Władysław Stanisław Reymont Z wrażeń włoskich Z wrażeń włoskich Że nie dostałem delirium z nudów warszawskiego życia, to cud prawdziwy, bo te wszystkie "czarne kawy", te słodko-nudne flirty po raucikach, herbatkach i żurfiksach; te fałszowane i fałszujące Angielki w Belle-Vue, a holenderskie Szwajcarki w Eldorado; "Rycerskość" z przedartymi tenorami i sędziwymi sopranami w Wielkim, "Ciepła wdówka" w Rozmaitościach, cyrkowe hece w Małym; malunki pań w Salonie, a "Tryptyk" w Zachęcie; te same ciągle sławy domowego i zagranicznego chowu; to wieczne obiecywanie prasy, że Paderewski przyjedzie na wiosnę, a Reszkowie jesienią; te same złamane mostki, twarze, ulice, frazesy, małe kłamstwa, małe serca - to chyba razem dosyć, aby uciec z Warszawy. Tak też uczyniłem. Za Piotrkowem wiosny nie było jeszcze, ale za to po bruzdach leżały śniegi, kapuśniaczek ciął marcowy, drzewa stały nagie niby szkielety i powietrze pachniało listopadem. Dopiero w Trzebini równocześnie z gromadą Zydków w chałatach i z przepięknymi pejsami, zobaczyłem pierwsze zielone liście na żywopłotach-i ruń zbóż nieco zieloną. Mam już dosyć Wiednia! dwa dni deszczu. Potężny katar wywiozłem z Kahlenberga, ubłociłem się na ringach, zmokłem do nitki na zmianie warty w Burgu. Co robić ze sobą, kiedy deszcz nieustannie leje i kiedy w operze nieśmiertelna włoska katarynka Trubadur, - a w Burgu nie. śmiertelnie nudny Goetz?... Poszedłem do nowego Cesarskiego Muzeum. - Mumie egipskie cztery tysiące lat. Zabytki kultury asyryjskiej. Grobowcy królów, Sfinksy. Tamto Ozyrys. To wyobrażenie Nilu... - opowiadał garstce Anglików przewodnik. Mówił jednym tchem z pośpiechem najmowanego na godziny; mieszał bezładnie ludzi, epoki, kraje, dynastie w jeden bigos hultajski i przyprawiał to wszystko od czasu do czasu specjalnie wiedeńskimi witzami, z których się śmiał najserdeczniej. - Panowie, to kamee, jedyne okazy na świecie. Wyroby z kości słoniowej, cenią się na miliony. - Miliony! - monokl wyleciał z oka. - Tak. To są gobeliny, wyrabiane niegdyś w klasztorach, to są... - miliony! hm! takie drobiazgi!... - Arcydzieła! arcydzieła, którymi się Wiedeń szczyci, których Wiedniowi zazdroszczą... - monokl wpadł z powrotem w oko, a długie rury lornetek wymierzono z pośpiechem na te istotnie przepiękne filigrany. Anglicy kazali sobie powtarzać po kilka razy przewodnikowi i tłoczyli się dokoła gablotek z pewnym uszanowaniem - imponowały im te małe rzeczy wartujące miliony. Jakaś miss chuda, długa i szpetna notowała na marginesie Baedeckera. - Zbrojownia! zbroje książąt niemieckich z XVI wieku, zbroje normandzkie. Zbroje francuskie. Zbroje księcia Parmy, wartości półtora miliona florenów. Najdroższa zbroja na świecie - prawił nieustannie przewodnik. Nastąpił znowu ten sam ruoh monokla, lornetek i Baedeckerów, musieli dobrze zobaczyć przedmiot wartujący miliony i podkreślić odpowiednie miejsce w Baedeckerze. Przecież ci wyspiarze po to jeżdżą tylko po wszystkich kątach Europy, aby je popodkreślać w Baedeckerze. Anglik, stanąwszy przed rzeźbą, obrazem itp., przede wszystkim szuka o tym wzmianki w Baedeckerze; jeżeli jest, to dobrze, podkreśla i idzie dalej, nie fatygując się oglądaniem. Zbiory muzeum są zbyt znane, aby można coś nowego o nich napisać. Sam gmach zaś przezłocony, przeszlifowany, przemarmurowany, przeozdobiony, stanowczo jest za szykowny. Semmering przespałem. Rankiem w brzaskach świtania, pełnego mgieł i szarości, zaczęły majaczyć Alpy Styryjskie. Pociąg biegł ostrożnie nad Murą, wijącą się w fantastyczne skręty, obwiniętą w zielone opary i znikającą chwilowo w głębokich rozpadlinach lub pod cieniami lasów świerkowych. Słońce zaczęło wypijać szarość, przebłyskiwać w potokach, wylewających się z górskich gardzieli i w rosach świecić wesoło na krawędziach skał, i ozłacač domy, szczyty wież, zielone pastwiska, całą tę cudną panoramę, ciągnącą się wzdłuż kolei. Godziny płynęły za godzinami, a nie było można oderwać się od tych ustawicznie zmieniających się widoków. Kolej ciągle biegnie dolinami, otoczonymi przez wyniosłe góry o spadkach łagodnych, obrośniętych świerkami, uśmiechniętych wiosną. Czasem potok rzuca się z wysokości, czasem błyśnie rudawa skała przez tło wytrzebionego lasu, zamajaczy jaki oddalony, samotny szczyt cały w śniegach i znowu rozkoszna dolina, pełna pastwisk zielonych, ułożonych tarasami, piętrzących się jedne nad drugimi, pełna domków białych, kościołów o wieżach wysmukłych, stogów zeszłorocznego siana i stad owiec burych, pasących się po uboczach. Co chwila prawie przystanek i pełno ludzi świątecznie wystrojonych. Czarne chustki na głowach kobiet, puszczone wolno, szeleszczą na wietrze; mężczyźni spiczaste swoje kapelusze z piórami obwiedli zielenią. Selzthal, 685 metrów nad poziomem morza. Co stacja pniemy się wyżej, góry się wyostrzają, doliny są węższe i co chwila przecinają nam drogę potoki i poprzecznie idące doliny - krajobraz się rozszerza i piętrzy amfiteatralnie. Na lewo i na prawo błyskają szczyty śnieżne, a niżej oblewa lasy i pastwiska błękitnawa mgła oddalenia. Na skarpach różowieją wrzosy i żółte pierwiosnki. Dolina Willach, to marzenie pełne wody, błękitu, zieleni lasów, białych szczytów w oddali, nagich gór wyskakujących prosto z pastwisk ku niebu i uwieńczonych zamkami, pełnymi blanków, tarasów i wież. Powietrze surowe dyszy rzeźwością wiosny, a te piękne krajobrazy przemykają tylko, zostawiając w duszy wrażenia spokojne i szlachetne. Pontebba - granica włoska. Włochy! Ileż to lat miałem w mózgu i w duszy ten kraj - "gdzie cytryna dojrzewa, gdzie laurów gaj, gdzie...", ale w Pontebbie nie ma jeszcze tych Włoch wymarzonych, tych Włoch, których się pragnie - jest tylko straszliwie brudna stacja, brudna służba, brudny pociąg, brudny bufet i. brudni żandarmi z kogucimi piórami - no, i jest wino włoskie. Domy bez dachów wyglądają niby wielkie kwadraty kamienne, przecięte z rzadka małymi otworami okien, w których się suszy bielizna. Krajobraz dziczeje, lasy znikają, góry są skaliste i bezpłodne, wznoszą się wyżej i stoją nagie, smutne, poobrywane i groźne. Pociąg bieży wolniej, bo co chwila łuki, mosty i tunele. Noc zwolna zapada i szarzeje, mąci się wszystko i zapada w mroki. Daremnie wpatruję się w tę noc włoską: nad nami rozpościera się niebo bez księżyca i bez gwiazd, a kontury gór majaczeją w cieniach jak widma. - Mamo, to Włochy? - Włochy. Chcę spać, ale wciąż mnie budzi głos Niemeczki, która trzymając głowę w oknie, cb chwila ciągnie za rękaw matkę i pyta: - Mamo, to Włochy? - Włochy - odpowiada matka i drzemie dalej. Tak, to już Włochy geograficzne. Padwa Padwa, to pierwsza stacja w moim pośpiesznym kursie po Włoszech. Przyjechałem w nocy i roztrzęsioną dorożką bez latarń, z drzwiczkami, które ustawicznie wylatywały, wlokłem się przez miasto ciemne uliczkami czarnymi i cichymi, rozświetlanymi gdzieniegdzie po rogach lampkami płonącymi przed Madonną lub św. Antonim. Hotel "Pod Białym Krzyżem", to już hotel w czysto włoskim charakterze - o izbach sklepionych i niskich niby kazamaty, o posadzkach kamiennych, kratach w oknach nie domykających się, łóżkach familijnej szerokości i braku najzupełniejszym wszelkiego komfortu. Cóż robić rano, jeśli nie iśó na włóczęgę po mieście, bez cicerona, bez innego przewodnika nad instynkt i Baedeckera! Nie ma w podróżach przyjemności szczerszej nad taką włóczęgę bez planu po mieście nieznanym. Idzie się, gdzie oczy i ulice lub drogi prowadzą, bo zawsze się dojdzie i zobaczy rzeczy piękniejsze i godniejsze uwagi, nad te, urzędownie w przewodnikach zalecone. Wszystkie wykrzykniki zachwytów i superlatywy katalogów nie stają pomiędzy mną i przyrodą lub dziełem sztuki. Idzie się i patrzy: tam na wysmukły kontur arkady jakiejś na pół zwalonej, na architekturę pałacu, podobnego do twierdzy obronnej, na szczególny połysk marmurów w słońcu, na twarz charakterystyczną, na szczegół życia codziennego; spotyka się ogród jakiś, dyszący zielenią i wiosną, a niespodziewanie wyłaniający się z obramowania zrudziałych zaułków: kawał placu białego, strugi mieniącej się w słońcu wody, kościół pełen rzeźb i malowideł przepięknych, jakiś kawał murów, dyszących średnłowiecznością - i oczy mają dosyć, zatrzymują się z przyjemnym zdziwieniem i wchłaniają malując w głębi jakieś tło, na któiym później wytworzy się pewna całość wrażeń. Słońce tak raziło, że z przyjemnością szedłem pod cień arkad, biegnących z obu stron wszystkich prawie ulic. Imponujące wrażenie wywiera ten, zda się, nieskończony szereg tęgich pilastrów kolońskich, poprzeplatanych gdzieniegdzie niby trzcinami wysmukłymi kolumienkami werońskimi. Wszędzie pełno śladów Wenecji, od której ta Padova la dotta (Padwa uczona, jak ją zwano dawniej) długo zależała zupełnie. Można jeszcze znaleźć lwy weneckie, poprzyczepiane do ścian, tak jak pełno jest tego czysto weneckiego stylu w niejednej arkadzie, w oknach, w balkonach wiszących nad ulicami i pełnych rzeźb koronkowych, a czasami spotyka się dom, jakby żywcem przeniesiony znad Wielkiego Kanału. Miasto piękne, ale jakby wymarło, taka cisza wieje pod arkadami i na ulicach. Czasami przejedzie dwukołowy wózek, zaprzężony w osła, czasem kobieta jaka z koszem jarzyn lub pomarańcz na głowie przejdzie prostym, automatycznym krokiem niby kanefora grecka, z głównej ulicy dojdzie turkot tramwaju lub okrzyk pijących w tratoriach i cicho się robi, tak że echa własnych kroków, rozbrzmiewające donośnie w ciszy - denerwują nieprzyjemnie. Domy stoją zamknięte, ciche i posępne; przez bramy ażurowe czasami błyśnie ogródek pełen drzew i kwiatów i znowu tylko mur i szarość. Sklepów, a raczej kramów z tandetą wenecko-wiedeńską, dosyć, a jeszcze więcej pustych zwykłe tratcrii, w których można dostać wina wprost za bezcen. Tutaj, wpośród tej ciszy uliczek, podobnych do kanałów głębokich, pod cieniami, rzucającymi posępny mrok, wpośród domów z XIV, XV i XVI-go stulecia, mocnych, obronnych i ponurych domów, które służą za mieszkania, więzienia i twierdze - można doskonale cofnąć się w średnie wieki Padwy. Człowiek bez trudu przenosi się do czasów, podesty Ezzelina, kata dzieci, do wojen ulicznych szlachty z ludem, do bojów i awantur Carrarów, patrycjuszów miejscowych. Do tych scen pełnych mordów i tortur, w których ofiary wyrywały się z rąk katów, zębami i pazurami darły twarze swoich sędziów i zwycięzców, do tych procesji uroczystych, podczas których zrywały się namiętności przytłumione niby orkan i mordowano się na ulicach, aż krew obryzgiwała księży niosących monstrancje i jęki chrapliwe konających mieszały się z hymnami i śpiewami pobożnymi, z głosami dzwonów, z krzykami wściekłości i ze szczękiem oręża - do tych wojen ulic, domów, ba - okien z oknami. Trochę skupienia w sobie i widzi się to, i słyszy. Chodzi się z jakimś uczuciem ulgi, że to już przeszło, a jednocześnie czuje się jakby pewien żal, "że przeszło zupełnie". Ci Włosi, których widzę leżących po ulicach, sprzedających w sklepach, chodzących, wydają się rasą upadłą w stosunku do swoich przodków, rasy bohaterskiej i silnej. Ciągną mnie wprost do swoich kramów, z uśmiechem uniżonym, z gestykulacją faktorów, ze śmieszną patetycznością zachwalają swoje towary - i dąsają się, kiedy nic nie kupię. Kto tylko może i jak może, wyciąga ręce po soldy. Przez wąskie uliczki, czysto średniowieczne, idę do św. Antoniego. Niebo bez chmur, ciepło wiosenne. Z wielkich murów zwieszają się zielone gałęzie pnączów kwitnących, a z głębi wychylają się głowice pinii obciętych, pokręconych, narosłych guzami, a miejscami bzy, całe fioletowym kwiatem pokryte lub wysmukłe korpusy magnolii, całe różowe. Przed samym kościołem, na placu prawie pustym wznosi się posąg konny, słynnego pogromcy Sforzów, Kondotiera Gattamelaty, przez Donatella, z roku 1443, a pierwszy jaki był odlany we Włoszech. W pancerzu z mocnych blach, z głową odkrytą, z rodzajem maczugi w ręku, siedzi mocno na koniu silnym, zwykłym bydlęciu od pracy; wielki miecz wisi nisko, koń się nieco wypręża, jakby w gotowości do skoku na nieprzyjaciół. Zielonawy kolor brązu ani czas nie osłabiły mocnych i realnych szczerze rysów konia i człowieka, który wydaje się na tle tego dziwnego kościoła i tych domów wąskich, okratowanych, tych arkad mocnych, słupów potężnych, balkonów, osłoniętych stalowymi siatkami, jakby żywy - gotowy do boju. Czeka się, rychło Gattamelata podniesie obuch do góry, zepnie konia - i obaj runą na nieprzyjaciela. Kościół ma fasadę włosko-gotycką, odartą, prawie dziką przez surowość, a kopuły bizantyjskie, dzwoneczki ostrołuk. najczystszy - obłąki balkonu podtrzymują filarki cienkie, wysmukłe, jakby zrobione przez weneckich złotników i z Wenecji przywiezione. Wchodzę w olbrzymią nawę środkową, pełną kolorowych, dziwnych refleksów ok^en. Szereg długi ołtarzy migoce z naw bocznych marmurami i mozaikami. W kaplicy po lewej stronie leży patron miasta, św. Antoni, jeden ze wzniosłych przedstawicieli XII-go stulecia, dusza mistyczna, za której głosem leciały ptaki, zwierz dziki biegł z gór i lasów, ryby z wód - rozmawiał z nimi i rozumiały go, tak jak św. Franciszka w Asyżu. Kaplica jest jego imienia. Fasada piękna z białego marmuru, o wnękach z marmurów kolorowych, oprawiona niby w ramy z agatu w czarny polerowany marmur, podobna jest do starożytnych łuków rzymskich. Kolumny marmurowe, pokryte płaskorzeźbami i nadbrusia pełne liści, koni, ludzi nagich, łabędzi, ryb, amorków. rozbawionych - tworzą wejście wspaniałe. Tłumy całe figurek rzeźbionych pokrywają mury i filary i zapełniają białe pola marmurów zgiełkiem życia swobodnego, z całym rozpasaniem póz i wyrazów. Pomiędzy kolumnami wiszą, jak kwiaty, złote i srebrne lampy i płoną krwawymi blaskami, za nimi wznosi się sarkofag grobowy świętego, a za tym ołtarz, pokryty złotymi blachami. Ściany w głębi i po bokach pokryta płaskorzeźbami w marmurze, wyobrażającymi uzdrowienia i wskrzeszenia, szereg cudów, jakie zdziałał św. Antoni. Na bokach i ścianach sarkofagu i kaplicy błyszczą niezliczone wota, jakie wciąż napływają ze wszystkich stron świata. Są ze złota, srebra, wysadzane drogimi kamienia mi: wyszywane perłami modlitwy dziękczynne, proste wykrzykniki, westchnienia głębokie przez prostotę i zaledwie utrwalone włóczką na kanwie, oprawnej w czarne, zwyczajne ramki, a w kącie jednym stoi pęk szczudeł, pozostawionych przez uzdrowionych za sprawą świętego. Przed ołtarzem odprawiano nabożeństwo - biskup młody, o wspaniałej rzymskiej twarzy, celebrował z namaszczeniem, otoczony licznym orszakiem duchowieństwa; chór poważnych głosów, doskonale zharmonizowanych, śpiewał jakąś pieśń uroczystą i niezmiernie prostą, a całą przestrzeń przedkapliczną zalegał lud - pielgrzymi, z różnych stron Europy zebrani. Potem nastała chwila ciszy, w której białe szeregi księży odpływały i ginęły w cieniach naw, a tłum zaczął się czołgać na kolanach wokoło sarkofagu, tonącego w białawych dymach kadzideł i w złotej glorii świateł. Przy płycie marmurowej, osłaniającej trumnę świętego, podnosili się, dotykali płyty ręką, opierali na niej skronie, modlili się chwilę w skupieniu i przechodzili z twarzami rozpromienionymi, z jakąś cichością w oczach załzawionych. Długo snuł się ten łańcuch, i szmer modlitw, oddechów i westchnień rozbrzmiewał, to echa łkań rwały się z cieniów naw i płynęły otwartą kolumnadą pod sklepienia. Odchodzi się i powraca - odchodzi się wprost zgnębionym nadmiarem piękna, pomysłowości i powraca, aby jeszcze raz duszę i oczy napaść widokiem tych arcydzieł. Świeczniki Riccia wysokie są co najmniej na dwa sążnie i mają ze cztery stopy u podstawy. Piętrzą się na nich w spiralnej procesji całe tłumy ludzkie: sceny z ewangelii, sceny ze współczesnego życia, sceny z mitologii: korowód dusz, ciał, nastrojów i krajobrazów - pochowanie Chrystusa wśród krzyków przejmujących rozpaczy tłumu, wśród bólów rzeszy całej i łez - Chrystus w otchłani, Chrystus na górze Tabor, Chrystus prowadzony na miejsce kaźni - tłum uczniów i wyznawców, oprawcy, Rzymianie, żołnierze, krajobrazy, kobiety rozpłakane, twarze mściwe i zadowolone faryzeuszów; rozmaitość wyrazów, nastrojów, cała gama uczuć dusz ludzkich, a wszystko takie żywe, takie realne, takie natężone i pochłonięte akcją, miłością, bólem, nienawiścią, takie indywidualne i z taką potężną szczerością wypowiedziane, że się stoi i patrzy ze zdumieniem i pokorą, że aż ta wielość, ten rój ciał i dusz - staje się jakąś mistyczną jednością, olbrzymieje i zasłania sobą wszystko, co się działo gdziekolwiek. A reszta rzeźb i świeczników Donatella, Bellana i Andrzeja Briosco? Jest w nich to wszystko, co się później spotyka po muzeach Florencji, Rzymu, Neapolu - po kościołach i klasztorach Włoch całych. W tych płaskorzeźbach jest cała ludzkość; ludzkość, kiedy cierpi, kiedy marzy, kiedy pracuje, kiedy tworzy i myśli - i wszystko na tle i w przeciwstawieniu przyrody wiecznie spokojnej i wiecznie obojętnej. Jest to wielki pamiętnik Odrodzenia. Druga kaplica, za wielkim ołtarzem, mieści w sobie skarbiec i relikwie. Wychodzę z kościoła i idę na Prato. A! jakże tu. cicho, jasno i dobrze! Pinie wyniosłe roztaczają zielony dach nad głową, dach, przez który słońce przecieka i złoci fantastycznymi arabeskami trawniki miękkie, puszyste i tak jasnozielone i połyskliwe, jakby je kto roztopionym szmaragdem malował. Kanał seledynowej wody, obiegającej obręczą Prato, przebłyskuje przez drzewa i mieni się drobnymi łuskami zmarszczek. Podwójny szereg białych posągów obiega wkoło i stoi w wielkim majestacie ciszy. Siada się na jakiejś kamiennej ławce i ten dziwny spokój zaraz owłada sercem i mózgiem. Naprzeciw święta Justyna, z ośmioma-kopułami, haftuje się na błękicie, a z drugiej strony ratusz swoją czerwonawą fasadę, swoje koronki okien, wylotów i balkonów - wznosi poważnie w górę. Ptaki śpiewają i gonią się po gzymsach, pomiędzy gałęziami, po głowach posągów. Cicho jest i dobrze. Nie marzy się, tylko myśl spokojnie przędzie swój wątek, a oczy ślizgają się po gzymsach i kapitelach kolumn, po cudnych liniach balkonów, po fasadach mocnych i pięknych - przebiegają plac, biały od słońca i płyt kamiennych, gonią za cyklistami, którzy się wkoło Prato trenują - zagłębiają się w podcienia, gdzie przechodzą piękne i wysmukłe kobiety i toną w lazurze nieba, i piją tylko ciszę i piękno. Dobrze tak siedzieć. Woda szemrze tak cicho i dźwięcznie, twarze posągów, pomiędzy którymi jest Batory i Sobieski mają taki dobry wyraz, jest tak ciepło i wiośniano w powietrzu, że słychać prawie otwieranie się pąków drzew i z wiatrem napływa zapach bzów i magnolii. Przed samym wyjazdem poszedłem jeszcze za miasto na wał zielony i resztki murów fortecznych z czasów austriackich, a potem w pola. Wieczór zapadał cichy i w kanałach, błyskających niby zwierciadła, poprzez młodą zieleń wierzb, żaby zaczęły rechotać swoją pieśń wieczór, na - jak u nas. Słońce świeciło ukośnie i czerwone, przepalone pasma gadały na młode listki winorośli, a wielkie zielone dęby rzucały cienie rude, niebo blade mętniało w to-ancach i zlewało się z błękitnawą mgłą, poprzez którą przewijała się biała frendzla gór ośnieżonych, jak niezmiernie słodka fraza w preludium zmroku. Cichość nieobjęta wstawała z cieniów i przepojona echami usypiającej przyrody rozsypywała na ziemię i ludzi sen i odpocznienie. Słowiki zaczęły śpiewać swoje hymny nocy i miłości - jak u nas.... W Loreto Z Rimini pociąg leciał wybrzeżami i już do samego Loreto Adriatyk ciągle leży przed oczyma. Morze jakby drzemało w błękitnawym spowiciu mgieł i świtu, tylko szerokie i płaskie fale przychodziły z tumanów, konając z lekkim dreszczem na piaskach wybrzeża, prawie pod szynami kolei. Pociąg biegł tak cicho, że było słychać szum i pluskanie morza i daleki, podobny do żałosnego jęczenia czajek, krzyk mew upatrujących żeru i turkoty wozów, toczących się z gór niewidocznych jeszcze, bo przysłoniętych brzaskami przedwschodu. Nie z krańców, ale jakby z głębin morza, zaczęły się przesączać i rozpylać w przestrzeni różowe zorze, zaczęły przebiegać i drgać w powietrzu jakieś świetlane fale, rozróżowiąc szarość i przesycać srebmawy ton zieleni i perłowośč morza - fioletem i purpurą. Zwoje oparów opadały rozrzedzone, bo czerwona, rozwichrzona kula słońca wychyliła się jakby z toni i ociężale podnosiła się coraz wyżej i wyżej - a na powierzchni morskiej błyskało słońce drugie, promienniejsze i ogromne, które się rozpływało po falach jak rzeka lawy roztopionej, niezmierzonymi koliskami purpury. Morze za drgało życiem i odsłoniło swoje pogięte seledyny. Trójkątne czerwone żagle i czarne kadłuby statków rybackich zamajaczyły w oddali, a na wybrzeżu odsłaniał się powoli z mgieł amfiteatr gór, pól, ogrodów i domów; dymy niby pajęczyny rozstrzępione snuły się nad płaskimi dachami; drzewa stały w kwiatach, pola w niepokalanej zieleni zbóż wykłoszonych i poprzetykanych zielonymi pędami wina rozpiętego po drzewach, a szczyty gór, zamykających horyzont, stały szare, opłynięte błękitem i poplamione śniegami. Po drogach białych zaczęli snuć się ludzie, dwukołowe wozy, ciągnięte przez białe ogromne woły, stada kóz z dzwonkami na szyjach. Pociąg także się budził. Z wagonów dochodził gwar rozmów, fale śmiechu, głosy modlitw, pojedyncze słowa leciały z okna do okna, ludzie spacerowali po wagonach, budzili jedni drugich, rozpakowywali śniadania, bo cały pociąg zapchany był po prostu pielgrzymami. Jechali wszyscy do Loręto, na 600-letni jubileusz przeniesienia domku Matki Boskiej z Nazaretu. Uroczystości odpustowe rozpoczęły się w roku zeszłym, w listopadzie i ciągnąć się będą do 12-go września roku bieżącego. Płyną też katolicy na te uroczystości ze wszystkich stron świata w ogromnej ilości. W tym pociągu, specjalnie oddanym pielgrzymom, jechało kilkaset osób, należących do kilku narodowości. - Państwo dokąd jadą? - Do Loreto! My, panie, z Bawarii - i zaczyna jakiś młody, przystojny mężczyzna, z czerwonym krzyżem na klapie surduta, opowiadać, ilu ich jest, skąd, czym są itd. - A pani? - Do Loreto - odpowiada stara kobieta, która, jak zauważyłem, całą drogę się modliła. Ta jest z Belgii, jedzie z całą rodziną - 14 osób. Zajmują prawie pół wagonu. Kobiety w drodze szyją, robią pończochy, cerują, a mężczyźni śpiewają, palą fajki i na każdej stacji wychodzą na peron i badają wszystko szczegółowo. - Pan także do Loręto? - Yes! - mruknął mi tylko jakiś Anglik, w jasnych flanelach, czerwonym krawacie, z czerwoną mocno twarzą i z czerwonym Baedeckerem w ręku, którego pilnie studiował. Uwagę moją zwrócił wagon sąsiedni. Wysoki, czarny, o ascetycznej twarzy ksiądz stał w pośrodku i modlił się głośno, a dokoła niego klęczeli ludzie, pochylali głowy, bili się w piersi z pokorą i powtarzali chórem jego słowa. Rytmika tych głosów miała akcenty smutnej i groźnej zarazem lamentacji. Twarze mieli prawie czarne od słońca, chude, posiekane w drobną siatkę zmarszczek i surowe, a oczy płonęły dziecięcym wyrazem rzewności naiwnej i patrzały w księdza niby w obraz cudowny. Byli to Chorwaci, jadący w kilkadziesiąt osób pod wodzą księdza do Loręto. Punktem zbornym była Padwa, skąd już specjalnym pociągiem wszyscy razem jechali do Loręto i dalej. Słońce podniosło się coraz wyżej i coraz więcej zalewało świat ciepłem. Pociąg biegł jakby wśród nieskończonego morza seledynu, bo i morze, i ziemia, i niebo miały jeden ton. Przez otwarte okna zapachy ziemi, fioletowych kasztanów i bzów kwitnących w żywopłotach, biły falą woni, a z morza płynął potok orzeźwiającego chłodu, pełen szmerów i blasków wody, drgającej w słońcu. Stacyjki przemykają szybko; około dziesiątej stanęliśmy w Loreto. Pielgrzymi literalnie zapchali niewielką stacyjkę. Z trudem zdobyłem coś podobnego do dorożki i pojechałem do miasteczka, oddalonego o jakie dwa kilometry. Biała, przepysznie utrzymana droga, obsadzona wiązami i oliwkami, wije się ciągle pod górę, wśród pól zielonych, pełnych winnic, szarosrebmych oliwek, morw, koniczyn kwitnących krwawo, figowców obciążonych owocami - przez jeden wielki ogród, utrzymywany z największą starannością i rozciągający się aż od szczytu gór. Upał wciąż się potęgował. - Albergo Marinelli! Albergo L'Unita Italiana! Albergo Santa Maria! Albergo Garibaldi! - darli się przewodnicy i jeden chwytał za walizę, drugi odbierał mi laskę, trzeci chciał mnie już wyciągnąć z dorożki. Krzyczeli razem w sposób niesłychany, gestykulowali, kłócili się o mnie - myślałem, że się bić będą. Przeczekałem tę burzę, nie odzywając się ani słowa i dobrzem zrobił, bo ustąpili i z taką samą wściekłą pasją rzucili się do następnej dorożki. Hotel Marinelli, dosyć przyzwoity, ale kuchnia - poczynając od chleba niesolonego, niewypłeczonego, podobnego raczej do kitu okiennego, a skończywszy na mięsie, o którym trudno było powiedzieć, czy było wołowe, ośle, końskie czy jakie inne - wprost okropna. Bulion - to klajster, jarzyny prawie w pierwotnym stanie podane, smakowałyby prawdopodobnie, gdyby były z osypką - trzodzie naszej. Tylko wino wcale niezłe i pomarańcze ratowały sytuację. Szedłem tą główną i jedyną uliczką Loreta, zaczynającą się od pomnika Garibaldiego, a kończącą przed kościołem, wprost oślepiony jaskrawymi promieniami słońca, odbijającymi się od białych murów i bruków i jak ogłuszony wrzawą, która huczała wokoło.) Francuzi, Anglicy, Niemcy, Hiszpanie, czasem dźwięki języków słowiańs-kich - istna wieża Babel, a wszystko to stłoczone, pomieszane, rozgadane, kupujące w sklepach i kramach pod gołym niebem przerozmaite pamiątki loretańskie; kwik i ryczenie osłów, nadmiernie obładowanych i bitych, krzyki poganiaczów, turkot wozów z trudem przepychających się przez ciżbę, głosy płaczących dzieci, nawoływania wściekłe sprzedających, bolesne intonacje żebraków, krzyki pijących w "trattoriach" gęsto rozsiadłych, brzęk tamburynów baskijskich, w które z rozkoszą bębniono po sklepach - wszystko to zbite w wąskiej na trzy metry uliczce niby w kanale wysokości pięciu pięter, skłębione na kamiennych taflach bruku, rozpalonych od słońca, pod nakryciem nieba nieustannie lejącego ogniem - przesycone zapachami smażonej oliwy, spotniałych ludzi, zwierząt i gnijących po kątach resztek potraw. Odpocząłem dopiero na czworokątnym placu, okolonym z dwóch stron dwoma piętrami mocnych arkad byłego pałacu Piusa IX-go. Brązowa fontanna wyrzucała ze szczodrością potoki wody i rozpylała dobroczynny chłód aż do samych schodów kościoła. Kościół, wielki gmach w stylu romańskim, ale zeszpeconym dodatkami XVIII-go stulecia, z trzema frontowymi drzwiami z brązu, Giovaniego di Milano. Jest tu setka scen ze Starego i Nowego Testamentu w płaskorzeźbie. Drzwi te są po prostu cudownie piękne i tak po malarsku traktowane, że przez swój kolor, przez natężenie oddaleń, przez krajobrazy przepysznie wykreślone, przez akcję, rwwiniętą nieoo dekoracyjnie, robią wrażenie obrazów. Ogromny kościół o trzech nawach, wyłożony cały marmurami i pysznymi w ołtarzach mozaikami. Podwójny rząd kolumn obciągnięto aż do kapiteli jedwabnym purpurowym adamaszkiem w szerokie złote pasy. Prawie w środku kościoła na znacznym podwyższeniu pod wyniosłą kopułą, przepełnioną freskami, wyobrażającymi różne sceny z historii Najświętszej Panny i z historii przeniesienia domu z Nazaretu, pod kopułą, zakończoną jakby galerią, ośmiokątną, małą kopułą, wyzłoconą - i siejącą złotawy pył światła na mroczne głębie, na purpury kolumn, na wyblakłe freski i na morzę głów ludzkich, czerniejące w zmrokach naw - stoi ten domek cudowny, obłożony z zewnątrz marmurem, mozaikami i przepysznymi płaskorzeźbami. Przedostałem się do wnętrza po długim oczekiwaniu. Ciemność dziwna, przesiana żółtawymi refleksami, podobna do ciemności dna morskiego, ogarnęła mnie na wstępie i dopiero po długiej chwili zobaczyłem coś więcej. Dwanaście złotych lamp o formach kwiatów dziwnych niby róże mistyczne promieniowało słabymi blaskami na ściany z prostej cegły i kamieni, odarte, czarne, poszarpane, nędzne - ot, takie, jakie mieć może pierwszy lepszy pastuch w Nazarecie. Z głębi, spośród blasków złotych ozdób ołtarza i spośród cieniów drgających, przesyconych złotem, purpurą i fioletem, spośród błękitnych dymów kadzideł - wychyla się twarz czarna cudownego obrazu Matki Boskiej z małym Jezusem na ręku. Obraz cały pokryty jest sznurami pereł i drogich kamieni, tylko twarze są wolne od nich, ale twarze tak czarne, że prócz białek oczów nic więcej nie widać. Ciszę głęboką przerywał głos księdza, odprawiającego mszę; czasem dźwięk dzwonków, czasem fala westchnień i modlitw wyrywała się z tej zbitej, klęczącej masy ludzkiej, ledwie widocznej w ciemnościach i znowu zapadała cisza. Jak to długo trwało - nie wiem, bom się zapatrzył i zasłuchał w tej dziwnej, przejmującej dreszczem ciszy... Nabrzmiała skargą i łzami prośby pieśń odwieczna brzmiała potężnie w ciasnej przestrzeni Domku, aż światła drżały, a złote róże lamp kołysały się wolno, a lud coraz więcej kładł w ten śpiew łez i coraz więcej jęku i rozpalone oczy wpijały się z jakąś gorączką błagalną w cudowne czarne twarze i oczy patrzące wskroś wszystkiego - niby widma groźne mistycznej halucynacji. Było tak straszliwie gorąco, że musiałem wyjść, aby się nieco orzeźwić. W jednej z bocznych kaplic ksiądz, Włoch, mówił kazanie. Słuchało go kilkaset osób. Gestykulował potężnie, a gdy skończył, rozległy się brawa i krzyki: - Bravo, padre! bravo! bravo! Obszedłem miasteczko, zbudowane na szczycie skalistej góry, obwieszonej tarasami, pełnymi winnic i ogrodów, skąd się roztacza prześliczny widok. Widnokrąg zamknięty z trzech stron -amfiteatralnie wznoszącymi się górami, ze szczytami pokrytymi śniegiem. Zbocza wzgórz i dolina zbiegająca aż do morza - to jedna szmaragdowa czara - wypełniona po wręby zielenią i kwiatami, pełna białych domków, winnic, żywopłotów rozkwitłych; czasem wystrzeli z lasu kopuł zielonych wytworna willa, z wieńcem czarnych cyprysów, stojących sztywnie jakby na straży - to bukiet różowych magnolii promienieje w słońcu, to bzy rozlewają woń duszącą - a wszystko pod najpiękniejszą kopułą błękitu bez chmur, bez plam i bez odmiany. Szedłem ogrodami owiany zupełną ciszą, pełną wiosny i kwitnących drzew owocowych. Łagodny wiatr, wiejscy gdzieś od morza, strząsał mi pod nogi różowy kwiat akacji, że deptałem niby po kobiercu; zielone jaszczurki przesuwały się pomiędzy kamieniami jak płomyki, strumień jakiś skrzył się i dźwięczał pomiędzy drzewami i tak jaśniał, uśmiechał się świat, tak było rozkosznie, że usiadłem nad Adriatykiem na białych wypłukanych żwirach wybrzeża i pozwoliłem duszy płynąć, gdzie się jej podoba. Morze przychodziło mi do nóg koliskami z lazuru, obejmowało mi stopy i powracało z gwarem nieustannym do głębin - a na jego powierzchni, zlewającej się u szczytu z niebem, poruszały się białe żagle statków, majaczyły pióropusze dymów, krzyczały ptaki, rozlegały się, nie wiadomo skąd, jakieś nawoływania, to znów milkło i znikało wszystko, zostawał tylko bezmiar morza i nieba, i jakiś bełkot, płynący z nieskończoności, i blaski i radość życia czystego, nie związanego z żadną rzeczą bytu. Można by tu zapomnieć i o sobie, i o świecie całym. Kiedy powróciłem, pod podcieniami szła procesja. Kilkuset księży w komżach białych, w kapach złotych, fioletowych, purpurowych i tłum ogromny ludzi; dzwony dźwięczały poważnie, setki świec tworzyły złotą glorię i ze wszystkich piersi płynął hymn dziękczynny, radosny, moc ny; dymy z kadzielnic osnuwały wszystkich niby mgłą, barwy i dźwięki jednoczyły się w wielkiej harmonii majestatu i namaszczenia. Zwolna potok tych głosów, dusz i barw tonął w kościele - płynął przez nawy, rozbijał się po kaplicach, okrążał domek i ginął w mrokach... Asyż O wpół do czwartej rano pociąg stanął w Asyżu. Byłem senny, zziębnięty i ogromnie zmęczony całonocną jazdą, więc i z wielką przyjemnością wysiadłem. Na świecie było prawie ciemno i deszcz rzęsisty padał nieustannie, słychać było brzęczenie po szybach stacji, jakby wymarłej, tak pustej. Capo stazione w czerwonej czapce, pod parasolem spacerował po pustym i rozmiękłym peronie, przysłuchując się sapaniu i rzężeniu maszyny. Kilku tragarzy spało porozciąganych pod murami, z nogami na deszczu. - Grań Albergo delia Pace! - Wołał jakiś brodaty jegomość, przebiegający ustawicznie z końca w koniec pociągu, ale głos brzmiał krótko i rozpraszał się, tonął w tej mrocznej ciszy, pełnej senności i deszczu. Woda głośno chlupotała wylewając się rynnami na peron, a maszyna ze zgrzytem i warczeniem, niby zwierzę, które zmuszają do poruszenia się z legowiska, zaczęła się leniwie poruszać i odddalać od stacji: - Grań Albergo delia Pace! - Rozległ się ochrypły od wilgoci krzyk po raz ostatni, czerwone latarnie pociągu zamigotały w oddali i znikły, a stacja opustoszała zupełnie. Zakopcone naftowe latarnie pogasły, stację ogarnęła ciemność zupełna - ciemne mury budynków i zarysy drzew utonęły w tym zielonawym, zadeszczonym mroku. Czekałem poranku, drzemiąc i drżąc z zimna na ławce przedziwnie twardej, wiatr razem z deszczem wciskał się przez pootwierane drzwi i przenikał mnie do kości chłodem takim, że już w pierwszych brzaskach świtania zwlokłem się i poszedłem do miasta, oddalonego od stacji o dwa kilometry. Droga biegnie pod górę, ujęta w białe ramy murów, porośniętych bluszczem, który zielone festony rzuca aż na drogę i czepia się z drugiej strony oliwek bladych, popękanych, o pniach poskręcanych, podartych - istne łachmany drzew. Wielkie pola, ułożone piętrami, pełne zbóż, drzew owocowych, domków, strumieni, wijących się w białych korytach łożysk i opadających kaskadami w kamienne zbiorniki, wiązów, pookręcanych winoroślą już dobrze zieloną - podnoszą się coraz wyżej, piętrzą się aż do stóp gór, opasujących widnokrąg jakby czarną ramą, na których szczytach śniegi białe mieszają się z rudawymi, przesiąkniętymi zorzami wschodu, chmurami. Droga była oślizgła po deszczu i coraz przykrzejsza, a cichość taka ogromna naokoło, że słychać było krople deszczu pluszczące w liście figowców i szmer strumieni, przebłysku j ących pomiędzy drzewami. Deszcz wkrótce ustał i zaraz prawie słońce wychyliło rozwichrzoną i płomienną głowę zza Apenin i zalało ten nieco zamglony krajobraz czerwonawym światłem wschodu, w którym stary zamek Asyżu, wysoko nad miastem usadowiony, swoimi porozwalanymi murami, postrzępionymi blankami, opływającymi w pióropusze bluszczów, zajaśniał czarodziejsko, a całe miasteczko, przytulone do jego stóp, spię- trzone jedne nad drugimi uliczki, domy, tarasy, wieże, ogrody i te trzy piętra czerwonawych arkad klasztoru świętego Franciszka, dominujące nad wszystkim - zdawały się pływać na szarym morzu mgieł, zalewających dolinę całą. Asyż ma tak odrębny charakter, tak się ostro odcina sd wszystkiego, co się widziało i nawet widzieć spodziewało, że ujrzawszy go, jest się zdumionym niespodzianką. Jest wprost cudowny przez swój najczystszy średniowieczny charakter. Domy, ulice, kościoły, twarze, obyczaje, sprzęty, nawet częściowo i ubiory - wszystko to prawie się nie zmieniło od XIV-go i XV-go wieku. Chodzę nie jak po mieście współczesnym i żywym, lecz jak po muzeum archeologicznym. Chodzę odurzony odkryciami niespodziewanymi, tymi ulicami-korytarzami, obstawionymi niezmiernie wyniosłymi domami. To budownictwo na szczycie skalistej góry ma swoje własne miejscowe motywy i usprawiedliwienie w architekturze budowli wysokich, wysuwających się jedne nad drugie, jakby pnących się do powietrza i słońca, istny las kamienny. Niezmiernie śmiało rzucone arkady, krużganki, nakryte kopułami bluszczów lub błękitem nieba kolumny surowe i lite z jednej sztuki kamienia szklistego i zrudziałego, wnęki rozkoszne, żłobione w boku góry, w których szemrze woda, wytrysku j ąca spomiędzy poczerniałych głazów, nakrytych frendzlą bujnej roślinności, przepyszne schody, przyczepione do boków domów, schody tak powyginane, wyszlifowane stopami wieków, tak zwietrzałe przez czas, że tylko cudem jakimś trzymają się w powietrzu, balustrady, haftowane z kamienia, okalające tarasy pełne drzew i pnączów, które zieloną fontanną spływają po domach i białych zboczach góry, wyrastającej tuż nad głowami wszystko to aż odurza rozmaitością i wygląda niby dekoracja do jednej ze starych oper włoskich. Wśród tych murów i ogrodów wiją się pod górę ciemne, po stopniach uliczki, przejścia tajemnicze, pełne mroków i wilgoci - to znów lecą spod stóp w jakieś głębie, w których światło dzienne majaczeje zaledwie widmowo, gdzie się chodzi po stopniach oślizgłych i wydeptanych i gdzie się woda sączy kamiennymi rynnami, wmurowanymi z boków. To znowu ulicą, która u góry, od trzeciego piętra łączy się z sobą arkadami, idzie się tym ciemnym tunelem chwilę, bo zaraz następuje jakaś framuga, okno, którymi słońce wlewa się potokiem i oczy olśnione patrzą na dolinę, śmiejącą się w słońcu, na błękit nieba i na długie kontury gór, stojących w śniegach i w fiolecie oddaleń. Idziemy dalej i dalej ta sama rozmaitość. Każdy dom inny, każda ulica ma swój odrębny wdzięk i swój charakter - co chwila widzi się zbocza góry, jeśli nie nad sobą, to pod sobą i dolinę, pełną winnic i ogrodów, to tarasy nad domami, to grupy czarnych cyprysów strzelających wysoko wierzchołkami aż pod ruiny zamku, to jakiś jakby kosz kwiatów zwisających z balkonów, to długie ramiona róż opadających z murów aż na białe płyty bruków, to placyki, wielkości średnich pokojów, obstawione czarnymi, ponurymi, okratowanymi pałacami. Po rogach - Madonny w wieńcach papierowych kwiatków, Chrystus, a czasem Przenajświętsza Rodzina zatrzymują oczy na chwilę i znowu się idzie niby krajem fantazji bogatej i pięknej, a wśród tego przepychu artystycznej kompozycji powszednie, codzienne życie miasta rozkłada się i toczy swobodnie. Na balustradach suszy się bielizna, sznury pełne jej poprzeciągane są wzdłuż domów, a często i w poprzek ulic i placyków, ozdaMają balkony, powiewają u gotyckich okien niby białe sztandary, obwijają drzewa pełne kwiatów. Ludzie snują się po ulicach, warsztaty warczą we drzwiach i na placykach, głosy lecą z domów do domów, z okien do okien płyną śmiechy i rozmowy. Szewcy łatają buty na ulicach, stolarze obsypują wiórami przechodniów, cyrulicy golą i strzygą przed domami. Z kuźni, umieszczonej w ciemnej izbie, podobnej do groty, iskry deszczem ognistym buchają na świat razem z kłębami dymu. Dzieci czarne, półnagie, wałęsają się pomiędzy nogami przechodniów. - Signor, un soldo! - piszczą i żebrzą z natarczywością, a nie otrzymawszy nic, powracają do poprzedniej zabawy, to jest do baraszkowania na środku ulicy. Całe rodziny, zaledwie osłonięte garderobą, siedzą po schodach, ulicach, przede drzwiami i nie robią nic, rozmawiają żywo, oczy im się śmieją, gestykulują poważnie i oddają się tej bezczynności tak naturalnie, iż widać, iż przez to są szczęśliwi. Żelazne kuchenki z długimi rurami kominów - to kuchnie ludowe, smażą na nich i gotują w pełnym świetle. Na dwóch kamieniach wsparta deska tworzy stół i ławkę zarazem, na której siedzą jedząc robotnicy. Polenty miseczka, chleb i główka surowej sałaty, to obiad, kosztujący trzy soldy. Śpią pod domami na taflach bruków. Lud nie jest piękny, twarze dziwne, a szczególniej chłopów, których widzę prowadzących osiołki obładowane zieleniną, mają wyraz jakiejś dzikiej ascezy. Włosy czarne, lśniące i proste, rysy długie, pokrajane podłużnymi zmarszczkami, zastygłe, nieruchome. Kobiety chude o olbrzy mich oczach l twarzach zupełnie oliwkowych. Nawet te dwukołowe wozy, którymi po niektórych ulicach z trudem jeżdżą, mają inny nieco wygląd niż w Toskanii: są prostsze, a równocześnie boki mają ozdobione deseniem, wybitym mosiężnymi gwoździkami. Na krańcu miasta, na stromym szczycie, wznosi się klasztor św. Franciszka. W dolinie, wpośród białych pokruszonych głazów, srebmawych oliwek i drzew migdałowych, burzy się i pieni Topino, bystry górski strumień, opasujący niby wstęgą podnóże skały, na której stoi Asyż: jest to wiecznie brzmiący rytm tej skamieniałej pieśni wieków średnich, których całą i żywą symfonią jest sam klasztor, arcydzieło chrzęścijanizmu mistycznego, - zbudowane w latach 1228-1253 .przez dwóch genialnych architektów: Jacopa d'Alemania i Fra Filipo de Campollió. Po zgiełku miasteczka, po orgii widoków wchodzi się wąską, prawie drabiniastą uliczką na rodzaj placu pustego, okolonego czworokątem kolumn wysmukłych, nakrytych płaskim dachem z czerwonych dachówek. Cisza ogarnia przejmująca, przerywana świegotem ptaków i nakryta kopułą błękitnego powietrza. Słońce ostro odbija się od białych murów i pali niemiłosiernie. Trzy piętra arkad gotyckich z czerwonawego kamienia wyrastają z boków góry i dźwigają klasztor, stanowiąc jego jakby otoczkę roślinną z pniów niby dębów olbrzymich, odartych ze skóry, których obłąki mocne i surowe, piętrzące się jedne nad drugimi, stoją spokojnie na tle nieba w olśniewającym słońcu niby potężny las skamieniały. Są to trzy kościoły, postawione jeden nad drugim, okalają one i nakrywają grób świętego Franciszka; są to jakby trzy geologiczne pokłady wiary, trzy stany duszy, wierzącej i olśnionej widzeniami raju - trzy stery. Pierwsza, kościół podziemny: to śmierć, groza sądu i groza kary wiekuistej. Druga, kościół środkowy; to niepokój duszy chrześcijańskiej, z jej modłami i prośbami o zbawienie, to ucieczka od życia wysilonego i strasznego, od życia mordów i wojen średniowiecznych, od walk z ciałem i z po/ kusami i oczekiwanie szczęśliwości. Trzecia, kościół górny: to już niebo, niebo radości i wesela; szczęśliwość pełna omdleń ekstatycznych, uśmiechów słodyczy, barw zapomnienia i poddania się^zupełnego. Do podziemi prowadzi nas blady frater; zapuszczamy się w jakiś korytarz, prowadzący na dół, przewodnik co chwila ginie na skręcie ślimakowatych schodów, ogarnia nas ciemność dziwna, cisza przerażająca i jakieś tchnienie wilgotnego, grobowego powietrza. Marmurowe stopnie i marmurem wykładane ściany ociekają wilgocią, poręcz, której się trzeba trzymać, aby nie zlecieć, jest wilgotna i zimna. Idzie się nic nie widząc, bo ta zielonawa czamość przebłyskuje chwilami żółtymi skrami pochodni, oślepia i gaśnie natychmiast. Schodząc coraz niżej, ma się uczucie, jakby się zstępowało do grobu - oderwane dźwięki pieśni płyną z górnego kościoła za nami i huczą głucho - niby w studni. Przed nami w czarnej głębi - ukazuje się przyćmiona mrokami gloria świateł u grobu świętego. Kilka lamp oliwnych, nie palących się, ale jakby tylko tchnących bladawym pyłem światła, majaczeje w tej czamości. Frater zapala kilka pochodni, światło bucha całym snopem płomieni i dym ciężki, gryzący, przykrywa wszystko obłokiem szarawym, przez który zaledwie się spostrzega ołtarz i szklaną trumnę z ciałem świętego. Trzask palących się pochodni miesza się z szeptem modlitw pobożnych i we stchnieniami, które w tej denerwującej ciszy rozlegają się jakby jękami. Siedziałem tam dość długo, ale zaczyna dusić powietrze, zaczyna być ciężko, czuje się wciąż tę dziwną trwogę grobu i osamotnienia, zaczyna się szalenie pragnąć słońca, powietrza, głosów innych, które by rozbiły tę ciszę śmiertelną, chce się żyć. Frater blady, wyglądający więcej na widmo niż na człowieka, wyprowadza nas do środkowego kościoła. Wpada się z jednej halucynacji w drugą. Jest to rodzaj olbrzymiej, przypłaszczonej pieczary, zaledwie słabo rozświeconej kolorowymi oknami, jest to jakby korytarz, którym się idzie do nieba; podtrzymywany przez pogięte łęki tak dziwnie, iż się zdaje, że lada chwila te mury muszą runąć, bo tak się płaszczą, że człowiek, poddający się bezwiednie wrażeniu, musi paść na kolana, musi się czołgać do krat ołtarzy i musi się modlić słowami, wyrwanymi z serca, musi rzucić wszystko, co złe i dumne i tutaj ze skruchą wypierać się życia i czuć się ni. czym wobec potęgi niezmiernej, marnością i pyłem i może już tutaj czuć przedsmak przyszłej szczęśliwości, może poić oczy lazurem ciemnym, pociętym pasami purpurowymi, na których tysiące złotych gwiazd migoce tajemniczo; otoczy go ta osobliwsza malowana roślinność, rój głów angielskich, sceny z ekstazy, aureoli złotych, dusz rozmodlonych, cała harmonia barw, uczuć i nastrojów, rozsnuta po ścianach, stropie i kolumnach kościoła przez Giotta, Cavaliniego i Taddea Gaddiego. Sceny po ścianach snują się niby widzenia i niby widzenia są szczytne przez geniusz, uczucie i prostotę - są to niby proste i przejmujące szczerością krzyki dusz kontemplujących o raju. Szereg kaplic z prawej strony, słabo oświetlonych, tworzy szereg naw, podobnych do muszli, wyłożonych drogimi kameniami, tak są pokryte freskami, lazurem przyćmionych, purpurą, złotem wyblakłych aureoli, tłumem postaci ascetycznych i świętych. Jest chwila, że słońce żywiej uderza w szyby i zatapia kościół refleksami szmaragdów, topazów, rubinów i kiedy te fale światła się rozpylą w mrocznej przestrzeni i zaczynają drgać na mozaikach posadzki, na rzeźbach stalli, na kratach ambon, na freskach - to zdaje się, jakby w tej powodzi tęczowych świateł płynęła procesja tych cudnych Giottowskich postaci, jakby kościół zapełnił się wonią nardu i ambry i tłumem niezliczonych dusz. Trzeci kościół o tyle jest jasny i powietrzny, o ile tamte są ciemne i zaduszone. Gotyk w nim jest jakiś wyprostowany, jasny, leci w niebo, śpiewa smukłymi kolumienkami, promienieje radością i weselem. Wielkie, jasne okna wlewają potoki słońca. Postacie fresków porywają oczy swoją jasnością i weselem, jest w nim powietrznie i jasno... Ten sam frater zaprowadził mnie przez puste krużganki, przez sale olbrzymie, w których stare malowidła poopadały razem z tynkami, do refektarza mogącego pomieścić kilkaset osób - pustego teraz i cichego. A później poszedłem jeszcze raz oglądać freski Giotta, przedstawiające cnoty św. Franciszka: Ubóstwo, Czystość, Posłuszeństwo; Czystość ma twarz ^Bolesława Wstydliwego. Giotto malował je mając lat 20, w całym rozkwicie swojego surowego geniuszu. Jest jeszcze Ukrzyżowanie Chrystusa, Cavalliniego. i Cimabuego Madonna, niezmiernie słodka, a pełna zara zem bizantyńskiej sztywności. Freski Taddea Gaddiego, Memmiego i Giottina. Przed wyjazdem poszedłem pod te arkady olbrzymie, skąd się roztacza przecudny widok na dolinę. Siedziałem długo, wchłaniając spokój i ciszę, jaka zewsząd owiewała. Dziesiątki brązowych habitów i głów wygolonych przechodziły koło mnie, stukając trepkami - po chwili z górnego kościoła popłynęła pieśń i rozlała się pod arkadami niezmiernie słodkimi dźwiękami i popłynęła dalej w świat. Tak się wsłuchałem i tak mi było dobrze tutaj, że mi się już nie chciało schodzić do miasta i oglądać ani Santa Maria delia Minerwa, ani Santa Chiara, ani jakiegoś muzeum miejscowego, które mi zalecał przewodnik. Co mi po tym, wiem, jestem przekonany, że po wrażeniach Asyskiego kościoła żaden kościół w świecie już mi wrażeń nie da większych. A zresztą, dzień się skończył, byłem straszliwie znużony i głodny, wziąłem vetturina i pojechałem na pociąg odchodzący do Rzymu. W Katakumbach Wyszedłem bardzo rano, aby zdążyć jeszcze przed upałem i przez Via Appia dostać się do katakumb św. Kaliksta. Nie lubię wypraw podobnych robić z pomocą dorożek i ciceronów, więc chociaż od Watykanu miałem ogromny kawał drogi i do tego przez dzielnicę Rzymu prawie mi nieznaną, poszedłem sam i pieszo. Ulice były puste i ciche. Dopiero w dzielnicy kwirynalskiej niektóre sklepy otwierano i piekarze wysuwali na trotuary długie deski, pełne chlebów gorących, aby stygły, a ulicami zaśmieconymi ciągnęły długie szeregi osłów, obładowanych jarzynami, toczyły się dwukołowe wozy, pędzono stada kóz, które co rano spędzają z okolicy do Rzymu. Na hałas, jaki podnoszą swoimi kołatkami i dzwonkami, na głos pastuchów nawołujących ostrym krzykiem - zaczęły się otwierać drzwi i zaspane Rzymianki wynosiły naczynia, w które pastuch doił kozę albo z balkonów i pięter spuszczano garnuszki miedziane z odpowiednią wewnątrz monetą, które tą samą drogą powracały z mlekiem. Wodotryski i fontanny szemrały dźwięcznie, rozpryskując się w mieniące pyły i opadając w baseny, w których pojono konie, czerpano wodę lub umywano się. W niektórych oknach, od wschodu, wywieszono świeże praną bieliznę, a gdzieniegdzie z okien trzeciego lub nawet czwartego piętra wylewano bez ceremonii rozmaitości prosto na ulicę. Trochę zabłądziłem, ale w końcu znalazłem się na drodze Appijskiej. Ranek był prześliczny, różowawe lekkie opary przysłaniały Rzym i jego niezliczone szczyty kościołów; z tej przezroczystej, ruchomej masy wyłaniały się wzgórza pokryte winnicami, długie korpusy akweduktów, ruiny, setki domów, jak słabe zarysy tylko majaczejące; wielki krajobraz pełen słodkiej ciszy i niezmiernego uroku roztaczał się przede mną w przymglonej panoramie. Appijska droga! Regina viarum, stary, cmentarny gościniec, wiodący niegdyś do granic państwa. Stary szlak, którym ciągnęły triumfy, procesje narodów barbarzyńskich w kajdanach, dzikie zwierzęta do igrzysk, zwyciężeni, siła i niemoc. Cenzor Appius Claudius na trzysta lat przed Chrystusem wytknął go i ochrzcił swoim imieniem; do samej Capui był wyłożony taflami bazaltu. Znikło państwo, wymarli cezarowie, Rzym się walił i budował na nowo, wstał świat inny i inne idee zapanowały, tylko ten stary szlak pozostał. Niby złomy skał podruzgotanych, porosłe chwastem, pookręcane bluszczami, sterczą ponad drogą resztki pomników mogilnych, groby grobów, szczątki pałaców - te wszystkie domki, tonące w zieleni, te wille podmiejskie, mury, trsttorie, drogi bite - to wszystko powstało ze złomów i z tych ruin. Kawały kolumn, czarne bazaltowa trzony, kapitele, odłamki marmurów, pokryte na wpół zatartymi rzeźbami, resztki torsów bohaterskich, obtłuczone głowy, kawały nóg i ramion, tablice polne napisów całą masę okruchów przeszłości, wmurowano razem z cegłami i olbrzymimi kwadratami granitu w mur biegnący z obu stron drogi Appijskiej; bluszcz rośnie w szczelinach i pokrywa te smutne łachmany zielenią, róże zwieszają białe kwiaty na kamienne profile, potworne kaktusy ciągną z tych prochów życie, a wysmukłe figowce rzucają cień na te gruzy, pomiędzy którymi zielone jaszczurki przesuwają się niby płomyki. Po prawej stronie ciągnie się akwedukt w połamanych liniach, jego długi szkielet i ten nieskończony szereg arkad, na których się wspiera, czynią wrażenie jakiegoś bajecznego potworu. Góry koło Albano, spowite w błękit, zaledwie majaczeją. Cały krajobraz ogromnie szeroki i majestatyczny. Gdzieniegdzie stoi grupa cyprysów lub się prostują sosny baldachimowe, rozpościerające swoje strzępiaste igły do słońca, to długie szarozielone linie winnic niby las ciągną się po stokach wzgórz, to krwiste plamy maków jaskrawo się odrzynają od szarych ruin, na których rosną i wprowadzają dziwny dysonans do tej błękitnawoseledynowej harmonii przestrzeni. Grób Cecylii Metelli stoi jeszcze i hardo urąga czasom, ale może jeszcze lat pięćdziesiąt wytrzymają jego czerwone, popękane mury, może sto i rozwali się, jak wszystko, w proch. - Ruiny, ruiny, ruiny! Przechodząc obok nich, już nie chcę wiedzieć, czym były niegdyś, kto stawiał te pałace, kto w nich żył - to uświadamianie za bardzo przepaja smutkiem, lepiej się poddać łagodnej fali wspomnień nieokreślonych, która płynie od tych ruin i od krajobrazu i snuć z tych strzępów marzenia bez form i bez fizjognomii. W połowie drogi pomiędzy bramą św. Sebastiana, którą się wchodzi na Via Appia, a katakumbami, wpośród winnic i ogrodów wznosi się skromna, zniszczona przez czas i opylona appijskim kurzem kapliczka romańska, zbu- dowana podobno w IV-ym' wieku, pod wezwaniem: "Domine, quo vadis?" Jakaś kobieta w łachmanach otworzyła mi wielkie, nabijane gęsto gwoździami drzwi, zaledwie trzymające się na zawiasaeh, za nią przywlókł się stary żebrak z powykręcanymi nogami, bez oka i bez połowy twarzy i głosem przedziwnie słodkim, z gestykulacją poważną zaczął ciceronować. Kapliczka wewnątrz bardzo uboga. Środkowy ołtarz i dwa boczne, skromniutkie, za całą ozdobę mają tylko mozaiki, pokryte grubą warstwą kurzu. W środku kapliczki stoi słup otoczony barierą, do którego miał być przywiązany św. Piotr, i gipsowa postać świętego, i kamień, na którym ma być ślad jego stopy. Przy drzwiach stoi kramik, pełen lampek rzymskich, kawałków brązów, tabliczek z napisami grobowymi itp. Cicerone stara się gwałtownie przekonać o autentyczności tych przedmiotów. Do kapliczki przywiązana jest legenda, którą, pomimo że może być znana moim czytelnikom, powtórzę, tak jak ją słyszałem opowiadaną przez jednego z księży rzymskich. "Święty Piotr uciekał z Rzymu przed prześladowaniami, wydostał się już szczęśliwie przez starą Porta Capena, gdy go zbrojni jacyś spostrzegli i poznali. Święty, w wielkiej trwodze, rzucił się pomiędzy ogrody i uszedł przed prześladowcami, ale że dalsza ucieczka i przedzieranie się przez zarośla było zbyt męczące, wyszedł na Via Appia, a wtem ujrzał Chrystusa przed sobą. - Domine, quo vadis? - zapytał Go zdumiony Piotr. - Venio, iterum crucifigi (idę, aby mnie po raz drugi ukrzyżowano) - odpowiedział ze smutkiem Chrystus i zniknął. Sw. Piotr w milczeniu powrócił do Rzymu i dał się ukrzyżować bez trwogi". Przed zejściem do podziemi kilka słów ogólniejszych. Katakumby, jak wiadomo, służyły pierwszym chrześcijanom w czasach prześladowań za cmentarze, kościoły i miejsca schronienia. Kute są w tufie, puzzolanie lub w stwardniałym piasku, lub glinie. Ta kolebka chrześcijaństwa była zupełnie zaniedbana w średnich wiekach, a w czasie najazdów barbarzyńców na Rzym zasypywano otwory i wejścia, aby zabezpieczyć od profanacji święte groby. Pierwszym niemal, który w nowszych czasach zapuścił się w te podziemia, był Antonio Bosio, mieszkający w Rzymie, jako prokurator zakonu rycerzy Maltańskich. Zajmował się gorliwie starożytnościami i długi czas na próżno starał się odkryć wejścia do katakumb i dopiero traf, obsunięcie się ziemi za Porta Salaria, odsłoniło przypadkowo wejście do katakumb św. Pryscylii. Bosio 10-go grudnia 1593 roku zapuścił się po raz pierwszy w korytarze. Później już w nich całe życie spędził notując, rysując i zbierając szczegóły do pierwszego dzieła o katakumbach. Katakumby drugim, podziemnym miastem opasują Rzym dokoła i są w tak wielkiej ilości, że O. Machi, jeden z ich historyków, powiada, że tylko znane dobrze galerie mają długości 300 mil i w przybliżeniu zawierały sześć milionów grobów. Są pewne dane na to, że chrześcijanie rozszerzyli tylko podziemia, zająwszy odwieczne galerie, wyżłobione na dobywanie materiałów do budowy Rzymu, zwane Arenariae. Wspomina już o nich Cyceron, a Swetoniusz powiada, że Neron, któremu radzono schronić się do nich, nie chciał żywy wleźć pod ziemię. Zresztą mniej ważne to rzeczy, kto je kopał, dość, że tutaj ci ludzie uciekający od światła "lucifuga natio", jak ich pogardliwie zwali Rzymianie, mieli jedyne schronienie razem ze swoimi męczennikami i zmarłymi. Tutaj, w tych mrocznych galeriach, rozwinęła się idea, przyniesiona ze skalistej Judei, idea, która dokruszyła Imperium świata i na jego gruzach stworzyła świat nowy. Rzymianie po kilka razy zamurowywali znane im przejścia, bo zapuszczać się w te otchłanie nieznane było nawet dla nieustraszonych legionów rzeczą niewykonalną, ginęło wtedy tysiące chrześcijan, ale z tego powodu później robiono liczne i tajemne wyjścia na powierzchnię ziemi, które jeszcze w ostatnich czasach odnajdują. Wejście do katakumb św. Kaliksta. znajduje się przy drodze Appijskiej. Przechodzi się furtką i przez szczątki i rozwalmy jakichś murów starożytnych wchodzi się na wzgórze kamieniste, w miły chłód i cień akacji i figowców, tworzących szpaler nad uliczkami, starannie utrzymanymi i obramowanymi krzewami róż kwitnących i całą masą różnobarwnych kwiatów, a rodzaj ogrodzenia tworzą ułamki rzeźb, kapitele, tablice z napisami, fryzy poczerniałe, czasem jakiś Pan lub Bachus leży w połowie zakopany w ziemi i osłania sobą delikatne łodygi kwiatów od nóg przechodniów. Atmosfera pełna wiosny, słońca i zapachów otoczyła nas zupełnie. Łagodne stoki wzgórza zieleniły się zbożem i winnicami. Pola kwitnących grochów mieniły się delikatnymi kwiatami pomiędzy białymi, jakby odartymi ze skóry pniami eukaliptusów. Ludzie pojedynczo i gromadkami pracowali po polach. Wielkie białe woły ciągnęły wozy, naładowane trawą, a bliżej, tuż za namiotem, stojącym przy zejściu do katakumb, w których trapiści sprzedają likier z eukaliptusów, miód i różne pobożne przedmioty, kilka młodych dziewcząt pełło czy okopywało karczochy. Śmiechy wesołe, rozmowy i śpiewy rozchodziły się czystymi dźwiękami po wzgórzu. Chwilami wiatr przebiegał, strząsał z akacji miliony różowych płatków i niósł je na zielone pola niby chmurę wonną, a przynosił do nas czyste głosy dziewcząt, brzmiące miłą harmonią w tej ciszy jasnej: "Kwiecie migdałowy! Chciałabym z miłym pozostać przez chwilę, Lecz niechby chwila przez dzień cały trwała. Kwiecie różany! Chciałabym w woni zamknąć serce moje, Otoczyć nimi kochanka drogiego. Kwiecie cytryny..." Brzmiały wesoło stomelle, ale już nie miałem czasu słuchać, bo nasz przewodnik nadszedł i zaczęliśmy iść w głąb ogrodu. Przewodniczył nam jeden z trapistów. Opatrzeni długimi skrętami stoczków woskowych, zadęliśmy schodzić w rodzaj studni bardzo porządnymi schodami. Mrok ogarniał nas stopniowo, wysoko nad nami lśniło się przepyszne niebo i złote promienie słońca przeciekały przez plątaninę krzewów, rosnących nad otworem, ślizgając się po omszonych głazach ocembrowania. Po kilkunastu minutach schody skręciły na prawo, ogarnęła nas zupełna ciemność i pełne jakiejś suchej stęchlizny powietrze. Zapalono stoczki i poszliśmy w głąb korytarzami nieskończonymi, galeriami pustymi i niezbyt foremnie kutymi w tufie, krzyżującymi się we wszystkich kierunkach. Idą na lewo, na prawo, prosto, opuszczają się niżej, pną się pod górę, skręcają raptownie, giną w pieczarach lub pod zsypiskami ziemi. Te wysokie, wąskie korytarze, kończące się w nieznanych głębiach, ta nieskończona ilość grobów, porozmieszczanych z obu stron niby szuflady w regularnych odstępach jedne had drugimi, wywołują w widzu przygnębiające wrażenie. Groby! groby! groby! Chowano Jednych nad drugimi, wsuwając zmarłych bokiem. Większość grobów jest pusta, bo całe miliony szczątek pochowano później gdzie indziej lub rozesłano po chrześcijaństwie jako relikwie. Idę coraz dalej, przeniknięty tragicznym majestatem tych głębin. Otoczki grobowych otworów, framugi, ściany pełne są jeszcze napisów, rytych na kawałkach marmurów stylem lub wydrapywanych na glinie i mówiących więcej niż wszelkie historie. Są to jakby krótkie strofy rezygnacji, pokory, prośby, pożegnań ostatnich; proste okrzyki serc, umierających w Panu, słowa uwielbień, ciche głosy dusz,, wstępujących do nieba. Nie ma nigdzie wzmianek, czy umarły był servus czy liber lub sclavus - senatoor czy nędzarz; w wielu napisach nie ma nawet imienia. Absolutna równość w kramie śmierci. Stoczki tak słabo świecą, a litery tak są pokryte pleśnią, że z trudnością można czytać: "Amicus omnium!" "Dusza niewinna", "Baranek Boży", "Gołąb bez zmazy", "Nie płaczcie", "Poszedł do Boga" i setki innych, pełnych rzewnej serdeczności i smutku. Powoli człowiek zapomina, gdzie jest, skąd i po col i chodzi tylko od grobu do grobu, przyświeca sobie, czyta i wchłania tę przeszłość zamarłą, która mówi tymi grobami i chwilami się niemal zdaje, że oto groby otworzą się i że wypłynie z nich tłum postaci w złotych aureolach. W wielu miejscach poobsuwana ziemia zagradzała drogę zupełnie. Przewodnik ostrzegał ciągle, aby się nikt nie oddalał w boczne przejścia, bo kilkanaście kroków i już się wpada w labirynt bez wyjścia, którego i oni, przewodnicy, nie znają. Straciłem pojęcie czasu, tylkośmy szli potykając się o szczątki marmurów i tablic nagrobnych. Dalsze galerie były jeszcze więcej spustoszone, odarte z ozdób i zrujnowane przez czas. W kaplicach ślady fresków, ołtarze nagie, siedzenia wykute w tufie po niszach bez wyjścia, placyki, z których po kilkadziesiąt korytarzy rozbiegało się we wszystkie strony, przesuwało się przed oczyma. Dwa razy zamigotał słaby promień światła dziennego, spływający do wnętrza katakumb przez tzw. luminaria rodzaj studzien, idących z najniższych pięter aż na powierzchnię ziemi i-służących do odświeżania powietrza. Galerie się krzyżowały i rozchodziy. Czasem uderzyło się nogą w jakąś tablicę z napisem, to zachrupotały pod stopą szczątki flaszeczek szklanych (ampellae), w które zbierano krew męczenników, to maleńkie lampki gliniane, pokryte symbolami chrześcijańskimi, a których podnosić i zbierać nie wolno. Wstrzymaliśmy się na chwilę, bo doleciały nas nie wiadomo skąd rozlegające się echa śpiewów uroczystych. Przewodnik objaśnił mi, że to w jednej z kaplic podziemnych odprawiają mszę dla pielgrzymów, przybyłych do Rzymu i posłuchawszy w skupieniu skąd głos płynie, zaprowadził tam nas. Wielki ośmiokąt nieregularny, zakończony otworem na powierzchnię, zatłoczony był ludźmi. Ksiądz odprawiał mszę, a tłum klęczący śpiewał. Żółte światło gromnic na ołtarzu i słabe ogniki stoczków zdawały się pływać po tej żółtej czamości kaplicy. Twarze klęczących wychylały się z tych mroków jakieś przekształcone, obrzękłe, straszne, bolesne w wyrazie, jakby widma halucynacji gorączkowej, wychylały się i zapadały w czarnej masie, tylko płomyki drżały, śpiew mocnym, ponurym rytmem rozlewał się po nagich ścianach i ciężką falą wdzierał się w korytarze i płynął dalekimi echami. Chrystus, stojący na ołtarzu, wyciąga ręce nad klęczącymi i błogosławi, a Jego oczy, jakoś cicho patrzące, zdają się przenikać te wszystkie galerie, kaplice i patrzeć gdzieś, w sam głąb ziemi, wskroś wszystkich grobów, serc i mózgów. Wyszliśmy rychło, aby jeszcze obejrzeć nieźle dochowane freski i malowidła w niektórych kaplicach. Są to same pierwotne symbole: ryba, która w swej nazwie greckiej zamyka początkowe litery Chrystusa, trafia się najczęściej. Palma, Baranek, Różdżka, Daniel pomiędzy lwami, Chrystus z owieczką na ramieniu, kosz, w którym chleby leżą łącznie z rybą na grzbiecie, trójkąt ale bez nimbów. Jest wiele scen i postaci pomieszanych z wierzeniami politeistycznymi. Malowidła są naiwne, postade zaledwe zaznaczone, głowy olbrzymie bez oczów albo oczy zajmujące trzecią część twarzy. Sztuka zupełnie pierwotna, ale dla ikonografii chrześcijańskiej niezmiernie ważna. Chciałoby się jeszcze oglądać, ale znużenie fizyczne zmusiło nas do powrotu na świat. Na zakończenie przewodnik opowiadał, że dwa lata temu pięciu alumnów z Colegium Germanicum zapuściło się w ten labirynt bez przewodnika i zginęło bez śladu. A! jak to dobrze oddychać powietrzem świeżym, patrzeć na błękit nieba i zieleń ziemi, słuchać śpiewu ptaków i tych dziewczyn przy karczochach, śpiewających nieustannie swoje wesołe stomelle. Jak to dobrze przychodzić zwolna po wrażeniach-grobu znowu do życia! W Pompei Pociąg z szybkością okrąża zatokę, zanurza się w sady, leci krawędzią skały, u której podnóża rozbijają się fale, przemyka 'po piaskach, zasłanych gnijącą morszczyzną i gdzie co chwila fala przechodzi, czołga się drobnymi pręgami, liże końce podkładów i cofa się zaraz. Białe domki, wille, wstrętne budynki stacyjek kolejowych, ogrody przemykają tak szybko, że zaledwie oczy mogą schwycić wielkie napisy na murach: Antico Caffe degli Amici, Antico Osteria, Antico Nobile Albergo! Mijamy Resine, kilkadziesiąt pałacyków i willi, tonących literalnie w zieleni, brudne Torre del Greco, później Torre Anunziata, nędzne miasteczko, rozsiane u stóp Wezuwiusza, który się za nim wznosi wysoko, owinięty u szczytu w kłęby dymu. Olbrzymie zbocza, obrosłe lasami drzew oliwnych, ale im wyżej, tym mniejsze drzewa i nędzniejsza roślinność, poprzerzynana lśniącymi w słońcu rzekami lawy zastygłej. Stajemy w Pompei. Pociąg wyrzuca nas na małą stacyjkę, rodzaj budki przejazdowej, brzydką i samotnie stojącą w polach, pełnych winorośli, otaczającej siecią zielona białawe pnie eukaliptusów. Zatoka tuż, prawie u nóg faluje i skrzy się wielkimi plamami złota i szafiru, poprzez grube ramiona i ciemną zieleń figowców indyjskich. Przy dróżkach, wkoło płaskich domków, wzdłuż brzegów - żywopłoty z kaktusów, poskręcanych i potwornych wielkością, wiją się grzbietami kolczastymi lub płoty ze złotawej trzciny bronią od słonych fal i ostrych wichrów morza - siedziby ludzkie i długie pola grochów i jarzyn. Opadła nas cała zgraja na pół nagich miejscowych macheronów, starających się przekrzyczeć jeden drugiego, i w jaki bądź sposób zdobyć choć solda. Kilku wyrostków o skórze niby brąz najpiękniejszy i kształtach młodych Bachusów zaczęło przed nami, w pyle drogi, wywijać koziołki, a w przerwach żebrać z tą czysto neapolitańską uniżoną czelnością. Wytrzymałem mężnie ten wściekły szturm do kieszeni i kupiwszy za dwa franki bilet, który ma otworzyć sezam starożytnego świata, poszedłem pod wzgórze, obrośnięte akacjami, białą drogą, przecinającą trawniki pełne róż czerwonych i klombów okwitających tulipanów. Przez długą bramę, rodzaj tunelu ciemnego, wyłożonego płytami kamieni wyjeżdżonych, porozbijanych rydwanami, wchodzimy w ulice Pompei. Cóż dzisiaj nowego można powiedzieć o Pompei? To, co od stu lat przeszło, a zwłaszcza od roku 1825-go, wydobyto spod olbrzymich zasp skamieniałej lawy, daje dokładne pojęcie o życiu i obyczajach starożytnego miasta rzymskiego i to wszystko znane jest ogólnie. Najlepsze wykopaliska, całe masy najrozmaitszych sprzętów i przedmiotów złożono w muzeum narodowym w Neapolu; są tam chleby, które przeleżały w plecach 1800 lat, oliwa w gąsiorach, łoża z brązu przepysznie ozdabiane, biblioteka cała papyrusów zwęglonych, kawały ścian, pokrytych malowidłami, rzeźby, mozaiki, naczynia kuchenne, biżuterie i, tysiączne przedmiotoy urządzeń domowych biednych i bogatych Pompejańczyków, często wysokiej artystycznej wartości. To, co pozostało w Pompei, jest tylko szkieletem pierwotnego miasta; jednym wielkim grobowcem, który się wyłonił spod czterometrowej warstwy żużli i popiołu i który ludzie obdarli z ozdób. Już przechodząc bramę, czujemy, iż wchodzimy na scenę skamieniałego przed osiemnastu wiekami dramatu i dreszcz grozy zaczyna przenikać zimnem, pomimo że słońce świeci jasno, że dzień jest cudownie piękny, że niepokalany błękit wisi nad nami i że się oddycha zapachami gajów pomarańczowych, kwitnących na nie odkopanych jeszcze częściach miasta. Kilka godzin, przepędzonych wpośród głuszy odkopanego miasta, to kawał wielki życia, zupełnie oderwanego od teraźniejszości ludzi i spraw, to jakby przeżywanie po raz drugi tego, co tutaj przeszło i stoczyło się tam, na drugą stronę - w nicość. To przebieganie po pustych ulicach, domach, świątyniach i teatrach, te gmachy bez sufitów, nagie, poobdzierane, poryte, przecinające błękit zmurszałymi szkieletami ścian; malowidła pozacierane lub wypiłowane, trzony kolumnad potrzaskane, ieżące pomiędzy gruzem, z którego czerwone maki i ostromlecze wyrastają swobodnie, całe szeregi kolumn bez kapiteli, stojące niby las dziwny, po którym przeszedł orkan i poobdzierał z liści i koron, że sterczą tylko pnie nagie, martwe i smutne; ten spacer przez rumowiska, wskroś placów zarastających trawą, po amfiteatrze z trzydziestoma rzędami siedzeń z marmuru, porozpadanych, zwietrzałych, wybitych z. obsad, kruszonych i rozdzieranych przez trawy, po śladach życia, tak gwałtownie i tak tragicznie przerwanego, martwocie grobu, przerywanej niekiedy odgłosami kroków niewielu zwiedzających - podnosi duszę zwolna do niesłychanie melancholijnego nastroju. Smutek niemocy rozpaczliwej zaczyna gryźć serce. Tu żyli, pragnęli, myśleli, kochali, mówią o tym te ślady liczne i te napisy, pozostałe na ścianach domów, świątyń i teatrów, które są jakby echami przeszłości: "Kochało cię wielu, ale nikt cię jak Celer nie kochał''napisał jakiś zakochany na ścianie domu Jucundus'a, bankiera. Gdzie indziej znowu wybuch miłości takiej: "A! niech przepadnę, jeśli bez ciebie chciałbym zostać bogiem". Mury bazyliki na Forum civile są najgęściej pokryte karykaturami, ogłoszeniami i wierszami. Oto niektóre: "Chodźcie do mnie zakochani. Wenerze żebra chcę połamać kijem i wygrzmocić jej boki. Bo jeśli jej wolno ranić pierś moją, to czemuż bym ja nie mógł rozbić jej głowy". Ogłoszenie: "W budowlach Arryi Poili, trzymanych przez Allejusa, Nigidiusa i Majusa, wynajmują się aż do następnych Idów Julii sklepy z gankami i obywatelskie piętrowe pokoje. Chcący wynająć przyjdzie do niewolników Gn. Allejusa, Nigidiusa" itd. Na zakończenie napis, który się powtarza kilka razy w bazylice i na placu Eumachii: "Dziwię ci się, ściano, że nie rozsypiesz się w gruzy, Dźwigając tylu piszących głupotę". Czyta się, "patrzy, chodzi, potem się siada na jakimś wysokim trotuarze w cieniu murów nagich i zaczyna się marzyć i odbudowywać miasto. Spokoju nic nie mąci i samotności. Powoli zaczynają się te porozbijane mury zrastać, okrywać tynkami, kolumny się prostują, świątynia Jowisza na Forum, bazylika, termy, amfiteatr, domy, sklepy, place, chodniki - wszystko to przyobleka się w w formy i w barwy. Kapitele się złocą, kolumnady bielą, posągi odcinają się jaskrawo od białych ścian swoją naturalną polichromią. Czerwone dachy rysują się na błękicie, w ulicach pełno ludzi i wozów, których ślady wybite w lufie bruku mam teraz pod nogami. Gwar się rozlega w szynkach, których jest po kilka na każdej ulicy, w sklepach z oliwą, w warsztatach kowali i innych rzemieślników, na Forum, przed bazyliką, w cieniu kolumnad pełno ludzi, pełno życia; pełno rozmaitości tego życia swobodnie tętniącego pod niebem błękitnym, w powietrzu ciepłym, wśród piękna budynków i posągów, stojących na placach. Zatoka skrzy się złotem słońca i szemrze. Wezuwiusz w chmurach dymów białawych stoi cicho, a góry stoją w popielatofioletowej mgle. Życie płynie szczęśliwie i prosto. Aż nagle!... Pliniusz młodszy w listach do Tacyta (XVI - XX) tak epowłada. Przytaczam tylko wyjątki: "...Tymczasem na Wezuwiuszu widać było szerokie płomienie i ogromny pożar, którego jasność pokryły nagłe ciemności, jakie ogarnęły ziemię dookoła. Dla uspokojenia tych, którzy mu towarzyszyli, stryj mój. (Pliniusz starszy) położył się i zasnął w istocie. Dziedziniec, przez który się wchodziło do jego mieszkania, zaczynał się napełniać popiołem i kamieniami. Budzą go więc, wychodzi i łączy się z Pomponianem i tymi, którzy czuwali. Zaczęli radzić, czy się mają zamknąć w domu, czy wyjść w pole, bo domy były tak gwałtownie poruszane ciągłym trzęsieniem ziemi, że się zdawały zrywać z posad swoich. Wybrano wyjście; przywiązywali sobie poduszki wkoło głowy, jako ochronę od padających kamieni. Panowała najczarniejsza noc, oświecona tylko pożarami i ogniem wszelkiego rodzaju. Szli ku morzu, ale wkrótce płomienie i zapach siarki wszystkich rozpędził. Stryj mój został pochwycony nagle wirem i natychmiast padł trupem". List XX. "Była pierwsza godzina -w dzień (23 sierpnia 79 r.), a jednak mimo to zaledwie słaby świt nas otaczał. Mury dokoła nas tak się trzęsły gwałtownie, że było niebezpieczne pozostać pomiędzy nimi. Opuściliśmy miasto: lud wylękły szedł za nami tłumami, tłocząc się i uciekając. Wozy, któreśmy wzięli ze sobą, co chwila były tak rzucane gwałtownie, że nie można ich było utrzymać. Morze zdawało się przewracać i cofać, odpędzane od brzegów ruszaniem się ziemi. Brzeg coraz szerzej występował i okryty był rozmaitymi rybami, osiadłymi na piasku. Z drugiej strony, obłok czarny i straszny, porozdzierany ogniami, które wężykowato do góry parły, otworzył się i z niego wytrysnęły długie strugi, podobne do ogromnych błyskawic. Prawie natychmiast obłok ten upadł na ziemię i pokrył morze, zasłaniając wyspę Capreę przed oczyma. Popioły i kamienie zaczęły nas obsypywać. Odwracam się i spostrzegam gęsty dym, który goni za nami, rozlewając się niby potok po ziemi. Nie była to już noc ciemna i obłokami zakryta, ale ciemność zamkniętej izby. Słychać tylko było jęki kobiet, płacz dzieci, krzyki mężczyzn. Jeden wołał ojca, drugi syna, tamten żony. Ów narzekał na losy swoje, inny na niedolę bliźnich. Byli tacy, którzy z obawy śmierci wzywali zgonu. Wielu błagało o pomoc bogów, inni myśleli, że ich już nie było i że ta noc musiała być ostatnia a wiekuista, w której świat miał zginąć. Ciemności te straszliwe niekiedy się rozświecały nie blaskiem dnia, ale jasnością płomieni, wybuchających z krateru. Potem wracała noc, wracał deszcz popiołów, rzeki lawy spienione, zda się, płynęły gęściej i obficiej. Krzyki i nawoływania ludzi się wzmagały, śmierć szła ze wszystkich stron. A te niezmierne kłęby dymu poszły aż do Rzymu i w takiej ilości, iż i tam zaćmiły światło dzienne. Na ostatek czamości rozeszły się powoli niby dym lub chmury. Wkrótce potem ujrzeliśmy znowu jasność dnia i słońce nawet, ale blade i takie, jak bywa po zaćmieniu. Wszystko było zmienione, podruzgotane, obalone; morze straciło swoje brzegi, a ziemia naga, pusta, bez drzew, bez domów, okryta kupami popiołów, jak czasem bywa śniegiem okryta w dni zimowe, przedstawiała widok najsmutniejszy". Głośno opowiadają te same dzieje skamieniali aktorowie tego dramatu, których szkielety odkopano i umieszczono pod szkłem w małym muzeum, zaraz przy bramie. Jest tam jeden, który upadł na kolana i widocznie, że chciał zasłonić sobie oczy i twarz, ale już nie zdążył - więc tylko wcisnął głowę w ramiona, przechylił ją nieco i rozwartymi szeroko ustami krzyczy!... krzykiem bólu straszliwego, krzykiem istności dławionej a bezsilnej. Taki ogrom bólu leży w tej szczęce, połyskującej białymi, młodymi zębami - że po osiemnastu wiekach słyszy się i czuje to wołanie o ratunek. Albo szkielet kobiety brzemiennej. Upadła na piersi, wyciąga ręce, czołga się, drze ziemię pokrzywionymi palcami, chce uciekać, podrywa się połową ciała... Za późno było wszystko i daremnie, .została na wieki w tej postawie. Szkielet żołnierza, znaleziony przy bramie, jest spokojny w postawie, znaleziono go z bronią w ręku - odwrócił się twarzą do ściany i tak pozostał. Szkielet kobiety, znalezionej na łożu, ten wstrząsa najwięcej. Spała; obudził ją snadź łoskot walącego się domu i krzyki, uniosła się nieco na łożu, ale pokój był zapełniony dymem i przez zapadniętą część sufitu wlewała się lawa - nie zdążyła wyskoczyć, ręce nieco podniosła, jak się je podnosi bezwiednie w trwodze nagłej, chciała się zerwać, nogi podkurczyła nieco, wyprężyła grzbiet, aby się rzucić do ucieczki - i pozostała w tym ruchu umarła piorunowe niby złota pszczoła, kiedy wpadnie we wrzątek smoły. Przebiegałem przez Forum, skąd roztacza się wspaniały widok na linię gór, opłyniętych błękitem, na korony drzew, rosnących niżej i na taflę morza błyszczącego, rozbielonego prawie, w powietrzu olśniewającym białością, na panoramę nieskończenie piękną Neapolu, bielejącego w słonecznych mgłach. Potem koło bazyliki (sądu), największego budynku w Pompei, koło świątyni Apollina, Jowisza, Wenery, Merkurego i hali targowej, ku Porta di Nola, gdzie się obecnie prowadzą wykopaliska. Przeszedłszy jeszcze przez Casa del Fauno, tak nazwanej od brązowego Fauna tańczącego, znalezionego w impluvium (basenie) razem ae słynną mozaiką bitwy pod Issus, idzie się uliczkami wąskimi, wyłożonymi tufem, w dzielnicę położoną bliżej Wezuwiusza, gdzie obecnie pracuje nad odkopywaniem kilkudziesięciu robotników. Świeżo odkopany dom, jeszcze bez nazwy, jest jednym z piękniejszych. Jest to typowy domek rzymski; w środku niewielkie atrium z marmurowym impluvium dla wody deszczowej spływającej z dachów, potem perystyl z kolumnadą, zakreślającą czworokąt, a wkoło tych dwóch najobszerniejszych części grupują się pokoiki do ściślejszego domowego użytku, a więc: tablinum (rodzaj salonu), triclinium (jadalnia) i pokoje sypialne ciasne i ciemne, jak również pokoiki dla służby i niewolników. Wszystkie ściany obłożone stłukłem, a kolumny perystylu z marmuru białego i mozaikowe posadzki wszędzie. W tablinum dobrze zupełnie zachowane freski: śmierć wleczonej przez byka Dirce, Bryzeis uprowadzana przez Agamemnona, tancerki, trytony, centaury, sceny lubieżne i niezmiernie proste. Są to tylko dekoracje mieszkań, bez perspektywy, jedna lub dwie figury na tle ciemnym, to znowu kawałki krajobrazów - bardzo mało koloru, tony są ledwie zaznaczone i umyślnie przyćmione, aby zbytnio nie zatrzymywały oka w półmroku pokoju. Ściany powleczone farbami czerwonawymi i czarnymi, po których fryzach biegną arabeski zadziwiającej lekkości. Szkoda tylko, że dwie główne ściany tablinum zostały uszkodzone, i to, jak się zdaje, już w starożytności. Prawdopodobnie po katastrofie roku 79, kiedy jeszcze sterczały wierzchy domów spod żużli i lawy, niejeden z mieszkańców, jeśli ocalał albo, co najmożliwsze, rozmaici łupieżcy przedsiębrali poszukiwania, kopiąc doły i krużganki pod ziemią, dobierając się do wnętrza, aby zabrać, co było kosztowniejszego. Dlatego, zdaje się, te dwie ściany przebite znaleziono w nowo odkopanym domu. W perystylu jasnym, świecącym marmurem śnieżnej białości na posadzce, przedstawiającej jakiś korowód wozów, stoją dwa posążki amorków i dwie bachantki. A w atrium dwie całe zupełnie kolumny z brązu i posążki, pokryte niebieskawą pleśnią starości - dwóch chłopców, trzymających owoce i ptaki, pogiętych, tłustych, w jakimć zmanierowanym stylu. Posąg Janusa dopełnia całości. Nad sypialniami i pokojem jadalnym, od frontu, stało jeszcze jedno piętro, z którego gruzy znaleziono w ulicy. Słowem, odkopany dom podobny jest zupełnie do znanego domu Holconusza, do domu Fauna, Castora i Poluksa (naprzeciw Termów) i do domu Salustiusza. Rząd włoski strasznie powoli prowadzi roboty odkopywania. Jeśli tak dalej pójdzie, to jak mówią znawcy, nie prędzej jak za lat sześćdziesiąt będzie odkopana cała Pompeja w obrębie dawnych murów, odsłonią się dopiero wtedy dwa szeregi grobowców i willi, leżących poza miastem, przy dawnej drodze do Herkulanum i Neapolu, może jedne z najpiękniejszych, bo w tej Colonia Veneris Pompejanorum posiadali siedziby letnie najbogatsi Rzymianie. Jedno, co rząd dobrze zrobił, to to, że prawie wszystko, co się obecnie wykopuje, będzie pozostawało na miejscu, a tylko najcenniejsze przedmioty przenoszone będą do Neapolu. Z wysokości przysypanych jeszcze domów obejmuje się całe miasteczko, szarzejące w świetle i upale słonecznym. W jednym kącie kilkadziesiąt postaci porusza się niby mrówki i kopie: odsłaniają uliczkę, biegnącą ku bramie di Nola, rwą długimi motykami ziemię, zasianą bobem i jęczmieniem wykłoszonym, wywożą ziemię taczkami lub wynoszą ją^w koszach na głowie i prowadzą później małą kolejką ręczną dalej, do dołów za miastem. Słońce pali niemiłosiernie. Z jednej strony, z boku, siny i spokojny Wezuwiusz, wiszący nad okolicą niby pogróżka, ze słupem ciągle płynącego z krateru dymu z drugiej strony, nad Castellammare, od Salemo i Nocery łańcuch gór niebieskich; niżej, przede mną, zatoka Neapolitańska skrzy się i mieni w słońcu niby ulewa szafirów, roztopionych w srebrze, a ku Noli - płaszczyzna, tzw. La Campania Felice! I wszędzie w polach wierzby zielone, kanały wąskie, pełne zielonawej wody, długie linie winnic, pola łubinu białego, zagony ricinusów i gaje drzew pomarańczowych na Stabii i Herkulanum, pokręcone pnie figowców, białe płaskie domy, gromady ludzi pracujących w polach i cisza, pełna słońca i wiosny, ale nad wszystkim, na tle laurów i piękna, Wezuwiusz, olbrzym monopolizujący uwagę, ten, którego przewodnicy - nazywają krótko i poufale "La montagna". Z powrotem, w hotelu "le Diomede" obiad, ma się rozumieć, włoski tj. nędzny i drogi, z deserem mandolinat i wesołych, skocznych piosenek neapolitańskich; śpiewają nieśmiertelną Santa Lucia, jest i Małgorzatka, jest i Jambo, i dziesiątki piosenek, świeżo importowanych z Paryża i Wiednia. Śpiewacy nie mają wcale głosów, ale przepysznie deklamują przy wtórze mandolin. Wracamy. Słońce zapada i błękit zatoki staje się tak mocny, że czyni wrażenie twardości jakiejś. Brzegi rozciągają się w perspektywie niby czarne pocięte taśmy. Woda u spodu gzymsu, którym pociąg wciąż leci nad brzegiem, jest zielona z przebłyskami turkusu. Nad ziemią rozciąga się szarawy fiolet zmroku, z którego wyłaniają się" coraz bliżej białe, niezliczone domy Neapolu i wkrótce znajdujemy się na ulicy Toledo wśród gwaru i ogłuszających wrzasków wieczornego Corsa. W Neapolu O Neapolu, cudowny kraju - Kto ciebie nie zna, ten nie zna raju. Może to i raj, ale przyznam, źe za głośny, za hałaśliwy. Już na stacji wpadłem w taki szalony zgiełk i tłok, taka banda rozkrzyczanych ludzi opadła mnie i moje walizy, że musiałem się cofnąć do poczekalni, aby przeczekać nieco to pierwsze uderzenie - ale i tam znaleźli mnie dorożkarze, agenci hotelowi, przewodnicy, cała zgraja, zachwalająca na wszystkie tony, wszelkimi możliwymi głosami recytatiwów: hotele, spacery, wycieczki, omnibusy, restauracje, sklepy itd. Kiedym się już usadowił w vetturinie, skoczyło na stopnie dwóch chłopaków z olbrzymimi bukietami róż i zaczęli mi je wtykać to pod oczy, to pod nos, potrząsać nimi, pokazywać z pewnego oddalenia, krzyczeć, kłócić się z sobą, wymachiwać rękoma, robić najróżnorodniejsze miny; przez jaką minutę, wyrzucili z siebie po kilkaset słów i gestów. Jeden żądał za bukiet franków pięć, sprzedał za pół; kupiłem, aby się pozbyć natrętów, ale i drugi chciał sprzedać koniecznie, ale miałem już dosyć kwiatów, zeskoczył na ulicę i z wściekłą gestykulacją zaczął krzyczeć i grozić mi pięścią. Zaledwie tamci zniknęli, wskoczył na kozioł agent z hotelu di Napoli, rzucił mi na kolana z setkę reklam i zaczął głośno, bardzo głośno zachwalać swój hotel. Przez uliczki, literalnie zatłoczone ludźmi i straganami, czarne, wąskie, istne kanały, ściekające brudem i poobwieszane schnącą bielizną, dowlekliśmy się do tego Grań Albergo di Napoli, który się okazał tak wstrętną norą, brudną, bez światła i wtłoczoną w najniechlujniejszą dzielnicę Neapolu, że trzeba było, już bez szukania tańszych schronisk, udać się wprost do hotelu Angielskiego, na drugi koniec miasta - i to jechać wciąż pod górę, wolno, wśród piekielnych krzyków i piekielnego upału. Wyszedłem po południu zobaczyć miasto. Co za ruch gorączkowy, krzykliwy i nieustanny. Co za ulice! - wysokie, wąskie, brudne, obramowane balkonami, pełne sklepików, kramów, warsztatów rzemieślniczych, izb bez drzwi i bez okien, podobnych do nor, w których się gnieździ rój ludzki, który krzyczy, gada, wymachuje rękoma, potrąca się, przepycha, gwiżdże, śpiewa, handluje, łata łachmany, śmieje się i przewala tymi ulicami - rynsztokami - niby bełkocąca lala ludzka, płynąca ustawicznie po wielkich taflach bruków, zarzuconych resztkami jarzyn, śmieciami bez nazwy, dziećmi o cudownie pięknych oczach i ciałach, które na brąz zamieniło słońce. I cała ta bieganina, ten ruch, te krzyki, ta szalona energia, nie robią nic i nie budują, są tylko temperamentem, który potrzebuje się wylewać na zewnątrz. Za dwa soldy kupiłem bukiet kwiatów pomarańczowych; kwiaciarka mówiła za pięć, gestykulowała za dziesięć, śmiała się z mojej włoszczyzny serdecznie i długo i szła za mną aż na róg zaułka, aby pokazać zejście na dół i w małym wykrawku pomiędzy dachami i tarasami błyszczącą taflę zatoki. Schodzę na dół, jeszcze na dół, bez końca. Schody po schodach, to znów spadziste zejścia, których środkiem sączy się strumień brudnej wody. Z obu stron to domy wysokie, to kawał tarasów, z których zielone kuliste głowice drzew pomarańczowych pną się do słońca, to jakiś zakręt, gdzie pomiędzy murami rosną strzępiaste figowce, lśni się szmaragd traw, barwią się kwiaty i wielkie wachlarze palm rysują się delikatnymi konturami na tle nieba i - jest cicho i pięknie. I znowu schodzę niżej, uliczkami pełnymi straganów, ludzi leżących pod ścianami, zapacnów ryb, smażonych na ulicy, dzieci, rzemieślników, pracujących przede drzwiami, to przez ulice wyglądające więcej po europejsku, pełne kawiarń i sklepów eleganckich, ale zapełnionych najobrzydliwszą i jaskrawą tandetą. Zagradza zaś drogę jakiś potężny mur pałacu, z którego tarasów, pomiędzy szklistymi liśćmi śmieją się setki złotawych pomarańcz i bladozielonych cytryn; róże w smugach, w girlandach spływają po głazach, pną się po kolumnach i zwieszają się festonami, przetykanymi purpurą kwiatów, po balustradach z błękitnego fajansu, a morze znowu przebłyskuje przez tę siatkę roślinną i stwarza tło dla wystrzyżonych bukszpanów, dla jasnozielonych laurów i posągów białych, dla wielkich konturów pałaców. Każdy kolor jest jakby oprawiony w lazur i przez to znakomicie uwydatniony. Wszystko się dopełnia i razem z tym niebem, i z tym słońcem, które obsypuje złotawym pyłem marmury, zieleń, brudy, kwiaty i ludzi, z tymi liniami miasta, piętrzącego się tarasami, białego, poprzetykanego oazami zielem, tworzy bogatą harmonię - która olśniewa, ale nie porywa. Było dnia 4-go maja r. b. W.Rzymie już mnie objaśniono, że w dniu tym odbywa się wielka i cudowna uroczystość w katedrze św. Januarego - burzenie się krwi męczennika. Cud, który się staje trzy razy do roku: 16-go września, 16-go grudnia i w pierwszą sobotę majową. Towarzysze moi pojechali na Caprerę, a ja około ósmej rano poszedłem do kościoła. Ulice główne, prowadzące do katedry od Via Nazionale, były pokryte bramami triumfalnymi i łukami, przerzucanymi od domu do domu, na których powiewały barwy i sztandary z herbami domu Sabaudzkiego i wielkie monogramy świętego. Święty January jest tym samym dla Neapolitańczyków, czym św. Antoni dla Padwy i Wenecji - nazywają go też przez szacunek i wielką miłość La Sua Eccelenza San Gennaro! Wspaniały kościół "Ekscelencji" zawiera właściwie trzy kościoły w sobie, razem połączone, na prawo wznosi się, tak zwane: ii Tesoro di San Gennaro (Skarbiec św. Januarego), po lewej starożytna bazylika św. Restytuty, a w środku główny kościół: il Duomo. Kościół ma kształt krzyża łacińskiego. Sto kilkadziesiąt kolumn z granitu wschodniego podpiera sklepienia i tworzy trzy nawy. Zwłoki św. Januarego leżą w trybunie wielkiego ołtarza, tworzącej rodzaj świątyńki, przepysznie ozdobionej, fundowanej przez kardynała Caranę. Tesoro di S. Gennaro, z początku XVII-go wieku, wielka i wspaniała kaplica. Brąz, marmury, złoto, porfir, lapislazuli, materie jedwabne, heban - składają się na całość przeładowaną ozdobami, ale w najczystszym guście neapolitańskim. W głównym ołtarzu zachowują się flaszeczki z krwią świętego męczennika i jego głowa. Kaplica była tak przepełniona, że z wielkim trudem bocznymi drzwiami dostałem się do środka, niezbyt daleko od ołtarza wielkiego. Tysiące świec i lampek płonęło na ołtarzu i w całej kaplicy. Stopnie ołtarzy, kolumny, lichtarze nawet tonęły pod masą kwiatów. Przysłonięte okna rzucały posępny cień, w którym te masy żółtych świateł tworzyły niby mozaikę bizantyjską, rozbłyskującą tłem złotym. Z wielkich brązowych kadzielnic, stojących z boku ołtarza, płynęły ustawicznie czerwonawe długie pasma dymów i rozwłóczyły się wolno nad głowami pobożnych postrzępionym obłokiem, snuły się wkoło kolumn i niby siecią pajęczą przysłaniały wszystko. Wpół do dziesiątej - jakiś stary ksiądz, cały w purpurze, złożył popiersie św. Januarego na ołtarzu, z lewej strony, wtedy księża, siedzący dotąd długimi szeregami w stallach, zaczęli się podnosić, zapalać świece, iść ku ołtarzowi - i ustawiać się z obu stron na stopniach. Przy księdzu, który złożył popiersie, stanęło kilku najstarszych wiekiem. Głowa świętego jest zamknięta w popiersiu srebrnym, złoconym, przedstawiającym twarz jego podług najdawniejszych tradycji i pomników. Popiersie pokryte godłami dostojności biskupiej i ozdobione przepysznymi kamieniami. Mitra szyta perłami i złotem, a sznur ogromnych pereł spada na ramiona świętego. Naraz gwar cichy, szmery, westchnienia, wszystko to ucichło, bo ksiądz, podtrzymywany pod ramiona, podniósł popiersie do góry i trzymał okazując je ludowi. Przez kaplicę przeleciał jakby wicher, splątany z tysiąca krzyków, tłum zakołysał się gwałtownie, uderzył o brązową balustradę prezbiterium i opadł ciężko na kolana w pył i smugi dymów, który zakrył wszystkich jakby obłokiem. Wyjęto ze skrzyneczki okrągłej relikwiarz z krwią męczennika. Relikwiarz jest srebrny, okrągły, podobny do ogromnego zegarka z kopertami z kryształu. Oprawa i rączka do trzymania okryte ozdobami trybowanymi i siatką niezmiernie delikatnych arabesek, pochodzi, zdaje się, z XV-go .wieku. W środku, pomiędzy ściankami kryształowymi, Zamknięte są dwie ampułki, okrągłe i spłaszczone, z szyjkami wąskimi i krótkimi, zupełnie podobne do odnajdywanych w katakumbach. Ksiądz zeszedł z relikwiarzem do balustrady i uniósł go w górę, dwóch świeciło z tyłu ścianek kryształowych. - San Gennaro! San Gennaro! Buchnął jeden olbrzymi krzyk z tysiąca piersi, przedarł się przez dymy i mroki i bił w kamienne sklepienia wielkimi rytmami uniesiona, wiary, miłości i prośby. Ksiądz z relikwiarzem cofnął się do ołtarza i dał go do całowania najbliżej stojącym i głosem mocnym rozpoczął modliwy. - San Gennaro! San Gennaro! jęczał prosząc tłum i zaczął głośno powtarzać za księżmi hymny; głosy się podnosiły, rozpalały, brzmiały coraz większą prośbą, ręce się podnosiły do ołtarza, łzy płynęły strumieniami,, usta się trzęsły, płacz przechodził w łkanie, spazm jakiś ogarniał wszystkich i trząsł, łamał i rzucał nimi coraz potężniej. Po kilkunastu minutach wziął relikwiarz ksiądz drugi, ten pierwszy nie był już w stanie utrzymać się na nogach ze zmęczenia. Krzyki i płacze podniosły się jeszcze gorętsze, kobiety, klęczące najbliżej, zaczęły drżeć całym ciałem, padać twarzą na posadzkę i zduszonymi przez łkanie głosami, wołały, prosiły o cud. - San Gennaro! San Gennaro! Jeden tylko jęk wstrząsający było słychać. Kaplica zdawała się drżeć od brzmień. Światła świec i dymy chwiały się i kłębiły niby tuman, w który wichry biją, a z głównego kościoła, wielkimi drzwiami, wdzierał się taki sam potok płaczów, krzyków, modlitw i próśb o cud. Wtem ksiądz, trzymający relikwiarz, dał znać ręką przycichnął orkan i wyciągnięte ręce, twarze rozpłakane, oczy błagające, ciała wyprężone, usta niedomknięte, wszystko to jakby skamieniało. Cud się spełnił. - Te Deum laudamus! - zaintonował ksiądz. - Te Deum laudamus! - powtórzył chór i rozległy się poważne, namaszczone, przeniknięte uwielbieniem dźwięki hymnu i wznosiły się spokojnie ponad orkankrzyków radości, który wybuchnął w kościele, ponad grzmiący odgłos braw, jakie się rozległy. - Bene! San Gennaro! bene! - Bravo, San Gennaro! - Bravo, San Eccelenza, bravo! - krzyczeli z całą gwałtownością swojego temperamentu i deszcz kwiatów, bukiecików, wieńców, gałązek laurowych zaczął zalewać ołtarz, psdać na księży, na balustrady, na stalle i posadzki; tysiące ptaszków, przyniesionych w klatkach, przeważnie kanarków, wypuszczano pośpiesznie na wolność i ten rój strzydlaty ze świegotem ulatywał, obsiadał ołtarze, chwiał się na kapitelach kolumn, fruwał po głowach posągów, bił skrzydłami o kolorowe okna, trzepotał się w przyćmionym świetle i zapełniał kościół cudownymi głosami gajów. - Bravo, San Gennaro! - wołał wciąż tłum ogromnym głosem rozradowania i cisnął się do ołtarza, aby ujrzeć tę zeschłą krew, przemienioną na kilka chwil w płyn krwi świeżej. Koło prezbiterium powstał taki szalony ścisk, tak mocniejsi kułakowali słabszych, tak się wprost tratowano, że się musiałem wycofać na bok, nie zobaczywszy dobrze. Zgnieciony i zmięty, na pół żywy z gorąca, wydostałem się na ulicę. Wyszedłem na bulwary i siadłem w cieniu wielkich dębów i platanów, rosnących od Villa Reale, wzdłuż brzegów zatoki. Musiałem długo przymrużać oczy, aby się oswoić nieco z tym blaskiem, którym uderzyło mnie morze. Można się zapatrzeć i zasłuchać. Liście szemrzą nad głową, cienie drzew, przesiane światłem, migocą, ciepły powiew, przeniknięty zapachami morskimi, prawie głaszcze swoim dotknięciem, a oczy toną w tym wielkim, olśniewającym rozlewie lazurowej zatoki, która ze szmerem, a, chwilami i hukiem, mieni się grzbietami seledynu i mleka i uderza w kamienne tamy, rozpłaszcza się, opada bryzgami z lapis-lazuli w głąb, cofa się i powraca nieustannie. Oczy biegną w dal, po poszarpanych brzegach, po górach, których'-zbocza nagie prześwitują białością spoza zieleni, ślizgają się przez przylądek Mireny, wiszą na miękkich konturach skał Capri, wdzierają się w białawy pasek nieba u szczytu horyzontu, gdzie się ono schodzi z morzem i ślizgają się długo po skrzącej, żywej, cudownej roztoczy zatoki, nakrytej rozpalonym do białości niebem, w środku którego świeci słońce niby wielki nimbus, promieniejący złotymi skrami na koliska wody. Potem się idzie na włóczęgę po porcie i na wybrzeża, gdzie lasy masztów, gdzie setki barek snują się niby wielkie stonogi, gdzie olbrzymie parowce dyszą ciężko kominami i zgiełk panuje nieustanny, do którego i morze dorzuca swój bełkot groźny; wpośród rybaków, facchinów, przewoźników, lazzaronów, grających w karty na bulwarach i wygrzewająsych się na słońcu, w ogłuszający gwar wielkiego południowego miasta. Do obiadu siada się na brzegu, za franka ma się parę ostryg, jaką rybę na oliwie, kawałek chleba, główkę surowej sałaty albo kilka strączków bobu surowego, nieco wina - i szum morza za orkiestrę, zabawę i otoczenie. Wraca się później na dawne miejsce na wielkich bulwarach, siada się i znowu się patrzy. Zaczyna się rozpylać zmrok lekki, w którym kontury Capri i długie ramiona wzgórz, otaczających zatokę, przysłaniają się fioletem, a wielka powierzchnia wody matuje się nieco i przesiąka purpurą zachodu. Wezuwiusz, z pióropuszem dymów różowych, rysuje się bardzo dokładnie na bladym niebie i okrywa się zwolna w zwoje fioletu purpurowego. Morze, hen, w krańcach widnokręgu, zlewa się z niebem i tak się łączy, że małe, ozame barki, płynące pod żaglem rozpiętym, wydają się ptakami, prującymi powietrze. Siadam w barkę i płynę daleko na środek zatoki, skąd ogarniam okiem cały Neapol, rozciągnięty pasem białych, spiętrzonych domów; chaos dachów, kopuł, lśniących różnokolorowymi dachówkami, tarasów, murów, pociętych czarnymi szyjami ulic, w których zaczynają błyskać światła niby złote kwiaty na łodygach z cieniów. Gwar coraz cichszą wrzawą dochodzi do nas. Wiatr słabo przewiewa i marszczy atłas wody. Barka cicho kraje swoim .długim dziobem wodę i szybuje, podrywana wydętym żaglem, łodzie, małe portowe parowce snują się bliżej miasta, majaczeją jak cienie. Neapol wciąż się zmniejsza i rozpłaszcza, rozlewa się w zmroku. Niebo szarzeje i rozbiela się po krańcach, nad górami i pokrywa srebmawą rosą gwiazd. Wesołe śpiewki jeszcze lecą i drgają na wodzie, płyną z falami, wzdymającymi się jakby westchnienia, jeszcze ostatnie, słabe echa miasta brzmią cicho, coraz ciszej, jeszcze chwilami jakiś natężony krzyk przedrze się przez przestrzenie, zabrzmi ostro i rozsypuje się w pył dźwięków - i zwolna, razem z nocą, rozlewa się w przestrzeniach cisza przeogromna, a wszystkie barwy i Kontury się stapiają i tworzą jeden wielki ocean głębokiego granatu. Płyniemy dalej, jeszcze dalej - wielka barka, obwieszona chińskimi lampionami, dopędza nas - i w tym powietrzu słodkim, kiedy-ostatnie szmery usypiającego morza konają w przestrzeniach i ostatnie barwy i światła pylą się zaledwie na Wezuwiuszu i górach -- rozlegają się dźwięki piosenek i mandolin. Wracamy do brzegu z tym śpiewem,co kołysze i zatapia dusze tonami o lśnieniu pereł, owiewa wonią kwiatów pomarańczowych, szepcze o szczęściu i miłości, przenika rozmarzeniem nocy wiosennej, A później, na balkonie hotelu, mając pod stopami miasto, ucichło we śnie, opłynięte pyłem świateł, a niżej zatokę pustą, omroczoną, szemrzącą tajemniczo i ciągle, migocącą zielonawym światłem gwiazd, otoczony ciszą coraz głębszą i niewypowiedzianie kojącą - prześniłem noc najpiękniejszą w moim życiu. Neapol 5 kwietnia Wczoraj Capri, Sorrento i teatr Don Carlosa, w teatrze Rycerskość i balet - no, i krzyki, gwizdania, tupot wściekły, jeśli śpiewak sfałszowal, a frenetyczne brawa po miejscu odśpiewanym dobrze. Muzeum. Malarstwo, rzeźba antyczna i wykopaliska pompejańskie, cała niezmierzoność przepięknych rzeczy. 6 Maja. Powrót do Rzymu, poczciwe zakonnik! przyjęły nas z radością, ale pustką wiało wszędzie, bo już naszych towarzyszy nie było. Zaszedłem do mistrza Siemiradzkiego i po pogawędce dosyć długiej wyszedłem obdarzony rysunkiem w upominku. Spotkałem u niego antypatycznego dla mnie hr. Oppensdorfa, zięcia Radziwiłła. Cały dzień w Rzymie i pożegnanie... 7 Maja. O 9.35 rano wyjazd zupełny. Adio! Roma. Do widzenia - posyłam ci. A czy ja tutaj będę? Będę - odpowiadam sobie - będę, tylko dłużej i lepiej. 7. Florencja. O, wytworna pani, wytworna. Hotel de la Posta podły, ale pokojówka ładna. Pałac Ufficcich - Wenery Ticiana. Leda cudowna Tintoretta. Ot, stoi kobieta naga, ale boska po prostu przez harmonię kształtów i nachyla się nieco do łabędzia. Scena niewypowiedzianie prosta, naturalna a denerwująca. Wenus Medycejska. O nie, ty nie jesteś boginią, ty nie jesteś z tej rasy co Wenus Luwrska, ty jesteś tylko cudną kobietą, przepiękną kopią rzeczywistości, ale nie samą rzeczywistością, jak tamta, nie samym bóstwem, groźnym i słodkim zarazem - z tobą można tylko słodko śnić, kochać cię, całować, mieć cię na zawsze w posiadaniu - ale przed tamtą trzeba klęczeć w pokorze, trzeba się modlić do niej, trzeba bez słów, bez oddechu przechodzić obok niej, aby nie obrazić nawet zbyt głośnym westchnieniem. Obrazy! obrazy, obrazy. Kaplica Medyceuszów - marmury i mozaiki na ścianach, i trzech założycieli - Kosmos, Wawrzyniec i Leon X - ich pomniki stoją we wnękach, a reszta stoi pusta, czeka, ale na próżno. Herby w mozaice na ścianach z onyksu, lapis-lazuli, szmaragdu i korala. 9 Maja. Wenecja. Więc to Wenecja. Na placu św. Marka lub na gondoli, albo wreszcie wśród ciasnych uliczek, albo z torbą grochu i wśród gołębi, i tak dnie płyną. Boskie miasto. Nie wiadomo czemu oddać duszę, ale najlepiej nie wybierač, tylko siąść w gondolę i pozwolić się wieźć, gdzie chcą. Morze! morze! morze! Przymykam oczy, bo (w) szmaragdzie snują się błyski złota i pereł. Fala jest popręgowana smugą granatu i migocze blaskami. Lido. Wstrętna buda nowoczesna, to kurhaus. Tłumy ludzkie snują się (we) wszystkich kierunkach i ze wszystkich stron słychać coraz nowe języki. Garsoni zdyszani, ociekający potem, roznoszą kawę - muzyka gdzieś w głębi gra walce i polki, tłum się bawi, brzęczy frazesami, śmiechem, talerzami - małpy. Schodzę niżej na mokry piasek wybrzeża. Muszelki chrzęszczą pod nogami, małe kraby śmiesznie uciekają ukośnym ruchem ku wodzie, a co chwila nadchodzi fala z szumem, uderza mnie w nogi, obryzguje pianą i cofa się z jakimś mocnym bełkotem, aby zaczynać na nowo. Ciepło jest bardzo, tym podwieczomym ciepłem przedwschodnim. Dobrze, a dobrze się siedzi, jakaś skarpa zielona podpiera mi plecy, nade mną szafir nieba czystego bez chmur, a pode mną tuż zaraz morze. Pręgi fal drżą, łuszczą się, mienią białościami pian. Słońce rzuca skośne promienie i cała powierzchnia drga, marszczy się, wyrywa w blaskach, migocze - żyje szemrze, szemrze. Wysoko, jak w pół nieba, płynie wstęga dymu różowego i majaczy długi kadłub statku i stoją szeregiem wielkie łodzie rybackie o trójkątnych, czerwonych żaglach. Fale biją w brzegi rytmicznie, a z przestrzeni idzie wielka cisza, i siedzieć można godzinami bez ruchu i bez słowa, zapatrzony tylko w błyski wody, w to wieczne formowanie się i rozpływanie, w tę promieniowania i w ciszę. Zdaleka czasami nadpłyną echa dźwięków jakichś, to zapach od winnic, to głośniejszy bełkot i szum morza - i znowu cisza i bezbrzeżność. Na placu św. Marka. 10 maja. Cudny salon. Z trzech stron kolumnada prokuracji, posadzka z tafli marmuru, ułożonego w mozaikę, nakryta błękitną oponą nieba. Czwarta niby wspaniała i stateczna dekoracja - kościół św. Marka różowy, złoty, zielony, pocięty kolumienkami, mozaikami, kopułami, wygięty, rozrosły. Na olbrzymich masztach rozwinięte zielono-białoczerwone chorągwie, szamoczą się na niebie i rozwijają wspaniale, migoczą swoimi barwami. Chmura gołębi szarych i czerwonych, o perłowych szyjach - trzepoczą się na kościele, na prokuracjach i zataczają kręgi ponad placem, przecinają błękit i spadają. Rzucają im groch - jakby wysoki i opasły episier z torbą w ręku bawię się. Gołębie czarną i ruchomą chmurą trzepoczą się u nóg. Fruwają na ramiona, kołyszą się na rękach siedzą na głowach.