świeżego masła, soli i szczypty świeżo zmielonego czarnego pieprzu, oraz kurczak podzielony na części, panierowany w tartej bulce i usmażony w głębokim tłuszczu. - Brawo, Marianek!! - Pan Franciszek był prawie w euforii. - Czegoś was jednak w tej szkole uczą, poza psuciem mięsa na brizole. Będą jeszcze z ciebie ludzie. Ale do końca życia pamiętaj, że zarówno przy sznyclu, jak i przy kurczaku po wiedeńsku fundamentalną rolę odgrywa bulka tarta. Musi być idealnie pszenna, a w Polsce do fabrycznych tartych bulek często dodaje się chleba żytniego. Taki proceder czyni bulkę tartą kwaśną i powinien być z urzędu ścigany przez prokuraturę. Ważne jest również, by włożyć mięso na odpowiednio rozgrzany tłuszcz, a po usmażeniu nadmiar tłuszczu usunąć papierowym ręcznikiem. Najlepiej usiąść na sznyclu, i jeśli na spodniach nie pojawią się tłuste plamy, znaczy to, że właściwie z nim postępowano. Chcąc uniknąć siadania na sznyclach, szybko zmieniliśmy temat: - Rodzimym pomysłem jest kaczka po krakowsku, podawana nie z jabłkami, a z grzybami, najlepiej prawdziwkami. Pasuje do niej dobrze wytajona, drobno mielona i słabo palona kasza gryczana, zwana w całej Polsce od miejsca swych narodzin kaszą krakowską. Krakowianie, zwłaszcza ci, co wywodzą się ze wschodniej Galicji, chętnie jedzą mamalygę, czyli kaszę kukurydzianą, odpowiednik włoskiej polenty. Mamalyga to narodowa potrawa rumuńska i, jak się zdaje, dotarła do Galicji i Krakowa przez Bukowinę i Huculszczyznę. Tradycyjnie zapieka się mamałygę z bryndzą, owczym bądź owczo-krowim serem produkowanym w całych Karpatach. Wybornie też smakuje polana skwarkami z wędzonej słoniny. Trudno dziś precyzyjnie ustalić, kiedy powstała pierwsza maczan-ka po krakowsku - duszona z cebulą i kminkiem wieprzowina z kar-kówki lub schabu, podawana w nasiąltniętej sosem bułce. Jak się zdaje, koncepcję tę zawdzięczamy fiakrom, zwanym gdzie indziej dorożkarzami, którzy pod lalka halbek, czyli gdzie indziej kufli, łaknęli czegoś pożywnego, acz prostego. Wiadomo natomiast świetnie, że jedyną godną szacunku bułką do maczanki jest tzw. butka wodna, pszenno-żyt-nia, jędrna, o dużym sitku, fantastycznie pijąca sos. Knedle, o czym każdy wiedzieć powinien, narodziły się w Czechach. Polskim zagłębiem knedlowym jest Śląsk Cieszyński, ale i w Krakowie się je jada, zwłaszcza w wersji owocowej. W ziemniaczanym cieście zamykane są najchętniej morele lub śliwki. Morelowe knedle je się w całej Austrii, a śliwkowe zwłaszcza w Czechach. Wiecznie głodny Baloun, nieszczęśliwy bohater szwejkowski, pożerał je razem z pestkami. Ugotowane knedle są u nas cukrzone i polewane bułką tartą zru-mienioną na maśle albo śmietaną. W Wiedniu obtacza się je w posiekanych i podsmażonych na maśle orzechach laskowych. Mówiąc o knedlach słonych, służących jako dodatek do dań z sosami, nie można pominąć przygotowywanego jeszcze czasami w krakowskich domach knedla w serwecie (serwetą owija się ciasto i tak gotuje na parze). Jest to kopia słynnego wiedeńskiego Seryiettenknódel. Są jeszcze knedle grysikowe (grysik to lokalna i bezwzględnie obowiązująca nazwa kaszki manny), z grysiku robi się też przyzwoite kluski, wkładane na przykład do zupy ogórkowej, albo wylewa się go na deskę, a gdy zastygnie, kroi w kostkę i podaje z czystą, broń Boże, nie zabielaną!, zupą grzybową. Inne spożywcze przeznaczenia grysiku godne są jedynie uwagi dzieci lub dietetyków, co na to samo wychodzi. Ku uciesze językoznawców dodajmy jeszcze, że krakowski grysik pochodzi od słowa Gries, oznaczającego w austriackiej niemczyźnie między innymi kaszkę mannę. Prawie w każdym domu i większości cukierni robi się nie znany gdzie indziej w kraju torcik - piszynger. Te chrupiące wafle przekładane czekoladową, lekko alkoholizowaną masą wzięły nazwę od dziewiętnastowiecznego wiedeńskiego cukiernika Oskara Pischingera, który pierwszy skonstruował rzeczoną słodycz. Z prawdziwą atencją odnotować trzeba krakowski renesans strudla, słodyczy arcyśrodkowoeuro-pejskiej. Strudel to ciasto rozciągane na stole "na bibułkę", a następnie zawijane z różnymi nadzieniami (najczęściej jabłkowym) i pieczone. Ta prosta prawda o strudlu nie wszystkim jest dana. W książce kucharskiej pt. Specjały wiedeńskie, wydanej przez Warszawski Dom Wydawniczy w 1993 roku i przetłumaczonej z niemieckiego przez Alicję Porowską, Apfelstrudel występuje jako strucla jabłkowa. Strucla to typowe określenie z Kongresówki oznaczające drożdżowy placek nijak do strudla nie przystający. W Krakowie słowo "strucla" nie jest fli używane, drożdżowe placki natomiast, zwłaszcza z powidłami, nazywane są z czeskiego buchtami. Czeskie słownictwo w materii drożdżowej przyjęli również Austriacy. Buchty z powidłami zwą się tam "Buch-ten mit Powidl", co wywołuje leksykalną panikę wśród Niemców z Berlina czy Hamburga. Podobnie peszą się kielczanie, łodzianie czy szlachetni obywatele Mińska Mazowieckiego, gdy słyszą tajemnicze słowo "cwibak", używane przez krakowian zamiast powszechnie zrozumiałego "keksu". Etymologia cwibaka wiedzie się od niemieckich słów: "zwei" - dwa, oraz "backen" - piec. Chodzi o to, że upieczony cwibak kroi się w plastry i drugi raz podpieka w piecu, co czyni z niego rodzaj sucharów zdatnych do przechowywania w nieskończoność. ROZDZIAŁ 8 W którym na samym początku jemy kotlety schabowe z mirabelkami i kluskami pólfrancuskimi. Pan Franciszek domaga się wykładu o regionalnych produktach i o tym, gdzie je kupować. Marian Ptaszycki objawia talentu stenograficzne, a my odtwarzamy jego notatki. K .otlety schabowe były już miękkie. Pan Franciszek nakladal je nam na talerze, wysławszy Mariana Ptaszyckiego do kuchni po kluski półfrancuskie. - Posilcie się, moi drodzy, a potem prosiłbym bardzo o przedstawienie regionalnych produktów, opis tutejszych restauracji, kawiarni oraz skłonności do hulaszczego trybu życia. Gdyby panowie mogli też wspomnieć coś o hotelach! Marian zaraz wróci i będzie notował, co pójdzie mu gładko, gdyż zanim zdał do technikum gastronomicznego, skończył kursy stenografii i stenotypii. Materiały przydadzą mi się do szkolenia kelnerskiego narybku, a panom, by nie zaschło im w gardłach, już przynoszę wyśmienitą orzechóweczkę! Oczywiście, zgodziliśmy się. Poniżej przedstawiamy dokładny zapis wykładu, odtworzony z notatek Mariana Ptaszyckiego. O regionalnych wiktuałach i o tym, gazie je kupować KIEŁBASA KRAKOWSKA.. Ta podsuszana, szeroka, wieprzowo-wolowa kiełbasa jest bez wątpienia najsłynniejszym lokalnym wyrobem spożywczym. Jej sława rozlała się po całej Europie via Wiedeń i dotarła KIEŁBASA LISIECKA. Mocno wędzona i mocno wieprzowa, niepodsuszana, o wężowo połyskliwej skórce z naturalnego jelita, węższa niż krakowska, acz szersza od typowej wiejskiej. Wyrabiana tradycyjnie w podkrakowskich Liszkach. Występuje w dwóch postaciach: mielonej i krojonej, polecamy oczywiście tę drugą, bo jest lepsza i droższa. W najwykwintniejszych wydaniach charakteryzuje się delikatnym, różowym wnętrzem ze sporymi kawałkami schabu i polędwiczek oraz narkotycznym smakiem. Występuje jedynie w okolicach Krakowa. Gdzie kupować Doskonałą lisiecką w obu wersjach posiada z reguły sklep "Pigi" przy placu targowym na Starym Kle-parzu, jeden z najlepszych skleprów mięsnych w mieście. Tylko krojoną najlepszego sortu (i chyba najdroższą) ma w swej ofercie wykwintny sklepik "Pod Aniołami" przy Grodzkiej 35. Występuje dość powszechnie i w innych sklepach. Należy tylko wystrzegać się kupna czegokolwiek z wieprza od pokątnych sprzedawców na targowiskach. Zdarza się bowiem, że chytrzy włościanie biją świnie, nie pokazując ich potem panom weterynarzom. Wyroby masarskiego podziemia bywają tańsze, ale mogą mieć w sobie wstrętne cysty pasożyta włosienia, wywołujące nieuleczalne, nawet śmiertelne dolegliwości. KSIĄŻĘ WALII KAROL, następca tronu Anglii Przyjechał do Krakowa w maju 1993 roku. Jak każdy monarcha (a raczej prawie monarcha), byi w mieście witany ciepło. Nie byłoby w tej wizycie nic szczególnego, bo jak prawie wszyscy ważni goście poszedł na Wawel, dostał kwiatki od krakowskich kwiaciarek, obejrzał obrazy w Muzeum Narodowym ł wysłuchał klasycznego zestawu urzędniczych mów -gdyby nie jeden element godny odnotowania: następca tronu zawinszo-wał sobie wycieczkę do prawdziwego polskiego farmera. Życzeniu temu uczyniono zadość. 20 maja 1993 po południu książę Karol zjawił się wraz ze świtą w gospodarstwie Juliana Bednarczyka w Woli Więdawskiej koło Michałowie. (Jedziemy kilkanaście kilometrów szosą w stronę Olkusza. Na miejscu każdy napotkany osobnik w każdym wieku i każdej pici wskaże dom, w którym był "król".) I tu znów nie byłoby o czym wspominać, gdyż gość obejrzał KIEŁBASA TUCHOWSKA. W Krakowie całkowicie niedostępna. Produkuje się ją w miejscowości Tuchów, leżącej obok Tarnowa, i tylko w tamtych okolicach można ją dostać. Wspominamy tu o niej dlatego, że jest to ideał, wręcz wzorzec z Sevres dla wieprzowej kiełbasy, zwanej wiejską (w Krakowie tego typu we- dliny nigdy nie nazywa się "swojską"). Szara w środku, a różowa po brzegach, uwodzicielsko pachnąca czosnkiem, z dużą ilością galaretkowych oczek, dająca się raczej rozsmarowywać, niż kroić w plasterki - zaprawdę, kiełbasa tuchowska sama w sobie jest godnym celem wycieczki z Krakowa do Tarnowa. Gdzie kupować Wszędzie, gdzie się da, ale polecamy zwłaszcza sklepik spożywczy przy głównej tarnowskiej arterii, czyli przy ulicy Krakowskiej, usytuowany tuż za Muzeum Etnograficznym, po prawej stronie, gdy iść w stronę rynku. "park maszynowy", zapytał o plony i zasiadł do stołu... No właśnie, dom Juliana Bednarczyka jest bez wątpienia jedynym miejscem na świecie, gdzie następca tronu spożył herbatę ekspresową z torebki, parzoną w szklance. Poczęstunek uzupełnił kilkoma kawałkami kiełbasy wiejskiej. Dla ludzi podążających śladami sławnych ludzi Wola Więciawska to bez wątpienia perła na szlaku. BAJGLE. Inaczej obwarzanki lub precle. Symbol Krakowa, jedyny fast-tood na świecie o kilkusetletniej tradycji. Wałek z drożdżowego ciasta gęstości makaronu skręca się w śrubę, formuje w wieniec, gotuje w wodzie z przyprawami (niegdyś z miodem), potem posypuje makiem lub solą (ostatnio również sezamem) i piecze. Nazwa baj-gle pochodzi od protoplastów dzisiejszych obwarzanków, żydowskich bajgele, wypiekanych kiedyś masowo na Kazimierzu. Słowo obwarzanek wzięło nazwę od sposobu produkcji - obwar/ania, czyli wstępnego gotowania. Precel to spolszczenie niemieckiego Prezel, choć pierwotnie preclami zwano jedynie ciasto zwinięte w ósemkę. Gdzie kupować Na ulicy wprost z wózków, wszędzie tam, gdzie ciasto błyszczy się rumiano. Jeśli jest matowe i blade, obwarzanek prawdopodobnie będzie miał zakalcowatą i przykrą konsystencję gumy. Zawsze chrupiące są precle u pana sprzedającego je pod kawiarnią "U Zalipianek" przy ulicy Szewskiej oraz u sympatycznej pani stojącej w Rynku u wylotu Szewskiej. Odradzamy natomiast kupowanie precli z wózka niewiasty handlującej w Rynku koło kawiarni "Europęjskiej", bo często są nieświeże, a sprzedająca, choć w latach, lubi rzucić grubym słowem albo zdzielić laską. PIECZYWO. O kajzerkach już ani słowa, bo - choć nazwa pochodzi od tytułu Franciszka Józefa, dla którego takie bułki pierwszy raz upieczono - dziś są one wszędzie znane i dostępne. Lecz zagłębiając się w odmęty mącznego oceanu, uważny nurek zauważy długie bułki, zwane w Krakowie sztanglami. Mniejsze podłużne to już sztangielki, a sztangle obsypane gruboziarnistą solą to solodrągi. Plackowate bułki, obficie potraktowane przez piekarnianych pacholczyków kminkiem, nazywamy bośniaczkami, choć nie ma żadnego dowodu, że pojawiły się dopiero w 1905 roku, po aneksji przez Austro-Węgry Bośni i Hercegowiny. Delikatna kwestia weki poruszona została w rozdziale o języku. Gdzie kupować Wielkie sklepy uległy pieczywowemu sfrancuzieniu i sprzedają głównie bagietki, brioszki, croissanty oraz tostową watę. Tradycyjnego pieczywa szukać trzeba w małych piekarniach, takich jak Adamskiego przy Długiej 7 czy Górnisiewicza przy Garbarskiej 12. Góralskie kukiełki, duże, pyszne buły wypiekane w opalanym drewnem piecu, kupić można jedynie "Pod Aniołami" przy Grodzkiej 35. Prawdziwy wiejski chleb, zarówno żytni, jak i pszenny, sprzedają baby przy Starym KJeparzu. GŁĄBIKJ KRAKOWSKIE (Lactuca sativa var. angustana). Odmiana sałaty szparagowej o liściach długich i wąskich, nietworzących typowej sałacia-nej główki. Od wieków uprawiana na niewielką skalę tylko w okolicach Krakowa. Zgrubiałe dolne części pędów kwiatowych głąbików tradycyjnie kisiło się i przyrządzało z nich zupę zbliżoną w smaku do ogórkowej. Ta wdzięczna roślina jest dziś w przyrodzie rzadsza niż brzoza ojcowska, choć jeszcze w latach sześćdziesiątych cieszyła się lokalną popularnością. Gdzie kupować W wolnej sprzedaży praktycznie nie występuje, czasem wysiewana na własny użytek. OSCYPEK, BUNDZ, BRYNDZA. Sery podhalańskie, tradycyjnie wyrabiane z mleka owczego, dziś również z mieszanego owczego i kro- wiego bądź - w wersji całkowicie oszukańczej - tylko z krowiego. Oscypek to ser twardy podpuszczkowy, robiony z parzonej masy, solony. Może być wędzony lub nie. Charakterystyczny kształt i zdobienia zawdzięcza rzeźbionym drewnianym obręczom, którymi ściska się serową masę, Bundz to niedokończona bryndza. Podgrzane i odciśnięte mleko zamienia się w bryły serowe, które muszą dojrzewać minimum dwa tygodnie. Jeśli bundz jest dobry, w przekroju powinien mieć małe dziurki, białą, lśniącą szatę, konsystencję zwartą i leciutko piszczeć pod zębami (podobny dźwięk wydają w ustach żywe ostrygi). Dojrzały się je. Można go też zemleć, posolić i odstawić do ponownego dojrzewania. Tak powstaje bryndza, zaliczana do rodziny serów miękkich podpuszczkowych ? gatunku pomazanko wych, cieszących język pikantnym smakiem i gładką konsystencją. Bryndzę robi się w całych Karpatach, od Podhala przez Słowację i Hu-culszczyznę po Rumunię. Gdzie kupować Najlogiczniej byłoby w Zakopanem, ale tam grasują całe bandy oszustów wciskających natrętnie smutne namiastki tych serów. Najlepiej zatem udać się wprost do którejś z bacówek, gdzie je wyrabiają (jedna z nich mieści się tu/ przy drodze do Ku/nic). W Krakowie oscypki z koszy sprzedaje się najczęściej przy ulicy Floriańskiej lub w okolicach Sukiennic. Ich zakup to jednak loteria, a i reklamacji nie ma gdzie zgłosić, bo babiny, przepęd/ane prze/ miejskich strażników, często zmieniają lokalizację. Jedyną pewną firmą chodnikową jest starsza góralka w chuście, od lat stojąca z koszykiem obok preclarza przy wejściu do kawiarni "U Zalipianek" przy Szewskiej. Handluje z reguły popołudniami. Bardzo dobre, gwarantowanej jakości oscypki, bundz i bryndzę mają we wspominanym już sklepie "Pod Aniołami" przy Grodzkiej 35. Smaczny bundz sprzedają też podhalańskie kobiety przybywające na targ przy Starym Kieparzu, dodatkowo chętnie dają do skosztowania przed zakupem. Prawd/iwy bundz przywożą też co piątek do Delikatesów w Rynku Głównym, należy natomiast wystrzegać się sprzedawanych tam małych, foliowanych po kilka oscypków / Krynicy, bo są wstrętne. Bryndza bywa w wielu sklepach. Najpopularniejsza, w kostkach jak masło, często ma w sobie przykre grudy, z reguły lepsza jest w plastikowych kubeczkach. Bryndzę spr/edawaną na wagę spotyka się równie rzadko jak hojnego górala. Jeśli jedziemy na wywczasy na Stowację, warto pamiętać, że tamtejsza bryndza jest en masse lepsza od polskiej, osobliwie ta z Liptowa (do nabycia prawie w każdym słowackim sklepie). PABLO PICASSO, malarz hiszpański Przyjechał do Krakowa po pamiętnym li wrocławskim Kongresie Pokoju w 1948 roku. W hotelu "Grand" przy ul. Sławkowskiej przespał noc z ł na 2 września. Zwiedził miasto i był nim szczerze zachwycony. Pod ołtarzem Wita Stwosza zawoła!: "To przecież ósmy cud świata!". Kupił dwa góralskie kożuszki. Interesującą relację z pobytu malarza, pióra ówczesnego wojewody krakowskiego prof. Kazimierza Pasenkiewicza, znajdziemy w wydanej nakładem Wydawnictwa Literackiego książce Piccaso w Polsce (1979). W domowej księdze pamiątkowej wojewody Picasso narysował Dziewczynę polską ~ jej reprodukcję znajdziemy właśnie we wspomnianej książce. Według znawców sztuki Picassa, pobyt w Krakowie zaowocował serią litografii Zabawy paziów. Przeciwnicy tej interpretacji twierdzą, że powstały one z inspiracji dziełem prekursora romantyzmu Waltera Scotta faanhoe, a zwolennicy wskazują, że spod płaszcza okrywającego ŻENTYCA. Maślanka z owczego mleka. Do Krakowa dociera w śladowych ilościach, sprowadzana przez niektórych restauratorów w celu zaprawiania żurków (przy okazji informujemy, że w Krakowie żurku nigdy nie nazywa się białym barszczem). Nieprzyzwy-czajonych ostrzegamy, że wypicie kubka żentycy powoduje prawie natychmiastowe rozwolnienie. Gdzie kupować W bacówkach i wszędzie tam, gdzie hodowane są owce. konia wystają nie nogi końskie, a ludzkie. Tak więc mamy do czynienia ze zwykłym lajkonikiem, a nie udomowionym przyjacielem Jana bez Ziemi. I tak jest dla Krakowa lepie}, zwłaszcza że ani pan Walter Scott, ani Jan bez Ziemi w Krakowie nigdy nie byli. Inne dzieło Picassa namalowane po powrocie z Polski: Claude w stroju polskim, przedstawia syna artysty chyba właśnie w kożuszku kupionym w Krakowie. Wraz z Picassem do Krakowa przyjechał francuski poeta PAUi ELUARD - najpierw jeden z twórców surrealizmu, potem działacz komunistyczny. Byt tu już wcześniej, bo w 1947 roku. Wtedy też w Hotelu Francuskim przy ul. Pijar-skief - w obecności dziennikarza Witolda Zechentera (ten opisał to we wspomnieniach Upływa szyhfa) życie) - poznał swoją drugą żonę, Francuzkę przebywającą tu na wycieczce. Zeehenterowi powiedział, że Kraków to miasto, w kt&rym mógłby napisać poemat o nowym Jutrze, W swych wierszach wspomina Kraków jako "miasto życia i snu". MIODEK TURECKI. Słodycz funeralna o ohydnym smaku, od stuleci sprzedawana przed krakowskimi nekropoliami jedynie we Wszystkich Świętych i dni sąsiednie. Jest to skarmelizowany, zastygły w twarde bryły cukier z dodatkiem orzechów, sztucznych barwników i olejków aromatycznych, prawdziwe utrapienie rodziców i dentystów Nie mylić z warszawską pańską skórką. Gdzie kupować Jak powiedziano wyżej: przed cmentarzami. NUGAT. Ciastko składające się z dwóch wafli, pomiędzy którymi znajduje się bardzo słodka i kleista masa z białek, syropu, miodu i orzechów. Specjalność krakowska, kiedyś również lwowska, a jeszcze wcześniej ani chybi turecko-arabska (choć historycy kuchni twierdzą, że przede wszystkim rzymska). Gdzie kupować Nugat dostać można w prawie każdej cukierni. Szczególnie dobrą reputacją cieszą się egzemplarze z cukierni Cichowskiego przy ulicy Starowiślnej 21. KASZTANY JADALNE (Castanea satwa). Owoce drzewa zaliczanego do rodziny bukowatych. Używane powszechnie w kuchniach południowej i środkowej (czytaj: habsburskiej) Europy. W Krakowie z początkiem XIX wieku sprzedawano je głównie pod postacią "marrons glaces", czyli kasztanów glazurowanych, słynęła z nich na przykład cukiernia Redolfiego, potem Maurizia, przy Rynku Głównym 38. W czasach Austro-Wegier kasztany, popularne w całej monarchii, jedzono powszechnie również pod Wawelem. Jeszcze po drugiej wojnie światowej 9't późną jesienią na ulicach miasta można było spotkać sprzedawców piekących kasztany na małych piecykach, a potem pakujących je w gazetowe rożki. W Peerelu o kasztanach zapomniano, ale od razu po upadku Polski Ludowej pojawiły się w Krakowie znów, zarówno surowe, jak i pieczone. Dodać trzeba, że w innych częściach kraju kasztany jadalne nie są znane bądź traktuje się je tak samo jak mango, owoce pasyjne lub lyczi. Gdzie kupować Pieczone sprzedawane są w sezonie (listopad, grudzień, czasem styczeń) przeważnie w Rynku Głównym ze specjalnej budki. Surowe kupić można (również w sezonie) na Starym Kleparzu i innych placach targowych, w sklepach delikatesowych i supermarketach. Surowe kasztany pojawiają się czasem w innych miastach Polski, ale ponieważ w Krakowie są znacznie częściej kupowane, bo ludność wie, co z nimi robić, zatem cena jest wielokrotnie niższa (w 1999 roku kilogram kasztanów kosztowa! w Łodzi 30 zł, a w Krakowie w Delikatesach przy Rynku nawet 7,50 zł). STARKA KRAKOWSKA. Wódka o kilkusetletniej tradycji, produkowana z nierektyfikowanego spirytusu żytniego, który powinien leżakować w dębowych beczkach po winie minimum sześć lat. Staropolskim obyczajem beczki takie zakopywano w ziemi. Uczciwość każe stwierdzić, że najlepsza z obecnie produkowanych jest sprzedawana w kryształowych flaszach starka bankietowa, bo najdłużej leżakuje, ale że produkuje się ją gdzie indziej, poprzestańmy na też smacznej starce krakowskiej. Gdzie kupować Wszędzie, gdzie jest. Firmowy sklep Polmosu Kraków, wytwarzającego starkę krakowską, znajduje się przy ulicy Starowiślnej 26, a zakupy w nim są o tyle przyjemniejsze niż gdzie indziej, że wszystkiego można za dodatkową opłatą próbować na miejscu, i to od godziny 8 rano. CJ5 ŚLIWOWICA ŁĄCKA. Produkowana nielegalnie, zarazem jedyny polski alkohol automatycznie spełniający wszystkie wymogi apelacji (produkcja tylko w jednym regionie, wedle tych samych receptur, ze składników określonego pochodzenia). Mimo wieloletnich szykan ze strony zazdrosnego monopolu państwowego, uparcie wytwarzają ją górale z okolic Łącka w dolinie Dunajca (okolo 70 km na południe od Krakowa), gdzie sady śliwkowe ciągną się aż po horyzont. Choć wyjęta spod prawa i produkowana w wielu przydomowych gorzelniach, ma obecnie znormalizowaną etykietkę. Widnieje na niej siwobrody góral w kapeluszu, garść śliwek węgierek, wierszyk: "Daje krzepę, krasi lica nasza łącka śliwowica", napis: "Plum Brandy, produced and bottled in Łącko - Poland", oraz określenie mocy trunku - z reguły jest to 70%. Brak zezwolenia na legalną produkcję jest jedną z największych estetycznych, smakowych, kulturowych oraz umysłowych porażek Trzeciej Rzeczypospolitej. Gdzie kupować Znanych nam adresów nie będziemy podawać, by nie narażać producentów na kontakty z organami ścigania. Z góry ostrzegamy, że w razie ewentualnych przesłuchań będziemy się zasłaniać obowiązkiem dochowania tajemnicy zawodowej. ROZDZIAŁ 9 W którym omawiamy krakowskie restauracje, a Marian Ptaszycki nadal stenografuje. Informujemy także, kto sprzedawał dalmatyńskie owoce morza, gdzie mieszkał Mikołaj Wierzynek, co odwiedzić trzeba, co można, a gdzie iść nie ma sensu. srftr^ ee, jraków zasłużenie cieszy się dziś opinią jednego z najbardziej rozpasanych kulinarnie miast w kraju. Aż strach pomyśleć, że jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Kazimierz Girtler tak opisywał kulinarne życie miasta w 1823 roku: "ludzie wtedy skromnie żyli, jedli w domu, a na przysmaki i kompa-nijki w restauracjach nie polowali". W lokalach jadali prawie wyłącznie przybysze. Włączenie Krakowa do monarchii habsburskiej wybitnie zwiększyło konsumpcję, choć zrazu głównie alkoholi. "Czas" z 1850 roku wylicza: "I tak mamy w Krakowie 8 oberż i 52 domów zajezdnych, a w każdym szynkownia; 16 traktyerni, 12 garkuchni, gdzie również sprzedają wódkę, piwo i gorące napoje; 6 handlów hurtowych spirytusów, 2 fabryki likierów, 112 szynków, 14 cukierń, 24 winiarń, 13 miodziarń, 38 piwiarń i handlów piwem szynkujących, 18 handlów szynkujących porter i piwa zagraniczne, 5 ogródków piwnych, 6 szynków wyłącznych piwa własnego wyrobu, 70 kawiarń. Doliczmy do tego wszystkie bez wyjątku handle korzenne, których jest kilkadziesiąt, a które w znacznej części trudnią się wyszynkiem, a powstanie ogromna cyfra, mogąca przerazić prawdziwych przyjaciół ludzkości; prócz tego w każde święto i niedzielę okoliczne karczmy przepełnione mieszkańcami miasta cyfrę tę jeszcze podnoszą". Prawdziwych przyjaciół ludzkości cyfra ta - wyłączywszy miody i likiery - powinna jednak cieszyć. A później było jeszcze lepiej. Pod koniec XIX wieku rozpoczęła się zawrotna kariera lokalu Antoniego Hawełki. Na początku był sklep kolonialny w narożnej kamienicy Krzysztofory (róg Rynku Głównego i Szc/epańskiej), z wejściem od Rynku. Przy sklepie Hawełka ulokował modne wówczas przedsięwzięcie, zwane handlem śniadankowym. Zasłynęło powszechnie z wybornych piętrowych kanapek. W 1913 roku lokal przeniesiono do Pałacu Spiskiego (Rynek Gtówny 34), otwierając restaurację pod nazwą "Hawełka". Salę bankietową na piętrze ozdobił zachowanym do dziś fryzem Włodzimierz Przerwa-Tetmajer (malowidło przedstawia legendę o czarnoksiężniku TWardowskim). Gdy w 1903 roku kardynał Puzyna sprzeciwił się - w imieniu cesarza Franciszka Józefa - wyborowi na papieża kardynała Mariano Rampollego, francuskie gazety poinformowały, że zrobił to "cardinal Havelka de Cracovie". Może to świadczyć o europejskiej sławie "Hawetki" lub - co bardziej prawdopodobne -o tradycyjnie złej orientacji prasy francuskiej w sprawach polskich. Pewne jest jedno: w inseracie zamieszczonym w Kalendarzu krakowskim Józefa Czecha z 1913 roku Hawełka z dumą informuje, że jego lokal został "za wyborne stare miody, wina węgierskie i własne nalewki owocowe odznaczony odręcznem pismem Króla greckiego i Prezydenta Stanów Zjednoczonych Roosevelta", a także "został kilkakrotnie zaszczycony odwiedzinami Najdostojniejszych Ar-cyksiążąt panującego nam najmiłościwie] Dworu". Podobną estymą cieszyła się restauracja "U Wen-tzla" przy Rynku Głównym 19. W zachowanej księdze pamiątkowej, wystawionej w reaktywowanym w 1998 "Wentzlu", widnieją wpisy znanych osobistości z lat trzydziestych (między innym generała Sosnkowskiego), często dokonywane pod wpływem alkoholu. Na początku XX wieku renomę zdobyły restauracje hoteli "Grand" i "Francuski". Fakty, które dziś traktujemy jako kuchenne kurioza, były wtedy czymś powszechnym, na przykład w świeżych, przywożonych z Dalmacji co wynika z odmienności klienteli. W stolicy Mazowsza lokale okupują głównie ludzie interesu, prezesi i niższy personel wielkich międzynarodowych korporacji, trustów i karteli, uiszczający rachunki służbowym pieniądzem z plastiku. Typowa klientela krakowska jest znacznie uboższa i bardziej wybredna, bo sama za siebie płaci. CZESŁAW MIŁOSZ, poeta, noblista z 1980 roku W lutym 1945 roku poeta szukał mieszkania: "...trafiłem na kogoś w mundurze oficera polskiej armii przybywającego ze Wschodu. Był to malutki człowieczek, ogromny nagan obijał mu się o łydki. Adam Waży k! Rzuciliśmy się sobie w objęcia. Mówię-Adamie, musisz nam pomóc zdobyć poniemieckie mieszkanie..." -wspomina w Zaraz po wojnie - korespondencja z pisarzami 1945-J 950. Udało się. Miłoszowie zamieszkali - wraz z Tadeuszem Brezą - przy ul. św Tomasza 26/11. W Roku myśliwego napisał: ,W 1945 roku w Krakowie przeżywałem koniec Europy, Nawet dziwię się, że ta ostra świadomość końca tak niedostatecznie została zarejestrowana, przeze mnie czy przez innych". Dzisiaj Czesław Miłosz też ma w Krakowie mieszkanie. Gdzie? Nie powiemy. Po 1990 roku wybrał Kraków na swą polską przystań, bowiem, jak tłumaczył w rozmowach z Aleksandrem Fiutem Trzeba odwiedzić "COPERNICUS" (UL. KANOMCZA 16, TEL. 431-10-44) Wielka gotycka kamienica tuż obok Wawelu, starannie odnowiona i przerobiona na hotel, szczycący się oryginalnym wystrojem wnętrz (szklany dach nad podwórcem) i doskonalą restauracją. Niezwykłe autorskie dania, często mające polskie podteksty, np. szczupak w kremie z gruszek, bejcowany karp z kaszą gryczaną, zrazy z pstrąga, ekscentryczny, lecz wyśmienity kompot z zająca. Wina włoskie i francuskie. Drogo, ale jak najbardziej adekwatnie do jakości jedzenia. "CYKANO DE BERGERAC" (UL. SŁAWKOWSKA 26, TEL. 411-72-88) Restauracja francuska w piwnicach, niewielka i elegancko urządzona w stylu kredensowo-miesz-czańskim (latem dostępne również urocze patio na powierzchni). Zmieniła już kilkakrotnie szefa kuchni, ale zawsze są to Francuzi najwyższych zawodowych lotów. Lokal chętnie odwiedzany przez mieszkające w Krakowie sławy. Przy odrobinie szczęścia można przyglądać się jedzącemu Czesławowi Miłoszowi, choć oczywiście nachalnie czynić tego nie wy- iOO skwie), oraz polędwiczki wędzone w zimnym dymie. Jedzenie, choć smaczne, nie wydaje nam się jednak warle aż takich pieniędzy. Klasyczna, francuska karta win. Drogo. KIEŁBASKI POD HALĄ TARGOWĄ (z rusztu ustawionego na chodniku tuż obok wiaduktu kolejowego przy ul. Grzegórzeckiej) Pieczone jedynie w dni powszednie, od wieczoru do późnej nocy. Nie są to zwykłe kiełbaski ze sklepu, lecz wytwarzane w masarni na pada. Piwnica win z typowym, wykwintnym repertuarem francuskim. Drogo. "DYM" (UL. św. TOMASZA 13) Nie jest to restauracja, a niewielki, rzeczywiście zadymiony bar. Umieszczamy go tu z powodu doskonałego, najlepszego w mieście piszyngera, który w kawałkach spoczywa pod szklanym kloszem. Można wziąć na wynos. "HAWEŁKA" (RYNEK GŁÓWNY 34, TEL. 422-47-53) Kuchnia polska z lokalnymi elementami. W kategorii "trzeba odwiedzić" umieszczona jedynie z powodu kaczki po krakowsku podawanej z prawdziwkami i kaszą krakowską. Resztę dań można zjeść, ale nie trzeba. Miłośników malarskiej szkoły monachijskiej ucieszy wisząca na ścianie gigantyczna kopia Ma-tejkowskiego Hołdu pruskiego, a także największy w mieście portret cesarza Franciszka Józefa. Dość tanio. Na piętrze znajduje się wykwintna restauracja "TETMAJEROWSKA", ze wspomnianym fryzem autorstwa Włodzimierza Tetmajera. Menu niewielkie, polskie, polecamy zwłaszcza firmowy kawior, pochodzący z własnych syberyjskich hodowli ("Hawetka" posiada filię w Mo- zatytułowanych Czesława Miłosza autoportret przekorny, przypomina mu swym charakterem Wilno. Fragment rozdziału Piękne czasy z Traktatu poetyckiego (1957) niech wystarczy za wszelkie prozatorskie opisy naszego miasta: ... Fiakry drzemały pod Mariacką Wieżą. Kraków malutki jak jajko w listowiu Wyjęte z rondla farby na Wielkanoc. I w pelerynach kroczyli poeci. Nazwisk ich dzisiaj już się nie pamięta. Ale ich ręce byfy rzeczywiste, Spinki, mankiety nad blatem stolika. Dziennik na kiju niósł Ober i kawę Aż minął, tak jak oni, be^ imienia. Muzy, Rachelc w powłóczystym szalu, Zwilżały usta, warkocz upinając Szpilką co leży z popiołem ich córek Albo w gablotce, przy konchach bez dźwięku I szklanej lilii. Anioły secesji W ciemnych wygódkach rodzicielskich domów Rozmyślające o związku płci z duszą, Leczące w Wiedniu smutki i migreny (Docent Freud, słyszę, z Galicji jest rodem). I Annie Csilag rosły, rosły włosy, Szamerowana była pierś huzarów. Po górskich wioskach szła wieść o Cesarzu, Którego powó/ wid/iał ktoś w dolinie. Tam nasz początek. Na próżno się bronić, Próżno wspominać daleki Wiek Złoty Nam raczej przyjąć i uznać za swoje Wąsik z pomadą, melonik na bakier I tombakowej brzękanie dewizki... iOI / " C 3;