ANTHONY HOLDEN PIOTR CZAJKOWSKI TRAGICZNY I ROMANTYCZNY przełożyła Bogumiła Nawrot Tytuł oryginału Tchaikowsky Copyright m Anthony Holden Limited 1995 Projekt okładki Jacek Tofil Redaktor Barbara Walicka Redaktor techniczny Teresa Jędra For the Polish edition Copyright (C) 1999 by Wydawnictwo ALFA-WERO Sp. z o.o. ISBN 83-7179-171-2 WYDAWNICTWO ALFA-WERO Sp. z o.o. - WARSZAwA 1999 Wydanie pierwsze Drukarnia WN ALFA-WERO Sp. z o.o. Zam. 3358/99 Cena zł 45; Richardowi Holdenowi Lisie Harrison Becky Walsh Dominice Gibberdzie Matthew Johnsonowi Isabel Evans Spis treści Podziękowania Prolog Najbardziej rosyjski z nas wszystkich Część I 1840-1865 Narodziny muzyka I Szklane dziecko II Respice finem III Mogę być kimś Część II 1866-1876 Kompozytor IV Jesteś tu potrzebny V Jaki jest sens VI Wypisałem się Część III 1877-1878 Kryzys VII Aby uciszyć plotki VIII Mój najlepszy przyjaciel IX Muszę się ukryć na rok 7 Część IV 1879-1884 Wędrowiec X Człowiek wolny XI Już gorzej być nie może XII Nie znoszę siedzieć za granicą Część V 1885-1891 Znakomitość XIII Własny dom XIV Banalna komedia XV Jestem ważną figurą Część VI 1892-1893 Potwór o zadartym nosie XVI Niech się domyślają XVII Klasyczny przypadek cholery XVIII Mundur jest święty Epilog Naturalne, a jednak nienaturalne Dodatek A Spis dzieł i polecane nagrania Dodatek B Śmierć Czajkowskiego: Materiały źródłowe Dodatek C Bibliografia Dodatek D Uwagi o źródłach Indeks Podziękowania Autor tej nowej monografii o Czajkowskim, będącej wynikiem czteroletnich prac naukowo-badawczych w Rosji, Stanach Zjed- noczonych i Europie - jest biografem, nie muzykologiem. Uczeni i zawodowi muzycy już wiedzą, że wzorcowym opracowaniem dzieł Czajkowskiego na długo pozostanie monumentalne "stu- dium krytyczne i biograficzne" Davida Browna, pisane przez po- nad piętnaście lat, a opublikowane w czterech tomach pomiędzy rokiem 1978 a 1991. Profesor Brown odegrał również ważną rolę w zmianie powszechnego odbioru pracy Aleksandry Orłowej, któ- rej pionierskie badania doprowadziły do powstania, pośród wielu innych tomów, bezcennego "autoportretu" kompozytora, w któ- rym opowiada dzieje Czajkowskiego jego własnymi słowami. W ostatnim okresie najbardziej znaczący przyczynek wyszedł spod pióra Aleksandra Poznanskiego, rosyjskiego stypendysty naukowego, obecnie przebywającego na uniwersytecie Yale, któ- rego poszukiwanie wewnętrznego ,~ja~~, opublikowane w 1991 ro- ku, daje świeży i żywy portret psychologiczny kompozytora. W ostatnich latach byliśmy świadkami zażartego sporu Orło- wej i Poznanskiego na temat życia seksualnego Czajkowskiego, a przede wszystkim tajemniczych okoliczności jego śmierci, w któ- rym to David Brown wystąpił w roli pobłażliwego arbitra. Wszys- cy troje okazali się niezwykle łaskawi, każde na swój sposób, wobec parweniusza i uzurpatora, który nagle pojawił się pośród nich w 1991 roku, będąc na tyle zuchwały, by przyłączyć się do dyskusji i wystąpić z odczytami podczas festiwalu w Edynburgu w 1992 roku i międzynarodowej konferencji, poświęconej Czaj- kowskiemu, na uniwersytecie w Tubingen w Niemczech, jak rów- nież przeprowadzić dla telewizji BBC dochodzenie, dotyczące śmierci kompozytora. Szczególnie David Brown nie skąpił swego czasu i wiedzy, ra- czej z zadowoleniem niż niechęcią przyjmując moją nagłą decyzję rozbicia swojego namiotu w jego ogródku; Aleksandra Orłowa również okazała się cennym sprzymierzeńcem, dzieląc się wyni- kami swych dociekań; Aleksander Poznanski nie zgodzi się z nie- którymi wnioskami, zawartymi w niniejszej książce, ale on też za- angażował się w ożywioną wymianę poglądów. Jeszcze jeden sławny znawca Czajkowskiego, Henry Zającz- kowski, hojnie dzielił się swą wiedzą, kiedy pracowałem nad ni- niejszą biografią. On oraz David Brown byli na tyle uprzejmi, by przeczytać rękopis książki, i wysunęli szereg pomocnych sugestii, ale nie należy tego traktować jako aprobaty moich własnych opinii czy wniosków. Pośród innych cognoscenti, którzy zasłużyli na podziękowania za ich czas i wiedzę, są: Boris Nikitin, Jurij Nagibin i Walerij Sokołow (Moskwa); Arkadij Klimowicki i Gieorgij Abramowski (Petersburg); Władimir Aszkenazi, Peter Donohoe, Leslie Howard, Nicholas Kenyon, Colin Nears, Ken Russel, Robert Tear i Stephen Walsh (Wielka Brytania). Podczas trzech wizyt w Archiwum Czajkowskiego w Klinie, na północ od Moskwy, byłem serdecznie przyjmowany przez dyrek- torkę, Galinę Biełonowicz, i jej zastępczynię, Marinę Turczewą. Pozwolono mi zwiedzić dom Czajkowskiego, potrzymać jego ba- tutę, obejrzeć jego maskę pośmiertną; nie uzyskałem jednak zgody na przyłączenie się do rosyjskich uczonych, pracujących w samym archiwum. Archiwistka z Klinu, Polina Wajdman, sama znako- mita badaczka życia Czajkowskiego, była wyjątkowo cierpliwa i na tyle pomocna, na ile pozwala przyjęta obecnie praktyka, od- powiadając na moje liczne pytania, niektóre często się powtarza- jące. Jestem wdzięczny za pomoc dyrektorowi Władisławowi Czer- nuszence z Konserwatorium w Petersburgu, gdzie w 1862 roku pośród pierwszego naboru studentów znalazł się dwudziestodwu- letni Piotr Iljicz Czajkowski, i jego zastępcy, Aleksandrowi Bieło- nience; Annie Abramowskiej, bibliotekarce; profesorom Ilji Mu- sinowi i Ludmile Kownackiej; Tatianie Brosławskiej i Natalii Gri- goriewej. Również w Petersburgu otrzymałem bezcenną pomoc od Inny Wojtowej, wdowy po Aleksandrze Wojtowie, historyku i archi- wiście Szkoły Prawoznawstwa, oraz od Borysa Mezjasa, jednego z obecnych lokatorów mieszkania, w którym zmarł Czajkowski. Pośród innych mieszkańców Petersburga, którzy okazali pomoc, przyjaźń i słynną rosyjską gościnność, wyróżniają się: aktorka Tamara Abrosimowa, rzeźbiarz Michaił Annikuszin i dziennikar- ka telewizyjna Irina Tajmanowa. Zdjęcia Petersburga, zamiesz- czone w tej książce, zostały zamówione przez autora u Andrieja Usowa. Pisarka Catriona Bass, która akurat mieszkała i pracowała w Petersburgu podczas prowadzonych tam przeze mnie prac na- ukowych, kierowała ekipą badaczy i tłumaczy, spełniających moje prośby; wśród nich szczególnie wyróżniali się Inessa Łomachina, Aleksander Andriejew i Jekatierina Bojarska. Do instytucji aka- demickich, gdzie otrzymaliśmy pomoc, należą Archiwum Histo- ryczne Petersburga (dawniej, oczywiście, Leningradu), Biblioteka Publiczna Petersburga, Muzeum Muzyki i Sztuk oraz Muzeum Teatru. Również w Petersburgu Jelena Budiakowska okazała wyjąt- kową uprzejmość udostępniając mi niektóre prace swojego ojca, Andrieja Budiakowskiego, autora pięciotomowej monografii o Czajkowskim, której publikacji zabronili radzieccy cenzorzy w 1942 roku - niespełna w rok po jego śmierci w wieku trzydzie- stu sześciu lat w oblężonym Leningradzie. Praca Budiakowskiego Czajkowski: muzyka symfoniczna" ukazała się w Związku Ra- dzieckim w 1935 roku: prawie ukończył pisanie czterech dalszych tomów, między innymi biografii, wyjątkowo obiektywnej, jak na ówczesne czasy, kiedy wybuchła wojna. Mimo ponawianych wy- siłków jego żony, a obecnie córki, pionierska praca Budiakow- skiego "Czajkowski: życie, działalność muzyczna, dzieła" nie zna- lazła jeszcze wydawcy ani w Rosji, ani gdzie indziej. Sława Zielenin była moją pomocnicą i tłumaczką w Moskwie, gdzie okazali mi również pomoc i gościnność Peter Pringle z "The Independent", Eleanor Randolph z "Washington Post", Marcus Warren z "Daily Telegraph" i David Chater ze Sky News (dawniej ITN). Muszę również wspomnieć o powieściopisarzu i impresariu Eddym Shahu, z którym udało mi się wywołać niejaką sensację po powrocie do kraju nieopatrznym wyjawieniem tajemnicy dzienni- ków Goebbelsa, którą poznałem podczas przypadkowego spotka- nia z Eddym na terenie Kremla. Moja niewystarczająca znajomość rosyjskiego pociągnęła za sobą konieczność korzystania podczas podróży z pomocy Melanie Anstey, Iriny Misziny, Jany Gojczman i Jane Quigley, które po powrocie do Londynu podjęły się tłumaczenia rozmaitych doku- mentów, podobnie jak Neil Stratton i Charles Earle z Babel Translations w Chiswick oraz Emily Matthews. Joe Holden dotarł do licznych, przydatnych materiałów w Centralnej Bibliotece Mu- zycznej w Victoria w Londynie. Końcową odpowiedzialność za wszystkie tłumaczenia w książce ponoszę ja, chyba że w przypi- sach zaznaczono inaczej. Jestem wdzięczny dyrektorowi festiwalu w Edynburgu, Bria- nowi McMasterowi, za propozycję wygłoszenia odczytu, prze- wodniczenia seminarium i udziału w imprezach ku czci Czajkow- skiego podczas festiwalu w Edynburgu w 1992 roku, gdzie byłem gościem Marka i Colette Douglas-Home. Dzięki Neilowi Billeno- wi i z pomocą Stephena Walsha opracowałem dodatek festiwalo- wy poświęcony Czajkowskiemu dla "Scotland on Sunday". Jestem również wdzięczny profesorowi doktorowi Thomasowi Kohlhase'owi z uniwersytetu w Tubingen w Niemczech za zapro- szenie na odczyt o śmierci Czajkowskiego przed gremium znako- mitych uczonych z całego świata na międzynarodowej konfe- rencji, poświęconej kompozytorowi, zorganizowanej w 1993 roku. Moim tłumaczem był John David Morley, który również pomógł mi dotrzeć do kluczowego świadka w Niedernhausen w Niem- czech: pani Natalii Kuzniecowej-Władimowej, wnuczki młodszej siostry bratowej Czajkowskiego, która początkowo bardzo mi pomogła, potem jednak odniosła się do mnie zdecydowanie nie- chętnie podczas kilku rozmów telefonicznych. Fachową ekspertyzę, dotyczącą medycznych aspektów śmierci kompozytora, zawdzięczam specjaliście od cholery, Walentinowi Pokrowskiemu, przewodniczącemu Rosyjskiej Akademii Nauk Medycznych, oraz doktorowi Davidowi O'Connellowi z Londynu i doktorowi Tomowi Stuttafordowi z "The Times". Dziękuję rów- nież za pomoc Jamesowi Burkittowi, księdzu doktorowi Ianowi Bradleyowi, Davidowi Chestermanowi, George'owi Darby'emu, Raymondowi Gubbayowi, Ronowi Hallowi, Nicholasowi Mor- ganowi i Susann Smith z BBC Radio 3 oraz Annie Gregory z Clas- sic FM. Swoją trzecią i ostatnią podróż do Rosji odbyłem z ramienia telewizji BBC, dla której w setną rocznicę śmierci kompozytora nakręciłem film z serii "Omnibus", zatytułowany "Kto zabił Czaj- kowskiego?" Na największe pochwały zasłużył sobie świetny ze- spół, z którym pracowałem przez dwa miesiące w Rosji i pół roku w Londynie: John Purdie, producent i reżyser, Nigel Williams, producent, Allen Charlton, redaktor, Fiodor Popow i Yusuf Baig, kierownicy produkcji, Anne Hampsey, sekretarka produkcji oraz ekipa MosFilmu - Boris Koczerow, Gieorgij Giegszidze i Alek- sander Sołomot, okresowo wspierany przez Sama Holdena. Spośród wielu przyjaciół w Bantam Press w Londynie jestem szczególnie wdzięczny za wsparcie Ursuli Mackenzie, Paulowi Schrererowi i Markowi Barty-Kingowi; Jennie Bull za umiejęt- ności redaktorskie; Celii Dearing za szukanie ilustracji; Davidowi Lee, który ze zręcznością prestidigitatora opracował indeks; i Pat- sy Irwin za znajomość zagadnień reklamy. W Toronto Cynthia Good z Penguin (Canada) pozostaje niezastąpioną orędowniczką każdego pomysłu, z jakim wystąpię. W Stanach Zjednoczonych Harold Evans, prezes i wydawca Random House, okazuje od po- nad dwudziestu lat niezłomne poparcie dla mojej pracy, mimo zmian, jakie zaszły w nas obu. Moja stała agentka Gill Coleridge działała z typową dla siebie skutecznością i elegancją, a jej po- mocnikami byli Clare Roberts, Penny Liechti i Ros Ramsey. Niesłychaną tolerancję i zrozumienie wykazali: moja żona Cindy, synowie Sam, Joe i Ben oraz pasierbowie Benj i Siena, mieszkający przez cztery długie lata w domu, wypełnionym mu- zyką Czajkowskiego. Razem z nimi dedykuję tę książkę, z miłoś- cią i szacunkiem, moim chrześniakom. Nota o transliteracji nazwisk rosyjskich Gdyby stosować się do najnowszych międzynarodowych zasad transliteracji nazwisk rosyjskich, należałoby napisać biografię raczej Cajkowskiego niż Czaj- kowskiego. A więc transliteracja nazwisk pisanych cyrylicą, jest wszędzie zgod- na z praktyką Biblioteki Kongresu, z modyfikacjami tam, gdzie to ułatwia wy- mowę, np. Piotr w przypadku Petr, Andriejewna w przypadku Andreevna itp. Nazwiska nierosyjskie na ogół pisane są w języku oryginału, np. Laroche (nie Larosz). Zdrowy rozsądek i dążenie do zachowania logiki podyktowały spora- dyczne odstępstwa od tych reguł; na tej samej zasadzie, co na przykład Maria, Julia i Lidia, często cytowany tom "Wspomnień" występuje raczej jako "Wos- pominanija", a nie "Vospominaniya". Nazwiska współczesne pozostawiono w takiej postaci, na jaką się natknięto w książkach lub na kopertach płyt. Jestem wdzięczny Catrionie Bass za jej fachową pomoc na tym istnym polu mi- nowym. Nota dotycząca dat Za życia Czajkowskiego w Rosji nadal posługiwano się kalendarzem juliań- skim, różniącym się o dwanaście dni w stosunku do kalendarza gregoriańskiego, obowiązującego na Zachodzie. Aby uprościć narrację w książce podawane są daty według kalendarza gregoriańskiego - na przykład dzień urodzin kompozy- tora to 7 maja a nie 25 kwietnia. To pociągnęło za sobą konieczność dodania dwunastu dni do dat wszystkich listów, dzienników i innych dokumentów, pow- stałych w Rosji w owym czasie. Jedyne wyjątki uczyniono w notach źródłowych, gdzie uznałem za wskazane odmienne potraktowanie artykułów w rosyjskich ga- zetach i czasopismach z tamtego okresu i przyjęcie bardziej rozpowszechnionej zasady podawania obu dat, np. "Nowoje Wriemia" ("Nowe Czasy"), 14/26 sierpnia 1878. Myśl, że pewnego dnia ludzie spró- bują zagłębić się w osobisty świat moich myśli i uczuć, we wszystko, co tak pie- czołowicie ukrywałem przez całe swoje życie... jest bardzo przykra i deprymu- jąca. Piotr Iljicz Czajkowski, 1880 Prolog Najbardziej rosyjski z nas wszystkich W niedzielę 29 października 1893 roku Modest Iljicz Czajkow- ski wstał wcześnie, by stwierdzić, że jego gość już od kilku godzin jest na nogach. Ubogi dramaturg zastał swego sławnego starszego brata przy stole, nakrytym do śniadania, w swoim petersburskim mieszkaniu. Kompozytor ślęczał nad partyturą nowej symfonii, którą nazajutrz powinien wysłać swemu wydawcy w Moskwie. W wieku pięćdziesięciu trzech lat Piotr Iljicz Czajkowski wy- glądał na siedemdziesiątkę. Ale mimo zmęczenia, malującego się na twarzy, kompozytora rozpierała wewnętrzna energia, bo tam- ten niedzielny ranek pod koniec października znaczył apogeum jego kariery artystycznej. Poprzedniego wieczoru Czajkowski dy- rygował prawykonaniem swojej VI Symfonii, Patetycznej, w Sali Zgromadzenia Szlacheckiego (obecnie Filharmonia Petersburska). Chociaż przyjęto ją raczej z szacunkiem, niż entuzjazmem, kom- pozytor się tym nie przejął. Wiedział z długiego doświadczenia, że jego oddana publiczność często musiała wysłuchać jego dzieł kil- kakrotnie, nim je polubiła; ważniejsze, że sam był zadowolony z pracy, która zdawała się stanowić punkt kulminacyjny jego ka- riery artystycznej. Z tą symfonią dzieje się coś dziwnego" - napisał tamtego dnia w liście przewodnim do swego wydawcy w Moskwie, Piotra Jurgensona. "Nie można powiedzieć, żeby się nie podobała, ale wywołała pewne zdumienie. Co się tyczy mnie samego, jestem z niej bardziej dumny niż z jakiegokolwiek innego mego utwo- ru." * Był to często stosowany chwyt - zestawienie obok siebie osobistego odczucia z reakcją publiczności - w odpowiedzi na który Czajkowski mógł się spodziewać pełnego zrozumienia odzewu ze strony swego starego przyjaciela Jurgensona. "Mniej- sza o to - kończył kompozytor swój liścik. - Wkrótce będziemy mieli okazję o tym ` rozmawiać, jako że w sobotę spotkamy się w Moskwie." W przeciwieństwie do większości artystów, których przezna- czeniem jest zostać odkrytym przez potomnych, Czajkowski jesz- cze za życia mógł być pewny nieśmiertelności i się tym rozkoszo- wać. Międzynarodowy rozgłos przyniósł mu ostatnio tyle samo zaszczytnych wyróżnień za granicą, co w ojczystej Rosji. W koń- cu, dzięki stosunkowo niedawnemu zwróceniu się ku dyrygentu- rze, był finansowo zabezpieczony. Nadal pełen sił fizycznych i muzycznej wyobraźni, stwierdził, że jego życie jest bardziej speł- nione i obiecujące, niż mógł marzyć człowiek o takiej melancho- lijnej naturze jak on. Zaledwie tydzień wcześniej Czajkowski powiedział swemu przyjacielowi Nikołajowi Kaszkinowi, że nigdy nie czuł się lepiej, nigdy nie był tak szczęśliwy. Pomijając kilka kontraktów na dyry- gowanie w Europie, trwały przygotowania do ambitnego tournee koncertowego po Rosji - do tak odległych rejonów jak Krym, Kaukaz i miasta nadwołżańskie. Nawet następny dzień zapowia- dał się wielce obiecująco, kompozytor miał zaplanowane spotka- nia z dyrektorami zespołów operowych Kononowa i Teatru Ma- ryjskiego, by omówić wznowienia dwóch swoich mniej udanych utworów, Oprycznika i Dziewicy Orleańskiej. Oba zespoły miały w swoim bieżącym repertuarze jedno z jego dwóch arcydzieł ope- rowych, Eugeniusza Oniegina. A jednak Czajkowskiemu nie dane było odbyć rozmowy z Jur- gensonem w Moskwie w następną sobotę. Tego dnia leżał w tym samym pokoju złożony śmiertelną chorobą. Ukochany przez Ros- ję kompozytor zmarł przed upływem tygodnia od tego ostatniego, radosnego wydarzenia. Jeśli wierzyć jego bratu Modestowi, Czajkowski - jak wcześ- niej matka - padł ofiarą cholery, którą się zaraził, lekkomyślnie wypijając szklankę nie przegotowanej wody. Przez większą część następnego stulecia potomni naturalnie utrzymywali, że to praw- da. Ale w tym przypadku, podobnie jak w wielu innych, Mode- stowi nie należy wierzyć. Jego trzytomowa biografia Czajkow- skiego, opublikowana w niespełna dziesięć lat po śmierci brata, przez blisko sto lat uznawana była za podstawowe źródło infor- macji o życiu kompozytora. Ale po bliższym zapoznaniu się z re- lacją Modesta widać, że roi się ona od błędów i pełna jest przeo- czeń. Podobnie jak cytaty z listów i dzienników brata dobrane są bardzo wybiórczo, tak i fakty z prywatnego życia kompozytora poddano ostrej cenzurze - a wszystko to w jednym celu. Zgodnie z najgorętszym pragnieniem Czajkowskiego, Modest zadał sobie wiele trudu, by ukryć przed potomnymi, że jego sławny brat był homoseksualistą. Podobnie jak Modest. Ostatnią przysługą, jaką wyświadczył bratu kierując się w jednakowym stopniu interesem własnym, co poczuciem lojalności, było ukrycie przed światem faktów doty- czących śmierci wielkiego artysty. Do tego spisku przyłączyły się później pokolenia radzieckich cenzorów, pragnących zachować nieskazitelny wizerunek kompozytora tak bliskiego sercom wszystkich Rosjan. Przez sto lat tę fikcję ugruntowywali lojalni pracownicy Archiwum Czajkowskiego w Klinie, sto kilometrów na północny zachód od Moskwy, kontrolowanego od śmierci kompozytora do roku 1992 przez członków jego rodziny i ich po- tomków. Archiwum nadal pozostaje w rękach "aparatczyków", nie zamierzających dopuścić zachodnich uczonych do oryginal- nych dokumentów, tak jakby nigdy nie było Gorbaczowa i głas- nosti, Jelcyna i upadku komunizmu. Dopiero po ucieczce na Zachód jednego z badaczy, pracujące- go w Klinie, świat poznał prawdę, którą - na żądanie kompozy- tora - Modest wspólnie z lekarzami, obecnymi przy łożu śmierci artysty, obiecał zataić: że Czajkowski w rzeczywistości został zmuszony do popełnienia samobójstwa. "Mam bardzo silne przeświadczenie, że ludzie umierają we właściwym momencie" - powiedział kiedyś swemu przyjacielowi, Imogenowi Holstowi, gorący wielbiciel Czajkowskiego Benjamin Britten. "Wielkość człowieka obejmuje datę jego urodzin i okres trwania jego życia." 3 Śmierć Czajkowskiego, parafrazując słowa Brittena, jest nie- rozerwalnie związana ze szczegółami jego codziennej egzystencji. Jawi się nie tylko jako kres, ale jako naturalna kulminacja łańcu- cha zdarzeń ją poprzedzających. Właśnie śmierć, że się tak wyra- żę, zawiera w sobie logikę, którą gołe fakty wcześniejszej narracji zbyt często zniekształcają lub wprost zdają się jej zaprzeczać. W przypadku Czajkowskiego istnieją wszelkie przesłanki, by potraktować jego niezbyt długie, ale bogate życie jako powolne, męczące zmierzanie do dziwacznego, lecz nieuchronnego końca. Co więcej, kamieniami milowymi na tej drodze są wielkie dzieła muzyczne, pełne aluzji, które przybrały kształt mrocznych i wy- jątkowo emocjonalnych introspekcji. Wiązanie dzieł kompozyto- rów z bieżącymi wydarzeniami z ich życia jest zazwyczaj łatwym chwytem "pod publiczkę"; jednak w wypadku Czajkowskiego czę- sto równie wielkim błędem byłoby nie czynienie tego. "Czyż to nie okrutna ironia, że tyle cierpienia i udręki obdarzyło nas taką cu- downą muzyką" - by przytoczyć słowa jednego z najwybitniej- szych współczesnych wykonawców dzieł Czajkowskiego, Władi- mira Aszkenaziego. Współcześni Rosjanie nie chcą uznać tej prawdy. Dzisiaj, jak zawsze, intelektualiści Moskwy i Petersburga są przekonani, że biografowie wielkich artystów powinni się ograniczać do analizy ich dzieł. Dla obecnej inteligencji rosyjskiej, żywego symbolu sło- wa, o które jej kraj wzbogacił język angielski, badanie prywatne- go, zakulisowego życia pozostaje dekadenckim, zachodnim zwy- czajem, obrażającym rosyjską wrażliwość, szczególnie kiedy do- ciekania dotyczą życia wielkiego Rosjanina. Kogo obchodzi, jak umarł?" - spytał jeden z historyków muzyki w antrakcie petersburskiej inscenizacji Jeziora Łabędziego, wznosząc wódką kolejny toast za Piotra Iljicza. - Słuchaj jego muzyki!" Ta postawa, jak wiele innych we współczesnej Rosji, szybko ulega zmianie. Czy to prawda, że Czajkowski był gołuboj?" Mój petersburski taksówkarz słysząc, że wymieniłem nazwisko kompozytora, zadał mi nurtujące go pytanie, kiedy podskoczyliśmy na kolejnym wy- boju, a ja boleśnie wyrżnąłem głową w dach jego rozklekotanej łady. Gołuboj, dosłownie "niebieski", w potocznym języku rosyj- skim jest określeniem homoseksualisty. "To dla mnie szok. Ko- cham muzykę. Czajkowski był moim idolem. Jak Freddie Mercu- ry. Jeszcze jeden gołuboj." W październiku 1992 roku, podczas mojego drugiego pobytu w Rosji, władze ostrożnie zaczęły informować społeczeństwo o pewnych faktach historycznych, znanych reszcie świata od sie- demdziesięciu pięciu lat. Jednym z nich - po raz pierwszy poda- nym przez telewizję, według informacji mojego taksówkarza-me- lomana, właśnie tamtego tygodnia - była szokująca wiadomość, że Czajkowski, nadal otaczany wielką czcią, był gejem. Wiedza o homoseksualizmie i zrozumienie dla tego zjawiska były w owym czasie - i nadal pozostają - bardzo ograniczone w dawnym Związku Radzieckim. Ale współcześni Rosjanie powo- li się budzą ze swojego długiego, komunistycznego snu, nie tylko lepiej rozumiejąc homoseksualizm mężczyzn (który został w koń- cu zalegalizowany przez Borysa Jelcyna w czerwcu 1993 roku), ale również jego dominującą rolę w życiu i twórczości Czajkowskiego. W Petersburgu połowy lat dziewięćdziesiątych, teraz, jak za- wsze "gejowskiej stolicy" Rosji, trzeba zatrudniać uzbrojonych ochroniarzy, by trzymać żądnych krwi i uprzedzonych mafiosów z dala od licznych przedstawień w kabaretach dla transwestytów, co przywodzi na myśl Berlin Isherwooda z lat trzydziestych. W awangardzie reformy i walki o to, by nie trzeba się było kryć ze swoją odmiennością i móc się cieszyć taką swobodą, jaką się cieszą ich zachodni koledzy, znaleźli się członkowie grupy, która przybrała nazwę Towarzystwo Czajkowskiego dla Popierania Mniejszości Seksualnych. Wiedząc o tym kompozytor z pewnością przewróciłby się w swym przeładowanym ozdobami grobie w "Alei Artystów", w pobliżu grobu Dostojewskiego na cmentarzu Ławry Aleksand- ra Newskiego. W tych trudnych dla jego ojczyzny dniach utwory Czajkowskiego są wykonywane tak jak zawsze, symbolizując ro- syjski charakter i dążenia bardziej wymownie niż kiedykolwiek od czasów, gdy w latach dwudziestych padły ofiarą niełaski władz. Ale sam Czajkowski, naturalnie, podzielał wstręt swych rodaków do niezdrowego zainteresowania życiem osobistym wielkich ludzi. , Przykrą i nieprzyjemną" ceną sławy, jak się skarżył swej przyja- ciółce i protektorce, Nadieżdzie von Meck, była myśl, że "pewne- go dnia ludzie spróbują zagłębić się w osobisty świat moich myśli i uczuć, we wszystko, co tak pieczołowicie ukrywałem przez całe swoje życie." Posunął się do ostatecznych granic - tak w życiu, jak i po śmierci - by ukryć prawdziwą naturę swych upodobań seksualnych, ujawniając ją tylko swym najbliższym przyjaciołom. Chociaż wpływało to na kształt i treść jego muzyki, z uwagi na własne poczucie winy, wynikające z przekonania, że to coś , sprzecznego z naturą", homoseksualizm stanowił tajemnicę Czajkowskiego, którą należało zabrać do grobu - przedwcześnie, jeśli zajdzie taka potrzeba. To klucz do zagadki stanowiącej sedno tej książki i ironia w każdej retrospektywnej ocenie Czajkowskiego. Ale uwaga Brit- tena odnosi się również do okresów historii, w których przyszło żyć wielkim artystom. Oceniając je z dzisiejszej perspektywy, cza- sy Czajkowskiego zostały ukształtowane przez dwa wydarzenia, jakie miały miejsce nieco ponad dziesięć lat przed jego narodzi- nami i dwie dekady po jego śmierci: stracenie uczestników pow- stania dekabrystów w 1825 roku i rewolucja październikowa z 1917 roku, będąca jego naturalną, długofalową konsekwencją. Lata, zawarte pomiędzy tymi datami, stanowiły w historii Rosji okres - zresztą nie jedyny - kiedy kraj ten zamknął się w sobie, traktując bardzo podejrzliwie wszystko, co pochodziło z Zachodu czy z Europy. Dla socjalisty i myśliciela Aleksandra Hercena rosyjscy "sło- wianofile" i "zwolennicy Zachodu" tego okresu byli jak carski orzeł, "którego dwie głowy skierowane są w przeciwne strony, ale w piersiach którego bije jedno serce". W efekcie, przytaczając słowa pewnego muzykologa, "niewiele kwestii nurtowało Rosję w ciągu ostatnich dwustu lat równie żywo, jak problem jej sto- sunków z resztą Europy... Żaden z jej wybitnych pisarzy czy kompozytorów nie omieszkał tego odzwierciedlić." Taki był podtekst twórczości Czajkowskiego: muzyczny spór pomiędzy stylem "narodowym" i "zachodnim", toczony przez "radykałów" i "tradycjonalistów". Jego główną zasługą było przeciwstawienie się dominującym ortodoksyjnym poglądom nie- zwykle silną wizją oraz to, że został pierwszym naprawdę zawo- dowym kompozytorem w historii swego kraju i jedynym w owym czasie, który spoglądał (i podróżował) na Zachód, wzbogacając swoją sztukę o osiągnięcia swych europejskich poprzedników i ko- legów-artystów. Nazwisko Czajkowskiego pochodzące od słowa "czajka" - wyjątkowo dobrze pasuje do tego niespokojnego węd- rowca, wiecznie krążącego pomiędzy ukochanym przez siebie ro- syjskim krajobrazem a bardziej przyziemnymi atrakcjami Europy Zachodniej. Przed Czajkowskim nie istniała muzyka rosyjska, jeśli nie li- czyć melodii ludowych i chóralnych śpiewów a capella podczas nabożeństw. W 1913 roku, zaledwie dwadzieścia lat po jego śmierci, premiera Święta wiosny Strawińskiego oznaczała wkro- czenie Rosji w samą awangardę muzyki dwudziestego wieku. Czajkowski stanowi jedyny pomost między tymi dwiema szcze- gólnymi epokami. A jednak, mimo całej zachodniej sofistyki, głos Czajkowskiego - według Strawińskiego "najbardziej rosyjskiego z nas wszyst- kich" - pozostaje kwintesencją rosyjskości ze swoim własnym charakterem, tak niesamowicie odzwierciedlającym introspekcję, mroczne rozmyślania, emocjonalność - cechami, które się stały wyróżnikiem muzyki rosyjskiej, nieco chropawej dla uszu za- chodnich odbiorców. Przez długie lata było w modzie naśmiewa- nie się z Czajkowskiego ze względu na popularność jego licznych dzieł, obecne odrodzenie jego znaczenia w końcu oddaje należną sprawiedliwość jego talentowi nie tylko jako doskonałemu melo- dyście i mistrzowi instrumentacji, ale jako artyście niezwykle śmiałemu i oryginalnemu w sposobie myślenia - "geniuszowi uczuć", jak to celnie ujął Aleksander Poznanski. Już samo to, że jego największe dzieła w tak wielkim stopniu są wynikiem jego cierpień, usprawiedliwia "zachodnie" podejście do jego życia, nie mniej niż jego obrona wszystkiego, co europej- skie. To, że żył w czasach, kiedy czuł się zobowiązany ukrywać swoje prawdziwe, "sprzeczne z naturą" skłonności, stanowiło źródło zarówno jego tragedii osobistej, jak i sukcesu artystyczne- go. Nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku doprowadziło go to do samobójstwa w wieku zaledwie pięćdziesięciu trzech lat, poz- bawiając ludzkość dalszych dzieł tego twórcy, trudno przewidzieć, ku czemu zmierzał w przyszłości - ku czemu, prawdę powie- dziawszy, mógłby zmierzać każdy kompozytor - po tych ostat- nich, cichnących akordach Patetycznej, kiedy puścił w niepamięć siebie i swoją udrękę. CZęśĆ I 1840-1865 NARODZINY MUZYKA Zacząłem komponować, gdy tylko poznałem, co to muzyka. ROZDZIAŁ I Szklane dziecko Pod koniec zimnej wojny leżące w głębi Rosji miasto Wot- kińsk znalazło się w centrum uwagi amerykańskich i radzieckich negocjatorów, dyskutujących o broni nuklearnej. Na początku lat siedemdziesiątych~ radziecka machina militarna obrała sobie to spokojne, osiemnastowieczne miasto nad jeziorem, nieopodal Uralu, tysiąc kilometrów na wschód od Moskwy, na miejsce naj- bardziej osławionych zakładów przemysłowych. Pośród stuletnich kominów fabrycznych - pozostawionych, jak się wydaje, by zmy- lić zachodnie satelity szpiegowskie - wyrósł nowy kombinat, znany po prostu jako Wotkińskie Zakłady Budowy Maszyn, za- przęgnięty do budowy pocisków SS-20, najnowocześniejszych ra- kiet średniego zasięgu, stanowiących podstawę sił nuklearnych państw Paktu Warszawskiego. SS-20, o większej sile rażenia, dokładniejsze i bardziej nieza- wodne niż jakakolwiek broń produkowana wcześniej w Europie, z czasem stały się symbolem ostatniej radzieckiej próby zdobycia przewagi w wyścigu zbrojeń. Zgodnie z warunkami układu z 1987 roku o eliminacji rakiet średniego i krótszego zasięgu, pierwszym amerykańsko-radzieckim porozumieniu o redukcji zbrojeń jądro- wych, Moskwa ostatecznie wyraziła zgodę na zniszczenie 650 po- cisków, zmontowanych w Wotkińsku, i zamknięcie linii produk- cyjnych. Na początku lat dziewięćdziesiątych inspektorzy Organi- zacji Narodów Zjednoczonych sprawdzili na miejscu, czy w za- kładach nie wytwarza się nic groźniejszego niż wózki dziecięce i pralki. Przez dwa dziesięciolecia Wotkińsk, jako miejsce narodzin SS- 20, miało statut miasta "zamkniętego", podobnie jak wiele innych na terenie Związku Radzieckiego. W rezultacie niedostępne stało się miejsce urodzin postaci, wzbudzającej znacznie mniejsze kon- trowersje, znajdujące się w starej, południowej części miasta, przywodzącej na myśl dawne czasy. Tam w pomalowanym na jaskrawożółty kolor domu wzniesionym nad jeziorem 7 maja 1840 roku przyszedł na świat Piotr Iljicz Czajkowski, drugi syn Ilji Pie- trowicza Czajkowskiego, naczelnika miejscowej huty. W okresie społecznych niepokojów w Rosji, podczas dziesię- cioleci stagnacji przed wprowadzeniem reformy i wielkim przew- rotem, Ilja Pietrowicz był typowym przedstawicielem średniej kla- sy ziemiaństwa, z której wywodzili się urzędnicy państwowi, zaj- mujący pozycję pomiędzy arystokracją rodową a zniewolonymi masami. Zacny, pracowity, ale absolutnie niczym się nie wyróż- niający mężczyzna, którego twarz rzadko opuszczał pełen opty- mizmu uśmiech, ojciec Czajkowskiego osiągnął swoją wysoką po- zycję raczej dzięki sumienności niż szczególnym osiągnięciom. Według jego syna Modesta, główną cechą tego "szczerego, po- godnego i uprzejmego człowieka" była "życzliwość, a nawet raczej miłość do każdego, kogo napotkał." W młodości, wieku dojrzałym i na starość kochał swych sąsiadów, a jego wiara w ludzi pozostała nie- zachwiana. Jego ufność nie znała granic... do końca swych dni uważał, że każdy, kogo poznał, był ~~wspania- łym, prawym, dobrym człowiekiem~~... Mocno przeżywał wszystkie rozczarowania, ale nie zdołały one zachwiać je- go wiary w szlachetność ludzkiej natury. Trudno byłoby znaleźć drugiego człowieka, posiadającego tylu oddanych przyjaciół. Podpułkownik w Ministerstwie Górnictwa, czterdziestodwu- letni Ilja Pietrowicz sam był synem urzędnika państwowego, Pio- tra Fiodorowicza Czajkowskiego, który awansował do stanowiska komendanta policji w miastach Słobodskoj i Głazow; oba znaj- dowały się w guberni wiackiej, na granicy której leżał Wotkińsk. Naczelnik policji cieszył się również sławą uzdrowiciela. Nim umarł w 1818 roku, jego żona, Anastazja Stiepanowa Posochowa, urodziła co najmniej dwadzieścioro dzieci, z których Ilja Pietro- wicz był najmłodszy. W latach sławy Czajkowskiego jego bardziej pretensjonalni krewni z dumą (choć niejasno) wspominali o swych arystokratycz- nych polskich przodkach; jednakże sam kompozytor wolał się szczycić tym, że jego pradziadek-Kozak zmarł od ran odniesio- nych w bitwie pod Połtawą, służąc Piotrowi Wielkiemu, a jego prapradziadek był diakonem w petersburskiej cerkwi. "Miłość do Rosji i wszystkiego, co rosyjskie, była w nim tak głęboko zako- rzeniona - pisał Modest - że chociaż nie przywiązywał wagi do proweniencji, ucieszył się, gdy znalazł pośród najstarszych przod- ków ze strony ojca jednego ortodoksyjnego Rosjanina z obwodu Kiermieńszczug." O sobie, w późniejszych latach, Czajkowski mawiał: "Nigdy nie spotkałem nikogo bardziej ode mnie zakochanego w ~,matusz- ce Rosji~~, a szczególnie w Wielkiej Rusi... Gorąco miłuję rosyjski lud, rosyjską mowę, rosyjski sposób myślenia, urodę rosyjskich lic, rosyjskie zwyczaje. Lermontow powiada, że nie poruszają go ~~święte legendy o mrocznej i odległej przeszłości~~, ale ja kocham nawet je.." Pod tym względem pozostał o wiele bardziej "ludow- cem" niż protomarksistą podczas przyszłych zmagań ideologicz- nych, od których prawdę mówiąc raczej wolał trzymać się z dale- ka. Ale ta głęboko zakorzeniona rosyjska wrażliwość łączyła się z wyjątkowym pośród artystów jego czasów stosunkiem do kultu- ry zachodniej. Polityczne poglądy Czajkowskiego mogły odzwier- ciedlać upadającą przeszłość feudalną jego kraju; natomiast mu- zyczne zwiastowały jedyną liczącą się drogę w przyszłości. Ten paradoks leży u źródeł jego na trwale zdobytego miejsca nie tylko w kulturze rosyjskiej, ale również europejskiej; a korzenie tej po- stawy sięgają głęboko do lat dzieciństwa, spędzonego na rosyjskiej prowincji; odcisnęła ona na nim niezatarte piętno, którego nigdy nie zdołały wymazać późniejsze lata, spędzone w wielkim mieście. Mieszkając pośród jałowych nieużytków na wschodniorosyj- skich stepach, pustyni zarówno kulturalnej, jak i przemysłowej, jego dobrze urodzeni rodzice również ukształtowali artystyczne upodobania syna, i to w o wiele większym stopniu niż się dotych- czas przyjmowało. Po ukończeniu Instytutu Górniczego ojciec Czajkowskiego wstąpił do służby państwowej, gdzie stopniowo awansował na coraz wyższe stanowiska w Ministerstwie Górnict- wa. Modest Czajkowski bardzo lekceważąco wyraża się o zdol- nościach ojca - "nie można nazwać jego kariery błyskotliwą, skoro zajęło mu dwadzieścia lat awansowanie na stopień podpuł- kownika" - ale Ilja Pietrowicz był niewątpliwie uczciwym, nie- przekupnym człowiekiem, co w tamtych czasach rzadko się spo- tykało pośród rosyjskich urzędników państwowych. Co więcej, przed przyjściem na świat Piotra Iljicza piastowane przez Ilję stanowisko w Wotkińsku uczyniło z niego nieoficjalne- go włodarza miasta, odpowiedzialnego za wielki majątek i ludzi w nim zatrudnionych, uprawnionego do wymierzania kar i spra- wowania patronatu, zasiadającego we władzach magistrackich- a nawet mającego pod rozkazami sotnię kozaków. W tej skądinąd niezaprzeczalnie filisterskiej placówce - postrzeganej ze stolicy zgodnie z rzeczywistością jako zapomniane przez Boga odludzie w połowie drogi na Syberię - przestronny dom Czajkowskiego, gdzie zatrudniano liczną służbę, był sceną częstych muzycznych wieczorków i innych eleganckich spotkań, którym przewodzili wąsaty ojciec rodziny i jego urocza małżonka, Aleksandra Andrie- jewna. Matka Czajkowskiego była drugą żoną Ilji Piotrowicza. W 1827 roku w wieku trzydziestu dwóch lat poślubił Marię Kar- łowną Keiser, Rosjankę niemieckiego pochodzenia, która urodziła mu córkę Zinajdę, a dwa lata później zmarła. Pragnąc zapewnić swej córce wychowanie w pełnej rodzinie i zawsze lubiący kobiety Ilja w ciągu dwóch lat ożenił się powtórnie - tym razem z Ros- janką francuskiego pochodzenia, osiemnaście lat od siebie młod- szą. Dwudziestoletnia Aleksandra była córką markiza Andre d'Assiera, którego rodzina wyemigrowała do Rosji w 1685 roku, po odwołaniu edyktu nantejskiego. Jej matka zmarła, kiedy dziew- czynka miała trzy latka. Młody wdowiec, mężczyzna elegancki i na poziomie, zadbał o to, by muzyka odgrywała dominującą rolę w wykształceniu jego córek w petersburskiej szkole dla osieroco- nych dziewcząt - do tego stopnia, że siostra Aleksandry, Jekatie- rina, w późniejszych latach cieszyła się pewną sławą jako śpie- waczka operowa. Matka Czajkowskiego, chociaż nie obdarzona takim talentem, śpiewała i grała na pianinie z całym wyrafinowa- niem, jakiego oczekiwano od młodej damy z towarzystwa. W sto- licy uważano to za coś oczywistego; w dalekim Wotkińsku wywo- łało to pewną sensację. Zupełnie przypadkowo w wyniku awansu, otrzymanego w 1836 roku, Ilja Pietrowicz wrócił do guberni wiackiej, sceny największego rozkwitu kariery urzędniczej swego ojca. Zanim po- jawili się w Wotkińsku w 1837 roku, Ilja i Aleksandra byli mał- żeństwem już od czterech lat i stracili jedno dziecko, dziewczynkę, zmarłą wkrótce po urodzeniu; w ciągu roku od przeprowadzki Aleksandra powiła mężowi pierwszego syna, Nikołaja Iljicza, a dwa lata później drugiego, Piotra. Wylewna pani domu, opisy- wana przez sobie współczesnych jako "wysoka, dość tęga kobieta o cudownym spojrzeniu", matka Czajkowskiego uważana była również za "niezbyt urodziwą" - jak się zdaje przez wszystkich oprócz drugiego syna, którego zdaniem była kobietą niezwykłą. Szczególnie utkwiły mu w pamięci duże, lecz piękne dłonie matki. "Takich dłoni dzisiaj się już nie spotyka i nigdy nie spotka"- mawiał. Te dłonie, grające na pianinie, wywarły wyraźny wpływ na póź- niejszy bieg życia Piotra Iljicza, jako że nie odziedziczył żadnych uzdolnień muzycznych. Jego przodkowie z rodu Assier obdarzyli go jedynie łagodną formą epilepsji, na którą cierpiał dziadek jego matki. Zdaje się, że Piotr, dziecko nerwowe i bardzo wrażliwe w przeciwieństwie do flegmatycznego, niczym się nie wyróżniają- cego starszego brata, bardzo wcześnie odkrył, że droga do serca matki wiedzie przez klawisze fortepianu. Aleksandra Andriejewna, chłodna i wyniosła, nieskora do manifestowania swych uczuć, była zazwyczaj zbyt pochłonięta własnymi sprawami i swą pozycją gwiazdy w małomiasteczkowej społeczności, by poświęcać uwagę dzieciom; rozkoszując się uznaniem, jakie zawdzięczała w Wotkińsku swemu skromnemu talentowi, w głębi serca chyba żywiła czechowowską tęsknotę za wielkim miastem. Te uczucia podzielała jej pasierbica Zinajda. Między nią a Aleksandrą, kobietą, która sama wzrastała bez mat- ki, zrodziła się bliska więź. Wychowywała swoje dzieci trwając w niezachwianym przekonaniu, że wcześniej czy później wszyscy przeniosą się do wyrafinowanego Petersburga; przyświecał jej je- den cel - by przygotować je do życia w społeczeństwie daleko bardziej wytwornym i cywilizowanym niż to, w którym przyszło im pojawić się na świecie. Freudyści niewątpliwie skłonni byliby wyciągnąć wniosek, że relacje kilkuletniego Czajkowskiego z matką - mozolne prze- dzieranie się jednokierunkową uliczką, by stwierdzić, że na jej końcu jest ślepy zaułek - stały się przyczyną jego homoseksua- lizmu, który ostatecznie doprowadził go do zguby. Jednocześnie Aleksandra, mimo wszystkich swoich wad, niechcący odcisnęła na psychice chłopca inne piętno, które odegrało wielką rolę w jego życiu i twórczości: pełną współczucia fascynację nieszczęśliwymi, cierpiącymi czy w inny sposób pokrzywdzonymi przez los kobie- tami, co znajdzie muzyczny wyraz w jego utworach, od Romea i Julii po Francescę da Rimini, od Jeziora łabędziego po Damę pi- kową. Kobiety, zarówno te nieszczęśliwe, jak i najzupełniej za- dowolone ze swego życia, wywrą decydujący wpływ na jego losy, nie tylko dlatego, że jego zainteresowania seksualne leżały gdzie indziej. Kiedy Piotr Iljicz miał zaledwie dwa latka, jego matka mimo woli przyczyniła się do tego, rodząc w pociągu Aleksandrę (Saszę), która miała się stać jego podporą. Trzeci syn, Ippolit, pojawił się na świecie rok później, w 1843 roku, dostarczając Aleksandrze-matce pretekstu do wyjazdu do stolicy Imperium, Petersburga, na poszukiwanie guwernantki dla jej coraz liczniejszego potomstwa (miejscowej szkoły w ogóle nie brano pod uwagę). Z relacji współczesnych wynika, że młodą kobietę o odpowiednim wykształceniu trzeba było długo na- mawiać, by ją skłonić do porzucenia stolicy dla odległego Wot- kińska, gdzie miała dotrzeć po wyczerpującej, trzytygodniowej podróży. Ale zdaje się, że wspólna miłość do wszystkiego, co francuskie, pomogła matce Czajkowskiego przekonać Fanny Durbach, skromną i serdeczną dwudziestodwuletnią Francuzkę, protestantkę z Alzacji. Stała się ona kolejną kobietą, która ode- gra znaczącą rolę w kształtowaniu charakteru młodego Czajkow- skiego. Fanny, chociaż polubiła Aleksandrę i Nikołaja podczas dłu- giej, wspólnej podróży do Wotkińska, w miarę zbliżania się do celu ogarniał coraz większy lęk. "Mój niepokój i zdenerwowanie rosły" - wspominała; zastanawiała się, jakie ją czeka życie, z ja- kimi ludźmi przyjdzie jej dzielić zesłanie na wschód. Wspomnienia guwernantki z przyjazdu do Wotkińska, którymi wiele lat później podzieliła się z Modestem, niezwykle plastycznie odmalowują domostwo Czajkowskich i jowialnego ojca rodziny: "Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, wystarczyła jedna chwi- la, by stwierdzić, że wszystkie moje obawy były bezpodstawne. Tłum ludzi wybiegł nam na powitanie; były serdeczne uściski i pocałunki; w całym tym zamieszaniu trudno było odróżnić służ- bę od członków rodziny. Wszystkich jednoczyła powszechna, za- raźliwa radość. Każdy witał powrót pani domu z równą wylew- nością i miłością. Monsieur Czajkowski podszedł do mnie i bez słowa mnie objął i ucałował jak córkę. Bezpośredniość tego pa- triarchalnego gestu oznaczała pełną aprobatę dla mojej osoby i świadczyła o tym, że zostałam uznana za członka rodziny. Wcale nie wyglądało to tak, jakbym dopiero co przybyła - a raczej jak- bym, podobnie jak Mme Czajkowska i jej syn, też wróciła do domu. Nazajutrz przystąpiłam do wykonywania swoich obowiąz- ków bez najmniejszej obawy czy lęku o przyszłość." Zjawiskiem powszednim w tym miejscu biografii kompozyto- rów jest przedstawianie młodego geniusza, siedzącego przy piani- nie dzień i noc, przedkładającego nad zabawy z rówieśnikami słu- chanie symfonii i grywającego pierwsze własne nieporadne melo- die, zanim jeszcze zaczął sięgać nogami do pedałów. Jeśli Czaj- kowski jest wyjątkiem, to tylko o tyle, że w tym czasie jeszcze nie przejawiał wybitnych zdolności, a raczej rosnące zainteresowanie muzyką, co było niezupełnie naturalne u tak małego dziecka. Sam się przyczynił do powstania tej legendy, oświadczając w późniejszym wieku: "Zacząłem komponować, gdy tylko pozna- łem, co to muzyka". Podobnie jak jego matka, czteroletni chło- piec zdradzał pewne uzdolnienia - na razie nie poparte większy- mi umiejętnościami czy biegłością - do hobby, które wkrótce stanie się jego głównym zajęciem. A miał zaledwie cztery lata, kiedy w kronice rodzinnej odnotowano, jak podczas nieobecności Aleksandry, przebywającej w stolicy, Piotr Iljicz stworzył swoją pierwszą kompozycję, wspaniałomyślnie przyznając, że mały wkład wniosła też jego dwuletnia siostrzyczka Sasza. Była to pio- senka zatytułowana "Nasza mama w Petersburgu"; obydwoje nie mogli się już doczekać - pisał Ilja do żony - kiedy będą ją mog- li wykonać na powitanie matki. Utwór ten się nie zachował, ale można wątpić, by dorównywał pierwszym kompozycjom innego cudownego dziecka - Mozarta. Fanny Durbach została przede wszystkim zatrudniona do opieki nad Nikołajem, teraz blisko siedmioletnim, i siostrzenicą Czajkowskiego, Lidią Władimirowną, którą Ilja niemal adopto- wał. Saszę i Piotra (do którego najbliżsi zwracali się pieszczotliwie Pietia) uznano za zbyt małych, by ich powierzyć pieczy guwer- nantki; ale chłopiec miał zbyt wścibską naturę, nie mógł znieść, by w domu coś tak fascynującego działo się bez jego udziału. Stop- niowo, razem z Saszą, obserwującą wszystko szeroko otwartymi oczami, wkradł się w łaski Fanny Durbach, a tym samym wywal- czył wstęp na lekcje - co, prawdę mówiąc, guwernantka powitała z zadowoleniem, jako że Nikołaj był trochę tępym i leniwym uczniem, a Lidia "trudnym" dzieckiem. Fanny stwierdziła, że Pie- tia, w przeciwieństwie do nich, ma chłonny umysł. Chociaż mart- wiła ją wyjątkowa wrażliwość chłopca, na co jego matka pozo- stawała obojętna, natychmiast dostrzegła, że ma do czynienia z wyjątkowo utalentowanym dzieckiem. Kierując się najlepszymi intencjami starała się nie odnosić do Pietii protekcjonalnie, trak- tować go na równi z jego starszym bratem, ale próby te były z gó- ry skazane na niepowodzenie. Któregoś dnia skrzyczała obu za to, że nie odrobili zadanej pracy domowej, posuwając się do oskarże- nia ich o niewdzięczność wobec ojca, który "tak ciężko pracował i tak się poświęcał", by zapewnić im wykształcenie. "Nikołaj wysłuchał mnie do końca z całkowitą obojętnością, a potem, jakby nigdy nic, wrócił do zabawy. Pietia do kolacji chodził smętny. Kiedy wieczorem szykował się do snu, a ja już zupełnie zdążyłam zapomnieć o porannym incydencie, nagle zalał się łzami i szlochając zaczął zapewniać, że gorąco kocha swego ojca, że żywi wdzięczność do obojga rodziców i że byłam nie- sprawiedliwa strofując go. Z wielkim trudem udało mi się go us- pokoić, bo jego wrażliwość pod każdym względem przechodziła wszelkie wyobrażenia... Naprawdę był un enfant de verre."~ Jedyną dziedziną, w której wszechstronna Fanny nie mogła Pietii pomóc, była muzyka. Prawdę mówiąc guwernantka robiła, co w jej mocy, starając się nie dopuścić, by jej podopieczny natych- miast po lekcjach biegł do fortepianu; wolała, żeby zajął się czy- taniem książki lub przyłączył do słuchania bajek. W jej oczach muzyka stała się niemal niezdrową obsesją chłopca, szczególnie kiedy w domu pojawił się orkiestrion, specjalnie sprowadzony z Petersburga przez ojca. Wyższa forma katarynki, z rejestrami, umożliwiającymi wzbogacenie linii melodycznej o efekty orkies- trowe, orkiestrion Czajkowskich potrafił wygrywać arie z oper Belliniego i Donizettiego, Webera, Rossiniego i Mozarta- a przede wszystkim ulubione przez Pietię popisowe numery z Don Giovanniego, wśród nich arię Zerliny Vedrai, carino. Jak później kompozytor sam przyznał, ten prymitywny in- strument muzyczny obudził w nim nieprzemijający podziw dla Mozarta, szczególnie dla jego sławnego dramma giocoso, i wielką sympatię do szkoły włoskiej. W wieku sześciu lat Piotr Iljicz miał zwyczaj biec od orkiestronu do pianina i z coraz większą biegłoś- cią wystukiwać melodie. Wiecznie bębnił palcami we wszystkie twarde powierzchnie w domu, ze skupioną miną, gdy melodie przybierały kształt w jego głowie. Kiedyś, gdy wyprowadzona z równowagi Fanny zwróciła mu uwagę, że hałasuje, zaczął bęb- nić w szybę okienną; robił to z takim zapamiętaniem, że w końcu ją zbił i skaleczył się w rękę. Wkrótce potem rodzice Czajkowskiego gościli polskiego pia- nistę, swego znajomego, który naturalnie dał wieczorny koncert dla niewielkiego kręgu miejscowej inteligencji. Po zagraniu przez Polaka dwóch mazurków Chopina sześcioletni Piotr Iljicz zaczął nalegać, by dopuścić go do pianina, po czym powtórzył utwory z pamięci z wystarczającą pewnością siebie, by maestro pochwalił go jako "obiecującego" muzyka. Podczas drugiego podobnego wieczoru chłopiec uciekł z pokoju, ku zdumieniu Fanny i swych rodziców, którzy spodziewali się, że będzie błagał o zgodę na pozo- stanie do późna. Kiedy dwie godziny potem Fanny zajrzała do sy- pialni Pietii, chłopiec leżał w ubraniu na łóżku, zanosząc się histe- rycznym płaczem. "Och, ta muzyka, ta muzyka! - szlochał.- Uwolnij mnie od niej, Fanny, uwolnij mnie! Jest tutaj... tutaj!- dotknął czoła - i nie daje mi spokoju." Oprócz fascynacji muzyką, co Fanny uważała za bardzo nie- pokojące, mały Piotr Iljicz wyróżniał się miękkim sercem i wspa- niałomyślnością, co się przerodziło w wyjątkową wrażliwość. Raz, kiedy zniknął z domu na tak długo, że wywołało to niepokój ro- dziców, okazało się, że puka do wszystkich drzwi w biedniejszej części miasta, próbując znaleźć opiekunów dla kociąt, które przy- szły na świat w domu jednego z pracowników ojca. Kiedy indziej, wspominała Fanny, jego umiłowanie do wszystkiego, co rosyjskie, skłoniło go do całowania w atlasie stronic, przedstawiających oj- czyznę, i plucia na wszystkie kraje, leżące na zachód od niej. Kie- dy Fanny upomniała Pietię, zwracając mu uwagę, że w tamtych krajach też żyją dobrzy, wrażliwi ludzie, że ona sama pochodzi z Francji, chłopiec odparł: "Ależ Fanny... nie widziałaś, że zasło- niłem Francję ręką?" Jak widać, w wieku siedmiu lat był już przebiegłym dyploma- tą, a także wielkim miłośnikiem przyrody, ale nadal najważniejszą rolę w jego życiu odgrywała muzyka. Po incydencie ze stłuczoną szybą rodzice zaczęli na tyle poważnie traktować jego fascynację muzyką, by zatrudnić nauczycielkę gry na pianinie, wyzwoloną chłopkę pańszczyźnianą Marię Markowną Palczikową; ale chło- piec bardzo szybko ją prześcignął. Dzięki Fanny poznał już dob- rze poezję francuską i niemiecką; jednocześnie zachęcany przez nią, sam zaczął pisać wiersze. Kiedy blisko pół wieku później, w rok po śmierci Czajkowskiego, Modest odwiedził Fanny we Francji, przedstawiła mu kilka próbek literackich, które przecho- wywała przez te wszystkie lata. Nie chciała się z nimi rozstać, ale pozwoliła bratu kompozytora przepisać niektóre z nich. Jedną taką wprawką było wypracowanie historyczne wierszem zatytułowane "Bohaterka Francji", będące dowodem początków jego fascynacji postacią Joanny d'Arc (co później doprowadzi do powstania opery Dziewica Orleańska). Są tu również wynurzenia siedmiolatka dotyczące jego umiłowanej Rosji, chłopięcy tren na śmierć ptaka i zmyślona rozmowa z aniołem stróżem. To cieka- wostka warta przytoczenia, łącznie z uczniowskimi błędami (za- znaczonymi kursywą przez pozbawionego poczucia humoru Mo- desta), dla pokazania, że młody Czajkowski - nawet jeśli nie był "małym Puszkinem", jak go nazywała Fanny - odznaczał się już religijną żarliwością i bujną wyobraźnią. Mając możliwość spojrzenia na to z perspektywy czasu, kuszą- ce jest rozważanie, czy sama Fanny nie była przypadkiem aniołem stróżem małego Czajkowskiego i czy życie na prowincji, w pełnej izolacji, pod okiem oddanej guwernantki, nie byłoby przypadkiem lepszym rozwiązaniem dla tego wysoce wrażliwego "szklanego dziecka", niż przeniesienie go do wielkiego miasta - co nastąpiło nagle, niespodziewanie i co chłopiec przyjął z niechęcią. Słysząc ciągle narzekania swej młodej żony - do których przyłączyła się teraz dorastająca córka Zinajda, wróciwszy do domu po ukończeniu szkoły - Ilja Pietrowicz zwierzył się swemu przyjacielowi w Wotkińsku, że myśli o odejściu ze służby pań- stwowej i przyjęciu atrakcyjnej oferty zatrudnienia w Moskwie. Ufny do przesady, nie zwlekając zrezygnował ze swej lukratywnej synekury na wschodzie (w stopniu generał-majora) i odbył męczą- cą, tysiąckilometrową podróż, w którą zabrał cały dobytek, by na miejscu stwierdzić, że fałszywy przyjaciel przybył tam wcześniej i sprzątnął mu posadę sprzed nosa. "Nawet utrata całego majątku w wyniku źle ulokowanego za- ufania - wspominał Modest - nie sprawiła, by [Ilja] stał się bardziej podejrzliwy wobec ludzi". Jednakże dla reszty rodziny Czajkowskich konsekwencje były bardzo przykre. Dla ośmio- letniego Piotra Iljicza stanowiło to wszystko niezrozumiałą trage- dię, której efektem było nagłe zniknięcie jego ukochanej Fanny, chyłkiem odprawionej z domu, nawet bez pożegnania z wycho- wankiem (w ten sposób chciano oszczędzić chłopcu cierpienia). Chociaż stanowiła część jego życia zaledwie przez cztery lata, guwer- nantka zajęła w nim o wiele bardziej znaczące miejsce od tego, które zajmowała matka. Nie znaczy to oczywiście, że chłopiec przeniósł na nią miłość, jaką obdarzał matkę, a raczej, że Fanny ustrzegła go przed nadmiarem przeżyć fizycznych i psychicznych - nie wyłączając dziedzicznej skłonności do epilepsji - do czego jego nienormalny zapał do muzyki zdawał się prowadzić. We wczesnym dzieciństwie pasja Czajkowskiego do muzyki zdawała się być jedynie oznaką dziwnego niezrównoważenia, o które Fanny miała wszelkie powody się martwić. Pod każdym innym względem Piotr był zwyczajnym, zdrowym chłopcem; po- trafił, jak jego rówieśnicy, którzy nie odebrali tak starannego wy- chowania, wrócić do domu ubłocony, z rozwianymi włosami. Jednak w Moskwie kiedy jego wykształceniem zajęła się przyrod- nia siostra Zinajda, wszystko się zmieniło. Czując większą sympa- tię do jego braci niż do nad wiek rozwiniętego Pieti, Zinajda po- święcała mu mniej czasu i uwagi, co dało początek chłodnym sto- sunkom między nimi, jakie się utrzymały przez całe życie. W tym okresie można również zauważyć pierwsze oznaki poważnych zmian w charakterze Piotra Iljicza. Z wesołego, żywego chłopca, pełnego zachwytu zarówno dla przyrody, jak i dla muzyki, stop- niowo stawał się coraz bardziej ponurym i krnąbrnym dzieckiem, snującym się bez celu po domu. Pobyt rodziny Czajkowskich w Moskwie okazał się krótkim i smutnym interludium. Utrata majątku przez Ilję zbiegła się z epi- demią cholery, na którą o mały włos nie zmarła jedna ze służą- cych - stanowiło to zapowiedź późniejszych, o wiele bardziej tragicznych kontaktów Piotra Iljicza z tą chorobą. Po zaledwie miesiącu, w połowie listopada 1848 roku, matka i dzieci udały się za Ilją do Petersburga, gdzie Nikołaj i Piotr zostali umieszczeni w modnym zakładzie wychowawczym Schmellinga. Piotr, przy- zwyczajony do łagodnej Fanny, nienawidził szkoły. Trzeba było nadrobić sporo zaległości, by sprostać obowiązkom w instytucji, stawiającej swym uczniom bardzo wysokie wymagania. Codzien- nie wychodził z domu o ósmej rano i wracał dopiero o piątej po południu, często ślęczał nad książkami jeszcze długo po północy, by odrobić zadania domowe. Obaj chłopcy stali się obiektem okrutnych żartów i naigrywa- nia się kolegów, co często jest udziałem uczniów, którzy pojawiają się w środku roku szkolnego. Nim minął miesiąc, obaj zachorowa- li na odrę, do czego przyczyniła się ich zmniejszona odporność; wywołało to u nich jeszcze większe przygnębienie. "Dzieci nie te same, co w Wotkińsku - pisała ich matka do Fanny. - Ich świeżość i wesołość zniknęły, Nikołaj stale blady i chudy, Pierre także... Wszyscy codziennie ciebie wspominają. Pietia opowiada, że próbuje sobie wmówić, iż życie w Petersburgu to zły sen, że pewnego dnia się obudzi i stwierdzi, że znów jest w Wotkińsku, ze swoją drogą Fanny. Wtedy, mówi, będzie najszczęśliwszym chłop- cem pod słońcem!" Podczas gdy Nikołaj szybko wyzdrowiał i wkrótce wrócił do szkoły, znacznie wątlejszy Piotr przeleżał w łóżku jeszcze wiele tygodni. W lutym 1849 roku opiekujący się nim lekarze doszli do wniosku, że chłopiec cierpi na schorzenie rdzenia kręgowego (prawdopodobnie zapalenie opon rdzeniowo-mózgowych). Współ- czesna nauka skłania się do twierdzenia, że choroba ta ma w rów- nym stopniu podłoże psychiczne, co fizyczne. Małemu pacjentowi zalecono absolutny spokój. Pełna rekonwalescencja zajęła chłopcu sześć miesięcy, a wtedy oszczędzono mu już powrotu do zakładu wychowawczego Schmellinga. Jego ojciec znalazł nową posadę- zarządcy huty w Ałapajewsku, kolejnym mieście górniczym za Uralem, położonym jeszcze dalej na wschód niż Wotkińsk. Czy to zbieg okoliczności, że choroba, która ciągnęła się pięć miesięcy, od grudnia do maja, teraz zniknęła bez śladu w ciągu miesiąca, gdy tylko chłopiec wrócił na ukochaną rosyjską wieś, znów oddany pod opiekę prywatnej guwernantki? Jedyną jaśniej- szą stroną pobytu w Petersburgu były stałe postępy w wykształce- niu muzycznym pod okiem sympatycznego i najwyraźniej biegłe- go w tej dziedzinie pianisty nazwiskiem Filippow. Razem ze swoimi rodzicami, zagorzałymi teatromanami, Pietia po raz pierw- szy oglądał spektakle operowe i baletowe, co spowodowało, że zachwyt nad orkiestrionem przerodził się w fascynację teatrem. Młodemu Czajkowskiemu już zaczęły dokuczać najrozmaitsze nerwice, czego podłoże stanowiła konstrukcja psychiczna chłopca; staną się one nieodłącznym elementem jego życia i twórczości. Nadpobudliwy, pozbawiony pewności siebie, uciekający przed wszelkiego rodzaju wyzwaniami, uczepiony matczynej spódnicy, traktujący rodzinę jak tarczę przed światem: takie będą cechy charakteru zarówno nie potrafiącego spokojnie usiedzieć na miejscu starszego pana, jak i dziewięciolatka, wyrwanego ze swe- go środowiska. Na domiar złego jego nauczycielką znów została Zinajda, wspomagana przez kuzynkę Lidię; obu tym młodym ko- bietom udało się jeszcze pogłębić brak pewności siebie chłopca we wszystkich dziedzinach poza muzyką. Wybór lektur, jakiego do- konywał, był dla nich zbyt wyrafinowany - czytał już Gogola, Fenelona i Chateaubrianda - więc dziewczęta mściły się na nim w inny, bardziej prymitywny sposób. Wiecznie wyśmiewany, a nawet wyszydzany za swoje mierne postępy w nauce, Piotr znów zaczął szukać pocieszenia w muzyce. "To jedyne - napisał do Fanny - co jest w stanie mnie rozweselić, kiedy mi smutno." Zresztą Ałapajewsk to nie Wotkińsk. Bez względu na to, jakie były uroki prowincji, związane z pierwszym domem, które tak uwiodły Czajkowskiego, brakowało ich w tym ponurym, przemy- słowym centrum, gdzie utrata wcześniejszej pozycji społecznej i mniej ożywione życie towarzyskie sprawiły, że jego rodzice też się zmienili. Jedyny jaśniejszy moment nadszedł w maju 1850 ro- ku, osiem dni przed dziesiątymi urodzinami Piotra, kiedy na świat przyszli jego dwaj najmłodsi bracia: Modest i jego bliźniak Anato- lij. "Myślę, że to aniołki, które zstąpiły z nieba na ziemię" - pisał Piotr do Fanny z egzaltacją charakterystyczną dla korespondencji prywatnej Czajkowskiego, ale również ze szczerą życzliwością, odziedziczoną po ojcu. Inny dziesięciolatek mógłby z niechęcią powitać pojawienie się młodszych braci, którzy jeszcze bardziej odciągną od niego uwagę i tak już odległej matki, natomiast mło- dy Czajkowski nie posiadał się z radości. Lecz w Ałapajewsku brakowało nauczycieli muzyki, pod okiem których mógłby kontynuować edukację w tej dziedzinie. Zinajda była jak zwykle niesympatyczną instruktorką, mocno przeżywając wyjazd rodziny z tętniącej życiem stolicy na prowin- cję, gdzie trudno było o odpowiednich konkurentów do ręki. A Nikołaj został w Petersburgu, by przygotować się do wstąpie- nia, wzorem ojca, do Instytutu Górniczego. Im więcej przychodzi- ło listów z opisami jego osiągnięć sportowych i muzycznych, tym bardziej u Piotra narastał swego rodzaju bałwochwalczy podziw do nieobecnego starszego brata, do którego bardzo zbliżył się dzięki wspólnym przykrym przeżyciom, związanym z uczęszcza- niem do zakładu wychowawczego Schmellinga. Tęsknił za nim, oświadczył teraz, "okropnie". Niestety wkrótce rodzice oznajmili Piotrowi, że nie dołączy do Nikołaja w Instytucie Górniczym, jak się tego spodziewał. Nie brali również pod uwagę dalszego doskonalenia jego uzdolnień muzycznych. W Rosji w połowie ubiegłego wieku nie do pomyśle- nia było zawodowe poświęcenie się muzyce. Muzykowanie trak- towano jedynie jako salonową rozrywkę arystokracji, głównie pań, koncerty publiczne dawali niemal wyłącznie soliści i zespoły z Europy. Dla zawodowych muzyków nie było miejsca w wy- twornym towarzystwie, między innymi również dlatego, że nie istniały jeszcze szkoły muzyczne, które by ich kształciły. Namówiony przez przyjaciela, Modesta Aleksiejewicza Waka- ra, pod którego opieką pozostawiono Nikołaja, Ilja Pietrowicz za- interesował się Cesarską Szkołą Prawoznawstwa, jedną z elitar- nych instytucji, które wówczas masowo kształciły kandydatów do służby państwowej. Szkoła słynęła również z surowej dyscypliny, jaka zdawała się niezbędna dla coraz bardziej krnąbrnego syna. Ogarnięty apatią, rozleniwiony Piotr zaniedbywał nawet kores- pondencję z Fanny i poczuł się upokorzony, kiedy z Francji nad- szedł list, w którym uskarżano się na jego długie milczenie. Fan- ny, czego Piotr nie był świadom, dowiedziała się od znajomych o zmianie, jaka zaszła w jej "młodym Puszkinie". "Nie potrafię sobie wyobrazić, jak ten chłopiec, tak kiedyś obiecujący, mógł się aż tak zmienić." Ponieważ najwyraźniej uznano, że Zinajda nie sprosta odpo- wiedzialnemu zadaniu przygotowania swego brata do trudnych egzaminów wstępnych do szkoły, matka zatrudniła nową guwer- nantkę, niejaką Nastazję Pietrowną Pietrową. Piotr znów zaczął pisać listy do Fanny, były one pogodniejsze, ponieważ Nastazja okazała się miłą i sympatyczną osóbką, która również zachęcała go do rozwijania zainteresowań muzycznych. Kierując się najlep- szymi intencjami, rodzice zdobyli się na raczej pusty gest, posyła- jąc po jego dawną nauczycielkę gry na pianinie, Marię Palczikową z Wotkińska, rzekomo po to, by udzielała lekcji Saszy; Maria przebywała w ich domu raczej jako towarzyszka zabaw niż na- uczycielka Piotra Iljicza, tak bardzo zarówno jego talenty, jak i wiedza przewyższały jej umiejętności. Jednakże tamtego lata był pogodniejszy i mniej kłótliwy niż kiedykolwiek od wyjazdu rodzi- ny z Wotkińska. Co więcej, pojawiła się perspektywa wspólnej z matką podróży do Petersburga. Wprawdzie pomysł uczęszcza- nia do szkoły z internatem napawał go lękiem, jednak pocieszał się myślą długiego okresu, kiedy obiekt wszystkich jego uczuć po- święci uwagę wyłącznie jemu. Aleksandra Andriejewna stała się jeszcze mniej oddaną dzie- ciom matką od powrotu na prowincję i urodzenia bliźniaków. Ale im mniej uwagi poświęcała Piotrowi, tym większą miłością darzył ją syn; niechęć, z jaką przyjmowała jego uściski, szczególnie kiedy włożyła najnowszą suknię, sprowadzoną z miasta, naturalnie tyl- ko potęgowała jego nieodwzajemniane uczucia. Teraz podróżowa- li razem do stolicy, Aleksandra zadowolona, że choć na jakiś czas może się wyrwać z domu, uciec od absorbujących bliźniaków. Wprawdzie towarzyszyły im Sasza i Zinajda, jednak na pierwszym miejscu był Piotr oraz jego nauka, więc rozkoszował się kilkoma błogimi tygodniami, podczas których matka całą uwagę skupiała wyłącznie na nim. Przygotowywał się bowiem do egzaminów, ich zdanie było warunkiem przyjęcia do klasy wstępnej. Dopiero w wieku dwunastu lat mógł rozpocząć naukę we właściwej Szkole Prawoznawstwa. Czekały go dwa lata w interna- cie przy szkole przygotowawczej, tysiąc trzysta kilometrów od domu, co budziło w nim niepokój. Na razie wystarczająco dobrze wypadł na egzaminach wstępnych, by zasłużyć na wyjątkowy przejaw macierzyńskiej miłości, zanim nadejdzie chwila pożegna- nia. Świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że rozpoczęcie przez niego życia szkolnego oznacza rozstanie z matką. Nim nadszedł ten straszny dzień, na początku października, obiecała mu przed swoim wyjazdem jeszcze jedną atrakcję: wspólny wieczór w Tea- trze Maryjskim, który wystawiał głośną operę Glinki Życie za ca- ra. Pomysł pójścia do teatru podsunął Ilja Pietrowicz, który w liś- cie przypominał żonie, by nie lekceważyła pasji ich syna do mu- zyki; wizyta w teatrze pozostawiła niezatarty ślad na dziesięciolet- nim Czajkowskim - poczuł pełną uwielbienia cześć dla Glinki, "ojca rosyjskiej muzyki", chociaż naturalnie w najmniejszym stopniu ów twórca nie był konkurentem do miejsca, jakie zajmo- wała w jego sercu matka. W końcu nadszedł dzień jej wyjazdu. Z domu Modesta Waka- ra, u którego się zatrzymali i pod którego opieką miał pozo- stawać, chłopiec pojechał w powozie matki aż do rogatki na skrzyżowaniu dróg, gdzie tradycyjnie żegnano podróżnych, zmie- rzających do Moskwy. Po drodze Piotr uronił kilka łez; ale kiedy nadeszła chwila rozstania z matką, stracił resztę chłopięcego opanowania i rozpłakał się rzewnie. Kiedy zamknęły się za nią drzwiczki ekwipażu, nie chciał puścić klamki. Trzeba go było siłą oderwać i odciągnąć. Gdy woźnica zaciął konie i powóz ruszył, chłopiec się wyrwał, dogonił ekwipaż i chwycił się tylnych kół. Szorował brzuchem po błotnistej, brukowanej drodze, póki po- wóz nie nabrał takiej szybkości, że malec nie dał rady dłużej się go trzymać. Dziesięcioletni chłopiec leżał na grząskiej drodze, spo- glądając za oddalającym się ekwipażem z matką. "Do końca swych dni - według słów jego brata Modesta- Czajkowski wzdragał się na wspomnienie tej chwili... Chociaż w późniejszym życiu dotknęło go wiele tragedii, chociaż poznał smak rozczarowania i wyrzeczenia, nigdy nie zapomniał uczucia bezsilnej rozpaczy, jaka go ogarnęła, kiedy powóz z jego ukocha- ną matką zniknął mu z oczu." Kilka dni później inna tragedia, do której się niechcący przy- czynił, pogłębiła jego depresję. Wśród uczniów wybuchła epide- mia szkarlatyny. Chłopcom dano do wyboru możliwość powrotu do domu lub pozostania w szkole na okres kwarantanny. Litując się nad małym Piotrem, wciąż niepocieszonym po wyjeździe mat- ki, Modest Wakar, nie zważając na ryzyko zakażenia chorobą, zaprosił go do swojego domu, by chłopiec nie musiał siedzieć uwięziony w szkole. Czajkowski nie zachorował. Ale widocznie był nosicielem, bo wkrótce u starszego z synów Wakara, pięcioletniego Nikołaja, stwierdzono objawy szkarlatyny; chłopczyk zmarł szóstego grud- nia. Rodzice Nikołaja nie informowali swego małego gościa o cięż- kim stanie własnego syna; teraz na wszelkie sposoby starali się zapewnić Piotra, że nie powinien obwiniać siebie za śmierć chłop- ca. Ich wysiłki oczywiście na nic się nie zdały. Ten jeden raz mo- żemy uwierzyć słowom Modesta piszącego, że Czajkowskiego prześladowały wyrzuty sumienia (co, chociaż nie wiedział o tym ani on, ani Wakarowie, wspaniałomyślność Wakarów być może jeszcze pogłębiła). Napisał do swoich rodziców, że wolałby raczej sam umrzeć. Pomimo osobistej tragedii, jaką przeżyli, Wakarowie pozostali niezawodnymi przyjaciółmi chłopca, w każdą niedzielę stwarzając mu pod dachem własnego domu okazję do spotkań z jego bratem Nikołajem. Teraz nie tylko "cień rozstania z matką", by przyto- czyć słowa Modesta, "okrył mrokiem pierwsze lata jego życia szkolnego". Nieznośna tęsknota za domem "zdominowała wszyst- kie inne uczucia, zabarwiając każde jego marzenie, każde życze- nie, każdą myśl. Przez całe dwa lata, jak to widać z jego listów, żył tylko w oczekiwaniu chwili, kiedy znów ujrzy swoich rodzi- ców. Nie umiał się zająć niczym innym, żył tylko tą nadzieją Pośród listów, które się zachowały z pierwszego roku w szko- le, jest jeden, wysłany do rodziców w dniu imienin ojca w 1851 ro- ku - dokument tak pełen melancholii, że może rywalizować ze wszystkim, co Czajkowski kiedykolwiek napisał czy skompo- nował: . Pozdrawiam Cię, mój święty Ojcze, w dniu Twojego patrona, i życzę Ci wszystkiego, co najlepsze na tej ziemi; przesyłam również życzenia wszystkiego najlepszego To- bie, moja ukochana, najdroższa Mamo, z okazji tej dro- giej rocznicy. Lubię wspominać, jak wyglądał ten dzień rok temu. Pamiętam, że następnego dnia wybraliśmy się w rejs statkiem. Pamiętam namiot, pamiętam statek, pa- miętam chór wieśniaków, pamiętam orkiestrę z Jekateryn- burga, pamiętam iluminowany monogram, pamiętam tań- ce, pamiętam Saszę, Malę, Polę i siebie. Pamiętam wszyst- kich gości, pamiętam cudowną Zinuszę i jej cudowny ta- niec z cudowną Liduszą, pamiętam wszystkich, pamię- tam również to biedactwo, które wyleciało ze swojego ma- łego gniazdka, które powiedziało ~~żegnaj~~ wszystkiemu, czego już nigdy nie zobaczy - pamiętam Piotra Czajkow- skiego. Przez następne dwa lata w jego życiu nie zaszły większe zmia- ny, o czym świadczą listy, wysyłane do domu, kwieciście wyra- żające jego przywiązanie do rodziców - "błogosławionych", "ubóstwianych", "pięknych aniołów" - jak również przepełnione litością nad samym sobą. Chociaż otoczony przez dobre dusze swego brata, rodziny Wakarów i nauczyciela manier, sympatycz- nego Francuza Josepha Berrarda, młody Czajkowski nie mógł zapanować nad poczuciem samotności i opuszczenia. Nawet Boże Narodzenie, urodziny i wakacje musiał spędzać z dala od bliskich, którzy jeszcze pogarszali sytuację ciągle obiecując, że wkrótce go odwiedzą i nie dotrzymując słowa. Dopiero we wrześniu 1851 roku, prawie rok po wyjeździe matki, co chłopiec tak mocno przeżył, w Petersburgu pojawił się ojciec Czajkowskiego z wielokrotnie przekładaną, trzytygodniową wizytą. Podczas swego pobytu Ilja zabrał Piotra do siebie i obu- dził w nim nadzieje, że może wkrótce znów będą wszyscy razem, jako że poróżnił się z dyrekcją huty w Ałapajewsku i rozglądał się za nową posadą. Czajkowski senior miał powody do zadowolenia z postępów syna na kursie przygotowawczym; Piotr uzyskał trzecią lokatę na rocznym egzaminie i otrzymał wysokie noty ze sprawowania po- mimo, że raz kazano mu zostać w szkole na niedzielę - była to kara za "lenistwo" - i niezwykłego upomnienia Berrarda: za nie- wydanie nazwisk kilku chłopców, którzy złamali szkolny regula- min tańcząc polkę, jaką grał im na pianinie. To jedna z niewielu wzmianek o jego jakiejkolwiek aktywności muzycznej w ciągu tych dwóch lat - poza nostalgicznymi interpretacjami ulubionej pieśni jego matki, Słowika Alabjewa. Wydarzenie to stało się te- matem jeszcze jednego żałosnego listu do domu, w którym prosił o wieści o wciąż odkładanym przyjeździe rodziny do Petersburga. Początkowo miał nastąpić w grudniu, potem w styczniu, potem na wiosnę, potem w maju. Wielkanoc 1852 roku zastała Czajkow- skiego w wyśmienitym humorze, jako że zbliżał się dzień połącze- nia z najbliższymi - chłopiec odgrażał się, nie po raz pierwszy, że "obsypie swoje najdroższe anioły pocałunkami": Niedługo, już bardzo niedługo, nie będę musiał pisać do was listów, tylko będę mógł osobiście porozmawiać z moimi ukochanymi aniołami. Och, jak to będzie wspa- niale po raz pierwszy w życiu wrócić ze szkoły do domu, zobaczyć Was, pocałować. Wierzę, że sprawi mi to więk- szą radość, niż cokolwiek w moim dotychczasowym ży- ciu. Rodzice Czajkowskiego ostatecznie przenieśli się do Peters- burga na początku lata 1852 roku i Piotr nie posiadał się z radoś- ci, mógł się teraz cieszyć obecnością swego rodzeństwa podczas przedłużonych wakacji na wsi w wynajętej daczy na północ od miasta, nad rzeką Czarną. Z dość skąpych relacji Modesta wyni- ka, że on i jego brat-bliźniak byli ofiarami niezliczonych psiku- sów, symbolizujących odzyskaną przez ich brata joie de vivre. Z najbliższą rodziną przyjechały również siostrzenice Ilji, Lidia i Anna Merkling, ta druga stanie się jedną z najbardziej oddanych przyjaciółek kompozytora. Wspominając to beztroskie lato, Anna później opisała młodego Czajkowskiego jako "chudego, nerwo- wego, bardzo wrażliwego chłopca... wyróżniającego się swą czu- łością, szczególnie wobec matki." Wakacje okazały się radosnym preludium większego wyzwa- nia, czekającego tej jesieni, kiedy dwunastoletni Piotr Iljicz się dowiedział, że zdał egzaminy, kwalifikujące go do zostania peł- noprawnym uczniem właściwej Szkoły Prawoznawstwa. Podczas lat formowania się jego osobowości w tej instytucji jakby żywcem wyjętej z powieści Dickensa, Czajkowski miał znaleźć w sobie ta- kie same biurokratyczne powołanie, jakie znalazł jego ojciec. Tymczasem odkryje w sobie coś zupełnie nowego, pasję daleką od muzyki, pasję, która z czasem miała się stać przyczyną jego wiecz- nych zgryzot w życiu dorosłym i w końcu doprowadzić do tragedii. ROZDZIAŁ II Respice finem Imponujący gmach nad brzegiem rzeki, w którym kiedyś mieściła się Petersburska Cesarska Szkoła Prawoznawstwa, nadal ciągnie się wzdłuż jednego z miejskich pseudoweneckich nabrzeży, naprzeciwko Ogrodu Letniego, po drugiej stronie rzeki Fontanka. Dzisiaj jest to rozsypujący się budynek, mieszczący liczne biura, wchodzące w skład niegdysiejszego Leningradzkiego Instytutu Planowania Miejskiego. Na jego dachu, obok rdzewiejącej, zielo- nej kopuły, sterczy antena satelitarna, absurdalny symbol nowo- czesności na szczycie padającej instytucji, niemniej jednak archi- tektura gmachu pozostaje wymownym świadkiem czasów jej naj- większej świetności. Na rogu przyległej ulicy był dom rodzinny młodszej siostry Czajkowskiego; z okna swej sypialni w internacie Piotr Iljicz bę- dzie machał z przejęciem do swej matki, ilekroć ta przyjedzie z wizytą. Dzisiaj to główna arteria Petersburga - bulwar Czaj- kowskiego, nazwany tak w hołdzie dla najsłynniejszego ucznia szkoły, co teraz zakrawa na ironię, jako że rola tej alma mater i jej uczniów w późniejszym życiu kompozytora zawsze wprawiała go w zakłopotanie, a może nawet przyczyniła się do jego śmierci. Petersburska Cesarska Szkoła Prawoznawstwa, założona w 1835 roku przez księcia Piotra Oldenburga, była elitarną insty- tucją, której głównym celem było zapewnianie kadr dla rosyjskiej administracji państwowej. Przez całą drugą połowę dziewiętnaste- go wieku wyżsi urzędnicy państwowi carskiej Rosji wywodzili się niemal wyłącznie z tej oraz jeszcze jednej szkoły petersburskiej, Liceum w Carskim Siole (znanym również jako Liceum Alek- sandra). Między rokiem 1840 a 1893, za życia Czajkowskiego, 46,3% absolwentów tych dwóch szkół osiągnęło cztery najwyższe szczeble drabiny urzędniczej. W tym okresie sama Szkoła Prawo- znawstwa wydała jedenastu ministrów stanu, czterdziestu trzech członków Rady Stanu i osiemdziesięciu jeden senatorów. Tak więc Czajkowski uczęszczał do Szkoły Prawoznawstwa, jak lubili podkreślać radzieccy historycy, w "ważnym okresie dzie- jów Rosji" Szkoła wywarła olbrzymi wpływ na carską politykę pod koniec istnienia imperium, w czasach kiedy biurokracja w Rosji przybrała karykaturalne formy. Nie można porównać roli szkół prywatnych w Wielkiej Brytanii czy amerykańskich uniwer- sytetów zaliczanych do Ligi Bluszczowej jako kuźni przyszłych czołowych polityków i urzędników państwowych z tym, w jaki sposób te dwie rosyjskie uczelnie - pod innymi względami bar- dzo przypominające swe zachodnie odpowiedniki - przygoto- wywały uczniów przede wszystkim do administrowania pań- stwem. Stosowano niezwykle surowe kryteria. Miejsca były za- strzeżone wyłącznie dla synów szlachty herbowej, wymienionej w Księdze Szóstej Rejestru Genealogicznego, "Rodosłownaja kniga" (to znaczy dla tych, którzy mieli tytuł szlachecki przed 1685 rokiem), dla synów urzędników państwowych powyżej piątej rangi i dla synów wojskowych powyżej stopnia pułkownika. W przypadku Czajkowskiego ranga ojca w służbie państwowej była lepszą rekomendacją niż pochodzenie jego przodków. Dewizą szkoły było Respice finem.("Patrz końca"). Jej naj- większą ambicją, o czym uczniowie mieli niewielką szansę zapom- nieć, było wpojenie im "miłości i oddania do Boga, tronu i ojczy- zny". Pewien urzędnik w sprawozdaniu napisał, że cel szkoły sta- nowiło "nie tylko kształcenie następnego pokolenia, ale nauczanie go w duchu chrześcijańskim, miłości i oddania carowi oraz ojczyź- nie, w poczuciu honoru i obowiązku, jak też wdrożenie do zdys- cyplinowanej i systematycznej pracy." Powyższe credo było iden- tyczne z tym, jakie wyznawał pierwszy dyrektor Liceum, E.A. En- gelhardt, który zakończył ceremonię inauguracyjną inwokacją: "Kroczcie naprzód, moi przyjaciele, tą nową ścieżką waszego ży- cia! Czcijcie Boga i jego święte prawa; kochajcie cara dobroczyńcę i swoją ojczyznę; brońcie sprawiedliwości i poświęćcie dla niej wszystko... Człowiek zyskuje honor dzięki dobremu imieniu, a nie majątkowi, stanowisku czy orderom. Niech przede wszystkim po- zostanie nieskalane wasze sumienie. " Dobre pochodzenie chłopców w połączeniu z wpajanym im wielkim patriotyzmem przyczyniło się do zrodzenia się wyjątkowo silnego poczucia elitarności u uczniów i absolwentów; wszyscy oni do końca życia stawali się członkami ekskluzywnego klubu*. Nie- co większa od Liceum, Szkoła Prawoznawstwa co roku przyj- mowała około dwustu pięćdziesięciu chłopców na siedmioletnią naukę. Opłaty w czasach Czajkowskiego wynosiły sześćset rubli rocznie, piętnaście razy więcej niż na Uniwersytecie Petersburskim. Przez pierwsze cztery z siedmiu lat uczniowie w charaktery- stycznych, zielonych szkolnych mundurkach i trójgraniastych czapkach mieli zajęcia ogólne z takich przedmiotów jak matema- tyka, fizyka, przyroda, geografia, języki obce i literatura. Dopiero podczas trzech ostatnich lat zgłębiali tajniki wiedzy prawniczej, poznając wszystko od prawa rzymskiego, państwowego, skarbo- wego i karnego poprzez medycynę sądową, porównawczą prakty- kę prawną i prawo zwyczajowe. Program zajęć był przeładowany, uczniowie byli na nogach od szóstej rano do dziesiątej wieczorem przez sześć dni w tygodniu, po odjęciu siedmiu godzin lekcji i trzech na odrabianie pracy domowej zostawały dwie godziny na posiłki, dwie na katechezę oraz dwie na zajęcia dodatkowe. Pod koniec roku odbywały się egzaminy, a w ciągu jego trwania pół- roczne sprawdziany wiedzy, na wakacje zadawano obszerne pra- ce. Kontakt uczniów z rodzicami ograniczał się do jednej, krótkiej wizyty tygodniowo. W tych warunkach młodzi ludzie żyli pod wielką presją, w atmosferze ostrego współzawodnictwa, narzuca- nego przez surowych i często antypatycznych nauczycieli. Począwszy od 1849 roku (czyli na rok przed podjęciem przez Czajkowskiego nauki w szkole) przez trzydzieści lat dyrektorem był Aleksander Jazykow, dawny komendant policji w Rydze i służ- bista, który przekształcił szkołę w coś na wzór koszar wojsko- wych. W przypadku naruszenia świętego szkolnego "kodeksu honorowego" wymierzano kary, od publicznego poniżenia do zamknięcia w "izolatce", a w razie poważniejszych wykroczeń sto- sowano kary cielesne. Publiczne chłosty nie należały do czegoś wyjątkowego. Wła- dimir Taniejew (starszy brat pianisty i kompozytora Siergieja), który był o dwie klasy niżej od Czajkowskiego, pozostawił żywy opis, jak to pracownicy szkoły wymierzali sześćdziesiąt batów rozebranemu chłopcu, podczas gdy jego koledzy przyglądali się * Chociaż Szkołę Prawoznawstwa zamknięto w 1917 roku, jej absolwenci organizowali zjazdy jeszcze w latach sześćdziesiątych. temu z rosnącym oburzeniem, bliscy mdłości. "Jeszcze po czter- dziestu latach - pisał - nie mogę zapomnieć tego odrażającego widoku." Ippolit Czajkowski, brat kompozytora, również opisał swoje odczucia, kiedy zmuszono go do przyglądania się, jak nie- mal zachłostano na śmierć chłopca, przyłapanego na paleniu. "Gdy przyszło mi patrzeć i słuchać świstu ogromnych, giętkich rózeg, którymi wymachiwali krzepcy żołnierze, starający się jeden przez drugiego zostawić najdłuższą pręgę na ciele zmaltretowane- go chłopca, nogi się pode mną ugięły, w głowie mi się zakręciło i zamknąłem oczy, bliski omdlenia." Nic dziwnego, że mając do czynienia z tak rygorystycznymi i stosującymi przemoc władzami szkolnymi chłopcy łączyli się w grupki, a zawarte przyjaźnie przetrwały do końca życia. Suro- wa dyscyplina nieuchronnie przemieniała w brutali nawet mniej wrażliwe dusze niż Czajkowskiego i Taniejew żywo opisuje za- szczuwanie słabszych kolegów przez młodych sadystów, tworzą- cych szajki. Niektórym biedniejszym chłopcom dokuczano tak bezlitośnie, że "zabicie któregoś z ich prześladowców byłoby zbyt łagodną karą za cierpienia, jakich doznali z ich rąk. Żyli w stanie wiecznego napięcia nerwowego i z pewnością ich psychika uległa trwałemu zwichnięciu." Zdaje się, że młody Czajkowski miał szczęście. Brak dowo- dów, że kiedykolwiek sam został wychłostany czy też padł ofiarą znęcania się kolegów, pomimo niezaprzeczalnie "dobrej, łagodnej i wrażliwej" powierzchowności, co musiało kusić podlejsze dusze. Miał również szczęście do nauczycieli, trafili mu się wyrozumialsi i sympatyczniejsi wykładowcy, którzy doceniali jego dobre za- chowanie (chociaż już, jak się zdaje, zaczął palić papierosy, z któ- rym to nałogiem nie zerwał do końca życia) i uzdolnienia muzycz- ne, co stanowiło rzadkość w tak bezlitośnie filisterskiej instytucji. Chociaż niższe i wyższe klasy były od siebie oddzielone, znaj- dowały się w różnych częściach budynku, uczniowie nawet spo- żywali posiłki o innych porach, w warunkach tak surowego i auto- kratycznego traktowania między starszymi i młodszymi chłopca- mi rodziło się poczucie solidarności. Nie powstał tam żaden sy- stem, oparty na "wysługiwaniu się młodszymi" - co było tak charakterystyczne dla brytyjskich szkół prywatnych i często wią- zało się ze znęcaniem się fizycznym; zhierarchizowana struktura szkoły doprowadziła do tego, że starsi chłopcy wynaleźli własne, bezpośrednie metody rozprawiania się z nikczemnikami. W ten sposób często udawało im się nie dopuścić do tego, by informacje o ich wykroczeniach dotarły do uszu pracowników szkoły, nie mówiąc już o angażowaniu ich w osądzanie i wymierzanie kary. W szkole, stworzonej z myślą o kształceniu prawników, był to rzeczywiście ciekawy przejaw młodzieńczej inicjatywy. Naturalnie pociągało to za sobą jeszcze inne konsekwencje. Zrozumiałe, że w tak zamkniętej, odizolowanej społeczności "so- lidarność" starszych i młodszych (do której gorąco zachęcały wła- dze szkoły) prowadziła z kolei do szerzenia się homoseksualizmu, z którym uczniowie absolutnie się nie kryli, nie stając się obiek- tem napiętnowania przez kolegów. Zdaje się, że po dwóch latach pobytu w szkole przystojnemu, młodemu Czajkowskiemu już nie obce były praktyki, które na zawsze odcisną piętno zarówno na jego charakterze, jak i twórczości, kiedy niespodziewanie dotknęg- ło go nieszczęście, które pozostawiło w jego duszy niezagojoną ranę. Rok 1854 rozpoczął się pomyślnie dla rodziny Czajkowskich- szczególnie w oczach Piotra, nawet jeśli kierował się niezbyt szla- chetnymi pobudkami - od ślubu Zinajdy z pułkownikiem Jew- gienijem Olchowskim (jesienią kuzynka Lidia poślubiła jego star- szego brata). Ale w czerwcu tamtego roku, zaledwie miesiąc po czternastych urodzinach Piotra, jego matka zachorowała na cho- lerę. Przez kilka dni wydawało się, że kobieta, którą Czajkowski darzył, by użyć jego własnych słów, "chorobliwie namiętną miłoś- cią", powraca do zdrowia. Ale 25 czerwca zmarła, mając zaledwie czterdzieści jeden lat. Dzieci, mieszkające u ciotki, były nieobecne w domu, kiedy Aleksandra Andriejewna doznała tak poważnego nawrotu choro- by, że - według relacji własnego syna - "zmarła nie zdążywszy się nawet pożegnać z bliskimi, którzy przy niej byli". To zdaje się zadawać kłam twierdzeniom tych, którzy utrzymują, że czter- nastoletni Czajkowski słyszał krzyk swej matki (czy nawet był- jak w filmie w reżyserii obdarzonego bujną wyobraźnią Kena Russela - skamieniałym ze zgrozy naocznym świadkiem jej śmierci~), kiedy ją umieszczano w wannie wypełnionej gorącą wo- dą. W owych czasach uciekano się do tego sposobu, by ratować chorych na cholerę, kiedy zawiodły wszystkie inne metody pobu- dzenia nerek do pracy. Pół wieku później lekarze zastosują taką samą terapię wobec Czajkowskiego. Piotra i Saszę pospiesznie sprowadzono do łoża matki, twierdzi Ippolit, lecz zbyt późno, by mogli być świadkami udzielania jej ostatniego sakramentu. Do końca swych dni Czajkowski będzie opłakiwał przed- wczesny zgon matki, który wywarł "olbrzymi wpływ na moje dal- sze losy". Minęły ponad dwa lata, nim się zdobył na zakomuni- kowanie tej smutnej nowiny Fanny Durbach, kończąc swój list z 1856 roku zdumiewającym postscriptum: "Wreszcie muszę ci donieść o strasznej tragedii, która miała miejsce dwa i pół roku temu..." W innym liście, dwadzieścia lat później, zwierzał się za- ufanej przyjaciółce, że do tej pory się nie pogodził i nigdy się nie pogodzi z faktem, że "moja matka, którą tak bardzo kochałem i która była tak wspaniałym człowiekiem, odeszła na zawsze; i że nigdy nie będę miał okazji powiedzieć jej, że po dwudziestu trzech latach rozłąki wciąż ją tak samo kocham." W czterdziestym roku życia uczcił dwudziestą piątą rocznicę śmierci swej matki oznaj- miając tej samej powierniczce: "Każda chwila tamtego okropnego dnia nadal pozostaje żywa w mojej pamięci, jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj." Przez całe życie, według słów Modesta, Czajkowskiego ogar- niało wzruszenie na wspomnienie matki. Bez względu na to, jakim sentymentem otaczał ją w późniejszym wieku, podobnie jak tyle osób, które we wczesnej młodości utraciły matki oschłe i bardziej odległe niż we wspomnieniach swych dzieci, poczucie straty i osa- motnienia u czternastoletniego Czajkowskiego było niewątpliwie ogromne. W dniu pogrzebu matki ojciec również zachorował na cholerę, ale po tygodniu wyzdrowiał. Ilja stwierdził, że najlepszym sposobem, by jego wrażliwy syn uporał się z tym wszystkim, bę- dzie niezwłoczne odesłanie go do szkoły, gdzie jego uwagę za- przątną przykre obowiązki dnia powszedniego. Dorastający Czajkowski, ogarnięty rosnącym poczuciem osa- motnienia, zaczął na tyle poważnie traktować uczniowskie przyjaź- nie, by skompensować sobie stratę matki i nieobecność pozosta- łych członków rodziny. Niektóre z nich miały przetrwać do końca jego życia: na przykład z Aleksiejem Apuchtinem, którego wiersze później przełoży na język muzyki, i z Władimirem Gerardem, któ- ry zasłynie jako orator sądowy i pewnego dnia wygłosi mowę po- żegnalną nad trumną Czajkowskiego. Jeden wkrótce zostanie wie- loletnim kochankiem, drugi obiektem jego nieodwzajemnionej miłości. Wśród innych wieloletnich przyjaciół z tego okresu będą książę Władimir Meszczerski, który później wywoła szereg skan- dali w wyższych sferach i zyska sobie przydomek "Księcia Sodo- my i obywatela Gomory", oraz niejaki Władimir Adamow, który pozostanie zamiłowanym muzykiem-amatorem, awansując na najwyższe stanowiska w Ministerstwie Sprawiedliwości. "Wzajem- na sympatia [z Adamowem] była tak silna - pisze wyjątkowo szczerze Modest - że pozostali bliskimi przyjaciółmi, póki śmierć ich nie rozdzieliła". Czajkowski miał już wyraźne upodobania sek- sualne. Podczas gdy inni uczniowie oddawali się homoseksualnym praktykom traktując je jako jedną z rozrywek okresu dojrzewa- nia, przyszły kompozytor znalazł w nich swe powołanie na całe życie. Na zdjęciu zrobionym z okazji zakończenia roku szkolnego jest jedynym chłopcem w swojej klasie na tyle bezczelnym, by trzymać swego sąsiada za rękę. Muzyka nie zajmowała poczesnego miejsca w programie zajęć Szkoły Prawoznawstwa, jednakże chłopców regularnie prowadza- no do teatru i opery, dzięki czemu Czajkowski poszerzył swoją znajomość dzieł Rossiniego, Belliniego, Verdiego i Mozarta. Je- dynymi zajęciami z muzyki w szkole były lekcje gry na pianinie prowadzone przez Franza Beckera, producenta fortepianów, któ- ry niekiedy pojawiał się w szkole społecznie udzielając lekcji mu- zyki. W tym wczesnym okresie swego życia Czajkowski lubił też śpiewać. Znalazł sprzymierzeńca w osobie swej zacnej ciotki, Je- katieriny, która zachęcała go do śpiewu podczas pewnych letnich wakacji, wychwalając jego głos, a szczególnie umiejętność tremo- lowania, kiedy wspólnie zaśpiewali duet z Semiramidy Rossiniego. Zagrała też z nim na pianinie Don Giovanniego Mozarta - do- świadczenie, które później wspominał jako decydujące dla jego rozwoju muzycznego: "Był to pierwszy utwór muzyczny, który wywarł na mnie ogromne wrażenie... Dzięki niemu znalazłem się w tym obszarze artystycznego piękna, w którym pławią się tylko najwięksi geniusze... Wyłącznie dzięki Mozartowi postanowiłem poświęcić się muzyce. To on inspirował mo- je pierwsze wysiłki i sprawił, że pokochałem muzykę bar- dziej niż cokolwiek na tym świecie." W szkole młody Czajkowski śpiewał również w chórze, wiele lat później wspominając, że miał "cudowny, wysoki głos". Wi- docznie dość późno przeszedł mutację, bo przez trzy kolejne lata wybierano go do odśpiewania dyszkantem partii solowej podczas corocznej mszy, celebrowanej przez samego metropolitę Peters- burga. Było to jego pierwsze bezpośrednie zetknięcie z liturgią, która wywarła na nim "bardzo głębokie, poetyckie wrażenie". W wieku piętnastu lat brał w niedziele nadobowiązkowe lekcje muzyki, których mu udzielał dwudziestotrzyletni niemiecki piani- sta, niedawno przybyły do Petersburga Rudolf Kundinger, póź- niejszy profesor Konserwatorium. Kundinger, jak sam wyznał, nie dostrzegł u Czajkowskiego żadnych oznak jakiegoś nadzwyczaj- nego talentu. Podczas rozmowy z Modestem po śmierci kompozy- tora wspominał, że Ilja Pietrowicz zapytał go, czy warto, by jego syn rozważał poświęcenie się karierze muzycznej. "Odpowiedzia- łem przecząco, ponieważ nie widziałem wtedy w Piotrze Iljiczu geniuszu, jaki objawił się później." Kundinger na własnej skórze odczuł, "jak ciężkie było życie zawodowego muzyka w Rosji w tamtych czasach". Naprawdę trzeba było się odznaczać wybit- nym talentem, by myśleć o takiej kontrowersyjnej karierze. "Po- siadał pewne niezaprzeczalne przymioty: dobry słuch, wspaniałą pamięć, lekkie uderzenie. Ale nic z tego nie dawało mi podstaw do przypuszczania, że mógłby zostać dobrym interpretatorem, nie mówiąc już o komponowaniu." Jedno, co uderzyło, Kundingera, to zdolności Czajkowskiego do improwizowania na pianinie: "W tym, z pewnością, można się było dopatrywać czegoś nadzwyczajnego". Jego szkolny kolega Gerard też opisuje jak po próbie chóru Czajkowski siadał przy fisharmonii w szkolnej Białej Auli i improwizował na temat do- piero co śpiewanych utworów. "Podobało nam się to - powie- dział Gerard - ale nie domyślaliśmy się jego przyszłej sławy." Inni współcześni opisują muzyczne "sztuczki" Czajkowskiego. Jedną z nich było granie na pianinie z klawiaturą przykrytą ręcz- nikiem; ale nikt nie przeczuwał, że ma do czynienia z przyszłym wybitnym kompozytorem. Jego umiejętności gry na pianinie nie wywoływały specjalnego podziwu ani pośród grona pedagogi- cznego, ani pośród uczniów-kolegów. Wszystko zdaje się świad- czyć o tym, że większą sławą cieszył się jego kolega z klasy, August Gerke, syn głośnego wówczas pianisty i sam utalentowany pianista-amator, który został wybitnym prawnikiem. Inne wspomnienia o Czajkowskim-uczniu mogą być mniej wiarygodne. Jak większość zebranych w tomy wspomnień o lu- dziach, którzy w przyszłości stali się sławni, świadczą o spóźnio- nym refleksie wspominających i wyraźnie przebija w nich prag- nienie zyskania nieśmiertelności dzięki sławie innych. W tych opi- sach uderza jednomyślność w jednej sprawie: wynika z nich, że Czajkowski należał do najbardziej lubianych chłopców swojego rocznika, zarówno przez nauczycieli jak i kolegów, ceniących w nim "uczciwość", "otwartość" i "wspaniałomyślność". Jego ko- lega Fiodor Masłow opowiada anegdotki o jego bałaganiarstwie i zapominalstwie; roztargnienie i "jedynie umiarkowana pilność" są też głównymi cechami, zapamiętanymi przez Gerarda. Ci mło- dzi ludzie redagowali wspólnie szkolną gazetę, "Szkolnego po- słańca", do którego Czajkowski napisał namaszczoną "Historię li- teratury naszej klasy". Prowadził również prywatny dziennik, za- tytułowany "Wszystko" i (według Masłowa) ufnie zostawiał go na szkolnej ławce, zamiast chować w bezpiecznym miejscu. Zdaje się, że tak jak jego ojciec, młody Czajkowski nie miał w sobie najmniejszej skłonności do złośliwości. Chociaż w póź- niejszym wieku jego opinie o współobywatelach stały się ostrzej- sze, pozostał człowiekiem dobrotliwym i uważającym dla człon- ków rodziny i zmieniających się koterii. Chociaż nie obdarzony wyraźnymi cechami, świadczącymi o niezależności charakteru, Czajkowskiemu-uczniowi udała się niezwykła sztuka: był lubiany, mimo że jednocześnie pozostał nieprzeciętny. Był również, jak o tym świadczą zdjęcia, ładnym chłopcem. "Zarówno fakt, że stanowiła instytucję wyłącznie męską, jak i to, że uczniowie byli w wieku dojrzewania - pisze Aleksander Poznanski, najbardziej niestrudzony badacz życia seksualnego Czajkowskiego - przyczyniały się do homoerotycznej atmosfery w Szkole Prawoznawstwa." W swym wyczerpującym "poszukiwa- niu wewnętrznego ja", Poznanski obszernie dokumentuje swój wniosek, że ziarna, zasiane w latach wczesnego dzieciństwa Czaj- kowskiego, wypuściły mocne korzenie tu w szkole, w atmosferze męskich związków, gdzie kobiety były obiektem drwin. Na przykład podczas cotygodniowych lekcji tańca młodzi mężczyźni musieli tańczyć ze sobą, jeden przyjmował rolę dżen- telmena, a drugi damy". Wspólne kąpiele dawały dorastającym chłopcom "możliwość uważnej obserwacji wszelkich fizycznych zmian zachodzących zarówno u siebie, jak i u kolegów". Jeśli chodzi o publiczne chłosty: "Ta praktyka mogła jedynie pobudzać zainteresowania studentów męskimi pośladkami i wywoływać nie- zdrową obsesję... Zarówno głęboka motywacja, jak i ostateczne konsekwencje aktu mogły prowadzić do satysfakcji sadomasochi- stycznej lub homoseksualnej". Zdaje się, że szeroko rozpowszechniona praktyka wzajemnego masturbowania się, nawet homoseksualizm, zdawały się być tole- rowane przez władze szkolne jako część normalnego, codziennego życia. Jedynie w latach czterdziestych, przed pojawieniem się Czajkowskiego, miał miejsce odosobniony przypadek relegowania ze szkoły ucznia z powodu stosowanych przez niego praktyk sek- sualnych, najwidoczniej w wyniku nalegań zbulwersowanych ro- dziców ofiary, być może pour encourager Ies autres. Wśród stu- dentów zapanowała konsternacja i oburzenie. Absolwenci brytyj- skich szkół prywatnych mogą się krzywo uśmiechnąć słysząc roz- ważania jednego z byłych uczniów, krytyka Władimira Stasowa: "Co by było, gdyby cały świat postanowił postępować w ten spo- sób? Połowa Rosjan prawdopodobnie musiałaby zostać wyrzuco- na ze szkół, uniwersytetów, pułków, klasztorów, wszystko w imię najczystszej i wyidealizowanej moralności". Ale większość absolwentów tych brytyjskich klasztornych in- stytucji, podobnie jak Szkoły Prawoznawstwa z połowy ubiegłego wieku, zostaje heteroseksualistami, mimo wypaczonego stosunku do kobiet. Co sprawiło, że w przypadku Czajkowskiego stało się inaczej? Poznański przytacza opinię o jego ojcu, który lubił cza- rować kobiety, co "mogło wywołać u chłopca, być może na po- ziomie podświadomości, kontrreakcję - chociażby z racji dzie- cięcego buntu przeciwko rodzicielskiej władzy i dawanemu przy- kładowi", Jednakże jest raczej bardziej prawdopodobne, że decydującą rolę w ukształtowaniu się jego seksualności odegrała matka, a jo- wialny ojciec tylko wzbogacił ów rys o dodatkowy wymiar. Co więcej, nagłe zniknięcie matki z życia chłopca w przełomowym momencie jego rozwoju seksualnego pozostawiło go otwartym na uczniowskie praktyki, które stały się dla niego normą - i w miarę jak się różnicowały w oryginalny wachlarz upodobań homosek- sualnych, przerodziły się w źródło moralnych męczarni, dręczą- cych go przez całe ~życie, czemu dał wyraz w muzyce. Na chłopca już spadło wystarczająco dużo nieszczęść, by sta- nowić złowrogą zapowiedź na przyszłość: niespodziewane rozdzie- lenie z podporą dzieciństwa, Fanny Durbach; poczucie winy, w wieku dziesięciu lat, za śmierć innego chłopca; dwa lata rozłąki z rodziną, którą czcił (i będzie to robił zawsze) uważając za ideał szczęśliwego życia; i dwa brutalnie symboliczne rozstania z uko- chaną matką, jedno chwilowe, drugie na zawsze. Teraz, kiedy nie- śmiało kroczył przez okres dojrzewania, pojawił się katalizator serii przyszłych podobnych tragedii w jego życiu. Jak Czajkowski sam w końcu wyzna: "Całe moje życie było łańcuchem nieszczęść, spowodowanych przez moją seksualność". ROZDZIAŁ III Mogę być kimś Tak się złożyło, że w roku 1859, kiedy Czajkowski opuścił szkołę i niechętnie wstąpił do służby państwowej, inny urzędnik państwowy Iwan Gonczarow opublikował swoją drugą powieść Obłomow, nieśmiertelną satyrę na zbiorową inercję, która trapiła rosyjskie społeczeństwo w ciągu całych dziejów. Obłomowa, dość przyzwoitego człowieka, może trochę marzyciela, poznajemy, kie- dy leży w łóżku, którego nie opuszcza przez większą część pierw- szego rozdziału. Równie symboliczna postać, jak bohaterowie Dostojewskiego, szybko zyskała status mitu, a nazwisko bohatera powieści wkrótce posłużyło do stworzenia określenia dla tej szczególnej rosyjskiej przywary sprawiającej, że supermocarstwo o olbrzymich możliwościach przez dziesięciolecia pogrążone było w marazmie, przerywanym okresowo przez raptowne spazmy gwałtownych zrywów w rodzaju zakończonych niepowodzeniem rewolucji w roku 1825 i 1905, które stanowiły klamry, obejmujące lata życia Czajkowskiego. Tak się złożyło, że nadchodzące dziesięciolecie miało być epo- ką zasadniczych reform, które jeszcze raz padną ofiarą "obło- mowszczyzny", ale tym razem zasiewając ziarno zwycięskiej rewo- lucji, jaka wybuchnie pół wieku później. Chociaż subtelna ironia Gonczarowa dotkliwie raniła rosyjską duszę, za główny cel swoich ataków pisarz obrał zadowoloną z siebie klasę średnią, której typowymi reprezentantami byli urzędnicy państwowi, ze swymi tęsknotami za rosyjską Arkadią, która w rzeczywistości nigdy nie istniała - jak, być może, w przypadku syna urzędnika państwowego, który dzieciństwo spędził na prowincji, a w maju 1859 roku, w miesiącu swych dziewiętnastych urodzin, ukończył Szkołę Prawoznawstwa, zdobywając zaszczytną trzecią lokatę w klasie. Zanim jego też pochłonie skostniała struktura rosyjskiej biurokracji, Piotr Iljicz Czajkowski postanowił nacieszyć się tym, co mu pozostało z młodości. Modest stara się przekonać potomnych, że jego brat, pożeg- nawszy się z dzieciństwem i wkroczywszy w dorosłe życie, zawarł liczne znajomości z przedstawicielkami płci przeciwnej; na przy- kład jego kuzynka Anna Merkling stała się na tyle bliską powier- niczką, by dzielić "intymne tajemnice jego serca". Ale Anna, o dziesięć lat starsza od Piotra, była raczej zaufaną przyjaciółką niż obiektem namiętności, i pozostała nią do końca życia; i cho- ciaż Piotr Iljicz cenił sobie jej przyjaźń, mało prawdopodobne, by dzielił się z nią prawdziwymi tajemnicami swego serca. Od kilku lat należało ono do niejakiego Siergieja Kiriejewa, brak jego nazwiska na kartach biografii, napisanej przez Modesta, wzbudza podejrzenia. Modest ani słówkiem nie wspomina o liście, otrzymanym od swego brata, kiedy jedenaście lat później sam ukończył Szkołę Prawoznawstwa. W liście tym Piotr Iljicz wspo- minał dzień, w którym opuścił szkolne mury, czując, jak "wielką radość" przyćmiewa "gorycz" w związku z rozstaniem z "moim geniuszem, moim aniołem, moim przyjacielem" Kiriejewem (naj- wyraźniej zainspirowany pieśnią pod tym tytułem do słów Feta).1 Ale mamy powody sądzić, że ich znajomość przetrwała. W 1861 roku, dwa lata po opuszczeniu szkoły, Czajkowski pisał do swojej siostry Saszy, że jego serce "nadal jest wierne tej samej osobie"; dla niego Kiriejewowie są "Najświętszą Rodziną". Jednak, co cha- rakterystyczne, wiadomość o szybkim powrocie do zdrowia Sier- gieja uzupełnia wzmianką o jego siostrze Soni - "wyrosła na ślicz- ną pannę" - jakby próbując wmówić Saszy, i może samemu so- bie, że to ona stanowi prawdziwy obiekt jego uczuć. Kiedy Czajkowski rozpoczyna karierę urzędnika państwowego jako radca tytularny w Ministerstwie Sprawiedliwości, Modest i pozostali rosyjscy biografowie starają się jak najszybciej przejść do następnego rozdziału jego życia, by móc ponownie zająć się godnym szacunku tematem jego rozwoju jako muzyka. Istnieją oczywiste powody, by opuścić kurtynę na jedyny okres w życiu Czajkowskiego, w którym muzyka zdaje się zajmować odległe drugie miejsce po bardziej przyziemnych zainteresowaniach. Na- dal pozostając niewolnikiem namiętności do Gerarda, które to uczucie chyba nigdy nie zostało odwzajemnione, był również nie- odłącznym towarzyszem Apuchtina, obdarzonego talentem poe- tyckim, zbierającego pochwały Turgieniewa i Feta, i już nie kryją- cego się ze swym homoseksualizmem. W 1859 roku, wkrótce po ukończeniu szkoły, śmierć matki Apuchtina wzmocniła istniejącą pomiędzy nim i Czajkowskim więź, która przetrwa dziesięciolecia rozłąki i sporadycznych nieporozumień. Początkowo ich sztubacka przyjaźń była czymś w rodzaju wil- de'owskiej czci do "sztuki dla samej sztuki", która zjednoczyła tych dwóch młodych estetów przeciwko wszystkiemu, czym pro- stacy ze Szkoły Prawoznawstwa mogli w nich rzucać. Już jako nastolatek Apuchtin nie ukrywał, że jego preferencje seksualne to nie przejściowy kaprys. Już wtedy dla tego tłuściutkiego, nie- zgrabnego chłopca, pozbawionego wszelkiego wdzięku fizyczne- go, było jasne, że to jego prawdziwa natura. Można przypuszczać, że Czajkowski, o znacznie słabszej konstrukcji psychicznej, też za- czął dostrzegać zarysy swej krystalizującej się osobowości. Da się jeszcze zauważyć u niego pewne skrępowanie własną odmiennością. Homoseksualizm nie tylko był w Rosji zakazany, groził publicznym potępieniem, utratą praw obywatelskich i zsył- ką na Syberię; nawet w najbardziej liberalnych kręgach uważano miłość taką za "wszeteczeństwo. Podobnie jak w wiktoriańskiej Anglii, w Rosji w epoce ostatnich carów utrzymywano pozory wysokiej moralności, podczas gdy w ukryciu oddawano się wszel- kiego rodzaju grzesznym uciechom; ale nawet w tej atmosferze wyuzdania moralnego homoseksualizm nigdy nie był modny, zaw- sze pozostawał rzeczą zakazaną. Lecz tych kilka pierwszych lat euforii po ukończeniu szkoły stanowi okres, kiedy Czajkowski, nie krępowany żadnym twórczym zajęciem, ma chyba najmniejsze wyrzuty sumienia w związku ze swoją orientacją seksualną. Wkrótce jednak stała się ona przyczyną męczarni, które stopnio- wo doprowadziły do katastrofy. Na razie Czajkowskiemu wystarczało, że może się poświęcić nudnej pracy świeżo upieczonego urzędnika państwowego, po którym się spodziewano, że mozolnie będzie się wspinał po szczeblach biurokratycznej drabiny. Jeśli obowiązki zawodowe nie przynosiły mu satysfakcji, wynagradzał to sobie z nawiązką po godzinach. Prowadził niezwykle bujne życie towarzyskie jak na kogoś tak nieśmiałego i trzymającego się w cieniu; zwierzył się swemu bratu Anatolijowi, że "spędzi bezsennie noc czy dwie" de- nerwując się w związku z czekającym go przyjęciem. Przybierając najbardziej potępiający ton, Modest opisuje, jak to w tym okresie jego brat, mimo opuszczenia murów szkoły, sprawiał na nim wra- żenie, jakby wciąż był uczniem: "Te same wybuchy niefrasobliwej wesołości, ta sama wieczna pogoń za przyjemnościami za wszelką cenę, takie same, powierzchowne opinie o poważnych aspektach życia, wszystko to nadal pozostało częścią jego natury w okresie tej nowo zyskanej wolności, tak jak to było za szkolnych lat." Młody Czajkowski "dryfował", pracując tylko tyle, by utrzymać się na stanowisku, nie interesując się swoim nowym zajęciem ani w ogóle niczym poza życiem towarzyskim. Wraz z wkroczeniem z wieku młodzieńczego w wiek męski zrodziło się w nim również pragnienie zasmakowa- nia przyjemności i uroków życia. Przyszłość wydawała mu się niekończącym się karnawałem, a ponieważ w jego młodym wieku nic mu jeszcze nie odebrało złudzeń, pod- dał się tej zwodniczej iluzji. Ze swym impulsywnym tem- peramentem brał życie lekko: dobroduszny, beztroski młody człowiek, pozbawiony poważniejszych zaintereso- wań czy aspiracji. Bliski przyjaciel Czajkowskiego, Herman Laroche, który wkrótce miał zostać jednym z pierwszych orędowników jego twórczości, opisuje świeżo upieczonego urzędnika państwowego jako "zuchowatego młodego światowca", gładko ogolonego (na przekór obowiązującej modzie), elegancko ubranego pomimo skromnych funduszy, lubianego w coraz szerszym gronie mod- nych przyjaciół. Ów "zuchowaty" młody człowiek sam zdaje się zdumiony, o czym świadczą jego listy z tego okresu, swoją zdol- nością pokonywania własnej nieśmiałości i lęku przed zatłoczo- nymi salami w pogoni za przyjemnościami. Krótko mówiąc, był to całkiem nietypowy okres w jego życiu, kiedy wcale nie intere- sował się muzyką. Pozostanie mu z niego na zawsze jedynie po- goń za przygodami seksualnymi. "Czajkowski lat sześćdziesiątych i Czajkowski lat osiemdziesiątych - napisał Laroche - to dwie zupełnie różne osoby." Przez jakiś czas rodzina Czajkowskich połączyła swoje losy z losami rodziny brata Ilji, Piotra. Dla ojca kompozytora, prze- bywającego na przymusowej emeryturze, zamieszkanie pod jed- nym dachem z rodziną brata było jedynym sposobem, by związać koniec z końcem. Potem kolejny przypadek źle ulokowanego za- ufania, tym razem powierzenie majątku wdowie po przyjacielu, kosztowało Ilję oszczędności całego życia - a Piotra Iljicza lekcje gry na pianinie u Kundingera. W wieku sześćdziesięciu trzech lat zmuszony znowu rozejrzeć się za pracą, ojciec Czajkowskiego, tak przypominający Micawbera, stwierdził, że dzięki wstawiennictwu jednego z przyjaciół, mającego wobec niego zobowiązania, istnieją szanse na uzyskanie stanowiska dyrektora Petersburskiego Insty- tutu Technologicznego. Posada ta wiązała się z przyzwoitą pensją i wygodnym mieszkaniem, do którego w charakterze gospodyni wprowadziła się zamężna szwagierka, Liza Schobert. To ona przedstawiła Czajkowskiego wielkiemu oryginałowi, Luigiemu Piccioliemu, nauczycielowi śpiewu z Neapolu, który od dziesięciu lat mieszkał i pracował w Petersburgu. Szacunki wieku Piccioliego, kiedy zawarł - jak to nazywa Modest - "bliską przyjaźń" z nastoletnim Czajkowskim, wahają się od pięćdziesię- ciu do powyżej siedemdziesięciu lat; farbował włosy, różował po- liczki, a także ukrywał pod kołnierzem dziwacznego poprzednika dzisiejszego faceliftingu, prymitywne urządzenie do naciągania skóry i wygładzania zmarszczek. Mimo całej swej ekscentrycznoś- ci, Piccioli był jednak dobrym muzykiem, a przy tym szczerym; nie należał do miłośników Bacha czy Beethovena, a nawet przyj- mowanej z pełną czcią opery Glinki Życie za cara, uznawał wiel- kość jedynie swych rodaków: Rossiniego i Belliniego, Donizettie- go i Verdiego. Młody Czajkowski lubił się sprzeczać z tym grote- skowym Włochem; ale jego myśli chwilowo pochłaniało co inne- go. Często też bywał poza domem. Na jakiś czas Czajkowski, co dla niego nietypowe, stracił zain- teresowanie losami rodziny. Nawet małżeństwo jego ukochanej siostry Saszy w 1860 roku z bogatym ziemianinem, Lwem Dawy- dowem, które zmusiło ją do wyjazdu na Ukrainę, nie spowodowa- ło fali melancholii, co było dla niego charakterystyczne przed tym okresem bezczynności i pobłażania samemu sobie, a także póź- niej. Po sześciu miesiącach pracy w Ministerstwie Sprawiedliwoś- ci awansował na osobistego sekretarza naczelnika departamentu, pomimo że nie czynił w tym kierunku żadnych wysiłków. Spytany wkrótce po odejściu z Ministerstwa, co należało do jego obowiąz- ków, wyznał, że "nie pamięta". Jedyna anegdota, dotycząca tych trzech lat jego życia, mówi o tym, jak Czajkowski niosąc poważny dokument, podpisany przez swego szefa, przystanął, by poroz- mawiać z kolegą; w czasie pogawędki w roztargnieniu odrywał od dokumentu paski, po czym je zjadał. Modest przytacza tę histo- ryjkę z pewnym sceptycyzmem, chociaż przyznaje, że jego brat rze- czywiście miał zwyczaj darcia programów teatralnych czy koncer- towych i żucia ich podczas spektaklu. Mniej przekonująca, być może, jest nonszalancja, okazana przez znudzonego urzędnika państwowego, kiedy wróciwszy do szefa musiał wyjaśnić, dlaczego potrzebny mu drugi podpis na powtórnie sporządzonym doku- mencie. Wcześniej muzyka była jedynym tematem, który potrafił wy- wołać u Czajkowskiego entuzjazm, skłonić go do wygłoszenia oryginalnej opinii, ujawnienia indywidualizmu. Choć w zasadzie należał do ludzi "ustępliwych i zgadzających się ze zdaniem in- nych", w kwestiach dotyczących muzyki "nie znosił sprzeciwu". We wszystkich innych sprawach, według Modesta, był "miękki jak kawałek wosku". Teraz, kiedy z muzyką miał do czynienia mało, a może nawet wcale, Czajkowski rozkoszował się życiem młodego dandysa. Do Saszy pisał o swej miłości do Petersburga, gdzie spacer Prospektem Newskim potrafił go podnieść na duchu, nawet kiedy był "spłukany" i "nieszczęśliwie zakochany". Na ogół nie narzekał na brak pieniędzy będąc urzędnikiem państwowym, otrzymującym regularnie pensję, nie posiadającym żadnych zobo- wiązań finansowych, ale wyznawał, że trwonił pieniądze na "błahe przyjemności". Chociaż nie był z nią całkowicie szczery, Sasza na- leżała być może do grona owych nielicznych osób, które się do- myślały, jakie to przyjemności. Przyjaźniąc się z Apuchtinem, "jego nadwornym błaznem i najlepszym kompanem", Czajkowski szybko stawał się aktyw- nym członkiem petersburskiego podziemia homoseksualnego. Chociaż Modest zachowuje milczenie na ten temat, listy i dzienni- ki kompozytora, a także jego współczesnych sugerują, że prowa- dził życie sybaryty w egzotycznym półświatku próżnujących bo- gaczy. Samego Apuchtina można uznać za rosyjskiego odpowied- nika Oscara Wilde'a. Wprawdzie nie był tak płodnym poetą, ale zachowywał się równie ekscentrycznie; wytapetował ściany swego mieszkania portretami młodych oficerów, jego pojawienie się na często organizowanych balach czy przyjęciach powodowało wyraź- ne ożywienie atmosfery, wszyscy bawili się jego dowcipnymi uwa- gami i szalonymi wybrykami. Drugim obiektem zainteresowania Czajkowskiego był w owym czasie książę Aleksiej Golicyn, jeszcze jeden homoseksualista z wyższych sfer, na tyle zuchwały, by otwarcie żyć z mężczyzną, organizator spotkań osób o podobnych do jego upodobaniach. Zdaje się nie ulegać wątpliwości, że w tym okresie swego życia Czajkowski był szczęśliwy mogąc zaspokajać swoje apetyty sek- sualne nie dręczony rozterkami. Zasłynął z tego, że z entuzjaz- mem wcielał się (bez względu na towarzystwo) w tancerki- "miał dar - jak to ujął Modest - czynienia z rzeczy niedopusz- czalnej możliwą do przyjęcia". Gnębiona poczuciem winy osoba publiczna wciąż jeszcze była widmem, znajdującym się poza po- lem widzenia Czajkowskiego. Nie mamy pewności, czy już trak- tował swój homoseksualizm za coś nieodwracalnego, za coś więcej niż przemijający kaprys, chociaż brak w owym czasie odczuwanej póź- niej złości raczej świadczy, że jeszcze przewidywał ewentualny powrót do tego, co zawsze nazywał "normalnością". To muzyka miała się okazać owym pomostem między jednym Czajkowskim a drugim - między pobłażającym sobie hulaką-li- bertynem a oddanym, ciężko pracującym profesjonalistą, a tym samym między beztroskim, nie znającym miary homoseksualistą a zadręczającym się, gardzącym sobą odmieńcem. Jeśli pamiętać, że w tym okresie jego aktywność jako artysty ograniczała się do sztuczek, prezentowanych na przyjęciach, oraz skomponowania kilku walców i polek, których nawet nie pokwapił się zapisać, trudno jest prześledzić tę przemianę z dyletanta w zaangażowane- go, poważnie traktującego swoje zajęcie muzyka. Chociaż nie- wątpliwie istotną rolę w tej metamorfozie odegrał Piccioli, nie mogła to być wyłącznie zasługa tego jedynego w jego życiu zawo- dowego nauczyciela muzyki stale ciągnącego go do teatrów, by słuchał włoskich mistrzów. Jego wiedza muzyczna nadal była nie- słychanie skąpa, między innymi z uwagi na gusty Piccioliego. W czasach wielkiego fermentu społecznego w Rosji młody Czajkowski mało interesował się polityką. Po klęsce Rosji w woj- nie krymskiej car Aleksander II przystąpił do realizacji history- cznego programu liberalnych reform, co ostro kontrastowało z bezwzględnym despotyzmem jego ojca, Mikołaja I. Kiedy go przekonano, że liberalizm to najlepsza droga do nowoczesności (a zarazem najlepszy sposób utrzymania w ryzach chłopstwa), Aleksander przeprowadził gruntowną reformę sądownictwa, przywrócił uniwersytetom autonomię i drastycznie ograniczył cenzurę. Wielkie szczęście, że nastąpiło to w okresie młodości Czajkowskiego; jednakże dwudziestojednoletni urzędnik pań- stwowy w jednym ze swoich listów tylko mimochodem wspomina o najbardziej doniosłej ze wszystkich reform: uwłaszczeniu chłop- stwa w 1861 roku, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy w Sta- nach Zjednoczonych zniesiono niewolnictwo. Nic nie świadczy też o tym, by przeczytał książkę roku uważa- ną przez buntowniczo nastawioną rosyjską młodzież za znaczącą, powieść Ojcowie i dzieci Turgieniewa, chociaż jego dotychczasowy styl życia był bardzo bliski niemal skrajnemu nihilizmowi. Tym niemniej jeszcze w tym samym roku zaszła poważna zmiana u te- go rozwiązłego młodego estety, który zaczął ponownie wspominać o chęci poświęcenia się karierze muzycznej i znów zacieśnił więzy ze swoją rodziną. Według Modesta jego brata "zmęczyło życie wypełnione bezczynnością i hulankami, ogarnęło go pragnienie rozpoczęcia wszystkiego od nowa". Ale wyraźnie da się dostrzec kazuistyczny ton w założeniu, uczynionym przez brata, że Czaj- kowski "zaczął się obawiać, że utonie w tym trzęsawisku, jakie przypominała pozbawiona celu, jałowa i rozpustna egzystencja"; Modest daje również do zrozumienia, że "jakieś nieznane wyda- rzenie sprawiło, że Czajkowski poczuł "przesyt". Jednak równie dobrze niechętnie wykonującego swoje obowiązki urzędnika pań- stwowego mógłby zadowalać dotychczasowy tryb życia, gdyby większą satysfakcję dawała mu praca zawodowa. Osobą, której rola w tej przemianie jest zdecydowanie niedo- ceniana, niewątpliwie pozostaje ojciec Czajkowskiego - człowiek w dużym stopniu pozbawiony wiedzy muzycznej czy własnych do- świadczeń w tej dziedzinie, ale na tyle kochający, by zmienić zda- nie i zaakceptować fakt, że syn porzuca karierę urzędniczą dla muzyki. "Wstydź się, Pietia - wykrzyknął brat Ilji, Piotr, słysząc dyskusję na ten temat. - Jak możesz zamienić prawoznawstwo na dudy?" Tym niemniej Ilja Pietrowicz nie mógł go bardziej za- chęcać, bez względu na to, w jak dużym stopniu musiało mu się to wydawać sprzeczne z własnymi, najgłębszymi przekonaniami. Prawdę mówiąc jedynym śladem, że doszło do takiego przełomu, jest wzmianka Czajkowskiego w liście do siostry Saszy, napisa- nym w marcu 1861 roku, po tym, jak pewnego wieczoru przy obiedzie ojciec poruszył ów temat. Ilja Pietrowicz wyraźnie za- aprobował zamiar syna poświęcenia się karierze muzycznej. Jed- nak teraz samego Czajkowskiego ogarnęły wątpliwości. "Jeśli mam jakiś talent, prawdopodobnie za późno, by go rozwijać- skarżył się Saszy. - Zrobili ze mnie urzędnika, w dodatku kiep- skiego." W postscriptum dodaje, że studiuje teorię muzyki- a szczególnie naukę harmonii. "Kto wie, może za kilka lat bę- dziesz chodziła na moje opery i śpiewała moje arie?" Ale gdy tylko muzyka znów zajęła poczesne miejsce w Jego życiu, natychmiast pojawiła się nadzwyczajna okazja, z której trudno byłoby nie skorzystać: pierwsza możliwość wyjazdu za granicę. Kiedy stary przyjaciel ojca, inżynier Wasilij Pisariew, za- proponował mu podróż po Europie w charakterze sekretarza i tłu- macza, Czajkowski skwapliwie skorzystał z oferty i załatwił sobie urlop w Ministerstwie na letnie miesiące 1861 roku. W listach do domu pisał, że nie spodobał mu się Berlin, "bardziej ponura" wersja Petersburga. Wolał Hamburg, gdzie razem z Pisariewem chodził na tańce z "kobietami wątpliwej konduity - jest ich tutaj zatrzęsienie!" i odwiedzał "gorsze" dzielnice miasta. Następnie przez Kolonię udali się do Antwerpii, Brukseli i Ostendy, gdzie "ryk morza" zachwycił go nie mniej, niż szokujący widok wspól- nie kąpiących się kobiet i mężczyzn. W sierpniu przybyli do Londynu, gdzie ciągłe deszcze popsuły mu humor, ale przypadła do gustu angielska kuchnia - "prosta, niewyszukana i smaczna, a przy tym porcje są olbrzymie". Był "przygnieciony" wykonaniem Mesjasza Haendla w Crystal Palace, chociaż śpiew osiemnastoletniej Adeliny Patti (która wtedy po raz pierwszy podbiła brytyjską publiczność i wzbudzała jej zachwyt przez dwadzieścia pięć lat) zrobił na nim mniejsze wrażenie niż popisy kuglarzy i akrobatów w parkach Cremorne w Chelsea. Zwiedzili gmach Parlamentu i opactwo Westminsterskie, a nawet zapuścili się pod ziemię do tunelu Brunel pod Tamizą (obecnie tunel Rotherhithe), gdzie Czajkowski stwierdził, że było "tak dusz- no, że o mało nie zwymiotowałem". Tydzień później byli w Paryżu, na co Czajkowski czekał z naj- większą niecierpliwością, kiedy niespodziewanie coś się popsuło. Młody sekretarz nigdy nie ujawnił, co stało się powodem, że po- różnił się ze swoim towarzyszem podróży. Rozstali się w wyjąt- kowo złych stosunkach. Prawdopodobnie chodziło o coś więcej, niż tylko o to, że Czajkowski zadłużył się u Pisariewa na jakieś trzysta rubli, pomimo pensji i pieniędzy na podróż, otrzymanych od ojca. "Co mogę Ci powiedzieć o swojej zagranicznej podróży? Lepiej zbyć to milczeniem" - to wszystko, co wyzna swej siostrze tamtej jesieni. "Jeśli kiedykolwiek w swoim życiu popełniłem ko- losalne głupstwo, to właśnie wtedy. Myślisz, że znasz Pisariewa? Cóż, pod maską bonhomie, za tymi zewnętrznymi pozorami przyzwoitości i ogłady towarzyskiej kryje się najbardziej prymi- tywny umysł. Nigdy wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z tego, że taka obrzydliwa kreatura może chodzić po ziemi. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, co to znaczyło być związanym z tak czaru- jącym towarzyszem przez całe trzy miesiące..," Sądząc po gwałtowności tonu i sarkazmie naturalnie przyjęto, że starszy pan posunął się do nieprzyzwoitych propozycji w sto- sunku do swego dwudziestojednoletniego towarzysza podróży.~ Jeśli tak, Czajkowskiemu można zarzucić wyjątkową hipokryzję, że zareagował na to z taką zjadliwością. Według jednej relacji skorzystał z wyjazdu Pisariewa wynajmując mieszkanie wspólnie ze starym przyjacielem ze Szkoły Prawoznawstwa, Władimirem Jufierowem - przy którym, jak wynika z listów do domu, wkrót- ce znów odzyskał dobry humor i "wspaniale spędził czas". Może Pisariew, ze swymi wyraźnymi upodobaniami do niewyszukanych rozrywek, zbulwersował swego młodego przyjaciela jakimiś obu- rzającymi propozycjami heteroseksualnych przygód. Po powrocie do domu zestawienie obok siebie tych dwóch do- świadczeń - poróżnienie się z Pisariewem i przyjaźń z Jufiero- wem - przypuszczalnie wywołała pierwszy odruch skrępowania własną seksualnością. "Co ze mną będzie? - pyta Saszę w tym samym liście. - Co mi przyniesie przyszłość? Aż strach o tym myśleć. Jedyne, co wiem, to to, że wcześniej czy później (prawdo- podobnie wcześniej) zabraknie mi sił, by dalej stawiać czoło prze- ciwnościom losu i roztrzaskają mnie one na drobne kawałeczki." Początek 1862 roku zastał Czajkowskiego pełnego determi- nacji. Mając na widoku awans, wziął się do roboty i już postano- wił zostać przez całe wakacje w Petersburgu za swoim biurkiem w Ministerstwie. Jednocześnie podszedł bardziej konstruktywnie do swego wykształcenia muzycznego, aż nazbyt dobrze zdając so- bie sprawę z żenujących braków, jakie miał w tej dziedzinie. Cho- ciaż nieźle obeznany z repertuarem operowym, prawie nie wie- dział, co to symfonia - ani nawet, według słów Modesta, ile ich skomponował Beethoven. Sześć tygodni po ostatnim liście do siostry Piotr znów napisał, tym razem bardziej optymistycznie: Zdaje się, że ci donosiłem, iż zacząłem studiować teo- rię muzyki. Cóż, idzie mi bardzo dobrze. Nie chcę się przechwalać, ale jestem pewien, że zgodzisz się ze mną, iż szkoda byłoby zmarnować mój skromny talent, przynaj- mniej nie spróbowawszy... Jedyne, czego się obawiam, to braku silnej woli. Może pewnego dnia zwycięży moje leni- stwo i rzucę to wszystko. Ale gdyby tylko udało mi się wytrwać i udowodnić, że wszyscy się mylili, wtedy bym ci pokazał: mogę być kimś. Niewątpliwie wcześniej czy później tak czy inaczej musiało to nastąpić, ale w zapoczątkowaniu formalnej edukacji muzycznej Czajkowskiego sporą rolę odegrał przypadek. Nasz muzyczny dy- letant miał rozmiłowanego w muzyce kuzyna, oficera konnych grenadierów, z którym niewinnie rywalizował. Według słów przy- jaciela Czajkowskiego Nikołaja Kaszkina, ów kuzyn któregoś dnia przechwalał się, że potrafi przejść z jednej tonacji do drugiej używając nie więcej, niż trzech akordów. Czajkowski podjął wy- zwanie, wykonywał rozmaite pomysłowe improwizacje, ale nie udało mu się powtórzyć wyczynu kuzyna. Uznawszy się za gor- szego muzyka, spytał młodego oficera, gdzie się nauczył takiej sztuczki. I tak przyszły kompozytor dowiedział się o publicznych lekcjach, organizowanych przez nowo utworzone Russkoje Mu- zykalnoje Obszczestwo - Rosyjskie Towarzystwo Muzyczne. Założone w 1859 roku pod dynamicznym kierownictwem An- tona Rubinsteina, w owym czasie już sławnego pianisty-wirtuoza i płodnego kompozytora, Towarzystwo zawdzięczało swoje ist- nienie energii ciotki cara, urodzonej w Niemczech wielkiej księż- nie Helenie Pawłownej, która nakłoniła samego Aleksandra II, by objął nad nim patronat. Utworzone "by zachęcać miejscowe talen- ty, oferując formalne wykształcenie muzyczne, oraz by rozwijać wśród Rosjan zamiłowanie do muzyki", promowało publiczne koncerty w Sali Zgromadzenia Szlacheckiego i zorganizowało bezpłatne publiczne kursy w domu samej wielkiej księżnej, w Pa- łacu Michajłowskim. Pierwsza instytucja, która stworzyła zręby kształcenia muzycznego w Rosji, przyczyni się do powstania dwóch wielkich konserwatoriów w kraju. Rubinsteina zainspirowało do "określenia pozycji muzyka w rosyjskim społeczeństwie", według jego pamiętników, pewne wydarzenie w katedrze Kazańskiej w Petersburgu, gdzie wypełniał swoje statutowe zobowiązanie spowiadania się przynajmniej raz na trzy lata. Kiedy zgłosił się do rejestracji, diakon nie uznał za- wodu "muzyka", a nawet "artysty" za uczciwe zajęcie. Po kilku minutach wypytywania Rubinstein, zagadnięty o zawód ojca, odpowiedział: "kupiec drugiej gildii". Diakon "z wielką ulgą" wykrzyknął: "Nareszcie! Czyli jest pan synem kupca drugiej gildii i jako takiego możemy pana zarejestrować". To wydarzenie, stwierdził Rubinstein, pozostawiło "niezatarty ślad w moim umyśle. Najwidoczniej nazwisko i pozycja muzyka, powszechnie uznawanego w innych krajach, w Rosji nie miały większego znaczenia. Ostatecznie kim był Glinka? Ziemianinem, szlachcicem we władzach Smoleńska. A Sierow? Urzędnikiem w Departamencie Poczt..."' 1 Borodin, mógł dodać, był profeso- rem chemii, Bałakiriew matematykiem, Rimski-Korsakow ofice- rem marynarki, a Musorgski urzędnikiem państwowym. Trudno nie docenić wielkiej roli Rubinsteina w zmianie sto- sunku Rosjan do profesjonalnego zajmowania się muzyką. Poza tym Czajkowski miał szczęście znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, będąc przy tym w odpowiednim wieku. Nauczanie muzyki wcześniej ograniczało się do prywatnych szkół i salonów arystokracji; na publicznych koncertach na ogół prezen- towano dzieła współczesnych kompozytorów rosyjskich i włoskiej szkoły operowej w wykonaniu gości z Europy. Teraz znacznie szersza publiczność miała okazję poznać utwory Haendla i Bacha, Schumanna i Schuberta, a poziom wykonawstwa wzrósł niepo- równywalnie. Nawet historycy radzieccy czuli się zobowiązani przyznać, że "rozwój społeczny kraju w dziewiętnastym wieku domagał się stworzenia systematycznej edukacji muzycznej, dorównującej już sprawdzonym systemom nauczania przedmiotów humanistycz- nych i technicznych." Teraz w końcu Rubinstein i Petersburg wskazali drogę, a w pierwszej grupie uczniów znaleźli się muzycy równie rozmaici i wybitni, jak ich nauczyciele. Pośród tych, któ- rzy uczyli się z Czajkowskim - z niektórymi przyjaźnił się do końca życia - byli Laroche i Wasilij Bessel, który później zosta- nie jego petersburskim wydawcą. Obaj przyglądali się szeroko otwartymi oczami, jak młody dandys przeistacza się w pełnego samozaparcia artystę, zdecydowanego zdobyć sławę. Teorię muzyki wykładał w Towarzystwie Nikołaj Zaremba, kontrowersyjna postać pośród ówczesnych muzyków, ale właś- nie ktoś taki był idealny, by narzucić Czajkowskiemu tak mu potrzebną dyscyplinę. Chociaż Rosjanin, Zaremba należał do entuzjastów kompozytorów niemieckich: sam kształcił się u Adol- pha Marxa z Berlina, który niewątpliwie przyczynił się do rozbu- dzenia w swym uczniu podziwu dla Beethovena i lekceważącego stosunku do innych, europejskich kompozytorów, takich jak Ber- lioz i Schumann. W opinii szkoły rosyjskiej w karygodny sposób umniejszał zasługi Glinki. Sam niezbyt wybitny kompozytor- pokazał kiedyś Czajkowskiemu kwartet smyczkowy, który ten opisał Laroche'owi jako "niezły, w stylu Haydna" - Zaremba miał niskie mniemanie nawet o Mozarcie. Wyśmiewany przez Bałakiriewa i wyszydzany przez Musorgskiego, był niewątpliwie oryginałem, nie uznając późniejszych kompozytorów niż Men- delssohn. Ale nieokrzesana technika gry Czajkowskiego uległa przeobrażeniu w warunkach ostrej dyscypliny, jaką narzucił. Wprawdzie później Czajkowski się zbuntuje przeciwko ciasnym poglądom Zaremby, jednak zawsze podkreślał rolę, jaką odegrał jego pierwszy nauczyciel z prawdziwego zdarzenia w ukształtowa- niu Czajkowskiego-kompozytora. Zaremba okazał się pierwszą osobą, która dostrzegła w Czaj- kowskim, mimo jego niedbałego stosunku do swych obowiązków, niezwykły talent i zachęcała do jego rozwijania. Młody człowiek był zdumiony i wzruszony, kiedy pewnego razu nauczyciel odwo- łał go na bok i zaczął usilnie nakłaniać, by sumienniej przyłożył się do pracy; okazując niezwykłą u niego serdeczność, Zaremba zapewnił Czajkowskiego o jego "niewątpliwym" talencie. "Od tej chwili - napisał Laroche, za którym przytaczamy tę anegdotę- Piotr Iljicz postanowił skończyć z bezczynnością i wziął się do pracy z zapałem, który już nigdy go nie opuścił." 20 września 1862 roku Piotr Iljicz Czajkowski znalazł się po- śród pierwszego naboru studentów, wprawdzie uczących się w niepełnym wymiarze godzin, którzy wstąpili do nowo otwarte- go Konserwatorium Petersburskiego, pierwszej instytucji tego ty- pu w Rosji. Z jego podania, przechowywanego w archiwum Czaj- kowskiego w Klinie, wynika, że chciał studiować "głównie teo- rię. Wyrosłe z Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego, Konser- watorium zainaugurowało swoją działalność pod kierownictwem Antona Rubinsteina na stanowisku dyrektora-założyciela, z Za- rembą jako profesorem kompozycji. Mieściło się w ładnym bu- dynku nad rzeką Newą, chlubiło kadrą dydaktyczną o światowej sławie, między innymi takimi wybitnymi wirtuozami, jak pianista Fiodor Leszetycki, skrzypek Henryk Wieniawski, harfista Albert Zabel i flecista Cesare Ciardi, zapoczątkowując długą i chlubną tradycję kształcenia muzyków. Ze swoich własnych szczupłych środków Rubinstein utworzył fundusz na naukę gry na instrumentach dętych dla wystarczającej liczby uczniów, by móc stworzyć zalążek orkiestry studenckiej; przez dwa lata Czajkowski brał u Cardiego lekcje gry na flecie, zdobywając w końcu wystarczającą biegłość, by móc występować na koncertach muzyki kameralnej i symfonicznej. Nauka gry na imponujących organach w zborze luterańskim pod kierunkiem Heinricha Stiehla okazała się mniej inspirująca. Podczas gdy flet będzie zawsze odgrywał bardzo charakterystyczną rolę we wszyst- kich jego dziełach na orkiestrę, Czajkowski nigdy nie skomponuje ani jednego utworu na organy solo. "Teraz postanowiłem stanowczo, że wcześniej czy później po- rzucę swoją dotychczasową karierę urzędniczą i poświęcę się wy- łącznie muzyce - napisał do siostry zaledwie w dwa dni po otwar- ciu Konserwatorium. - Nie myśl, jakobym wyobrażał sobie, że zostanę wielkim artystą. Po prostu chcę robić to, do czego czuję głębokie powołanie. Czy zostanę sławnym kompozytorem, czy skromnym nauczycielem, moje sumienie będzie spokojne - i nie będę miał prawa czynić wyrzutów komukolwiek." Oczywiście, dodał, nie zrezygnuje z pracy zawodowej "póki nie będzie całkowicie przekonany, że jest raczej stworzony na artystę, niż na urzędnika państwowego". Na razie kontynuował pracę w Ministerstwie, jednak z coraz mniejszym entuzjazmem. Nawet mimo swej pilności podczas lata, kiedy zdumiał całą rodzinę, przynosząc wieczorami pracę do domu, nie otrzymał tak oczeki- wanego awansu - co w równym stopniu uraziło jego dumę, jak niekorzystnie odbiło się na finansach. Jego oburzenie, że został pominięty, "nie miało granic", według Modesta, który z pewnoś- cią wyciąga słuszny wniosek, że "to wydarzenie niewątpliwie przyspieszyło jego ostateczną decyzję całkowitego poświęcenia się muzyce. Teraz znów całe dnie przebywał w domu, mieszkając sam z oj- cem. Uważający syn odczuwał potrzebę prowadzenia dyskretnej kampanii, której celem było uspokojenie dobrodusznego, pobłaż- liwego starszego pana. Podczas gdy Nikołaj robił na prowincji ka- rierę jako inżynier górnictwa, Ippolit służył w Marynarce, a bliź- niaki całe dnie spędzały w szkole, Piotr dosłownie matkował Ilji Pietrowiczowi, codziennie ustalając z kucharzem menu i co wie- czór organizując jakieś rozrywki. "Nie uwierzysz - pisał do Sa- szy - ale życie z tatą wcale nie jest nudne. Codziennie zjadam z nim w domu obiad, a wieczory spędzamy na grze w karty lub idziemy do teatru..." W stosunku do dwunastoletnich bliźniaków, Anatolija i Mo- desta, z pełną świadomością przyjął rolę zastępczej matki. "Moja miłość do ich obu - pisał do Saszy - a szczególnie (zachowaj to dla siebie) do Toli, rośnie z dnia na dzień. W głębi duszy jestem z tego dumny i myślę, że to najlepsza część mej natury, Kiedy jestem zniechęcony, wystarczy, że pomyślę o nich, a od razu odzy- skuję dobry nastrój wiedząc, że mam w życiu cel. Staram się jak mogę zastąpić im swoim uczuciem miłość matczyną, której nie znają i nie pamiętają. Co więcej, chyba mi się to udaje."" Według Aleksandra Poznanskiego istnieje ciemna strona zaży- łości Czajkowskiego z młodszymi braćmi - "coś więcej niż zwy- kła miłość braterska". Wydaje się ,;bezdyskusyjne", jak konkludu- je, "że stosunki trzech braci Czajkowskich są przesycone erotyz- mem; łącznie z fizycznym manifestowaniem tego uczucia." W tak zżytej rodzinie nie ma nic niezwykłego w tym, by bracia spali w jednym łóżku, nawet mimo dużej różnicy wieku. Ale hoj- ność, z jaką Czajkowski okazywał swoje uczucie bliźniakom- i, aby pozostać uczciwym, bałwochwalczy zachwyt chłopców dla lubiącego zabawy starszego brata - sprawia, że współczesny czy- telnik odczuwa wyraźne skrępowanie, kiedy napotyka list, w któ- rym Czajkowski upoważnia jednego chłopca do "obsypania" po- całunkami drugiego w jego imieniu i razem z nimi kładzie się do łóżka, by "pobaraszkować". W tym okresie, jak Piotr Iljicz zwierzył się Saszy, w tajemnicy obdarzał większym uczuciem Anatolija, bardziej zamkniętego w sobie z obu dwunastolatków. Wydaje się oczywiste, że Modest o szeroko otwartych oczach zbytnio przypominał mu jego same- go. Wcale też nie udawało mu się tak zręcznie ukrywać większej słabości do jednego z braci, jak sądził. To, że Anatolij wyrośnie na normalnego mężczyznę, a Modest zostanie homoseksualistą, nie jest takie istotne; wyniki współcześnie prowadzonych badań bliźniaków świadczą, że zdumiewająco często występują między nimi różnice, zarówno w dziedzinie upodobań seksualnych, jak też jeśli chodzi o inne cechy charakteru. Przy dwudziestodwulet- nim Piotrze Iljiczu jako zastępczej matce, wyraźnie faworyzują- cym brata-bliźniaka, los Modesta prawdopodobnie był już prze- sądzony. Kiedy również rozwinął w sobie ambicje artystyczne, odnosząc znacznie mniejsze sukcesy, ich jednakowa orientacja sek- sualna doprowadziła do powstania wielce wybuchowej mieszan- ki - czyniąc z Modesta, tak w sztuce, jak i w życiu, Boswella u boku jego brata ~- Johnsona. 25 kwietnia 1863 roku, po sześciu miesiącach studiów, Czaj- kowski zrezygnował ze swego stanowiska w Ministerstwie Spra- wiedliwości i wstąpił do Konserwatorium jako dojrzały muzyk in spe. Chociaż zyskał zgodę ojca, nie mógł sobie wybrać gorszego momentu na ten krok. W tym samym miesiącu Ilja Pietrowicz odszedł z Instytutu Technologii na emeryturę, pozbawiając rodzi- nę głównego źródła dochodów. Chcąc pokazać, jak poważnie traktuje swoje nowe powołanie, ciężko pracujący student Konserwatorium postanowił podrepe- rować budżet domowy, udzielając w dzień dodatkowych lekcji, a wieczorami występując jako akompaniator. Napisał do swej siostry, że "w zupełności się wyrzekł wszelkich światowych przy- jemności" - najwidoczniej, by zmniejszyć wydatki, ale również traktując to jako dodatkowy dowód swego bezgranicznego po- święcenia się muzyce, nawet kosztem życia osobistego. Doszedł też do wniosku, że pora zmienić się zewnętrznie. Jesienią przyja- ciele ledwo rozpoznawali w mężczyźnie o długich włosach, cho- dzącego w znoszonym, starym surducie, dawnego wytwornego dandysa. Kiedy Zaremba na swych lekcjach po harmonii przeszedł do nauczania kontrapunktu, na młodego Czajkowskiego większy wpływ zaczął wywierać Rubinstein, z którym pracował nad instru- mentacją. Ogromnie silna osobowość - "wzbudzał w nas, studen- tach - pisze Laroche - bezgraniczną miłość i wielki respekt"- Rubinstein kierował szkołą niczym łaskawy despota, zadając swym uczniom niezwykle ambitne ćwiczenia i szybko tracąc cierp- liwość do tych, którzy nie podzielali jego własnych, konserwatyw- nych upodobań muzycznych. Chociaż Czajkowski - co zawsze skwapliwie podkreślał - ogromnie skorzystał dzięki pełnemu en- ~tuzjazmu podejściu Rubinsteina, drogę do własnego, charaktery- stycznego stylu odnalazł raczej pomimo swego nauczyciela niż dzięki niemu. Świadczą o tym między innymi wspomnienia pewnego studen- ta, niejakiego Aleksandra Rubca. Pisze on, że Rubinstein miał zwyczaj rozpoczynać zajęcia od cytowania kilku linijek wiersza, a następnie zwracał się do studentów, by na następny dzień przy- nieśli jakieś zainspirowane przez poezję kompozycje w formie ronda, poloneza czy menuetu. Pewnego razu Rubinstein przydzie- lił Czajkowskiemu wiersz Żukowskiego zatytułowany Nocny prze- gląd, który już był tematem sławnego romansu Glinki; Rubinstein był tak ubawiony swoim psikusem, że nie mógł się powstrzymać, by nie wtargnąć na lekcję, prowadzoną przez Zarembę, i nie po- dzielić się swym szatańskim pomysłem zarówno z nauczycielem, jak z uczniami. Oceniając sytuację z punktu widzenia Czajkow- skiego i "nie mogąc znieść myśli o tym", Rubiec głośno zaprote- stował w obecności Rubinsteina, który wzruszył ramionami i po- wiedział: "No i co z tego? Glinka skomponował swoją muzykę- a Czajkowski skomponuje swoją". Dwa dni później Nocny prze- gląd Czajkowskiego okazał się czymś zupełnie różnym od utworu Glinki: nie zwykłym romansem, tylko "zawiłym poematem mu- zycznym, z odmiennym i skomplikowanym akompaniamentem do każdej zwrotki." Twórcze podejście Rubinsteina - którego celem było, wbrew upieraniu się przy klasycznej ortodoksji, rozwijanie indywidual- ności, co ostro kontrastowało z doktrynerską surowością Zaremby - złożyło się na idealną kombinację, która pomogła Czajkow- skiemu odnaleźć własny styl. Podczas tych dwóch pierwszych lat pogłębił swoją wiedzę muzyczną spędzając wiele godzin przy pia- ninie z Laroche'em i grając adaptacje na cztery ręce wielkich dzieł, do których nie mieli innej drogi dostępu. Wspólnie analizowali IX Symfonię Beethovena i III Schumanna, poematy symfoniczne Lisz- ta i Wagnera - który odwiedził Petersburg w 1862 roku i miał zostać kimś w rodzaju bete noire dla Czajkowskiego, zawsze pozo- stającego pod większym wrażeniem jego instrumentacji niż samej muzyki. Nieprawdopodobny entuzjazm dla utworów Henriego Li- tolffa, szczególnie jego uwertur Robespierre i Żyrondyści, obudziły w nim zainteresowanie muzyką "programową" - dziełami, które świadomie wyrażały określone idee lub poglądy kompozytora. La- roche, którego dowody na to wszystko Modest przytacza w całej rozciągłości, również zanotował początkową niechęć Czajkowskie- go do łączenia fortepianu z orkiestrą oraz do brzmienia kwartetu smyczkowego - psychiczne zahamowania, które wkrótce prze- zwycięży, odnosząc spektakularny sukces. Laroche przedstawił Czajkowskiego jednej z wielkich postaci muzycznych tamtych czasów, Aleksandrowi Sierowowi, krytyko- wi i kompozytorowi, którego operę Judyta podziwiał do końca życia. Ale Czajkowski tak gwałtownie nie zgadzał się z poglądami muzycznymi Sierowa, między innymi z jego lekceważącym trak- towaniem Antona Rubinsteina jako kompozytora, że tylko raz przyjął zaproszenie na regularnie organizowane wtorkowe wie- czorki muzyczne wielkiego artysty. Tak się akurat złożyło, że właśnie w ów wtorek pośród gości znalazł się Dostojewski, który spędził cały wieczór mówiąc "o muzyce skończone bzdury, jakie zazwyczaj wygłaszają literaci." W domu Czajkowski mógł się również cieszyć znajomością z drugiej ręki ze swoim wielkim idolem literackim, Puszkinem, którego trzy dzieła wykorzysta jako kanwę do swych oper. Teś- ciowa jego siostry Saszy, Aleksandra Iwanowna Dawydowa, za- mieszkała teraz w Petersburgu z pięciorgiem swych dzieci. Starzy Dawydowowie dobrze znali Puszkina. Był częstym gościem w ich wiejskiej posiadłości w Kamionce, gdzie Czajkowski też miał spę- dzić wiele pracowitych wakacji. Najstarsza córka Aleksandry, Je- lizawieta, również raczyła młodego kompozytora wspomnieniami o Puszkinie i Gogolu oraz porywającymi opowieściami o podró- żach po Europie, których przebieg był pomyślniejszy od tej, jaką sam miał przyjemność odbyć. Rodzina spodziewała się, że Czajkowski zainteresuje się młod- szą siostrą Lwa Wierą - tak jak Wiera zainteresowała się nim. Z czasem stanie się to przyczyną poważnych rozterek młodego homoseksualisty; jednakże na razie Czajkowski spędzał z nią wie- czory na nostalgicznych wspomnieniach i dzięki temu z czasem zostanie honorowym członkiem rodziny Dawydowów, co po la- tach wynagradzało mu brak własnej. Mieli cieszyć się jego sławą i podtrzymywać na duchu w częstych chwilach zwątpień, i to w o wiele większym stopniu niż reszta przyjaciół. Właśnie Dawy- dowowi, najmłodszemu i dla niego najważniejszemu ze wszystkich, zadedykuje swoje ostatnie i największe dzieło, Symfonię Patetycz- ną; i w majątku Dawydowów w Kamionce, gdzie teraz rządziła jego siostra, skomponuje swój pierwszy, w pełni dojrzały utwór. Najpierw jednak czekało go lato, które spędził jako gość swe- go ogólnie niezbyt szanowanego przyjaciela, księcia Aleksieja Go- licyna; stworzył on prawdziwą "bajkę" w swej rodowej posiadłości Trostiniec na Ukrainie. Czajkowski otrzymał wprawdzie również inne zaproszenia, między innymi od swej siostry do Kamionki, przedkładał jednak luksusy i przepych książęcej siedziby. Punk- tem kulminacyjnym pobytu było całodniowe przyjęcie na jego cześć, zorganizowane w dniu jego imienin,11 lipca. Zaczęło się po mszy w kościele uroczystym śniadaniem na świeżym powietrzu, a zakończyło wieczorem "spacerem przez lasy, oświetlone po- chodniami, na polanę, gdzie we wspaniałym namiocie wydano bankiet na cześć [Czajkowskiego] zarówno dla gości, jak i dla służby." Nic dziwnego, że pisząc do siostry czuł wyrzuty sumienia; donosił, że "dość dobrze się bawi" - wystarczająco dobrze, by przełożyć o kilka tygodni powrót do Konserwatorium z powodu rzekomego bólu zęba. Nie dziwi również, że Rubinstein nie miał najlepszego zdania o wakacyjnej pracy Czajkowskiego z kompozycji, uwerturze do sztuki Aleksandra Ostrowskiego Burza. Nawet popierający go La- roche opisał ją jako "muzeum antymuzycznych ciekawostek". Zdaje się, że lato dostarczyło Czajkowskiemu zbyt wiele rozry- wek, z którymi tak solennie obiecywał zerwać. Czy dandys, który przemienił się w estetę, całkiem nieodwołalnie wyparł się dawnego trybu życia? Brak informacji o kompanach, którzy go zabawiali tamtego lata, poza samym księciem, starszym od kompozytora o osiem lat. Golicyn już zaczął zdobywać rozgłos, który w przy- szłości przyczyni się do wybuchu skandalu w Petersburgu. Posta- wiony w jednym rzędzie obok Saszy Dawydowej - Królowej Śniegu krążącej w oddali, ślącej nieustanne zaproszenia na wieś, gdzie mógł pracować w równie przyjemnym otoczeniu - książę stanie się faustowską postacią, symbolizującą pokusy, którym Czajkowski nigdy nie potrafił się do końca oprzeć. Jednak historia łaskawiej oceniła Burzę. Zdaniem Davida Browna świadczy ona o "niezwykłym talencie", do którego wcześniejsze wprawki Czajkowskiego w Konserwatorium zawiera- ły jedynie aluzje. Napisana cztery lata wcześniej, w 1860 roku, a dzisiaj lepiej znana jako inspiracja do opery Janacka Katia Ka- banowa, sztuka Ostrowskiego była wówczas uważana za najwy- bitniejsze dzieło czołowego dramaturga tamtych czasów. Czaj- kowski początkowo zastanawiał się nad skomponowaniem opery na kanwie historii nieszczęsnej Jekatieriny, która wyznaje mężowi swoją niewierność i podczas burzy rzuca się do Wołgi. Dowie- dziawszy się jednak o zamiarach innych, starszych kompozyto- rów, przymierzających się do napisania opery, ograniczył się do dokładnego streszczenia, które się kończy samą burzą jako "apo- geum rozpaczliwej walki i śmierci" - a zarazem stanowi pierwszy przykład jego wieloletniej, muzycznej fascynacji "upadłymi" ko- bietami. Czajkowski przesłał utwór Rubinsteinowi przez Laro- che'a, który odebrał krytykę tak dotkliwie, jakby sam był auto- rem. Gwałtowne obiekcje nauczyciela wobec pomysłów i inno- wacji, zawartych w utworze, jak również dotyczące instrumen- tacji, skłoniły przygnębionego Czajkowskiego do zrezygnowania z opublikowania utworu, chociaż z całą pewnością był wart, by zostać opusem pierwszym. Spędziwszy letnie miesiące roku 1863 i 1864 na zabawach z Apuchtinem i Golicynem, postanowił na lato 1865 roku wyje- chać do Kamionki. Wprawdzie nie było tu tak interesująco, jak w posiadłości księcia, majątek ten jednak również stanowił scenę wielce inspirujących wydarzeń. To tutaj Puszkin napisał swój poemat Jeniec Kaukazu i miał romans ze szwagierką Aleksandry Dawydowej; tutaj w 1820 roku poetę wciągnięto w rewolucyjne rozważania, które pięć lat później doprowadziły do powstania de- kabrystów, w wyniku którego mąż Aleksandry został zesłany na Syberię. Mąż Saszy, Lew Dawydow, nie odziedziczył po swym ojcu re- wolucyjnych skłonności; podczas rozmów ze szwagrem, a zarazem gospodarzem, w zasadzie apolityczny kompozytor poprzestał na widzeniu spraw tak, jak je postrzegał Lew. Kamionka dysponowa- ła wszystkim, co było niezbędne do prowadzenia beztroskiego ży- cia, gwarantując kompozytorowi spokój w dzień, by mógł w sku- pieniu pracować nad wakacyjnymi zadaniami, wyznaczonymi przez Rubinsteina, a wieczorami zapewniając wytchnienie na łonie jedynej rodziny, jaką miał. Przed wyjazdem pod koniec sierpnia Czajkowski zakończył tłumaczenie na rosyjski (na polecenie Ru- binsteina) rozprawy naukowej belgijskiego muzykologa Francois- -Auguste'a Gevaerta na temat instrumentacji. Co ważniejsze, na- szkicował również uwerturę c-moll i zapisał temat ukraińskiej pio- senki ludowej, która cieszyła się wówczas popularnością wśród ogrodników Dawydowa. Początkowo stanowiąca część kwartetu smyczkowego B-dur, później pojawiła się w jego Scherzo a la russe na fortepian, które ostatecznie zostało jego opusem 1 numer 1. Po pełnej przygód podróży powrotnej do Petersburga, podczas której doszło do uszkodzenia powozu, co omal nie zakończyło się tragicznie, a także zabrakło prowiantu, Czajkowski znów pojawił się w stolicy, by stwierdzić, że nie ma gdzie mieszkać. Jego ojciec ponownie się ożenił, tym razem ze starszą wdową, Jelizawietą Mi- chajłowną Lipport; ale brak środków zmusił Ilję Pietrowicza do poszukania schronienia, bez żony, w domu najstarszej córki Zinaj- dy. Wprawdzie Czajkowski lubił swoją macochę, ale nie uśmie- chało mu się zbytnio wspólne z nią mieszkanie, więc przyjął pro- pozycję Apuchtina i wprowadził się do niego. Według słów jedne- go z gości, poeta i muzyk żyli tamtej jesieni razem "jak mąż i żo- na... Czajkowski podchodził do Apuchtina (jak zwykle wyciągnię- tego na otomanie) i oświadczał, że idzie do łóżka. Apuchtin cało- wał go w rękę i mówił ~~Dobrze, mój drogi, za chwilę do ciebie dołączę " Po dwóch pod rząd beztroskich latach tamtej jesieni Czajkow- ski po raz pierwszy doświadczył prawdziwej biedy, do czego jesz- cze dołączyły nawracające problemy z oczami i hemoroidy. Bez względu na to, w jaki sposób mu to wynagradzano, życie na koszt takich przyjaciół jak Apuchtin nie przychodziło mu łatwo; miał jeszcze dodatkowe powody, by być wdzięczny za dobroć swej macosze, Jelizawiecie, i swemu dawnemu nauczycielowi śpiewu, Piccioliemu, którzy często zapraszali go na posiłki. Nowa żona ojca zaoszczędziła mu też sporego wstydu płacąc krawcowi, gro- żącemu poważnymi konsekwencjami w związku z nie uregulowa- nym rachunkiem. "Nie wiem - napisał do Saszy o ich macosze- jak bym sobie bez niej poradził." Ale powrót Czajkowskiego do stolicy nastąpił również w naj- bardziej satysfakcjonującym momencie jego dotychczasowej ka- riery muzycznej - na który nawiasem mówiąc się spóźnił z powo- du długiej podróży z Kamionki do domu. 11 września, w przed- dzień przyjazdu kompozytora i bliźniaków do stolicy, sam Jo- hann Strauss syn, "król walca" z Wiednia, dyrygował pierwszym publicznym wykonaniem Tańców charakterystycznych młodego Czajkowskiego podczas koncertu na wolnym powietrzu w parku Pawłowskim. Utwór ten powstał jako jeszcze jedna wprawka dla Rubinsteina - który musiał, na swój przekorny sposób, polecić go Straussowi. Czajkowski później unieśmiertelnił swoją pierwszą kompozycję, wykonaną publicznie, włączając ją jako "Antrakt i tańce dziewcząt dworskich" do swej opery Wojewoda. Miesiąc później, 12 listopada, odbyło się pierwsze publiczne wykonanie fragmentu Kwartetu smyczkowego B-dur przez studen- tów, wśród których był Wasilij Bessel, jeden z jego przyszłych wydawców. Dwa tygodnie później Czajkowski sam dyrygował swoją Uwerturą F dur na kolejnym koncercie w Konserwatorium. Kompozytor bardzo się denerwował i niechętnie dyrygował- nawet własnymi utworami. Zwierzył się Laroche'owi, najwyraź- niej z całkiem poważną miną, że boi się, iż mu odpadnie głowa. Przyszły krytyk, siedzący na widowni, opisuje, jak Czajkowski przez cały utwór jedną ręką trzymał się mocno za podbródek, dy- rygując drugą. "Przez lata nie mógł się pozbyć tej fobii." Tamtej jesieni Rubinstein wyznaczył Czajkowskiemu na pracę dyplomową naprawdę wyjątkowo trudne zadanie: kantatę do schillerowskiej An die Freude ("Ody do radości"). Biorąc pod uwagę popularność układu Beethovena do tego samego tekstu, tworzącego finał jego IX Symfonii ("Chorałowej"), zadanie posta- wione przed młodym kompozytorem było wystarczająco depry- mujące, by uznać to za ponury żart nawet według standardów Rubinsteina. Co więcej, otrzymawszy je pod koniec października, miał niespełna dwa miesiące na przygotowanie się do jego wyko- nania na egzaminie końcowym dwunastego stycznia 1866 roku (według starego kalendarza w Sylwester 1865 roku).* Uporawszy się z wyzwaniem, Czajkowski zaczął się tak de- nerwować perspektywą wykonania utworu i ogromnego publi- cznego zainteresowania, jakie on wzbudzi, oraz nieuchronnych porównań jego pracy z dziełem dojrzałego Beethovena, że nie był w stanie podporządkować się wymaganiom szkolnego regulami- nu, wedle którego powinien być obecny na koncercie dyplomo- wym. Wściekły na ten przejaw lekceważenia autorytetu, rozgnie- wany Rubinstein poważnie rozważał pozbawienie Czajkowskiego dyplomu. Ale był to uczeń-gwiazda pierwszego rocznika absol- wentów w krótkiej historii Konserwatorium; na świadectwie koń- cowym Czajkowski uzyskał następujące oceny: "celujący" z teorii kompozycji, "dobry" Z instrumentacji, "bardzo dobry" z gry na fortepianie i zadowalający" z dyrygowania. Był pierwszym wy- różnionym srebrnym Medalem absolwentem szkoły, którego na- zwisko zostanie wyryte w marmurze na paradnej klatce schodowej Konserwatorium (można je tam oglądać do dzisiaj, na początku listy na ogół zapomnianych muzyków) jako najwybitniejszego dy- plomanta roku. Rubinstein musiał się ugiąć i wyrazić zgodę, by koncert się odbył pod nieobecność Czajkowskiego. Oceny kantaty były różne. Opinia wzbudzającego strach kry- tyka Cesara Cui, najbardziej liczącego się głosu wśród kompozy- torów, zgrupowanych wokół Bałakiriewa, była druzgocąca- i charakterystyczna dla Cui, wyjątkowo niechętnego Czajkow- skiemu, zarówno jako młodego, jak też dojrzałego (i rywalizują- cego z nim) kompozytora: Student Konserwatorium, pan Czajkowski, jako kom- pozytor bardZo słaby. Prawda, że jego utwór napisany został w najbardziej niesprzyjających okolicznościach: na zamówienie, na wyznaczony termin, na zadany temat i przy zachowaniu określonej formy. Gdyby jednak pan Czajkowski miał talent, to talent ten niewątpliwie gdzieś 1 15-stronicowy rękopis zapisu nutowego An die Freude Czajkowskiego jest do tej pory pieczołowicie przechowywany w bibliotece Konserwatorium Petersburskiego. Jak wiele dokumentów historycznych w dzisiejszej Rosji, oryginał jest chętnie udostępniany nie kryjącym zdumienia gościom z Zachodu, przyzwyczajonym do oglądania takich skar- bów w gablotach za szkłem, pod czujnym okiem strażników. zerwałby konserwatoryjne pęta. Ażeby nie tracić więcej miejsca na pana Czajkowskiego, dodam tylko, że panowie Reinthalerowie i Volkmannowie niewymownie ucieszyliby się z jego kantaty i wykrzyknęliby z zachwytem "Nasz za- stęp się powiększył!". Żeby się nie załamać w obliczu tak miażdżącej krytyki, Czaj- kowski mógł się powołać na opinię zawsze niezawodnego Herma- na Laroche'a, którego długoletnie i bezcenne poparcie dla kom- pozytora zaczęło się od pewnej charakterystycznej (ale przyjętej jak najlepiej) egzaltacji. Chociaż na razie wygłaszał swoje zdanie jedynie w prywatnym liście, wkrótce Laroche zacznie wychwalać Czajkowskiego niemal z równie opiniotwórczej ambony, co Cui: Ta kantata to największe wydarzenie muzyczne w Rosji po Judycie [Sierowa]. Szczerze mówiąc jest Pan najwięk- szym talentem muzycznym współczesnej Rosji. Jest Pan mocniejszy i oryginalniejszy od Bałakiriewa, bardziej wzniosły i twórczy od Sierowa, bez porównania bardziej wykształcony od Rimskiego-Korsakowa. Widzę w Panu największą albo - by rzec lepiej - jedyną nadzieję naszej muzycznej przyszłości. Laroche starał się podkreślać, że jego podziw wzbudzają w równym stopniu młodzieńcze osiągnięcia, jak to, co obiecywał talent Czajkowskiego na przyszłość: Pańskie dzieła zaczną się, być może, dopiero za pięć lat; ale te, już dojrzałe, klasyczne, przewyższą wszystko, co mieliśmy po Glince. Sumując to, co teraz powiedzia- łem, kocham Pana tak mocno nie za to, co Pan zrobił dotychczas, ale za to, co przy sile i żywości Pańskiego ge- niuszu może Pan napisać. Próbki, które dał Pan do tej pory, to tylko solenna obietnica przewyższenia swoich współczesnych. Chociaż Anton Rubinstein był pod mniejszym wrażeniem, uważając instrumentację Czajkowskiego za "heretycką", dzieło młodego kompozytora zainteresowało jego brata, Nikołaja. Rów- nież pianista-wirtuoz i dyrygent o ustalonej sławie, w 1860 roku założył moskiewski oddział Rosyjskiego Towarzystwa Muzycz- nego. Sześć lat później Nikołaja mianowano pierwszym dyrekto- rem Konserwatorium Moskiewskiego, które we wrześniu miało otworzyć swoje podwoje dla pierwszych studentów. Rubinstein odmówił drugiego wykonania w Petersburgu kan- taty Czajkowskiego, jeśli kompozytor się nie zgodzi na wprowa- dzenie poważnych zmian. W tym samym czasie Nikołaj zapropo- nował publiczne wykonanie w Moskwie Uwertury F dur, jeśli Czajkowski dokona gruntownych poprawek. Pierwszą ofertę Czajkowski odrzucił; i mimo że była tak obiecująca, kantata nig- dy więcej nie została wykonana. Jednak na drugą propozycję od- powiedział entuzjastycznie. Korzystając z rad Nikołaja, uczynił utwór znacznie prężniejszym i dopisał do niego całkowicie nową kodę, za co trzy miesiące później został nagrodzony owacją na stojąco po moskiewskiej premierze. Dlaczego Czajkowski uległ raczej pochlebstwom Nikołaja Ru- binsteina niż Antona, który - pomimo całej swojej zmienności- zrobił tak dużo, by umożliwić mu rozpoczęcie kariery muzycznej? Nie tylko zakres pracy, wymagany przy obu utworach, skłonił kompozytora do wybrania Moskwy. Nikołaj Rubinstein zapropo- nował dwudziestopięcioletniemu byłemu urzędnikowi państwo- wemu pensję w wysokości pięćdziesięciu rubli miesięcznie i impo- nujący tytuł profesora teorii muzyki w otwieranym właśnie Kon- serwatorium Moskiewskim. CZęŚĆ II 1866-1876 KOMPOZYTOR Czyżbym naprawdę nie miał dokąd pójść? To niewymownie smutne. ROZDZIAŁ IV Jesteś tu potrzebny W październiku 1921 roku, blisko trzydzieści lat po śmierci Czajkowskiego, Igor Strawiński miał okazję napisać do londyń- skiego "The Times" o swym "wielkim i ukochanym" rodaku. Chociaż kompozytor Święta wiosny mógłby się wydawać mało prawdopodobnym orędownikiem twórcy Jeziora łabędziego, Strawiński zawdzięczał Czajkowskiemu o wiele więcej, niż tylko to, że jego ojciec śpiewał w kilku jego operach. Tym, którzy nie dostrzegali (czy nie chcieli dostrzegać) tego, że muzyka Czajkow- skiego była "typowo rosyjska", odpowiadał, że - wprost prze- ciwnie - była "często bardziej rosyjska od muzyki, która już dawno została opatrzona etykietką moskiewskiej malowniczości". O balecie Czajkowskiego Śpiąca królewna napisał: Ta muzyka jest tak rosyjska, jak poezja Puszkina lub pieśni Glinki. Chociaż nie kultywował w swej sztuce ~~du- szy rosyjskiego chłopa~~, Czajkowski podświadomie ko- rzystał z prawdziwych, ludowych źródeł, stworzonych przez nasz lud. Strawiński przedłużał morderczy rosyjski spór, który trwał już wówczas jakieś sześćdziesiąt lat i osiągnął punkt kulminacyjny, kiedy w styczniu 1866 roku Czajkowski opuścił swój ukochany Petersburg dla mniej wysublimowanej, bardzo prowincjonalnej Moskwy. Zostawił za sobą nie tylko Antona Rubinsteina, który uważał jego muzykę za zbyt różną od muzyki zachodnich mi- strzów, ale również mającą coraz większe wpływy potężną grupę kompozytorów, zarzucających mu, że jego utwory za mało się różnią od kompozycji twórców zachodnioeuropejskich. Pod przewodnictwem Bałakiriewa, naturalnego spadkobiercy Glinki, tacy kompozytorzy jak Musorgski, Borodin, Rimski-Kor- sakow i Cui gwałtownie zwalczali Rubinsteina i wszystkie jego dzieła, oskarżając go o wykorzystywanie Konserwatorium do popularyzowania reakcyjnych, zachodnich wzorców muzycznych, co się kłóciło z ich własnym niezłomnym nacjonalizmem. Znani jako "Moguczaja kuczka" - "Grupa Pięciu" lub "Potężna gro- madka" - założyli nawet swoją własną, konkurencyjną szkołę muzyczną, Wolną Wszechnicę Muzyczną, nad którą patronat objął ówczesny carewicz Mikołaj. Jako najlepiej znany student Rubinsteina, Czajkowski stał się naturalnym celem ataków Piątki, o czym świadczy chociażby bez- litosny atak Cui na jego dyplomową kantatę. Upłynęły zaledwie dwa lata, kiedy wykonanie i opublikowanie jego pierwszych doj- rzałych dzieł spowodowało, że został jeszcze głębiej wciągnięty w tę dyskusję, która miała trwać przez całe jego twórcze życie, a także później. Ostatecznie niezależność Czajkowskiego od "Grupy Pięciu" będzie miarą jego sławy; a więc tym razem okaza- ło się raczej szczęśliwym zrządzeniem losu, którego tak się bał, że przeniósł się do Moskwy, daleko od ich wpływów, by stworzyć podwaliny pod swoją sztukę. Jest sporo ironii w rezygnacji Czajkowskiego z wyrafinowania rosyjskiej stolicy dla prowincjonalizmu jej dawnej poprzedniczki. Moskwa z połowy dziewiętnastego wieku pozostawała odizolo- wanym, zapatrzonym w siebie symbolem rosyjskiej ociężałej prze- szłości, co ostro kontrastowało z dynamicznym, znajdującym się pod przemożnym wpływem Zachodu życiem w Petersburgu, które Czajkowski tak pokochał, symbolu wielkich reform liberalnych Aleksandra II. Na przykład życie muzyczne Moskwy było szcząt- kowe; poza muzykami Teatru Wielkiego miasto nie mogło się pochwalić ani jedną orkiestrą symfoniczną, odpowiadającą po- wszechnie przyjętym standardom. Symbolizowało to stosunek dawnej stolicy Rosji do świata. Przemykając ciemnymi zaułkami, odzwierciedlającymi ich życie, w cieniu charakterystycznych, ce- bulastych kopuł Kremla i sąsiadujących z nim cerkwi, moskwi- czanie z wielką podejrzliwością traktowali wszystko, co przycho- dziło z Zachodu, który w ich opinii skolonizował Petersburg i uwiódł ich cara - a co według Czajkowskiego oznaczało jedyną drogę na przyszłość. Pomimo całego swego wrodzonego konser- watyzmu, nigdy do końca nie odda swego serca Moskwie, która przez następne dwanaście lat będzie jego domem. Owszem, podziwiał stare zabytki Moskwy i lubił ma- lownicze widoki Kremla i innych historycznych rejonów miasta. Ale nie mógł znieść brudnych, zabłoconych chod- ników i braku udogodnień dla mieszkańców o bardzo ograniczonych środkach... W głębi duszy pozostał synem Petersburga, który już dawno prześcignął Moskwę w tych elementarnych wygodach. Ten podstawowy paradoks nie będzie Czajkowskiemu dawał spokoju u zarania jego kariery muzycznej, jeszcze pogłębiając nerwowość kompozytora. Wszystkie poważne problemy psychicz- ne, które zatrują mu życie - i tak wzbogacą jego muzykę - moż- na dostrzec bardzo wyraźnie, kiedy zaczął stawiać pierwsze, nie- pewne kroki jako kompozytor. Już dostrzega się tam wewnętrzne rozterki, u których podstaw są z jednej strony siła twórcza, a z drugiej wątpliwości, z jednej strony pozycja zajmowana w ortodoksyjnym społeczeństwie, a z drugiej - skrywane potrze- by seksualne. Nadwrażliwość, widoczna od dzieciństwa, i skłon- ność do chorobliwego zamykania się w sobie wzmogły się w tych pierwszych latach w związku z konfliktem między pracą dydak- tyczną a komponowaniem, między sympatią do kobiet jako part- nerek w życiu towarzyskim a lękiem przed nimi jako seksualnymi wyzyskiwaczkami, między umiłowaniem pełnego swobody życia w stolicy a szacunkiem do tradycjonalizmu moskwiczan. Podczas pierwszych miesięcy pobytu w Moskwie, kiedy ambitnie przystąpił do komponowania symfonii, te drzemiące w nim wątpliwości ujawniły się w gwałtownym, dość dziecinnym wybuchu mizantro- pii. Był to, jak na razie, najlepszy sposób, jaki znalazł Czajkow- ski, by ukryć wiecznie odczuwany lęk przed zagrożeniami, któ- rych źródło stanowił zarówno on sam, jak i świat, w którym tak źle się czuł. Jeszcze przed wyjazdem z Petersburga skarżył się siostrze, że cierpi na "chorobę duszy", objawiającą się "niesłychaną depresją" i "strasznymi atakami nienawiści do ludzi". Teraz, kiedy czynił pierwsze próby wejścia do moskiewskiej elity, listem do Apuchti- na, w którym krytykował swych dawnych przyjaciół z Petersbur- ga, zasłużył sobie na cierpką reprymendę. "Nazywasz mnie na- dwornym wierszokletą Golicyna - irytował się jego stary przy- jaciel przybierając pozę wzgardzonego Falstaffa. - Cóż, niewąt- pliwie oszalałeś - uciekając stąd i zasypując mnie obelżywymi listami...!" Potem, poważniejszym tonem, zbeształ swego przyja- ciela za takie pobłażanie samemu sobie: Nadal wierzysz, jak naiwna pensjonarka, w ~,pracę~~ i ~~walkę~~. Dziwne, że nie wspomniałeś również o ~~postę- pie~~. Dlaczego mielibyśmy pracować? Przeciwko komu lub czemu walczyć? Moja droga, słodka, rozpuszczona pensjonareczko, pora, byś raz na zawsze zrozumiał, że praca jest czasem przykrą koniecznością, a zawsze najgor- szą karą, jaka spotkała ludzkość; nie jest nią zajęcie wy- konywane z własnej woli, zgodne z osobistymi skłonnoś- ciami i upodobaniami. Apuchtin był jednym z niewielu, który znał obu dwudziesto- pięcioletnich Czajkowskich: poważnego muzyka i dekadenckiego hedonistę, wiecznie walczącego z własnym wyglądem i prioryte- tami. W Moskwie Nikołaja Rubinsteina ten wewnętrzny konflikt miał się czym karmić. Według Czajkowskiego Nikołaj Rubinstein był "bardzo miłym i sympatycznym człowiekiem, przystępniejszym od swego brata, ale nie dorównującym mu jako artysta". Zdaniem Modesta "Ru- binstein stanowił uosobienie całej Moskwy... można bez przesa- dy powiedzieć, że wywarł największy i najbardziej długotrwały wpływ na karierę Czajkowskiego. Nikt, żaden artysta ani przyja- ciel, nie uczynił tak wiele dla rozsławienia jego nazwiska, nie oka- zywał mu takiego wsparcia, nie cenił wyżej jego dzieł, nie pomógł mu więcej w pokonaniu początkowej nerwowości i nieśmiałości." Indywidualność Rubinsteina, zaledwie pięć lat starszego od Czajkowskiego, sprawiała, że różnica ta wydawała się większa. Znany jako "moskiewski Rubinstein", dla odróżnienia od jego brata, Nikołaj był postacią równie imponującą jak Anton, czło- wiekiem o niespożytej energii, obdarzonym rozlicznymi talentami. "Mógł sam reprezentować wszystkie gałęzie towarzystwa muzycz- nego - przyświadcza Laroche. - Chociaż każdy wieczór spędzał w Klubie Angielskim, grając w karty o wysokie stawki, udawało mu się uczestniczyć w najważniejszych wydarzeniach towarzy- skich i był znany w najróżniejszych moskiewskich kręgach- handlowych, urzędniczych, artystycznych, naukowych i arystokra- tycznych. " Tak jak jego brat, Nikołaj Rubinstein otaczał się muzycznym "dworem", dla którego był szczodry ponad swoje możliwości. Na przykład od dnia pojawienia się Czajkowskiego w Moskwie Niko- łaj dał mu pokój w swoim domu. Ale gościnność Rubinsteina mia- ła też swoje minusy. Wprawdzie dzięki niej młody kompozytor oszczędzał pieniądze, których nie miał zbyt wiele - jego gospo- darz go również karmił, nawet kupował mu ubrania - ale cena, jaką musiał zapłacić Czajkowski za wprowadzenie go do kręgu towarzyskiego Rubinsteina, okazała się wysoka. Jego gospodarz był tak towarzyski, że dom był zawsze pełen ludzi, a nie wszyscy goście odpowiadali eklektycznemu, młodemu Czajkowskiemu. Oprócz tych, których odrzucił młody snob, znaleźli się też ta- cy, z którymi się zaprzyjaźnił, i to na całe życie: wydawca muzycz- ny Piotr Jurgenson i dwaj koledzy-profesorowie z Konserwato- rium, krytyk Nikołaj Kaszkin oraz wiolonczelista i kierownik chóru Karl Albrecht. Później, ku wielkiej radości Czajkowskiego, z Petersburga ściągnął również Herman Laroche, by przyjąć po- sadę nauczyciela. Podczas miesięcy, poprzedzających formalne otwarcie Konserwatorium, kiedy zajęcia przygotowawcze były stosunkowo mało absorbujące, pozostawało mnóstwo czasu za- równo na pracę, jak i zabawę. Przy pełnym wigoru Rubinsteinie i Kaszkinie Czajkowski nabrał zwyczaju hulania i grania w karty do późna w noc; z bardziej poważnym Albrechtem, którego Ru- binstein nazywał swoją "prawą ręką", wolał rozmawiać o muzyce, często spożywając posiłki w gronie jego rodziny. Nawet jego przy- jaźnie, szczególnie w latach stosunkowego niedostatku, odzwier- ciedlają złowieszcze sprzeczności jego prywatnego życia. Pod dachem Rubinsteina był tak spięty, że pracując późno w nocy denerwował się, że skrzypienie gęsiego pióra nie pozwoli usnąć jego przełożonemu, leżącemu za cienkim przepierzeniem. Początkowo denerwował się również prowadząc wykłady, ale szybko nabrał pewności siebie, pomimo deprymującej obecności licznych pań. Po raz pierwszy (a może i ostatni) w swym życiu Czajkowski był otoczony przez wielbicielki - zarówno w Kon- serwatorium, gdzie były na ogół dyletantkami, chcącymi raczej zdobyć polor niż pragnącymi się wyróżnić, jak i w prywatnym życiu ze swym lubiącym się zabawić dyrektorem. Tylko swojej macosze zwierzył się Czajkowski ze swego "przerażenia" na widok "takiej ilości krynolin, koków etc." Oprócz wprowadzenia Czajkowskiego do modnych klubów, gdzie kompozytor czytał Klub Pickwicka Dickensa i grał w karty z wielkim dramaturgiem Ostrowskim, Rubinstein ciągał swego opierającego się młodego protegowanego na bale. Przystojny młody człowiek, coraz częściej opisywany przez sobie współczes- nych jako jeden z najbardziej rozchwytywanych kawalerów w mieście, Czajkowski ciągle znajdował się w sytuacji, kiedy mu- siał stawiać czoło krępującej kobiecej kokieterii. Wnioskując ze swego umiłowania życia rodzinnego, że lubi towarzystwo pań i z pewnością pewnego dnia się ożeni, zaangażował się w kilka flirtów, ale wszystkie zakończyły się dość nagle. Dlaczego przy bliższym poznaniu kobiety stawały się "mniej interesujące", "nud- ne", a nawet "koszmarne"? Czajkowski zastanawiał się nad tym w listach do rodziny - szczególnie do swego chutliwego ojca, wiecznie nakłaniającego go do ożenku - nie dopuszczając jeszcze do siebie oczywistej odpowiedzi. Chronicznie cierpiący na bezsenność, coraz częściej szukał po- cieszenia w kawie i kartach, alkoholu i papierosach - czterech "nałogach", których niewolnikiem pozostał do końca życia, a za które często strofował sam siebie w dziennikach. Jego obowiązki zawodowe nie były zbyt absorbujące. Tylko dwa razy w tygodniu, we wtorki i piątki, prowadził zajęcia w Konserwatorium; nawet wtedy nie musiał wstawać przed dziewiątą, dziesiątą, a późny obiad, podawany zazwyczaj koło czwartej, pozostawiał mu cztery godziny na pracę, czy to dydaktyczną, czy twórczą, od jedenastej rano do trzeciej po południu. Potem spożywał główny posiłek dnia, przeważnie w domach przyjaciół, nim ponownie przystąpił do pracy, zazwyczaj odświeżony popołudniowym spacerem. Po wypełnionym atrakcjami wieczorze, kiedy to korzystał z wielu rozrywek, oferowanych przez Moskwę, zasiadał do pisania listów i czytał do świtu, po czym próbował usnąć. Jego pierwszym muzycznym zadaniem w Moskwie było do- kończenie instrumentacji Uwertury koncertowej c-moll, którą przedłożył Rubinsteinowi do wykonania przez moskiewski od- dział Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego. Nie należący do tych, na którego oceny wpływa przyjaźń, maestro ocenił ją jako "nieodpowiednią". Czajkowski przesłał utwór do Petersburga, do drugiego z Rubinsteinów - który ją przyjął, jak opisuje Laroche, "z głębokim, ironicznym ukłonem". Ale Anton podzielał krytycz- ną opinię brata o utworze, podobnie jak kilku innych dyrygen- tów, z którymi lojalny Laroche spierał się na temat jej wartości. Z czasem Czajkowski przyzna im rację; wiele lat później wypisał słowa "okropna miernota" na rękopisie partytury. Wtedy, z upo- rem, charakterystycznym dla młodych, zajął się Uwerturą F dur. Kontynuował również prace nad symfonią, a nawet rozważał po- mysł napisania opery. Coraz bardziej tęskniąc za domem, Czajkowski wykorzystał ferie wielkanocne, by pojechać do Petersburga. Po pokrzepiają- cym wytchnieniu pośród rodźiny,16 kwietnia niechętnie wrócił do Moskwy - tak się akurat złożyło, że był to dzień, w którym do- konano pierwszego z kilku nieudanych zamachów na życie cara Aleksandra II. Miesiąc miodowy dla reform Aleksandra się skończył. W pe- tersburskim Ogrodzie Letnim samotny rewolucjonista z rosnących szeregów nonkonformistycznych, protorewolucyjnych nihilistów kilka razy strzelił do niego na oślep. Ogarnięty patriotycznym uniesieniem Rubinstein poprowadził ulicami Moskwy grupkę stu- dentów, którzy kilkakrotnie wykonali hymn państwowy. Tamtego wieczoru wszyscy przybyli na przedstawienie opery Życie za cara Glinki, której libretto nabrało teraz nowej wymowy. Opera opo- wiada o ratowaniu pierwszego cara z dynastii Romanowów z rąk polskich żołnierzy w 1613 roku. Rozeszła się plotka, że ostatni niedoszły zamachowiec również był Polakiem. Pomimo atmosfery gorączkowego podniecenia, panującej w Teatrze Wielkim, Czaj- kowski siedział z nosem w partyturze - ku oburzeniu swych są- siadów, którzy nie mogli uwierzyć, by w taki wieczór jakikolwiek prawdziwy Rosjanin mógł bardziej interesować się muzyką ope- rową niż jej politycznymi konotacjami. W końcu ich cierpliwość się wyczerpała i zażądali, by ten heretyk opuścił widownię. Prze- straszony Czajkowski, zupełnie nieświadom, co się stało, poczuł, że znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Zerwał się na nogi i uciekł. Co dla niego charakterystyczne, nie wspomniał o tym wyda- rzeniu w licznych listach, słanych do domu, w których zawsze pomijał milczeniem niepowodzenia i żenujące sytuacje. Coraz częściej natomiast pisał o swym zdrowiu, którego stan zaczynał go niepokoić. Szesnastoletniemu Modestowi, któremu już zwierzał się niemal ze wszystkiego, donosił o "małych napadach", nawet "atakach epilepsji" i bezsennych nocach. Doktor Wasilij Berten- son, lekarz rodzinny, obecny przy jego łożu śmierci, oświadczył później, że Czajkowski cierpiał na takie napady "od dzieciństwa", chociaż brak na to innego wiarygodnego dowodu. "Napady" Czajkowskiego, jeśli rzeczywiście nimi były, przypominają łagod- ną postać dziedzicznej epilepsji. Występowały, według jego włas- nych słów, przed porą nocnego spoczynku; więc ich prawdopo- dobną przyczyną był jakiś szczególny niepokój, rezultat albo wy- darzeń minionego dnia albo tych, które go czekały nazajutrz. Tak się bał tych ataków, zwierzył się Modestowi, że często w ogóle nie kładł się spać. Jego stan świadczy, że nie był na siłach stawić czoła miażdżą- cej ocenie swojej kantaty przez Cui, opublikowanej na początku kwietnia, trzy miesiące po koncercie w Petersburgu. "Gdy prze- czytałem ten straszny werdykt - powiedział przyjacielowi - nie wiem, co się ze mną stało. W oczach mi pociemniało, zakręciło mi się w głowie, jak szalony wybiegłem na ulicę. Nie zdawałem sobie sprawy, co robiłem, dokąd chodziłem." Przez cały dzień, według jego relacji, włóczył się po mieście bez celu, powtarzając sobie: "Nie mam talentu, jestem niczym, nic ze mnie nie będzie..." Nigdy bardziej niż wtedy nie potrzebował bezwarunkowego wsparcia Rubinsteina i jego kręgu, który nadal uważał go za zdolnego kompozytora, racząc go dobrze wyważoną mieszanką zachęty i krytycyzmu. Chociaż Rubinstein wciąż odmawiał dyry- gowania jego Uwerturą c-moll, uważając ją za "zbyt nierówną", spełnił teraz swą wcześniejszą obietnicę zagrania Uwertury F dur. W maju 1866 roku, pięć miesięcy po przyjeździe Czajkowskiego do Moskwy, gromkie brawa po koncercie oznaczały prawdziwy początek jego kariery kompozytorskiej. Jeszcze bardziej schlebia- jące niż pierwsza owacja publiczności było to, jak go przyjęto póź- niej, na obiedzie wydanym na jego cześć przez Rubinsteina: Kiedy wszedłem jako ostatni do sali, rozległy się dłu- gotrwałe oklaski, a ja czerwieniąc się bardzo, niezgrabnie się kłaniałem na wszystkie strony. W czasie kolacji, po toaście na cześć Rubinsteina, on sam wzniósł toast za mnie, i znowu nastąpiła owacja. Piszę Wam o tym wszyst- kim tak szczegółowo, bo jest to, w istocie, moje pierwsze publiczne powodzenie i dlatego bardzo dla mnie przyjem- ne. (Jeszcze jeden szczegół: na próbie generalnej oklaski- wali mnie muzycy). Nie będę ukrywał, że dzięki temu Moskwa zyskała w moich oczach wiele uroku. Pomimo uroków Moskwy (a może właśnie dlatego), praca nad symfonią posuwała się "opornie". Pisząc listy do rodziny, w któ- rych czuć coraz większą tęsknotę za domem, wolał ją raczyć no- winkami z życia towarzyskiego wiedząc, że stary ojciec oczekuje wiadomości o jego przygodach sercowych. Latem sprawił przyjem- ność Ilji Pietrowiczowi entuzjastycznymi doniesieniami o pewnej "Mufce", jak przezywał jego sąsiad Tarkowski swą siostrzenicę, Jelizawietę Dmitriewą. Do Modesta napisał o swoim "zaintereso- waniu" dziewczyną, co najwyraźniej stało się tematem wielu złoś- liwych przytyków ze strony Rubinsteina (który, zdaje się, już za- poznał się z jej wdziękami~). To określenie to wszystko, na co zdobył się Czajkowski; ale charakterystyczne dla jego ojca jest to, że odpowiadając napisał, że fragment listu syna dotyczący tej "siostrzenicy" należy do jego ulubionych: "Musi być bardzo ślicz- na, bardzo słodka i oczywiście bardzo mądra. Prawie sam się w niej zakochałem i już nie mogę się doczekać, kiedy poznam ją osobiście przy okazji pobytu w Moskwie." Nietrudno sobie wy- obrazić reakcję Czajkowskiego. Nim minęło sześć tygodni, wszystkie nadzieje starego Ilji zostały rozwiane: "Moje uczucia do Mufki zupełnie ostygły. Bardzo się nią rozczarowałem." Czy to zwykły zbieg okoliczności, że tamtego lata jego siostra Sasza niespodziewanie oświadczyła, że drogi do Kamionki są "nieprzejezdne", niwecząc plany Czajkowskiego poświęcenia się tam pracy nad symfonią pod troskliwą opieką siostry? I to, że razem z ojcem umyśliła sobie, by spędził lato z jej szwagierką Wierą w pobliżu Petersburga, w towarzystwie Modesta i matki Wiery w charakterze przyzwoitek? Cała rodzina wiedziała, że Wiera podkochiwała się w Piotrze Iljiczu; widocznie postanowili, że pora, by znów pobyli razem, zanim jakaś moskiewska femme fatale go nie sprzątnie sprzed nosa. Skończyło się to, jak się moż- na było spodziewać, katastrofą. Czajkowski już wcześniej dopatry- wał się przyczyny "ataków" w trudności kompozytorskiego zada- nia, jakie sobie postawił, i długich, znojnych godzinach pracy, ja- kich wymagało wywiązanie się z niego. Teraz, kiedy jego niepokój się pogłębił w związku z obecnością Wiery, dolegliwości się nasiliły. Skończywszy w maju szkice do symfonii, spędził czerwiec nad instrumentacją, często pracując całymi nocami, ostatecznie pod- kopując i tak już poważnie nadwątlone zdrowie fizyczne i psy- chiczne. Pod koniec lata, które miało wzmocnić jego siły, lekarze orzekli, że Czajkowski znajduje się na skraju załamania nerwowe- go. Ich zdaniem tylko o włos uniknął zupełnego szaleństwa. Jego halucynacje były tak przerażające, drętwienie kończyn tak niepo- kojące, że Czajkowski przysiągł, że nigdy więcej nie będzie pra- cował nocami. Oczekiwany w Moskwie 13 września na oficjalnym otwarciu Konserwatorium, siedział w Petersburgu, by odzyskać siły. Jego powrotowi do zdrowia nie pomogła pospieszna decyzja przedło- żenia niedokończonej symfonii Antonowi Rubinsteinowi i Za- rembie. Łudził się nadzieją, że być może zostanie wykonana. Obaj ostro ją skrytykowali. Nie zachowały się żadne szczegółowe uwa- gi, poza komentarzem Zaremby do drugiego tematu w pierwszej części, z którego Czajkowski był szczególnie zadowolony, "cho- ciaż później ustąpi i go przerobi." Po powrocie do Moskwy, mimo nawału pracy w związku z uroczystościami otwarcia Konserwatorium, Nikołaj Rubinstein zlecił Czajkowskiemu napisanie uwertury festiwalowej na temat hymnu duńskiego, aby uczcić małżeństwo młodego carewicza z duńską księżniczką Dagmarą. Wraz z przeniesieniem Konserwa- torium do nowego gmachu, w którym zamieszkali Czajkowski i Rubinstein, kompozytor przystąpił do pracy w gospodzie "Wiel- ka Brytania", gdzie za dnia było spokojniej. Skończył uwerturę pod koniec listopada - co świadczyło, że potrafił szybko praco- wać, kiedy wszystko szło dobrze - ale uroczystości ostatecznie przełożono na kwiecień, a wtedy zabrakło miejsca na utwór Czaj- kowskiego (który stał się jego opusem 15). Następca tronu, który jako Aleksander III zostanie jednym z największych wielbicieli muzyki Czajkowskiego, nigdy nie usłyszał tej uwertury, ale na- grodził kompozytora parą spinek do mankietów, złotych, z turku- sami, które wiecznie cierpiący na brak pieniędzy młody hulaka zaraz sprzedał. Teraz mógł powrócić do swej symfonii, mając dodatkowy bo- dziec, jako że Nikołaj Rubinstein zgodził się w grudniu dyrygować Scherzo w Moskwie, a dwa miesiące później w Petersburgu (mimo że jego brat Anton wciąż nie pochwalał utworu). Ale przyjęcie w obu przypadkach było letnie; i dopiero w lutym 1868 roku pierwsza symfonia Czajkowskiego, którą zatytułował Marzenia zimowe, zostanie wykonana w całości. Chociaż przyjęto ją o wiele bardziej entuzjastycznie, symfonia zostanie znacznie zmieniona w 1874 roku, przed jej opublikowaniem w roku następnym, a ko- lejne publiczne wykonanie odbędzie się dopiero w 1883 roku. Piętnaście lat później, wciąż czując "słabość" do swej pierwszej większej kompozycji, nadal się upierał, że "chociaż jest pełna grzechów młodości, jednakże zawiera więcej treści i jest lepsza od niektórych moich późniejszych dzieł". Zatytułował dwie pierwsze części "Marzenia podczas zimowej przejażdżki" i "Posępny kraj, zamglony kraj", ale zawarty w nich program pod żadnym wzglę- dem nie jest tak czytelny dla słuchacza, jak w jego późniejszych symfoniach. Utwór ma w sobie wiele świeżości, lirycznych melodii i stylowej orkiestracji, które podbiją serca potomnych, więc wyda- je się niesprawiedliwością, iż nie zdobył sobie stałego miejsca we współczesnym repertuarze. Za szybko się zapomina, że symfonie były nadal w znacznym stopniu zjawiskiem typowym dla Zacho- du, europejską miarą doskonałości, i że była to pierwsza symfo- nia, napisana przez rosyjskiego kompozytora. Głównym efektem ciągłej krytyki Antona Rubinsteina i chłod- nego przyjęcia symfonii w stolicy było zrażenie się Czajkowskiego do Petersburga, który kiedyś tak kochał, i przeniesienie swych uczuć na Moskwę. Piotr Iljicz, jak zaświadcza Modest, należał do osób wyjątkowo pamiętliwych. "Prawie nigdy nie zapominał afrontów, jakie uczyniono jego artystycznej dumie. Nawet jeśli krytyka pochodziła z ust kogoś, kogo kochał, natychmiast stawał się wobec tej osoby chłodny i takim już pozostawał na zawsze. Nie przez miesiące czy lata, ale przez dziesięciolecia rana w jego sercu pozostawała niezagojona. Nigdy nie zapominał żadnego nie- rozważnego słowa czy nieprzyjaznego gestu. Dla brata Czajkowskiego był to "niewątpliwie efekt rozpiesz- czania w dzieciństwie". Po latach, podczas których go chroniono przed najdrobniejszymi nieprzyjemnościami, a nawet obojętnoś- cią, to, "co dla innych byłoby ukłuciem szpilką, dla niego stawało się śmiertelnym ciosem". Być może; ale ta zdecydowanie nega- tywna cecha u człowieka tak często wychwalanego za "niezwykłą dobroć", "niewyczerpaną hojność" świadczy zarówno o wynios- łości i dumie, jak i o wyjątkowej wrażliwości. W następnym, waż- nym okresie jego rozwoju jako kompozytora objawi się to z jednej strony niechęcią, czasem pogardą, do kolegów-kompozytorów, proponujących jedynie konstruktywną wymianę poglądów- a z drugiej przesłodzonym szacunkiem do tych, którzy mogą mu się przydać w przyszłości. Kiedy zamknął się w kręgu moskiewskiej koterii, jego pogłę- biająca się przyjaźń z Ostrowskim doprowadziła do ich współpra- cy przy operze opartej na sztuce Wojewoda. Współpraca rozpoczę- ła się dość pechowo. W kwietniu 1867 roku Ostrowski przesłał mu pierwszą część libretta, które Czajkowski zgubił, zmuszając naj- wybitniejszego dramaturga tamtych czasów do spisania tekstu z pamięci. Cztery miesiące później kompozytor powiedział swemu bratu Anatolijowi, nie okazując ani cienia skruchy, ile miał kłopo- tu z "wyciągnięciem" od pisarza drugiej wersji. Kiedy potem pisał Ostrowskiemu o swych zamiarach kompletnej zmiany II aktu (co dramaturg zwyczajnie zignorował), uniesiony zapałem młody kompozytor zdaje się nie być świadom zamieszania, jakie wpro- wadził w życie tak zajętej osoby publicznej; nic dziwnego, że Ostrowski wkrótce stracił cierpliwość do całego przedsięwzięcia i Czajkowski musiał sam dokończyć libretto. Tamto lato spędził z Anatolijem, z którym zaplanował dłuższą wizytę w Finlandii. Modest cierpko zauważa, że jego brat wziął "jednego z bliźniaków, jako że jego fundusze były zbyt ograniczo- ne, by mógł zabrać obu". Dlatego z pewną satysfakcją przechodzi do opisu zamieszania, jakie wówczas powstało. "Typowa naiw- ność" Piotra Iljicza w kwestiach finansowych sprawiła, że już po kilku dniach znaleźli się bez grosza przy duszy; wrócili więc do Petersburga, chcąc wyżebrać trochę pieniędzy od ojca, ale stwier- dzili, że starszy pan wyjechał na Ural; w drodze do Hapsalu, gdzie zostali wybawieni przez Dawydowów, byli zmuszeni podróżować "między pokładami" parowca, "okropnie cierpiąc z zimna". Kiedy dotarli na miejsce, Czajkowskiego znów ogarnął nastrój mizan- tropii; dniami pracował nad Wojewodą, a nocami wypisywał listy do zaufanych przyjaciół, w których użalał się na swych gospoda- rzy i ich towarzystwo. W rzadkich chwilach spokoju skompono- wał również słynną teraz Chant sans paroles, do której później dołączy dwa inne utwory na fortepian i, opatrzywszy całość wspólnym tytułem Souvenir d'Hapsal, zadedykuje Wierze Dawy- dowej. "Wiera mogła ci donieść - napisał do Saszy tytułem wyjaś- nienia - że często rozmawialiśmy o wiejskiej chacie, którą prag- nąłbym sobie wybudować, aby w niej kiedyś swe życie zakończyć. Wcale nie żartuję." Czajkowski chciał przez to powiedzieć, że po- ważnie myślał raczej o wiejskiej posiadłości - "tęsknię żarliwie za cichym, spokojnym życiem, jakie się prowadzi na wsi" - a nie o biednej, cierpliwej Wierze. Potem objawi więcej mizantropii i znużenia światem zanim dotrze do sedna swego zdumiewającego listu: "Jestem zbyt leniwy, by snuć nowe plany małżeńskie, zbyt leniwy, by założyć rodzinę, zbyt leniwy, by wziąć na siebie odpo- wiedzialność za żonę i dzieci. Jednym słowem, o małżeństwie nie ma mowy. " Wyraźna próba uciszenia wyrzutów sumienia - zadedyko- wanie tych uroczych utworów fortepianowych Wierze - mogła tylko pogorszyć jej położenie. W długiej serii listów do swej sios- try, napisanych tamtej jesieni, w których prezentował pokrętne argumenty, wyraźnie szukając drogi wyjścia z twarzą, Czajkowski utrzymywał, że uważa Wierę jedynie za drogą przyjaciółkę. Twierdził, że wszelkie myśli o istnieniu głębszych uczuć, jakie mogłyby doprowadzić do małżeństwa, powstały tylko w jej wyo- braźni; ze swojej strony nie uczynił nic, by obudzić takie nadzieje. "Co się tyczy mojego chłodu, który tak ją denerwuje - ciągnął- wiele rzeczy jest jego źródłem, a przede wszystkim to, że kocham ją wyłącznie jak siostrę..." To zwrot, który będzie się powtarzał w podobnych, lecz bar- dziej dramatycznych chwilach, a odnoszący się do stosunków kompozytora z przedstawicielkami płci przeciwnej. Na razie sama Wiera zdobyła się na heroiczny czyn, grzebiąc nadzieje poślubie- nia Czajkowskiego - nadzieje podzielane, jak się wydaje, przez całą rodzinę, którą niezręcznie pozbawił złudzeń - zachowując, jak tego pragnął, jej lojalną przyjaźń. Sam kompozytor nadal sobie wmawiał, że jego niechęć do małżeństwa nie ma nic wspólnego z seksualnością, a związana jest wyłącznie z pracą. Oszukiwanie się doprowadziło do tego, że co- raz regularniej topił swoje smutki w alkoholu, co stanowiło po- czątek jego pijaństwa, od którego nie uwolnił się do końca życia. Mimo chronicznego braku pieniędzy - co uniemożliwiło mu, ku jego zmartwieniu, wstąpienie do ekskluzywnego Klubu Angiel- skiego - wydaje się mieć ich dosyć, by go było stać na tyle alko- holu, aby większość wieczorów kończyć w stanie upojenia, jak zwierzył się Anatolijowi. "Ale nie myśl, że nic nie robię - dodał broniąc się. - Od rana do obiadu ciężko pracuję."" Zdaje się, że tym razem była to prawda. Chcąc jakoś zdyskon- tować to, że przez własną nierozwagę zaprzepaścił okazję współ- pracy z Ostrowskim, skorzystał z szansy napisania libretta do własnej muzyki i pod koniec roku opera była prawie gotowa. W grudniu w Rosyjskim Towarzystwie Muzycznym w Moskwie Nikołaj Rubinstein dyrygował fragmentem Wojewody, "Tańcami dziewcząt dworskich" (w gruncie rzeczy przeróbką dawnych Tań- ców charakterystycznych napisanych w 1866 roku i po raz pier- wszy wykonanych w Pawłowsku pod batutą Johanna Straussa ). Przyjęto je tak entuzjastycznie, że Jurgenson, który już wydał Scherzo a la russe, teraz planował opublikowanie Tańców w opra- cowaniu na cztery ręce. Wkrótce, ku złośliwej satysfakcji Czaj- kowskiego z Petersburga przyszła prośba o partyturę. Nadarzyła się okazja podyktowania swoich warunków dawnym chlebodaw- com, którzy tak zjadliwie wyrażali się o jego dziele. Odmówił wręczenia nut póki nie otrzyma "listu, podpisanego przez wszyst- kich dyrektorów", na co Zaremba wyraził zgodę przez Nikołaja Rubinsteina. "Nie mogę pozwolić, by ci nikczemnicy traktowali mnie tak bezceremonialnie - napisał do Modesta. - Trzeba na nich splunąć, by zaczęli doceniać moją prawdziwą wartość." Taka pewność siebie nie stanie się typową cechą Czajkowskie- go. Przez większą część swego życia twórczego upajał się własną muzyką komponując ją, a po ukończeniu pracy ogarniały go wątpliwości. Tak samo będzie i w przypadku Wojewody - które- go na razie traktował z zuchwałym młodzieńczym entuzjazmem. Tymczasem pod koniec grudnia 1867 roku Rubinstein zlecił Czajkowskiemu opiekę nad Berliozem podczas jego wizyty w Moskwie, kiedy to wielbiony Francuz dyrygował dwoma kon- certami, odnosząc niezwykły sukces (liczbę słuchaczy jednego z nich szacowano na dwanaście tysięcy). Glinka nazwał Berlioza "największym współczesnym muzykiem", ale młody Czajkowski podziwiał go jako człowieka, nie ceniąc jego muzyki. Wyobraża- jąc sobie, być może, swoją własną starość - chociaż miał zaled- wie dwadzieścia siedem lat - był poruszony widokiem tego wiel- kiego artysty, "starego i załamanego człowieka, prześladowanego zarówno przez los, jak ludzi". Na bankiecie, wydanym na cześć Berlioza, Czajkowski wygłosił po francusku elegancką mowę pochwalną, okazując raczej należny szacunek niż płynący z serca podziw. Było to jego pierwsze zetknięcie z jednym z największych artystów tamtych czasów. Ale wydarzenie to stało się bardziej znaczące z uwagi na jego pierwsze spotkanie z Bałakiriewem, swego czasu matematykiem, którego później uznano za jednego z czołowych rosyjskich kompozytorów. To doniosłe rendez-vous miało miejsce w okresie radykalnych zmian, jakie zaszły na rosyjskiej scenie muzycznej. W 1867 roku Anton Rubinstein zrezygnował nie tylko z kierowania Konserwa- torium (jego nowym dyrektorem został Zaremba), ale również wycofał się z dyrygowania niezwykle opiniotwórczymi koncertami w Rosyjskim Towarzystwie Muzycznym, gdzie jego następcą zo- stał sam Bałakiriew. Wpływy, jakie wiązały się z tym stanowi- skiem - dobór repertuaru, promowanie jednych kolegów-kom- pozytorów i pomijanie innych - sprawiły, że Bałakiriew stał się w miejsce Rubinsteina najbardziej wpływową postacią muzyczną w stolicy. Oczywiście traktowano to jako zwycięstwo zwolenni- ków stylu narodowego w muzyce, z którymi pierwsze kontakty Czajkowskiego nie były zbyt fortunne. Z powodu listu, w którym domagał się podpisów dyrekcji, od czego uzależnił zgodę na wykonanie Tańców dziewcząt dworskich, znalazł się teraz w niezręcznej sytuacji. Był zmuszony wystosować odpowiednio uniżone pismo do ewentualnego nowego ich dyry- genta Bałakiriewa z prośbą o osobistą akceptację dla swego dzie- ła. Dyplomatyczny Czajkowski również zwrócił się o "słówko za- chęty", jeśli byłby Pan skłonny", dodając, że "taka zachęta z Pań- skiej strony byłaby niezwykle mile widziana". Jednakże Bałaki- riew nie czuł się skłonny do okazania zachęty tak łatwo, jak się tego spodziewał Czajkowski. Odpisał równie uprzejmie, ale od- mownie. Nie będzie dyrygował jego dziełem ani nie uważa za stosowne" dawanie mu zachęty. Ale starszy pan dostrzegając, że Czajkowski może się przy- służyć jego sprawie, złagodził odmowę odrobiną zręcznego po- chlebstwa: Co się zaś tyczy słowa zachęty, to taki sposób postę- powania wobec Pana uważałbym nie tylko za niestosow- ny, ale i nierzetelny. Zachęty odpowiednie są tylko dla po- czątkujących artystów, a z Pańskiej partytury widzę, że jest Pan już - zarówno pod względem orkiestracji, jak i faktury - w pełni dojrzałym artystą, wobec którego sto- sować można tylko surową krytykę, a nie zachętę... Z naj- większą przyjemnością przekażę Panu swoje uwagi, kiedy się spotkamy w Moskwie. Będzie o wiele lepiej zagrać wspólnie utwór na fortepianie i przeanalizować go nuta po nucie. Krytycyzm to nędzny substytut ożywionej dy- skusji! Chociaż rozpoczęły się niezobowiązująco, stosunki między Czajkowskim i Bałakiriewem szybko nabiorą znaczenia, nawet jeśli pozostaną nieco jednostronne, umożliwiając młodszemu mężczyźnie uświadomienie sobie swojej prawdziwej dojrzałości artystycznej. Tymczasem w roku 1868 jego kariera zaczęła się rozwijać w najlepsze. Kiedy kończył Wojewodę i przygotowywał się do premiery, w lutym odbyło się prawykonanie jego pierwszej symfonii, przyjętej gorąco w Moskwie, a w następnym miesiącu sam dyrygował swymi Tańcami dziewcząt dworskich. Znów, według Kaszkina, Czajkowski czuł się zmuszony przytrzymywać głowę, kiedy machał batutą; i tym razem zrobił z siebie prawdziwe wi- dowisko. Od chwili, kiedy Piotr Iljicz się pojawił, zorientowałem się, że jest niezwykle zdenerwowany... Przeszedł zgarbiony między krzesłami orkiestry, jakby nie chciał, żeby ktokol- wiek go zobaczył. Gdy w końcu dotarł do dyrygenckiego pulpitu, sprawiał wrażenie człowieka, który wolałby być zupełnie gdzie indziej. Nie pamiętał własnego utworu, ni- czego nie widział w partyturze i dawał instrumentom zna- ki wejścia nie tam, gdzie to było rzeczywiście potrzebne. Na szczęście orkiestra tak dobrze znała utwór, że muzycy nie zwracali uwagi na mylne wskazówki, odegrali Tańce całkiem pomyślnie i tylko się podśmiewali, patrząc na kompozytora. Pomimo takiego dyrygenta utwór został przyjęty całkiem dob- rze; więc kompozytor tylko sobie przysiągł, że nigdy więcej nie weźmie do ręki batuty, i powrócił do pracy. Poza tym zaczął za- rabiać dodatkowe pieniądze, tak mu potrzebne, jako krytyk muzycz- ny, ostrożnie chwaląc Bałakiriewa i Rimskiego-Korsakowa w mo- skiewskim czasopiśmie zatytułowanym "Kronika współczesna" ("Sowriemiennaja letopiś"). To przyczyniło się do jego ciepłego przyjęcia przez "Potężną gromadkę", kiedy w kwietniu odwiedził Petersburg. Goszczony przez Bałakiriewa i w domu umierającego Dargomyżskiego, patrona grupy, czuł się mile połechtany ich atencją, ale był zdecydowany utrzymać swoją muzyczną nieza- leżność. Rimski-Korsakow, który poznał Czajkowskiego na wieczorku u Bałakiriewa, wspomina młodego kompozytora nie kryjąc swej niechęci, która nasili się później w związku z odnoszonymi przez niego sukcesami: "Okazał się przyjemnym i sympatycznym czło- wiekiem, takim, który wie, jak zachować się z prostotą i zawsze mówi z jawną szczerością i serdecznością... Jako produkt Kon- serwatorium Petersburskiego, Czajkowski był traktowany raczej nonszalancko, by nie powiedzieć z wyższością przez nasz krąg i z uwagi na to, że nie mieszkał w Petersburgu [a w Moskwie], bliższa przyjaźń była wykluczona." Biorąc pod uwagę protekcjonalny ton wypowiedzi Rimskiego- -Korsakowa, nie dziwi, że Czajkowski postrzegał Moskwę jako miasto oferujące bezpieczną przystań przed potencjalnie przemoż- nym wpływem "Piątki". Mógł utrzymywać serdeczne stosunki, występując w roli ich nieoficjalnego "ambasadora" w Moskwie, ale starał się zachować wobec nich dystans i kroczyć swoją własną drogą. David Brown wyraził ubolewanie, że określenia "narodowe" i "zachodnie" są powszechnie używane dla scharakteryzowania wojny domowej w rosyjskiej muzyce końca wieku dziewiętnaste- go, proponując zamiast tego "radykalne" i "tradycyjne". Tak czy inaczej, laicy łatwo popełniają błąd nie dostrzegając radykalizmu narodowców, którzy, w podsumowaniu profesora Browna, "pragnęli dalej poznawać nowe muzyczne obszary, udostępniane przez współczesnych im innowatorów, i adaptować ich nowe roz- wiązania, czerpiąc pełnymi garściami ze skarbnicy muzyki ludo- wej, nie traktując jej jako okolicznościowego ozdobnika, ale jako element dominujący w ich stylu i technice". Tymczasem Anton Rubinstein i jego następcy byli "podejrzliwi lub wrogo nastawieni do nowych trendów w muzyce, woląc zamiast tego zachować w swoich własnych dziełach to, co postrzegali jako najlepsze w za- chodniej tradycji z niedawnej przeszłości." Według słów Modesta Czajkowski "śmiał się z ultraradykal- nych ciągot [Piątki] i gardził ich naiwnymi i nieokrzesanymi wy- siłkami, szczególnie Musorgskiego". Wprawdzie rozgniewany ich zuchwałymi atakami na swego idola Mozarta, tym niemniej był pod wrażeniem "siły i witalności" niektórych ich dzieł. Zdaniem jego brata, stosunki Czajkowskiego z petersburską grupą przy- pominały "te, które panują między dwoma zaprzyjaźnionymi, są- siadującymi ze sobą państwami... zawsze gotowymi do spotkania w kwestiach im wspólnych, ale zazdrośnie strzegącymi swych od- rębnych interesów." Wykształcony w "tradycyjnej" szkole, ale odnoszący się z na- leżnym szacunkiem do "radykałów", Czajkowski zaczął długą walkę, by pozostać niezależnym od jednych i drugich, a jedno- cześnie być uznawanym przez wszystkich. W tej decydującej chwi- li dla rozwoju muzyki rosyjskiej jego wielkim osiągnięciem było wypracowanie wysoce charakterystycznego kompromisu, tak ce- nionego przez Strawińskiego: wprowadzenie z Zachodu tego, co najlepsze, do bogatego dziedzictwa rosyjskiego. W tym samym czasie, czy był tego świadom czy nie, przystąpił do nowej, daremnej walki, by osiągnąć inny kompromis - po- między umiłowaniem towarzystwa i mizantropią, potrzebą sa- motności i tęsknotą za rodziną, swymi upodobaniami seksualny- mi i pragnieniem zawarcia odpowiedniego małżeństwa. Nadal zadręczany przez cierpliwą Wierę, zwierzał się ze swych rozterek w listach do Saszy, błagając ją, by je niszczyła. W tym samym czasie raczył Modesta niezwykłymi wykładami o "skanda- licznym" i "obrzydliwym" zwyczaju masturbowania się: "Lepiej znosić pewną niewygodę i zachować szacunek do siebie, niż do- prowadzić się do ruiny". Ze swymi nieograniczonymi zdolnościa- mi do oszukiwania samego siebie, Czajkowski mógł równie dob- rze sam być adresatem tych listów. Z całą pewnością można je uznać za dziennik duchowy, formę myślenia na głos, co obnażało stan jego umysłu przed wszystkimi słuchaczami poza nim samym. Nawet teraz, co jasno widać, uważał swój homoseksualizm za "da- jące się wyprostować" skrzywienie, naturalną kontynuację swych pierwszych doświadczeń seksualnych, z którymi przy odpowied- niej kobiecie niewątpliwie uda mu się zerwać. Nie słyszymy jeszcze wyrazów żalu, męczącego rozdarcia między folgowaniem włas- nym żądzom i wstrętem do siebie, co da się zauważyć w później- szych latach. Ale widać już tego wyraźne oznaki w jego gwałtow- nych tyradach, kierowanych do Modesta, w którym Czajkowski może już widzieć kopię samego siebie. Jeśli namawiał swego bra- ta, dziesięć lat od niego młodszego, by "wyleczył się" ze swych homoseksualnych skłonności, co mówił sobie? Przez dwa lata udzielał lekcji muzyki (i bardzo prawdopodob- ne, że nie tylko) utalentowanemu nastolatkowi Władimirowi Szy- łowskiemu, pasierbowi barwnej postaci, Władimira Biegiczewa, dyrektora repertuarowego Moskiewskiego Teatru Cesarskiego. Czajkowski został przedstawiony Biegiczewowi przez barytona z zespołu Teatru Wielkiego, Konstantina de Lazari. Wkrótce wszyscy stali się bliskimi przyjaciółmi, a stosunki Czajkowskiego z młodym Władimirem, wówczas czternastoletnim, szybko prze- rodziły się w takie, wobec których Modest używa określenia "in- tymne". Tamtego lata wszyscy czterej wybrali się razem w długą podróż po Europie, Biegiczew płacił za Czajkowskiego w zamian za kontynuowanie przez niego lekcji z Władimirem. Tak jak jego poprzednia wyprawa do Europy, wycieczka nie- zbyt się udała. Czajkowski już odczuwał skrępowanie okazywaną mu hojnością, poza tym dokuczała mu tęsknota za domem, co stanie się u niego typowe podczas jego częstych podróży. "Jestem chory z tęsknoty za ojczyzną - pisał do Saszy - szczególnie dla- tego, że zostawiłem tam tyle osób sobie drogich, a lato to jedyna okazja do spotkania się z nimi." Doszło do nieprzyjemnego incy- dentu w berlińskim ogrodzie zoologicznym, gdzie widok boa du- siciela, połykającego żywego królika, ogromnie rozbawił Biegi- czewa, podczas gdy Czajkowski przez resztę dnia łkał histerycz- nie. W Paryżu uczeń się rozchorował, niwecząc plany zwiedzenia najbardziej malowniczych miejsc w Europie", ale dając trójce do- rosłych okazję obejrzenia kilku oper, na jednej z nich wielce prze- jęty Czajkowski stwierdził, że siedzi niedaleko sławnego francu- skiego kompozytora Daniela Francois Auberta. To u Biegiczewów tamtej wiosny po raz pierwszy spotkał bel- gijską śpiewaczkę sopranową Desiree Artót, jedną z najjaśniej- szych gwiazd opery tamtych czasów, której czarujący głos i tea- tralny wdzięk sprawiał, że nie potrafił jej się oprzeć żaden męż- czyzna. Czajkowski nie okazał się wyjątkiem, kiedy tamtej jesieni Artót pojawiła się ponownie w Moskwie, by zaśpiewać partię Desdemony w Otellu Rossiniego. "Śpiewa wprost prześlicznie- napisał do Anatolija we wrześniu. - Jest cudowną kobietą. Na- sza znajomość jest coraz bliższa". W październiku byli "bardzo zaprzyjaźnieni... Rzadko kiedy ma się okazję spotkać La?cą łagod- ną, inteligentną i wrażliwą kobietę". W listopadzie zrobił jej mu- zyczny upominek, zadedykował Romans f moll, swój opus 5, który Rubinstein zagrał publicznie na jej cześć. Artót, o pięć lat starsza od Czajkowskiego, była - według Laroche'a - "trzydziestoletnią panną o nieładnej i namiętnej twarzy, zaczynała tracić wiotką ki- bić"; wiecznie podróżowała po Europie, ciesząc się wszędzie wiel- ką popularnością. Nim nadeszło Boże Narodzenie, Czajkowski, ku przerażeniu przyjaciół, oświadczył, że pragnie ją poślubić. Desiree Artót, a właściwie Marguerite Josephine Montagney, córka waltornisty, profesora Brukselskiego Konserwatorium, uczyła się w Londynie u Pauliny Viardot i zadebiutowała w wieku dwudziestu dwóch lat na uroczystym koncercie w obecności kró- lowej Wiktorii. Jej kariera rozkwitła w Paryżu, gdzie zdobyła pochwały Meyerbeera i Berlioza, zanim przeniosła się na połud- nie, by zostać główną atrakcją szeregu włoskich zespołów, zdo- bywając licznych wielbicieli partiami operowymi, od Rosiny i An- geliny w Kopciuszku do Leonory w Trubadurze. Znajdowała się więc u szczytu swej międzynarodowej sławy, świeżo po triumfie w Covent Garden, kiedy przyjechała do Rosji z włoską trupą nie- jakiego Eugenia Merellego. Wiosną, według Czajkowskiego, nie wywarła na nim specjalnego wrażenia; patrzył z pewnym niesma- kiem, kiedy żona Biegiczewa Maria, sama śpiewaczka-amatorka, przyklęknęła na jedno kolano, by ucałować dłoń Artót w obec- ności osób, zaproszonych na obiad. Jednak jesienią wszystko uległo zmianie. Był urzeczony jej ekspresją na scenie i niezwykłą skalą głosu; dla Czajkowskiego, jak to widział Laroche, Artót była "uosobieniem śpiewu drama- tycznego, operową boginią obdarzoną licznymi zaletami, którymi normalnie obdzielono by kilku artystów". Sam Czajkowski pisał do Modesta: "Och! Gdybyś wiedział, co to za aktorka i śpiewacz- ka! Nigdy jeszcze nie byłem pod tak silnym urokiem żadnego arty- sty. Jaka szkoda, że nie możesz jej posłuchać ani zobaczyć. Za- chwyciłbyś się jej gestami i gracją jej ruchów!" Czajkowski, lu- biący odgrywać tancerki, patrzył na Artót okiem wyjątkowego znawcy. Znamienne, że wszystkie te pochwały Czajkowskiego dotyczy- ły umiejętności zawodowych Artót, a nie jej zalet osobistych. Bo, naturalnie, zakochał się raczej w olśniewającej i utalentowanej diwie niż kobiecie z krwi i kości. Niewątpliwie należała do postaci niezwykłych, obdarzonych wybitnymi zdolnościami i polorem; ale najwyraźniej nie podbijała mężczyzn urodą - miała trzydzieści trzy lata i wyglądała na swój wiek, a nie odstępująca jej ani na krok matka gorączkowo zabiegała o męża dla niej. Jednak w grudniu oczarowanie Czajkowskiego Artót stało się tajemnicą poliszynela. Plotki dotarły nawet do Petersburga, skąd Anatolij napisał do brata liścik dowiedziawszy się, że "wszyscy w Moskwie mówią, że żenisz się z Artót". Odpisując Modestowi Czajkowski przeprosił, że tak długo się nie odzywał. "Cały wolny czas poświę- cam jednej, wyjątkowej osobie... w której jestem bardzo, bardzo zakochany." Niczym usychające z miłości nastolatki, jak to widział de La- zari, "patrzyli na siebie błyszczącymi oczami, rumieniąc się z za- kłopotania podczas rozmowy". Tak on, jak inni przyjaciele Czaj- kowskiego, szczególnie Rubinstein, bardzo tego nie pochwalali. Mówili mu, że gdyby się ożenił ze sławną śpiewaczką, zacząłby odgrywać "żałosną" rolę męża swojej żony, zaledwie dodatku do jej sławy - pozostając na jej utrzymaniu, jeżdżąc po Europie w ślad za nią, tracąc zarówno możliwości, jak i ochotę do pracy. "Jednym słowem - jak Czajkowski sam podsumował opinię Ru- binsteina - gdy moje uczucia ostygną, zostanie mi tylko urażona duma, rozpacz i zguba."" Artót, ze swojej strony, zdaje się, nie miała zamiaru zrezyg- nować dla niego z kariery. Mając wypełniony kalendarz wystę- pów na kilka miesięcy naprzód, upajała się blaskiem teatralnych świateł i nie uśmiechało jej się wyrzec się ich dla bezczynnego wygnania w Rosji, gdzie zostałaby żoną ubogiego kompozytora, nie mającego w najbliższym czasie szans na sławę czy majątek. Poza tym jej matka nie pochwalała tego związku, uważając Czajkowskiego za zbyt młodego i niewystarczająco uznanego dla swej znakomitej córki, chciwie słuchała plotek o jego skłonnoś- ciach do pijaństwa i hazardu. Według niektórych relacji te in- formacje były dostarczane przez rywala do ręki Artót. Ale wed- ług Praskowii, przyszłej bratowej Czajkowskiego (której nie zaw- sze można wierzyć), sam Nikołaj Rubinstein dotarł do matki Artót, by jej powiedzieć, że Czajkowski "nie nadaje się na męża" - innymi słowy, że jest homoseksualistą. Czajkowski, według tej relacji, "nigdy się nie domyślił, jakiego brzydkiego figla spłatał mu Rubinstein". Tak czy inaczej, zanim na Nowy Rok napisał do ojca, prze- praszając, że tak długo się nie odzywał, mimo iż wiedział, że Ilja Pietrowicz czeka z niecierpliwością na list od niego, matka Artót zabrała córkę do Warszawy. Pod jej nieobecność zapał Czajkowskiego wyraźnie ostygł. Kiedy dziwnie rzeczowym tonem opisuje z detalami rozwój ich znajomości, mocno podkreśla, że to Artót się za nim ugania, co jest sprzeczne z tym, co opowiadali jego przyjaciele. Chociaż utrzymuje, że sprawa małżeństwa jest nadal aktualna - planowa- li latem spotkać się w jej posiadłości pod Paryżem, by podjąć ostateczną decyzję - jego długi i charakterystycznie pokrętny list zdaje się przygotowywać starszego pana do kolejnego rozcza- rowania. Tak więc, kochany Papo, widzisz, że moja sytuacja jest bardzo trudna. Z jednej strony przywiązałem się do niej całym sercem i trudno mi wyobrazić sobie życie bez niej; z drugiej strony rozsądek każe mi zastanowić się nad ewentualnością tych nieszczęść, jakie malują moi przyjaciele... Bzdura, odpowiada szybko jego zawsze pełen optymizmu ojciec. Przy takiej kobiecie, jak twoja upragniona [Desiree], raczej udoskonalisz, niż zmarnujesz swój talent... Dlacze- go zakładasz, że zaprzepaścisz własną karierę, jeżdżąc z nią? Czy to znaczy, że nie jesteś panem samego siebie? Że będziesz jedynie pochlebcą, noszącym jej tren, a po- tem znikającym w tłumie jak pokorny lokaj? Nie, mój przyjacielu, bądź sługą, ale zachowaj swoją nieza- leżność... Mimo całego tego życzliwego entuzjazmu ojca, Czajkowski nadal przeżywał rozterki, kiedy jego dylemat został niespodzie- wanie rozwiązany za niego. Z Warszawy nadeszła wiadomość- w liście, napisanym do Nikołaja Rubinsteina - że Artót poślubi- ła hiszpańskiego barytona z zespołu Merellego, Mariana Padillę y Ramosa. Rubinstein nie okazał litości, przekazując tę poniżają- cą wiadomość, i zakrzyknął triumfalnie: "Dzięki Bogu, dzięki Bogu!... Jesteś potrzebny tutaj, w Rosji, a nie na każde skinienie jakiejś sławnej cudzoziemki". Czajkowski, według relacji Kaszki- na, "zbladł i wyszedł bez słowa. "z' Kilka dni później potraktował całą rzecz lekko w liście do Modesta, a de Lazari napisał, że "znów był sobą, uspokoił się i wrócił do pracy". Jak celnie zauważono, Czajkowski "nie tyle odczuwał ból w związku z utratą ukochanej, co cierpiał z powo- du upokorzenia i zdrady"; i rzeczywiście wydaje się wielce praw- dopodobne, że "homoseksualizm Czajkowskiego musi być w ja- kiś sposób związany z tym, co zaszło." Sam fakt, że ta najwy- raźniej dobrze wychowana kobieta nie skontaktowała się ze swoim narzeczonym przed poślubieniem kogoś innego - co w najlepszym razie stanowiło poważne pogwałcenie zasad bon tonu - świadczy, że czuła się usprawiedliwiona traktując go z pogardą. To, że on, ze swojej strony, nie skarżył się - a wprost przeciwnie, wyglądało jakby odetchnął z ulgą - skłania do wy- ciągnięcia wniosku, że nie miał szczególnej ochoty wnikać zbyt głęboko w motywy jej postępowania; i że sam musiał zdać sobie sprawę z tego, wzdragając się na samą myśl o intymnym współ- życiu, że nic by nie wyszło z tego małżeństwa. W listopadzie 1869 roku trupa Merellego znów zawitała w Moskwie w pełnym składzie, z Artót. Czajkowski aż nadto dobrze wiedział, że spotkanie z nią jest nieuniknione; opracował na nowo partie chóralne i recytatywy do opery Aubera Czarne domino, co pociągało za sobą konieczność wspólnych prób. "Ta kobieta wyrządziła mi ogromną krzywdę" - wyznał z goryczą Anatolijowi, ale nie wnikał w szczegóły ich ponownego spot- kania. Jedyna relacja znów pochodzi od Kaszkina, który pod- czas premierowego wieczoru siedział akurat obok Czajkowskie- go: "Wydawał się niezwykle wzruszony. Kiedy Artót pojawiła się na scenie, ukrył twarz za lornetką, której nie odejmował od oczu do końca aktu. Ale wątpliwe, by coś widział, bo po policzkach płynęły mu łzy, których wcale nie próbował ukrywać." Trudno się zgodzić z Poznanskim, że Czajkowski wzruszył się do łez muzyką. Po latach, które przyniosą mu znacznie tragiczniejsze przeży- cia, Czajkowski zdawał się pogodzić z tym, jak został potrakto- wany przez Artót - może był wdzięczny, że w przeciwieństwie do innych kobiet chcących upiec własną pieczeń przy cudzym ogniu, nie rozgłaszała informacji o jego homoseksualizmie, kiedy został sławny. Mieli się spotkać przypadkowo jeszcze raz, sześć lat później, kiedy wyłoniła się z gabinetu Rubinsteina i zobaczy- ła, że jest następny w kolejce. A jakieś dwadzieścia lat po tym, jak odrzuciła jego zaloty, w 1888 roku znów się spotkali w Ber- linie i jak para starych przyjaciół wspominali z uśmiechem daw- ne czasy; w eleganckim geście, może również przez wdzięczność, Czajkowski zadedykował jej swoje Sześć romansów do tekstów francuskich op. 65, dodając je do ironicznie zatytułowanego Ro- mansu z 1868 roku. Na początku nowego roku akademickiego, który nastąpił po tym wydarzeniu, Rubinstein zwiększył obowiązki Czajkowskiego w Konserwatorium, co pociągnęło za sobą również podwyżkę pensji. Ku swemu niezadowoleniu nadal zarabiał za mało, by wynająć mieszkanie - głównie żeby uciec od tłumów, otaczają- cych Rubinsteina, który zresztą nawet nie chciał słyszeć o wy- prowadzce młodego przyjaciela. Pomimo wytężonej pracy przy wykańczaniu Wojewody, z po- wodu historii z Artót tamtej jesieni musiał wystąpić z prośbą o przesunięcie terminu wystawienia opery. Teraz,11 lutego 1869 ro- ku, odbyła się w końcu premiera opery, którą przyjęto dość dob- rze, kompozytora wywoływano na scenę piętnaście razy. Mimo przychylnych recenzji i pochwał ze strony koterii, dzieło to nigdy nie cieszyło się szczególną popularnością wśród słuchaczy i zosta- ło wystawione tylko pięć razy, zanim na zawsze zniknęło z reper- tuaru. Jedyna odmienna opinia w owym czasie pochodziła od Laroche'a, którego powściągliwy zachwyt Czajkowski odebrał niemal jak potępienie; podczas gdy inni krytykowali ją za nie- wolnicze naśladowanie stylu zachodniego, a szczególnie muzyki niemieckiej, Laroche oskarżył kompozytora o brak rosyjskiego pierwiastka ludowego. Po raz pierwszy stary, lojalny przyjaciel, jedyny z kręgu znajomych petersburskich, który nie opuścił go w Moskwie, nie poparł go z największym entuzjazmem, jak to uczynił w przypadku dyplomowej kantaty. Jednak Czajkowski natychmiast zerwał z nim wszelkie stosunki. W następnym miesiącu odbyło się pierwsze wykonanie jego fantazji symfonicznej Fatum - szczególny wybór tytułu w świet- le wiecznych zmagań z "Losem" czy przeznaczeniem i ostatnim brutalnym rozstrzygnięciem dylematu z Artót. Chociaż została również dobrze przyjęta - pisał do Anatolija, że uważa ją za "najlepszą rzecz, jaką do tej pory napisał" - Czajkowski szybko rozczarował się utworem. Nadal szukając swego prawdziwego głosu jako kompozytor, wkrótce zniszczy rękopisy partytur za- równo Wojewody, jak i Fatum* - chociaż zachował bardziej udane fragmenty do powtórnego wykorzystania w późniejszych dziełach, jak miał w zwyczaju robić przez całe życie. Jednym z powodów mogła być ostra krytyka Bałakiriewa; znajomość z nim stawała się coraz ważniejsza dla jego twórczości. Rok wcześniej, by pokazać, że pochwala wykorzystywanie przez Czajkowskiego rosyjskich tematów ludowych w tylu jego dotychczasowych utworach, Jurgenson zlecił mu transkrypcję Pięćdziesięciu rosyjskich pieśni ludowych na fortepian na cztery ręce. To zmusiło Czajkowskiego do korzystania z aranżacji Ba- łakiriewa - za co odpowiednio podziękował, ale całemu przed- sięwzięciu towarzyszyła częsta wymiana korespondencji. Teraz zadedykował Fatum Bałakiriewowi i niecierpliwie czekał na jego opinię. Kiedy nadeszła, była druzgocąca: Pańskie Fatum zostało wykonane [w Petersburgu] sto- sunkowo dobrze... Oklaskiwano mało, prawdopodobnie z powodu zatrważającej kakofonii pod koniec utworu, który wcale mi się nie spodobał. Nie jest odpowiednio donoszony i zdaje się być napisany bardzo niedbale. Wi- * Obie zostały odtworzone po jego śmierci z zachowanych wyciągów orkiestrowych. dać szwy i nierówne ściegi. Przede wszystkim nie spraw- dza się sama formuła. Cała rzecz jest pozbawiona koor- dynacji. Podczas gdy Laroche zachęcał Czajkowskiego, by sięgnął śmielej do klasyków, Bałakiriew błagał go, by zapoznał się bliżej z "moderną". Cytując Liszta i Glinkę, ubolewał nad wpływem Za- remby na jego protegowanego, potępiając nawet "byronowski" tekst, który dodał jako epigraf. "Jeśli już musi się Pan posuwać do takich sentymentalnych bzdur, proszę wybierać coś odpowied- niego z dobrej literatury rosyjskiej, na przykład z Lermontowa..." Potem, niemal jednym tchem, wielki człowiek uśmierzył gniew Czajkowskiego niespodziewanym wyznaniem: "Napisałem z cał- kowitą szczerością, ponieważ jestem pewien, że nie zmieni Pan decyzji zadedykowania mi Fatum. To dla mnie bardzo dużo zna- czy jako dowód szacunku dla mojej pracy. A czuję do Pana sła- bość..." Chociaż o tym nie wspomniał, Bałakiriew miał swoje własne problemy. Jak się okazało, jego śmiały wybór współczesnego re- pertuaru na koncerty Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego wy- wołał niechęć wielkiej księżnej Heleny Pawłownej. W maju zwol- niła go ze stanowiska dyrygenta. Tydzień później w Kronice współczesnej ukazał się namiętny artykuł w jego obronie - napi- sany nie przez kogo innego, jak samego Czajkowskiego. Ta kolejność wydarzeń miała się okazać decydująca dla jego kariery. Jeszcze się nie zebrał, by odpowiedzieć na zachęcający list Bałakiriewa (nawet mimo tego, że szczegółowe uwagi krytyczne starszego kompozytora były "całkiem słuszne", jak później przy- zna sam Czajkowski). Jednakże wielka księżna skłaniając Czaj- kowskiego do poparcia jego krytyka, przysporzyła Piotrowi Ilji- czowi ważnego, wieloletniego przyjaciela. Było to niezwykle ryzy- kowne, jako że wpływowa dama miała osobiście pojawić się w Moskwie tego samego dnia, w którym ukazał się artykuł. A Czajkowski okazał się na tyle sprytny, że aby się upewnić, iż Bałakiriew zdawał sobie z tego sprawę, napisał do niego jedno- cześnie liścik, w którym potwierdzał dedykację Fatum i zwracał uwagę na artykuł prasowy o "la belle Helene". Ze stoicyzmem dziękując Bałakiriewowi za jego szczerość - "wcale nie czuję się urażony" pisze nieprzekonywająco - ze smutkiem wyznaje, że "ogromnie by mnie uradowało, gdyby znalazł Pan w niej chociaż jedną rzecz godną pochwały..." Bałakiriew natychmiast odpisał oświadczając, że sprawia mu to "największą przyjemność... Przyznaję, że myślałem, iż poczuł się Pan urażony moją krytyką. Proszę mi wybaczyć, że podejrze- wałem Pana o coś takiego. Teraz kocham i szanuję Pana jeszcze więcej". Ta wymiana listów przyczyniła się do zacieśnienia znajo- mości Piotra Iljicza z despotycznym Bałakiriewem, co doprowa- dziło do powstania pierwszego dojrzałego arcydzieła Czajkow- skiego. ROZDZIAŁ V Jaki jest sens? W marcu 1869 roku Czajkowski wziął udział w balu mas- kowym w Moskwie przebrany za kobietę. Zdaje się, że nie było w tym nic nadzwyczajnego, skoro wieczór ten został za- pamiętany nie tyle z uwagi na owo przebranie, ile z powodu za- bawnego nieporozumienia z nim związanego. Władimir Biegi- czew, jak zwykle uganiający się za spódniczkami, wskazał ostatni obiekt swego zainteresowania kobiecie w maseczce, przypuszcza- jąc, że to jego przyjaciel Czajkowski, przebrany w suknię, po- życzoną od jego żony. Dopiero później Biegiczew odkrył, nie- wątpliwie odczuwszy to boleśnie na własnej skórze, że egzotyczna piękność, której się zwierzył, w rzeczywistości była jego mał- żonką.' W tym czasie Czajkowski był głęboko zakochany w swym uczniu Eduardzie Zaku, wówczas piętnastoletnim - przez całe życie uważał, że młodzieńcy w tym właśnie wieku mają najwięcej uroku. Cztery lata później Zak odebrał sobie życie. To, że chło- piec był jedną z największych miłości Czajkowskiego, jasno widać z dwóch zapisków w jego dzienniku z kolejnych dni września 1887 roku, czternaście lat później, kiedy nadal wspomina "brzmienie jego głosu, sposób poruszania się, ale przede wszystkim to, jak na mnie patrzył... Śmierć tego chłopca, fakt, że nie ma go już na tym świecie, przechodzi moje możliwości percepcji. Jestem przekona- ny, że nigdy nikogo nie kochałem tak, jak jego..." Ale dlaczego Czajkowski mówi o swej "winie" w związku ze śmiercią Zaka? Mój Boże! Bez względu na to, co mi wtedy powtarza- no, i jak od tamtej pory próbowałem znaleźć pocieszenie, moja wina jest nie do zniesienia! Jednak mimo wszystko kochałem go - to znaczy nie kochałem [w czasie prze- szłym), ale nadal go kocham. Pamięć o nim jest dla mnie święta! Czy kompozytor miał jakieś powody, by poczuwać się do od- powiedzialności za samobójstwo Zaka? Nie zachowały się szcze- góły dotyczące śmierci chłopca. Wydaje się jednak bardzo praw- dopodobne, że to Zak, a nie - jak sugeruje Modest - jego szkol- ny przyjaciel Władimir Geraxd zainspirował napisanie wspania- łego tematu miłosnego w pierwszym dojrzałym arcydziele Czaj- kowskiego, uwerturze-fantazji Romeo i Julia. Czy świadomość tego w połączeniu z jakimś nieznanym nam niepowodzeniem mogła doprowadzić owego młodzieńca o nie- wątpliwie romantycznej naturze do wybrania takiego samego lo- su, jaki spotkał Romea? Prawdopodobnie nigdy się tego nie do- wiemy. Ale uderzające, że pierwsze z częstych później przestróg czajkowskiego, adresowanych do Modesta, by wystrzegał się ho- moseksualizmu, w ten sposób unikając "tragedii", do jakich może on doprowadzić, pochodzą właśnie z tego okresu. "Jeśli istnieje jeszcze chociażby cień szansy powodzenia - pisał do swego brata w styczniu 1870 roku - spróbuj być normalny."* Fakt, że Mo- dest jest homoseksualistą, tak jak on - ciągnął - bardzo go przygnębia. "W twoim wieku możesz się jeszcze zmusić do kocha- nia [płci odmiennej]. Spróbuj przynajmniej raz. Może ci się jesz- cze uda." Okaże się, że z Eduardem Zakiem nie wszystko układa- ło się dobrze. Nazwisko Zaka nie pojawia się nigdzie w pracy Modesta, mi- mo że z listów Czajkowskiego wynika, iż namówił ich brata Niko- łaja, by w 1871 roku dał pracę jego byłemu uczniowi, a potem błagał, by go przeniósł bliżej Moskwy. "Jest absolutnie konieczne, bym go zobaczył. Na litość boską załatw to!" Sugestia Modesta, że temat miłosny z Romea i Julii został zainspirowany przez Ge- rarda, obiektu szkolnej, niespełnionej miłości kompozytora, raczej przypomina zasłonę dymną, mającą ukryć bardziej złożoną praw- dę. Chociaż twierdzenie takie pojawia się we (wciąż nieopubliko- x Przymiotnik został usunięty przez radzieckich cenzorów, ale większość komentatorów przyjmuje, wnioskując na podstawie innych listów, że chodzi o słowo "normalny". wanych) wspomnieniach Modesta, przypuszczalnie bardziej szcze- rych w kwestiach homoseksualizmu zarówno własnego, jak i bra- ta, niż wcześniej napisana biografia, autorowi nadal zależało na ukryciu prawdziwej natury seksualnych upodobań kompozytora, nie mówiąc już o tragicznych konsekwencjach przez nie spowo- dowanych. Oznaczałoby to, że Zak i Bałakiriew wspólnie przyczynili się, niczym akuszerki, do wydobycia z Czajkowskiego pierwszej au- tentycznej wypowiedzi w jego prawdziwym muzycznym języku. Jednemu być może zawdzięcza udręczoną wrażliwość, drugiemu techniczne mistrzostwo, które od tej pory połączą się w najbar- dziej charakterystycznym i najlepszym dziele Czajkowskiego. To podczas spaceru z Kaszkinem w sierpniu 1869 roku Bałaki- riew podrzucił Czajkowskiemu pomysł uwertury, opartej na ro- mantycznej tragedii Szekspira. Dwudziestodziewięcioletni kom- pozytor stwierdził, że jego przyszły mentor okazał się "męczący" podczas swego długiego pobytu w Moskwie tamtego lata; że cho- ciaż jego rada była "użyteczna", jak niechętnie przyznał, Bałaki- riew nadmiernie go absorbował i "stanowiłby dla niego wielki cię- żar", gdyby na stałe mieszkał w tym samym mieście. "Jest dobrym człowiekiem, przychylnie do mnie usposobionym, ale z jakichś powodów nigdy nie czułem się swobodnie w jego obecności. Szczególnie irytuje mnie ograniczoność jego poglądów muzycz- nych i upór, z jakim się ich trzyma." W tym czasie Czajkowski zmagał się z przedsięwzięciem z góry skazanym na niepowodzenie, operą zatytułowaną Undyna, zains- pirowaną niemiecką ludową opowieścią o porzuconej nimfie, przemienionej w fontannę. Dysponując gotowym librettem (już wykorzystanym w lichej inscenizacji Aleksieja Lwowa), pracował nad nią wystarczająco pilnie, by ukończyć utwór w ciągu sześciu miesięcy, wliczając dwa miesiące letnie w Kamionce, pamiętne również ślubem Ippolita. Tamtej jesieni, po dostarczeniu przez Czajkowskiego rękopisu do Teatru Cesarskiego przed uzgodnio- nym terminem, dyrekcja najpierw zwlekała z decyzją, a potem od- rzuciła jego dzieło. Tak jak w przypadku Fatum, zdeprymowany kompozytor w końcu zniszczył partyturę. Jedyne zachowane fragmenty to części aktu pierwszego, wykonane w Moskwie w marcu następnego roku i przyjęte dość obojętnie: wstęp, aria Undyny, chór, marsz weselny i duet. Wszystkie zostały wykorzy- stane w muzyce do Śnieżki według Ostrowskiego, w II Symfonii i sławnym "Pas d'action" z drugiego aktu Jeziora łabędziego. W tych okolicznościach Czajkowski początkowo miał dużo kłopotu z uwerturą-fantazją Romeo i Julia. "Jestem kompletnie wypalony - donosił Bałakiriewowi. - Nie chcę nic pisać, póki przynajmniej czegoś nie naszkicuję, ale mój umysł jest całkowicie pozbawiony nawet jednego znośnego muzycznego pomysłu. Za- czynam się obawiać, że opuściła mnie muza. Może udała się z wi- zytą do Zaremby!" Wprawdzie się bał, że "może długo czekać na jej powrót", Czajkowski nie przypuszczał, że jego muzą może zos- tać Bałakiriew, a właśnie tak się stało. Z Petersburga nadszedł długi list, przedstawiający własną przymiarkę Bałakiriewa sprzed dziesięciu lat do uwertury do Króla Leara. Po niej następował szczegółowy plan uwertury do Romea i Julii, łącznie z propozy- cjami tonacji. Bałakiriew nawet przedstawił, jak brzmiałyby pierw- sze cztery takty, gdyby to on napisał ten utwór. Następnie przy- bierając bardziej przymilny ton, zabawił się w psychiatrę-amatora. "A teraz włóż swoje kalosze, weź laseczkę i wybierz się na długi spacer bulwarami, zaczynając od Nikickiego. Zanurz się w swym muzycznym planie, a jestem przekonany, że nim dotrzesz do bul- waru Srietienskiego, jakiś temat lub epizod sam ci przyjdzie do głowy! " Chociaż zawsze miał bardzo wysokie mniemanie o sobie, Ba- łakiriew nawet nie przypuszczał, jak trafny był jego wybór tematu dla Czajkowskiego, ani jak skuteczne jego metody wyrwania kompozytora z apatii po napisaniu Undyny. Trudno byłoby zna- leźć coś odpowiedniejszego od wątku tragicznej miłości nieszczęs- nej młodej kobiety, jako podnietę dla jego muzycznej wyobraźni bez względu na to, jak bardzo przeciwny pozostawał (na razie) muzyce otwarcie programowej. Poprzednie niepowodzenia były wynikiem zbyt niewolniczego trzymania się fabuły, jak w Burzy, czy zbyt niewyraźnego oddania ogólnej atmosfery, jak w Fatum. Tymczasem liczne wątki Romea i Julii zapewniały bogactwo róż- norodnych nastrojów i epizodów, co mu pozwoliło wznieść się zarówno na wyżyny liryzmu, jak i tragizmu. Daleki od prób od- dania dramatycznej akcji sztuki, Czajkowski jedynie wykorzystuje jej główne wątki jako inspirację dla, przede wszystkim, porywają- co gwałtownego zderzenia motywu wendety z jednym z najbar- dziej zachwycających tematów miłosnych, jaki kiedykolwiek stworzył, i kodą, przedstawiającą śmierć jako "zwykłe zapomnie- nie" (w przeciwieństwie do "wagnerowskiej transfiguracji"~); była to jednocześnie zapowiedź czwartej części VI Symfonii, często uważanej za wizję jego własnej śmierci. Bałakiriew odrzuci niektóre z jego wczesnych szkiców - na przykład wstęp, bardziej przypominający kwartet Haydna niż chorał Liszta, który cytował - i utwór stanie się czymś w rodzaju piłeczki pingpongowej, krążącej między nimi, zanim przyjmie swój ostateczny, znany nam kształt po ostatnich poprawkach Czajkowskiego, zrobionych dziesięć lat później. Pierwszego wy- konania pod dyrekcją Nikołaja Rubinsteina w Moskwie 28 marca 1870 roku nie można uznać za sukces; Bałakiriew żałował decyzji Czajkowskiego, który zachęcany przez Rubinsteina pospieszył się z wydaniem partytury drukiem. Jednak Bałakiriew tak podziwiał pewne pasaże, że wkrótce potrafił z pamięci odegrać cały utwór na fortepianie, nadal się upierając, że początek i zakończenie na- leży "całkowicie przeredagować". Głównie dzięki jego entuzjazmowi premiera w Petersburgu niespodziewanie została pochwalona przez Cui, do którego Czaj- kowski wystosował liścik z podziękowaniem. "Było was pięciu. Teraz jest sześciu!" - oświadczył Bałakiriewowi wpływowy kry- tyk Władimir Stasow i Czajkowski niespodziewanie znalazł się w sytuacji, kiedy mało brakowało, a zyskałby uznanie ze strony muzycznej koterii Petersburga. Zgodziwszy się z ostrymi uwagami krytycznymi Bałakiriewa, jeszcze tamtego lata przystąpił do pracy nad pierwszą pełną przeróbką, po której wszystko oprócz zakoń- czenia (zmienionego w 1880 roku) przybrało taki kształt, jaki znamy dzisiaj. W tym czasie pracował również nad inną operą. Początkowo Czajkowskiego, nie zrażonego niepowodzeniem Wojewody i Un- dyny, zafrapowało libretto zatytułowane Mandragora, zapropo- nowane mu przez przyjaciela-botanika, niewątpliwie znającego je- go słabość do baśniowych opowieści o porzuconych kobietach, zyskujących nieśmiertelność jako rozmaite twory natury (w tym przypadku był to kwiat). Czajkowski skomponował Chór kwiatów i owadów, zanim Kaszkin nie przekonał go, że libretto jest nieod- powiednie. Natychmiast zainteresował się sztuką autora powieści historycznych Iwana Łażecznikowa Opryczniki o nieszczęśliwej miłości bojara Andrieja, jednego z opryczników Iwana Groźnego. Tym razem kompozytor będzie swym własnym librecistą. Po ukończeniu pierwszej wersji Romea i Julii w 1869 roku Czajkowski skomponował pierwszy od czasów swego dziecięcego utworu Nasza mama w Petersburgu cykl pieśni: 6 romansów op. 6. Wysoce niedoceniany jako kompozytor tego typu utworów, z któ- rych wiele jest nadzwyczaj tkliwych, w tym pierwszym cyklu stwo- rzył do tekstu Goethego pieśń, do dziś najlepiej znaną z setki, którą skomponuje: w dosłownym tłumaczeniu "Nie, tylko ten, kto wiedział", bardziej znana jako Nic, tylko samotne serce. Żaden współczesny recital czy nagranie pieśni Czajkowskiego nie jest kompletne bez tej rzewnej skargi. Po niej skomponował równie wzruszającą Zapomnieć tak prędko do słów starego przyjaciela Aleksieja Apuchtina. Chociaż stosunki między nimi układały się różnie, przez całe ich życie oscy- lując między gwałtownymi awanturami a czułymi pojednaniami, obu artystów-homoseksualistów łączyła solidarność contra mun- dum, która przybrała postać niezwykłej więzi od ich szkolnych dni aż po grób. Taka sama więź istniała również między Czajkowskim a sławnym księciem Władimirem Mieszczerskim, nadal przewija- jącym się przez jego życie w roli ponurego patrona i protektora. Z osób bawiących przejazdem, które, choćby na krótko, stały się obiektem jego żywego zainteresowania, nie licząc wprowadzają- cych zamęt wizyt w Moskwie zarówno Artót, jak i Wiery Dawy- dowej, aktualnym faworytem był niższej rangi dworzanin Władi- mir Bibikow, pracujący w Biurze Petycji do Cara. Jak zawsze wskaźnikiem, do jakiego stopnia znajomość ta miała charakter erotyczny, może być liczba skreśleń, dokonana przez radzieckich cenzorów w listach, które dotyczyły Bibikowa. Ale nawet ci straż- nicy moralności nie potrafili złamać wszystkich szyfrów Czajkow- skiego i kilka szczegółów umknęło ich uwadze. Na przykład do- nosząc Modestowi pod koniec 1869 roku, że "niemal co wieczór" wychodzi na miasto ze swoim nowym przyjacielem, kompozytor zdradza ich wspólną tajemnicę dopiskiem: "Bibikow przesyła ci całusa". Inną osobą wiecznie obecną w jego życiu był kapryśny i obec- nie niedomagający Władimir Szyłowski, który usilnie próbował go odciągnąć od Konserwatorium. Czajkowskiego tak znudziła praca pedagogiczna i tak pragnął zająć się wyłącznie kompono- waniem, że Szyłowskiemu mógłby się powieść jego zamiar, gdyby nie domowe dramaty, które zdawały się go prześladować. Teraz na dwa lata udawał się za granicę, by podreperować szwankujące zdrowie, i błagał Czajkowskiego, by jechał z nim. Było to niereal- ne nie tylko z uwagi na niechęć kompozytora do uzależnienia się od bogatego człowieka oraz wrodzony lęk przed chorobami i śmiercią, ale ze względu na jego pracę zawodową. Kompozytor czuł się zobowiązany towarzyszyć swemu uczniowi przynajmniej do Petersburga i obiecał, że go odwiedzi latem. Nawet ten krótki wyjazd z Moskwy ściągnął na niego kłopoty, jak zwykle, kiedy w grę wchodził Szyłowski; jego liczni krewni, mieszkający w stoli- cy, dowiedziawszy się, że był w mieście i ich nie odwiedził, poczuli się głęboko urażeni. I znów na ratunek przyszła siostra Sasza, na prośbę brata wstawiając się za nim. Wiadomość o pogorszeniu się stanu zdrowia Szyłowskiego zmusiła Czajkowskiego do przyspieszenia wyjazdu i pod koniec maja wybrał się przez Niemcy do Paryża, gdzie się spotkał z "bar- dzo osłabionym", ale "uradowanym" Szyłowskim, skąd razem udali się do uzdrowiska Bad Soden w pobliżu Frankfurtu. Wpraw- dzie Szyłowski nie umierał, czego się obawiał kompozytor, ale je- go życie "wisiało na włosku", jak to Czajkowski ujął w liście do Anatolija. Był osłabiony, ale nie umierający, a lekarzy Szyłow- skiego i samego Czajkowskiego niepokoiła jego skłonność do sza- lonych wybryków, "która każdego dnia mogła doprowadzić do suchot". Trochę zadowolenia przyniosło mu pielęgnowanie mło- dego mężczyzny, dla którego był "Argosem, ratującym mu życie"; ale również skorzystał z okazji, by się wymknąć do pobliskiego Mannheimu na koncerty z okazji setnej rocznicy urodzin Beetho- vena. Głębokie wrażenie wywarła na nim Missa Solemnis, którą usłyszał po raz pierwszy - "muzyka największego geniusza". Po- jechał również do Wiesbaden, by się zobaczyć z Nikołajem Rubin- steinem, spędzającym wakacje na zawziętych, ale z góry skaza- nych na niepowodzenie zmaganiach z ruletką. Czajkowski spędzał wakacje bezczynnie, co było dla niego nie- typowe, przygnębiony zarówno ciągiem niepowodzeń, jak też wi- dokiem tylu chorych. Kompozytor zastanawiał się nad swoim ko- lejnym ruchem, kiedy decyzja została podjęta za niego, gdy w po- łowie lipca wybuchła wojna między Prusami i Francją. By unik- nąć fali uchodźców na zachodniej granicy Niemiec, razem z Szy- łowskim podążyli przez Stuttgart i Ulm w kierunku Szwajcarii, do której dotarli po pięciu dniach podróży, pełnej niewygód i sto- sunkowo niebezpiecznej. Tu, w otoczeniu wspaniałości szwajcar- skiego krajobrazu, humor mu się poprawił. Zatrzymali się w In- terlaken, gdzie Czajkowski podreperował zdrowie dzięki regular- nym spacerom i wrócił do poprawek przy Romeo i Julii. Lekarze poradzili mu, by pozostał przynajmniej sześć tygodni i wdychał górskie powietrze. Ale przebywając ze swym kapryś- nym, młodym towarzyszem, powoli zaczął tracić cierpliwość. Szy- łowski stał się "tak obrzydliwie wulgarny - narzekał - tak pusty i zdeprawowany", że w sierpniu codzienne spacery kompozytora zaczęły się stawać coraz dłuższe: "Widziałem takie wspaniałości, jakie trudno sobie wyobrazić, ale ciągłe towarzystwo tego try- wialnego, małego tyrana sprawia, że nie wiem, co począć". Gdy tylko minęło sześć tygodni, wyruszył w drogę powrotną do domu, podreperowawszy zdrowie i w wyśmienitym nastroju. Po drodze wstąpił na jeden dzień do Monachium, by spotkać się ze swym kolegą ze szkolnej ławy, księciem Aleksiejem Golicynem, a potem udał się do Wiednia, gdzie już czekał na niego brat Nikołaj. Prace przy Opryczniku postępowały wolno, Czajkowski chęt- nie je przerwał, by wprowadzić poprawki do Romea i Julii. Na początku 1871 roku bardzo się ucieszył, kiedy Rubinstein poprosił go o przygotowanie koncertu, składającego się z jego utworów, który miał się odbyć w Sali Zgromadzenia Szlacheckiego. W ciągu ostatnich pięciu lat, od przyjazdu do Moskwy, stworzył blisko trzydzieści kompozycji; wprawdzie spotkały się one z różnym przyjęciem, ale i tak mógł wybierać między symfonią, dwiema fantazjami symfonicznymi, uwerturą i kwartetem, nie wspomina- jąc o kilku utworach okolicznościowych na scenę, dwunastu mi- niaturach na fortepian, pięćdziesięciu opracowaniach rosyjskich pieśni ludowych, tuzinie "romansów" (lub pieśni) i dwóch ope- rach, których partytury zniszczył. Lecz upłynął ponad rok od ostatniego publicznego wykonania jego dzieł; jego kariera była więc zagrożona, zanim na dobre się rozkręciła. Potrzebny mu był taki koncert; musiał jednak zaprezentować na nim coś nowego. Kiedy Rubinstein mu powiedział, że nie stać go na wielką orkie- strę, i zaproponował napisanie kwartetu smyczkowego, okazało się to prawdziwym zrządzeniem losu. Czajkowski natychmiast przy- pomniał sobie melodię, zasłyszaną w Kamionce dwa lata temu. Podczas sporządzania partytury do nieszczęsnej Undyny, zapisał piosenkę ludową Sidiei Wania, którą jakiś chłop śpiewał pod jego otwartym oknem. Teraz w ciągu sześciu tygodni stała się ona głównym motywem jego I Kwartetu smyczkowego D-dur (op.11)- tematem przewodnim drugiej części, sławnego andante cantabile, który zdobył taką popularność, że Czajkowski sam później opracu- je go na wiolonczelę z towarzyszeniem orkiestry smyczkowej. Pięć lat później, podczas prywatnego wykonania kwartetu, Czajkowski będzie wzruszony, kiedy siedzący obok niego Tołstoj popłacze się słuchając andante cantabile. "Nigdy w życiu nie czu- łem się bardziej połechtany ani dumniejszy ze swojej pracy". W miarę upływu lat popularność tego utworu zacznie go męczyć. Oprócz jego własnych pojawiło się sporo innych aranżacji i zbyt wielu słuchaczy, skarżył się Modestowi w liście wysłanym z Nie- miec w 1884 roku, "nie chce słuchać niczego innego!" W owym czasie kwartet był pierwszym utworem, który zyskał szeroką po- pularność, co bardzo przysłużyło się jego karierze. Zadedykował ją Siergiejowi Raczynskiemu, swemu przyjacielowi-botanikowi i niedoszłemu libreciście, który proroczo wykrzyknął: To napój nieśmiertelności, który otrzymałem! Po okresie milczenia Czajkowski nagle znów dał o sobie znać w świecie koncertem, składającym się z jego nowego kwartetu, paru pieśni (pierwsza wykonawczyni Nie, tylko ten, kto wiedział, kontralt Jelizawieta Ławrowska, bisowała) oraz kilku utworów na fortepian (sam Rubinstein wykonał Reverie i Mazurka z 3 Utwo- rów na fortepian (op. 9). Wśród słuchaczy znalazła się inna wybit- na postać ze świata literatury, Turgieniew, którego sama obecność wpłynęła na wzrost notowań Czajkowskiego. Pełen wiary w siebie, powrócił do pracy nad Oprycznikiem, o którym w czerwcu donosił Bałakiriewowi: "Całym sercem odda- łem się teraz komponowaniu opery". W tym samym miesiącu za- brał swój utwór ze sobą do Kamionki, gdzie Sasza postarała się, by miał jak najwięcej spokoju, zadbawszy nawet o osobne wejście do pokoju na poddaszu, gdzie komponował. Oprócz starszego syna i czterech córek miała teraz małego synka Władimira i dobrze wiedziała, jak bardzo dzieci mogłyby przeszkadzać bratu w pracy. Ale zdawała sobie również sprawę z tego, że Piotr przepadał za dziećmi, o czym świadczy chociażby to, że tamtego lata skomponował dla nich miniaturę baletową za- tytułowaną Jezioro łabędzie, którą wyreżyserował, a nawet opra- cował jej układ choreograficzny. Wspomnienia rodziny dotyczące tego ważnego wydarzenia naturalnie się różnią, ale Jurij Dawy- dow utrzymuje w swych pamiętnikach, że przynajmniej jeden z tańców łabędzi z tego bezpretensjonalnego przedstawienia w Kamionce ostatecznie trafił do legendarnego baletu, skompo- nowanego przez jego wuja pięć lat później. (Jeśli tak jest istotnie, prawdopodobnie chodzi o duet, pierwotnie napisany do Undyny). Nim w sierpniu tamtego roku Czajkowski opuścił Kamionkę, ukończył i napisał partyturę pierwszego aktu Oprycznika. Teraz został zmuszony odłożyć ją na bok i udał się do majątku swego przyjaciela Nikołaja Kondratjewa w Nizach w pobliskiej guberni charkowskiej, by poświęcić się pracy nad podręcznikiem harmonii, zamówionym przez Jurgensona. Tamtego lata pracował tak wy- dajnie, że w ciągu trzech tygodni napisał podręcznik i przysłał go wydawcy. Odważył się nawet spędzić jakiś czas u Szyłowskiego w Usowie pod Kijowem, zmęczywszy się hałaśliwymi gośćmi Kondratjewa i "niesubordynowanymi" służącymi. W zaszyfrowa- nych listach do Modesta Czajkowski zdaje się dawać do zrozu- mienia, że Kondratjew korzystał z prawa pierwszej nocy bez wzglę- du na płeć służących - zwyczaj ten mógł być powodem ich nie- subordynacji, ale trudno wytłumaczyć wywołane tym faktem święte oburzenie jego przyjaciela, który miał głębiej niż kiedykol- wiek zanurzyć się w moskiewski półświatek. Wróciwszy do Moskwy wraz z początkiem nowego roku aka- demickiego, Czajkowski mógł w końcu rozstać się z Rubinstei- nem, o czym marzył od tak dawna, i zamieszkać osobno. Trafił mu się skromny trzypokojowy apartament, zwolniony przez La- roche'a, który wrócił do Petersburga jako profesor teorii kompo- zycji. Na jego miejsce do Moskwy przyjechał inny stary przyjaciel Czajkowskiego, Nikołaj Hubert, do niedawna zastępca dyrygenta Opery Kijowskiej. Nie krył swego zadowolenia, że może wprowa- dzić się do Rubinsteina na miejsce Czajkowskiego. Tym sposobem przyczynił się do zmniejszenia wyrzutów sumienia kompozytora, gryzącego się tym, że opuścił pracodawcę i przyjaciela, który był dla niego taki dobry. "Jego zachwyt w związku z tym, że został jedynym lokatorem swego małego, trzypokojowego mieszkanka - pisze Modest- był nieopisany." Ciesząc się z posiadania własnego lokum, co mu się zdarzyło po raz pierwszy w życiu, chociaż miał już trzydzieści jeden lat, Czajkowski natychmiast zatrudnił służącego, niejakiego Michaiła Sofronowa z miasta Klin, leżącego sto kilometrów na północ od Moskwy. Odziedziczył go po innym profesorze Kon- serwatorium. Dwudziestojednoletni Sofronow był chłopem, ko- chającym wieś, który każdego lata wymuszał na swym chlebo- dawcy zgodę na wyjazd w rodzinne strony. Skutecznie uciszył protesty swego pana proponując na swoje miejsce młodszego bra- ta Aleksieja. Kiedy tamtego lata 1871 roku po raz pierwszy poja- wił się na progu domu Czajkowskiego, liczył sobie zaledwie dwa- naście lat. Mimo niewątpliwego braku doświadczenia w tego rodzaju pracy, młody Aleksiej bardziej przypadł Czajkowskiemu do gustu, niż Michaił. Z czasem obaj bracia zaczęli pracować u Czajkow- skiego przez okrągły rok. Po pięciu latach kompozytor zwolnił starszego, zostawiając sobie młodszego, który będzie służył kom- pozytorowi do dnia jego śmierci (i odegra kluczową rolę w wyda- rzeniach, które po niej nastąpiły). Jednak początkowo Michaił zdawał się zadowalać swego pana pod każdym względem, tak jak później jego brat. Nie ulega wątpli- wości, że Aleksiej świadczył Czajkowskiemu usługi seksualne, i że Modest uznał Michaiła za atrakcyjniejszego pod tym względem, nawet jeśli kompozytor uważał go za zbyt starego. W liście do Modesta z grudnia 1872 roku Czajkowski określa "Michaiłę" sło- wami "obiekt twoich uczuć" i przyznaje, że odgrywał rolę praw- dziwego Leporella w jego własnym życiu. Dawał w ten sposób do zrozumienia, że Michaił sprowadzał swemu panu chłopców kilka lat młodszych od siebie. "Jestem z niego bardzo zadowolony- oznajmia Czajkowski Modestowi - a jeszcze bardziej z jego młod- szego brata". Pięć lat później, kiedy ostatecznie zwolnił Michaiła, napisał, że Aleksiej "dobrze rozumie wszystkie moje potrzeby i bardziej niż zadowalająco zaspokaja moje wszystkie żądania." (Nie trzeba chyba dodawać, że ten fragment został usunięty przez radzieckich cenzorów). W owym czasie Aleksiej miał osiemnaście lat i "stracił urodę", zdaniem Czajkowskiego, w "niewypowiedzia- ny" sposób. Ale pozostał "tak drogi memu sercu, jak zawsze... Cokolwiek może nas spotkać, nigdy nie pozwolę mu odejść." W pierwszych latach w jego mieszkaniu z dwiema sypialniami oprócz tego oryginalnego menage a trois często bawił dodatkowy lokator Nikołaj Boczeczkarow - jeden z mniej sympatycznych przyjaciół Szyłowskiego, którego wpływ na Czajkowskiego zbijał z tropu takich kolegów kompozytora, jak Kaszkin, widzący w nim jedynie zgrzybiałego pasożyta. Dziwne, że przyjaciele-muzycy Czajkowskiego nie dostrzegali w tym "pasożycie" sutenera, jakim niewątpliwie był, zarabiającego na swoje utrzymanie zaspokaja- niem oryginalnych potrzeb swego gospodarza. Uniezależnienie się Czajkowskiego od Rubinsteina najwidocz- niej umożliwiło mu, po raz pierwszy od chwili przyjazdu do Mosk- wy przed pięciu laty, swobodne zagłębienie się w pedofilski pół- światek "ordynarnego kupczenia" i "chłopców do wynajęcia", co tak odpowiadało jego gustom. Rolę Pandarusa odgrywały "cioty", jak pogardliwie określa się biernych homoseksualistów (należał do nich Boczeczkarow), które zaczęły teraz regularnie się pojawiać w listach Czajkowskiego do tych nielicznych adresatów, głównie Modesta i Anatolija, którzy byli wtajemniczeni w w jego życie osobi- ste. Wprawdzie zawsze zachowa ambiwalentny stosunek do ich podejrzanego półświatka, wywołującego w nim niesmak, chociaż nie wzdragał się przed zakosztowaniem tego, co miał do zaofero- wania, tym niemniej jego własne upodobanie do przebierania się stanowi typową cechę "ciot". Innym lokatorem w ciasnym mieszkaniu Czajkowskiego był architekt, Iwan Klimienko. Dysponujemy jego własnoręcznie spo- rządzonymi zapiskami, że "uległ kuszącej propozycji Piotra Iljicza i mieszkał z nim przez jakiś czas". Chociaż Klimienko później ożeni się i zostanie ojcem, wydaje się wielce prawdopodobne, że on również był w owym czasie kochankiem Czajkowskiego. Radzieccy cenzorzy usunęli wszelkie wzmianki o nim z korespondencji kom- pozytora, ale tym razem ich wysiłki pokrzyżowały wspomnienia samego Klimienki, w których cytuje listy od kompozytora, nadają- cego żeńską formę jego nazwisku "Klimienka" i pieszczotliwie je zdrabniającego "Klimienoczka" - Czajkowski miał zwyczaj w taki sposób zwracać się do swych przyjaciół-homoseksualistów.* Jeden z takich listów zawiera "kuszącą propozycję". Czajkowski, odgry- wając rolę rozpustnego "sułtana", zwraca się do "ulubionej konku- biny" w imieniu swego "tapczanu" z nową tapicerką, "tęskniącego za twoim powrotem do Moskwy, byś złożył swoje znużone członki w jego odmłodzonych ramionach". Przemawiając dalej w imieniu swego "tapczanu"**, "sułtan" wyraża nadzieję, że "nie będzie zmu- szony uciec się do rozkazu, którego odmowa wykonania pociąga za sobą karę śmierci przez wbicie na pal..." W innych listach z tego okresu imię rodowe Boczeczkarowa zostaje przez Czajkowskiego zmienione na formę żeńską "Lwow- * W owym okresie Czajkowski zwraca się do Modesta "Modestina" w listach podpisa- nych "Petrolina". ** W języku rosyjskim "dywan" (co jest jednocześnie nazwą tureckiego organu władzy państwowej). na" (przerobione ponownie przez Modesta na formę męską "Lwo- wicz"). Ten starszy Pandarus zdaje się być odpowiedzialny za wszelkiego rodzaju hałasy późną nocą w nowym mieszka- niu Czajkowskiego, jest też niezawodnym źródłem plotek o tutti quanti. Jego stosunki z gospodarzem były burzliwe, ale kompozy- tor mógł przynajmniej liczyć na jego dyskrecję w sprawach swoich rozlicznych przygód miłosnych z tego okresu, co się okaże bardzo ważne dla jego kształtującego się sposobu postrzegania własnej osoby. Na tym etapie swego rozwoju Czajkowski zdaje się podzielać niesmak świata do zachowania "ciot, a nawet do niektórych ich bardziej tajemniczych praktyk, chociaż jednocześnie sam folgował własnym, podobnym potrzebom seksualnym. Jak utrzymuje Alek- sander Poznanski, nie tyle była to hipokryzja, co "niemożność po- godzenia niezwykłego intelektu z potrzebami ciała". Osobowość Czajkowskiego, jak podkreśla Poznanski, była u swych korzeni bardzo zachowawcza, a "rygorystyczne wychowanie, wyniesione z domu, zostało jeszcze wzmocnione przez idealistyczne traktowa- nie sztuki i artystów oraz przez jego religijność". W wyniku tego uważał swój homoseksualizm za "naturalny i bez wątpienia niena- widził towarzyskiego stygmatu, jaki na nim ciążył", podczas gdy jednocześnie "nigdy nie łączył go w swym umyśle z pozostałymi normami etycznymi kultury, do której należał." Stając się coraz lepiej znaną i popularną postacią w moskiew- skim towarzystwie, kompozytor naturalnie bał się, by jakakolwiek wzmianka o jego skrywanym życiu osobistym nie dostała się na forum publiczne, niszcząc jego reputację. Lęk przed takimi plot- kami prześladował go przez całe życie, czasem doprowadzając do desperackich kroków. Tym niemniej takie rzeczy trudno utrzymać w tajemnicy, szczególnie jeśli chodzi o trzydziestokilkuletniego kawalera, stanowiącego na pozór świetny materiał na męża, obra- cającego się w dzień w najwyższych sferach towarzyskich, a nocami w znanym z braku dyskrecji półświatku. Nadejdą lata, kiedy strach przed publicznym wyjawieniem jego homoseksualizmu zacznie w dużym stopniu kształtować psychikę Czajkowskiego. Na razie z młodzieńczą beztroską potrafił prze- trwać chwilowe burze, skrzywić się, usłyszawszy jakąś plotkę, któ- ra doszła do jego uszu, wiedząc, że to cena, jaką musi płacić za swą słabość, której nie potrafi przezwyciężyć. Jednak z czasem, kiedy wzrośnie jego sława, a razem z nią reputacja, życie w wiecznym napięciu stanie się coraz trudniejsze. Ale mimo wszystko moskiewskie lata należały do najbardziej beztroskich w życiu wiecznie zadręczającego się mężczyzny. Nie dość, że prowadził podwójne życie, Czajkowski wziął na siebie pewne obowiązki, które właściwie należały do jego ojca, szczegól- nie dotyczące przyszłości bliźniaków, kończących właśnie szkołę i wkraczających w dorosłe życie. Jako że Ilja Pietrowicz nadal cierpiał niedostatek, listy Czajkowskiego do przyjaciół pełne są nieustających próśb o znalezienie dla rodzeństwa korzystnych po- sad, przeniesienia ich bliżej niego i wybaczenia im ich młodzień- czych wybryków. Szczególnie dotyczyło to Modesta, o którym Czajkowski pisał do swego szwagra, Lwa Dawydowa: "Bardzo się martwię o Modesta. Nie mogę się przyzwyczaić do myśli, że od tej pory będzie w dużym stopniu zdany na własną zaradność. Tak, jak jestem przekonany, że Tola [Anatolij] będzie ciężko pracował i zdobędzie szacunek, jednocześnie niepokoję się o Modesta. Obawiam się, że skończy jako wykolejeniec, chociaż interesują- cy..." Kiedy Modest oskarżał swego brata o chłód, Czajkowski prosił Anatolija o wstawiennictwo: "Nie ma mowy o żadnym chło- dzie. Chodzi tylko o to, że kiedy był w Moskwie, zdenerwowałem się stwierdziwszy, że jest taki sam jak ja".* Obok Boczeczkarowa, a okresowo także starszego brata Niko- łaja, bliźniacy stali się kolejnymi osobami, obciążającymi i tak już napięty budżet Czajkowskiego. Nigdy nie był zbyt rozważny w kwe- stiach finansowych, zawsze szczodry aż do przesady, nadal pozo- stawał nisko opłacanym profesorem Konserwatorium z pensją, która ledwo starczała na zaspokojenie jego własnych potrzeb, nie mówiąc już o potrzebach rozmaitych pochlebców. Dochody z dzia- łalności muzycznej - koncertów, publikacji i recenzji w gazetach- powinny stanowić mile widziany dodatek; ale w dużym stopniu rozchodziły się one na rozrastającą się koterię i ubogich krewnych. Aby utrzymać to niezdyscyplinowane towarzystwo, Czajkow- ski zgodził się na dodatkową pracę dla Kroniki Współczesnej: pi- sanie recenzji z koncertów muzyki Wagnera, Beethovena, Schu- manna i Mozarta oraz włoskich oper. Ale nigdy nie czuł się dob- rze w roli krytyka i wkrótce wyschło to źródło dochodów. Do wiecznych trosk materialnych doszły teraz pogłębiające się znu- dzenie pracą dydaktyczną, coraz większa irytacja na Konserwato- rium i wszystkie jego poczynania oraz z trudem powstrzymywana frustracja w związku z marnowaniem czasu i energii, które prag- * Wyróżnienie autora. nął poświęcić komponowaniu. Kontynuując pracę nad Opryczni- kiem ("Musi być gotowy - zakomunikował Nikołajowi 10 paź- dziernika - do końca roku"), znów popadł w przygnębienie. "Spodziewam się, że ta przeklęta opera podzieli nędzny los bied- nej Undyny - pisał do Bałakiriewa. - Mimo wszystko chcę ją skończyć, bo nie jestem w odpowiednim nastroju, by zająć się czymś innym." Godzenie pracy twórczej z życiem towarzyskim, nie wspomi- nając już o zobowiązaniach wobec Konserwatorium, zaczynało się stawać coraz trudniejsze. Pogarszał to jeszcze Szyłowski, nalega- jący, by kompozytor przyjechał do niego na południe Francji na Boże Narodzenie i Nowy Rok. Czajkowski nigdy wcześniej nie spędzał świąt poza krajem; ale zgodził się wyjechać, informując Anatolija, że podróż należy utrzymać w tajemnicy przed wszyst- kimi oprócz Rubinsteina: "Chcę, żeby wszyscy myśleli, że wyje- chałem do naszej siostry." Zachował się tylko jeden list z tej wyprawy, która wyraźnie nastroiła kompozytora melancholijnie: "W sam dzień wyjazdu z Moskwy owładnęło mną wszechmocne przygnębienie, które mnie nie opuściło przez całą podróż, ani nawet teraz". Po tygod- niu spędzonym w Nicei znów pisał do Anatolija (Modest, co zna- mienne, w tym czasie nie otrzymywał listów od brata): "Jakie to dziwne przybyć ze środka rosyjskiej zimy tam, gdzie mogę wy- chodzić na dwór bez płaszcza, gdzie kwitną pomarańcze, róże i bzy, a drzewa pokryte są liśćmi." Oprócz "wyczerpującego" ży- cia towarzyskiego, rozkoszował się "długimi przyjemnymi godzi- nami, szczególnie wczesnym rankiem, kiedy siedzę samotnie nad morzem w ciepłych, ale nie za ciepłych promieniach słońca." Liczący zaledwie trzydzieści jeden lat Czajkowski przywodzi czytelnikowi na myśl Aschenbacha Tomasza Manna, posępnie obserwującego chłopców, bawiących się na plaży: Ale nawet te chwile nie są wolne od smutku. Jaki to wszystko ma sens? Jestem stary i niczego się już nie mogę spodziewać od życia. Zostały mi tylko wspomnienia i na- dzieje. Ale nadzieje na co? Tym razem nie ma najmniejszej wzmianki o kaprysach Szy- łowskiego, który nawet namówił swego opierającego się towarzy- sza - jak zwykle przyzwoicie opłacanego za swe usługi - do powrotu przez Genuę, Wenecję i Wiedeń. Te coroczne wyprawy do Europy, które szybko przekształciły się u Czajkowskiego w zwyczaj, stały się również potrzebą. Jednak dzięki Szyłowskie- mu były to również przedsięwzięcia przynoszące zysk. Tak więc kompozytor naprawdę zbytnio przesadzał, pisząc do swego ojca, że "moja bezczynność mnie złościła i koniec końców bardzo się cieszę, że wracam do Moskwy". Jedyną formą podziękowania za podróż były dwa utwory na fortepian (op. 10), jeden z nich to popularna Humoreska, które zadedykował Szyłowskiemu. Po powrocie, zdopingowany zimową bezczynnością, szybko skom- ponował kuplety hrabiego Almavivy na głos z towarzyszeniem dwojga skrzypiec dla wystawianej przez Konserwatorium ory- ginalnej sztuki teatralnej autorstwa Beaumarchais'go Cyrulik se- wilski. Może gnębiony wyrzutami sumienia z powodu wolnego postę- pu prac, a może pragnąc zachować dyskrecję w sprawach życia osobistego, przez następne trzy miesiące Czajkowski w ogóle nie pisał listów. Oprycznik, co nie jest zbiegiem okoliczności, został ukończony w kwietniu i dostarczony na początku maja - nie moskiewskiemu kierownictwu, które odrzuciło Undynę, ale Eduardowi Naprawnikowi z dyrekcji Teatrów Cesarskich w Pe- tersburgu. Okaże się to dobrym wyborem, nawet mimo tego, że wielokrotnie przesuwano termin wystawienia opery. Naprawnik, Czech ledwie o rok starszy od kompozytora, został mianowany głównym dyrygentem Teatru Maryjskiego w 1869 roku i będzie nim niepodzielnie rządził przez czterdzieści siedem lat, podczas których scena ta cieszyła się największą międzynarodową sławą. Naprawnik już dyrygował prawykonaniem poprawionej uwertury Romeo i Julia; w przyszłości będzie nadzorował pierwsze insceni- zacje pięciu oper Czajkowskiego; wieloletnia współpraca artystycz- na okaże się niezwykle korzystna dla ich obu. W tym samym okresie Czajkowski znalazł również czas na przyjęcie zamówienia na kantatę z okazji dwusetnej rocznicy uro- dzin Piotra Wielkiego. 13 czerwca została wykonana na moście Troickim, na otwarciu wystawy politechnicznej, zorganizowanej specjalnie dla uczczenia tego wydarzenia. Tak szybko pisał ten utwór, że wstęp i zakończenie okazały się przerobionymi zapoży- czeniami z finału jego I Symfonii. "Napuszona anonimowość po- łączyła się z pedanterią - mruczy z dezaprobatą David Brown- i powstał najnudniejszy utwór kiedykolwiek napisany przez Czaj- kowskiego." Jeszcze tego samego dnia Czajkowski wyjechał z Moskwy do majątku swej siostry w Kamionce. Lato 1872 roku znów obfito- wało w podróże. Po miesiącu spędzonym u Dawydowów, tym ra- dośniejszym, że obecny był też ojciec, Czajkowski udał się w to- warzystwie nowego przyjaciela Siergieja Donaurowa do Kijowa na spotkanie z Modestem. Były urzędnik państwowy, który po- dobnie jak Czajkowski wybrał karierę kompozytora, Donaurow posiadał dar pisania popularnych romansów; oddany przyjaciel Czajkowskiego, będzie później nadzorował tłumaczenie jego pieś- ni na francuski. Tamtego lata było im razem tak dobrze - Czaj- kowski wyraźnie załagodził zadrażnione stosunki z Modestem- że zaproponowali Donaurowowi, by pojechał z nimi do majątku Kondratjewa w Nizach i Szyłowskiego w Usowie. Wymownym dowodem dobrego nastroju Czajkowskiego tamte- go lata jest jego II Symfonia, naszkicowana w ciągu trzech tygod- ni u Saszy, całkowicie wolna od typowej dla niego melancholii, nie wspominając już o wątpliwościach, które będą go prześladowa- ły w wieku dojrzałym. Jej niezwykła joie de vivre może mieć rów- nież coś wspólnego z przygodą, która spotkała kompozytora mię- dzy naszkicowaniem symfonii a jej orkiestracją. Chociaż zrazu sprawa wyglądała poważnie, skończyło się na śmiechu. Na początku długiej podróży powrotnej do domu, podczas przesiadki z dyliżansu do pociągu w Worożbie kompozytor stwierdził, że zostawił cały swój bagaż, łącznie z pieniędzmi i szki- cem nowej symfonii, na ostatnim postoju. Ta niefrasobliwość była w rzeczywistości wynikiem szampańskiego humoru po suto za- krapianym obiedzie, spożytym z Modestem. Podochocony Czaj- kowski pozwolił sobie na charakterystyczny dla niego żart. Kiedy się zatrzymali, by zmienić konie przed ostatnim etapem podróży do Worożby, pocztmistrz niezbyt grzecznie oświadczył, że trzeba będzie czekać całą noc. Doszło do ostrej wymiany uwag, w pew- nej chwili kompozytor poprosił o książkę zażaleń, w której się podpisał "książę Wołkoński, strażnik carskiej sypialni". Odniosło to zamierzony efekt. W ciągu kilku minut dyliżans był gotów do drogi, a skruszony pocztmistrz kłaniając się i szurając nogami odprawił braci do Worożby. Dopiero kiedy się znaleźli na miejs- cu, Czajkowski się zorientował, że w całym tym zamieszaniu zapomniał zabrać bagaż. Niezbyt mu się uśmiechało po niego wracać. Ponury Modest wręczył mu kilka rubli, jakie jeszcze miał, i beztrosko udał się w swoją drogę, zostawiając bratu rozwiązanie kłopotu, do którego powstania sam się przyczynił. Czajkowski nie miał ochoty na ponowne spotkanie z pocztmistrzem, przypuszcza- jąc, że ten zajrzał do bagażu i odkrył prawdziwą tożsamość właś- ciciela. Wysłał więc innego nieszczęsnego emisariusza, a sam uło- żył się do niespokojnego snu na poddaszu pełnym szczurów. Na- zajutrz rano okazało się, że sytuacja wygląda coraz poważniej, kiedy jego posłaniec wrócił z pustymi rękoma. Pocztmistrz od- mówił wydania dobytku tak znamienitego podróżnego komukol- wiek poza Jaśnie Oświeconym Panem we własnej osobie. Czaj- kowski nie miał wyboru, jak tylko udać się po bagaż sam, nie- pewny, czy ceną za odzyskanie dobytku będzie udawanie księcia czy tchórzliwe przeprosiny. Ku swej niewysłowionej uldze stwier- dził, że pocztmistrz niczego nie odkrył, z szacunku dla właściciela bojąc się tknąć bagaż. Coraz lepiej się czując w roli łaskawego księcia, Czajkowski wylewnie podziękował urzędnikowi, wdał się z nim w rozmowę i w końcu zapytał go o nazwisko. "Czajkowski" - odpowiedział uradowany pocztmistrz, znów wywołując u kompozytora kon- sternację. Czy mężczyzna go rozszyfrował? Czy chciał się w ten sposób odegrać? Kompozytor niezwłocznie odjechał, nadal nie- pewny, jak jest naprawdę. Kiedy dzięki zabiegom Kondratjewa potwierdziło się, że urzędnik rzeczywiście nazywał się Czajkowski, epizod ten dostarczył kompozytorowi tematu do anegdotki, którą z lubością opowiadał do końca życia. Podczas tego pozornie beztroskiego lata dwie sprawy nie da- wały Czajkowskiemu spokoju: kłopoty finansowe Konserwato- rium Moskiewskiego, co przez jakiś czas nawet groziło jego skrom- nym dochodom, i nieznany los czekający Oprycznika zdanego na łaskę dyrekcji Petersburskich Teatrów Cesarskich. Pierwsza została teraz szybko rozwiązana ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych dzięki subwencji rządowej, która nie tylko zabezpieczała byt Konserwatorium na najbliższe pięć lat, ale umożliwiała Rubinsteinowi podniesienie pensji Czajkowskiemu o ponad połowę. Ponownie podjąwszy się pracy dziennikarskiej, wkrótce kompozytor mógł sobie pozwolić na przeprowadzkę do większego mieszkania. "Wydałem górę pieniędzy i urządziłem się z niezwykłym przepychem" - donosił Anatolijowi tłumacząc się, dlaczego nie może pokryć jakichś rachunków za leczenie. Anatoli- jowi przyszedł z pomocą ich starszy brat, Nikołaj, który bawiąc przejazdem w Moskwie zaprosił zdumionego Piotra Iljicza na wy- stawny obiad, nie poinformował go jednak, że ma zamiar się oże- nić. Ale Czajkowski niezbyt się tym przejął. Przez całą jesień pra- cował w Konserwatorium i pisał do gazet, a jednocześnie nie da- wała mu spokoju jego II Symfonia. "Tak mnie pochłania, że nie jestem w stanie zająć się czymkolwiek innym - pisał do Modesta w połowie listopada. - Ten utwór geniusza (jak go nazywa Kondratjew) jest bliski ukończenia... Uważam, że to moja najlep- sza dotychczasowa kompozycja pod względem elegancji formy, co do tej pory nie było moją mocną stroną." Czajkowski, co dla niego typowe, zmieni tę opinię i całą sym- fonię, nim się nią zmęczy. Przez całe swoje twórcze życie miał skłonność do pokładania olbrzymiej wiary w utwór, kiedy go jesz- cze pisał, a potem zbyt szybko po jego ukończeniu lub pierwszym wykonaniu stawał się z niego niezadowolony, bez względu na reakcję publiczności czy krytyki. Jeśli utwór cieszył się powodze- niem, tak jak w przypadku tej symfonii, proces odkrywania jego niedostatków trwał jedynie nieco dłużej. Pod koniec listopada oświadczył Klimience, że jest "okropnie" zajęty partyturą, chociaż jednocześnie pracował nad prezentem dla Nikołaja Rubinsteina - krótką serenadą na jego imieniny oraz sześcioma pieśniami, 6 romansami (op. 16). Na początku grudnia symfonia była ukończona na czas, by mógł ją z sobą za- brać do Petersburga - gdzie został wezwany, ku swemu nieza- dowoleniu, na przesłuchanie Oprycznika przez dyrekcję Teatrów Cesarskich. Zdaje się, że były jeszcze inne opery, ubiegające się o względy komisji; krytykując je wszystkie w listach do przyjaciół i kolegów, wyznał Saszy, że przesłuchanie jego własnej opery było "okropnie ciężką próbą... Byłem tak pewny, że zostanie odrzuco- na, że z góry postanowiłem nie spotkać się z Papą z obawy, że moje roztargnienie go zdenerwuje", Tymczasem odniósł godny uwagi podwójny sukces. Dyrekcja ciepło przyjęła Oprycznika, który miał zostać wystawiony wiosną przyszłego roku zarówno w Petersburgu, jak w Moskwie. Czeka- jąc w stolicy na werdykt, zagrał ostatnią część swej nowej sym- fonii przed "Kuczką", zebraną w domu Rimskiego-Korsakowa, by stwierdzić, że ta groźna grupa "niemal rozerwała mnie na kawałki z zachwytu". Żona Rimskiego-Korsakowa, Nadieżda, "błagała mnie ze łzami w oczach", by jej pozwolił opracować utwór na dwa fortepiany. Jego dawny kolega szkolny i wydawca petersburski, Wasilij Bessel, już podpisał umowę na opublikowanie partytury opery; teraz również wynegocjował prawa do fortepianowej wersji Żurawia Rimskiej-Korsakowej, jak nazwano ostatnią część sym- fonii od rosyjskiej pieśni ludowej, która się w niej przewija. Ostatecznie Czajkowski sam zaaranżował utwór na fortepian, ponieważ Rimskiej-Korsakowej przeszkodziła choroba; osiem lat później cieszył się z tego z wielu powodów. Bessel zwlekał z wy- daniem pełnej partytury. W 1880 roku Czajkowski dokonał po- ważnych przeróbek przed wydaniem symfonii drukiem, znanej już wtedy jako Mała Rosyjska. Jego podejście spotkało się z taką apro- batą narodowców i taki świetny użytek zrobił z trzech melodii z Ukrainy, czyli "Małej Rosji", że Kaszkin wymyślił nazwę, która na zawsze przylgnęła do symfonii. W owym czasie, w styczniu 1873 roku, Czajkowski z namasz- czeniem wystąpił o pozwolenie zadedykowania symfonii mo- skiewskiemu oddziałowi Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego, traktując to jako wyraz wdzięczności za jego poparcie odkąd tu przyjechał z Petersburga siedem lat wcześniej. Posunięcie to oka- zało się równie chytre, co opłacalne; towarzystwo nagrodziło go pokaźną kwotą pieniędzy i obietnicą niemal natychmiastowego wykonania symfonii. Przełożone w związku ze śmiercią jego pro- tektorki-założycielki, wielkiej księżnej Heleny Pawłownej, prawy- konanie ostatecznie odbyło się w Moskwie 7 lutego. Symfonia odniosła taki sukces, że Rubinstein na życzenie publiczności ode- grał ją po raz wtóry 9 kwietnia. Po pierwszym koncercie jego dawny partner sparringowy Laroche, który specjalnie na tę okazję przyjechał z Petersburga, napisał w Moskiewskich Wiadomościach: "Dawno już nie spotkałem się z utworem, którego idee zostały tak wspaniale rozwinięte, a muzyczne kontrapunkty tak dobrze roz- planowane i zrealizowane". Po drugim koncercie Czajkowski był oklaskiwany po każdej części, udekorowano go laurami i obda- rzono pamiątkowym, srebrnym pucharem. Premiera symfonii pod dyrekcją Naprawnika w Petersburgu 7 marca, pomiędzy tymi dwoma moskiewskimi triumfami, została przyjęta tylko z nieznacznie mniejszym uznaniem. Zachwytu Czajkowskiego nie mogła przyćmić nawet kwaśna recenzja zawsze zrzędliwego Cui. Pisząc dziesięć lat później, w 1883 roku, Władi- mir Stasow nazwie finał tej symfonii "jedną z najważniejszych kreacji w całej szkole rosyjskiej" - nie lada pochwała, jeśli uwzględnić opinię Stasowa o pozostałych dziełach Czajkowskie- go: "Akademickie wyszkolenie w Konserwatorium, eklektyzm i nadużywanie materiału muzycznego wywiera na niego okropny, niszczycielski wpływ. Z całej jego twórczości, kilka prac [Romeo i Julia, Burza, Francesca da Rimini oraz II i III kwartet smycz- kowy] są pierwszorzędne i wysoce oryginalne; reszta mierna lub słaba". "Tylko jedno interesuje mnie w życiu - sukces jako kompozy- tora" - napisał Czajkowski jesienią do Klimienki, przynaglając go do przyjazdu i obejrzenia swego nowego moskiewskiego mieszkania. List jest pełen melancholii, która stawała się charak- terystyczna dla kompozytora (podobnie jak dla jego muzyki), chociaż zdarzają się ustępy pełne afektacji. Dzień w dzień chodzę do Konserwatorium, dzień w dzień spotykamy się, by się upić, przede wszystkim z Jurgensonem, i dzień po dniu jestem coraz bardziej przygnębiony... Generalnie przygnębienie ogarnęło mnie głównie dlatego, że się starzeję, aż nadto jestem świadom, że każdy mijający dzień przybliża mnie do grobu. Ten list do Klimienki napisał mniej więcej wtedy, kiedy dono- sił mu o szybkich postępach prac przy symfonii, nazwanej przez ich przyjaciela Kondratjewa "dziełem geniusza". Po jej zakończo- nej sukcesem premierze pisał do Modesta: Nadchodzi dzień, kiedy Kola, Tola, Ippolit i Modia przestaną być "braćmi Czajkowskiego", a staną się "braćmi tego Czajkowskiego". Nie robię tajemnicy z tego, że to mój wymarzony cel i powód całego znoju. Zetrzeć wszystko wkoło w proch dzięki własnej wielkości - czyż to nie największa rozkosz? Więc drżyj, bo wkrótce moja sława cię zmiażdży. Nie są to słowa człowieka przygnębionego czy cierpiącego na brak wiary w siebie. Zmianę nastroju Czajkowskiego można częś- ciowo przypisać przejściu od charakterystycznego niepokoju pod- czas kończenia utworu do uniesienia po jego entuzjastycznym przyjęciu. Jednak nawet wtedy uniesienie szybko mijało, a razem z nim wiara w siebie. Krótko mówiąc, są to słowa człowieka nad- zwyczaj neurotycznego, podatnego na gwałtowne huśtawki na- strojów. Ale rok 1873 okazał się dobrym rokiem dla kompozytora. W marcu znów odniósł sukces muzyką instrumentalną zamówio- ną przez swego starego przyjaciela Biegiczewa dla inscenizacji w Teatrze Wielkim nowej sztuki Ostrowskiego Śnieguroczka, adaptacji starej, rosyjskiej bajki o dziewczynce ze śniegu, która ożywa; ostrzeżona, że jej serce nigdy nie może zostać rozgrzane miłością, jak można przewidzieć zakochuje się w narzeczonym in- nej dziewczyny i ostatecznie rozpuszcza się w wiosennym słońcu. Chociaż skomponowane w ciągu zaledwie trzech tygodni - "nie- prawdopodobnie szybko" - napisał Kaszkin (a Brown nie jest odosobniony znajdując w niej "oznaki pośpiechu") - dzieło Czajkowskiego zostało lepiej przyjęte niż Ostrowskiego. Wywoła- ło całą serię gwałtownych inwektyw Cui: "Pomysły są banalne, harmonia szablonowa, finał (czy raczej brak finału) chropawy i nieporadny". Ale niezawodny Rubinstein wolał odpowiedzieć na opinię publiczną reżyserując koncert Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego zgodnie z przysługującym mu prawem. Śnieżka była jednym z kilku wcześniejszych utworów Czajkowskiego, którego sam kompozytor nigdy nie krytykował. Porzucił pomysł rozsze- rzenia go do opery dopiero, kiedy w 1882 roku ubiegł go Rimski- -Korsakow; Czajkowski był taki zły, że minęło kilka lat, nim zdo- był się na wysłuchanie tak popularnej teraz wersji dzieła swego rywala. Chociaż sztuka była krótko grana, muzyka do niej przyniosła Czajkowskiemu dość pieniędzy, by tamtego lata mógł ponownie wyjechać do Szwajcarii, tym razem sam. Rozpoczął swoją podróż od majątku w Nizach, gdzie Kondratjew gościł również Apuchti- na. Czajkowski pływając tak poważnie się przeziębił, że pojechał do Kamionki na dziesięciodniową rekonwalescencję pod troskli- wym okiem swej siostry Saszy. Tutaj nosił się z zamiarem napisa- nia kolejnej symfonii, który zbyt szybko porzucił, chociaż temat, który skłonił go do pracy, przetrwał w Capriccioso na fortepian (op. 19 nr 5). Z Jurgensonem, któremu pomogły sfinansować podróż postę- py przy Opryczniku, udał się do Europy przez Wrocław i Drezno, a następnie przez Kolonię pojechał do Zurichu. Podróżując sa- motnie i po raz pierwszy w życiu prowadząc dziennik, Czajkowski spędził dziesięć dni włócząc się po Szwajcarii - odwiedził Zurich, Lucernę, Genewę - nim powziął ambitny plan przejechania wzdłuż i wszerz Włoch. Jednak już w Mediolanie upał okazał się dla niego zbyt uciążliwy i Czajkowski wrócił do Paryża, miasta, które lubił najbardziej. Już po tygodniu skończyły mu się pienią- dze i skierował się z powrotem do Usowa wiedząc, że nie ma tam Szyłowskiego, i mając w głowie pomysł na następne dzieło. Kolejnym i ważnym orędownikiem sprawy Czajkowskiego od wieczoru w Petersburgu, kiedy kompozytor wykonał przed "Piąt- ką" finał II Symfonii, był nowy luminarz Władimir Stasow. Ten najwybitniejszy krytyk muzyczny nie miał pretensji do kompono- wania (w przeciwieństwie do reszty, nie wyłączając Cui). Stasow udzielał rad równie szczodrze, jak Bałakiriew. Kilka dni po za- warciu znajomości z Czajkowskim w domu Rimskich-Korsako- wów, Stasow napisał do niego długi i szczegółowy list, proponując trzy utwory literackie, odpowiednie dla muzyki programowej: Ivanhoe sir Waltera Scotta, Tarasa Bulbę Gogola i ostatnią sztukę Szekspira, Burzę: "Będziesz Pan mógł napisać najwspanialszą uwerturę na ten temat". I właśnie ten ostatni pomysł zafrapował kompozytora w pierwszych miesiącach 1873 roku. Po pierwsze, potrzebował więcej wskazówek od swego mento- ra. Na przykład, czy w Burzy musi być burza? "Rozumiem przez to, czy jest nieodzowne przedstawienie żywiołów w całej ich dzi- kości w uwerturze opartej na sztuce, w której są one zaledwie preludium do prawdziwego dramatu? Jeśli nie, może powinienem zatytułować uwerturę ~~Miranda~~?" Znowu losy jedynej kobiety w sztuce rozpaliły wyobraźnię Czajkowskiego. Stasow nie miał wątpliwości. "Po trzykroć tak - odpowie- dział niemal natychmiast. - Naturalnie, że musi być burza. Bez niej uwertura nie byłaby uwerturą, a cały program byłby zupełnie inny". Potem następował długi, szczegółowy wykaz propozycji budowy utworu, łącznie z intrygującą sugestią, że "burza ta tym by się chyba różniła od wszystkich poprzednich, że zaczęłaby się nagle, w całej niszczycielskiej sile, a nie rozszerzałaby się i nie rozwijała stopniowo, jak to zwykle bywa..." Scena po scenie Sta- sow naszkicował Czajkowskiemu muzyczny plan, włączając po- staci Mirandy i Ferdynanda, Kalibana i Ariela, a kończąc Prospe- rem, wyrzekającym się swej czarodziejskiej władzy nad "cichym, spokojnym morzem, omiatającym piaszczystą, opuszczoną wyspę, podczas gdy wszyscy jej chwilowi mieszkańcy mkną na okręcie w dal, ku swojej szczęśliwej Italii". Jeśli Czajkowski zgodzi się z jego planem, zakończył Stasow, istnieje "możliwość pominięcia morza na początku i na końcu i zatytułowania uwertury ~~Mi- randa~~". Czajkowski przystąpił do pracy zgodnie z przedstawionym planem, i to z takim entuzjazmem, że utwór powstał w ciągu dzie- sięciu dni - "jak gdyby - wspominał później - poruszała mnie jakaś nadprzyrodzona siła". Pod nieobecność Szyłowskiego Uso- wo było idealnym miejscem do pracy. "Znajdowałem się w stanie jakiejś błogiej, duchowej egzaltacji, włócząc się sam za dnia po lesie, pod wieczór po niezmierzonym stepie, a nocą siedząc przy otwartym oknie i przysłuchując się uroczystej ciszy ustronia... Podczas tych dwóch tygodni bez żadnego wysiłku naszkicowałem Burzę." Potem wrócił Szyłowski, niszcząc ów spokój. "Wszystkie uroki mojej intymnej wspólnoty duchowej z przyrodą natychmiast zniknęły. Mój mały zakątek Raju znów się przemienił w zwyczaj- ną wiejską posiadłość." Po zaledwie "dwóch czy trzech nudnych dniach" Czajkowski wrócił do Moskwy, by dokończyć pisanie wyciągu fortepianowego uwertury. Już w grudniu odbyła się pre- miera, dyrygował Rubinstein, chociaż sam Stasow musiał zacze- kać blisko rok, by ją usłyszeć w Petersburgu pod dyrekcją Na- prawnika. Po wysłuchaniu Burzy na pierwszej próbie, jej "jedyny rodzic" nie krył zachwytu, powściągając swój entuzjazm, by uczy- nić tylko kilka dość brutalnych uwag: Cóż to za niezrównana rzecz! Oczywiście sama bu- rza - nieważna i nie nowatorska, Prospero nieszczególny; wreszcie prawie na końcu jest bardzo pospolita kadencja, jakby z jakiegoś włoskiego finału operowego - ale to są trzy niewielkie skazy. Za to cała reszta - cudo nad cu- dy!... Ile wzruszenia, co za namiętność!... A orkiestra w tych scenach zdumiewająca... Rimski-Korsakow i ja obaj przesyłamy Panu nasze serdeczne, nasze najserdecz- niejsze gratulacje i ściskamy Panu dłoń. Jak zwykle, musiał być jeden głos krytyczny. Jeśli nie Cui, który tym razem nie mógł się nachwalić Czajkowskiego - "Taka pasja, taki talent, tak niezwykle donośny dźwięk!" - musiał to być Laroche, który uważał utwór za "nieoryginalny", oskarżając swego niegdysiejszego przyjaciela o zbyt bliskie naśladownictwo Schumanna, Glinki i Litolffa. "Obojętne mi, czy mu się podoba Burza, czy też nie - złościł się Czajkowski w liście do Modesta.- Właściwie nie spodziewałem się, że mu przypadnie do gustu... Ale dotknęła mnie do głębi jego insynuacja, że skradłem muzykę wszystkim żyjącym kompozytorom." Nie byłby zachwycony, gdyby się dowiedział, że dwudziesto- wieczni muzykolodzy są zdumieni, że na liście Laroche'a brak na- zwiska Mendelssohna, uważając temat "Bottom as ass" ze Snu no- cy letniej, utworu podziwianego przez Czajkowskiego, za inspira- cję dla Kalibana z Burzy. Ale prawie wszyscy krytycy, zarówno wtedy, jak i teraz, są zgodni, że motyw kochanków, po zdumiewa- jącym początku (często opuszczanym jako trywialny) przechodzi w "jeden z najbardziej perfekcyjnie utkanych pasaży w całej twór- czości Czajkowskiego". Co typowe, stosunek kompozytora do dzieła zmienił się po latach;. kiedy usłyszał utwór na koncercie w Paryżu w 1879 roku, zupełnie mu się nie podobał. Tamtej jesieni, chociaż chorował, napisał dwa wzruszające romanse Unosi moje serce w dźwięczącą dal i Oczka wiosny błękit- ne, a także dwanaście krótkich utworów na fortepian, 6 utworów (op. 19) i 6 utworów na jeden temat (op. 21). Te drugie zadedyko- wał Antonowi Rubinsteinowi, dziękując w ten sposób za dedyka- cję, którą sam niedawno otrzymał od swego pierwszego praco- dawcy. Jak się można było spodziewać, gburowaty Rubinstein ani nie podziękował za ten gest, ani nawet nie wykonał utworów pub- licznie. Ale sukces Burzy skłonił Czajkowskiego do napisania II Kwartetu smyczkowego, który ukończył niezwykle szybko, bo w styczniu 1874 roku. "Ani jeden mój utwór nie napisał mi się tak łatwo i prosto - zwierzał się Modestowi. - Stworzyłem go pra- wie za jednym zamachem." Anton Rubinstein, który akurat bawił w mieście, był jedynym gościem u jego brata Nikołaja, który skry- tykował utwór, kiedy Kwartet F dur op. 22 został prywatnie wy- konany w połowie lutego, przed publiczną premierą w Moskwie 22 marca. "Bardzo nam się spodobał kwartet - przyznał Rimski- -Korsakow, również obecny. - W owym czasie z Czajkowskim miło się rozmawiało, był człowiekiem światowym w najlepszym znaczeniu tego słowa, zawsze swoją obecnością ożywiał towarzy- StWO. " "Jeśli napisałem w swym życiu cokolwiek, co prawdziwie czu- łem sercem i co płynęło prosto z głębi mej duszy, jest to pierwsza część tego kwartetu" - powiedział Czajkowski, sprowokowany uwagą Laroche'a, że utwór jest "zbyt zimny". Dwudziestowieczne opinie o II Kwartecie smyczkowym są mieszane i utwór ten nig- dy nie znalazł sobie tak pewnego miejsca w repertuarze, jak I Kwartet. Ustawiczna niechęć Antona Rubinsteina do jego dzieł zaczęła teraz drażnić Czajkowskiego. Tamtego wieczoru u Nikołaja, kiedy odegrano II Kwartet smyczkowy, jego krytyka nie mogła być bar- dziej pozbawiona poczucia przyzwoitości.~ "Cały czas - według relacji Kaszkina - Anton Grigorjewicz słuchał utworu z posęp- nym, dezaprobującym wyrazem twarzy. Gdy tylko skończono grać, z typoWą dla siebie okrutną szczerością oświadczył, że styli- stycznie nie był to utwór kameralny, że nie zrozumiał z niego ani jednej nuty itp." Wszyscy pozostali obecni byli kwartetem "za- chwyceni". Kilka dni później Czajkowski zwierzył się Wasilijowi Besselo- wi, że jest "bardziej przygnębiony niż kiedykolwiek". Czajkowski, tak łatwo ulegający wpływom innych, kiedy chodziło o ocenę własnych utworów, znów zaczął tracić wiarę w siebie. Jego życie osobiste w tym okresie też jakby uległo wyciszeniu z powodu gnę- biących go depresji; w listach kompozytora można znaleźć wzmianki o innych znajomych poza starym plotkarzem Boczecz- karowem, kapryśnym Szyłowskim i Kondratjewem w wiecznych rozjazdach. Według Modesta, zimą 1873-1874 roku napady przy- gnębienia u jego brata stały się wyraźnie "dłuższe, silniejsze i częstsze". W grudniu Czajkowski napisał do Modesta obszerny list, zwierzając się ze swego poczucia narastającej izolacji. Miał niezawodnych przyjaciół, ale czegoś brakowało tym związkom; czy wina leżała po stronie przyjaciół, czy po jego? Mało znany II Kwartet smyczkowy zajmuje trwałe miejsce w każdym portrecie psychologicznym Czajkowskiego, ponieważ jest to pierwszy utwór, w którym aktualne dylematy osobiste kompozytora odnajdują takie wyraźne odzwierciedlenie w muzy- ce. Utwór zawiera dużo materiału, jak zauważa Brown, "wskazu- jącego na surowe postanowienie kompozytora ukrycia wszystkie- go o sobie". Ale jednocześnie stopniowe rozwijanie się linii me- lodycznej "najwyraźniej świadczy o szarpanej rozterkami oso- bowości - być może utwór ten nie jest równie emocjonalny, co późniejsze, ale jak dotąd w nim kompozytor najpełniej wyraża siebie."' Nie odnosi się to do jego następnego dzieła, zaprezentowanego pod ocenę publiczności, bo zostało ono ukończone dwa lata wcześniej. Podczas pierwszych miesięcy 1874 roku Czajkowski krąży między Moskwą a Petersburgiem, gdzie konsultuje się z Naprawnikiem w sprawach dotyczących długo odwlekanej pre- miery swojej opery Oprycznik, która ostatecznie odbyła się w Tea- trze Maryjskim 24 kwietnia. Z tej okazji dumny Nikołaj Rubin- stein zabrał ze sobą cały personel moskiewskiego Konserwato- rium; i nie rozczarowali się. Wieczór zakończył się ogromnym sukcesem Czajkowskiego, któremu na obiedzie, wydanym po premierze, przyznano przyzwoitą nagrodę pieniężną. Chociaż od- czuwał wdzięczność, nigdy w takich chwilach nie czuł się dobrze i nie mógł się doczekać, by wyjechać z miasta. Zlecenie Rosyjskich Wiadomości na recenzję z mediolańskiej inscenizacji Życia za cara Glinki okazało się idealnym pretekstem, by w ciągu czterdziestu ośmiu godzin po premierze wyjechać do Włoch. W ten sposób ominęła Czajkowskiego kolejna tyrada Cui przeciwko jego "jało- wemu" dziełu, "ubogiemu w pomysły", "w których brak jednego wyróżniającego się miejsca, jednego przejawu natchnienia".Zs La- roche, oczywiście, tym razem miał całkiem odmienne zdanie. Oprycznik był pierwszym prawdziwym triumfem Czajkow- skiego odniesionym u publiczności, a jednak już po dwóch tygod- niach kompozytor okrutnie się rozprawił z operą w liście do Mo- desta. Oprycznik sprawia mi katusze. Utwór ten jest tak zły, że uciekłem ze wszystkich prób, by uniknąć słuchania choćby jednej nuty. Na samym spektaklu pragnąłem za- paść się pod ziemię... Czy to nie dziwne, że kiedy skończy- łem tę operę, początkowo uważałem ją za nadzwyczajną? Ale potem, od pierwszej próby, cóż za rozczarowanie! Nie ma stylu, nie ma akcji, a bez niej publiczność odrzuci każ- dą operę. Mylił się. Oprycznika wykonano czternaście razy przy pełnej sali w Petersburgu, co było bodźcem do wystawienia jej jeszcze w tym samym roku w Odessie i Kijowie. Cieszyła się wielką popu- larnością u publiczności przez całe jego życie, chociaż u po- tomnych zaćmiły ją jego późniejsze opery.* Według jednego kry- tyka dwudziestowiecznego Oprycznik nie jest operą ani wybitną, ani złą. Czasem jest trzeciorzędna, czasem tania, jednak znacznie * Wykonanie koncertowe Oprycznika na Festiwalu w Edynburgu w 1992 roku, trans- mitowane przez BBC Radio, stanowiło rzadką okazję jej wysłuchania. Obecnie nie istnieje pełne nagranie płytowe. lepsza, niż sugerowałyby to słowa Cui czy surowa opinia samego kompozytora." Według innego "w Opryczniku Czajkowski nie znalazł jeszcze swego indywidualnego stylu, ale w traktowaniu [pewnych motywów] i w efektownym tempie kilku scen, jak rów- nież urodzie i dramatycznej sile niektórych momentów możemy do- strzec ziarna tego, co w pełni rozkwitnie w Eugeniuszu Onieginie".31 Częściowo do popularności opery u publiczności przyczynił się trochę ryzykowny temat. Z uwagi na to, że przedstawiała w nega- tywnym świetle osobę cara, w tym przypadku Iwana Groź- nego, sztuka Łażecznikowa była zabroniona przez cenzurę od lat czterdziestych ubiegłego wieku (podobnie jak Borys Godunow Puszkina). Dopiero po wstąpieniu w 1855 roku na tron bardziej oświeconego Aleksandra II przyjęto mniej rygorystyczną politykę w stosunku do adaptacji muzycznych, uważając słowo śpiewane za posiadające mniejszą moc od mówionego. Obie sztuki osta- tecznie dopuszczono na sceny pod koniec lat sześćdziesiątych, co umożliwiło Musorgskiemu przystąpienie do przygotowania swojej wersji dzieła Puszkina, a Czajkowskiemu - Łażecznikowa. Pow- stałe opery wystawiono na scenie Teatru Maryjskiego w odstępie dwóch miesięcy i dzisiejszych miłośników opery na pewno zdziwi, że chociaż obie zostały dobrze przyjęte, Czajkowskiego cieszyła się większą popularnością. Po przybyciu do Włoch Czajkowski dowiedział się, że wysta- wienie opery Glinki w Mediolanie zostało przesunięte na koniec maja. W tej sytuacji zmienił plany i po raz pierwszy odwiedził Wenecję. Może, tak jak Aschenbach, powinien zdecydować się na Lido. "Gdybym musiał tu spędzić cały tydzień, piątego dnia zabiłbym się z rozpaczy - zwierzał się Modestowi. - Gdzie się nie skierować, człowiek zawsze się w końcu zgubi w labiryncie śmierdzących zaułków, prowadzących donikąd." Nawet zachwyt nad skarbami sztuki nie był w stanie przezwyciężyć poczucia osamotnienia. "To ponure miejsce, martwe i opuszczone. Nie tyl- ko nie ma tu koni. Nie widziałem ani jednego psa." Po jeszcze jednym dniu uciekł w podróż dookoła Włoch, którą zamierzał odbyć ubiegłego lata - pojechał przez Rzym do Neapolu i Pom- pejów, a potem do Florencji - coraz bardziej tęskniąc za domem, ale nadal przygnębiony w związku z Oprycznikiem. "Na pewno sądzisz, że muszę miło spędzać czas - pisał do Modesta - wysy- łając ci listy najpierw z Wenecji, potem z Rzymu i Neapolu, teraz z Florencji. Ale przez cały ten czas, Modia, nie potrafiłbyś sobie wyobrazić bardziej nieszczęśliwego człowieka ode mnie." Zmuszony do powrotu do Moskwy w połowie maja na egza- miny końcowe w Konserwatorium, opuścił ją ponownie, jak tylko się skończyły, nosząc się z pewnym zamiarem. Czajkowski był przekonany, że wszystkie jego rozmyślania nad Oprycznikiem da- dzą teraz owoce; czuł, że przysłuchując się próbom mógł się wiele nauczyć na własnych błędach. Ale musiał przyznać, że było mu bardzo przyjemnie, kiedy po przyjeździe do Moskwy stwierdził, że opera, do której miał tyle zastrzeżeń, odniosła taki sukces u pub- liczności. Co więcej, nadarzyła się idealna okazja, by przystąpić do tworzenia czegoś nowego. Od jakiegoś czasu Czajkowski wiedział o konkursie, ogłoszo- nym przez Rosyjskie Towarzystwo Muzyczne, na operę do libretta poety Jakowa Połonskiego, luźno opartego na opowiadaniu Go- gola Noc wigilijna. Właściwie libretto zostało zamówione dla Sie- rowa przez wielką księżnę Helenę Pawłowną; ale oboje już nie żyli, kiedy Połonski przystąpił do pracy, zostawiając Rosyjskiemu Towarzystwu Muzycznemu zadanie znalezienia odpowiedniej oprawy muzycznej dla powstałego libretta. W ubiegłym roku Czajkowski został nawet wciągnięty do dyskusji nad warunkami konkursu. Teraz dał jasno do zrozumienia, że chce w nim wziąć udział. Poza pewną kwotą pieniędzy, zwycięzcy gwarantowano publikację utworu i jego wystawienie w Teatrze Maryjskim w Pe- tersburgu. Właśnie to najbardziej go nęciło. Zatrzymawszy się tylko na tak długo, by sprawdzić, czy Bała- kiriew, Rubinstein i Rimski-Korsakow nie biorą udziału w konkur- sie, Czajkowski razem ze swym służącym Aleksiejem udał się do majątku Kondratjewa w Nizach. Tam pracował nad librettem Połon- skiego przez sześć tygodni, od połowy czerwca do końca lipca, a następnie przeniósł się do posiadłości Szyłowskiego w Usowie, pragnąc ukończyć prace przed początkiem nowego roku akade- mickiego. Do końca sierpnia, chociaż przeciętnie poświęcał tylko trzy godziny dziennie na pracę, resztę spędzając przy beziku i in- nych wiejskich rozrywkach, zdołał najpierw naszkicować, a potem sporządzić wyciąg fortepianowy całej opery. Zatytułowana Kowal Wakuła, przychodziła mu z taką łatwością, powstawała w przy- pływie takiego natchnienia, że do końca życia zajmowała wyjątko- we miejsce w jego sercu. "Do dnia śmierci - według słów Mode- sta - żywił przekonanie, że to najlepsza z jego wszystkich oper." Dopiero kilka tygodni po złożeniu Kowala Wakuły komisji konkursowej - anonimowo, jak tego wymagał regulamin- Czajkowski stwierdził, że termin składania prac upływa nie z koń- cem tego roku, jak myślał, a dopiero w sierpniu następnego roku. Łatwo zrozumieć tę pomyłkę, bo regulamin zmieniał się kilka- krotnie. Ale teraz kompozytor stał przed perspektywą rocznego oczekiwania na werdykt sędziów. Jak zwykle, zanim ktokolwiek inny miał okazję wpłynąć na zmianę jego opinii, był zadowolony ze swego najnowszego dzieła, pisząc rozentuzjazmowany do Mode- sta: "Wszystkie moje myśli i uczucia są teraz związane z moim ukochanym dzieckiem Wakułą... Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo go kocham! Jestem pewny, że zwariuję, jeśli poniesie on klęskę". Ale ten sam entuzjazm teraz skłonił go do zadania swemu najmłodszemu ukochanemu dziecku niemal śmiertelnej rany. Po odkryciu swej pomyłki dotyczącej daty składania prac, Czajkow- ski wprost szalał na myśl o tak długiej zwłoce z wystawieniem jego ukochanego Wakuły. Już trochę naruszył regulamin konkur- su, kreśląc odręcznie Ars longa, vita brevis na stronie tytułowej manuskryptu, jakby nieświadom, że jego charakter pisma jest dobrze znany kilku członkom komisji konkursowej. Stwierdziw- szy, że nie może czekać rok na ich werdykt, i argumentując, że wystawienie opery jest "dla niego ważniejsze niż pieniądze", napi- sał do dyrektora artystycznego Teatru Maryjskiego, Gienadija Kondratjewa (nie spokrewnionego z przyjacielem kompozytora Nikołajem) pytając, czy Wakułę można wycofać z konkursu i od razu przedstawić komisji repertuarowej, by w ten sposób przy- spieszyć wystawienie opery. Kondratiew poruszył tę sprawę nie tylko ze swym kolegą z Teatru Maryjskiego Naprawnikiem, ale również z przewodniczącym Rosyjskiego Towarzystwa Muzycz- nego, wielkim księciem Konstantym, który bardzo surowo ocenił postępowanie kompozytora. Czajkowski był zmuszony napisać przymilny list do Napraw- nika, będącego jednym z członków komisji konkursowej. Nie zgadzał się z zarzutem, że zachował się niewłaściwie. "Jesteś nie- sprawiedliwy podejrzewając mnie o obłudę. Byłem jak najdalszy od dwulicowości. Błagam cię, byś porzucił takie podejrzenia i wyprowadził z błędu wielkiego księcia, który, według Rubinstei- na, jest bardzo niezadowolony z tego, co zrobiłem." List mógłby wszystko naprawić, gdyby Czajkowski natych- miast nie przystąpił do sabotowania swych własnych wysiłków zmierzających do ograniczenia szkód. Sam namówił Nikołaja Ru- binsteina, również zasiadającego w komisji konkursowej (który w tej sytuacji powinien okazać większy rozsądek), by dyrygował uwerturą do opery na publicznym koncercie w Moskwie 4 grudnia 1874 roku. W ten sposób przekreślał wszelkie dalsze pozory za- chowania anonimowości utworu. Lekkomyślny kompozytor spę- dził również dużo czasu na początku 1875 roku próbując namó- wić Jurgensona i Bessela, swych wydawców w Moskwie i Peters- burgu, by opublikowali operę, w ten sposób dalej naruszając regu- lamin konkursu. Wszystko to, utrzymywał, spowodowane było zwyczajną du- mą z utworu i chęcią jak najszybszego zaprezentowania go szer- szej publiczności. Oczywiście bardzo się również denerwował, że trudniej mu będzie odnieść sukces, jeśli nie zdobędzie pierwszej nagrody. Kiedy zaproponował, że zagra operę Rimskiemu-Korsa- kowowi, kolejnemu członkowi komisji, zachowywał się tak, jakby nie było żadnego regulaminu konkursowego. Rimski-Korsakow widocznie zaraził się niecierpliwością Czajkowskiego i niefrasob- liwością, z jaką traktował te wszystkie drobiazgi, bo dwa tygodnie przed wydaniem oficjalnej oceny przekazał mu pewne uwagi kry- tyczne w liście, w którym wyrażał "całkowite przekonanie, że Pańska opera zdobędzie nagrodę." Pod koniec października Laroche i trzej inni członkowie ko- misji dołączyli do Naprawnika, Rubinsteina i Rimskiego-Korsako- wa, przyznając pierwszą nagrodę w wysokości 1500 rubli "kom- pozytorowi opery opatrzonej godłem Ars longa, vita brevis"- jakby nie wiedzieli, kto się za nim kryje. Utwór ten, dodali, nie tylko był najlepszy, ale jako jedyny spełniał narzucone wymogi, dotyczące poziomu artystycznego. Opera Kowal Wakuła została ostatecznie wystawiona dopiero w grudniu 1876 roku, zdobywając tylko niewielki oddźwięk u pub- liczności. Tym razem Cui i Laroche byli zgodni i pochwalili ope- rę; ale samego kompozytora wkrótce zaczęły ogarniać typowe wątpliwości, bo pisał do Taniejewa, że Wakuła "triumfalnie upadł... Jest zbyt zapchany szczegółami, zbyt gęsto instrumento- wany, zbyt ubogi w głosowe efekty... Styl Wakuły jest zupełnie nieoperowy, nie ma szerokości i rozmachu." Wakuła pozostał w repertuarze Teatru Maryjskiego jeszcze przez trzy sezony, każ- de kolejne wykonanie stanowiło dla kompozytora większy powód do niezadowolenia. Jednak mimo tego użalania się nad sobą, zaw- sze miał słabość do tego utworu i nigdy nie stracił wiary w jego możliwości. W 1885 roku przystąpił do całkowitej przeróbki, zu- pełnie zmieniając prawie połowę muzyki i libretta, a nawet nada- jąc mu nowy tytuł Trzewiczki. W 1887 roku sam dyrygował operą w Teatrze Wielkim i tym razem nie zniechęcił go brak entuzjazmu publiczności. Za jego życia już nigdy więcej nie została wykonana; ale w 1890 roku, trzy lata przed śmiercią, nadal pisał Jurgenso- nowi, że wierzy "bez zastrzeżeń" w przyszłość Trzewiczków w re- pertuarze operowym. "Uważam ją pod względem muzycznym za swoją najlepszą operę" - stwierdził kompozytor Eugeniusza Oniegina i Damy pikowej. Ale powróćmy do jesieni 1874 roku, kiedy Czajkowski odkrył swą pomyłkę dotyczącą daty nadsyłania prac na konkurs, co jed- nak nie zachwiało jego wiary w sukces Kowala Wakuły. Potem były przeprosiny Naprawnika, niezadowolenie wielkiego księcia i wszystkie te podchody, co mogło tak szybko spowodować jego upadek na duchu. Ale właśnie wtedy, przeżywając pierwszy kry- zys, z całą jasnością uświadamiając sobie swoją samotność i swój ograniczony talent, przeprowadził się do większego mieszkania w Moskwie, znalazł pocieszenie w kolejnych wykonaniach II Kwartetu smyczkowego i Burzy, a także przystąpił do szkicowania utworu, który okaże się najpopularniejszym koncertem fortepia- nowym, jaki kiedykolwiek powstał. ROZDZIAŁ VI Wypisałem się "Bezwartościowe... nie do zagrania... oklepane... niezdarne... niefortunne... banalne... wulgarne..." Jadowitym uwagom Nikołaja Rubinsteina o I Koncercie forte- pianowym Czajkowskiego należy się poczesne miejsce w obfitują- cej w momenty ironiczne historii muzyki, obok cesarza Józefa II mówiącego Mozartowi, że w jego utworach jest "za dużo nut" i niefortunnego impresaria, który nie poznał się na Beatlesach. I Koncert b-moll (op. 23) jest jednym z najpopularniejszych i naj- częściej słuchanych dzieł muzycznych, jakie kiedykolwiek powsta- ły. Dziś, 120 lat po jego skomponowaniu, na samych płytach kompaktowych istnieje około siedemdziesięciu pięciu różnych interpretacji - więcej niż jakiegokolwiek innego utworu, klasycz- nego czy popularnego, wymienianego w katalogach firm fonogra- ficznych. Zarówno w Londynie, jak w Nowym Jorku, nieodmien- nie należy do najczęściej wykonywanych koncertów w każdym se- zonie, a także nadawanych przez radio. Czajkowski nie zostawił najmniejszej wskazówki, dlaczego po skomponowaniu Kowala Wakuły zdecydował się nadać swemu ko- lejnemu większemu dziełu formę koncertu. Nie ulega natomiast wątpliwości, że pracował nad nim ogarnięty niemal obsesyjnym uniesieniem, kończąc szkice w ciągu zaledwie sześciu tygodni i przyjmując za oczywiste, że sam Rubinstein będzie dyrygował prawykonaniem tuż po Nowym Roku. Pod koniec 1874 roku pozycja Czajkowskiego jako kompozy- tora szybko się umacniała. W końcu opublikowano I Symfonię; Burza była wychwalana przez jego rywali z Petersburga; obu kwartetom również dobrze się wiodło. Nawet Oprycznik cieszył się powodzeniem na przekór licznym zastrzeżeniom do tej opery kompozytora, który oderwał się od pracy nad koncertem tylko raz, ~by wziąć udział w jej kijowskiej premierze. Świadom swych własnych braków jako pianisty, zanim przystąpił do instrumen- tacji zwrócił się do Rubinsteina o komentarz partii na fortepian. Fatalne spotkanie, po którym obaj mieli się udać na przyjęcie do Albrechta, odbyło się w wigilię Bożego Narodzenia 1874 roku* w sali wykładowej Konserwatorium. Zagrałem pierwszą część. Ani jednego słowa, najmniej- szej reakcji! Zacząłem czuć się tak głupio, tak nieswojo, jak gospodarz, który przygotował dla przyjaciela wyszu- kane danie, a ten je nie mówiąc ani słowa. Powiedz coś, na litość boską, nawet jeśli miałbyś ją zganić po przyja- cielsku! Chociaż jedno słowo zachęty, nawet jeśli nie mia- łaby to być wylewna pochwała! Rubinstein, przeczuwał kompozytor, "szykował gromy". Dla Czajkowskiego jego milczenie znaczyło: "Jak mogę wdawać się w szczegóły, kiedy cały utwór budzi we mnie odrazę?" Kaszkin i Hubert, również obecni, sprawiali wrażenie, jakby czekali ner- wowo, niepewni, jak powinni zareagować. Zebrawszy wszystkie siły, Czajkowski zagrał utwór do końca. "Znowu milczenie. Wstałem i zapytałem ~,No i cóż?~~ I wtedy, naj- pierw cicho, ale stopniowo przyjmując ton Jowisza Gromowład- cy, Nikołaj Grigorjewicz zaczął się znęcać nad moim dziełem." Koncert był "do niczego" pod każdym względem, "niepodobna go grać, nagromadzone w nim pasaże są tak banalne, tak niezgrabne, tak niefortunne, że nie da się ich przerobić." Utwór jako całość był "trywialny i zły". Czajkowski "ukradł trochę stąd, trochę stamtąd". Może da się uratować dwa czy trzy fragmenty. Resztę należałoby "wyrzucić lub kompletnie przeredagować." Coraz bardziej się podniecając w miarę mówienia, Rubinstein zasiadł do fortepianu i zaczął okrutnie parodiować utwór. "Na przykład to - przekrzykiwał swoje bębnienie w klawisze - co to ma być? A to? Czyż tak można?" Wszystko to zarówno "zdumia- ło", jak i "dotknęło" Czajkowskiego. Jednak najbardziej czuł się urażony tonem, jakim Rubinstein wygłaszał swoją tyradę. "Gdyby akurat wszedł ktoś postronny, doszedłby do wniosku, że jestem jakimś maniakiem, nieudolnym, nic nie potrafiącym grafomanem, niepotrzebnie zanudzającym tego znakomitego muzyka swymi bezwartościowymi wypocinami." Czajkowski bez słowa wyszedł z sali. Może nakłoniony przez Huberta i Kaszkina, równie zaskoczonych gwałtownością jego uwag, Rubinstein udał się za nim na górę i widząc wzburzenie Czajkowskiego, zaciągnął go do jakiegoś pustego pokoju. "Tam jeszcze raz mi powtórzył, jak niedobry jest mój koncert, jak ten i tamten pasaż wymagają radykalnych zmian, a jeśli dokonam gruntownej przeróbki zgodnie z jego sugestiami w takim to a takim terminie, zrobi mi zaszczyt i wykona utwór na swoim koncercie." Czajkowski odparł: "Nie zmienię ani jednej nutki. Opublikuję go dokładnie w takiej wersji, jak teraz."' W najbliższej przyszłości zdaje się, że dotrzymał słowa, zre- zygnował z zadedykowania utworu Rubinsteinowi i czekał na bardziej przychylny oddźwięk od innego wykonawcy. W ciągu kilku tygodni otrzymał ocenę Hansa von Bulowa, niemieckiego pianisty i dyrygenta, którego talenty rok wcześniej, po jego mo- skiewskim koncercie, Czajkowski - krytyk muzyczny wychwalał. I w taki oto sposób doszło do tego, że światowe prawykonanie owego wielce cenionego dzieła odbyło się 25 października 1875 roku nie gdzie indziej, tylko w Bostonie w stanie Massachusetts podczas amerykańskiego tournee Bulowa, któremu ostatecznie kompozytor zadedykował swoje dzieło. Utwór, napisał pianista do Czajkowskiego, odniósł taki sukces, że publiczność domagała się bisu finału. "Gdyby tak zdarzyło się to tutaj!" - zwrócił się z westchnieniem Czajkowski do Rimskiego-Korsakowa. Pierwsze wykonanie w Rosji, 13 listopada w Petersburgu, z Gustawem Krossem jako solistą, nie zakończyło się sukcesem; Cui i Laroche napisali letnie recenzje, a sam Czajkowski był niezadowolony z tego, jak Naprawnik pokierował orkiestrą. Premiera moskiew- ska, trzy tygodnie później, spotkała się ze znacznie życzliwszym przyję- ciem, orkiestrą dyrygował - o dziwo! - sam Rubinstein. Interpre- tacja dziewiętnastoletniego cudownego młodzieńca, Siergieja Ta- niejewa, była tak znakomita, że Czajkowski w recenzji z koncertu oświadczył, że "nie mógłby sobie wymarzyć lepszego wykonania". W następnym roku, przed wydaniem koncertu drukiem, wpro- wadził kilka poprawek w partii na fortepian zgodnie z sugestiami pianisty Edwarda Dannreuthera, który po raz pierwszy zagrał koncert w Anglii 23 marca 1876 roku w Crystal Palace. Minęły jeszcze dwa lata, podczas których koncert zdobywał coraz więk- szą popularność za granicą, nim w końcu Rubinstein, spuściwszy z tonu, nauczył się partii na fortepian, stając się później jednym z czołowych propagatorów dzieła. Czy w takim razie Czajkowski wyolbrzymił przykrą scenę w Konserwatorium w grudniu 1874 roku? List, z którego po- chodzi opis, został napisany ponad trzy lata po tym wydarzeniu, kiedy kompozytor znów miał powód czuć żal do Rubinsteina; w owym czasie chyba nikomu nie opowiedział tak żywo o swym upokorzeniu, chociaż jego litość nad samym sobą jest widoczna w innym liście, w którym pisze, że nie ma się z kim podzielić tą wiadomością. Dwa tygodnie po tym incydencie Czajkowski napi- sał do swego brata Anatolija, że święta upłynęły mu w "wielkiej depresji". Jego duma doznała "poważnego ciosu" od "samego Rubinsteina... który nie może się odzwyczaić od traktowania mnie jak nowicjusza, potrzebującego rady, szczerych komentarzy, druzgocących sądów". Czajkowskiego dotknęło również niezde- cydowanie Huberta w obliczu ataku Rubinsteina. Jeśli wziąć pod uwagę, że mienią się oni moimi przyja- ciółmi i że w całej Moskwie nie ma nikogo, kto by mógł z miłością i uwagą odnieść się do mego utworu, zrozu- miesz jak było mi ciężko... Tak naprawdę, to czuję się w Moskwie niezwykle samotny. Gdyby nie moja praca, ostatecznie bym się załamał. Ale co bardziej przygnębiało Czajkowskiego: jego życie zawo- dowe czy osobiste? Nie ma nikogo w Moskwie, zwierzał się Ana- tolijowi, kogo mógłby nazwać przyjacielem "w całym znaczeniu tego słowa". Jego zdaniem to homoseksualizm spowodował "bez- denną przepaść" między nim a resztą społeczeństwa. "Pogłębia moją wyniosłość, lęk przed towarzystwem, nadmierną nieśmia- łość, nieufność do wszystkich - reasumując rodzi tysiące cech, które sprawiają, że jestem jeszcze bardziej nietowarzyski. Ostat- nio, możesz wierzyć lub nie, całkiem poważnie myślę, czy nie za- mieszkać w klasztorze lub innym podobnym miejscu." Postanowienie Czajkowskiego, by wyjechać z Moskwy, datuje się od tamtej zimy, podczas której "osiągnął skrajne niezadowole- nie z życia i pragnął śmierci". Potrzebował przynajmniej pilnej "zmiany otoczenia. W chwili obecnej było to niemożliwe, znie- chęcony kontynuował swe nudne zajęcia w Konserwatorium- ożywiając się jedynie, kiedy śledził niesłychane postępy swego naj- lepszego ucznia Taniejewa (młodszego brata swego szkolnego ko- legi Władimira, tego, który tak plastycznie opisywał publiczne chłosty). W tym wszechstronnie utalentowanym młodym geniu- szu, który zostanie wybitnym kompozytorem i uniwersalnym mu- zykiem, ten mizantrop z własnego wyboru znalazł kolejnego przy- jaciela na całe życie - nawet jeśli, jak w tym wypadku, była to przyjaźń czysto zawodowa. Mimo użalania się nad sobą, tamtej wiosny udało mu się do- kończyć partyturę koncertu fortepianowego, napisać tęskną Sere- nade melancholique (op. 26) dla węgierskiego skrzypka Leopolda Auera, profesora skrzypiec w Konserwatorium Petersburskim, skomponować co najmniej osiemnaście pieśni (opus 25, 27 i 28, ten ostatni zawiera nieśmiertelne Straszną chwilę i Po co?) oraz "przeżyć" cieszącą się większym powodzeniem moskiewską insce- nizację swojej "brzydkiej, nieszczęsnej" opery, Oprycznika. Może się to wydawać aż nadto pracowity okres dla człowieka ponoć ostatecznie załamanego. Co więcej, ten człowiek bez przy- jaciół mógł zawsze liczyć na gościnność Szyłowskiego i Kondrat- jewa. Tamtego lata krążąc między ich wiejskimi posiadłościami w Usowie i Nizach udało mu się w niespełna dwa miesiące naszki- cować III Symfonię, "Polską"*. Do instrumentacji przystąpił zna- lazłszy się pod troskliwą opieką swojej siostry Saszy w Wierbow- ce, jeszcze jednym majątku Dawydowów, graniczącym z Kamion- ką, a dokończył ją w Usowie u Szyłowskiego, któremu ostatecznie zadedykował utwór. Prawdopodobnie najsłabsza ze wszystkich symfonii Czajkow- skiego (częściowo, być może, z uwagi na pośpiech, z jakim była komponowana), odniosła sukces na premierze pod dyrekcją Ru- binsteina w Moskwie w listopadzie tamtego roku, zaledwie dwa tygodnie przed wykonaniem koncertu fortepianowego przez Ta- niejewa i Rubinsteina. Ten sam miesiąc przyniósł również wiado- mość o zwycięstwie Kowala Wakuły w konkursie na operę, ogło- szonym przez Rosyjskie Towarzystwo Muzyczne, po którym niebawem nadszedł schlebiający list od Rimskiego-Korsakowa, proszącego o uwagi o kilku ćwiczeniach z kontrapunktu w stylu * Ta dość niefortunna nazwa została spopularyzowana przez angielskiego dyrygenta sir Augusta Mannsa, który zasugerował się uwagą kompozytora dotyczącą tempa fina- łowej części symfonii - tempo di Palacca. Bacha. Czajkowski był tak zachwycony, że zrewanżował się za komplementy nie szczędząc pochwał: Padam na twarz pełen czci przed Pana szlachetną arty- styczną skromnością i niezwykłą siłą charakteru... Żadne słowa nie mogą oddać mojego bezgranicznego szacunku dla Pańskiej artystycznej osobowości. Jak powierzchowne i blade, jak daremne i naiwne wydają się moje własne wy- siłki w porównaniu z Pana osiągnięciami... Jestem całko- wicie przekonany, że uwzględniając Pański wielki talent i niezwykłą sumienność, spod Pana pióra wyjdą dzieła, które przyćmią wszystko, co do tej pory zostało skompo- nowane w Rosji. Mimo niefortunnego początku, rok 1875 okazał się niezwykle owocny. Czajkowski na prośbę Rubinsteina nawet napisał muzy- kę do przetłumaczonego na rosyjski libretta Lorenza da Ponte do mozartowskiego Wesela Figara. Opera miała być wystawiona przez Konserwatorium. Pod koniec jesieni znów był w najlepszym humorze, do czego przyczyniła się między innymi wizyta w Moskwie Camille'a Saint-Saensa - kolegi-kompozytora o ros- nącej sławie, a zarazem homoseksualisty, z którym z miejsca zna- lazł wspólny język. Z zachwytem stwierdził, że Francuz podziela nawet jego słabość do naśladowania tancerek. Nikołaj Rubinstein, siedząc przy fortepianie, był jedynym świadkiem jednej z najbar- dziej nieprawdopodobnych scen w historii muzyki końca dzie- więtnastego wieku, kiedy to Czajkowski i Saint-Saens wspólnie wykonali na estradzie sali koncertowej Konserwatorium krótki balet zatytułowany Galatea i Pygmalion. Oczywiście brak recenzji z tego niezwykłego przedstawienia w Konserwatorium. Według Modesta, niewątpliwie opierającego się na relacji swego brata, trzydziestopięcioletni Czajkowski tań- czył Pygmaliona, podczas gdy czterdziestoletni Saint-Saens z "niezwykłą sumiennością" podjął się roli Galatei. Niestety ta obiecująca współpraca nie potrwa długo; kiedy Saint-Saens nie wywiązał się z obietnicy zaprezentowania francuskiej publiczności uwertury Romeo i Julia, stosunki między obu kompozytorami uległy ochłodzeniu. Jednak jako czcigodni, światowej sławy kom- pozytorzy będą mieli okazję pośmiać się wspominając tamto sym- patyczne wydarzenie prawie dwadzieścia lat później, kiedy spotka- ją się w Anglii, by odebrać tytuły doktorów honoris causa Uni- wersytetu Cambridge. Znudzony życiem na prowincji i pragnąc być bliżej brata, Mo- dest Czajkowski od jakiegoś czasu rozglądał się za pracą albo w Moskwie, albo w Petersburgu. Jego poszukiwania ostatecznie zawiodły go do domu bogatego ziemianina, Hermana Konradie- go, który ze swą żoną Aliną szukał guwernera dla ich ośmiolet- niego, głuchoniemego syna Nikołaja. Czajkowski zachęcał brata, by przyjął posadę; przez następne dziesięciolecie lub dłużej Mo- dest będzie wywiązywał się ze swych obowiązków z niezwykłą sumiennością i oddaniem. Zanim jednak państwo Konradi osta- tecznie zgodzili się go zatrudnić, nalegali, by odbył roczne szkole- nie w Lyonie, w prywatnej szkole prowadzonej przez czołowego światowego specjalistę w dziedzinie opieki nad głuchoniemymi, Jacquesa'a Gugentoblera. Nadal utrzymując bliskie kontakty z Saint-Saensem, Czajkow- ski zgodził się towarzyszyć Modestowi do samego Paryża. Po drodze zatrzymali się w Genewie, gdzie ich siostra przebywała na okres remontu domu w Kamionce. Bracia przybyli w samą porę na Nowy Rok. Sasza była znów brzemienna. Następnie udali się do Paryża, gdzie 20 stycznia życie Czajkowskiego "odmieniło się na zawsze" po pierwszym wysłuchaniu przez kompozytora Car- men Bizeta. Nigdy, napisał Modest, nie widział swego brata tak głęboko poruszonego inscenizacją teatralną. "Chociaż nie preten- duje do głębi - pisał później Czajkowski o Carmen - ta muzyka jest tak czarująca i prosta, tak żywa, tak szczera i nieskompliko- wana, że wszystko zapisałem w pamięci, od początku do końca... Dla mnie Carmen jest arcydziełem w prawdziwym tego słowa zna- czeniu: jednym z tych rzadkich dzieł, które w niezrównany sposób odzwierciedlają aspiracje muzyczne całej epoki." Podczas pobytu w Paryżu przystąpił do pracy nad swoim III Kwartetem smyczkowym (który się okaże ostatnim). Zgodnie z za- mierzeniami Czajkowskiego, miał to być hołd pamięci Ferdynan- da Lauba, przyjaciela i kolegi z Konserwatorium, który poprowa- dził pierwsze wykonania obu jego poprzednich kwartetów i który zmarł w ubiegłym roku. Kiedy wrócił do Rosji, zostawiwszy niepocieszonego Modesta samego, by przyzwyczajał się do swego nowego życia w Europie, jak zwykle czekało go dużo nowego. W Petersburgu, gdzie spędził dziesięć dni przysłuchując się próbom przed prawykonaniem w stolicy swojej III Symfonii, bardzo go pociągała możliwość otrzymania stypendium na dwa lata w celu studiowania za grani- cą, chociażby dlatego, by być bliżej Modesta; ale nic z tego nie wyszło, podobnie jak z niespodziewanych starań Cui zdobycia je- go przyjaźni, co nie przeszkodziło Czajkowskiemu bezlitośnie ocenić jego nowe pieśni podczas prób ostatniej opery krytyka, Angelo. Ale wróciwszy do Moskwy w ciągu miesiąca ukończył III Kwartet smyczkowy es-moll (op. 30), który został zaprezentowany dwa tygodnie później, 14 marca, na kolejnym wieczorze muzycz- nym u Nikołaja Rubinsteina. Tym razem Anton Rubinstein był nieobecny i nie zatruł atmosfery; jeśli już, to sam kompozytor ostudził entuzjazm pozostałych gości. Pomimo sukcesów, odnie- sionych w ubiegłym roku, znów ogarniał go kolejny kryzys wiary w siebie. "Mam wrażenie, że się wypisałem - zwierzył się naza- jutrz Modestowi. - Zaczynam się powtarzać, nie potrafię wymyś- lić nic nowego. Czyżby to już był mój łabędzi śpiew? Czy nie mam już dokąd pójść? Bardzo smutno..." Kwartet został w gruncie rzeczy ciepło przyjęty podczas pierw- szego z trzech publicznych wykonań dwa tygodnie później, na koncercie w Konserwatorium z okazji wizyty wielkiego księcia Konstantyna Nikołajewicza. Jego pełen zadumy, elegijny nastrój, zapowiadający własny nekrolog muzyczny Czajkowskiego, za- pewnił III Kwartetowi nieco bardziej trwałe miejsce w repertuarze niż wyżej cenionemu przez kompozytora II Kwartetowi. Dla więk- szości krytyków najlepsza jest pierwsza z trzech części "bardziej złożona i subtelna w budowie". publiczność obecna w Konserwa- torium podczas prawykonania andante nawet płakała. Jednak uwzględniwszy okoliczności funebre e doloroso, te łzy mogły być raczej uronione przez pamięć na popularnego Lauba. Mimo całego wyrafinowanego sentymentalizmu muzyki kameralnej Czajkowskie- go, potomni mają skłonność naśladować Tołstoja, płacząc podczas andante cantabile, w ten sposób zapewniając I Kwartetowi Czaj- kowskiego znacznie większą popularność niż obu późniejszym. Mniej więcej w tym czasie Czajkowski dowiedział się od Bu- lowa o ciepłym przyjęciu jego I Kwartetu smyczkowego w Bosto- nie, gdzie zainteresowanie jego dziełami wzrosło po sukcesie I Koncertu fortepianowego. Podniesiony na duchu wsparciem Bu- lowa, wykorzystał okazję, by wyładować swoją chandrę na swym zrzędliwym byłym mentorze Antonim Rubinsteinie, który powie- dział Besselowi, że kwartet nie jest wart opublikowania. "Ten olimpijski bóg nigdy nie okazał nic oprócz pogardy dla wszyst- kiego, co napisałem, czym poważnie mnie zranił" - napisał do von Bulowa, którego poparcie, dla kontrastu, dużo dla niego zna- czyło. Dzięki innemu propagatorowi jego prac, Antonowi Doo- rowi, dawnemu koledze z Konserwatorium, któremu zadedyko- wał swój Valse caprice na fortepian, Czajkowski zyskał popular- ność również w Wiedniu. Nawet Liszt był pod wrażeniem. "Chcę Pana zapewnić o swym żywym zainteresowaniu pracami nowych kompozytorów rosyjskich - Rimskiego-Korsakowa, Cui, Czaj- kowskiego, Bałakiriewa, Borodina - napisał tamtego lata do Bessela. - W przyszłym roku zaproponuję wykonanie innych utworów tych kompozytorów. Zasługują na poważną uwagę mu- zycznej Europy." Podniesiony na duchu tym zagranicznym sukcesem, nawet jeś- li nadal uważał się za proroka, nierozumianego we własnym kra- ju, Czajkowski przystąpił do pracy nad cyklem dwunastu utwo- rów fortepianowych, z których każdy miał prezentować jeden miesiąc roku (ale znanych, nielogicznie, jako Pory roku). Zgodnie z warunkami zlecenia Nikołaja Bernarda, wydawcy Nuwiellista, dla którego jego pieśni już obejmowały cztery suplementy wokal- ne, Czajkowski miał dostarczać tylko jeden krótki utwór miesięcz- nie do publikacji sukcesywnie przez cały rok. Dlatego miał mnó- stwo czasu na swoje następne większe zamierzenie, z którym się nosił: balet, zamówiony zeszłego lata przez Teatry Cesarskie; zaj- mował się nim z przerwami przez cały pracowity sezon, który miał za sobą. Chociaż zaintrygowany możliwością sprawdzenia swych sił w całkowicie nieznanym sobie gatunku, przyjął zlecenie, jak póź- niej wyznał, "przede wszystkim dla pieniędzy". Wydaje się szczęś- liwym zrządzeniem losu, że wybrano Jezioro Łabędzie, ten sam te- mat, na który improwizował dla swych siostrzeńców w Kamionce pięć lat wcześniej. Ale jedną z największych ironii losu w życiu Czajkowskiego stanowiło to, że nie dane mu było nigdy ujrzeć satysfakcjonującej inscenizacji Jeziora Łabędziego, nie mówiąc już o tym, że nie dowiedział się, jak wyjątkowe miejsce zajął ten utwór w panteonie klasycznych partytur baletowych. Pierwsza inscenizacja, w Teatrze Wielkim, zakończyła się kompletnym fia- skiem, a przyczynili się do tego nieodpowiedni choreograf, dyry- gent, tancerze i orkiestra; a za jego życia nigdy nie przygotowano drugiej inscenizacji. Tajemnica spowija genezę utworu, najwyraźniej mieszanki opowieści ludowych z Rosji i Niemiec. Czy sam Czajkowski za- proponował ten temat z uwagi na przedstawienie dziecięce, które zorganizował w 1871 roku? Czy sam kompozytor wymyślił zarys fabuły? Niektórzy historycy tak uważają, chociaż nieznajomość gatunku wydaje się czynić obydwa założenia mało prawdopodob- nymi. Tradycyjnie przyjmuje się, że fabułę baletu obmyślił Wła- dimir Biegiczew, ojczym Szyłowskiego, z pomocą tancerza Wasili- ja Gelcera, chociaż żaden z nich nie został wymieniony w pro- gramie pierwszej inscenizacji. Czajkowski niewiele też wiedział o komponowaniu baletów; Kaszkin pisze, że uważał za wystarcza- jące "wypożyczyć z biblioteki partyturę baletu i drobiazgowo przestudiować ten rodzaj kompozycji."~ Jeśli potrzebował rady, dotyczącej tempa poszczególnych numerów tanecznych albo ko- lejności, w jakiej sceny, wykonywane przez różnych tancerzy, po- winny następować po sobie, nie było nikogo, kto mógłby nią słu- żyć. Krótko mówiąc, całe przedsięwzięcie było triumfem nadziei nad brakiem doświadczenia. Nawet kiedy doszło do prób, Czaj- kowski nie mógł się w nie tak zaangażować, jak to miał w zwycza- ju przy swoich operach, nie mając najmniejszego pojęcia o stoso- wanych technikach. Mając to na uwadze nie dziwi, że praca stała się czymś w rodza- ju kieratu. Ale uwinął się z nią zdumiewająco szybko. Naszkico- wawszy dwa akty w Usowie zeszłego lata, ukończywszy instrumen- tację w wolnych chwilach tej jesieni, w marcu stwierdził, że ma tylko miesiąc, podczas którego musi napisać niemal trzy całe akty, by zdążyć w terminie, to znaczy przed końcem kwietnia. "Jestem po szyję pogrążony w tworzenie partytury do baletu - napisał do Anatolija 29 marca, miesiąc po ukończeniu III Kwartetu. - Muszę poświęcić całą Wielkanoc, by skończyć tę niesłychanie nudną, przedłużającą się robotę." Ukończył balet w Glebowie, posiadłości Szyłowskiego, 22 kwietnia, dwa dni przed terminem. Jego listy z następnego roku, podczas którego przygotowywa- no moskiewską premierę Jeziora Łabędziego (odbyła się 4 marca 1877 roku), również niewiele mówią o genezie pierwszej insceni- zacji. Czajkowski wspomina różne prywatne przesłuchania muzy- ki - w Konserwatorium i w jego własnym domu - w opracowa- niu na fortepian, szybko dokonanym przez Kaszkina; ale bardzo mało pisze o postępie prac w Teatrze Wielkim, gdzie go popro- szono o usunięcie kilku numerów i dodanie innych, by dopasować balet do możliwości obsadowych teatru. Jeden list Czajkowskiego do Modesta, opisujący próby, brzmi niemal nonszalancko: Nie uwierzyłabyś, jakie to śmieszne obserwować ba- letmistrza tańczącego z najpoważniejszą i natchnioną mi- ną przy dźwiękach jednych, jedynych skrzypiec... Ale czu- ję zazdrość, patrząc na baleriny i tancerzy, rzucających uśmiechy wyimaginowanej publiczności i wykorzystują- cych każdą okazję, by podskoczyć i zawirować, jakby to był ich święty obowiązek. Przynajmniej mógł donieść, że "wszyscy w teatrze zachwycają się moją muzyką". Jednak na tym etapie jego kariery balet wydaje się dla Czajkowskiego nieskończenie mniej ważnym środkiem wy- razu niż opera; chociaż wyraźnie zadowolony ze swojej pracy, zdaje się niezwykle obojętny na jej dalsze losy. Według Modesta, zauważa się wyraźny brak "nerwowego napięcia", które zawsze towarzyszyło przygotowaniom do premiery opery. Więc kiedy pierwszego wieczoru jego najsławniejszy ze wszystkich baletów zrobił klapę, Czajkowski pozostał dziwnie nieporuszony. "Uboga scenografia"; "brak wybitnego tancerza"; nieodpowiednia orkiestra pod dyrygentem, który "nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tak skomplikowaną partyturą" - wszyst- ko to, mówi Modest, "umożliwiło kompozytorowi z całym spoko- jem zrzucić winę za niepowodzenie na innych". Zdaje się, że do pewnego stopnia Czajkowski padł ofiarą poli- tyki, prowadzonej przez teatry. Było tradycją, że nowe balety, które pojawiały się dość rzadko, stawały się wehikułami dla prima- balerin opery, w tym wypadku Anny Sobieszczeńskiej. Ale zatań- czyła partię Odetty dopiero w czwartym przedstawieniu, kiedy by- ło już za późno, by uratować reputację i kompozytora, i jego dzie- ła. Podczas pierwszego wieczoru Jeziora łabędziego partię kobiecą powierzono jej znacznie mniej utalentowanej rywalce Paulinie Karpakowej - wydaje się, że głównie z uwagi na pozycję finan- sową jej męża, greckiego milionera. Ograniczone możliwości Kar- pakowej były jednak tylko jedną z przyczyn marnej inscenizacji sztuki, która zawsze irytowała moskiewskich koneserów, ponie- waż czerpała raczej z niemieckich, niż rosyjskich źródeł. Balet z tematem wziętym z życia i wierzeniami ludo- wymi byłby nie tylko nieporównywalnie bardziej interesu- jący dla rosyjskiej publiczności, ale również nieporówny- walnie bardziej użyteczny. Mogło to być przedstawienie szczególnych zwyczajów rosyjskiego życia; mogło zapozna- wać widownię z cechami charakteru narodowego; jednym słowem, nie musiało być serią ślicznych, lecz pustych i czasem absurdalnych scen. Pomijając tę nacjonalistyczną górnolotność, krytyka przyjęła balet chłodno. Narzekano na "ubóstwo fantazji twórczej" i "mo- notonię tematyczną i melodyczną", co dzisiaj może zdumiewać. Kaszkin, dobrze znający partyturę, napisał najbardziej entuzja- styczną recenzję, chociaż nawet on uważał Jezioro Łabędzie za bla- dy cień dotychczasowych dzieł Czajkowskiego. "Muzyka ma wiele ślicznych momentów, niektóre z nich może nawet są za dobre dla baletu; ale błędem byłoby postawić ją w jednym rzędzie z po- przednimi kompozycjami Czajkowskiego." Dysponujemy rów- nież słowami Kaszkina, że mimo swego marnego debiutu, tym niemniej ta inscenizacja Jeziora Łabędziego "utrzymała się na sce- nie [Teatru Wielkiego] przez wiele lat, póki nie rozsypały się de- koracje". Jak to się często zdarzało, Czajkowski rozczarował się Jezio- rem łabędzim po letnim przyjęciu, z jakim spotkała się insceniza- cja, która najwidoczniej nie oddała sprawiedliwości dziełu. Dopie- ro dwanaście lat później, w Pradze, dozna "jednej krótkiej chwili niezmąconego szczęścia" podczas drugiego aktu. Ale dopiero wkrótce po śmierci kompozytora dzieło zacznie stopniowo zyski- wać nieśmiertelność, kiedy zdolniejsi choreografowie znajdą bar- dziej stylowy sposób oddania motywu przewodniego - wzrusza- jąco nieszczęśliwej młodzieńczej miłości. Bo to ona, jak zawsze, zaintrygowała Czajkowskiego i stanowiła siłę napędową najbar- dziej zapadających w pamięć motywów muzycznych arcydzieła. Kompozytor byłby przerażony późniejszymi przeróbkami Jeziora łabędziego, szczególnie "szczęśliwym zakończeniem", często wpro- wadzanym po jego śmierci. Sprawą zasadniczą dla celu muzycz- nego Czajkowskiego było to, by balet kończył się śmiercią obu kochanków, Zygfryda i Odetty. Jednak dzięki swemu trwałemu miejscu w sercach widzów, Jezioro łabędzie wkroczyło do króle- stwa, gdzie dyrektor finansowy ma tak samo dużo do powiedze- nia na temat inscenizacji, co choreograf. Kończąc partyturę Jeziora Łabędziego u Szyłowskiego, Czaj- kowski przeszedł kilka ataków gorączki. Dwa tygodnie po opusz- czeniu Glebowa poczuł się znacznie gorzej i lekarze obawiali się nawet, że to początek tyfusu. Po szalonej pracy przez ostatnie osiemnaście miesięcy, a także podczas krótkotrwałej wizyty w Pe- tersburgu, kiedy trzeba było rozwiązywać coraz to nowe proble- my, wynikające w związku z inscenizacją Wakuły - kompozyto- rowi zalecono spędzić lato na kuracji w Vichy przed dawno za- planowanym wyjazdem na pierwszy letni festiwal muzyki Richar- da Wagnera w Bayreuth. Perspektywa ucieczki z Moskwy była jedyną rzeczą, która pozwoliła mu dotrwać do końca wiosennego semestru w Konser- watorium, gdzie jego wykłady stawały się coraz bardziej ekscen- tryczne i źle przygotowane. Czuł też coraz większe zażenowanie, ponieważ zaczęła o nim krążyć opinia pedagoga faworyzującego studentów kosztem studentek, a nawet zapraszającego niektórych studentów do siebie do domu. W sytuacji, kiedy jego życie osobi- ste trudno nazwać ustabilizowanym, z Boczeczkarowem przyjeż- dżającym i wyjeżdżającym, z Kondratjewem, szukającym schro- nienia przed żoną, która odkryła jego romans z ich służącym, Czajkowski czuł, że w każdej chwili może stać się bohaterem skandalu. Jedyne, co mógł zrobić, to dotrwać do końca semestru bez prowokowania losu, pomimo swego wzrastającego zaurocze- nia studentem, grającym na skrzypcach, Josifem Kotkiem, i uciec do Europy, Modesta i Vichy. Ale lato 1876 roku zaczęło się źle, a potem było jeszcze gorzej. Pobyt u Kondratjewa, zaplanowany na dwa tygodnie, skończył się po trzech dniach, kiedy jego gospodarz odmówił, co nie dziwi, zwolnienia swego nadal "niesubordynowanego" służącego Alek- sieja. "Każdej nocy - zwierzał się Czajkowski Modestowi- urządza lokajskie popijawy, wskutek czego odpada możliwość snu. Pewnego razu w nocy nie wytrzymałem." Szukając schronienia w Kamionce stwierdził, że Sasza jeszcze nie wróciła z Genewy. Po dwóch tygodniach spędzonych w towa- rzystwie jej nudnego męża, wybrał się do niej, by się przekonać, że ona też właśnie się zdecydowała wrócić do domu. Miał nadzieję spotkać ją po drodze, ale nie powiadomiono go, że ponownie zmieniła plany, i na próżno czekał na nią przez sześć dni w Wied- niu, gdzie przedstawienie Wilhelma Tella Rossiniego stanowiło je- dyny jasny promyk w tym ponurym okresie. "Mam dosyć Wied- nia, gdzie być samym przez kilka dni to szczyt nudy" - napisał do Modesta przed wyjazdem do Lyonu, gdzie mieli się spotkać. Zmiana planów w ostatniej chwili, której przyczyna jest nieznana na skutek ingerencji nożyczek cenzorów, zdaje się wskazywać, że znalazł jakiegoś młodzieńca, który rozproszył ponurą atmosferę Wiednia. "Ostatecznie - napisał niedwuznacznie do Modesta- to taka strata czasu podróżować po świecie nie poznając miejsco- wych..." Czajkowski polubił Konradich, których poznał w Moskwie. Teraz w Lyonie był zachwycony stwierdziwszy, że jego potencjal- nie niewiele wart brat wzorowo wypełnia swoje obowiązki, wyni- kające z kontraktu. Przez ostatnich parę lat w obfitej korespon- dencji Czajkowskiego z bratem można dostrzec liczne zachęty do- tyczące rozwijania przez niego ambicji literackich i ostrą krytykę sposobu prowadzenia się. Przede wszystkim Czajkowski nie mógł darować Modestowi tego, co w nim dostrzegał z siebie - utalen- towanego młodzieńca, który zmarnuje sobie życie przez swoje preferencje seksualne. Jego zażenowanie, wynikające z ich wspól- nych skłonności, zdaje się ulec pogłębieniu podczas tej podróży, kiedy to po raz pierwszy brat dał mu powód do obdarzenia go- poza bezwarunkową miłością - szacunkiem. Sumienność, z jaką Modest opiekował się młodym Kolą Konradim, świadczyła, wed- ług Czajkowskiego, o ukształtowaniu się charakteru jego brata. "Dostrzegam przywiązanie nauczyciela i ucznia - powiedział Anatolowi - które uważam za bardzo wzruszające." Przy okazji sam Kola zaczynał się stawać "jedną z najdroższych memu sercu istot na całym świecie". Było mu bardzo trudno rozstać się z ni- mi po zaledwie trzech dniach, by udać się na leczenie do Vichy. Tutaj, w ciągu kilku godzin po przyjeździe, stało się zupełnie jasne, jak głęboka była depresja, która przez cały rok nadwerężała psychikę Czajkowskiego. Potrzebny był jedynie okres przymuso- wej bezczynności, by się ujawniła. Zaraz pierwszego dnia pobytu w Vichy napisał do Modesta, przebywającego w pobliskim Lyo- nie: "Ogarnęła mnie taka straszna, śmiertelna melancholia, że wątpię, czy będę mógł tu dłużej zabawić. Nie potrafię ci opisać, jakie to okropne miejsce ani jak całkowicie brak tu czegokolwiek, co mogłoby mnie rozerwać lub pocieszyć..." Do tego jeszcze do- szła konieczność wstawania o piątej rano, czego nienawidził, by zająć miejsce w kolejce po wodę mineralną, której nie znosił jesz- cze bardziej. Resztę czasu spędzał unikając "wstrętnych" rodaków Rosjan, jednocześnie kontemplując swą samotność i absolutną niezdolność skoncentrowania się na jakiejkolwiek pracy. Drugie- go dnia pobytu, według własnej relacji, "dziesięć razy tonął we łzach". W liście do Anatolija Vichy było "przeklęte, obrzydliwe, odrażające! Wszystko się tu zmówiło, by uczynić mój pobyt zu- pełnie nieznośnym!" Drugi list Czajkowskiego do Modesta był poprzedzony cyta- tem z Boskiej komedii Dantego: Nessun maggior dolore l Che ri- cordarsi del tempo felice / Nella miseria ("Nie ma dotkliwszej bo- leści niźli dni szczęścia wspominać w niedoli.") Mogło to być pomyślane jako wzruszająca aluzja do kilku szczęśliwych dni, spędzonych wspólnie w Lyonie, ale dla Modesta znaczyło coś wię- cej. Dla brata Czajkowskiego, który od jakiegoś czasu nakłaniał go do stworzenia jakiegoś utworu na orkiestrę, opartego na dzie- jach jeszcze jednej nieszczęsnej kobiety, Franceski da Rimini, był to jasny sygnał, że kompozytor może się wyleczyć z depresji jedy- nie natychmiast przystępując do pracy. "Dlaczego nie spróbujesz skomponować czegoś do Hamleta? - proponował. - Albo do Franceski - ciągnął. - Albo Otella? A co powiesz o lermon- towskiej Tamar (...tej, która topi swych kochanków)?" Czajkow- ski pozostawał niewzruszony. Jego listy świadczą, że ogarnęła go obsesja wyrwania się z Vichy. Ostatecznie dopiął swego po zaledwie jedenastu dniach poby- tu, wykorzystując jako pretekst nagły kryzys rodzinny w Moskwie i godząc się wziąć ze sobą duży zapas wody z Vichy, by dokoń- czyć kurację. Ostatecznie przyznał, że fizycznie czuje się lepiej, chociaż nie osiągnął równowagi nerwowej. Udawszy się prosto do Modesta do Lyonu, zaproponował wyprawę na południe Francji razem z Kolą i jego guwernantką. Początkowo wszystko się toczy- ło pomyślnie - udali się przez Avignon i Montpellier do małego nadmorskiego uzdrowiska Palvas-les-Flots, gdzie wszyscy czterej członkowie wycieczki struli się miejscową wodą. Rozpacz Czaj- kowskiego w związku z własnymi dolegliwościami pogłębiał jesz- cze widok małego, biednego Koli. "Ucałuj w moim imieniu rączki tego boskiego chłopczyka - napisał później do Modesta. - I uca- łuj również jego drobne stópki, ale szczególnie jego boskie oczęta. Nie masz pojęcia, jak bardzo go kocham. Ani na moment nie przestaję o nim myśleć." Pisząc do samego "boskiego" małego Koli, Czajkowskiemu nie wystarczało podpisywać swoje listy "wu- jek Piotr", a nawet "wujek Pietia". "Całuję cię gorąco milion ra- zy" - zakończył jeden list, co sugeruje, że nawet dziewięcioletni głuchoniemy chłopczyk stał się obiektem zainteresowań seksual- nych kompozytora.'~ Może to i lepiej, że Czajkowski musiał jechać do Niemiec, by się wywiązać ze swojego ostatniego zobowiązania wobec Rosyj- skich Wiadomości - napisać sprawozdanie z pierwszego Festiwa- lu Wagnerowskiego w Bayreuth. Po drodze, jak sam wyznał, sza- stał pieniędzmi, kupując prezenty dla swych służących Michaiła i Aleksieja (Aloszy). "Do diabła. Najważniejsze, żeby dobrze spę- dzać czas." Przybywszy do Bayreuth 12 sierpnia, był rozczaro- wany widokiem grona rosyjskich kolegów, nie wyłączając Nikoła- ja Rubinsteina, Laroche'a, Huberta, Cui i Albrechta pośród tysię- cy, którzy ściągnęli tu na pierwsze kompletne wykonanie cyklu Pierścień Nibelunga Wagnera. Zadowolony, że poprzedziła go sława, Czajkowski odbył serdeczne spotkanie z Lisztem, ale był trochę rozczarowany, kiedy sam Wagner okazał się "zbyt zajęty", by go przyjąć. Biorąc pod uwagę zdolność Czajkowskiego do pielęgnowania uraz i skłonności do zbyt surowego oceniania kolegów-kompozy- torów, zachowanie Wagnera niezbyt się przyczyniło do tego, by powstała entuzjastyczna recenzja jego potężnego dzieła. Prawdę mówiąc Czajkowski już poprzednio nie krył swej niechęci do wcześniejszego stylu Wagnera i mało prawdopodobne, by Pier- ścień Nibelunga bardziej mu przypadł do gustu. Doceniał skalę przedsięwzięcia kompozytora, ale pozostał obojętny na samą mu- zykę. Pierwsze wrażenie, jakiego doznał - napisał po obejrzeniu Złota Renu - to "niewiarygodna gmatwanina, wśród której chwi- lami migają niezwykle piękne i uderzające szczegóły." Kiedy się okazało, że z powodu choroby jednego ze śpiewa- ków trzeba przełożyć o dwadzieścia cztery godziny finałowe przedstawienie, Czajkowski i Laroche korzystając z okazji wybrali się na przejażdżkę wozem po okolicy "by rozkoszować się ciszą". Kiedy przebrzmiały ostatnie akordy Zmierzchu bogów, Czajkow- ski oświadczył, że czuł się, jakby został "wypuszczony z więzienia". Pierścień Nibelunga być może jest wielkim arcydziełem, ale z pewnością nigdy nie stworzono niczego bardziej rozwlekłego i nudnego od tej nie mającej końca opery. Nagromadzenie najbardziej złożonych i wyszukanych współbrzmień, bezbarwność wszystkiego, co się na scenie śpiewa, nieskończenie długie dialogi, przygnębiające ciem- ności w teatrze, brak czegokolwiek interesującego czy poe- tyckiego w treści - wszystko to tak bardzo działa na nerwy, że aż trudno wytrzymać... Kiedyś muzyka miała sprawiać słuchaczom przyjemność; teraz, dzięki Wagne- rowi, jej celem jest nużenie ich i męczenie. Są, oczywiście, cudowne momenty. Ale wszystko razem zabójczo nudne! Czajkowski chciał jak najszybciej wyjechać z Bayreuth. Za- trzymując się na krótko w Norymberdze, by dokończyć felietony dla Rosyjskich Wiadomości, i ogarnięty nagłą tęsknotą za domem, odwołał kilkudniowy planowany pobyt nad morzem i skierował się prosto do Wierbowki i Saszy. Przybył wielce wzburzony i uspo- koił się dopiero po kilku dniach. Oprócz siostry i jej coraz licz- niejszej gromadki dzieci, była tu prawie cała jego rodzina: ojciec i macocha, bracia Anatolij i Ippolit (tego drugiego nie widział kilka lat). Ubolewając z powodu nieobecności Modesta, napisał do niego, by mu donieść, że te letnie dni upłynęły w "wielkim, wielkim szczęściu". Martwił się jedynie niedomagającym ojcem i nawracającymi chorobami Jelizawiety Michajłownej. Sasza rów- nież wydawała się raczej nazbyt zajęta, jak na gust jej brata, zdro- wiem okolicznych chłopów, "którymi się zajmuje od rana do no- cy". To mogło być nawet nie takie oczywiste dla rodziny, ale pow- rót Czajkowskiego na jej łono po pełnym napięć i irytującym lecie za granicą pomógł wykrystalizować się dylematowi, który go tak gnębił przez cały rok. W lipcu, kiedy wszyscy się pochorowali na południu Francji, Modesta uderzyła troskliwość brata, okazywana małemu Koli, kiedy przez krótki czas zastępował mu rodziców. Dzięki wodzie Vichy, którą wiózł ze sobą, kompozytor mniej ucierpiał niż jego towarzysze podróży; kiedy Modest i guwernantka chorowali, Czajkowski zaopiekował się młodym Kolą Konradim i najwyraź- niej bardzo mu się to spodobało. "Nagle nadarzyła się okazja, by ujawniły się głębokie, nie wykorzystane pokłady uczuć rodziciel- skich w duszy mojego brata - pisał spostrzegawczy Modest.- Nerwowy i łatwo ulegający irytacji po przymusowym pobycie w Vichy, nadal gnębiony depresją, która go tam ogarnęła, Piotr Iljicz z całkowitym oddaniem, niezwykłą cierpliwością i delikat- nością zajmował się tym głuchym i niemym dzieckiem, nerwowym i kapryśnym, którego było bardzo trudno zrozumieć." "Wzajemny zachwyt" mężczyzny i chłopca jeszcze się pogłębił. Dla Modesta ta niespodziewana odpowiedzialność za chłopca, całkowicie uza- leżnionego od niego, to nagłe i krótkie objęcie roli ojca rodziny "pokazało Piotrowi Iljiczowi drogę wyjścia z melancholii, która go gnębiła, z samotności, która tak mu dokuczała przez ostatnie lata." Modest miał rację; ale przeoczył inną konsekwencję takich niespodziewanych tęsknot, jakie się zrodziły w sercu jego brata. Czajkowski bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że jego głębokie uczucie do Koli Konradiego miało przynajmniej częś- ciowo podłoże erotyczne. Teraz, zanim odkrył prawdziwe kon- sekwencje tego epizodu, niesmak do siebie samego objawił się, nie po raz pierwszy, atakiem na brata - swoje zwierciadlane odbi- cie - którego od lat starał się sprowadzić na właściwą drogę. Zu- pełnie jakby Modest stał się doktorem Jekyllem dla swego włas- nego pana Hyde'a. Być nauczycielem tak czarującego dziecka, jednocześnie będąc homoseksualistą - pisał Czajkowski do swe- go brata - to niebezpieczna sytuacja. Bawiąc pośród rodziny w Kamionce, co było tak istotne dla spokoju jego własnej duszy - a właściwie nieodzowne dla jego równowagi psychicznej - kompozytor najwidoczniej zastanawiał się nad naturą swych uczuć do Koli. Niepokojąca mieszanina prawdziwie ojcowskiej miłości i grzesznego pożądania zmysłowe- go jawiła się jeszcze wyraźniej z uwagi na intensywność krótkiego okresu, kiedy zastępował chłopcu ojca. Co by się stało, gdyby za- brakło guwernantki, której obecność powstrzymywała jego i Mo- desta przed niewłaściwym zachowaniem? Jakim "nienaturalnym" pokusom by ulegli, szczególnie z dzieckiem, które nie mogło po- skarżyć się na nich nikomu, ani rodzicom, ani osobom powoła- nym do ścigania tego typu czynów? Wzdragając się na tę myśl, Czajkowski wystrzelił kolejną sal- wę w stronę Modesta o potrzebie zerwania z homoseksualizmem i zostanie takim "jak inni mężczyźni". Sytuację pogarszały jeszcze niewątpliwe talenty pedagogiczne brata; widok Modesta, trzyma- jącego za rękę młodego Kolę i niknącego w oddali na francuskiej plaży, był obrazem, którego kompozytor długo nie mógł zapom- nieć. W oczekiwaniu na sukces literacki Modest znalazł zajęcie, które wydobyło najlepsze cechy jego dotychczas nie ukształtowa- nego charakteru; aby to maksymalnie wykorzystać i by uniknąć nieszczęścia, zdaniem Czajkowskiego brat powinien albo stłumić albo zmienić swe skłonności seksualne. Tu, w otoczeniu najbliższych, Czajkowski ujrzał to wyraźniej niż kiedykolwiek. Trawiony tęsknotą za własną rodziną i miotany sprzecznościami leżącymi u podstaw stylu życia jego brata, podjął decyzję, jaka zdumieje wszystkich, którzy go znali, i w ciągu roku doprowadzi go na skraj przepaści. Dla samego Czajkowskiego w tamtej chwili był to krok, który mógł rozwiązać jego własne problemy i dać dobry przykład Mo- destowi. Z odpowiednim namaszczeniem, po zaledwie tygodniu rozmyślań w domu Saszy, napisał do swego brata: "Przeżywam teraz nader krytyczną chwilę w życiu. Przy okazji napiszę Ci o tym ze wszystkimi szczegółami. Na razie zakomunikuję ci tylko jedno: postanowiłem się ożenić." Jeśli muzykalność i dar orkiestracji należą do głównych cech wyróżniających Czajkowskiego, tuż za nimi na trzecim miejscu jest jego niemal liryczna zdolność oszukiwania samego siebie. Od zwykłego zmiennego usposobienia przez mizantropię do melan- cholii, przez blisko dwadzieścia lat wymyślał różne sposoby ukry- wania swych prawdziwych problemów - wystarczająco skutecz- nie, zarówno na krótką metę, jak na długą, by ukrywać je bardziej przed sobą niż przed innymi. Teraz, w wieku trzydziestu sześciu lat, zdobywający sławę kompozytor przyjął kurs, który według wszystkich znajomych miał go doprowadzić do katastrofy- z pewnością jego i prawdopodobnie również nieszczęsną kobietę, którą wybierze na swoją żonę. Dopiero kiedy było już za późno, owi przyjaciele przedstawili mu swoją opinię. Żeby oddać im sprawiedliwość, Czajkowski wcześniej nie dał im okazji. By z kolei oddać sprawiedliwość je- mu, trzeba pamiętać, iż sądził, że kieruje się szlachetnymi pobud- kami. Żeby oddać sprawiedliwość jej - nieszczęśliwej, wybranej niemal na chybił trafił - rzuciła się na niego z całą kobiecą prze- biegłością, jaką dysponowała. Wprawdzie nie było tego wiele. Ale Czajkowski równie mało się znał na kobiecej przebiegłości, co nadawał się na męża. Jak to się zdarza tym, którzy próbują oszukiwać samych siebie, w przypadku Czajkowskiego doprowadziło to niemal do samo- unicestwienia. Nawet wyjaśniając Modestowi motywy swej de- cyzji, przekonywał siebie tak samo, jak brata, że działa wiedzio- ny najczystszym altruizmem. "Muszę to zrobić - napisał - nie tylko dla siebie, ale dla ciebie i Toli, i dla Saszy, i dla wszyst- kich, których kocham. Ale szczególnie dla ciebie! Ty Modia, powinieneś też poważnie pomyśleć o tym, by pójść w moje ślady..." To nie był tylko chwilowy kaprys, który miał minąć. Kiedy trzy tygodnie później Czajkowski znalazł się w Moskwie, nie cze- kając na odpowiedź Modesta potwierdził swoje zamiary - i po- wtórzył instrukcje dla brata - wyjaśniając, że "dużo myślał" w ciągu tych dwóch miesięcy od ich rozstania we Francji. W wyniku tych wszystkich rozmyślań podjąłem osta- teczną decyzję, by zawrzeć oficjalny związek małżeński z każdą, która będzie gotowa mnie wziąć za męża. Wyda- je mi się, że nasze skłonności są największą i najtrudniej- szą do pokonania przeszkodą na drodze do naszego szczęścia i że musimy z całych sił walczyć z naszą naturą. Po tej dziwacznej obietnicy następuje coś, co bardzo przypo- mina groźbę: Bardzo cię kocham, bardzo kocham Kolę, i ze względu na dobro was obu mam najszczerszą nadzieję, że się nigdy nie rozstaniecie. Ale możecie zostać razem tylko pod jed- nym warunkiem: że przestaniesz być tym, kim jesteś teraz. Jest to konieczne, ciągnął Czajkowski, nie tylko "dla uciszenia plotek" - albo żeby użyć jego własnego pamiętnego francuskiego eufemizmu, w imię "qu'en dira-t-on". Ale również "dla ciebie, dla twego spokoju duszy". Po jeszcze jednym fragmencie, usuniętym przez cenzorów, Czajkowski kontynuuje: Mówisz, że trudno w twoim wieku pokonać własne słabości. Odpowiem na to, że w twoim wieku łatwiej zmienić upodobania. Myślę, że powinna ci w tym bardzo pomóc twoja religijność. Ostrzegać brata przed niebezpieczeństwami, jakie grożą na- uczycielowi-homoseksualiście, kiedy samemu ma się codziennie do czynienia ze studentami w Konserwatorium, mogło się wyda- wać hipokryzją nawet dla samego Czajkowskiego. Ze swojej stro- ny powtórzył: "Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by jeszcze w tym roku się ożenić. Jeśli mi zabraknie odwagi, tak czy inaczej na zawsze porzucę moje dotychczasowe zwyczaje i postaram się, by mnie więcej nie zaliczano do grona... [homoseksualistów]." "Nie myślę o niczym innym - dokończył - tylko o pozbyciu się wszystkich zgubnych namiętności." Tymczasem oczywiście, nie zrobił nic. Wyrażając w listach do Anatolija wątpliwości co do tego, czy małżeństwo to rozsądny krok, wkrótce wynosił pod nie- biosa zalety kawalerskiego stanu Modestowi i przyznawał się do nowych przygód seksualnych. "Nie umiem Ci wyrazić uczucia słodkiego spokoju i niemal szczęścia, jakie odczuwam w moim maleńkim i cichym mieszkaniu, gdy przychodzę wieczorem do domu i biorę książkę do ręki. W takich chwilach nie mniej od Ciebie nienawidzę owej pięknej nieznajomej, która zmusi mnie do zmiany moich przyzwyczajeń i otoczenia... Tak się do tego przy- zwyczaiłem - i do swych upodobań - że to po prostu niemożli- we wyrzucić je jak starą rękawiczkę. Poza tym nie mogę się po- chwalić siłą woli. Od moich ostatnich listów do Ciebie chyba ze trzy razy uległem swym naturalnym skłonnościom..." Minął niespełna miesiąc od tych "ostatnich listów". Bez wzglę- du na to, co sobie przysiągł, Czajkowski oświadczył bratu, że "niemożliwością jest walczyć z własnymi ułomnościami". W klu- czowym fragmencie próbuje opisać Modestowi męki "zakłopota- nia" ukochanych i przyjęcia ich "przeprosin" za jego "grzechy": Są tacy, którzy nie mogą mną gardzić za moje występ- ki chociażby dlatego, że mnie pokochali, zanim zaczęli podejrzewać, że jestem w rzeczywistości człowiekiem o zszarganej reputacji. To się odnosi, na przykład, do Sa- szy! Wiem, że wszystkiego się domyśla i wszystko wyba- cza. Tak jestem traktowany przez bardzo wielu, których kocham lub szanuję. Czy potrafisz naprawdę uwierzyć, że dręczy mnie świadomość, że współczują mi i przebaczają, kiedy w gruncie rzeczy jestem niewinny! I czy to nie strasz- ne, że ci, którzy mnie kochają, mogą się czasem za mnie wstydzić! Wszystko to zdarzyło się setki razy przedtem i zdarzy się setki razy ponownie... "Jednym słowem - kończy - celem małżeństwa (lub "jawne- go romansu z kobietą") jest zamknięcie ust różnym niegodziwym kreaturom, których opiniami wcale się nie przejmuję, ale które mogą sprawiać ból tym, których kocham." Znosząc te katusze, Czajkowski tworzył równie wydajnie, jak zawsze, skomponowawszy w ciągu pięciu dni w październiku marsz, który będzie wzruszał słuchaczy sto lat później, jednocześ- nie kontynuując pracę nad uwerturą romantyczną o jeszcze jednej upadłej kobiecie. Chociaż nie był "zwierzęciem politycznym", jak to udowodnił na przedstawieniu z 1866 roku Życia za cara, nawet Czajkowskie- go dziesięć lat później poruszyły tureckie masakry chrześcijan na Bałkanach, które doprowadziły do wypowiedzenia wojny przez Czarnogórę i Serbię. Z rosyjskimi ochotnikami, gromadzącymi się po ich stronie przeciwko Turkom, i całym narodem poruszonym podobnymi atakami na braci Słowian, jesienią sama Rosja znalaz- ła się o krok od zaangażowania się w konflikt. Możliwość wybu- chu wojny skłoniła Czajkowskiego do wygłoszenia tamtej jesieni komentarza politycznego: "To przerażające, ale zarazem przyje- mne, że nasz ukochany kraj jest gotów w końcu dać dowód swego charakteru." Tydzień później akurat gościł u znajomej, kiedy jej syn - "miły, młody człowiek" - oświadczył, że się zaciągnął, by walczyć w Serbii. "Jego matka padła zemdlona i leżała bez czucia długi czas, niezdolna powiedzieć ani słowa. Byłem bardzo poru- szony tą sceną..." Wkrótce po tym wydarzeniu Nikołaj Rubinstein, znacznie bardziej zaangażowany politycznie, poprosił Czajkowskiego o skomponowanie nowego utworu na koncert Rosyjskiego Towa- rzystwa Muzycznego, zorganizowany dla wspomożenia akcji do- broczynnej na rzecz pomocy ofiarom wojny bałkańskiej i wyposa- żania rosyjskich ochotników. W pierwszym tygodniu październi- ka, w ciągu zaledwie pięciu dni, skomponował Marsz słowiański (początkowo znany jako Marsz serbo-rosyjski. Niezwykle pory- wający, wykorzystujący serbskie melodie ludowe dla zrównowa- żenia patriotycznej bombastyczności, Marsz został przyjęty z za- chwytem podczas prawykonania w Rosyjskim Towarzystwie Mu- zycznym 17 listopada. "Wrzawa, jaka wybuchła na sali - według jednego ze słuchaczy - była nie do opisania. Wszyscy zerwali się z miejsc, wielu stanęło na krzesłach i krzyczało: ~~Brawo!~~ albo ~~Hurra!~~. Marsz trzeba było powtórzyć, po czym znów wszystko zaczęło się od nowa... Był to jeden z najbardziej podniosłych mo- mentów 1876 roku. Wielu słuchaczy płakało." Jak marsz Pomp and Circumstance czyli Land of Hope and Glory Elgara, tak Marsz słowiański Czajkowskiego sprawił większą przyjemność słucha- czom niż kompozytorowi, zdającemu sobie sprawę z tego, że war- tości muzyczne utworu miały tylko niewielki wpływ na jego po- wodzenie u publiczności. "Skuteczny" to największa pochwała, na jaką potrafił się zdobyć sam Czajkowski. W ciągu trzech tygodni października, między skomponowa- niem i premierą Marsza, napisał również utwór muzyczny bliższy swemu sercu, znacznie ważniejszy i bezpośrednio związany z ros- nącym zamieszaniem w życiu prywatnym. W pociągu z Palawas do Paryża, dumając nad widokiem Modesta i Koli na plaży, Czajkowski po raz pierwszy przeczytał piątą pieśń Piekła Dante- go, zawierającą tragiczną opowieść o Francesce da Rimini, zabitej przez męża-garbusa za to, że pokochała jego brata, i skazanej na wieczny pobyt w drugim kręgu Piekła. Od tamtej chwili "pałał" pragnieniem napisania czegoś o tragicznej heroinie Dantego. Po odrzuceniu libretta operowego, naszkicowanego przez Modesta (który po śmierci brata przerobił go dla Rachmaninowa), Czaj- kowski zdecydował się na fantazję symfoniczną na wzór Romea i Julii. Z równie potężnym tematem miłosnym (centralne andante cantabile non troppo) i plastycznym oddaniem atmosfery piekła, Francesca, której premiera odbyła się w Petersburgu w marcu 1878 roku, okaże się największym dotychczasowym sukcesem arty- stycznym Czajkowskiego. Ale najpierw musiał wkroczyć do swego własnego, prywatnego piekła, w którym również zostanie skazany na przebywanie do końca swego ziemskiego żywota. W czekających go burzliwych latach zadręczający się homoseksualista w poszukiwaniu kandy- datki na żonę przyjmie za swoje duchowe epitafium sławne słowa Dantego o Francesce: Nessun maggior dolore Che ricordarsi del tempo felice Nella miseria. CZĘŚĆ III 1877-1878 KRYZYS Wydaje mi się, że jestem teraz ostatecznie skończony ROZDZIAŁ VII Aby uciszyć plotki W nielicznych przypadkach można precyzyjnie określić chwile, kiedy człowiek osiąga w życiu punkt, od którego zaczyna się dłu- ga, lecz nieuchronna droga w dół, ku śmierci. W przypadku Czaj- kowskiego taki moment bez wątpienia nastąpił w maju 1877 roku, kiedy niespodziewanie otrzymał list od byłej studentki Konserwa- torium Moskiewskiego, Antoniny Milukowej. Rok zaczął się stosunkowo spokojnie, po jasnej kodzie w roku 1876. Na prywatnym wieczorku w Konserwatorium w grudniu Czajkowski siedział obok gościa honorowego: pisarza, którego podziwiał od czasów młodości, wielkiego Tołstoja. Podczas an- dante cantabile I Kwartetu smyczkowego kompozytor zauważył, że po twarzy pisarza płyną łzy. Wiele lat później i do końca życia będzie to wspominał z największą dumą. W tamtym tygodniu Tołstoj dwa razy odwiedził Czajkowskiego w jego mieszkaniu i spędzili cały wieczór na rozmowie. Później Tołstoj napisał do niego, że "nigdy nic nie sprawiło mu większej przyjemności, niż tamten cudowny wieczór". Czajkowski czuł się "niezwykle dumny i mile połechtany" zainteresowaniem pisarza jego osobą, jak zwie- rzył się swej siostrze. "Jestem oczarowany jego wyjątkową oso- bowością."' Teraz, kiedy prace nad Iv Symfonią były poważnie zaawanso- wane, kompozytor mógł sobie pozwolić, by poświęcić się swemu najbardziej ambitnemu przedsięwzięciu w dotychczasowym życiu artystycznym: operze opartej na arcydziele Puszkina Eugeniusz Oniegin, co zasugerowała mu Jelizawieta Andriejewna Ławrow- ska, kontralt operowy. Zrazu uznał to za "dziwaczny" pomysł. Później, jedząc samotnie obiad w restauracji, przy- pomniałem sobie o Onieginie, zamyśliłem się, potem za- cząłem rozważać propozycję Ławrowskiej i stwierdziłem, że nie jest to wcale takie pozbawione sensu. Coraz bar- dziej się zapalałem do tego pomysłu i pod koniec obiadu byłem zdecydowany. Natychmiast udałem się na poszuki- wania egzemplarza poematu, nie bez trudu udało mi się go znaleźć, pobiegłem do domu, przeczytałem ogarnięty coraz większym zachwytem i spędziłem bezsenną noc- ale jej rezultatem był scenariusz cudownej opery na kan- wie tekstu Puszkina. Współautorem libretta został Konstantin Szyłowski, brat kap- ryśnego Władimira, którego niespodziewane małżeństwo położyło się cieniem na wieloletniej przyjaźni z kompozytorem. Pomimo zadowolenia, jakie mu przynosiła praca, codzienność znów go przytłaczała, odbierając całą radość życia. "Życie jest okropnie puste, nudne, trywialne - napisał do znajomego-biseksualisty.- Myślę o małżeństwie lub stałym związku jakiegoś rodzaju." W środku ogarniającego go przygnębienia nadeszło dramatycz- ne zapewnienie dozgonnej miłości. "Był to rozwlekły list, zawiera- jący wyznanie miłości - zwierzył się później Czajkowski Kaszki- nowi - podpisany przez niejaką A. Milukową, która utrzymywa- ła, że zakochała się we mnie kilka lat temu, kiedy była studentką Konserwatorium." Pochłonięty pracą nad Onieginem, kompozytor odłożył list na bok i natknął się na niego ponownie dopiero kilka dni później przeglądając stos korespondencji. Chociaż jego odpowiedź zaginę- ła, była widocznie dość wymijająca: Czajkowski wyliczał swoje własne "wady" i delikatnie radził dziewczynie, by "zapanowała nad swymi uczuciami", zanim zostanie zraniona. Z pewnością nie była to odpowiedź mężczyzny zdecydowanego na małżeństwo, który właśnie otrzymał coś, co można nazwać oświadczynami. Odpowiedź Milukowej jasno o tym świadczy: Czas, mówi mi Pan, bym zapanowała nad swoimi uczuciami. Chociaż nie zobaczy się Pan ze mną, pocie- szam się myślą, że teraz jest Pan przynajmniej w tym sa- mym mieście, co ja, gdy za miesiąc, może szybciej, praw- dopodobnie wyjedzie Pan i Bóg wie, czy kiedykolwiek bę- dę miała tyle szczęścia, by Go ujrzeć, jako że ja również planuję wyjazd z Moskwy. Ale gdziekolwiek będzie każde z nas, nigdy Pana nie zapomnę ani nie zapanuję nad swo- ją miłością do Pana. Nie znajduję tego, co spodobało mi się w Panu, u innych mężczyzn. Krótko mówiąc, po Panu nie mam ochoty nawet patrzeć na innych mężczyzn. Tak pisała Antonina wtedy, kiedy panowała nad swymi emo- cjami. Gdy jej posłaniec wrócił z pustymi rękami, przynosząc in- formację, że kompozytor już wyjechał z miasta (by w Glebowie pracować z Szyłowskim nad Onieginem), straciła tę resztkę opa- nowania, jaką miała, i napisała następny, znacznie dłuższy list, Tym razem grożąc samobójstwem w obliczu wyraźnej obojętności Czajkowskiego: Piotrze Iljiczu, przez cały tydzień cierpiałam, nie wie- dząc, napisać do Pana czy nie. Widzę, że moje listy już się stały dla Pana nieznośne. Ale czy naprawdę przerwie Pan tę korespondencję, nie zobaczywszy się ze mną ani razu? Nie, z pewnością nie może być Pan tak okrutny. Może bierze mnie Pan za osobę, która chce się z Nim poprze- komarzać, albo za młode, naiwne dziewczątko, i dlatego nie przywiązuje Pan wagi do moich słów? Jak mogę Pana przekonać, że wszystko, co piszę, to prawda, że nigdy nie byłabym w stanie Go okłamać? Po otrzymaniu Pańskiego listu kocham Pana dwa razy więcej. Nie przeszkadza mi to, co uważa Pan za swoje wa- dy. Gdyby był Pan ideałem, prawdopodobnie tak bym Pana nie pokochała. Ale umieram z tęsknoty za Panem. Odczuwam pragnienie ujrzenia Pana, chciałabym usiąść i porozmawiać z Panem, chociaż jednocześnie boję się, że odjęłoby mi mowę. Nie ma takiej ludzkiej wady, która skłoniłaby mnie do odkochania się w Panu... Przez cały dzień siedzę w domu, krążąc po pokoju jak lunatyczka, myśląc tylko o chwili, kiedy Pana zobaczę i rzuciwszy się Panu na szyję, obsypię pocałunkami. Ale jakie mam prawo snuć takie marzenia? Może rzeczywiście uważa mnie Pan za zbyt bezczelną... Zapewniam Pana, że jestem kobietą szanowaną i uczciwą w każdym znaczeniu tego słowa i że nie ma nic, co chciałabym ukryć przed Panem. Pan będzie pierwszym mężczyzną w moim życiu, którego pocałuję. Żegnaj, mój ukochany. Nie próbuj więcej mnie odwo- dzić, bo tylko tracisz czas. Żyć bez Pana nie potrafię, więc być może wkrótce ze sobą skończę. Proszę mi pozwolić się z Panem spotkać i Go pocałować, żebym mogła wspomi- nać ten pocałunek na tamtym świecie. Żegnaj. Twoja na zawsze A.M. W arcydziele Puszkina Czajkowskiego zainteresowała jako ewentualny motyw opery przede wszystkim prosta, romantyczna siła listu miłosnego Tatiany do Eugeniusza Oniegina, wyniosłego, młodego eleganta, który wzgardził uczuciem dziewczyny. "Jeden potężny motyw dramatyczny: miłość, bliskość". Nie dysponując na razie librettem, prace nad partyturą rozpoczął od "Pieśni-listu" Tatiany. Tak go to pochłonęło, uległ takiej "nieprzezwyciężonej duchowej potrzebie napisania muzycznego listu". zupełnie za- pomniał o pannie Milukowej". Gorzej, "zgubiłem jej list - a mo- że ukryłem go tak dobrze, że nie mogłem go znaleźć i przypom- niałem sobie o nim dopiero, kiedy jakiś czas później otrzymałem następny." Całkowicie pochłonięty pracą, Czajkowski - jak to sam wy- raził - identyfikuje się z Tatianą "tak zupełnie, że stała się ona dla mnie żywą istotą, równie prawdziwą, jak wszystko wokół niej; kochałem Tatianę i byłem wściekły na Oniegina, który wydawał mi się zimnym i pozbawionym serca draniem". Widocznie właśnie wtedy nadszedł drugi list Antoniny. "Skarżyła się gorzko, że nie otrzymała odpowiedzi na poprzedni list dodając, że jeśli ten spot- ka taki sam los, nic jej nie pozostanie, jak tylko popełnić samo- bójstwo." Teraz w umyśle Czajkowskiego Antonina zyskała status wzru- szającej heroiny na podobieństwo Tatiany, podczas gdy on sam był nie lepszy od Oniegina. "Naprawdę wydawało mi się, że za- chowałem się jeszcze podlej niż Oniegin. Poczułem okropną złość na siebie za bezduszność, z jaką potraktowałem tę zakochaną we mnie dziewczynę." Drugi list zawierał zaproszenie do odwiedzenia jej. "Wyruszyłem natychmiast, by ją poznać." Pierwsze spotkanie Czajkowskiego i jego wielbicielki odbyło się 1 czerwca. Podczas drugiego, dzień czy dwa później, kompo- zytor zaproponował małżeństwo. Kiedy przyjęła oświadczyny, natychmiast się zorientował, że popełnił najbardziej tragiczny błąd. "Nie potrafię opisać katuszy, jakie przeżywałem przez kilka następnych dni." Jak Czajkowski ściągnął na siebie taką katastrofę? Sam, co dla iiego charakterystyczne, zwala całą winę na los. "Wydawało mi się, że ciągnie mnie ku tej dziewczynie siła przeznaczenia - tłu- maczył miesiąc później. - Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, ponownie oświadczyłem jej bez ogródek, że żywię do niej jedynie sympatię i wdzięczność za jej uczucie do mnie. Po rozstaniu z nią stwierdziłem jednak, że postąpiłem niezwykle lekkomyślnie. Jeśli nie chciałem podsycać jej uczuć, dlaczego się z nią spotkałem? Czym się to wszystko skończy? Z jej drugiego listu mogłem jedy- nie wywnioskować, że zaszedłszy tak daleko, gdybym teraz ją odepchnął, uczyniłbym ją głęboko nieszczęśliwą i stałbym się przyczyną tragedii. Wróciwszy do domu, Czajkowski sporządził listę wszystkich za i przeciw i pamiętając o swej niedawnej deklaracji, uczynionej różnym członkom rodziny, że zamierza się ożenić, zaczął się za- stanawiać, jaką przyjemność sprawi swoim małżeństwem osiem- dziesięciodwuletniemu ojcu. Przyjemność, jaką sprawi również innym krewnym - tak sobie przynajmniej wmawiał - była nie- mal równa tej, jaką sam odczuwał. Jego najbliżsi wiedzieli równie dobrze, jak on, dlaczego jego plany matrymonialne są nierealne; Ale teraz stanął przed niebezpiecznym dylematem: "Zachować vłasną wolność kosztem życia tej dziewczyny (a życie nie jest tu czczym słowem; naprawdę kocha mnie do szaleństwa)? Czy też się ożenić?" Czuł się "zobowiązany", by użyć jego własnego zwrotu, ,wybrać drugie rozwiązanie". Proponując Antoninie małżeństwo jednym tchem dodał, że jej nie kocha. Ale przysiągł, że cokolwiek ich spotka, pozostanie jej ,lojalnym i oddanym przyjacielem". Szczerze powiedział, jak oce- nia sam siebie - przyznał się do "swojej drażliwości, nerwowego usposobienia, nietowarzyskości" - i przedstawił jej swoją nie- pewną sytuację materialną. "Potem spytałem, czy pragnie zostać noją żoną." Biedactwo uchwyciło się tej szansy. "Odpowiedź by- ła, rozumie się, twierdząca." Jedyną wadą, o której Czajkowski nie wspomniał, był oczy- wiście jego trzymany w tajemnicy homoseksualizm. Nawet przed sobą nadal ukrywał prawdziwy powód swego niepokoju: Ciężko jest, przeżywszy trzydzieści siedem lat i czując wrodzoną antypatięg do małżeństwa, zostać wciągniętym siłą okoliczności w położenie narzeczonego, co więcej nie oczarowanego swoją narzeczoną. Trzeba zmienić dotych- czasowy tryb życia. Trzeba zacząć myśleć o zaspokojeniu potrzeb materialnych i duchowych tej drugiej osoby, któ- rej los nagle został połączony z moim. Wszystko to nie przyjdzie łatwo staremu kawalerowi, przyzwyczajonemu do stawiania siebie na pierwszym miejscu." Jego pierwsza decyzja nie wróżyła najlepiej. Postanowił "zgodnie z wcześniejszym planem wyjechać na miesiąc na wieś", zostawiając swą przyszłą żonę w mieście, i przemyśleć swoje poło- żenie (a także kontynuować pracę nad Onieginem). "Da mi to okazję zastanowienia się nad zmianą moich przyzwyczajeń, do oswojenia się z moim przyszłym życiem i spokojnym pogodze- niem się z nową sytuacją." W posiadłości Konstantina Szyłow- skiego, pracując nad librettem Oniegina, Czajkowski próbował przekonać sam siebie, że słusznie postąpił. Udało mu się nawet, dzięki jakiejś zawiłej kazuistyce, dostrzec jakieś jasne strony. "Wiem z długiego doświadczenia, jak często jakaś nieznana, groź- na perspektywa ostatecznie okazuje się błogosławieństwem, a usil- ne zabieganie o szczęście kończy się rozczarowaniem. Cóż, niech będzie, co ma być! " Dwudziestoośmioletnia Antonina Iwanowna Milukowa była w wieku, kiedy większość jej rówieśniczek już dawno założyła ro- dziny. Gdy Czajkowski dyskretnie postanowił się czegoś o niej dowiedzieć, jedyne, co udało mu się wyciągnąć ze swego kolegi z Konserwatorium Eduarda Langera, który udzielał jej lekcji gry na pianinie, to "nie nadające się do druku inwektywy". Zawodo- wa szwaczka, która postanowiła studiować muzykę, nie ukończy- ła Konserwatorium. Z braku talentu albo pieniędzy, prawdopo- dobnie jednego i drugiego, zrezygnowała z nauki latem roku 1875, dwa lata przed napisaniem pierwszego listu do Czajkowskiego. Pozostaje tajemnicą, z czego przez ten czas Antonina się utrzy- mywała, podobnie jak niemal wszystko, co dotyczy jej wcześniej- szego życia (chociaż ostatnio wysuwane sugestie, jakoby już wtedy prowadziła dość swobodny tryb życia, nie są poparte żadnymi dowodami). Kompozytor nie wspomina o tym w żadnych relacjach doty- czących Antoniny - może rzeczywiście nie zdawał sobie z tego sprawy - ale kiedy otrzymał ten nieszczęsny pierwszy list znał ją już od kilku lat. Po raz pierwszy mieli okazję się spotkać około roku 1865 w moskiewskim domu (obecnie siedzibie restauracji McDonalda) ich wspólnej znajomej, Anastazji Chwostowej, szwa- gierki jej brata, dobrze znanej śpiewaczki i przyjaciółki Apuchti- na. Można bezpiecznie założyć, że kompozytor mógł o tym za- pomnieć albo nie pamiętał twarzy szesnastoletniej powinowatej swego przyjaciela; ale w przeciwieństwie do niego Antonina zdaje się od tamtej chwili kochać się w nim bez wzajemności. W swoich własnych, mało znanych wspomnieniach, mówi o regularnych spotkaniach z nim w pobliżu Konserwatorium podczas jej stu- diów na początku lat siedemdziesiątych. "Zawsze byłam niezwy- kle przejęta jego widokiem, a on traktował mnie bardzo miło, nawet wylewnie..." Pamiętając o tym, z jaką obojętnością kompo- zytor traktował studentki, można uwierzyć, że znał Milukową przynajmniej z widzenia, jeśli nie z nazwiska; jednak nie wspomi- na ani słowem, by ją rozpoznał, w swoich relacjach z ich "pierw- szego" spotkania w dniu poprzedzającym jego oświadczyny. "Przez ponad cztery lata - zwierza się Antonina - kochałam się w nim skrycie". Jak zabobonna pensjonarka, przysięga sobie, że jeśli codziennie przez sześć tygodni będzie chodziła się modlić do pewnej moskiewskiej kaplicy, zdobędzie go. "Bez względu na po- godę udawałam się tam dzień w dzień... Klęczałam na deszczu i śniegu i modliłam się żarliwie. Z pewnością przesadza czterdzieści lat później, kiedy utrzymu- je: "Mogłam z całym przekonaniem twierdzić, że mnie lubił, ale był zbyt nieśmiały, by mi się oświadczyć". Ale Antonina Miluko- wa nie była tak zupełnie głupia i szalona, jak ją przedstawia Mo- dest, a za nim większość późniejszych kronikarzy jej smutnych dziejów. Była głupia - może nawet stanowiła "ucieleśnienie po- spolitości", jak ostatnio się ją opisuje - ale odpowiedzialność za tragedię, do której doszło, bardziej spada na Czajkowskiego niż na nią. Badacze, wprowadzeni w błąd nieskrywaną wrogością Modesta do Antoniny (która stanowiła stałe zagrożenie dla dobrej opinii jego zmarłego brata nawet wtedy, kiedy pisał swą biogra- fię), w dwudziestowiecznych analizach życia Czajkowskiego mają tendencję doszukiwania się przyczyn nieudanego związku kompo- zytora w wyborze nieodpowiedniej kobiety. W gruncie rzeczy Antonina była równie odpowiednią kobietą dla Czajkowskiego, jak każda inna. To małżeństwo było nieodpowiednią instytucją dla niego. Wybierając wielbiącą go Antoninę, co można wyczytać między wierszami jego listów do Modesta, myślał, że zdobędzie sobie nie tylko uległą żonę, która będzie mu prowadziła dom, ale również kobietę, która mu zapewni szacunek w towarzystwie, przymyka- jąc jednocześnie oko na jego życie intymne. Według relacji Anto- niny, powiedział jej, że nigdy nikogo nie kochał i czuje, że jest już "za stary, by się zakochać bez pamięci". Ale ona, Antonina, jest pierwszą kobietą, o której może powiedzieć, że "bardzo ją lubi". Jeśli może przystać na "spokojną, cichą miłość - miłość brater- ską", gotów jest zostać jej mężem. "Naturalnie - wspomina An- tonina - zgodziłam się na te warunki." Po chwili dość sztywnej rozmowy, która nastąpiła po oświadczynach, kompozytor na po- żegnanie "bardzo czarująco" nadstawił policzek. "Zarzuciłam mu ręce na szyję - relacjonuje Antonina. - Nigdy nie zapomnę tego pocałunku. Zaraz potem się rozstaliśmy." Jeśli Czajkowski wierzył, że jasno wyraził swoje preferencje seksualne, używając zwrotu "miłość braterska", oszukiwał tak samo siebie, jak swoją przyszłą żonę. Nic dziwnego, że przyjęła wiadomość o jego wyjeździe na wieś ze spokojem; ostatecznie miał pracować nad swą operą Eugeniusz Oniegin - a dla Antoni- ny do dnia śmierci była to "najlepsza z jego oper", ponieważ "zrodziła się z naszej miłości". On sam jest Onieginem, a ja jestem Tatianą. Jego po- przednie i następne opery nie powstały pod wpływem mi- łości. Są zimne i niejednolite. Brak im spójności. Oniegin to jedyna z jego oper, która jest dobra od początku do końca. Ze swojego wiejskiego ustronia w Glebowie, "tego cudownego, spokojnego, słodkiego, ukochanego zakątka świata", Czajkowski pisał do Modesta, że prace nad operą posuwają się dobrze. Miał do swojej wyłącznej dyspozycji cały dom i nie widywał w godzi- nach pracy nikogo poza swoim służącym Aleksiejem. Opisywał ze szczegółami rozkład dnia, poranne i wieczorne przechadzki, cał- kowite pogrążenie się w pracy. Jedyne, o czym nie wspomniał w licznych listach do przyjaciół i krewnych, nawet do Modesta, to decyzja poślubienia Antoniny. Częste wzmianki o Aleksieju i wizytach w Moskwie, by się spotkać ze swoim młodym przyja- cielem-skrzypkiem, Josifem Kotkiem, świadczą raczej o tym, że w jego życiu osobistym nie zaszły żadne zmiany. Może, jak suge- rowano, Czajkowski wyobrażał sobie swoje przyszłe małżeństwo Podobnie, jak związek swego żonatego przyjaciela Kondratjewa, u boku kobiety, tolerującej służącego w roli kochanka męża. Może myślał, że Antonina też się zgodzi dzielić swym mężem z byłymi uczniami kompozytora. A może najzwyczajniej w świe- cie wcale o niej nie myślał. Dopiero na początku lipca, niespełna dwa tygodnie przed dniem ślubu, w końcu napisał, by poinformować swego "drogiego ukochanego" ojca o tych planach: Twój syn Piotr postanowił się ożenić. Ponieważ nie chce tego robić bez twojej zgody, prosi, byś go pobłogo- sławił na nową drogę życia. Żenię się z panną Antoniną Iwanowną Milukową. Jest biedną, ale uczciwą dziewczy- ną, która bardzo mnie kocha. Mój drogi Papo, wiesz, że mężczyzna w moim wieku nie decyduje się na małżeństwo, nie przemyślawszy głęboko tego kroku. Dlatego nie martw się o mnie. Jestem pewien, że moja przyszła żona zrobi wszystko, abym był spokojny i szczęśliwy. Proszę, żebyś na razie nie wspominał o tym nikomu z wyjątkiem Jelizawiety Michajłowny. Osobiście poinformuję o wszyst- kim Saszę i swych braci." Ilja Pietrowicz był naturalnie zachwycony tą wiadomością od swego "najpiękniejszego" syna, poprzez którego zwrócił się bez- pośrednio do Antoniny w swoim liście: "Moja droga Antonino Iwanowna, jako że od wczoraj proszę o pozwolenie zwracania się do Pani jak do zesłanej przez Boga córki. Kochaj tego, któ- rego sobie wybrałaś na męża. W pełni na to zasługuje". Ponow- nie zwracając się do syna, poprosił o poinformowanie go o da- cie ślubu, żeby mógł przyjechać, pomimo swego podeszłego wie- ku, i osobiście go pobłogosławić. Czajkowski najwyraźniej sobie tego nie życzył. Wiedział, że jego siostra i bracia będą próbowa- li go odwieść od powziętego zamiaru i w głębi serca zdawał so- bie sprawę z tego, że będą mieli rację. Dopiero w ostatniej chwili - 17 lipca, w przeddzień wyznaczonej daty ślubu - poinfor- mował Saszę, przy okazji ujawniając swoje uczucia do przyszłej żony. Nie powiem ci o niej dużo więcej ponad to, że jest w pełni godna szacunku i do szaleństwa we mnie zako- chana, ponieważ nadal właściwie sam niezbyt wiele o niej wiem... Nie przywiozę jej do Kamionki, byś ją poznała, póki się nie oswoję z myślą, że moi siostrzeńcy i siostrze- nice będą się do niej zwracali ciociu. Na razie wydaje mi się jeszcze czymś niesłychanym, że zostanie ciotką twoich dzieci, które kocham bardziej od wszystkich dzieci na ca- łym świecie. Odpowiedź siostry potwierdza fakt, że nim otrzymała jego list, ta straszna rzecz już się stała. Teraz jesteś już żonaty, co oznacza, że przybyła mi jesz- cze jedna istota do kochania, nie będę ci więc pisała o tym, co czułam przez kilka ostatnich dni. Niech Bóg cię błogosławi. Jeśli chcesz, żebym była szczęśliwa i się uspo- koiła, przyjedź ze swoją żoną. Chcę ją poznać, żebym mogła pokochać tę kobietę, która miała szczęście zostać twoją towarzyszką do końca życia. Modesta również powiadomił w ostatniej chwili. Nawet jeśli nosił się z zamiarem przyjazdu na ślub - co było, mówiąc naj- oględniej, niemożliwe do przewidzenia - brat nie dał mu takiej szansy. Tym razem Czajkowski sam to przyznawał w swym liście. "Gdy otrzymasz ten list, będę już żonaty. Zdecydowałem się pod koniec maja, ale trzymałem wszystko w tajemnicy, nie chcąc, że- byś ty i wszyscy, których kocham, niepotrzebnie zadręczali się wątpliwościami, czy słusznie robię." To, że spędził ostatni miesiąc "spokojnie i szczęśliwie" w Glebowie, gdzie napisał już dwie trze- cie Oniegina, Czajkowski uważał za dowód, że wstępuje w związki małżeńskie "spokojnie i z rozwagą". Modest oczywiście poczuł się głęboko dotknięty tą arbitralnością uwielbianego, starszego bra- ta - tym bardziej, że jego brat-bliźniak Anatolij został zapro- szony na ślub i był na nim obecny. Podczas gdy Sasza mogła grymasić, że Czajkowski wiąże się z niewłaściwą kobietą, a Modest upierać się, że każda kobieta jest dla jego brata nieodpowiednią kandydatką na żonę, Anatolij był opoką, na której można było z całkowitym spokojem polegać, że nie zachwieje już nieco nadwątlonego przeświadczenia brata, czy kurs, jaki obrał, jest słuszny. Dlatego w stosunku do Anatolija Czajkowski przyjął inną taktykę - którą cechował przede wszystkim brak jakichkolwiek cieplejszych wzmianek o Antoni- nie; przedstawił ją raczej jako znajomą, nawet ofiarę, niż partner- kę. "Żenię się z dziewczyną niezbyt młodą, ale całkowicie godną szacunku, która ma jedną główną zaletę: jest bez pamięci we mnie zakochana." Innymi słowy, Antonina idealnie się nadawała, by ją wykorzystać do własnych celów. Nie powiedział żadnemu ze swych przyjaciół - ani Kaszkino- wi czy Rubinsteinowi, ani Laroche'owi czy Albrechtowi - że się żeni. Dopiero w dzień ślubu napisał do Władimira Szyłowskiego, by go o tym poinformować. Tak jak planował Czajkowski, Ana- tolij i Kotek byli jedynymi świadkami na ceremonii, która odbyła się 18 lipca 1877 roku w cerkwi świętego Jerzego w Moskwie przy ulicy Małej Nikitskiej. Wszystko zaczęło się niepomyślnie, kiedy szczęśliwa para uświadomiła sobie, że zapomniała przynieść płaszcz z czerwonego aksamitu, pod którym powinni stać, składa- jąc przysięgę. Posłano kogoś po ów płaszcz, ale nim go przynie- siono, uroczystość prawie się skończyła. W międzyczasie Czaj- kowski stał na białej, jedwabnej chusteczce Anatolija, pozwalając pannie młodej stać na gołej posadzce. W późniejszych relacjach z tego wydarzenia kompozytor wychwala "artystyczne piękno", z jakim poprowadził nabożeń- stwo wybrany ksiądz, Dmitrij Razumowski, profesor historii mu- zyki kościelnej w Konserwatorium, a tym samym kolega po fa- chu. Poza tym, zwierzył się pan młody Kaszkinowi, spędził całe nabożeństwo "jakby oszołomiony". Czuł się "na zewnątrz tego wszystkiego, jakby go to nie dotyczyło", póki ksiądz nie zwrócił się do niego pod koniec nabożeństwa, by wymienił pocałunek z panną młodą. "W tym momencie poczułem w sercu ukłucie bó- lu i ogarnął mnie taki niepokój, że zacząłem płakać". Widocznie widząc rozterkę brata, Anatolij pośpieszył do jego boku, by służyć mu moralnym wsparciem. Według relacji panny młodej, śniadanie weselne bardziej przy- pominało stypę. Po nabożeństwie Czajkowski udał się prosto do swego kawalerskiego mieszkania, zostawiając Anatolijowi zadanie powitania panny młodej na przyjęciu w hotelu Ermitaż. "Przygo- towano mnóstwo najróżniejszych potraw - wspomina Antoni- na - ale prawie nic nie tknęłam. Już przeszedł mnie dreszcz i ogarnęło mnie straszne przeczucie okropieństw, jakie mnie cze- kają. Później mój kuzyn powiedział mi, że atmosfera była tak lo- dowata, że to wszystko bardziej przypominało pogrzeb." Czajkowski pojawił się na obiedzie, po którym znów udał się - bez żony - do swojego mieszkania. Spotkali się ponownie o siódmej wieczorem na dworcu kolejowym. Wsiedli do pociągu do Petersburga. Zanim jeszcze pociąg ruszył, Czajkowski poczuł, że "za chwilę zacznie krzyczeć [próbując ukryć] szloch, który go dusił". Czuł się również zobowiązany zabawiać swoją żonę roz- mową "przynajmniej do Klinu" - jakieś sto kilometrów - aby "później zyskać prawo zaszycia się w swoim kącie przedziału i nie będąc niepokojony pogrążyć się w ciemnościach." Ale jego plany pokrzyżowało niespodziewane pojawienie się w pociągu na następnej stacji jego starego kolegi szkolnego, księ- cia Mieszczerskiego. Mężczyźni zostawili Antoninę samą, a Czaj- kowski, zalewając się łzami, wyjawił swoje rozterki. Pełnemu współczucia Mieszczerskiemu udało się go uspokoić - przynaj- mniej do takiego stopnia, że Czajkowski mógł wrócić do Antoni- ny, kiedy pociąg minął Klin, czując się "znacznie lepiej". Miesz- czerski załatwił małżonkom przedział sypialny, a wynik był taki, że kompozytor oświadczył, iż "spał jak kamień". Ta relacja z podróży pochodzi z listu Czajkowskiego do Ana- tolija, napisanego nazajutrz, po przybyciu do Petersburga. Jego treść świadczy, że brat-bliźniak Modesta był w pełni wtajemni- czony w rozterki Czajkowskiego, że doskonale zdawał sobie spra- wę z jego cierpień w dniu ślubu: Po takim strasznym dniu, jak 6 [18] lipca, po tych wszystkich nie kończących się torturach duchowych, trud- no szybko dojść do siebie. Ale wszystkie nieszczęścia mają dobrą stronę: chociaż nieznośnie cierpiałem, widząc tak wyraźnie, jak się o mnie niepokoisz, tym niemniej twoja obecność umożliwiła mi zniesienie tych katuszy z pewnym hartem ducha... Powiedz mi, proszę, cóż znaczą wszystkie nasze próby, porażki i doświadczenia w porównaniu z siłą mojej miłości do ciebie i twojej do mnie? Bez względu na to, co mnie czeka w przyszłości, pocieszam się, że twoja miłość zawsze będzie dla mnie podporą i pocieszeniem. Pierwszą rzeczą, jaką po przyjeździe do Petersburga zrobił Czajkowski, skoro już udało mu się jakoś dotrwać do końca pod- róży, było skontaktowanie się z Kotkiem w sprawie samopoczucia Anatolija. To dzielenie się swymi cierpieniami było teraz sposo- bem zarówno ich podkreślania, jak i próbą ich przezwyciężenia. Czajkowski musiał wiedzieć, że jego brat jest odprężony i szczęś- liwy - tak mu przynajmniej powiedział - zanim mógł przystąpić do oceny własnej sytuacji. Podczas tego wszystkiego Antonina zdaje się pozostawać nie- świadoma rozterek swego męża. Stanowiło to dla niego wielką ulgę. "Nawet teraz wydaje się całkiem zadowolona - donosił Anatolijowi. - EIIe n'est pas difficile. Zgadza się ze wszystkim, co mówię, i jest zadowolona ze wszystkiego, co zadecyduję." Jej spo- koju umysłu nie zmąciła nawet niezwykle brzydka jak na tę porę roku pogoda w stolicy, gdzie spędzili pierwszy wieczór na koncer- cie, wychodząc w przerwie, by wrócić do apartamentu w hotelu Europa. Wtedy nastąpiło coś, co wygląda na doniosłą próbę (po- mijając noc w pociągu) doprowadzenia do nocy poślubnej. Z relacji Czajkowskiego do Anatolija nie ulega wątpliwości, że Antonina musiała uczynić jakieś kroki zmierzające do skonsu- mowania małżeństwa. Wiemy ze słów Czajkowskiego, że coś ją bardzo zdenerwowało i musiał "błagać ją, by się uspokoiła", za- nim wziął swój zwykły środek nasenny, walerianę, i udał się na spoczynek. Najpierw jednak najwyraźniej poczuł potrzebę odby- cia rozmowy od serca, "by bliżej wyjaśnić dokładną naturę na- szych stosunków". Jeśli Antonina poczuła się rozczarowana, nie okazała tego. "Zgadza się całym sercem na wszystkie moje wa- runki - doniósł, podkreślając te słowa - i mówi, że nigdy nie będzie pragnęła nic więcej, niż kochać mnie i się o mnie trosz- czyć." Po zakończeniu negocjacji "spał jak zabity". Nazajutrz znów zwierzył się Anatolijowi, że wszystko jeszcze może się ułożyć tak, jak planował. Niepotrzebny był typowy dla Czajkowskiego pesymizm. "Może być bardzo ograniczona, ale nawet mi to odpowiada. Przy inteligentnej żonie mógłbym się czuć niepewnie. Jeśli chodzi o Antoninę, tak nad nią góruję, tak ją przewyższam pod każdym względem, że nie ma się czego oba- wiać!" Kiedyś jeszcze pożałuje tych słów. Ale podczas tych kilku pierwszych dni, jak powie później Kaszkinowi, jego głównym zmartwieniem było to, jak mało mają ze sobą wspólnego. Antoni- na "dokładała wszelkich starań, by być dobrą żoną", ale okazywa- ła "brak zainteresowania tym wszystkim, co dla mnie było naj- droższe". Umiała zdobyć się na entuzjastyczną reakcję "tylko w najbardziej trywialnych sprawach". Kiedy przychodziło do mu- zyki - jak Kaszkin miał sam stwierdzić, gdy później zlitował się nad Antoniną i dawał jej lekcje gry na pianinie - zdradzała brak smaku, zrozumienia i zainteresowania. Ale najbardziej wstrząsnęło Czajkowskim odkrycie, że jego żona nie zna ani jednej nuty, jaka wyszła pod jego ręki. Poczuł się tym dotknięty do głębi, do czego miał pełne prawo. Antonina nie chodziła na koncerty Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego, na których mogła chociaż przelotnie ujrzeć mężczyznę, w którym ponoć była od czterech lat zakochana (nie wspominając już o posłuchaniu jego muzyki). Nie uważała również, że ma to jakieś większe znaczenie. Ta okropna rewelacja, zdaje się, odjęła Czajkowskiemu mowę. Z pewnością wtedy więź między nimi uległa zerwaniu, jeśli w ogóle kiedykolwiek doszło do jej nawiązania. Przebywając sam na sam z Antoniną już zaczął odczuwać klaustrofobię, znaną wszystkim ofiarom nieudanych małżeństw. Zmuszał takich przyjaciół, jak La- roche, by zapraszali go na obiad, nawet wymagał, by udostępniali mu swoje domy jako azyl, do którego mógł uciec przed swoją żoną. Podczas przypadkowych spotkań ze znajomymi czy krewnymi na ulicach czy w parkach stolicy nie potrafił się zdobyć na to, by przedstawić towarzyszącą mu kobietę jako swoją żonę. Nawet kie- dy zabrał Antoninę do ojca i macochy, obserwując z ulgą, jak Ilja Piotrowicz, co było do przewidzenia, nadskakuje nowej synowej, odniósł wrażenie, że dostrzega łzy współczucia w oczach macochy. "Ta słodka i spostrzegawcza kobieta musiała się domyślić, że to najtrudniejsze i najbardziej bolesne dni w moim życiu." Nawet Antonina między wierszami swych własnych (niezbyt godnych zaufania) wspomnień, w których bardzo ciepło wyraża się o Czajkowskim, bliska jest przyznania, że ich miesiąc miodo- wy nie upłynął bez problemów. "Lubił, kiedy kobiety ubierały się prosto, na ciemno, ale było lato i zawsze nosiłam lekkie suknie... Kupiłam trochę (biżuterii) ze sztucznego koralu, a on się rozgnie- wał, że ktoś zobaczy jego żonę w sztucznych koralach... Poszliśmy sobie zrobić wspólne zdjęcie, narzekał, że wszyscy ciągle go naga- bują, by pozwolił się sfotografować; teraz, przeze mnie, będzie musiał zapłacić..." pięć dni po ślubie Czajkowski poczuł się zmuszony do despe- rackiego kroku: Pod względem fizycznym moja żona stała się dla mnie całkiem odrażająca... Wczoraj rano, kiedy brała kąpiel, poszedłem na mszę do katedry świętego Izaaka. Czułem pilną potrzebę pomodlenia się. Jednak nawet modlitwa nie była w stanie zmniejszyć jego głę- bokiego rozczarowania żoną - teraz w jego oczach pozbawioną ogłady ignorantką. Dwa dni później, kiedy byli małżeństwem za- ledwie od tygodnia, wyraźnie zbliżał się do punktu kryzysowego. "Wczoraj - zwierzał się Anatolijowi - był prawdopodobnie naj- cięższy dzień [od dnia mojego ślubu]. Rano stwierdziłem, że moje życie jest zrujnowane i uległem atakowi rozpaczy. O trzeciej od- wiedziło nas całkiem sporo osób: Nikołaj Rubinstein, jego siostra Sofia, Malozemowa, Karl Dawydow, Iwanow, Bessel, Laroche. Razem zjedliśmy obiad." Nie potrafił ukryć przed przyjaciółmi, co czuje. "To było straszne, Toliczka, straszne, straszne, straszne. Przeżywam prawdziwy kryzys. Gdyby nie miłość do Ciebie i in- nych bliskich, podtrzymująca mnie pośród tych duchowych mę- czarni nie do zniesienia, mogłoby się to wszystko skończyć źle, to znaczy śmiercią lub obłędem." W wyniku nalegań Czajkowskiego następnego dnia nowożeń- cy wrócili do Moskwy. Pomijając wszystko inne, skończyły mu się pieniądze i musiał pożyczyć pewną kwotę na urządzenie domu. Wkrótce - tak jak wypadało - złożył wizytę teściowej. Poczuł się jeszcze bardziej nieszczęśliwy, kiedy nie dostrzegł w niej "żad- nych z drogich cech, które wmawiano mi, że posiada". Właściwie nie lubił całej rodziny Antoniny - chociaż może wywołane to było jego uprzedzeniem do niej. Wybrał tę scenę, by donieść swej siostrze, że jego małżeństwo nie jest usłane różami. Dopiero dwa tygodnie po ślubie, kiedy Anatolij i Modest już od dawna o wszystkim wiedzieli, Sasza otrzymała wiadomość, że jej brat "skłamałby, gdyby powiedział, że pływa w oceanie uniesienia". Dalej następowały zwykłe frazesy o Antoninie "starającej się mnie uszczęśliwiać", "zadowolonej ze swego losu", niczego nie żałującej i "czyniącej wszystko, co w jej mocy, by pokazać, że całe jej życie obraca się wokół mnie". Jeśli Czajkowski myślał, że uspokoi Saszę, aż nazbyt wyraźnie ujawnił swoje katusze w tym, co można by wziąć za opis zwycza- jowych odwiedzin rodziny żony. "Boże, cóż za niesympatyczni lu- dzie!" - oświadczył swej siostrze. Po trzech dniach, spędzonych z nimi na wsi, zacząłem dostrzegać, że wszystko, czego nie mogę znieść u swojej żony, wynika z tego, że należy do całkowicie dziwacznej rodziny, gdzie matka wiecznie kłóciła się z ojcem - a te- raz, po jego śmierci, nie waha się ubliżać jego pamięci na wszelkie możliwe sposoby. To rodzina, w której matka nienawidzi (!!!) niektórych swoich dzieci, w której córki wiecznie się sprzeczają, w której jedyny syn poróżnił się z matką i wszystkimi siostrami itp. itd. Po powrocie do Moskwy Czajkowski zaczął szukać pociechy w butelce, rozpaczliwie pragnąc zaznać .,błogosławionych chwil zapomnienia", jakie mógł dać mu alkohol. Zaczął również rozwa- żać inne sposoby ratunku. "Muszę być sam - zwierzył się Kon- stantinowi Szyłowskiemu - by obiektywnie ocenić swoją sytuację i mądrość lub głupotę decyzji, którą podjąłem." W miarę jak wiadomość o ślubie Czajkowskiego stopniowo docierała do jego przyjaciół i kolegów z Konserwatorium, dobrze znających upodobania seksualne kompozytora, przyjmowano ją z mieszaniną troski i zaskoczenia. "Wiadomość była tak niespo- dziewana, tak dziwaczna, że początkowo w nią nie uwierzyłem- pisze Kaszkin. - Po Moskwie zawsze krążyło mnóstwo najbar- dziej fantastycznych plotek." Kiedy Albrecht potwierdził, że po- głoski są prawdziwe, Kaszkina nie tyle zaniepokoił sam fakt mał- żeństwa Czajkowskiego - był jeszcze jednym zaufanym, z któ- rym kompozytor czasami omawiał ten pomysł - ile tajemnica, jaką było otoczone. Nawet teraz po powrocie do Moskwy Czaj- kowski trzymał swą żonę w ukryciu i nikomu jej nie przedstawiał. Jego stałym towarzyszem był Kotek, z którym również dzielił się w pełni swoim nieszczęściem. "Trudno mi wyrazić - napisał do wspólnej znajomej - ile mi okazał braterskiego uczucia. To do- bry człowiek w pełnym sensie tego słowa." Podczas tygodnia spędzonego poza miastem Antonina została podstępnie pozbawiona pieniędzy, które jej się ponoć należały za sprzedaż lasu, odziedziczonego po ojcu. Małżonkowie szukali tań- szego mieszkania, a sytuacja finansowa Czajkowskiego uległa ta- kiemu pogorszeniu, że został zmuszony zwolnić starszego z braci Sofronowów, Michaiła, i zadowolić się tylko jednym służącym, zatrudniając pokojówkę i kucharkę dla żony. "To takie nudne, takie całkowicie bezowocne siedzieć w Moskwie i nie posuwać się z pracą. (Nie mogę pracować, bo nie zostało mi na nią sił, zresztą i tak byłoby to niemożliwe w naszym ciasnym mieszkanku.) Nie wiem, jakim cudem nie zwariowałem." Śmierć Władimira Ada- mowa, bliskiego towarzysza od czasów szkolnych, spowodowała pogłębienie się depresji: "To jeszcze jedna rzecz, która się na mnie zwaliła... czuję się całkowicie przygnębiony." 7 sierpnia, w niespełna trzy tygodnie po ślubie, zostawił Anto- ninę w Moskwie i wyjechał, by spędzić lato w majątku siostry. hociaż starał się pokazywać wszystkim pogodną twarz, znajdo- wał się na skraju załamania nerwowego. Nim minie miesiąc, bę- dzie próbował targnąć się na życie. W drodze z Kijowa do Ka- mionki napisał długi list, w którym wyjaśnia powody swego kroku: Gdy tylko znalazłem się sam na sam ze swoją żoną z przekonaniem, że losem naszym jest teraz żyć ze sobą nierozłącznie - nagle poczułem, że nie tylko nie budzi ona we mnie zwykłych przyjaznych uczuć, lecz że jest mi nienawistna w najpełniejszym znaczeniu tego słowa. Wy- dało mi się, że ta lepsza cząstka mego ja, która stanowiła o muzycznym talencie, bezpowrotnie przepadła. Dalsze moje losy przedstawiały mi się jako jakaś wegetacja i naj- bardziej nieznośna, uciążliwa komedia... I jak tu myśleć o pracy? Wpadłem w głęboką rozpacz, tym żałośniejszą, że nie było nikogo, kto by mógł mnie podtrzymać i dodać otuchy. Zacząłem namiętnie, chciwie pragnąć śmierci. Śmierć wydawała mi się jedynym wyjściem." Jeśli Czajkowski nie miał nikogo, "kto by mógł go podtrzy- mać i dodać otuchy", do kogo tak pisał, przed kim tak obnażał swą duszę i zwierzał się ze swego trudnego położenia? Te wynu- żenia skierowane były do kobiety, której nigdy nie spotkał- nigdy nie spotka, chociaż będzie stanowiła jego oparcie przez blisko czternaście lat z szesnastu, jakie mu pozostały. W tamtym roku w życiu Czajkowskiego pojawiły się dwie ko- biety - jedna, która doprowadzi go na skraj samozniszczenia, druga, która okaże się jego zbawieniem. ROZDZIAŁ VIII Mój najlepszy przyjaciel Na przełomie roku, cztery miesiące przed otrzymaniem niesz- częsnego pierwszego listu od Antoniny, Czajkowski dostał inny list, który miał wywrzeć jeszcze większy wpływ na resztę jego ży- cia. Pozornie było to zwykłe podziękowanie za drobny utwór, za który i tak otrzymał godziwą zapłatę: Szanowny Panie Piotrze Iljiczu! Proszę mi pozwolić wyrazić moje szczere podziękowa- nia za tak szybkie wypełnienie mojej prośby. Mówić Panu, jaki zachwyt wywołują we mnie Pańskie utwory, byłoby rzeczą niestosowną, ponieważ jest Pan przyzwyczajony do komplementów i hołdów ludzi potrafiących lepiej się wy- rażać, niż ktoś mający tak małe znaczenie w świecie mu- zyki, jak ja. Tylko by się Pan uśmiechnął. Pańskie kom- pozycje sprawiają mi tak wielką przyjemność, że nie znio- słabym, gdyby ktokolwiek uznał to za śmieszne, dlatego też powiem Panu tylko, że z Pańską muzyką żyje się lżej i przyjemniej. Dzięki swemu młodemu przyjacielowi Kotkowi Czajkowski zdaje się znalazł nie tylko wielbicielkę, ale potencjalną protektor- kę. Nadieżda Filaretowna von Meck była bogatą wdową po rosyj- skim potentacie, któremu urodziła co najmniej osiemnaścioro dzieci (z których dwanaścioro przeżyło), nim zmarł niespodziewa- nie w ubiegłym roku. Wydana za mąż w wieku szesnastu lat, ow- dowiała jako czterdziestosześcioletnia kobieta, madame von Meck była o dziewięć lat starsza od Czajkowskiego; zapalona miłoś- niczka muzyki, wystarczająco bogata, by utrzymywać własny ze- spół artystów, była również zagorzałą wielbicielką jego twórczoś- ci. Miała bardzo niewiele wspólnego ze światem, który kompozy- tor traktował generalnie bardzo podejrzliwie - wolała opieko- wać się swym licznym potomstwem i zarządzać niełatwym do kierowania majątkiem, korzystając z pomocy brata i najstarszego syna. Według ówczesnych standardów Nadieżda von Meck była dość niezwykłą kobietą; która już niejedno w życiu przeszła. Cór- ka miłośnika muzyki, poznała, co to bieda, podczas pierwszych lat małżeństwa z Karlem Fiodorowiczem von Meckiem, wówczas dwudziestoośmioletnim inżynierem, pracującym na kolei mo- skiewsko-warszawskiej. To ona go namówiła, by zgromadził kapi- tał i otworzył własny interes; przystąpił do budowy nowych linii kolejowych, w której to dziedzinie odniósł spektakularny sukces podczas gwałtownego rozwoju sieci kolejowej w Rosji w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Zgromadziwszy olbrzymi mają- tek, zastrzegł w swoim testamencie, by po jego śmierci zarządzała nim jego żona. I robiła to, wykazując się znaczną biegłością. Za- częła również zdobywać sławę jako hojny filantrop i mądry mece- nas sztuki. W 1876 roku Mme von Meck zwróciła się do Nikołaja Rubins- teina o pomoc. Szukała młodego skrzypka, który grałby z nią utwory na fortepian i skrzypce. Była to atrakcyjna oferta, ponie- waż dużo czasu spędzała podróżując po Rosji i Europie, ale rów- nież sporo uwagi poświęcała rodzinie; szczęśliwiec mógł się więc spodziewać, że "zobaczy kawałek świata", a zarazem będzie miał dość dużo wolnego czasu, który mógł poświęcać własnym stu- diom. Co więcej, otrzymałby godziwą pensję. Rubinstein polecił ubogiego Kotka, który wówczas stawał się najbliższym przyjacielem Czajkowskiego, jak również zagorzałym wielbicielem jego muzyki. Kiedy młody skrzypek zainstalował się w domu pani von Meck, nie musiał jej długo przekonywać, by zleciła wschodzącej sławie muzycznej transkrypcję jednego ze swych utworów na skrzypce i fortepian. Zlecenie zostało szybko wykonane w grudniu 1876 roku, kiedy Czajkowski pracował nad swymi Wariacjami na temat rokoko na wiolonczelę i orkiestrę (op. 33), które zadedykował wiolonczeliście Wilhelmowi Fitzen- hagenowi. Otrzymawszy od pani von Meck liścik z podziękowa- niami, kompozytor odpisał tego samego dnia: Wielce Szanowna Pani Nadieżdo Filaretowno! Jestem szczerze wdzięczny za uprzejme i pochlebne słowa, które była Pani tak łaskawa do mnie skreślić. Ze swojej strony powiem, że dla muzyka, napotykającego na swej drodze tyle rozczarowań i niepowodzeń, bardzo po- cieszająca jest świadomość, że istnieje niewielki krąg ta- kich osób, jak Pani, tak szczerze i gorąco miłujących na- szą sztukę. Nie mogąc przewidzieć olbrzymiej roli, jaką odegra w jego ży- ciu, Czajkowski na krótko zapomniał o swej nowej wielbicielce, poświęciwszy się całkowicie sprawom rodzinnym. Oprócz fałszy- wego alarmu dotyczącego stanu zdrowia ojca, który sprawił, że wszystkie dzieci zjechały do Petersburga, widywał się również ze swym bratem Anatolijem podczas jednego z okresowych napadów depresji. Hojność finansową, którą zawsze okazywał młodszym braciom, rozciągnął teraz na dalszych krewnych: na prośby kuzy- na, ciotki i jej syna zawsze odpowiadał rublami, chociaż niezbyt było go na to stać. Pod koniec lutego poczuł się zmuszony przemóc się i częściej dyrygować, wyłącznie w celach zarobkowych; poprowadził swoim Marszem słowiańskim na koncercie w Teatrze Wielkim "bardzo nieudolnie, nieśmiało i niepewnie - ale z wielkim powodze- niem." Doszedł do wniosku, że musi zacząć dyrygować swymi utworami za granicą, zarówno w celu podreperowania finansów, jak i dla zdobycia większej popularności. "Muszę przezwyciężyć tę swoją chorobliwą nieśmiałość - napisał do swej siostry - bo jeśli mój plan tournee zagranicznego się urzeczywistni, będę mu- siał osobiście dyrygować własnymi dziełami." Tymczasem drę- czące go obawy, skrywane pod warstwą pozornej pewności siebie, zawarł w pierwszych szkicach swej IV Symfonii. Jedną nieprzewidzianą konsekwencją koncertu w Teatrze Wielkim był drugi list od pani von Meck - datowany dwa dni później, 27 lutego - w którym po raz pierwszy ta najwyraźniej skromna kobieta jasno wyraziła swe pragnienie nawiązania z nim bliższej znajomości, chociaż tylko korespondencyjnej: "Bardzo bym chciała napisać Panu, co o Panu myślę i sobie wyobrażam, ale nie mam odwagi absorbować Pańskiego czasu, którego i tak ma Pan niewiele. Proszę mi jedynie pozwolić powiedzieć, że żywię do Pana najgorętsze z uczuć, do jakich człowiek jest zdolny. Jeśli ma Pan ochotę, Piotrze Iljiczu, może mnie Pan uważać za fan- tastkę, a nawet za wariatkę, ale proszę się ze mnie nie śmiać. Mo- głoby to być zabawne, gdyby nie było takie szczere i prawdziwe." Kompozytor odpisał nazajutrz, zachęcając ją, by dała ujście swym uczuciom: Dlaczego wzdraga się Pani zwierzyć mi się ze wszyst- kiego, co Pani myśli? Zapewniam Panią, że będę się czuł wielce zobowiązany, jako że ze swojej strony czuję do Pa- ni głęboką sympatię. Nie są to czcze słowa. Być może znam Panią lepiej, niż Pani sama. Jeśli któregoś pięknego dnia uczyni mi Pani ten honor i napisze mi to, co do tej pory Pani ukrywa, będę bardzo wdzięczny. To wystarczyło pani von Meck, by otworzyć się przed czło- wiekiem, którego nigdy nie widziała, zrezygnować z oficjalnego tonu dotychczasowej korespondencji i pisząc długimi, oderwany- mi zdaniami stworzyć coś, co się zaczyna jak nerwowy list wielbi- cielki, a kończy niemal żarliwym wyznaniem miłości: Pańska łaskawa odpowiedź na mój list sprawiła mi większą radość niż cokolwiek ostatnimi czasy, ale zna Pan tę częstą ułomność natury ludzkiej: im więcej dobroci się dostaje, tym więcej się jej pragnie, i chociaż obiecałam, że nigdy nie pozwolę na pobłażanie samej sobie, nie jestem pewna, czy starczy mi sił, by się oprzeć, bo nie mogę się powstrzymać, by nie zwrócić się do Pana o ogromną przysługę, którą może Pan uznać za niemile widzianą i niewłaściwą, chociaż może zrozumie Pan, że ktoś, kto prowadzi taki pustelniczy tryb życia, jak ja, nieuchronnie dawno już doszedł do wniosku, że to, co ludzie nazywają życiem towarzyskim, konwenansami, etykietą i czym tam jeszcze, są dla niego tylko słowami bez znaczenia. Nie je- stem pewna, jak Pan na to zareaguje, Piotrze Iljiczu, ale sądząc na podstawie tego, co o Panu wiem, spodziewam się, że ze wszystkich ludzi Pan będzie ostatnim, który potę- pi mnie za moją prośbę -jeśli się mylę, pokornie błagam, by powiedział mi Pan o tym prosto i bez ogródek, i od- mówił spełnienia mojej prośby - a chodzi o Pańską foto- grafię... Mam już dwa Pańskie zdjęcia, ale chcę mieć jedno od Pana. Chcę poszukać na Pana twarzy znaków tego, co stanowi źródło Pańskiego natchnienia, tych uczuć, inspi- rujących Pana do komponowania muzyki, która przenosi mnie do królestwa doznań, pragnień i żądz, których samo życie nigdy nie jest w stanie zaspokoić... Pierwszym Pańskim dziełem, jakie usłyszałam, była Burza. Nie mam słów na opisanie wrażenia, jakie ono na mnie wywarło; doznałam upojenia, z którego to uczucia przez kilka dni nie potrafiłam się wyzwolić. Muszę Panu wyznać, że nie potrafię oddzielać artysty od człowieka; i w tym człowieku, słudze tak wzniosłej sztuki, bardziej niż u innych mam nadzieję i spodziewam się znaleźć wszystkie cechy ludzkie, które tak wysoko cenię. Dla mnie ideał człowieka to z pewnością artysta, ale jego talent mu- si iść w parze z zaletami, by mógł robić wielkie i trwałe wrażenie... Więc gdy tylko się uspokoiłam po mojej pierw- szej reakcji na Pana muzykę, natychmiast chciałam się dowiedzieć, jaki człowiek ją stworzył. Zaczęłam szukać okazji wywiedzenia się o Panu możliwie jak najwięcej, ko- rzystałam z każdej możliwości słuchania wszystkiego, śle- dziłam z uwagą opinię publiczną, indywidualne oceny, przypadkowe uwagi i tutaj muszę Panu wyznać, że więk- szość niechętnych Panu komentarzy, jakie do mnie docie- rały, wprawiała mnie w uniesienie. Chacun a son gout! Nie dalej jak wczoraj poznałam jedną z Pana opinii, która mnie tak wzruszyła i którą tak całkowicie podzielam, że od razu stał mi się Pan bardzo bliski - albo przynajmniej bardzo drogi. Widzi Pan, moim zdaniem nie tylko przy- jaźń łączy ludzi, ale w jeszcze większym stopniu podobień- stwo poglądów, wspólna zdolność głębokiego odczuwania i zwykła sympatia, co umożliwia bycie blisko mimo dużej odległości. Tak pragnęłabym dowiedzieć się wszystkiego o Panu, żebym o każdej porze mogła powiedzieć, gdzie Pan jest, a także co Pan robi... Był czas, kiedy ogromnie chciałam Pana poznać. Ale teraz, im więcej staję się Panem ocza- rowana, tym bardziej znajomość taka napawa mnie lę- kiem - jestem pewna, że nie byłabym w stanie sensownie z Panem rozmawiać - chociaż gdybyśmy się mieli spot- kać przypadkiem, twarzą w twarz, nie potrafiłabym Pana traktować jak nieznajomego i wyciągnęłabym do Pana rę- kę, chociażby by uścisnąć Pańską dłoń, nie odzywając się ani słowem. Krótko mówiąc, wolę myśleć o Panu z dale- ka, słuchać Pańskiej muzyki i czuć jedność z Panem w Pańskich dziełach... Końcowe zdania tego listu miały stworzyć podwaliny niezwyk- łego partnerstwa, niespotykanego w długiej historii wielkich arty- stów i ich mecenasów. Zachowując niezdrową ciekawość - deli- katnie się wyrażając - Czajkowskim i wszystkimi jego pracami, pani von Meck pozostanie również nieugięta w swym postano- wieniu zachowania dystansu. Postanowiła na przekór wszystkim pokusom nie spotykać się z nim i właśnie to stanowiło o wyjąt- kowym charakterze jej więzi z kompozytorem. To było coś więcej niż jedynie lęk, czy przy bliższym poznaniu nie dozna rozczaro- wania. Chciała za wszelką cenę zachować kompozytora-filozofa jako swój platoński ideał człowieka - niemal, w jej opinii, nietz- scheańskiego nadczłowieka, świadoma swej własnej kruchej psy- chiki. Trudno oczekiwać od Czajkowskiego, by już teraz wyczuł ro- lę, jaką pani von Meck odegra w jego życiu. Na razie, pomimo niepokoju wywołanego jej zainteresowaniem jego sprawami oso- bistymi, on również na tyle się otworzył, by odpowiedzieć uprzejmie: Ma Pani zupełną słuszność, Nadieżdo Filaretowno, przypuszczając, że jestem w stanie w pełni zrozumieć osobliwość Pani duszy, śmiem twierdzić, że nie myli się Pani uważając mnie za bliskiego sobie człowieka. Tak jak Pani pozwoliła sobie zapoznawać się z opiniami o mnie, tak i ja ze swojej strony korzystałem z każdej okazji, by zdobyć informacje o Pani i o tym, jak pani żyje. Zawsze interesowałem się Panią jako człowiekiem tak duchowo bliskim mej naturze. Z pewnością jest jednak coś, co nas wyróżnia od innych: oboje cierpimy na jedną i tę samą chorobę, mianowicie mizantropię - ale jest to mizantro- pia szczególnego rodzaju, u podstaw której brak niena- wiści i pogardy dla innych ludzi. Ci, którzy na nią cierpią, nie żyją w strachu przed krzywdą, jakiej mogą doznać w wyniku machinacji ludzi; boją się raczej rozczarowania, dążenia do perfekcji, która wiąże się tak bardzo z każdą zażyłością. Był czas, kiedy ciężar tego strachu przed ludź- mi tak mnie przygniatał, że omal nie oszalałem... Teraz jednak udało mi się pokonać ów lęk wystarczająco silną wolą życia, by przestał być nieznośny. Uratowała mnie moja praca, która jest również przyjemnością... [Więc] uwierzy mi Pani, kiedy powiem, że całkowicie rozumiem dlaczego, polubiwszy moją muzykę, nie chce Pani poznać osobiście jej autora. Boi się Pani, że nie znaj- dzie we mnie tych cech, jakimi obdarzyła mnie Pani skłonna do idealizowania wyobraźnia. I ma Pani absolut- ną rację. Czuję, że przy bliższym poznaniu nie znalazłaby Pani we mnie tej zgodności, tej pełnej harmonii między muzykiem i człowiekiem, o której Pani marzy. Do tego listu Czajkowski dołączył nie tylko zdjęcie (stare, sprzed kolejnej "wzbudzającej lęk" sesji u fotografa), ale również marsz żałobny na tematach z Oprycznika, spełniając prośbę pani von Meck, zawartą w przypisku do pierwszego, długiego listu. Odpowiedziała natychmiast, zdobywając się nawet na przesłanie mu własnego zdjęcia - "nie spodziewam się, że sprawię Panu przyjemność, pragnę jedynie w ten sposób okazać do pewnego stopnia głębię uczuć, jakimi Pana darzę". Było to zdjęcie, zrobio- ne przez jedną z jej córek, na którym była ze swym najmłodszym dzieckiem, pięcioletnią Ludmiłą - "Miłoczką", jak na nią wołano w domu. Nie oparła się, by dać przed kompozytorem upust swej dumie matczynej, kończąc list słowami: "chciałabym, by trochę Pan poznał małą". Ta niemal codzienna korespondencja zaczęła nadmiernie cią- żyć Czajkowskiemu, który był akurat świadkiem kolejno nastę- pujących po sobie koncertów własnych dzieł w Moskwie. Na początku marca odbyła się tam premiera Jeziora łabędziego i II Kwartetu smyczkowego, a zaraz potem Franceski da Rimini, którą powtórzono dwukrotnie w przeciągu dwóch tygodni. Drob- ne zlecenia od pani von Meck były hojnie wynagradzane i nie odciągały go zanadto od pracy nad IV Symfonią, chociaż czuł się zobowiązany odłożyć zlecenie na aranżację kilku dziecięcych pio- senek (zabierał się do tego bez zbytniego entuzjazmu i właściwie nigdy nie ukończył) i do odrzucenia propozycji Stasowa, żeby na- pisać operę na motywach powieści historycznej Alfreda de Vigny Cing-Mars, czyli spisek za Ludwika XIII. Gounod niedawno wy- korzystał tę samą powieść; zresztą Czajkowski tak czy inaczej był zdecydowany na Eugeniusza Oniegina. Pochłonięty tym wszyst- kim, nie odpisał na ostatni list pani von Meck. Otrzymał od niej następną wiadomość dopiero po sześciu ty- godniach - a wtedy był już pochłonięty swoją przygodą z Anto- niną Milukową. Po powrocie z Petersburga pani von Meck nie zwlekając znów napisała, tym razem rzekomo by zlecić utwór, za- tytułowany Wymówka na skrzypce i fortepian. Wyjaśniła, że jest już w posiadaniu utworu o takim tytule, skomponowanym przez (teraz zapomnianego) kompozytora nazwiskiem Kohne, ale nie mogła się do niego przekonać, jako że dotyczył konkretnej osoby: "Moja Wymówka musi być bezosobowa; może się odnosić do Przyrody, Losu lub Pana, ale do nikogo więcej..." Opisując szcze- góły swego zlecenia, pani von Meck niechcąco, a może nie, odma- lowała ciemny obraz swego stanu umysłu: Moja Wymówka musi opisywać nieznośny stan duszy, najlepiej oddawany przez francuski zwrot Je n'en peux plus! Ma być w niej mowa o złamanym sercu, podepta- nych uczuciach, zdradzonych ideałach, zranionej dumie i udaremnionym szczęściu - słowem o wszystkim, wszystkim, co jest najdroższe człowiekowi i czego został bezlitośnie pozbawiony... Moja Wymówka musi uosabiać wrażenie smutku nie do zniesienia, cierpienia, którego nie można dłużej znosić - jeśli to możliwe samej śmierci, aby znaleźć przynajmniej w muzyce pocieszenie i ulgę, jakie samo życie rzadko daje, kiedy są one najbardziej potrzeb- ne... Ten cri de coeur również przeszedł niezauważenie - albo tak się wydawało - kompozytor bowiem był teraz pochłonięty zu- pełnie czymś innym. Pani von Meck całkiem jasno dała do zro- zumienia, co jest źródłem jej wszystkich uczuć: "Jeśli kiedykol- wiek stracił Pan to, co Pan najbardziej kochał i cenił - napisała niedwuznacznie - będzie Pan wiedział, o co mi chodzi... I wspom- nienie utraconego szczęścia musi również być widoczne [w utwo- rze]. Nic nie potrafi wyrazić tego stanu ducha lepiej niż muzyka i nikt lepiej od Pana nie zrozumiałby, co mam na myśli. Dlatego nie boję się zwierzyć Panu z moich najskrytszych uczuć, myśli i pragnień i wierzę, że mam rację, składając moją duszę w Pana prawdziwie nieskalane ręce..." Pierwszą reakcją Czajkowskiego na te rozpaczliwe wynurzenia był krótki liścik wyjaśniający, że będzie musiała zaczekać "dłużej niż zwykle" na swój utwór; był tak "niesłychanie zajęty", że nie potrafił przewidzieć, "czy będzie w stanie znaleźć chwilę, kiedy znajdzie się w odpowiednim nastroju". Mógł również czuć, że pro- gram, jaki przedstawiła z taką namiętnością, był zbyt podobny do tego, którym tak niedawno zajął się we Francesce da Rimini. Tamte- go wieczoru jednak znalazł trochę czasu, by napisać dłuższy list, w którym otwarcie poruszał "delikatny" problem, widoczny w pod- tekście ich coraz bardziej ożywionej korespondencji: pieniędzy. Już przy Pani poprzednich zleceniach muzycznych przeszło mi przez myśl, że kieruje się Pani dwiema pobud- kami: z jednej strony chciała Pani rzeczywiście mieć w tej czy innej formie taki czy inny mój utwór, z drugiej zaś strony, wiedząc o moich wiecznych kłopotach finanso- wych, chciała mi Pani przyjść z pomocą. Tak mi każą myśleć zbyt szczodre honoraria, którymi wynagradzała Pani moje niewielkie prace. Czajkowski oświadczył pani von Meck, że jej ostatnie zlecenie wydało mu się "wyłącznie albo prawie wyłącznie" podyktowane chęcią udzielenia mu pomocy finansowej. Dlatego początkowo odpowiedział tak lakonicznie, czując "otwartą niechęć" do podję- cia się wykonania jej zlecenia. "Bardzo bym nie chciał, żeby nasze stosunki zakłóciła jedna fałszywa nutka, która z pewnością by się pojawiła, gdybym zwyczajnie zbył Panią czymkolwiek wcześniej- szym, pozbawionym szczególnej inspiracji, o jaką Pani chodzi, i wysłał Pani wyłącznie dla otrzymania nieproporcjonalnie wyso- kiego wynagrodzenia. Wierzę, że nie wyobraża Pani sobie, bym mógł się podjąć skomponowania jakiegokolwiek dzieła muzycz- nego wyłącznie dla banknotu sturublowego, który bym ostatecz- nie otrzymał?" Oczywiście nie ma niczego uwłaczającego w tym, jeśli artysta przyjmuje pieniądze za swoje wysiłki - ciągnął - ale takie zamówienia, jak jej, wymagają "szczególnego rodzaju na- stroju - natchnienia, które nie zawsze się pojawia na zawołanie." Byłoby z jego strony "artystyczną nieuczciwością" wykorzystywa- nie umiejętności technicznych, by dać jej "fałszywy kruszec za- miast prawdziwego" - chociaż bardzo potrzebował - wyznał- "tego nikczemnego metalu." Jak mógł ktoś o dochodach tak przyzwoitych, jak on, pogrą- żyć się tak głęboko w długach, że "zatruło" to jego życie i "spara- liżowało" zapał do pracy? Wyjaśnienie tego zajęłoby zbyt wiele miejsca - stwierdził z westchnieniem. Zamiast tego Czajkowski odważnie przystąpił do frontalnego ataku: Zdecydowałem się szukać u Pani pomocy. Jest Pani jedynym człowiekiem na świecie, którego nie wstydzę się prosić o pieniądze. Po pierwsze jest Pani niezwykle dobra i szczodra, po drugie - bardzo bogata. Wolałbym wszyst- kie swoje długi zjednoczyć w rękach jednego, wielkodusz- nego kredytodawcy i za jego pośrednictwem uwolnić się z łap lichwiarzy. Gdyby zgodziła się Pani dać mi w charak- terze pożyczki sumę, która pozwoliłaby mi się ich pozbyć raz na zawsze, byłbym Pani dozgonnie wdzięczny za tę nie- ocenioną przysługę. Rzecz w tym, że suma moich długów łącznie stanowi dość pokaźną kwotę, coś około 3000 rubli. Sumę tę mógłbym Pani spłacić na jeden z trzech sposo- bów: po pierwsze przyjmując różne zlecenia od Pani, takie jak transkrypcje, jakie wcześniej dla Pani wykonywałem; po drugie - przez odstąpienie Pani tantiem za wystawianie moich oper; lub - po trzecie - przez przesyłanie Pani co miesiąc części mego uposażenia... Nie powinna czuć się zażenowana, ciągnął trochę nieszczerze, vybierając pierwsze rozwiązanie. "Dzięki wielu latom doświadcze- nia, drobne zadania jak transkrypcja, zlecane mi przez Panią, nie sprawiają mi najmniejszych kłopotów, więc nawet gdyby prosiła Pani o jedną codziennie przez najbliższe dwa lata, nie uważałbym tego za wygórowaną rekompensatę za pomoc, jakiej szukam. Jed- nak taka kompozycja, jak Wymówka, to zupełnie co innego. "Wy- maga szczególnego nastroju, kombinacji warunków, które nie zaw- sze można spełnić." Poza tym był pochłonięty swoją nową sym- fonią - którą, oświadczył niniejszym, chciałbym jej zadedykować, albowiem uważam, że stwierdzi Pani, iż odzwierciedla ona Pani najskrytsze odczucia i myśli". Póki jej nie skończy, wszystkie inne prace byłyby nieznośnym ciężarem, szczególnie uwzględniając je- go "niespokojny, nieznośny i irytujący" stan ducha. Obiecując solennie, że kiedyś skomponuje jej Wymówkę - obietnicy tej ni- gdy nie dotrzymał - Czajkowski otwarcie wrócił do kwestii pie- niędzy. Byłoby mi ogromnie ciężko, gdyby poczuła się Pani dotknięta moją prośbą. Zdecydowałem się na nią głównie dlatego, by raz na zawsze wykluczyć z naszych stosunków sprawy pieniężne, temat ogromnie krępujący, jeżeli się po- jawia tak często, jak dotychczas. Mam nadzieję, że nasze kontakty mogą się od tej pory stać bardziej otwarte i bez- pośrednie. Korespondencja, w której jedna strona ciągle proponuje pieniądze, a druga zawsze je przyjmuje, nie może być całkowicie szczera... Ale tak czy inaczej jestem pewien, że bez względu na to, jak zareaguje Pani na ten list, nie zmieni to Pani opinii o mojej uczciwości. Jeśli się mylę i ten list Panią uraził, proszę o wybaczenie. Ostatnio nie jestem całkiem sobą, jestem bardzo spięty i drażliwy, przypuszczam, że jutro mogę żałować wysłania tego li- stu... Tego samego dnia, jak się z pewnością spodziewał, przyszły pieniądze z listem, w którym pani von Meck dziękowała mu, że zwrócił się o pomoc do niej - i nawet nie chciała słyszeć o zwro- cie pożyczki. "Dziękuję Panu z głębi serca, mój najbardziej sza- nowany przyjacielu, za zaufanie i przyjaźń, jakie mi Pan okazał bezpośredniością swej prośby... Jeśli chodzi o sposoby zwrotu pieniędzy, proszę się nie kłopotać nawet myśleniem o tym. Czajkowski przesadnie jej podziękował i każde udało się w swoją drogę, wymieniając adresy i obiecując kontynuować korespon- dencję. Następny list, jaki Czajkowski napisał do pani von Meck, jest datowany 15 lipca. Zwierzał się w nim z okoliczności swych zarę- czyn z Antoniną. W listach do krewnych na ten temat, bezpo- średnio przed ślubem, udawał całkowity spokój. Przed panią von Meck, trzy dni przed tym wydarzeniem, zwierzył się z dręczących go obaw i wątpliwości. Najwyraźniej nie miał pojęcia, z jak mie- szanymi uczuciami przyjmie jego protektorka wiadomość o jego rychłym ślubie. Czajkowski czuł się tak połechtany jej słowami o człowieku-artyście jako jej ideale istoty ludzkiej, tak przekona- ny, że to było powodem jej pragnienia niespotykania się z nim, że zupełnie nie dostrzegł prawdziwego znaczenia niektórych zwro- tów, użytych przez nią w następnym liście od serca. Jedno w Pana czarującym liście i tylko jedno mnie za- niepokoiło: wniosek, jaki wyciągnął Pan z mojej niechęci do osobistego poznania Pana. Zdaje się Pan myśleć, że boję się rozczarowania, jeśli nie okaże się Pan idealnym połączeniem człowieka i artysty, tak jak to sobie wymarzy- łam. Ale jeśli o to chodzi, może być Pan spokojny: już znalazłam w Panu ten ideał. Nie mam już żadnych wątpli- wości. Pana wniosek mógłby być słuszny, gdybym nie czu- ła coraz wyraźniej, że Pan rzeczywiście jest uosobieniem mojego ideału i mogę znieść wszelkie uczucia rozczarowa- nia, żalu i melancholii, jakie znoszę. Tak, gdybym miała w swych rękach szczęście, oddałabym je Panu. Ale nie, moja obawa przed spotkaniem z Panem ma teraz zupełnie inne powody, kryją się za tym całkowicie inne uczucia... Niedawno owdowiawszy, podatna na romantyczne uniesienia, a jednak tak dbająca o zachowanie pozorów przyzwoitości, naj- wyraźniej bała się, że straci całe opanowanie w bezpośredniej obecności ucieleśnienia swego ideału. Trudno się spodziewać po Czajkowskim, żeby to zrozumiał, ale Nadieżda von Meck kochała się w nim - oczywiście miłością platoniczną, którą darzyła go z bezpiecznej odległości - lecz pragnęła go mieć na wyłączność, uważała, że go kupiła i w pełni za niego zapłaciła, więc nie chciała słuchać o jego małżeństwie z inną. W tych okolicznościach stanęła w pełni na wysokości zadania, przesyłając mu płynące z serca gratulacje w związku z jego pla- nowanym małżeństwem: "To oczywiście zawsze ryzyko, ale w Pa- na przypadku jestem zachwycona, ponieważ byłoby zbrodnią trzymać pod korcem kogoś o tak złotym sercu, z taką zdolnością do delikatnych uczuć." Jednak możliwie najszybciej zmieniła te- mat i przeszła do Puszkina i Pisariewa, w których ocenach się różnili, zanim wyraziła cichą nadzieję, że jego małżeństwo nie wpłynie na ich przyjaźń. "Jestem pewna, że nawet w tych nowych okolicznościach nie zapomni Pan, że ma Pan we mnie przyjaciela, który czuje się do Pana głęboko przywiązany, i że bez względu na to, jakie kłamstwa i oszczerstwa opinia publiczna może głosić za granicą, zawsze będzie Pan we mnie widział jedynie bardzo bli- skiego przyjaciela, który Pana kocha." Może przeczuwając nad- chodzące kłopoty dodała: "Będzie Pan zawsze pisał do mnie cał- kowicie szczerze, prawda, Piotrze Iljiczu? Nic, co mi Pan o sobie powie, nigdy mnie nie wprawi w zakłopotanie." List został wysłany do Moskiewskiego Konserwatorium, do którego Czajkowski wrócił tydzień później, kiedy jego prywatny świat zaczynał się walić. Nie istniało teraz niebezpieczeństwo, że zapomni o swej nowej przyjaciółce z powodu swojej nowej towa- rzyszki; wprost przeciwnie, albowiem jego fundusze niebezpiecz- nie się skurczyły. "Chociaż może się to wydawać dziwne i aro- ganckie - by przytoczyć jego słowa - że znów jest zmuszony zwrócić się do niej po pomoc finansową." Pieniądze, które mu już przysłała, zostały wykorzystane na wyjazd na Kaukaz, tak jak planował, i to bez liczenia się z groszem. "Ale raptem ożeniłem się. Reszta pieniędzy rozeszła się na ślub i wydatki z tym związa- ne." Napisał o lesie, który jego żona odziedziczyła po ojcu; o tym, jak ją "podstępnie pozbawiono" 4000 rubli, jakich był wart; i jak teraz "żyją z dnia na dzień, nie mając gdzie mieszkać, nie mając z czego się utrzymać" - nie ma nawet pieniędzy, by wyjechać na wieś i uciec od tego wszystkiego. O małżeństwie i własnym stanie umysłu napisze w swoim na- stępnym liście: "Jestem tak rozdrażniony nerwowo, że nie stać mnie na spokojną i szczegółową relację z ostatnich wydarzeń. Po- za tym sam jeszcze nie wiem, co się ze mną dzieje. Nadal nie mogę stwierdzić, czy jestem szczęśliwy, czy też nie. Wiem tylko jedno: jestem absolutnie niezdolny do jakiejkolwiek pracy." Pieniądze, oczywiście, nadeszły przez specjalnego posłańca jesz- cze tego samego dnia, z najdelikatniejszym zapytaniem, cóż się takiego złego mogło stać. "Dlaczego jest Pan taki smutny, dlaczego czuje się Pan tak rozdrażniony? Nie warto tak się przepracowywać ani pogrążać w takiej depresji, którą z pewnością łatwo można wyleczyć. Proszę wyjechać na wieś; proszę się rozkoszować przyro- dą, spokojem i ciszą, samotnością; i czasem myśleć o mnie..." W krótkim liściku, wysłanym przed wyjazdem z miasta, Czajkow- ski napomknął jej o swych kłopotach: "Jeśli wyjdę zwycięsko z tej straszliwej duchowej walki, będę to zawdzięczał tylko i wyłącznie Pani. Jeszcze kilka dni, a przysięgam, że oszalałbym." Czajkowski wyjechał do Kijowa za jej pieniądze - kolejną "pożyczkę", której nigdy nie zwróci - i tam w drodze do Ka- mionki napisał do pani von Meck długi list, w którym groził sa- mobójstwem i w którym zawarł żałosny opis swego ślubu i mie- siąca miodowego. Tylko przed nią, przed nikim z krewnych (z wyjątkiem Anatolija), zwierzył się ze swego wstrętu do Anto- niny - łącząc go z głęboko zakorzenioną obawą, którą w pełni podzielała jego patronka, że jego żona może go kosztować utratę natchnienia artystycznego. Moja żona nie ponosi za to winy. To nie ona mi się oświadczyła. Tak więc dać jej odczuć, że jej nie kocham, że traktuję ją jak nieznośny ciężar, byłoby okrucieństwem i podłością. Pozostało więc tylko udawanie. Ale udawać przez całe życie wszak to nieznośne męczarnie. Potem pojawia się wyraźna groźba popełnienia samobójstwa- szybko, acz nieprzekonywająco pokryta zapewnieniem, że "gwał- towna śmierć" nie "wchodzi w rachubę" z uwagi na jego miłość do rodziny i przyjaciół. "Popełnić samobójstwo to jak zadać im śmier- telny cios." Niewątpliwie głęboko zaniepokoiwszy swoją patronkę, Czaj- kowski znów zmienia temat sugerując, że jego muzyka również trzyma go przy życiu. "Poza tym mam tę słabość (jeśli słabość to odpowiednie słowo), że kocham życie, kocham swoją pracę, ko- cham swoje przyszłe sukcesy. A przede wszystkim nie wypowie- działem jeszcze tego wszystkiego, co mogę i chcę powiedzieć, za- nim nadejdzie pora udania się w zaświaty... Jeszcze nie powiedzia- łem jednej dziesiątej tego, co chciałem powiedzieć. Moje serce jest przepełnione; pragnie wyrazić wszystko muzyką. Kto wie, może zostawię po sobie coś, czym naprawdę zasłużę sobie na miano pierwszorzędnego artysty? Jestem wystarczająco bezczelny, by mieć nadzieję, że to może się zdarzyć." Opisawszy swoją ponurą wizytę u rodziny żony i efekt, jaki wywarła na nim śmierć przyja- ciela, Adamowa, Czajkowski zastanawia się, czy nie zwariował, zostawiając zaniepokojoną adresatkę swojego listu w stanie dręczącej niepewności: Nie mogę przewidzieć, co mnie czeka w przyszłości, ale teraz czuję się, jakbym się ocknął z koszmarnego snu lub długiej i strasznej choroby. Jak pacjent po wysokiej go- rączce, nadal jestem osłabiony i tylko z największym tru- dem udaje mi się jasno myśleć... Kiedy trochę odpocznę i ukoję nerwy, może będę mógł wrócić do zwykłych obo- wiązków w Moskwie i zacznę zupełnie inaczej spoglądać na swą żonę. Ma wiele zalet, które ostatecznie mogą uczy- nić mnie szczęśliwym. Kocha mnie szczerze i pragnie je- dynie mojego spokoju ducha i zadowolenia. Bardzo mi jej żal... Być może jest jeden istotny powód, dlaczego Czajkowski po- trafił się zdobyć na taką szczerość wobec swej gorliwej miłośnicz- , której nigdy nie spotkał, a nie wobec swego równie mocno go kochającego rodzeństwa. O ile niektórzy jego bliscy wiedzieli, że jest homoseksualistą, pani von Meck, o ile się orientował, nie mia- ła o tym pojęcia. To, naturalnie, była podstawowa przyczyna jego małżeńskich problemów, które czuł się zobowiązany przedstawić swej protektorce (i zarazem w dużym stopniu sobie) jako proble- my natury raczej duchowej. Ktoś podejrzliwy lub cyniczny mógłby myśleć, że kompozytor pragnął odmalować jak najbardziej ponury obraz swego poło- żenia wielce cenionej nowej przyjaciółce, mając na uwadze bar- dziej jej pomoc materialną niż duchową. Jednak kiedy dotarł do Kamionki, rezygnując z planów wyjazdu na Kaukaz, uspokoił się, a jego listy przestały być tak dramatyczne. Nim minęły czte- ry dni, "nie posiadał się z radości", że jest wśród rodziny i prze- konywał, że "czas mnie wyleczy: powoli dojdę do siebie". Kiedy pani von Meck odpowiedziała współczująco, ukrywając własną zazdrość, i pisząc, że zdarzają się takie chwile w życiu, kiedy człowiek musi "se resigner lub zrobić dobrą minę do złej gry", odpowiedział zgadzając się z nią melancholijnie, najwidoczniej pogodzony z losem, ale nadal utrzymując, że sam do tego do- prowadził. Wzmocniony dzięki połączonemu efektowi rozpiesz- czania przez rodzinę i wody mineralnej Essentuki, wkrótce stał się "o wiele spokojniejszy i lepiej... przygotowany do rozpoczęcia zupełnie nowego etapu w swym życiu... całkiem pewny, że wyj- dzie jako zwycięzca z tej dziwacznej sytuacji". Nadszedł czas przyznania, że nie ma "ucieczki" przed "nowymi obowiązkami", których sam się podjął: "Moim jedynym wyjściem, jak Pani słusz- nie zauważyła, jest spisać to na straty i próbować udawać szczęśliwego." Ukończywszy pracę koncepcyjną nad Iv Symfonią, mógł po- święcić się kompozycji i mniej wymagającej orkiestracji. Pokrze- piony zachętami Modesta, nawet naszkicował kilka nowych frag- mentów Oniegina. Pod koniec sierpnia był już bardziej sobą, od- dając się takim wiejskim rozrywkom, jak polowanie, ale ciągle odwlekał powrót do Moskwy i Antoniny. Rozstanie bynajmniej nie przyczyniło się do wzrostu uczuć do niej; ale początkowy nie- odparty wstręt przerodził się w zwykły niesmak. "Och, jak mało kocham Antoninę Iwanowną Czajkowską! - zwierzył się Anato- lijowi we wrześniu, kiedy nie mógł dalej przekładać powrotu do Moskwy w związku z początkiem nowego roku akademickiego w Konserwatorium. - Jaką absolutną obojętność wywołuje we mnie ta kobieta! Jak mało mnie wzrusza perspektywa jej ponow- nego ujrzenia! Przynajmniej myśl o niej przestała napawać mnie przerażeniem, a jedynie znudzeniem..." Przed upływem tygodnia w końcu zmusił się do rozstania z siostrą i jej rodziną, ale dotarł tylko do Kijowa, gdzie spędził kolejne trzy dni wypełnione rozmyślaniami, pomimo listu od An- toniny, w którym błagała go, by wracał. W końcu mogła wyjść po niego na stację 23 września - ponad sześć tygodni po jego wyjeź- dzie - i opowiedzieć, jak się namęczyła, przygotowując mieszka- nie na jego powrót. Zdążyła już zmienić dwie kucharki, dwukrot- nie ją okradziono, przez jedną kucharkę miała sprawę sądową, a ostatnimi dniami nie ruszała się na krok z domu, nie dowierza- jąc trzeciej. "Całkiem mi odpowiada nowe urządzenie mojego mieszkania - doniósł ponuro swemu bratu. - Jest elegancko, wygodnie, nawet dość luksusowo... Jeśli chodzi o moje samopo- czucie, Tola, wolę się chwilowo nie wypowiadać na ten temat. Wszystko, co mogę powiedzieć, to że ogarnęło mnie jakieś przy- gnębienie. Spodziewam się, że to zrozumiałe po tej fali szczęścia, zaznanego w Kamionce. Postanowiłem, że na razie muszę po pro- stu okazać cierpliwość - a potem, kto wie, może stopniowo po- jawią się spokój, zadowolenie, a nawet szczęście." W tym sa- mym czasie pani von Meck malował bardziej ponury obraz. Mieszkanie było "przytulne" i "ładnie umeblowane" ale patrzy na nie "z nienawiścią i złością". Śmierć, ostatecznie, była "największą łaską i modlę się o nią z całej duszy". W Konserwatorium, które otworzyło swoje podwoje nazajutrz po przyjeździe Czajkowskiego, najbliżsi przyjaciele i koledzy kompozytora widzieli, że próbuje nadrabiać miną. Podczas jego nieobecności tylko Albrecht spotykał się z Antoniną; ponieważ pamiętał żonę przyjaciela z czasów jej studiów, zaoferował jej pomoc w urządzaniu mieszkania na powrót męża. Kaszkin nie był odosobniony w opinii, że zewnętrzna pogoda ducha Czajkowskie- go jest "udawana... Wyraźnie nadrabiał miną. Piotr Iljicz zawsze próbował ukrywać swoje prawdziwe uczucia, ale nigdy nie był w tym dobry. Widząc, jaki jest spięty i drażliwy, wszyscy obcho- dziliśmy się z nim jak z jajkiem, nie zadawaliśmy żadnych pytań i zostawiliśmy jemu decyzję, kiedy przedstawi nam swoją żonę." Takie zaproszenie, ostatecznie, wyszło od Jurgensona, który kilka dni później wydał obiad dla przyjaciół Czajkowskiego, na którym mieli poznać Antoninę. Kaszkin, próbując nawiązać z nią rozmowę, zauważył, że kompozytor ani na chwilę nie odstępuje swej żony, zawsze kończy za nią zdania lub zmienia temat, "przy- puszczalnie bojąc się, że jej brak umiejętności prowadzenia zdaw- kowych rozmów wprawi wszystkich w zakłopotanie". Tak było przez cały wieczór, z kimkolwiek rozmawiała, co wywarło na Kaszkinie dziwne wrażenie, że jest "coś nienaturalnego" w "nad- opiekuńczości" Czajkowskiego. Ogólne wrażenie, jakie wywarła Antonina na jego przyjaciołach, było "korzystne, nawet jeśli jest trochę bezbarwna". Kilka dni później, kiedy niektórzy z nich ze- brali się na rutynowym spotkaniu w jego gabinecie w Kon.serwa- torium, Nikołaj Rubinstein tak podsumował ich opinię o Antoni- nie Iwanownej: "Jest z pewnością ładna i dość dobrze wychowa- na, ale trudno ją polubić. Jakby nie była człowiekiem z krwi i kości, tylko czymś w rodzaju sztucznego tworu". Kaszkin się zgodził. Dla niego Antonina była "niezupełnie realna". W domu dla Czajkowskiego stawała się aż nadto realna i aż nadto gadatliwa; na ogół był to nie kończący się monolog o jej rodzinie, dzieciństwie, a przede wszystkim wyliczanie długiego szeregu mężczyzn, którzy byli w niej zakochani, od znanych arty- stów i wojskowych do bankierów-milionerów i członków samej rodziny carskiej. Po zaledwie paru dniach Czajkowskiego ogarnę- ła klaustrofobia. "W dzień próbowałem pracować, ale wieczorami jej towarzystwo stawało się nie do zniesienia. Nie mając odwagi odwiedzać przyjaciół ani nawet iść do teatru, każdego wieczoru wyruszałem na spacer i godzinami włóczyłem się oddalonymi, ma- ło znanymi zaułkami Moskwy." Dla samej Antoniny, wspominającej te czasy wiele lat później, był to okres wielkiego szczęścia. "Patrzyłam na niego ukradkiem, żeby nie zauważył, i podziwiałam go, szczególnie podczas poran- nej herbaty. Taki przystojny, z takimi dobrymi oczami, na widok których serce mi topniało jak wosk, wniósł w moje życie tyle świeżości! Siedziałam tak i tylko na niego patrzyłam, myśląc: Dzięki ci, Boże, że należy do mnie i do nikogo więcej! Teraz jest moim mężem, nikt nie może mi go odebrać... " Tymczasem Czajkowski czuł się coraz bardziej nieszczęśliwy. Dla jego przyjaciół to pierwsze spotkanie z Antoniną u Jurgenso- na okaże się również ostatnim. Chociaż ich kolega wywiązywał się ze swoich obowiązków w Konserwatorium ze zwykłą sumiennoś- cią, znikał natychmiast po zajęciach i nie można go było znaleźć tam, gdzie zwykł był przesiadywać po pracy. Nawet przed panią von Meck nie potrafił się zwierzyć ze swojej rozpaczy. Codzienne życie z Antoniną wcale nie stawało się stopniowo bardziej znośne, jak miał nadzieję, tylko gorsze niż w najczarniejszych wyobraże- niach. Nim minął tydzień, znalazł się u kresu wytrzymałości. Kie- dy zaczął szukać drogi wyjścia, znów pomyślał o skończeniu ze sobą, ale tym razem nie była to histeryczna reakcja Czajkowskie- go. Niezdolny do bezpośredniej konfrontacji z Antoniną ani do zniesienia publicznego upokorzenia, nie widział innego rozwiąza- nia, tylko samobójstwo. Nadal mając na uwadze uczucia swej rodziny, szukał sposobu, by jego śmierć wyglądała jak wypadek; i podczas jednego ze swych wieczornych spacerów po mieście wpadł na zdumiewająco prosty pomysł. Jesienne wieczory stawały się coraz chłodniejsze. Pewnego razu stwierdził, że wpatruje się w nurt rzeki. "Przyszło mi do głowy, że można umrzeć na zapalenie płuc. Więc zanurzy- łem się w wodzie po szyję i stałem w niej tak długo, aż nie mogłem dłużej znieść przejmującego zimna." W końcu wyszedł z wody "przekonany, że teraz umrę na zapalenie płuc albo inną chorobę dróg oddechowych". Po powrocie do domu przedstawił całe wy- darzenie jako wypadek podczas łowienia ryb: "Namówiono mnie na wieczorną wyprawę i przez nieuwagę wypadłem z łódki".29 .Ale mamy potwierdzenie, że była to poważna próba samobójstwa. Na stronie tytułowej partytury IV Symfonii kompozytor napisał włas- noręcznie: "Na wypadek mojej śmierci proszę to dostarczyć Mme von Meck". Jak się okazało, Czajkowski miał tak silny organizm, że jedy- nie się przeziębił. Ta nieudana próba samobójstwa ostatecznie go przekonała, że musi jak najszybciej uwolnić się od Antoniny. Kie- dy nie powiódł się zamysł śmierci jako ostateczny sposób ucieczki przed żoną, skorzystał z prostszego rozwiązania - zadepeszował do Anatolija do Petersburga i poprosił go, by natychmiast sfin- gował telegram od Naprawnika, wzywający go bezzwłocznie do stolicy. Depesza nadeszła nazajutrz. Czajkowski skreślił jedynie liścik do Albrechta z wyjaśnie- niem, że musi natychmiast udać się do Petersburga w związku z ponownym wystawieniem Wakuły i że wróci w następny wtorek. Kiedy Anatolij wyszedł po niego na stację nazajutrz, 7 paździer- nika, ledwo poznał swego brata. Ostatnie dwa tygodnie tak pod- kopały zdrowie Czajkowskiego, że trzeba go było zabrać do pob- liskiego hotelu, gdzie natychmiast doznał ostrego ataku nerwowe- go, a potem, całkowicie wyczerpany, zapadł w długi i głęboki sen. Anatolij wezwał psychiatrę, który zalecił całkowity spokój i zmia- nę otoczenia oraz zdecydowanie był zdania, że kompozytorowi pod żadnym pozorem nie wolno nigdy więcej spotykać się z żoną, nie mówiąc już o mieszkaniu z nią pod jednym dachem. Jego lo- jalny brat wybrał się do Moskwy, by poinformować o tym Anto- ninę. Najpierw jednak Anatolij udał się na spotkanie z Rubinstei- nem, by mu o wszystkim powiedzieć. Bojąc się, że brat Czajkow- skiego może się okazać "zbyt miękki" dla Antoniny, Rubinstein z miejsca przejął inicjatywę i towarzyszył mu do mieszkania kompozytora. Zdumiona Antonina zaprosiła ich do środka i pole- ciła służącej, by nastawiła samowar. Rubinstein opisał jej szczegó- ły stanu zdrowia męża i diagnozę psychiatry z otwartością, która, jak oświadczył Anatolij, "sprawiła, że robiło mu się to gorąco, to zimno". Ku zdumieniu ich obu, Antonina słuchała potulnie i oświadczyła, że zgadza się na wszystko, czego jej "drogi Pietia" zechce. Potem zaczęła rozlewać herbatę. Najszybciej, jak wypadało, Rubinstein przeprosił obecnych i zostawił Anatolija dla omówienia "bardziej osobistych spraw rodzinnych". Scena, która nastąpiła potem, sprawiła, że Anatoli- jowi odebrało mowę. "Antonina Iwanowna odprowadziła Rubin- steina do drzwi i wróciła z szerokim uśmiechem na twarzy, mó- wiąc: No, no, kto by pomyślał, że dziś będę w swoim domu po- dejmowała herbatą sławnego Rubinsteina!" Następnie zaczęła wymieniać długą listę mężczyzn, którzy byli w niej zakochani, a potem spytała, co jej szwagier chciałby zjeść na obiad. Oszołomiony Anatolij najszybciej jak mógł poszedł w ślady Rubinsteina i wyszedł od Antoniny, pojechał prosto do Petersbur- ga i niezwłocznie przystąpił do załatwiania formalności, by zabrać brata w długą podróż po Europie Zachodniej. Po zaledwie trzech miesiącach, z czego mniej niż połowę małżonkowie spędzili ra- zem, małżeństwo Czajkowskiego się rozpadło. ROZDZIAŁ IX Muszę się ukryć na rok Nim minął tydzień, 17 października 1877 roku bracia Czaj- kowscy byli w Szwajcarii, gdzie wynajęli pokoje w skromnym pensjonacie w małym miasteczku Clarens nad Jeziorem Genew- skim. Poza nimi jedynymi gośćmi w willi "Richelieu" były dwie star- sze Niemki, które nigdy nie opuszczały swojego pokoju, nawet nie schodziły na posiłki. "Muszę się ukryć na rok" - napisał naza- jutrz do Modesta. Od chwili przyjazdu słał listy w różne strony świata, w każdym przedstawiając nieco odmienną wersję ostatnich wydarzeń. Aby powstrzymać szerzenie się plotek, Anatolij uzgodnił z Rubinsteinem oficjalne stanowisko, rozpowszechniane w mo- skiewskich kręgach: że Czajkowski zachorował, wyjechał za gra- nicę na leczenie i rekonwalescencję, z czasem dołączy do niego żona. Teraz kompozytorowi zależało nie tylko na uniknięciu pub- licznego upokorzenia - przede wszystkim tego, by przyczyny rozpadu małżeństwa nie upatrywano w jego homoseksualizmie- ale chciał też zminimalizować szkody w rodzinie. Postanowił, że różnym ludziom trzeba powiedzieć co innego. Na przykład krewnym w Petersburgu należy zakomunikować, że bracia wyjechali z Rosji z Moskwy a rodzinie z Moskwy - że wyruszyli za granicę z Petersburga, by nikt nie poczuł się urażony. Modestowi na razie zostanie przedstawiony niepełny obraz wyda- rzeń, jako że celem małżeństwa Piotra było między innymi zachę- cenie młodszego brata do poszukania tej samej drogi ucieczki od upodobań seksualnych. Niedomagającemu Ilji Pietrowiczowi, tak zachwyconemu związkiem, przedstawi się najbardziej wybieloną wersję: że Antonina miała mu towarzyszyć, ale w ostatniej chwili zatrzymały ją w Moskwie sprawy domowe. Temu oszustwu po- magał smutny fakt, że po sfingowanym telegramie z Petersburga nalegała, by towarzyszyć mężowi na stację i mu pomachać na po- żegnanie; nie zdawała sobie sprawy, że jego pośpieszny wyjazd oznaczał koniec ich małżeństwa. Wiele lat później nadal czuć nut- kę zdziwienia w tonie Antoniny, kiedy opisuje tę chwilę: "Nigdy więcej do mnie nie wrócił. W swoim pierwszym liście z Clarens do Mme von Meck Czaj- kowski był szczególnie oględny, pisząc jej, że został pilnie wezwa- ny do Petersburga; nie przyznał się, że był to podstęp, który sam wymyślił. Jednocześnie wyraża swoje zadowolenie, że wyrwał się z "pajęczyny kłamstw, oszustw i intryg", jaka go omotała. U pod- staw tego wszystkiego leży odwieczna obawa, by pani von Meck nie poznała jego grzesznej tajemnicy - o której najprawdopodob- niej już wiedziała i wcale się tym nie przejmowała. Musiał również brać pod uwagę, że jego protektorka była w owym czasie w Mosk- wie i niewątpliwie poczułaby się urażona, dowiedziawszy się od osób trzecich o wyjeździe swojego wiernego przyjaciela. Czajkow- ski musiał również uznać za wskazane wymijające potraktowanie innych szczegółów, przynajmniej na razie, jako że najpilniejszą sprawą było zwrócenie się do niej o kolejne wsparcie finansowe. Muszę trochę tutaj wypocząć, ukoić nerwy i przestać ciągle zaprzątać sobie tym głowę. Muszę również zorgani- zować jakieś środki utrzymania dla swojej żony i wypra- cować przyszłe stosunki z nią. Znów potrzebuję pieniędzy i nie mogę się z tym zwrócić do nikogo, poza Panią. To wstyd, to ciężar aż do bólu, ale jestem zmuszony zebrać się na odwagę i znów uciec się do Pani niewyczerpanej dobroci... Moje skromne środki są niemal na wyczerpa- niu. Jedyną nadzieję pokładam w Pani. W tym samym liście, prosząc o zwłokę, nim będzie mógł "spo- kojnie" zdać relację ze wszystkiego, Czajkowski pisze swej "przy- jaciółce i zbawicielce", że dwa tygodnie w Moskwie spędzone z żoną były okresem "nieznośnych katuszy". Z miejsca się zorien- tował, że czas tu nic nie pomoże: "Ogarnięty rozpaczą szukałem śmierci, która wydawała się jedyną drogą wyjścia z tej matni". Czuł do swojej żony taką nienawiść, że chwilami "miał ochotę ją udusić". Powtarzając, że Antonina nie ponosi za to odpowiedzial- ności, że to wszystko wina jego "słabości charakteru, braku prak- tyczności, naiwności", Czajkowski używa jeszcze bardziej gwał- townego języka, pisząc o swej żonie. Do końca życia pozostanie mu zwyczaj, tak w listach do pani von Meck, jak przed sobą, traktowania z nienawiścią nieszczęsnej kobiety, której życie tak beztrosko zniszczył. Pani von Meck szybko podzieliła się swoją opinią, którą wcześniej trzymała dla siebie, "żeby nie zabrzmiała jak rada". By- ła "zachwycona", że znalazł drogę wyjścia z sytuacji, wymagającej oszukiwania i intryganctwa, co nie było ani dla niego typowe, ani jego godne. "Próbował Pan zrobić wszystko, co w Pana mocy, dla drugiego człowieka. Walczył Pan z przeszkodami nie do pokona- nia - oczywiście na próżno, ponieważ ktoś taki, jak Pan, zawsze raczej ulegnie w obliczu takich przeciwieństw, niż pójdzie na kompromis." Dzięki Bogu, że w ostatniej chwili brat go uratował. "Jak mógł Pan chociażby przez chwilę pomyśleć, że straci Pan w moich oczach? Rozumiem wszystko, przez co Pan przeszedł, i sama na Pana miejscu postąpiłabym tak samo - z tą różnicą, że prawdopodobnie jeszcze szybciej bym położyła temu kres, jako że nie mam tyle sił, co Pan, by się poświęcać." Jakby chcąc zacieśnić więź między nimi lub przynajmniej utrzymać jej konspiracyjny charakter, wyjaśniła, że wypytywała o niego Nikołaja Rubinsteina zupełnie obojętnie - "jakby nadal był mi Pan obcy" - żeby zachować ich przyjaźń w tajemnicy. Czajkowski przyjął to z wyraźną ulgą. "Bardzo się cieszę, że nie dała Pani poznać Rubinsteinowi, że tak blisko mnie Pani zna"- dodał w postscriptum swego następnego długiego listu, napisane- go dwa tygodnie po pierwszej, zawoalowanej prośbie o pieniądze. Nie chciał, żeby Rubinstein, jego pracodawca i nieco zmienny przyjaciel wiedział, że pieniądze pani von Meck stały się głównym źródłem jego utrzymania. Nie wyraził tego wprost. Zasadniczym celem tego listu było odmalowanie swej dobrodziejce pełniejszego portretu Antoniny, o co prosiła. Bał się jedynie, że nie będzie on wystarczająco obiektywny: "Rana nadal jest zbyt świeża". Jest średniego wzrostu, blondynka, niezbyt zgrabna, ale o twarzy nie pozbawionej szczególnego rodzaju urody, który pozwala ją nazwać ładniutką. Oczy ładnego koloru, ale zupełnie bez wyrazu; usta zbyt wąskie, więc jej uś- miech nie należy do sympatycznych. Cera różana. Gene- ralnie wygląda młodo jak na swój wiek; chociaż ma dwa- dzieścia dziewięć lat, wygląda na dwadzieścia trzy lub dwadzieścia cztery. Jest niezwykle afektowana - nie ma w niej ani jednego prostego ruchu, ani jednego zwykłego gestu - ale ogólnie sprawia korzystne wrażenie. Ani w jej twarzy, ani w ruchach nie ma tego czegoś ulotnego, co odzwierciedla wewnętrzną, duchową urodę - dar natury, którego nie można się nauczyć. Nadto widoczne u mojej żony, zawsze, przy każdej okazji, jest wyraźne pragnienie podobania się - i ta sztuczność bardziej jej szkodzi. Na- leży jednak niewątpliwie do typu kobiet, na które mężczyź- ni zwracają uwagę. Jak na razie wszystko dobrze. Ale to była "łatwiejsza część" zadania. Przechodząc do opisu charakteru i inteligencji Antoniny, Czajkowski stanął, jak się wyraził, "przed nieprzezwyciężonymi trudnościami". Tak w głowie, jak i w sercu ma zupełną pustkę. Nie ma w nich nic wartego opisania. Jedyne, co mogę zrobić, to przysiąc, że nigdy, ani razu, nie wypowiedziała przede mną ani jednej idei, nie okazała choćby odrobiny uczucia. To prawda, że potrafi okazywać uczucia. Ale to szczegól- ny rodzaj uczuć, który manifestuje się wiecznymi uścis- kami, wieczną chęcią dogadzania, nawet w chwilach, kie- dy nie mogłem ukryć przed nią swojej (choć może sobie na nią nie zasłużyła) antypatii, która pogłębiała się z go- dziny na godzinę. Wydawało mi się, że nic się nie kryje za tymi wszystkimi gestami. Wyglądały na zdawkowe, na ta- kie, które uważała za część obowiązków małżeńskich. Ani razu nie okazała najmniejszego zainteresowania moją pra- cą, tym, co piszę, jakie mam plany, co czytam, czy też jakie są moje upodobania artystyczne i intelektualne... Jak w takim razie mógł wybrać sobie tak nieodpowiednią to- warzyszkę? "Sam zadaję sobie to pytanie. To był akt całkowitego szaleństwa. Byłem wzruszony jej miłością do siebie, w którą wtedy wierzyłem, i wyobrażałem sobie, że z czasem też ją pokocham. Teraz nabrałem niezachwianej pewności, że nigdy naprawdę mnie nie kochała. Ale, aby być sprawiedliwym, postępowała szczerze i honorowo: swą chęć poślubienia mnie wzięła za miłość." Jednak im bardziej starała się zdobyć jego względy, tym bardziej odstrę- czała go od siebie. Jego walka z narastającą antypatią do niej okazała się daremna. "Co miałem zrobić ze swoim upartym ser- cem? Ta antypatia narastała nie z dnia na dzień, nawet nie z go- dziny na godzinę, ale z minuty na minutę, przeradzając się stop- niowo w nienawiść silniejszą, niż kiedykolwiek znałem, bardziej okrutną, niż o jaką skłonny byłbym posądzać samego siebie. W końcu nie mogłem tego dłużej znieść. Resztę Pani wie..." W tym czasie Sasza przywiozła Antoninę z Odessy do Ka- mionki i podjęła się roli pośrednika. Mogłoby się wydawać ironią losu, że wtedy, gdy Czajkowski tkwił w Szwajcarii, czekając na fundusze od pani von Meck, by móc wyjechać do Włoch, osoba, której tak nienawidził, zamieszkała pośród najdroższych mu lu- dzi, w jego ulubionym domu. Na domiar złego jego siostra dziel- nie podjęła się zadania gruntownej "reedukacji" jego żony i wkrót- ce donosiła o znacznych postępach, napomykając, że przygotowu- je grunt pod pojednanie. Czajkowski mógł jedynie podziękować siostrze za wszystkie starania, ale błagał: "Na litość boską, nigdy jej nie wspominaj o możliwości naszego ponownego wspólnego zamieszkania". Dzięki Saszy kobieta, którą łatwo było znienawi- dzić - kobieta, która donosiła Anatolijowi z Odessy, że wspania- le się bawi, tak jak za dawnych czasów, mając żołnierzy u swych stóp - stawała się teraz ofiarą jego okrucieństwa, której udawało się przeciągnąć rodzinę męża na swoją stronę. W listopadzie pisał do Saszy: "Błagam cię na kolanach, odeślij ją z Kamionki. Zrób to w imię tego, co najświętsze. Jest to nieodzowne dla Twojego i mojego spokoju." Irytacja Czajkowskiego jest wyraźnie widoczna w jego opisie następnego ruchu Antoniny. Jego żona, donosił pani von Meck, całkiem spokojnie zdała się na swój los. Ale jego duma bardzo ucierpiała w wyniku obojętności, z jaką pogodziła się z faktem, że porzucił ją mąż. "Ta, która zmusiła mnie do małżeństwa grożąc samobójstwem, przyjęła moją ucieczkę, rozłąkę ze mną, wiado- mość o mojej chorobie z takim spokojem, że nie umiem sobie tego wprost wytłumaczyć. Och, jaki byłem ślepy i głupi!" Z Kamionki wysłała do Anatolija list, który dla Czajkowskiego trącił szanta- żem. Ukrył szczegóły przed panią von Meck, pisząc jej jedynie, że jego żona "nagle zmieniła się z potulnej gołąbeczki w bardzo roz- gniewaną, bardzo chytrą, bardzo przebiegłą kotkę. Wysuwa przeciwko mnie najrozmaitsze szalone oskarżenia, których głów- ną istotą jest to, że niegodziwie ją oszukałem." Jednak Modestowi wymienił oskarżenia Antoniny bardziej szczegółowo: "Jestem oszustem, który ją poślubił, by ukryć swoją prawdziwą naturę... Codziennie ją znieważałem, wiele przeze mnie wycierpiała... jest przerażona moimi grzesznymi skłonnościami itp. itd." Do końca życia Czajkowski będzie drżał z obawy, że Antonina wyjawi światu prawdę o jego upodobaniach seksual- nych. Na razie wykorzystał groźby swej żony, by usprawiedliwić się przed swoją rodziną, przed tymi, którzy o wszystkim wiedzieli, że słusznie postąpił, rozstając się z Antoniną. Nie chciał, żeby się nad nią litowali. "Cóż za nikczemność! - oburzał się w liście do Modesta. - Do diabła z nią!" Tymczasem w listach do pani von Meck nadal to rozwodził się nad wadami Antoniny, to brał całą winę na siebie. Było to obli- czone na dodanie pikanterii cierpieniom, jakie spotkały przyzwoi- tego i honorowego człowieka. Sprytnie napomknął o tym jak po- noć "próbował ocenić jej instynkt macierzyński". O ile sam tego nie wymyślił, by uczynić Antoninę jeszcze bardziej antypatyczną w oczach pani von Meck, musiała to być nerwowa chwila dla kompozytora, kiedy spytał swą żonę, czy lubi dzieci. "Owszem, jeżeli są mądre" - odpowiedziała rzekomo. W oczach jego pro- tektorki, posiadającej sporą gromadkę dzieci - dla niej stanowią- cych główne usprawiedliwienie wątpliwej poza tym instytucji mał- żeństwa - te słowa musiały na zawsze przekreślić Antoninę, nie- mal w równym stopniu, co jej obojętność na muzykę Czajkow- skiego. Krótko mówiąc, równie mało można wierzyć w opis całego zdarzenia, przedstawiony przez Czajkowskiego, jak przez Mode- sta, napisany z myślą o potomnych (i w dużym stopniu przez nich zaakceptowany). Obaj zdają się przeceniać uszczerbek, jakiego doznało zdrowie fizyczne i psychiczne kompozytora. Przeżył po- ważny wstrząs, kiedy stwierdził, że jego wysiłki zostania takim, "jak inni ludzie", są z góry skazane na niepowodzenie, a także kiedy odkrył, że jest zdolny do okrutnego i niezwykłego potrak- towania zupełnie niewinnej istoty, by osiągnąć swój cel. Przez dłuższy czas żył z poczuciem winy, której się pozbył jedynie ob- łudnie żywiąc nienawiść do skrzywdzonej przez siebie kobiety. Jeśli chodzi jednak o całe to gadanie o załamaniu nerwowym, nie wydaje się, by cierpiał na coś więcej niż dłuższe ataki neurotycznej histerii. Nawet ów psychiatra, który nakazał Czajkowskiemu roz- stanie z Antoniną, co kompozytorowi było tak na rękę, mógł równie dobrze zostać wymyślony przez braci Czajkowskich. Cho- ciaż ich przyjaciele wspominają o niejakim Iwanie Balińskim, znanym "alieniście, brak jakiegokolwiek dowodu o spotkaniu Czajkowskiego z nim w owym czasie. Przerwa w pracy, nad czym tak się rozwodził w swoich listach, w gruncie rzeczy była bardzo krótka i znacznie mniej dramatycz- na, niż ją przedstawiał. "Nie mogę się zmobilizować do pracy"- napisał do Mme von Meck po przyjeździe do Kamionki. Ale za- ledwie dziewięć dni później donosił jej, że "poczułem się na tyle lepiej, że usiadłem do partytury Pani symfonii". Minął jeszcze jeden tydzień i skomponował również na tyle spore partie do Eu- geniusza Oniegina, by nie mieć najmniejszych powodów do narze- kań. Nim sześć tygodni później wrócił do Moskwy, zgodnie z li- stem napisanym następnego dnia, ukończył partyturę pierwszej części. A więc tyle odnośnie do pierwszej sugestii Modesta, że jego brat był "w letargu przez dwa tygodnie" (później sprostowanej, w wyniku sceptycznego przyjęcia, jako pomyłka - miało być "dwa dni"). Praca Czajkowskiego wyraźnie ucierpiała nieco pod- czas tego okresu, ale w ciągu sześciu miesięcy od zaręczyn z An- toniną a "pobytem leczniczym" w Clarens ukończył dwa ze swych najwybitniejszych utworów: symfonię, zadedykowaną (anonimo- wo na jej prośbę) swemu "najlepszemu przyjacielowi" i operę, bli- sko odzwierciedlającą doświadczenia, przez które sam przeszedł. Oryginalna scena pisania listu przez Tatianę mogła go skłonić do przyjęcia oświadczyn Antoniny; ale w następnej scenie opery, tak jak to się zdarzyło w prawdziwym życiu kompozytora, widzimy Oniegina, mówiącego swej wielbicielce, by "zapanowała nad swymi uczuciami" do niego, ponieważ może jej ofiarować tylko "braterską miłość". Nieudane małżeństwo Czajkowskiego nie tyl- ko nie zagroziło jego twórczości, a raczej jeszcze ją wzbogaciło. Gdyby nie potrzeba oddania ogromu przeżywanych cierpień, przerywanych jedynie krótkimi chwilami optymizmu, motyw wal- ki z losem w II Symfonii mógłby być pozbawiony tej niesłychanej pasji i powagi. A gdyby nie złożona natura jego uczuć do Antoni- ny, jak sama cierpko zauważa, Eugeniusz Oniegin mógłby nie być wzruszającą mozaiką, przedstawiającą niespełnioną miłość i zła- maną obietnicę. Na razie głównym efektem tego epizodu w życiu Czajkowskie- go było pozbycie się raz na zawsze problemów finansowych. W uwadze, zawartej w ostatnim długim liście, Mme von Meck sugerowała, że sposobem na uniknięcie zażenowania w związku z ciągłym zwracaniem się do niej o pożyczki, byłoby ustanowienie dla niego rocznego subsydium w wysokości 6000 rubli, wypłaca- nego w miesięcznych ratach. "Mój Boże, jak dobra, hojna i taktowna jest ta kobieta"- napisał Czajkowski do Modesta (jednocześnie zarzucając Antoni- nie "podłość"). "I zarazem jak cudownie mądra, bo wyświadczając mi tak nie- zwykłą i nieocenioną przysługę, robi to jednocześnie w taki spo- sób, że ani przez chwilę nie mogę mieć wątpliwości, że sprawia jej to prawdziwą przyjemność." Pani von Meck wiedziała, jak trafić do serca kompozytora. Teraz jej triumf nad jej chwilową, nieszczęsną rywalką był całko- wity. Tym razem Czajkowski z pewnym drżeniem czekał na przy- jazd swego brata Modesta do Włoch pod koniec 1877 roku. Bo zdaje się, że Anatolij, brat-bliźniak Modesta, który stał się główną podporą kompozytora podczas tych długich miesięcy kryzysu, za- jął również miejsce Modesta w jego sercu. "Kiedy wróciłem do domu i zobaczyłem, że twój pokój jest pusty, serce mi się ścisnęło z bólu, który w miarę upływu godzin przechodził w męczące cres- cendo - pisał Czajkowski do Anatolija, kiedy ten ostatecznie w grudniu wrócił do Rosji. - Szybko, jak można się było tego spodziewać, doznałem ostrego ataku histerii... Zupełnie straciłem panowanie nad sobą." Nie ma słów, ciągnie, by opisać, jak bardzo brak mu brata. "Moja miłość do ciebie jest bezgraniczna". Ten list, napisany w wieczór wyjazdu Anatolija, minął się z listem, który brat napisał do niego z podróży do domu. "Kiedy pociąg ruszył, musiałem z całych sił stłumić swoje uczucia i starać się nie wybuchnąć płaczem... Nie wyobrażasz sobie nawet, jak bardzo cię kocham." Dzięki funduszom pani von Meck, bracia mogli w połowie li- stopada opuścić Clarens - najpierw udali się do Paryża, gdzie Czajkowski poczuł się skonsternowany, kiedy lekarz mu powie- dział, że jego choroba jest nieuleczalna, ale można z nią żyć i sto lat. We Florencji poczuł się o wiele lepiej, ale musiał pojechać do Rzymu, by odebrać pocztę (a przede wszystkim kolejny przekaz pieniężny od pani von Meck). Ogarnięty melancholią, zaczął ża- łować, że wyjechał z Clarens, gdzie przynajmniej mógł pracować. "Naprawdę jestem bardzo chory - skarżył się z Rzymu pani von Meck. - Nie mogę znieść najmniejszego hałasu. Wczoraj we Flo- rencji, a teraz tutaj w Rzymie drażni mnie każdy przejeżdżający powóz, każdy okrzyk na ulicy, każdy dźwięk działa mi na nerwy. Tłumy ludzi, wypełniające wąskie uliczki, napawają mnie takim lękiem, że traktuję każdego nieznajomego, którego zobaczę, jak śmiertelnego wroga." Najgorsze, że spędził dwa dni w stanie całkowitego szoku, śląc pełne paniki telegramy, kiedy na poczcie w Rzymie nie było ani śladu lettre chargee od pani von Meck; w końcu, kiedy polecił przeszukać cały budynek, przekaz się znalazł, odłożony do złej przegródki. "Według słów urzędnika, nieporozumienie wyniknęło z powodu von, przed pani nazwiskiem!!! Moim zdaniem przy- czyną tego wszystkiego jest wyłącznie niewyobrażalne lenistwo Włochów. Pani list tkwił tam od pięciu dni, a przez dwa dni z rzędu powtarzali mi, że go nie ma. Skandal! " To samo przy- trafiło się nazajutrz z cenną partyturą jego symfonii - która się w końcu odnalazła, kiedy znowu urządził awanturę, w poczcie dla adresatów na literę "I". Nadejście pieniędzy umożliwiło mu wyjazd do Wenecji, gdzie zatrzymał się w drogim hotelu z oknami wychodzącymi na Canal Grande. Po dniu spędzonym na zwiedzaniu miasta, które spodo- bało mu się znacznie bardziej niż Rzym, znów wziął się do pracy. W ciągu czterech dni zinstrumentował drugi akt Oniegina. Przeszkodził mu tylko długi list z narzekaniami od Antoniny. Tak go to rozdrażniło, że tego wieczoru podczas spaceru wygłosił mo- wę do gazeciarza, obwieszczającego zwycięstwo Turków w przed- łużającej się wojnie; nazajutrz na widok Czajkowskiego sprzedaw- ca wykrzyknął: "Zwycięstwo Rosji!" Tymczasem w swej obfitej korespondencji z panią von Meck kompozytor starał się wznieść ponad swe problemy osobiste wy- mieniając poglądy filozoficzne. Oboje przyznali się, że odeszli od religii ortodoksyjnej na rzecz humanizmu. Pani von Meck wyjaś- niła szczegółowo, że przede wszystkim wierzy, w "dobroć i praw- dę - szczerą, niesamolubną, nieprzekupną"; tymczasem on ze swej strony mógł tylko zazdrościć ludziom o takich ideałach: "Zdaję się być skazany na życie pełne wątpliwości, na wieczne szukanie ucieczki od sprzecznych uczuć." W tych samych listach przedstawili swoje odmienne poglądy na naturę muzyki, w której pani von Meck znajdowała wartości religijne, nawet moralne. "Je- stem przekonana - napisała - że gdyby najbardziej zatwardziały złodziej w chwili, kiedy wzniósł nóż nad swą ofiarą, usłyszał nagle muzykę, odrzuciłby broń i zapłakał." Czajkowski nie był o tym przekonany, natomiast wstrząsnęła nim jej sugestia, że muzyka działa na nią tak samo, jak szklaneczka lub dwie sherry. "Czuję się szczególnie dotknięty pani porównaniem muzyki z odurze- niem alkoholowym - skarżył się. - Człowieka ciągnie do kie- liszka, bo chce się oszukać, stworzyć sobie iluzję zadowolenia i szczęścia... [podczas gdy] muzyka to nie oszustwo, tylko obja- wienie. Jej wyjątkowa siła polega na odkrywaniu przed nami ele- mentów piękna, które jest nieosiągalne w żaden inny sposób, któ- rego kontemplacja godzi nas z życiem nie na chwilę, lecz na zaw- sze. Rzadko dochodziło do takiej różnicy zdań w blisko trzystu listach, jakie ta niezwykła para wymieniła w latach 1877-1878 (nie wspominając o tych, które - jak wyznał - podarł i nie wysłał z powodu ich "nikłej wartości"). Czasami umieszczali w nich szczegóły całkiem niezwykłe, jak na korespondentów, którzy się nigdy nie spotkali i którzy wiedzieli, że nigdy nie zostaną kochan- kami. Pośród długich i zażartych dyskusji o religii i idealizmie, polityce i muzyce, nagle pisał jej, czy zostawił na noc okno otwar- te czy zamknięte; pochłonięty swą pracą, przyznawał się, że "spie- szył" ze swych długich, popołudniowych spacerów do domu, po- nieważ czuł potrzebę napisania do niej; dla niej sam widok jedne- go z jego listów jest "koloru różowego, aromatyczny... jak eter, bo wdychanie jego zapachu zmniejsza mój ból". Chciałaby usłyszeć dźwięk jego głosu, "oczywiście nie stojąc twarzą w twarz, ale tam, gdzie nie mógłby mnie Pan zobaczyć". Zadziwia ich wyraźna telepatia, kiedy myślą o tym samym, przebywając na dwóch krań- cach kontynentu: "Od dawna mnie zastanawia - pisze pani von Meck - niezwykła empatia i niemal nadnaturalne pokrewień- stwo idei i uczuć, widoczne niemal w każdym z naszych listów... Na podstawie Pana ostatniego listu mogę śmiało powiedzieć, że nasze myśli, nasze postrzeganie, nawet nasze rozczarowania łączy to samo przeznaczenie." Pośród wylewnych podziękowań za jej hojność (zazwyczaj, jak w poniższym przykładzie, poprzedzają- cych kolejną prośbę o pieniądze), Czajkowski oświadcza pani von Meck, że kocha ją "z całej duszy..." Jest coś tak wyjątkowego w naszej znajomości, że czę- sto aż przystaję ze zdumienia. Pisałem Pani nie raz, że od- noszę wrażenie, iż zesłał mi Panią sam los, by czuwała Pani nade mną i mnie chroniła. Sam fakt, że chociaż nie znam Pani osobiście, traktuję Ją jak kogoś tak bliskiego, nadaje Pani w moich oczach specjalny status niewidzial- nej, lecz zbawiennej obecności na kształt łaskawej Opatrz- ności... Pod koniec listopada, kiedy pani von Meck doniosła o pierw- szym moskiewskim wykonaniu jego Wariacji na temat rokoko, odpisał, że doznał blokady twórczej. Zwrócono się do niego, by skomponował utwór do albumu, upamiętniającego odsłonięcie pomnika Belliniego w Neapolu, ale "po raz pierwszy w życiu nie nogłem wycisnąć z siebie ani jednej nuty". Jakoś mu się jednak udało kontynuować pracę nad orkiestracją drugiego aktu Oniegi- na, włączając wyciąg fortepianowy, który Anatolij miał zabrać ze sobą do Rosji. Nakłaniając Czajkowskiego do powrotu do Mosk- wy, pani von Meck zaproponowała mu zamieszkanie w skrzydle jej domu przy Bulwarze Rożdiestwieńskim; oczywiście nie spoty- kaliby się, a kompozytor byłby tak odgrodzony od świata ze- wnętrznego, że nikt nawet nie podejrzewałby, iż przebywa w mieście. Ale Czajkowski nadal zbyt się bał wyjaśniać komu- kolwiek, co zaszło w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Po krótkim ,vypadzie do Wiednia znów zabawił dłużej w Wenecji, gdzie w hotelu Beau Rivage znalazł cichy pokój z oknami wychodzą- cymi na Lido. 2 grudnia razem z Anatolijem przeniósł się do Wiednia, gdzie ponownie spotkali się z Kotkiem, teraz uczniem wielkiego Joa- chima; młody skrzypek popadł w niełaskę u pani von Meck. In- tencje kompozytora są oczywiste, kiedy pisze do swej przyjaciółki, że jej były protegowany - i jego dawny kochanek - stał się ,straszliwym kobieciarzem". Wiedział, że właśnie dlatego młody człowiek został wykluczony z kręgu pani von Meck; tak mocno nie pochwalała zachowania Kotka, że w ogóle nie poruszyła po- wyższego tematu w swej odpowiedzi do Czajkowskiego, który póź- niej się dowiedział, że odmówiła Kotkowi nędznych stu rubli, o które się zwrócił, by móc kontynuować naukę w Berlinie. Pieniądze pani von Meck dla Czajkowskiego umożliwiały jego służącemu Aleksiejowi Sofronowi przybycie do Wiednia po wy- jeździe Anatolija. Tak się złożyło, że w drodze powrotnej do We- necji Czajkowski i Alosza podróżowali z Austrii w tym samym przedziale kolejowym, w którym dopiero co kompozytor razem z Anatolijem pokonali tę samą trasę. "To pogłębiło mój smutek [w związku z twoim wyjazdem] - napisał do Anatolija. - Kiedy płakałem, wydawało mi się, że widzę cie płaczącego w tej samej chwili, co oczywiście jeszcze pogorszyło sytuację... Żegnaj, mój najdroższy, mój ukochany. Całuję cię miliony razy. Czegóż bym nie dał, by móc cię naprawdę ucałować!"' Wkrótce nastąpiły jesz- cze jedne. nawet bardziej intymne życzenia bożonarodzeniowe: "Leżę na swym łóżku i myślę o tobie, śnię wyobrażając sobie, że obsypuję cię pocałunkami. Och, jak ja cię kocham, Tola!" A kie- dy pojawił się Modest, kolejne: "Czasem się czuję, jakby moja dusza chciała opuścić ciało i polecieć do ciebie. Kiedy znów cię zobaczę?" Cztery miesiące później nadal był wystarczająco udrę- czony, by pisać: "Poza tym, że kocham cię żarliwie, nie mam po- jęcia, co ci mogę powiedzieć... Całuję cię, mój maleńki... Całuję twoją szyję. Całuję twoje oczy. Całuję twoje usta". Zdaje się, że Czajkowski przelał na Anatolija wszystkie te uczucia, o których marzyła Antonina. Te cztery miesiące - a pięć od wyjazdu Anatolija - obfito- wały w wydarzenia. Czajkowskiego nadal prześladowało widmo Antoniny, ale mimo to udawało mu się łączyć płodność artystycz- ną z równie aktywnym życiem seksualnym. Perspektywę przyjaz- du Aleksieja powitał tak wylewnym listem, że nic z niego nie po- zostało po ingerencji radzieckiego cenzora. Po raz pierwszy w swym dorosłym życiu Modest był trzymany na dystans przez swego starszego brata, którego tak ubóstwiał. Podczas miesięcy katuszy Czajkowski słał do niego listy jak zwy- kle pełne czułości, ale Modest tylko częściowo poznał prawdę o jego małżeństwie z Antoniną. Oczywiście rozpad związku brata był czymś w rodzaju triumfu dla Modesta, który tak uparcie od- wodził go od ślubu; ale nie zamierzał zbić na tym żadnego kapita- łu, a jedynie pragnął odzyskać swoje dawne miejsce u boku brata. Czajkowskiemu coraz bardziej podobał się ten pomysł, kiedy wy- jazd Anatolija okazał się nieunikniony; napisał nawet do ojca Ko- li Konradiego, Hermana, błagając go, by pozwolił Modestowi za- brać wychowanka w podróż po Europie. Przyjazd Modesta w grudniu zbiegł się z jeszcze lepszymi wieś- ciami z Kamionki: Sasza w końcu "przejrzała" Antoninę i ją wy- rzuciła. Jego siostra zdała sobie teraz sprawę, jak pisała, że "An- tonina nigdy nie była w tobie zakochana, tylko rozpaczliwie chciała wyjść za mąż". Zdaje się, że ostatnią kroplą była zmiana decyzji Antoniny dotycząca zostania pielęgniarką. Rodzina ciepło powitała ów zamiar, który mógł nadać jej życiu nowy sens, nawet doprowadzić do kolejnego małżeństwa, a tym samym do rozwo- du, którego Czajkowski tak rozpaczliwie pragnął - przynajmniej teoretycznie, jeśli niezupełnie w praktyce, uwzględniwszy obse- syjny lęk przed plotkami. Jednak po kilku dniach Antonina się rozmyśliła i poinformowała o swoim zamiarze powrotu do Moskwy - było to, oczywiście, ostatnie miejsce, gdzie kompozy- tor chciałby ją widzieć. "Modlę się do Boga, by wybrała sobie jakieś inne miejsce zamieszkania przed początkiem nowego roku akademickiego - napisał do pani von Meck. - Perspektywa przypadkowego spotkania z nią byłaby wielce denerwująca." Problem rozwodu został po raz pierwszy poruszony w kores- pondencji z siostrą, kiedy żona Czajkowskiego pojawiła się w Kamionce. Z oczywistych powodów niechętnie się na to zapa- trywał, mając na względzie rozgłos, jaki by towarzyszył rozprawie w sądzie. Gdyby Antonina pragnęła ponownie wyjść za mąż, oczywiście pozwoliłby jej odejść - "ale jeszcze nie teraz. W chwili obecnej nie mogę wrócić do Rosji. Jestem chory i muszę odzyskać siły... Moje nerwy nie są jeszcze wystarczająco mocne, by znieść całe zamieszanie, związane z rozwodem". Trzy miesiące później nadal niechętnie myślał o powrocie do Rosji, pomimo ciągle po- nawianych apeli pani von Meck. Petersburg nie wchodził w ra- chubę ze względu na ojca, któremu nic nie powiedziano o rozpa- dzie małżeństwa syna i który najwyraźniej był poruszony nawet wiadomością, że Czajkowski wyjechał za granicę bez żony. "Nie mógłbym się z nim spotkać - pisał kompozytor do pani von Meck. - Nie zdobyłbym się na to, by okłamywać go, patrząc mu w oczy." Jeśli chodzi o Moskwę, rany po ostatnich przejściach muszą się jeszcze zagoić. "Musiałbym się ukrywać. Nadal nie po- trafię spokojnie myśleć o spotkaniu z kimkolwiek poza najbliższą rodziną... Nadal jestem taki chory. Po prostu nie zniósłbym tego wszystkiego." List od Anatolija, który wrócił do Moskwy, tylko pogłębił je- go obawy. Modest już mu powiedział, że jego choroba stanowi wiadomość na pierwsze strony gazet. "Tylko wojna [rosyjsko-tu- recka] jest równie gorąco omawiana, zarówno w salonach ary- stokracji, jak na łamach gazet, z których większość zdementowała plotki, jakobyś zwariował..." Teraz Anatolij potwierdził, że jego brat doszedłby do wniosku, iż "bardzo nieprzyjemnie" byłoby znaleźć się w Moskwie. "Krąży tyle plotek, że nie daj Boże! Wszystkie one są pełne współczucia dla ciebie, to nie ulega wątpli- wości, ale świetnie rozumiem, że czułbyś się tu bardzo dziwnie i niezręcznie." Po raz pierwszy w swym życiu, jeśli nie po raz ostatni, Czaj- kowski musiał stawić czoło faktowi, że jego homoseksualizm mo- że stać się znany poza ścisłym kręgiem rodziny i najbliższych przy- jaciół. Taka perspektywa doprowadzała go do rozpaczy. Chociaż doświadczenie z Antoniną przekonało go w końcu raz na zawsze, że nigdy nie będzie taki "jak inni ludzie", nie chciałby przyznać się do tego publicznie. Wprost przeciwnie. Teraz ogarnęła go niemal obsesja na tym punkcie; nie krył przerażenia, że spekulacje doty- czące rozpadu jego małżeństwa mogą doprowadzić do ujawnienia jego grzesznej tajemnicy - że może ona nawet dotrzeć do uszu jego protektorki. Stało się to, by użyć jego własnego określenia, "monomanią". Do Nikołaja Rubinsteina, przed którym miał nie- wiele tajemnic, napisał tamtej jesieni: "Na miłość boską, błagam Pana, by mnie Pan nie wzywał do Moskwy przed wrześniem... Umarłbym, gdyby o mnie mówiono, wskazywano mnie palcem i tak dalej. Krótko mówiąc, nadal nie pozbyłem się swej mono- manii." Teraz jeszcze sam Rubinstein nieświadomie pogłębił monoma- nię swego przyjaciela, tak że objęła ona całą Europę. Zwrócił się do Czajkowskiego z prośbą, by przewodniczył rosyjskiej delegacji ar- tystów na Międzynarodowej Wystawie w Paryżu w 1878 roku - co miało być w zamierzeniu zaszczytem i sposobem opóźnienia po- wrotu do Moskwy. Na tę propozycję Czajkowski odpowiedział nie kryjąc przerażenia: "Zna Pan powód mojej monomanii... Proszę pomyśleć o wszystkich ludziach, których spotkałbym w Paryżu, wszystkich niezliczonych nowych znajomościach, które bym za- warł: wkrótce zacząłbym podejrzewać, że każdy wie o mnie jedyną rzecz, którą staram się tak długo i uporczywie ukryć. To by mnie zupełnie zniszczyło... Nie mogę jechać nigdzie, gdzie musiałbym zwracać na siebie uwagę, gdzie wystawiałbym się na widok pub- liczny i był w centrum zainteresowania". Uparcie odmawiał wy- jazdu do Paryża, co dla Rubinsteina było niezrozumiałe i postawi- ło go w kłopotliwej sytuacji, czego wcale nie krył. Teraz on stał się obiektem kilku okrutnych uwag w korespondencji między panią von Meck i Czajkowskim, który za plecami okropnie złorzeczył na człowieka, któremu tak wiele zawdzięczał. Do tej pory Rubinstein całkowicie go podtrzymywał na duchu, zapewniając Czajkowskiego, że "Pańska reputacja jako muzyka jest zbyt wielka, by mogło jej zaszkodzić coś tak nieistotnego". Podobnie inni dawni przyjaciele, jak Apuchtin, który ledwo ukry- wane rozbawienie rozpadem małżeństwa tonował zagadkowym przypomnieniem, że jego prawdziwym przyjaciołom "nie mogłoby być bardziej obojętne jaki sos, słodki czy tłusty, woli na swoich szparagach". Z panią von Meck Czajkowski prowadził dyskusję w nieco innym tonie - ona zalecała mu, by jej wzorem przestał się przejmować ludzkim gadaniem, podczas gdy jego trawił nie- pokój. Na przełomie roku, kiedy w okolicach Bożego Narodzenia przez cztery dni nie nadszedł od niej ani jeden list, przeraził się, że "dowiedziała się o tym i postanowiła zerwać ich znajomość". Z listów Czajkowskiego z tego okresu można wywnioskować, że powrót Modesta do życia brata mniej go podniecał, niż po- nowne pojawienie się w nim młodego Koli Konradiego, "aniołka", którego było "takim szczęściem całować i pieścić". Nawet drobny kryzys, pociągający za sobą konieczność dłuższego pobytu w San Remo, gdzie jego służący Aleksiej musiał się leczyć z syfilisu, tyl- ko na krótko przygnębił Czajkowskiego, którego nastrój ciągle się polepszał. A śmierć siostry przyrodniej Zinajdy, której prawie nie widywał od czasów swego dzieciństwa, skłoniła go do kilku typo- wych utyskiwań na los; tym razem bardziej się przejął, jaki wpływ wywrze to na innych, szczególnie na jego ojca i dzieci Zinajdy, niż na niego. Kompozytor tak szybko leczył się teraz ze swego urazu, że szybko wracał do dawnego trybu życia. Podczas pobytu we Florencji ostatniej jesieni spacerując wie- czorem z Anatolijem natknął się na tłum gapiów, zebrany wokół jakiegoś ulicznego grajka. "Okazał się nim chłopiec w wieku dzie- sięciu, jedenastu lat, śpiewający przy akompaniamencie gitary. Miał piękny, niski głos, obdarzony ciepłem i barwą rzadko spoty- kanymi nawet u najbardziej utalentowanych artystów. Najbar- dziej uderzające było to, że wykonywał pieśń tragicznie smutną, która brzmiała szczególnie wzruszająco w ustach chłopca. Byłem oczarowany." Wróciwszy dwa miesiące później do Florencji, tym razem w towarzystwie Modesta i Koli, przystąpił do rozpaczli- wych poszukiwań chłopca, którego w końcu spotkał podczas wy- stępów na corocznej zabawie karnawałowej. Odwołując "inne ro- mantyczne rendez-vous", jak napisał Anatolijowi, zaprosił chłop- ca, który miał na imię Vittorio, do swojego pokoju hotelowego, by mu tam pośpiewał. W listach do pani von Meck zachwycał się rytmicznością włoskich melodii ludowych, a szczególnie piosenką Vittoria Pimpinella (która miała stanowić ostatnią z jego 6 Pieśni opus 38); Anatolijowi opisywał "oszałamiającą urodę" chłopca i jego "nieopisanie kuszące spojrzenie i uśmiech", zanim znów wkro- czył radziecki cenzor. "Dopiero teraz - wyznał Anatolijowi - szczególnie po epi- zodzie ze swym małżeństwem, doszedłem ostatecznie do wniosku, że nie można bezkarnie postępować wbrew naturze. CZĘŚĆ IV 1879-1884 WĘDROWIEC Żałować przeszłości i mieć nadzieję na przyszłość, nigdy nie cieszyć się dniem dzisiejszym: oto jak upływa całe moje życie ROZDZIAŁ X Człowiek wolny 22 lutego 1878 roku, kiedy Czajkowski wciąż jeszcze delekto- wał się urokami Florencji, Nikołaj Rubinstein dyrygował w Moskwie prawykonaniem jego IV Symfonii. Pośród obecnych była ta, której utwór ten był potajemnie dedykowany - Mme von Meck. Doniosła mu, że mimo słabego poziomu orkiestry, jej zda- niem niewystarczająco przygotowanej, "publiczność przyjęła sym- fonię bardzo dobrze, szczególnie Scherzo. Pod koniec rozległy się gromkie oklaski, a gdy skończono grać, publiczność wywoływała Pana."' Mówiła mu tylko część prawdy. Jego najbliżsi przyjaciele-mu- zycy, do których opinii przywiązywał większą wagę, byli tak nie- pewni, jak ocenić poszczególne części symfonii, że przez miesiąc pozwolili Czajkowskiemu się zadręczać, nie wypowiadając słowa komentarza, nie mówiąc już o pochwałach. Z pewnością był na premierze obecny "duchem", jak się wyraził; przebywając we Flo- rencji wyliczył "minuta po minucie", kiedy zabrzmią początkowe takty i przewidział, co sobie będą myśleli słuchacze: "Prawdopo- dobnie, że pierwsza część (najbardziej złożona, ale zarazem naj- lepsza) jest zbyt długa - i przy pierwszym słuchaniu niezupełnie zrozumiała. Reszta [jest] znacznie łatwiejsza". W telegramie Ru- binstein i inni muzycy zapewnili go jedynie, że jego dzieło zostało dobrze odegrane, ale ani słowem nie wspomnieli o jego walorach. "Może - Czajkowski zastanawiał się na głos w liście do pani von Meck - są one oczywiste?" W odpowiedzi na jej gratulacje - jedyne słowo pochwały, ja- kie otrzymał, a i to od osoby nieobiektywnej - opisał symfonię jako "wierne echo" katuszy, które przeszedł w drugiej połowie 1877 roku. Ale również zadał sobie niemało trudu, by podkreślić, że była ona jedynie tym, "echem" i niczym ponad to. Bo większa część utworu została obmyślona i naszkicowana przed jego mał- żeństwem z Antoniną, chociaż przyznawał się do jego "przeróbki" podczas instrumentacji. Przechodzenie od nastrojów udręki i po- wagi do radości we wszystkich czterech częściach symfonii jasno odzwierciedla wpływ jaki wywarły na niego podczas pracy twórczej żona i protektorka. Teraz przedstawił pani von Meck ze szczegó- łami, jak nigdy wcześniej (ani nigdy potem) "program" utworu, punktując swoje uwagi muzycznymi cytatami z pierwszej części. Introdukcja jest jądrem całej symfonii, niewątpliwie tematem wiodącym. To fatum, to siła przeznaczenia, któ- ra przeszkadza osiągnąć cel w naszym dążeniu do szczęś- cia, która zazdrośnie strzeże, by pomyślność i spokój nie były zupełne i niezmącone, która jak miecz Damoklesa wisi nad głową i nieustannie zatruwa duszę. Jest niezwy- ciężona i nigdy nie można jej pokonać. Naszym jedynym wyjściem jest pogodzenie się z nią i bezowocne usychanie. Uczucia przygnębienia i beznadziei stają się wtedy silniej- sze i bardziej destrukcyjne. Z pewnością byłoby lepiej odwrócić się od rzeczywistości i oddać się marzeniom? O radości! Pojawia się słodka wizja. Jakaś promienna istota, pełna obietnicy szczęścia, daje znaki i nas wzywa. Jak dobrze! Jak odległy wydaje się teraz natarczywy pierw- szy temat Allegra! Marzenia stopniowo całkowicie ogarnę- ły duszę. Wszystko, co mroczne, posępne, zostało zapo- mniane. Oto w końcu prawdziwe szczęście!... Ale nie, to były przecież tylko sny i fatum nieuchronnie wraca, by nas z nich obudzić. Tak więc - podsumowuje - całe życie to wieczne przeplata- nie się bezlitosnej rzeczywistości oraz ulotnych snów i majaków o szczęściu... Nie ma przed tym ucieczki... Możemy jedynie pły- nąć po tym morzu, póki nas nie zagarnie i nie pogrąży w swojej głębinie." Program drugiej części zawierał "następną fazę cierpienia": ten nastrój melancholii, który ogarnia człowieka wieczorem, gdy "zmęczony pracą, siedzi samotnie, wziął jakąś książkę, ale wysu- nęła mu się z rąk..." Wracając do ulubionej maksymy z Franceski da Rimini Dantego, Czajkowski oddaje nastrój, jaki pragnął osiągnąć, zbudować, porównując go do "roju wspomnień..." Przykro, że tyle już się wydarzyło i przeminęło, ale przyjemnie wspominać młodość... I żal przeszłości, i nie ma się odwagi ani chęci rozpo- czynać wszystko od nowa. Życie zmęczyło człowieka; przyjemnie jest przystanąć i obejrzeć się za siebie. Wspom- nienia się kłębią - tych radosnych chwil, kiedy w żyłach burzyła się młoda krew i życie dawało zadowolenie, ale również tych ciężkich, momentów bólu, niepowetowanych strat. Teraz wszystko to wydaje się takie odległe. I gorz- ko, i jakoś słodko zanurzyć się w przeszłości. Trzecia część nie została pomyślana dla wyrażenia "określo- nych uczuć", a bardziej jako seria "kapryśnych arabesek" i innych ulotnych obrazów, które pojawiają się w wyobraźni po kilku kie- liszkach, kiedy wino z lekka uderza do głowy. "Człowiekowi nie jest ani wesoło, ani smutno. Nie myśli o niczym konkretnym, po prostu puszcza wodze fantazji, która zaczyna rysować najdziwacz- niejsze desenie - grupka podpitych wieśniaków, uliczna piosen- ka, potem gdzieś w oddali przemarsz wojska - chaotyczne obra- zy, które przemykają przez głowę, nim się zapadnie w sen. Nie mają nic wspólnego z rzeczywistością; są niezrozumiałe, dziwacz- ne i bez związku". Rozwiązując wszystkie te elementy, czwarta i ostatnia część zdaje się czerpać z niedawno opublikowanej (w odcinkach) Anny Kareniny Tołstoja, szczególnie sceny, w której Lewin zastanawia się nad sobą, obserwując taniec chłopów. "Jeśli nie możesz zna- leźć w sobie powodów do radości, popatrz na innych. Wmieszaj się w lud. Spójrz, jak on potrafi się weselić, całym sercem odda- wać się uczuciom radości..." Muzyka maluje "obraz świątecznej, ludowej zabawy." Jednak ledwie słuchaczowi Czajkowskiego uda- ło się zapomnieć o własnych strapieniach, zachwycając się wido- kiem cudzej radości, kiedy, nieuchronnie, "znów pojawia się fa- tum i przypomina o sobie". Reszta świata nadal tańczy, obojętna na cudze zmartwienia, nadal znajdując mnóstwo powodów do cieszenia się życiem, wszystkie ich uczucia są spontaniczne i pro- ste. "Można więc winić tylko siebie. Nie można powiedzieć, że wszystko na świecie jest smutne. Ciesz się cudzym szczęściem, prostymi, lecz silnymi radościami. Mimo wszystko da się żyć." Podczas gdy Czajkowski jedynie wykłada explicite muzyczny "program", ten często cytowany fragment zaczęto, z upływem lat, traktować zbyt dosłownie. Dla badaczy prawdziwego charakteru kompozytora bezsensowne zakończenie świadczy w najlepszym razie o oszukiwaniu się, a w jeszcze większym stopniu o kazui- styce ex post facto, wyszukane ozdobniki zostały specjalnie skro- jone z myślą o romantycznych tęsknotach jego protektorki. Mie- siąc później, nadal nie mając żadnych wieści od swych kolegów- -muzyków z Rosji, zwrócił się o opinię do Taniejewa, który odpi- sał natychmiast i aż nadto szczerze. Odpowiadając swemu kole- dze-muzykowi, wdzięczny za jego szczerość, Czajkowski pisał o swej IV Symfonii bardziej przekonywająco. Ma Pan rację twierdząc, że moja symfonia jest pro- gramowa. Czego nie rozumiem, to dlaczego uważa to Pan za jej wadę. Żyję lękając się czegoś wprost przeciwnego- to znaczy nie chciałbym pisać utworów symfonicznych, które niczego nie wyrażają, które się sprowadzają jedy- nie do pustej gry akordów, rytmów i modulacji. Natural- nie, że moja symfonia jest programowa, ale jej program jest taki, jakiego nie można wyrazić słowami... Czy sym- fonia - najbardziej liryczna ze wszystkich form muzycz- nych - nie powinna być właśnie takim dziełem? Czy nie powinna wyrażać tego wszystkiego, na co nie ma słów, ale co pragnie wyrazić dusza i co powinno zostać wypowie- dziane? Taniejew twierdził, że symfonia ma "doskonałe fragmenty", ale wywiera mniejsze wrażenie "ogólne niż, na przykład, Frances- ca da Rimini. Chociaż bardzo mu się podobała pierwsza część, uważał ją (tak jak się tego bał kompozytor) za zbyt długą: "Spra- wia wrażenie poematu symfonicznego, do którego dorobiono trzy części, by powstała symfonia". Pochwaliwszy andante i scherzo, Taniejew przyznał się, że nie przypadło mu do gustu trio, "które brzmi, jak taniec baletowy". Rubinsteinowi, donosił, "najbardziej ze wszystkiego" podobał się finał. Taniejew nie zgadzał się z nim. Pomijając jej nieprzekonywającą budowę, za główną wadę sym- fonii zawsze uważał to, że "w każdej części jest fragment, który przypomina muzykę baletową: środkowa część andante, trio w scherzu, coś w rodzaju marsza w finale..." To skłoniło Czaj- kowskiego do pamiętnej riposty: Całkiem nie rozumiem, co nazywa Pan muzyką bale- tową, i dlaczego nie może się Pan z nią pogodzić. Czy uważa Pan za muzykę baletową każdą wesołą melodię w tanecznym rytmie? W takim razie nie powinien Pan go- dzić się z większością symfonii Beethovena, w których ta- kie melodie spotyka się na każdym kroku... Nie rozu- miem, jak w wyrażeniu muzyka baletowa może być coś nagannego... Pozostaje mi jedynie sądzić, że baletowe części mojej symfonii nie podobają się Panu nie dlatego, że są baletowe, ale dlatego, że są złe. Być może ma Pan całkowitą rację, ale swoją drogą nie pojmuję, dlaczego w symfonii nie może tu czy tam pojawić się taneczna melo- dia, nawet chociażby z zamierzonym odcieniem ulicznego, niewybrednego komizmu. Znów muszę powołać się na Beethovena, który nie raz uciekał się do tego efektu... Czajkowski dalej powoływał się na Beethovena jako twórcę muzyki "programowej", przypominając jego V Symfonię, której "programowość natchnęła mnie pomysłem [mojej] własnej symfo- nii". Jeżeli Taniejew nie potrafił zrozumieć, co Czajkowski starał się osiągnąć, "w takim razie świadczy to jedynie, że nie jestem Beethovenem, w co nigdy nie wątpiłem nawet przez chwilę". Jak- by chcąc raz na zawsze rozstrzygnąć obie te sprawy, kończy z na- ciskiem: "W tej symfonii nie ma nawet jednej linijki, której bym głęboko nie przeżył i która nie byłaby echem szczerych poruszeń mojej duszy". Pomimo całego słusznego oburzenia, Czajkowski był wdzięcz- ny Taniejewowi za list, słusznie podejrzewając, że przyjaciel ukrył przed nim letnie przyjęcie, z jakim spotkało się pierwsze wykona- nie IV Symfonii. Dopiero po premierze w Petersburgu w listopa- dzie dzieło zacznie zyskiwać należny sobie szacunek, zdobywając stałe miejsce w repertuarze jako pierwsze z jego czterech głównych osiągnięć symfonicznych - "poszerzając formę - jak to ujął La- roche w swojej recenzji - poza tradycyjne granice". IV Symfonia, pisał Czajkowski do pani von Meck, była "kro- kiem naprzód w moim rozwoju technicznym". W rzeczywistości naturalnie była czymś znacznie więcej. Najważniejszym krokiem naprzód, jak utrzymuje jeden z biografów, był rozwój emocjonal- ny kompozytora. "Wszystkie frustracje jego endemicznego homo- seksualizmu i skrywanych emocji, raczej jeszcze pogłębione niż złagodzone przez fiasko jego małżeństwa, są puszczone wolno w tej symfonii - pierwszym i może najmniej ważnym utworze z szeregu arcydzieł lub niemal arcydzieł z tego nurtu, obejmują- cego symfonię Manfred i dwie ostatnie symfonie, balladę symfo- niczną Wojewoda oraz [operę) Dama pikowa." Taniejew w tym samym liście wyrażał się równie entuzjastycz- nie o Eugeniuszu Onieginie, jak krytycznie o symfonii. "Cudowna opera! A mimo to pisze Pan, że myśli o rezygnacji z jej ukończe- nia. Wprost przeciwnie, powinien Pan koniecznie ją skompono- wać. Tworzy Pan lepiej, niż kiedykolwiek. Proszę wykorzystać z jeszcze większym pożytkiem to, że osiągnął Pan aż taką perfek- cję..." Innymi słowy, tymi dwoma dziełami, które oba powstały w dużej mierze na skutek cierpień, Czajkowski uczynił swój pierw- szy jednoznaczny krok ku trwałym osiągnięciom swego wieku dojrzałego. Po dwóch miesiącach "nudnego, lecz spokojnego" życia we Florencji, kompozytor poczuł się "całkowicie wyleczony ze swego szaleństwa". Jedyne, co pozostało, to mizantropia, której - uwa- żał - prawdopodobnie "nigdy się nie pozbędzie". Poza tym "człowiek, który w maju postanowił poślubić Antoninę Iwanow- ną, w czerwcu (jakby nic się nie stało) napisał całą operę, w lipcu się ożenił, we wrześniu uciekł od żony... to nie byłem ja, tylko inny Piotr Iljicz Czajkowski". W oczach ubóstwiającej go protektorki muzyczna reakcja Czajkowskiego na wszystkie nieszczęścia, które go spotkały w ro- ku 1877, tylko utwierdziła ją w przekonaniu, że kompozytor jest jej prawdziwym wzorem romantycznego artysty, idealizującego swe osobiste cierpienia i znudzenie światem w wysublimowanej, czasem nawet optymistycznej muzyce. "Wprost nie posiadam się z zach- wytu - potwierdzi pani von Meck - że jest pan żywym dowodem na to, że mój ideał kompozytora może istnieć."' Sam Czajkowski uświadomił sobie pewne prawdy oczywiste, szczególnie dotyczące jego seksualności. Nigdy więcej nie będzie rozważał małżeństwa jako ewentualnej zasłony dymnej lub drogi ucieczki przed swą "prawdziwą naturą", której teraz w pełni zacznie folgować. Nigdy więcej nie będzie się łudził, że jest zdolny kochać kobiety miłością zmysłową, tak jak kochał mężczyzn. W końcu wytłumaczył sobie, podobnie jak Anatolijowi, że "nie ma niczego bardziej daremnego, niż chcieć być kimś innym, niż się jest z natury". Jeśli duchowe następstwa jego małżeństwa zawierały jakieś pocieszenie, konsekwencje praktyczne były niezwykle smutne. Od stycznia Czajkowski próbował dojść z Antoniną do porozumienia w kwestii finansowej; domagała się miesięcznych alimentów w wysokości stu rubli. Uwarunkował swoją zgodę jej odpowied- nim zachowaniem; jeśli dotrze do niego choćby jedno słówko, że szarga jego dobre imię, lub jeśli jej postępowanie "będzie zmierza- ło do zakłócenia jego spokoju", wstrzyma wypłatę pieniędzy. To ostrzeżenie najwyraźniej nie powstrzymało jej od wymierzenia Czajkowskiemu ciosu poniżej pasa: zaczęła pisywać listy do jego ojca. Były one przechwytywane przez Anatolija, a następnie odsy- łane bez czytania, ale kompozytor był wściekły. Przez swego brata ostrzegał "wiadomą osobę", jak teraz wyrażał się o żonie, że na- tychmiast wstrzyma wszelkie zapomogi, o ile Antonina niezwłocz- nie nie złoży pisemnego zobowiązania, że nigdy więcej nie będzie próbowała kontaktować się z nim, z jego ojcem ani z innymi członkami jego rodziny. W zamian za powyższe oświadczenie op- rócz stu rubli miesięcznie otrzyma jednorazowo kwotę dwóch i pół tysiąca rubli. Pani von Meck zaproponowała, by dał Antoninie 10 000 rubli pod warunkiem, że ta zgodzi się na rozwód. Jego protektorka, chętnie czytając wszystkie utyskiwania Czajkowskiego na małżeń- stwo, nie potrafiła zrozumieć, dlaczego kompozytor tak niechęt- nie brał pod uwagę rozwód, za który sama zaoferowała się zapła- cić. W swoich listach był pełen brawury: "Jeśli chce rozwodu- brzmiały jego instrukcje dla Anatolija - tym lepiej". Ale w prak- tyce odwieczny strach przed skandalem i ujawnieniem homosek- sualizmu powstrzymywał go przed wszelkim działaniem. Co więcej, prawo rozwodowe w tamtych czasach było bardzo restrykcyjne. Jedyną istotną przesłanką do udzielenia rozwodu była niewierność, na co należało przedstawić świadków. Rzeko- ma gotowość Czajkowskiego do zaaranżowania czegoś takiego nie przekonała nikogo z wtajemniczonych, a już w najmniejszym stopniu Anatolija, teraz występującego w roli jego adwokata, a zarazem głównego powiernika pośród członków rodziny. Co- raz większa ekscentryczność Antoniny poważnie niepokoiła kom- pozytora, który bał się ujawnienia swojej tajemnicy, a nawet prób szantażu. Gdyby się z nią rozwiódł, co pociągało za sobą konieczność jednorazowej wypłaty większej kwoty, straciłby kon- trolę nad jej przyszłym zachowaniem. Możliwości, stwarzane przez miesięczne wypłaty, a tym samym odkładanie rozwodu, zdawały się bezpieczniejszą taktyką w dającej się przewidzieć przyszłości. Pod koniec lutego, zabierając z sobą Modesta, Kolę i Aleksie- ja, Czajkowski wrócił do willi "Richelieu" w Clarens nad Jeziorem Genewskim, zamierzając kontynuować pracę nad sonatą forte- pianową, którą naszkicował we Florencji. Przez pierwsze dni po- bytu narzekał na hałasy, dobiegające z sąsiedniego pokoju. Oka- zało się, że jego służący postanowił uwieść Marię, pokojówkę go- spodyni. Kompozytor doszedł do wniosku, że zanadto pobłażliwie traktował swojego Aloszę: "Od tej pory będzie dla mnie wyłącznie służącym. Koniec z dawną przesadną łagodnością". Ku zażeno- waniu wszystkich zainteresowanych, dziewięć miesięcy później po- jawił się na świecie owoc tych nocnych schadzek. Zmagając się z sonatą, Czajkowski codziennie poświęcał rów- nież nieco czasu drobniejszym utworom na fortepian - zalążkiem tego, co stanie się jego 12 utworami średniej trudności (op. 40)- i rozglądał się za następnym większym przedsięwzięciem, kiedy ponowne pojawienie się na horyzoncie młodego Kotka okazało się błogosławieństwem. Wprawdzie z jednej strony przybyła jedna gęba więcej do żywienia; Czajkowski nie dostrzegał ironii, kiedy skarżył się pani von Meck, że jej dawny protegowany był "zupeł- nie szczęśliwy mogąc żyć na czyjś koszt". Jednocześnie skrzypek zapewniał "wielce pożądane" męskie towarzystwo, wieczorami był partnerem wspólnego muzykowania i źródłem natchnienia, jakie- go Czajkowski szukał do swojej następnej większej kompozycji. Mając obok siebie Kotka, który sam potrzebował czegoś nowego, czym mógłby się zająć, Czajkowski zaczął planować swój Koncert skrzypcowy D-dur (op. 35). Zmianę nastroju kompozytora, widoczną w wibrującym liryz- mie koncertu, stanowiącym takie przeciwieństwo głuchego brzmie- nia sonaty fortepianowej, można przypisać wyłącznie przyjazdowi Kotka, którego nadal darzył przesadną sympatią. Ale zasadni- czość, z jaką Czajkowski nie pochwalał gotowości młodego czło- wieka do zdawania się na wsparcie finansowe innych, szczególnie ojca, sprawiła, że do ich stosunków, poza tym mogących stanowić wzór pod każdym względem, zakradł się pewien chłód. To z kolei zaowocowało ostrymi kontrastami nastrojów w koncercie skrzyp- cowym. Kompozytor naszkicował go i całkowicie zinstrumento- wał w niespełna miesiąc. Z pewnością zadedykowałby go Kotko- wi, gdyby nadal nie żył w strachu przed "złośliwymi plotkami"; dlatego też poświęcił utwór swemu przyjacielowi, Leopoldowi Auerowi (który już trzy lata wcześniej został obdarowany Serena- dą melancholijną). Czajkowski miał nadzieję, że sława Auera do- pomoże dziełu zdobyć uznanie publiczności. Ostatecznie okazało się, że Auer nie tylko nie okazał wdzięcz- ności, ale nawet kręcił nosem, narzekając, że koncertu "niemal nie sposób" zagrać, co w dłuższej perspektywie spowodowało, że premiera, zaplanowana na 22 marca 1879 roku w Petersburgu, została odłożona sine die. Według Jurgensona, Auer się zwierzał ze swoich obaw, że "wyrządziłby sobie krzywdę", gdyby próbował zagrać część solową w obecnym kształcie. W swoich wspomnie- niach, opublikowanych trzydzieści lat po śmierci Czajkowskiego, Auer broniąc się utrzymywał, że pragnął jedynie wprowadzić "poprawki" w części solowej, ale jego napięty plan koncertów uniemożliwił mu przez dwa lata zabranie się do tego. W tym cza- sie Czajkowski, jak sam później wspominał, uważał swoje "bie- dactwo" za "okrutnie strącone w otchłań wiecznego zapomnie- nia". Nawet Kotek niezbyt palił się do jego nauczenia. Nadal ma- jąc w pamięci los, jaki spotkał jego I Koncert fortepianowy, zade- dykowany Nikołajowi Rubinsteinowi, Czajkowski ostatecznie zre- zygnował z Auera i zmienił dedykację, poświęcając utwór innemu wirtuozowi, Adolfowi Brodskiemu, który po raz pierwszy wyko- nał koncert trzy lata po jego skomponowaniu, 4 grudnia 1881 ro- ku na koncercie Wiedeńskiego Towarzystwa Filharmonicznego, pod kierunkiem Hansa Richtera. Ponieważ Auer nadal znajdował wymówki, by nie zagrać utwo- ru, Brodski wykonał go również po raz pierwszy w Rosji na kon- cercie Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego w Moskwie 20 sierp- nia 1882 roku. Zarńwno utwór, jak wykonanie Brodskiego zostały dobrze przyjęte. Inaczej było na światowej premierze w Wiedniu, która wywołała gwałtowne kontrowersje - Brodskiego nagro- dzono hucznymi oklaskami, ale utwór i kompozytora zmieszano z błotem. Być może da się to wytłumaczyć powszechnie znaną antypatią Czajkowskiego do Brahmsa. Spod pióra wybitnego au- striackiego krytyka Eduarda Hanslicka, jednego z czołowych propagatorów muzyki Brahmsa, wyszła najbardziej potępiająca ocena, jaka spotkała jakikolwiek utwór Czajkowskiego za jego życia: że ten koncert skrzypcowy jest doskonałym przykładem ta- kich kompozycji muzycznych, które "słychać, jak cuchną". Hans- lick pomstował na te cechy utworu, dzięki którym później zyskał sobie taką popularność: jego porywistość, jego melancholię i jego pełnokrwisty, słowiański finał. Przez jakiś czas rozwija się całkiem dobrze pod wzglę- dem muzycznym i nie brakuje mu ducha, ale wkrótce za- czyna dochodzić do głosu chropowatość i dominuje do końca pierwszej części. Przestaje już być kwestią, czy gra się na skrzypcach, czy też się je szarpie i rozrywa na ka- wałki. Nie wiem, czy w ogóle jest możliwe wydobycie czy- stego dźwięku z tych sztuczek, powodujących, że włosy stają człowiekowi na głowie, ale wiem, że starając się to zrobić, pan Brodski torturował słuchaczy nie mniej niż samego siebie. Adagio, ze swoją łagodną słowiańską me- lancholią, jest na dobrej drodze, by nas uspokoić i sobie zjednać. Ale gwałtownie się urywa, ustępując miejsca fina- łowi, który przenosi nas w ogłupiającą rubaszność rosyj- skiej świątecznej zabawy ludowej. Oczami duszy widzimy jedynie pospolite, zniszczone twarze, słyszymy siarczyste przekleństwa i czujemy tanią wódkę. Czajkowski poczuł się tak zraniony, według Modesta, jak po druzgocącej krytyce jego dyplomowej kantaty przez Cui przed piętnastu laty. Kompozytor był tak dotknięty, że do końca życia potrafił wyrecytować uwagi Hanslicka w oryginale, po nie- miecku*. Wśród utworów muzycznych, które grali tamtego lata Kotek i Czajkowski, była I Symfonia Brahmsa i Symfonia hiszpańska Lalo w stylu koncertowym; obaj uwielbiali Lalo równie mocno, jak nie lubili Brahmsa, czego echo można usłyszeć w pierwszej części Koncertu skrzypcowego, którego liryczna elegancja również wskazuje na nieustający wpływ Saint-Saensa. Podobnie jak swój I Koncert fortepianowy, Czajkowski rozpoczął go niekonwencjo- nalnie, wprowadzając kilka uderzających fraz, które później po- rzuci, by nigdy więcej do nich nie wrócić. Ale zmysłowe piękno następującego po nim allegro moderato jest już samo w sobie jed- nym z głównych powodów nieprzemijającej popularności dzieła wśród solistów i bywalców sal koncertowych, podobnie jak melo- dia, przewijająca się przez następującą po nim canzonetta andante. Kiedy Czajkowski i Kotek odegrali pierwszą wersję utworu Mo- destowi w Clarens, zarówno solista, jak i brat wyrazili zastrze- żenia do tej wolnej części; utwierdziwszy się w swych własnych wątpliwościach, kompozytor wyrzucił ją i naszkicował zupełnie nowe andante w ciągu zaledwie jednego dnia, a zinstrumentował w ciągu czterech. W rezultacie powstał najbardziej charakterys- tyczny motyw muzyczny Czajkowskiego od czasów tematu prze- wodniego "Franceski da Rimini". Nigdy nie marnując tego, co odrzucił, wykorzystał oryginał w Meditation, pierwszym z trzech utworów na skrzypce i forte- pian z cyklu Souvenir d'un lieu cher (op. 42), który powstał w na- stępnym miesiącu. Canzonetta skomponowana do koncertu prze- chodzi bez pauzy w końcowe allegro vivacissimo, rondo, którego liryczny cygański rustykalizm i szalony kozacki taniec ludowy wymagają sporych umiejętności zarówno od solisty, jak od orkie- stry. Tak jak to jest typowe dla głównych dzieł Czajkowskiego na instrument solo i orkiestrę, utwór stawia wyjątkowe wymagania soliście, zarówno jeśli chodzi o wirtuozerię, jak i kondycję; ale ani protesty Auera, ani współczucie dla wykonawców, wyrażane przez Hanslicka, nie powstrzymały większości późniejszych skrzypków koncertowych przed uczynieniem z niego kamienia węgielnego ich repertuaru. Pod koniec kwietnia, ukończywszy kolejne większe dzieło, Czajkowski był gotów wrócić do Rosji, nawet jeśli nie do Mosk- wy. Pierwszym przystankiem miała zostać Kamionka, gdzie po- stanowił spędzić wiosnę z Modestem, Kolą i Aleksiejem. Biurokratyczny formalizm przyczynił się do zatrucia uczucia podniecenia wywołanego długo odkładanym powrotem przez Wiedeń do "ukochanej ojczyzny", po ponad sześciu miesiącach spędzonych w Europie. Zatrzymany przez "pijanego, niekompe- tentnego" oficera żandarmerii w związku z jakimiś nieprawidło- wościami w paszporcie, potem przeszukiwany przez nadgorliwych celników, Czajkowski w końcu znalazł się w "lepkim od brudu" przedziale kolejowym. Gorzko skarżył się pani von Meck na spo- sób, w jaki został potraktowany, ale po przyjeździe do Kamionki szybko zapomniał o tych nieprzyjemnościach. Czekała go tam mi- ła niespodzianka: Sasza i Lew przygotowali dla niego osobny do- mek, w którym znalazł się nawet fortepian. Domek był oddalony od głównych zabudowań, rozciągał się z niego malowniczy widok na pobliską wioskę. Mogąc tu komponować bez obawy, że co- kolwiek mu przeszkodzi, kontynuował pracę nad swoją Sonatą fortepianową G-dur (op. 37), a także przystąpił do swego popular- nego cyklu utworów fortepianowych, Albumu dla młodzieży (op. 39). Byłby to niemal powrót do normalności - Czajkowski był zadowolony i płodny, jak zwykle - gdyby nie widoczny zanik jego zdolności samooceny. Sonata fortepianowa, przynajmniej według jednego krytyka, jest "mocnym kandydatem na najnud- niejszy utwór kiedykolwiek skomponowany przez Czajkowskie- go". Kłopot w tym, że w tle nadal majaczyła niewygodna obec- ność Antoniny. Niechętnie pozwoliwszy Anatolijowi poruszyć kwestię rozwodu i w głębi duszy zadowolony, kiedy jego żona zaczęła mnożyć przeszkody, Czajkowski przygotował się na więcej bezsennych nocy, kiedy rozpoczął z nią bezpośrednią korespon- dencję. Zadał sobie trud, by podkreślić, że pojednanie absolutnie nie wchodzi w grę: "Nigdy, bez względu na okoliczności, pod żad- nym warunkiem, za żadne skarby świata, nie zgodzę się znów z tobą zamieszkać". Jej odpowiedź, co zrozumiałe, była gorzka, skarżyła się na "cierpienia, na jakie mnie skazałeś od paździer- nika, okrutnie wystawiając mnie na pośmiewisko i narażając na szyderstwo całego świata". Gdzie się podział "półbóg bez skazy", którego poślubiła? Poinformowawszy go, co o tym sądzi, Anto- nina ostatecznie zgodziła się na rozwiązanie, podsunięte przez panią von Meck - jednorazowe zadośćuczynienie w wysokości 10 000 rubli, jeśli jednocześnie Czajkowski ureguluje jej długi, wynoszące 2 500 rubli. Mając przed sobą perspektywę rozwodu, Czajkowski czuł się zobowiązany udawać zachwyconego i napisał do pani von Meck, że "ze szczęścia tańczył w ogrodzie przez pół- torej godziny". Jednak w listach do rodziny znów dochodzą do głosu dawne obawy, pogłębione jeszcze rosnącym skrępowaniem w związku z finansowym uzależnieniem od jego dobrodziejki. Ale pani von Meck przestało już wystarczać zapewnianie Czajkowskiemu spokoju umysłu przez gratyfikacje pieniężne, co w tym czasie wywołało u niego takie rozterki duchowe. Coraz silniej odczuwała potrzebę posiadania go blisko siebie. Wpraw- dzie upierała się przy swym postanowieniu, że nigdy się nie spot- kają, zaproponowała mu teraz korzystanie podczas jej przeciąga- jącej się nieobecności w Moskwie ze swej posiadłości w Brajłowie niedaleko Kamionki. Mając w pamięci jej rozczarowanie, kiedy zrobił unik i nie skorzystał z jej pierwszego zaproszenia do mo- skiewskiego domu, tym razem Czajkowski czuł się zobowiązany przyjąć ofertę. Pod koniec maja razem z Aleksiejem opuścił Ka- mionkę. Jego dziesięciodniowy pobyt w Brajłowie okazał się dla jego patronki niezbyt uciążliwą grzecznością. Czajkowski żył z faso- nem, jak napisał swej siostrze, spełniano każde jego życzenie w "pałacu", w którym nie brakowało żadnych luksusów, a gdzie jednocześnie był całkowicie odizolowany od reszty świata. Udało mu się nawet na tak długo zapomnieć o Antoninie, by dodać dwa krótkie utwory na skrzypce i fortepian do odrzuconej wolnej częś- ci swojego koncertu skrzypcowego, opatrując ukończony cykl ty- tułem Souvenir d'un Veu cher (op. 42) - wystarczająco tajemni- czym, by usatysfakcjonować tę, której naturalnie kompozycja ta została zadedykowana - jego nieobecną gospodynię. Zostawił utwór w Brajłowie jako niespodziankę na jej powrót. Ta ucieczka od rzeczywistości okazała się dość krótka, albo- wiem złożona procedura rozwodowa wymagała w połowie czerw- ca jego przyjazdu do Moskwy. Czajkowski bał się tego powro- tu: dla niego Moskwa symbolizowała teraz harówkę (w postaci Konserwatorium), groźbę (niebezpieczeństwo złośliwych plotek) i strach zarówno przed kolegami i przyjaciółmi, jak przed Anto- niną. "Niech Bóg broni, żebym miał się na nią natknąć w Mosk- wie - napisał do Modesta - bo jeszcze poniosłyby mnie nerwy." Kompozytor był teraz święcie przekonany, słusznie lub nie, że je- go żona jest "zepsuta". Jej zachowanie z pewnością było niekon- sekwentne; wszelkie próby omówienia technicznych kwestii roz- wodu, czy to czynione przez Czajkowskiego, czy też przez jego rozmaitych pośredników, spotykały się z nielogicznymi, czasem wrogimi reakcjami. W oczach jej męża wszystko to świadczyło o ponurej prawdzie, że nigdy nie uwolni się od niepokojącej obecności Antoniny w swoim życiu. "Jest jasne - ponuro zako- munikował pani von Meck - że zamierza grać rolę jakiegoś naj- wyższego arbitra mojego losu." Maksymalnie skrócił wizytę, męcząc się na spotkaniu ze swymi kolegami-muzykami, zorganizowanym przez jego wydawcę, Jur- gensona; z przyjemnością zjadł obiad ze swym starym przyjacie- lem-plotkarzem, Boczeczkarowem; i martwił się, jak Anatolij go- dzi pracę ponad siły z bujnym życiem erotycznym. Ale to rosyjski kościół prawosławny dostarczył mu niezbędnej wymówki, by po zaledwie trzech dniach móc się wynieść z miasta. Przedstawiając mu skomplikowaną procedurę, przewidzianą w razie rozwodu, która już sama w sobie mogła go wyprowadzić z równowagi, sek- retarz konsystorium dał całkiem jasno do zrozumienia, że prze- kupstwo na wielką skalę stanowiło integralną część całego me- chanizmu. Jednak kiedy z ulgą znów wrócił do Kamionki, nawet jego oburzenie na kościół i wszystkie jego poczynania, czemu dał upust w liście do pani von Meck, nie przeszkodził Czajkowskiemu powrócić do pracy nad szkicami uroczystej liturgii świętego Jana Złotoustego. Muzyka kościelna, jak mu powiedział Jurgenson, może się dobrze przysłużyć jego sprawie. Do swych niedawno skomponowanych utworów na fortepian dodał teraz kilka ze swych najbardziej znanych pieśni. Z 6 Ro- mansów (op. 38) najpopularniejsza jest hałaśliwa Serenada Don Juana; ale bardziej zapada w pamięć Wśród balowego rozgwaru, do słów poety Aleksieja Tołstoja (dalekiego krewnego powieścio- pisarza). W okresie "rekonwalescencji", od premiery IV Symfonii, Czajkowski świadomie starał się komponować "przynajmniej je- den drobny utwór dziennie". Teraz, po sześciu miesiącach, miał na swym koncie sonatę fortepianową, dwa cykle utworów na forte- pian (łącznie dwadzieścia dwa kawałki), cykl na skrzypce i forte- pian, sześć pieśni i dużą mszę. Podliczając ich wartość dla Jurgen- sona, jak to miał w zwyczaju, otrzymał w sumie kwotę 915 rub- li - "ale uwzględniając to, że tyle skomponowałem za jednym zamachem, sprzedam ci wszystko za 800 rubli". Czajkowskiemu nie tyle chodziło o pieniądze, które stały się dla niego sprawą dru- gorzędną w sytuacji, kiedy otrzymywał wsparcie finansowe od swej protektorki, ile o zwiększenie ilości opublikowanych dzieł- co miało podstawowe znaczenie dla kariery międzynarodowej. Jurgenson, niezastąpiony propagator jego muzyki, zgodził się również wystąpić w roli jego oficjalnego łącznika z odtrąconą żo- ną. Do końca życia Czajkowski będzie otwierał listy od swego wydawcy trzęsącymi się dłońmi, niepewny, czy zawierają pomyśl- ne finansowe wieści czy złe, dotyczące jego małżeństwa. Tamtego lata Antonina najpierw zachowywała się wymijająco, a potem nie okazała się chętna do współdziałania. Nie wyrażając zgody na sfingowany rozwód, napisała nawet do księdza, który im udzielił ślubu, kolegi Czajkowskiego z Konserwatorium, dając niedwu- znacznie do zrozumienia, że jego obowiązkiem jest nakłonienie jej męża, by do niej wrócił. Na zapewnienie Jurgensona, że nie będzie musiała w sądzie krzywoprzysięgać, że dowody niewierności jej męża zostaną przedstawione przez innych - odpowiedziała zło- wieszczo: "Dowiodę czegoś wprost przeciwnego". Zaniepokojony tą otwartą groźbą ujawnienia jego tajemnicy na najbardziej pub- licznym forum, Czajkowski polecił Jurgensonowi, by poczynił zdecydowane kroki w celu pozbycia się Antoniny z Moskwy. Mia- ła otrzymać (oczywiście od pani von Meck) 2 500 rubli na spłatę swych długów i obietnicę comiesięcznej wypłaty ustalonej kwoty pod warunkiem, że niezwłocznie opuści Moskwę i nie będzie się w niej pojawiała wtedy, kiedy będzie istniało prawdopodobień- stwo, że Czajkowski może bawić w mieście. Oświadczono jej rów- nież, że na zawsze zaprzepaściła okazję otrzymania jednorazowe- go zadośćuczynienia w wysokości 10 000 rubli, które jej kiedyś zaproponowano. Te negocjacje zakłócały spokój bezczynnego lata z Dawydo- wymi, najpierw w Kamionce, a potem w ich pobliskim majątku Wierbowce, gdzie Czajkowski nie miał osobnego pomieszczenia do pracy. Z zadowoleniem witając możliwość oderwania się od swych zmartwień, spędzał miło czas na polowaniach i odgrywając rolę dobrego wujaszka; między innymi wyreżyserował kilka ama- torskich przedstawień teatralnych, w których wystąpiła jego liczna rodzina. Przyjazdy i wyjazdy Modesta, Anatolija i jeden raz Ippo- lita stanowiły urozmaicenie jego sielankowego wygnania; ale w miarę upływu lata i coraz bliższej perspektywy początku nowe- go roku akademickiego w Konserwatorium, znów ogarnęła go dawna melancholia. "Żałować przeszłości i mieć nadzieję na przy- szłość, nigdy nie cieszyć się dniem dzisiejszym: oto jak upływa całe moje życie" - napisał do Anatolija. Wkrótce jego depresja zaczęła się przekształcać w typową dla niego "mizantropię", jak to nazywał, i znów odczuł potrzebę samotności. Planując powrót do Brajłowa, tym razem sam jeden, wyruszył przez Kijów i majątek Kondratjewa w Nizach, by delektować się kilkoma ostatnimi dniami towarzystwa Modesta, tym razem bez młodego Koli. Po- tem wrócił pod skrzydła swej nieobecnej protektorki. Latem, podczas którego świadomie zrezygnował z pracy twór- czej, z pasją oddając się lekturze książek, Czajkowski z przyjem- nością buszował po wielkiej bibliotece pani von Meck w Brajło- wie. Zajmując się korektą Eugeniusza Oniegina, naturalnie w myś- lach zastanawiał się nad ewentualnym tematem kolejnej opery, i Kaprysy Marianny de Musseta chwilowo zajęły miejsce od daw- na rozważanych planów wykorzystania Romea i Julii. Jednak po zaledwie czterech dniach zapomniał o jednym i drugim, kiedy nie- spodziewanie znudziła mu się bezczynność i poczuł gwałtowną potrzebę naszkicowania scherzo orkiestrowego - tego, co stanie się jego I Suitą orkiestrową. Przygotowując się do nieuchronnego powrotu do Moskwy, napisał trzy części i naszkicował czwartą, nim w końcu nadeszła pora wyjazdu. Jakby nie będąc w stanie wrócić do Moskwy - najeżonej takimi niebezpieczeństwami, jak Konserwatorium, Antonina, nawet krępująca obecność Mme von Meck - oświadczył, że zamierza udać się do Petersburga, by zo- baczyć się z Anatolijem i ojcem. Podczas podróży przypadkowo wpadła mu w ręce pozosta- wiona przez kogoś gazeta. Był zdruzgotany lekturą plotkarskiego artykułu o Moskiewskim Konserwatorium, oblizywał usta czyta- jąc o licznych romansach między profesorami i studentkami. Jak- by tego było mało, autor ciągnął: "W Konserwatorium zdarzają się również romanse innego rodzaju - ale z przyczyn oczywistych oszczędzimy czytelnikom bliższych szczegółów." Wspomniany z nazwiska w artykule, wprawdzie przy innej okazji, Czajkowski zupełnie się załamał. Złośliwe plotki, których od tak dawna się bał, zagrażały mu jak nigdy dotąd. Przekonany, że dziennikarz mógł mieć na myśli wyłącznie jego - jak jasno dał to do zrozu- mienia w pełnym niepokoju liście do Modesta, w którym nazwał artykuł "obrzydliwą, nikczemną, ohydną, oszczerczą filipiką"- z miejsca podjął jedyną decyzję, jaką uważał za słuszną, nawet jeśli była drastyczna: postanowił jak najszybciej zrezygnować z pracy w Konserwatorium. W żadnym razie nie mógł wymówić się od zajęć podczas zbliżającego się semestru zimowego; nie mógł zrobić czegoś takiego Rubinsteinowi, nadal rozgniewanemu, że nie zgodził się wyjechać do Paryża, bo po jego niespodziewanej rezygnacji doszłoby do zamieszania. Ale postanowił odejść jeszcze przed końcem roku. W Petersburgu, czule dbając o rodzinę i odnowiwszy stosunki z Apuchtinem, spędził sześć dni kończąc długi, niewesoły list do Mme von Meck, rzekomo prosząc ją o radę, ale między wierszami dając do zrozumienia, że oczekuje jej poparcia dla swej śmiałej decyzji. Ostatecznie tylko dzięki jej hojności w ogóle mógł zacząć rozważać rezygnację. Napisał jej (ostrożnie dobierając słowa) o artykule w gazecie; o wstrząsie, jakiego doznał słysząc, jak nie- znajomi ludzie rozmawiają o nim, jego nieudanym małżeństwie i rzekomym "szaleństwie"; o drobnych tyraniach "nieznośnego Rubinsteina i o nużącym obowiązku, jakim stała się teraz praca pedagogiczna. Perspektywa powrotu do obowiązków nauczycielskich po ro- ku przerwy była "uciążliwa, odrażająca, przygnębiającą, mono- tonna i przerażająca". Chwilami jadąc na północ "marzył nawet o ostatecznym rozwiązaniu, tzn. o śmierci..." Co by Pani powiedziała, gdybym miał wkrótce opuścić Konserwatorium, cicho i bez rozgłosu, by nigdy do niego nie wrócić? Co by było, gdybym nadal trzymał się możli- wie jak najdalej jeszcze przez rok czy dwa lata? Do tej pory zawsze czułem, że ponieważ jest tak mało osób, któ- re mogą nauczać mojego przedmiotu, jestem w jakiś spo- sób moralnie zobowiązany do pozostania w Konserwato- rium; że powinienem się poświęcić, bez względu na swoją własną naturę i pragnienia. Ostatnio zacząłem myśleć ina- czej. Z jednej strony, zawsze byłem okropnym pedago- giem, między innymi dlatego, że traktowałem swoich uczniów jak śmiertelnych wrogów, którzy istnieją jedynie po to, by mnie torturować i dręczyć. Z drugiej strony czy nie powinienem poświęcić całego swojego czasu i energii na pracę, którą kocham, która stanowi jedyny cel, jedyny sens, jedyną istotę mego życia? To powołanie się na swoją muzyczną wartość nie mogło pozo- stać niezauważone przez jego protektorkę. Jednak aby być pod- wójnie pewny odpowiedzi twierdzącej, Czajkowski napomknął, że ta nowo zdobyta wolność umożliwiłaby mu spędzanie więcej cza- su pod jej dachem, czy to w Brajłowie, czy gdzie indziej. Stało się dla niego niepodobieństwem mieszkać "gdziekolwiek, w kraju lub za granicą"; krótko mówiąc, chciałby "prowadzić wędrowny tryb życia, tak jak przez ostatni rok". Ile i jak dobrze będzie mógł komponować z duszą "wyzwoloną od okropnych udręk" swego wcześniejszego życia pedagoga - i męża! Tylko w kraju lub za granicą, tylko kiedy będzie miał swobodę poruszania się, może się poczuć całkowicie wyzwolony od ujemnego wpływu tej, której samo istnienie zawsze będzie go hamowało lub przygnębiało. "Mówię o wiadomej osobie, o tym żywym pomniku mojego sza- leństwa, której jedynym celem w życiu jest zatrucie każdej mojej chwili." Jeszcze się nie zdecydował, skłamał Czajkowski. Przywiązuje wielką wagę do opinii w tej sprawie pani von Meck. "Nic na świe- cie nie zmusi mnie do zrobienia czegokolwiek wbrew Pani życze- niu..." Minął tydzień, nim nadeszła oczekiwana odpowiedź z San Remo. Powiem Panu od razu, że byłabym absolutnie zachwy- cona, gdyby porzucił Pan Konserwatorium. Od dawna uważałam za absurdalne, że człowiek o Pańskich zdolnoś- ciach, ktoś tak inteligentny, wykształcony i utalentowany jak Pan, był uzależniony od kaprysów drobnego tyrana pod żadnym względem nie dorównującego Panu... Jeśli chodzi o korzyści, jakie da Pańskie nauczanie przyszłym pokoleniom, znacznie bardziej mu się Pan przysłuży swoimi kompozycjami niż poprawianiem ich oktaw i kwint. Jest mnóstwo ludzi, którzy nie nadają się do ni- czego więcej, ale Pan może zbudować artystyczne pomni- ki, które młodzi ludzie będą mogli studiować i którymi będą się mogli zachwycać. Krótko mówiąc całkowicie mi to odpowiada i jest zgodne ze wszystkim, w co wierzę, wszystkim, dla czego żyję; uważam, że powinien Pan zre- zygnować ze stanowiska, które jest niewspółmierne z Pana wartościami i możliwościami. Ma Pan moje błogosławień- stwo, mój drogi przyjacielu, na krok, którego zapewniam, że Pan nie pożałuje... Bawiąc nadal w stolicy, Czajkowski z jeszcze większą niechę- cią zaczął myśleć o Nikołaju Rubinsteinie, kiedy otrzymał propo- zycję pracy od dyrektora Konserwatorium Petersburskiego, Karla Dawydowa, który mu obiecywał prawie dwa razy tyle pieniędzy za połowę zajęć. Nic dziwnego, że napisał do pani von Meck i swych braci: "Cóż za wspaniały człowiek z tego Dawydowa". Kiedy Rubinstein wciąż jeszcze wychwalał pod niebiosa zalety Czajkowskiego w Paryżu, nadal wykorzystując swoje wpływy, by popularyzować jego muzykę w Europie, sam kompozytor w po- nurym nastroju jechał do Moskwy, zastanawiając się, jak najlepiej poinformować o swojej rezygnacji człowieka, którego zaczął uwa- żać za uciążliwego, ale któremu w rzeczywistości bardzo wiele zawdzięczał. Kiedy rok akademicki w końcu się rozpoczął, przestał mieć jakiekolwiek wątpliwości. Nie widział żadnych plusów, wyrównu- jących minusy pracy w Konserwatorium. "Nienawidzę profesorów, studentów, nawet murów uczelni - skarżył się Anatolijowi. - Co wieczór uciekam do parku, jak z jakichś obrzydliwych, cuchną- cych, dusznych lochów." Kaszkin, Albrecht, Laroche, nawet Jur- genson okazali się teraz "nieznośni". Wchodził do Konserwato- rium i opuszczał je nie odzywając się do nikogo ani słowem, nie odpowiadał na ukłony kolegów, coraz częściej można go by- ło spotkać w towarzystwie gadatliwego starego Boczeczkarowa i znów zaczął szukać pociechy w alkoholu. Nie mając ochoty nic komponować, wmówiwszy sobie, że nie potrafi pogodzić pracy twórczej z nauczaniem, z największym trudem i po wielu unikach wypełnił swoje kontraktowe zobowią- zanie dostarczenia nowej arii dla barytona do Oprycznika. Przy- najmniej o Antoninie nie było nic słychać; ale teraz pojawił się nowy dręczyciel, równie straszliwy, w postaci jej matki, która zwróciła się do Czajkowskiego, by wystąpił jako ojciec chrzestny na ślubie jej młodszej córki, usilnie namawiając go, by wrócił do "całkowitego i pełnego szczęścia", nadal możliwego u boku Anto- niny. Triumfalny powrót Rubinsteina z Paryża był okazją, na którą czekał Czajkowski, by prosić o uwolnienie z pęt. Był tak upo- korzony widokiem wspaniałego przyjęcia, zgotowanego wracają- cemu dyrektorowi, i tak nie miał ochoty prosić go o jakąkolwiek przysługę, przez co stałby się jego dłużnikiem, że nadal się wahał, kiedy Rubinstein sam do niego podszedł. Jak się czuje jego stary druh Czajkowski? Czy cieszy się, że znów jest wśród dawnych przyjaciół i kolegów? Była to zbyt dobra okazja, by z niej nie skorzystać. Kiedy kompozytor zwierzył się z tego, co czuje, i oświadczył, że nie może pozostać na swoim stanowisku dłużej niż do końca obecnego semestru, Rubinstein okazał wielkie zro- zumienie; mężczyźni objęli się serdecznie i rozstali "w najlepszych stosunkach". Dyrektor okazał się lepszym przyjacielem, niż Czajkowski mógł sobie wymarzyć lub na jakiego zasługiwał. W ciągu kilku dni po swoim powrocie Rubinstein sam się przekonał, jak pozba- wiona sensu jest próba utrzymania kompozytora, który chciał rozwinąć skrzydła. Zaproponował, by część obowiązków Czaj- kowskiego - a wkrótce wszystkie - przejął Taniejew. We trójkę uzgodnili, że może po cichu wyjechać na wieś, a potem, by unik- nąć kolejnej serii niewygodnych pytań, napisać, że jest chory. Po zaledwie kilku tygodniach trwania semestru, pod koniec paź- dziernika, Czajkowski pożegnał się z przyjaciółmi i kolegami, z którymi spędził ostatnich kilkanaście lat. "Wczoraj dałem ostatnią lekcję - napisał do pani von Meck 19 października 1878 roku. - Dziś wyjeżdżam do Petersburga. W końcu jestem wolnym człowiekiem." ROZDZIAŁ XI Już gorzej być nie może Sześć tygodni później, 2 grudnia, Czajkowski przybył do Flo- rencji, by stwierdzić, że pokoje dla niego są już gotowe, nie zapom- niano o niczym, zadbano o to, by miał do swojej dyspozycji wspaniały, nowy fortepian, zatroszczono się o odpowiednie książ- ki, rosyjskie gazety i ulubione cygara. Wszystko to, oczywiście, było zasługą pani von Meck, która uprosiła go, by przyjechał i zamieszkał na jej koszt zaledwie dwa domy od willi, którą sama wynajmowała przy Viale dei Colli. Podczas podróży do Włoch kompozytor się denerwował, że taka bliskość jego protektorki będzie dla niego krępująca i nie- uchronnie grozi spotkaniem. Może nawet była to pułapka, może pani von Meck chciała "zwabić" go w swoje ramiona, teraz, kie- dy małżeństwo miał już jednoznacznie za sobą? Czy właśnie dla- tego tak go namawiała do rozwodu (i gotowa była go sfinanso- wać)? Ale po przyjeździe czekał go uspokajający list i Czajkow- ski się odprężył, nabierając przekonania, że wszystko się dobrze ułoży. "Cokolwiek mnie czeka w przyszłości, ten rok nie może być gorszy od ubiegłego" - napisał do pani von Meck z Florencji na początku stycznia. Jeśli poprzednie dwanaście miesięcy przyniosły mu trochę dobrego, trochę złego, przynajmniej pod względem za- wodowym okazały się pomyślne; rok zakończył się jak najlepiej, kompozytor uwolnił się od Konserwatorium i miał przed sobą perspektywę nie kończącej się włóczęgi po ulubionych zakątkach Europy i Rosji, mógł prowadzić niespokojne, tułacze życie, co tak mu odpowiadało. Florencja - gdzie akurat bawiła jego protek- torka - wydawała się równie dobrym punktem startu, jak każde inne miejsce. Kilka dni zajęło mu przyzwyczajenie się do tego nowego ukła- du, z codzienną wymianą listów, co stanowiło coś w rodzaju dialo- gu na papierze, i widoku jego dobrodziejki, każdego ranka przy- stającej pod jego oknami w nadziei, że będzie miała okazję ujrzeć sławnego kompozytora przy pracy. "Co mam robić? - żalił się Modestowi. - Podejść do okna i się ukłonić? Jeśli tak, to czemu go nie otworzyć i nie krzyknąć Dzień dobry? Pani von Meck taktownie informowała go o rozkładzie swych najbliższych zajęć, łącznie z trasami spacerów, które zamierzała odbyć; wszystko po to, by mogli uniknąć krępującego przypadkowego spotkania. A jej długie, pełne troski i serdeczne listy w najmniejszym stopniu nie świadczyły, by ich autorka próbowała podstępnie doprowa- dzić do spotkania z kompozytorem. Widując go czasem w teatrze, czy to przypadkiem, czy rozmyślnie, tylko umocniła się w swym postanowieniu, by unikać z nim bezpośredniej rozmowy. I właśnie kiedy oswoił się z tym wszystkim, ich obopólne zadowolenie z te- go dziwnego układu uległo jeszcze pogłębieniu dzięki wiadomości z kraju o premierze w Petersburgu "jej" Iv Symfonii, która od- niosła sukces. Zrobiła, donosił Modest, "furorę. Ale mimo to owa sielanka we Florencji, jak taktownie określał to w listach do swej protektorki, prawdę mówiąc dla Czajkow- skiego wcale nie była taka sielankowa. W mieście organizowano niewiele koncertów, na które warto byłoby się wybrać, a nie mógł się zmobilizować do żadnej poważniejszej pracy. Jedyną przyjem- ność sprawiała mu lektura Małej Dorrit. "Dickens i Thackeray to chyba jedyne osoby, którym mogę wybaczyć, że są Anglikami- zwierzył się Anatolijowi, nadal rozgoryczony rolą Wielkiej Bry- tanii w wojnie rosyjsko-tureckiej. - Oczywiście trzeba jeszcze dodać Szekspira, ale on żył w czasach, kiedy ta pogańska rasa nie była jeszcze tak podła." Czajkowski poczuł się ogromnie skrępowany, kiedy pani von Meck zaproponowała, by pod jej nieobecność obejrzał jej willę, aby potem czytając listy mógł sobie lepiej wyobrażać, jak spędza czas jego protektorka. Kompozytor grzecznie odmówił, tłuma- cząc, że czułby się zażenowany wiedząc, że z jego powodu wszyscy musieli wyjść z domu. Jedyne, co mogła uczynić, by chociażby pośrednio być obecna w jego życiu, to przysyłać do niego dwa razy w tygodniu swego nowego protegowanego, początkującego muzyka Władysława Pachulskiego, biorącego lekcje kompozycji. Chociaż mniej przekonany od swej protektorki o talencie muzycz- nym Pachulskiego, Czajkowski czuł, że przez wdzięczność za jej hojność powinien przynajmniej poświęcić nieco uwagi młodzień- cowi i spróbować wydobyć z niego to, co najwartościowsze. Jednocześnie mógł tylko mieć nadzieję, że nieustanny nadzór, roztaczany przez panią von Meck, nie jest na tyle ścisły, by doszło do jej uszu, że kompozytor ponownie zainteresował się młodymi mieszkańcami Florencji, w czym pomagał mu alfons-gej, dawny znajomy imieniem Napoleon. Początkowo, pisał Modestowi, pró- bował unikać człowieka, który tak uprzyjemniał im ich ostatni tutaj wspólny pobyt; ale pewnego dnia stary łotr niby przypad- kiem spotkał się z nim na ulicy i natychmiast zaczął go kusić. Póki w pobliżu kręciła się pani von Meck, mając na niego oko, Czajkowski dzielnie się opierał. Ale na Boże Narodzenie madame wyjechała do Wiednia, sugerując, by ponownie spotkali się w lu- tym w Paryżu. To rozstanie znów zdenerwowało kompozytora, już zaniepo- kojonego listem, w którym pani von Meck wyrażała nadzieję, że "sprawy zawsze będą się tak układały, jak teraz" i że będzie mogła "zawsze dbać o wszystkie szczegóły" jego wygodnej egzystencji. Pani von Meck niemal mu poleciła wyjechać do Clarens, gdzie tak wydajnie pracował w przeszłości, nim uda się w ślad za nią do stolicy Francji. Pragnąc jak najszybciej zdobyć egzemplarz libret- ta opery Auguste'a Mermeta Joanna d'Arc, które chciał wykorzy- stać jako bazę do swej własnej Dziewicy Orleańskiej, zamierzał wyjechać do Paryża wcześniej i nie podobało mu się, że jego pro- tektorka zmienia jego plany według własnego uważania. Jednak kilka dni po wyjeździe pani von Meck stwierdził ze zdumieniem, że mu jej brak, że brakuje mu codziennych listów, które jeszcze tak niedawno wydawały się takim ciężarem, nawet przyznał się Modestowi, że wylał kilka łez na widok jej opuszczo- nej willi. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo w gruncie rzeczy lubił jej poranne przechadzki pod jego oknami, jak mu schle- biało, że pragnęła go zobaczyć choćby przelotnie. Czując wyrzuty sumienia, próbował pokryć swoje wcześniejsze niezadowolenie wychwalając jej bezgraniczną hojność i w końcu wypracował kompromis, jeśli chodzi o najbliższe plany. Uda się do Clarens, jak sobie tego życzyła, ale przez Paryż. Nie przyznał się jednak pani von Meck, że umówił się tam z młodym Kotkiem, do którego nadal czuła pogardę. Jak się okazało, ponowne spotkanie wcale nie było takie miłe. Mając nadzieję, że będzie miał partnera do muzykowania, być może źródło inspiracji, Czajkowski wkrótce stwierdził, że przygnębia go i irytuje obsesyjne uganianie się Kotka za kobietami; kiedy zaczę- ło mu brakować pieniędzy, znów popadł w depresję - zdaje się głębszą niż zazwyczaj, z uwagi na wyjątkowo jak na niego długi okres wstrzemięźliwości płciowej. (Aleksiej w tamtym okresie to- warzyszył mu wyłącznie w charakterze służącego.) Chociaż Czaj- kowski był pod wrażeniem Sary Bernhardt w sztuce Andromacha Racine'a, powodem jego częstych wizyt w Comedie Francaise by- ła nie tyle chęć przeżycia wrażeń artystycznych, co zwyczajne podglądactwo. Nie dawał mu spokoju ognisty, młody aktor na- zwiskiem Boucher, który po raz pierwszy zwrócił uwagę kompo- zytora przed dwoma laty, kiedy Piotr Iljicz bawił w Paryżu razem z Modestem. Przypominając swemu bratu, jaki zachwyt wywołał u nich obu ów młodzieniec, opisywał, jak to akcja sztuki wymaga, by Boucher spoliczkował jednego z bohaterów sztuki. "Czegóż bym nie dał za to, by ta ręka spoliczkowała mnie, nawet i sto razy!" Stwierdził, że Paryż, mimo swych licznych uroków, drażni go zgiełkiem i zaaferowaniem ludzi, co tak ostro kontrastuje ze spo- kojem Florencji. Coraz bardziej poirytowany Kotkiem, za które- go wybryki płacił, otrzymał teraz wiadomość, że Antonina znów zaczyna stwarzać kłopoty, co jeszcze dodatkowo popsuło mu hu- mor. Podczas pobytu we Florencji udawało mu się trzymać ją na dystans; gniewnie odrzucił propozycję jednego z przyjaciół Mode- sta, by zaczął obserwować żonę w celu udowodnienia, że to ona jest wiarołomna; nieuchronnie oskarży go przed całym światem, że ją szpieguje. Teraz w Paryżu dowiedział się, że Antonina śle obraźliwe listy do Jurgensona. Ale Anatolij miał jeszcze bardziej niepokojące wieści: zgłosił się do niego niejaki Simonow, podający się za krewnego Antoni- ny, i oświadczył, że Antonina jest teraz gotowa na rozwód i prag- nie poznać jego warunki. W pierwszej chwili Czajkowski wpadł w panikę, odbierając to jako próbę szantażu. Wyobrażał sobie swoją żonę, oskarżającą go o homoseksualizm: "Widzę siebie na ławie oskarżonych, odpierającego w mowie końcowej zarzuty, ale załamującego się pod ciężarem hańby" - napisał do swojego bra- ta. Cenzura usunęła bardziej szczere wyznanie: "Próbowałem nad- rabiać miną, ale już uważam się za całkowicie skończonego". Po kilku dniach się uspokoił i polecił Anatolijowi, by nie wdawał się w żadne dyskusje z tak wątpliwym przedstawicielem "tej małpy". Zajmie się sprawą, kiedy wróci do Moskwy, w swoim czasie i na swój sposób. "Może się ze mną rozwieść powołując się na zdradę, impotencję, cokolwiek chce" - oświadczył buńczucznie, ale w rzeczywistości był mocno zaniepokojony rewelacjami, jakie mogłyby wyjść na jaw przy okazji rozprawy sądowej. W tych ciężkich chwilach pensjonat Mme Mayor w Clarens stanowił prawdziwą oazę spokoju. Przyjechał tam 11 stycznia i wprost nie posiadał się z radości, kiedy się okazało, że willa "Richelieu" jest zupełnie pusta; traktowany teraz niemal jak czło- nek rodziny, nie musiał się przejmować tym, że jego muzyka może przeszkadzać innym gościom. Postanowiwszy przystąpić do pracy nad swoją Dziewicą Orleańską, szybko się przekonał, że libretto Mermeta jest nieodpowiednie, i zaczął tworzyć własne na podsta- wie schillerowskiej Dziewicy Orleańskiej w przekładzie Żukow- skiego. Komponował w dzień, a pisał wieczorami, robiąc przerwę tylko na popołudniowy spacer; liczne skreślenia cenzury w listach z tego okresu do braci świadczą, że wykorzystywał je dla odno- wienia dawnych znajomości. Tempo pracy spadło, wdał się w iry- tującą korespondencję ze Stasowem, który odmówił jego prośbie wstawienia się za Rubinsteinem u Aleksieja Suworina, wojowni- czego redaktora naczelnego gazety Nowoje Wriemia ("Nowe Cza- sy"). Zarzuty gazety, dotyczące sposobu kierowania przez Rubin- steina Konserwatorium, były zdaniem Stasowa uzasadnione. Czajkowski nie miał ochoty interweniować osobiście z obawy, że Suworin skieruje swoje działa przeciw niemu i wyciągnie historię jego nieudanego małżeństwa. Po pięciu tygodniach, które poza tym upłynęły spokojnie, znów znalazłszy się bez pieniędzy, z ociąganiem pojechał do Paryża. "Prawdę powiedziawszy o wiele bardziej wolałbym zostać tutaj- pisał do Jurgensona - ale muszę wyjechać. Dlaczego, długo by pisać." Pojawił się w stolicy Francji dziesięć dni później, niż spo- dziewała się pani von Meck. Zaraz na wstępie doszło do nieprzy- jemnego incydentu w związku z apartamentem, który dla niego wynajęła; Czajkowski uznał go za zbyt drogi i nalegał, by prze- nieść się do drugiego, a potem do jeszcze jednego w hotelu Meuri- ce przy Rue de Rivoli. W Paryżu panowała wyraźnie inna atmo- sfera niż we Florencji. W sytuacji, kiedy jej "najdroższy przyja- ciel" okazywał takie wyjątkowe rozdrażnienie, chociaż jednocześ- nie w kółko przepraszał za swoją niewdzięczność, pani von Meck uciekła się do wypróbowanej metody - migreny, i poprosiła, by częstotliwość listów między nimi ograniczyć do jednego tygodnio- wo. Czajkowski, mieszkający na drugim końcu miasta, nie widział w tym specjalnego sensu. We Florencji istniało przynajmniej po- tężne poczucie bliskości; tutaj, w Paryżu, jego protektorka była poza zasięgiem wzroku, mniej komunikatywna i właściwie równie dobrze mogła bawić w Moskwie. Tylko składane dwa razy w ty- godniu wizyty niesympatycznego Pachulskiego świadczyły o tym, że przebywają w jednym mieście. Gdy kiedyś uważał codzienną wymianę listów za uciążliwą, te- raz czuł się dotknięty ich brakiem. Gdyby pani von Meck nie była mu tak niewolniczo oddana, miałaby słuszne powody, by się obu- rzać na zniecierpliwienie, a nawet paranoję, widoczną w wypo- wiadanych na stronie uwagach uzależnionego od niej materialnie kompozytora. Cała sytuacja, skarżył się swym najbliższym, była "nienormalna". Tym niemniej prace nad Dziewicą Orleańską po- suwały się naprzód i zostały ukończone na początku marca- z wyjątkiem instrumentacji, czego nie uważał za tworzenie, a "tylko pracę umysłową". Cztery dni później, po wysłuchaniu incognito wykonanej w Paryżu jego własnej Burzy, wyjechał przez Berlin do Rosji, gdzie 29 marca razem z braćmi poszedł na pre- mierę Eugeniusza Oniegina w moskiewskim Konserwatorium. Czajkowski nalegał, by w pierwszej inscenizacji wzięli udział studenci Konserwatorium, obawiając się, że "pompatyczność i formalizm" inscenizacji na wielkiej scenie operowej, z zawodo- wymi śpiewakami przyzwyczajonymi do swego stylu wykonaw- czego, mogą zniszczyć misternie utkane wątki jego "scen lirycz- nych". Świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że Oniegin był wielce niekonwencjonalną operą, zarówno jeśli chodzi o formę, jak i styl. Wymyślone przez niego określenie "sceny liryczne", Liricze- skije sceny, zostały wykorzystane z rozmysłem, celem tego było nadanie operze poetyckich ram, a jednocześnie zasygnalizowanie, jak się czuje niepewnie, przenosząc na deski teatru najbardziej ukochane przez Rosjan poetyckie arcydzieło. Chociaż nawet nie próbował przedstawić wszystkich z licznych wątków poematu Puszkina w formie muzyki, Czajkowski starał się przynajmniej zapoznać słuchacza z najbardziej istotnymi momentami dramatu. Co więcej, mając do czynienia z rosyjską publicznością, mógł li- czyć na duży stopień znajomości przez nią zarówno fabuły, jak i postaci głównych bohaterów. Często zarzuca się Czajkowskiemu "sentymentalizację" ironicz- nego, wyrafinowanego stylu dzieła Puszkina. Jednak w swoim przedstawieniu postaci samego Oniegina kompozytorowi z pew- nością udało się odmalować klasyczny portret puszkinowskiego liszniego czełowieka, "zbędnego człowieka", który tak często był obecny na kartach dziewiętnastowiecznej literatury rosyjskiej, dumnego "autsajdera", który uważał, że jego intelekt i wrażliwość stawiają go ponad ówczesnymi bywalcami salonów i obok nich. Jak jego przyjaciel Leński, który przeobraża się z beztroskiego kochanka w ponurego filozofa, Oniegin odbywa długą drogę, skłaniając Czajkowskiego do napisania kilku z najbardziej wzru- szających. najmniej melodramatycznych arii, jakie kiedykolwiek stworzy. Ale jak w Carmen Bizeta - współczesnej mu operze, którą najbardziej podziwiał i której wpływ na Oniegina jest tak widoczny - to postaci kobiecej dostają się dwa najwspanialsze tematy, w których wykorzystane są najsubtelniej wymodulowane motywy, by odzwierciedlić jej dramatyczne koleje losu. Pierwsze przedstawienie w Konserwatorium okazało się (jak się tego obawiała pani von Meck) trochę chropawe. Ale Czajkow- ski był niezłomny w swym postanowieniu kameralnego wystawie- nia dzieła, które wymagało teatralnej intymności; w 1885 roku, kiedy przerobił trzeci akt, Oniegin w końcu odniósł triumf na sce- nie Teatru Maryjskiego pod dyrekcją Naprawnika. W następnym stuleciu ani na chwilę nie utracił swego miejsca w międzynarodo- wym repertuarze; w połowie lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku typowy komentarz w wielu dostępnych przewodnikach operowych przedstawia ją jako "najpopularniejszą ze wszystkich oper rosyjskich", a postać Tatiany -jako "największe osiągnięcie operowe Czajkowskiego." Wróciwszy do Petersburga nazajutrz po dość cichej premierze, Czajkowski natychmiast znalazł się w wirze wydarzeń, związa- nych z jego małżeństwem. Eugeniusz Oniegin zdaje się być świad- kiem jego początku, a teraz nie kończącej się agonii. Daleka od zamiaru trzymania się z daleka, tak jak obiecała, Antonina przyjechała do stolicy, by odszukać swego męża-węd- rowca. Udało jej się ustalić, gdzie się znajduje mieszkanie Anatoli- ja, u którego zatrzymał się kompozytor. 5 kwietnia tylko sobie znanymi sposobami przekonała stróża, by ją wpuścił na górę, i czekała na Czajkowskiego w gabinecie jego brata. Chociaż uprzedzony przez zaniepokojonego szwajcara, kompozytor był zupełnie nieprzygotowany na "denerwującą" scenę, jaka nastąpiła. W chwili, kiedy przekroczył próg pokoju, jak to opisywał pani von Meck, jego żona rzuciła mu się na szyję i zaczęła go obsypy- wać pocałunkami, powtarzając w kółko, że nie potrafi bez niego żyć i zgodzi się na wszystko, byleby tylko do niej wrócił. Próbując się wyswobodzić z jej objęć tak, by nie przyczynić się do pogłębie- nia jej histerycznego zachowania, Czajkowski znowu przyznał, że ponosi odpowiedzialność za to, co się stało, ale zdecydowanie oświadczył, że nie może się zgodzić na wspólne z nią zamieszka- nie. Słuchając jej łkań i zapewnień o dozgonnej miłości, rozpacz- liwie próbował się pozbyć żony. Zaproponował, by jeszcze raz wszystko przemyślała. Jeśli natychmiast wróci do Moskwy, obie- cał do niej napisać, a nawet ją odwiedzić. Dał jej sto rubli na drogę i pozwolił na krótką rozmowę z braćmi (którzy podsłuchi- wali zaniepokojeni pod drzwiami). Zapanowawszy nad swoimi emocjami, Antonina posłusznie zgodziła się zrobić to, czego sobie życzył, i wolno zabierając się do wyjścia, pochwaliła się swemu mężowi, ilu ma aktualnie wielbicieli. Ale nie wyjechała. Przez kilka następnych dni krążyła wokół jego domu, zaczepiając Czajkowskiego na ulicy, nawet wynajęła pokój w tej samej kamienicy. Odtrącana przez niego oświadczyła, że nie może znieść rozłąki i zaczeka, by wrócić do Moskwy w jego towarzystwie. Cztery dni po spotkaniu w gabinecie Anatolija wy- słała mu kolejny, desperacki list - smutny, kiedy zapewnia o swej bezwarunkowej miłości, i dramatyczny, kiedy mimochodem zdra- dza stan swego umysłu. "Jeśli nie możesz mnie kochać tak, jak ja kocham ciebie, przynajmniej okaż mi odrobinę współczucia- błagała. - Wróć do mnie. Należę do ciebie ciałem i duszą. Mo- żesz ze mną zrobić, co zechcesz." Jednak Czajkowski już dawno pozbył się wyrzutów sumienia, które go gnębiły na samym początku rozpadu ich małżeństwa. Nie posiadając się z gniewu, uciekł do Moskwy, zahaczając po drodze o Kamionkę, by się przekonać, że Antonina nie rezygnuje z pościgu za nim. Znów wtargnęła do jego mieszkania, ale tym razem była w innym nastroju. Już go nie błagała o współczucie, tylko wróciła do kwestii pieniędzy. Ku jego przerażeniu w jakiś sposób dowiedziała się o jego umowie z panią von Meck. Oświad- czyła, że piętnaście tysięcy rubli to jej cena za opuszczenie Rosji, gdzie przemienił jej życie w udrękę. Czując ulgę, że znów jest w nastroju do targowania się, Czajkowski obiecał, że zobaczy, co będzie mógł zrobić. Tamtego wieczoru po powrocie do domu zastał liścik od Anto- niny, w którym prosiła o pięćdziesiąt rubli, by się uwolnić od kło- potów. W chwili "słabości", jak to określił, wysłał jej dwadzieścia pięć. Rozwód, utrzymywał mimo protestów swej protektorki, nie wchodzi w grę. Nie można polegać na Antoninie, że nie pogubi się podczas skomplikowanej procedury, ani że dotrzyma warunków jakiegokolwiek porozumienia, jaki osiągną. Jedynym wyjściem było unikanie Moskwy i Petersburga, pojawianie się tam tylko wtedy, kiedy wymagały tego jego obowiązki zawodowe, a i to na możliwie jak najkrócej. By wykluczyć wszelkie prawdopodobień- stwo spotkań z Antoniną, pozostawało mu jedno rozwiązanie- co było również jego największym marzeniem - pobyt za gra- nicą. Na razie pierwszym przystankiem będzie Kamionka, gdzie w końcu dotarł z Modestem i Kolą Konradim znajdując się o krok od załamania nerwowego. Pragnąc dokończyć partyturę nowej opery, zgodnie z obietnicą napisał do swojej żony, brutalnie odmawiając wszystkim jej prośbom i oświadczając, że w przy- szłości wszystkie jej listy będą odsyłane bez otwierania. Antonina nie będzie mu dawała spokoju przez całe lato, ale czuł, że może teraz zdać się na Anatolija, który postara się trzy- mać ją jak najdalej od niego. Pozbywszy się w ten sposób Antoni- ny ze swojego życia - przynajmniej chwilowo - mógł w końcu wrócić do pracy. Dopisał do I Suity jeszcze jedną część i zabrał się do instrumentacji Dziewicy Orleańskiej. Jego następnym zada- niem było sporządzenie wyciągu fortepianowego suity - zgodnie z taktyką Jurgensona, mającą zapewnić możliwie najwięcej wyko- nań (a co za tym idzie - tantiem). Ze wszystkim tym uporał się przed swymi trzydziestymi dziewiątymi urodzinami, które uczcił całodniowym piknikiem w lesie. Czajkowski zaczekał, by razem z Modestem móc świętować jego urodziny, przypadające 13 maja, nim samotnie wyjechał na krótko do Braiłowa. Chociaż spędził czas bezczynnie, mając za towarzystwo jedy- nie służbę domową pani von Meck, ten pobyt okazał się bardzo istotny dla dalszej znajomości z jego protektorką. "Nigdy bardziej niż teraz, i nigdzie bardziej niż tutaj, nie czuję naszej bliskości duchowej i się nią nie napawam - napisała do niego po przyby- ciu do majątku po jego wyjeździe. - Pokoje, z których Pan ko- rzystał, już zostały nazwane sypialnią Piotra Iljicza i salonem Piotra Iljicza,. Drzewa w lesie, pod którymi oboje popijaliśmy herbatę, ławki nad urwiskiem, na których obydwoje przysiadywa- liśmy, te same słowiki, których obydwoje słuchaliśmy - wszystko to należy do nas dwojga. Mój Boże, jakie uniesienie to wywołuje!" Ubłagała go, by wrócił jeszcze tego samego lata i zamieszkał w jej domku w pobliskich Simakach, próbując odtworzyć bliskość, jaką znali z Florencji. Czajkowski, skrępowany i bynajmniej nie paląc się do tego pomysłu, wiedział, że niedyplomatycznie byłoby jej odmówić. Po powrocie do Kamionki pogrążył się w lekturze Braci Kara- mazow Dostojewskiego (teraz powieść ukazywała się w odcin- kach), pomimo niepokoju jego protektorki, jak może się to od- bić na jego i tak skołatanych nerwach. Przez cały czerwiec roz- koszował się pobytem na łonie rodziny, ciesząc się jednymi z najszczęśliwszych wakacji od wielu lat, które mąciły jedynie choroby, tym razem innych. Tajemnicza dolegliwość trapiła jego siostrę Saszę, która jednego dnia była w nastroju euforii, a na- stępnego ogarniało ją przygnębienie. Ze stolicy nadeszły wieści, że ich słabowity, stary ojciec też nie czuje się dobrze. W Nizach, majątku Kondratjewa, umierał na puchlinę wodną Boczecz- karow; Czajkowski złożył staremu przyjacielowi ostatnią, krótką wizytę, bowiem spieszył, by dokończyć operę. Mme von Meck była tak wytrącona z równowagi, bezskutecznie oczekując go w Braiłowie, że nie mógł dłużej odwlekać przyjazdu do Simaków i zgodził się spędzić tam cały sierpień jako jej gość. Jego typowe skrępowanie bliskością protektorki początkowo zmniejszył niezwykły urok miejsca: stary dom z dobrze utrzyma- nym ogrodem, na granicy którego przepływała rzeka, i wspaniały widok, rozciągający się aż do lasów za wioską. Miał do swojej dyspozycji woźnicę i powóz, ale jak zwykle wolał spacerować, de- lektując się otaczającymi zagajnikami, gdzie mógł wędrować ca- łymi godzinami, "nie napotykając ani żywej duszy". Albo tak mu się przynajmniej zdawało. Dały się zauważyć wczesne zwiastuny tego, co sam nazwie ka- tastrofą. Znów pani von Meck przesyłała mu plan swoich co- dziennych zajęć, by mógł mieć pewność, że uniknie wszelkich przypadkowych spotkań. Znów pojawiał się i znikał Pachulski, pogłębiając jego niepokój, szczególnie kiedy obiecał przywieźć ze sobą najmłodszą córkę pani von Meck, często wspominaną w li- stach Miłoczkę, by mogli się poznać. Czajkowski nie dopuścił do tego, wystosowując list, w którym otwarcie, niemal zuchwale oświadczył swej dobrodziejce, jak bardzo mu zależy na tym, by wszystko między nimi pozostało po staremu. Moje stosunki z Panią w obecnym kształcie uważam za wprost idealne, a jest to niezbędny warunek mojej pomyśl- ności. Nie życzyłbym sobie, by zaszły w nich jakiekolwiek zmiany. Przyzwyczaiłem się odnosić do Pani jak do mego dobrego, lecz niewidzialnego geniusza. Cały nieoceniony urok i poezja naszej przyjaźni polega na tym, że jest mi Pani tak bliska, tak nieskończenie droga... Ale zarazem jesteśmy z Panią nieznajomymi w pospolitym rozumieniu tego słowa, a nieznajomość ta powinna się również rozcią- gać na wszystkich Pani najbliższych. Chcę kochać Miłocz- kę tak, jak ją kocham do tej pory. Gdyby miała nagle się pojawić przede mną, cały czar by prysnął. Wszyscy człon- kowie Pani rodziny są mi drodzy, a szczególnie Miłoczka, ale na litość boską, niech wszystko pozostanie tak, jak do tej pory. Cóż bym powiedział Miłoczce, gdyby mnie zapy- tała, dlaczego nie bywam u jej mamy? Musiałbym uciec się do kłamstwa - oczywiście niewinnego, ale zawsze kłam- stwa. Byłoby to dla mnie czymś nieznośnym. Wkrótce po tym, jak pani von Meck niechętnie odstąpiła od swego planu, nadszedł krytyczny moment, którego Czajkowski tak się bał. Na skutek nieszczęśliwego splotu okoliczności jeden jedyny raz doszło do tego, co było nieuniknione. Fatalnego 26 sierpnia kompozytor źle wyliczył czas swego popołudniowego spaceru i wyruszył wcześniej niż zwykle; tymczasem pani von Meck nie ze swojej winy przez przeoczenie wracała do domu do Braiłowa nie o czwartej, jak miała w zwyczaju, lecz później. Przez jedną chwilę znaleźli się twarzą w twarz na leśnej drodze - on na piechotę, ona w jednym z powozów, którymi podróżowała ze swą rodziną. Oboje byli ogromnie zmieszani. Czajkowski tylko uchylił kapelusza i odszedł bez słowa. "To było straszne - zwierzał się Modestowi i Anatolijowi. - Okropnie żenujące." Natychmiast wystosował pełen skruchy liścik z przeprosinami, biorąc winę za "ten nieszczęsny traf' całkowicie na siebie, by się przekonać, że jego protektorka wprost nie posiada się z zachwytu. "To było nie- zwykłe - odpisała. - Nie potrafię Panu przedstawić, jak słodka i czarowna była ta chwila... Nie chcę żadnych osobistych kontak- tów między nami, ale cicho, biernie, być w pobliżu Pana, być nie- daleko... by postrzegać Pana nie jak zjawę, ale jak żywego, oddy- chającego człowieka, którego tak ubóstwiam, od którego otrzy- muję tyle błogosławieństw, wywołujących we mnie uniesienie." Im bardziej Czajkowski starał się unikać kontaktu osobistego, nawet bliskości, tym bardziej zdawała się pragnąć jego obecności. "W każdej beczce miodu zawsze znajdzie się łyżka dziegciu- pisał do swych braci. - W tym przypadku łyżką dziegciu jest N.F. [von Meck] i jej rodzina oraz świta. Jestem pewien, że w gruncie rzeczy nie sprawiliby mi kłopotu, ale ich bliskość jest bardzo krępująca..." Wkrótce potem, tak jak we Florencji, poprosiła go, by pod jej nieobecność odwiedził jej dom w Braiłowie. Oczywiście dobrze go znał i tym razem czuł się całkiem spokojny przyjmując jej zapro- szenie pod pretekstem, że chce obejrzeć zakupione przez nią ostatnio dzieła sztuki. Następnego wieczora postarała się, by mógł się wmieszać w tłum, incognito i przez nikogo nie rozpoznany, podczas pokazu ogni sztucznych z okazji imienin jej syna. Znów bawił się lepiej, niż się tego spodziewał, rozkoszując się tym pod- stępem. Dwa razy, napisał jej w liście z wylewnymi podziękowa- niami, pani von Meck "minęła go w bardzo bliskiej odległości". "Zaczaiłem się niedaleko altanki, tuż nad jeziorem. Mój zachwyt był doprawiony szczyptą niepokoju, że stróże wezmą mnie za zło- dzieja!" Tamtego lata jeszcze kilka razy się zdarzyło, co zapisały dzieci pani von Meck, że oboje znaleźli się w zasięgu wzroku. Ale jedno i drugie było krótkowidzami, więc nigdy się nawet o tym nie dowiedzieli. Tamtego lata Mme von Meck otrzymała egzemplarz IV Sym- fonii - "ich" Symfonii, niemal owocu ich duchowego związku- w układzie na fortepian na cztery ręce. "Jestem godna tego, by ta symfonia należała tylko do mnie - chwaliła się przed kompozy- torem. - Nikt nie słyszy każdego jej niuansu tak, jak ja, nikt nie jest w stanie docenić jej tak głęboko, jak ja. Muzycy mogą ją oce- niać umysłem, ale ja czuję każdą nutkę i odbieram ją całą swoją duszą. Jeśli trzeba by umrzeć za jej słuchanie, to umrę, ale nie przestanę jej słuchać." W tym samym liście protektorka Czajkow- skiego daje się tak ponieść, że pozwala sobie, jeden raz podczas ich czternastoletniej korespondencji, na otwarte wyznanie kom- pozytorowi miłości: Nie wiem, czy wobec braku osobistych pomiędzy nami kontaktów, jest Pan w stanie zrozumieć, że mogę być o Pa- na zazdrosna. A jednak jestem o Pana zazdrosna w naj- bardziej niewybaczalny sposób, tak jak kobieta bywa za- zdrosna o ukochanego mężczyznę. Czy wie Pan, jak ok- ropnie cierpiałam, kiedy się Pan ożenił? Czułam się tak, jakby ktoś mi wyrwał kawałek serca. Myśl, że jest Pan tak blisko z tamtą kobietą, była nie do zniesienia, sprawiała mi ból, była gorzką męką. I czy wie Pan, jak złym jestem człowiekiem? Kiedy się okazało, że jest Pan z nią nie- szczęśliwy, ucieszyłam się. Czyniłam sobie z tego powodu wyrzuty i ukrywałam przed Panem swoje uczucia, ale nie byłam w stanie nad nimi panować. Bo uczucia nie budzą się i nie mijają na zamówienie. Nienawidziłam tamtej ko- biety, ponieważ unieszczęśliwiła Pana, ale nienawidziła- bym jej po stokroć więcej, gdyby dała Panu szczęście. Od- bierałam to tak, jakby mnie obrabowała z czegoś, co prawnie należało się mnie, mnie i tylko mnie, ponieważ kocham Pana tak, jak nikt, ponieważ jest mi Pan droższy od wszystkiego na tym świecie. "Proszę mi wybaczyć - kończyła swój list. - Wybaczyć mi wszystko, co napisałam. Czuję się taka zmieszana." Ale mimo to wysłała swój list, zwalając wszystko na IV Symfonię: "To przez tę symfonię zdobyłam się na taką spowiedź". Zmieszany i trochę zaniepokojony, Czajkowski zwlekał ponad tydzień, nim ujął pióro, by skreślić odpowiedź, w której da się wyczuć wahanie. Pisał pod koniec września, kiedy przeniósł się z Petersburga do Moskwy, do posiadłości Konradich w Granki- nie. Nie był to szczęśliwy okres: głównym powodem jego wizyty w stolicy, gdzie zatrzymał się u Anatolija, była przede wszystkim chęć zobaczenia się z coraz bardziej niedomagającym ojcem, któ- remu być może pozostało już niewiele życia. Staruszek nadal był rozczarowany - i zdziwiony - rozpadem małżeństwa syna. W tym samym okresie Czajkowski otrzymał kolejny plik "całko- wicie szalonych" listów od Antoniny. W Moskwie urządził sobie trzydniowe pijaństwo; wspominanie dawnych czasów zdawało się najlepszym sposobem stawienia czoła Rubinsteinowi i innym przyjaciołom z Konserwatorium. Nim dotarł do Konradich, owładnęła nim myśl wyjazdu z Rosji. Obojętnie dokąd. W swej odpowiedzi do pani von Meck mógł jedynie okazać jeszcze raz całą wdzięczność za jej szczodrobliwość. Unikając wszelkich bezpośrednich komentarzy, dotyczących jej wyznania miłosnego, nie mówiąc już o jakiejkolwiek wzajemności, napisał po prostu: "Zawdzięczam Pani wszystko". Jedyny rodzaj miłości, jaki mógł jej zaproponować, wyrażał się poprzez muzykę. Tamtej jesieni był bardziej niż kiedykolwiek oględny odpowiadając na jej liczne propozycje wspólnego pobytu w różnych zakątkach Euro- py. Ostatnio zaprosiła go do Neapolu; im bardziej natarczywie domagała się "ponownej bliskości", tym gorliwiej wyszukiwał naj- rozmaitsze przeszkody, uniemożliwiające mu dołączenie do niej. Jednak w końcu nie widział innego wyjścia. Zatrzymał się tylko na krótko w Petersburgu, by znów zobaczyć się z ojcem (i poznać nowego kochanka Apuchtina), przeżył kilka beztroskich dni z Kotkiem w Berlinie, nim ugiął się przed rozpaczliwymi bła- ganiami pani von Meck i pojechał do Paryża, gdzie akurat ba- wiła. Chociaż nie miał ochoty na zachęcanie jej do większej wylew- ności, która mogła - tak mu się przynajmniej wydawało - do- prowadzić do niezręcznej sytuacji, Czajkowski czuł, że nie ma zbytniego wyboru. Oczywiście pobyt w Paryżu nic go nie koszto- wał, jego opiekunka załatwiła dla niego te same bardzo wygodne pokoje, co poprzednio. Ulegając jej prośbie, zapewni sobie dalsze otrzymywanie subsydium od niej, pomimo, że nie zareagował właściwie na jej deklarację miłości bez względu na to, jak bardzo mogła być niewinna. Dodatkowy bodziec stanowiło to, że przy- stąpiła do negocjacji z Eduardem Colonne'em, stałym dyrygentem jednej z najwspanialszych orkiestr europejskich, chcąc doprowa- dzić do wykonania w Paryżu jej ukochanej IV Symfonii - która wpływa na nią tak samo, oświadczyła ku milczącej dezaprobacie kompozytora, jak opium. Symfonia jako całość była "niezrówna- na", ale szczególnie pierwsza część stanowiła "ostatnie słowo w dziedzinie sztuki, szczyt geniuszu, wieńczący triumf, znaczenie Boga... Stąd muzyka nie ma już dokąd podążyć. Dla tej muzyki można oddać duszę lub stracić rozum bez chwili wahania." Właśnie Colonne dyrygował wykonaniem Burzy na marcowym koncercie, na którym był obecny kompozytor. Czajkowski czuł dla niego podziw, ale jako realista uważał, że francuski kompozy- tor i francuscy słuchacze będą raczej przedkładali francuskich symfoników. Jednak Colonne, upewniwszy się, że pani von Meck pokryje koszty wykonania utworu, zgodził się zapoznać z dziełem. Dostarczono mu wyciąg. Teraz Czajkowski mógł tylko czekać. Kiedy zadbała o to, by do jego pokoi dostarczono wyjątkowy fortepian Erarda, pani von Meck nawet się nie domyślała, jak dobrze to odpowiadało najnowszemu zamiarowi Czajkowskiego. Podczas pobytu w Kamionce, kiedy zajmował się korektą swojej I Suity, ogarnęło go znudzenie i apatia; udawał, że z przyjem- nością uczestniczy w szyciu, obrębianiu ręczników i znakowaniu pościeli Dawydowów, kiedy pewnego ranka obudził się w niemal misjonarskim nastroju. Przyszedł mu do głowy nowy temat, który w ciągu dziesięciu dni przybrał kształt pierwszej części jego II Koncertu fortepianowego. Bawiąc w Moskwie był pod wraże- niem mistrzostwa, z jakim Nikołaj Rubinstein odegrał jego sona- tę; mimo niepowodzenia z I Koncertem fortepianowym (którego Rubinstein stał się teraz wielkim entuzjastą), Czajkowski posta- nowił, że właśnie jemu zadedykuje swój kolejny koncert. Znów wszystko potoczy się inaczej; znów premiera koncertu odbędzie się w Stanach Zjednoczonych, a nie w Rosji; znów doj- dzie do długich i gorzkich dyskusji nad poprawkami. Ale wirtuo- zeria Rubinsteina stanowiła dla Czajkowskiego główną siłę napę- dową, kiedy kompozytor przystąpił w Paryżu do pracy nad fina- łem koncertu, naszkicował go w ciągu tygodnia i rozpoczął kom- ponować ambitne i niezwykłe andante do drugiej części. Po za- ledwie dwóch tygodniach, w połowie grudnia, cały utwór był go- towy do instrumentacji. Chociaż długo pozostawał w cieniu I, II Koncert fortepianowy Czajkowskiego - a szczególnie jego frenetyczne andante - do- równuje każdemu utworowi, napisanemu przez niego na instru- ment solowy i orkiestrę. Sam kompozytor, jak zwykle, wahał się do końca życia, jeśli idzie o ocenę wartości tego dzieła; a po- prawki, opublikowane po jego śmierci, pozbawiające utwór nie- których najwspanialszych fragmentów, w dużym stopniu przyczy- niły się do tego, że koncert niezasłużenie został skazany na zapom- nienie. Wina, pośrednio, leżała po stronie Nikołaja Rubinsteina. Czajkowski równie ciężko przeżył krytykę swego I Koncertu forte- pianowego, jak bardzo zdenerwował się brakiem krytycznych uwag o II. Wysławszy partyturę do Moskwy pod ocenę, ostatecz- nie usłyszał od Taniejewa, że "nie trzeba zmieniać ani jednej nut- ki". Kompozytor naturalnie przyjął, że jest to również opinia Ru- binsteina, i dopiero później się dowiedział, że koncert zdaniem tego, któremu go zadedykował, ma "zbyt epizodyczną" partię for- tepianową, że "niewystarczająco odcina się" od orkiestry. Ale Ru- binstein nie dożył chwili, by móc wykonać koncert, z poprawkami czy bez nich; jego bratu Antonowi przypadła rola poprowadzenia prawykonania rosyjskiego 30 maja 1882 roku w Moskwie, z Ta- niejewem jako solistą. Miesiąc później Taniejew zgłosił kilka zastrzeżeń. Dwie pierw- sze części są za długie; partie solowe na skrzypce i wiolonczelę w drugiej części szkodzą partii fortepianowej. Zrozumiałe, że Czajkowski poczuł się rozżalony, zastanawiając się, dlaczego nikt nie zwrócił mu na to uwagi przed pierwszą publiczną prezentacją dzieła. Ostatecznie wprowadził kilka poprawek, nim sześć lat póź- niej wystąpił jako dyrygent utworu w wersji, którą w końcu uznał za zadowalającą. Nie powstrzymało to jego ucznia Aleksandra Si- lotiego od wysuwania propozycji dalszych zmian, i to tak rozle- głych, że kompozytorowi "włosy stanęły dęba". Pomimo nieprze- jednania Czajkowskiego, popieranego przez Jurgensona, po śmierci kompozytora została opublikowana wersja z poprawkami Silotiego, która przez wiele lat uważana była za wersję standar- dową, co niewątpliwie przyczyniło się do tego, że utwór ten tak długo pozostawał w zapomnieniu. Dopiero w ostatnich latach, po przywróceniu partii solowych na instrumenty smyczkowe w an- dante, II Koncert fortepianowy zaczął sobie zdobywać właściwe miejsce w kanonie muzyki symfonicznej. Dopiero po kilku latach Czajkowski się dowiedział, że jego II Koncert fortepianowy w rzeczywistości miał swoją światową premierę, tak jak I Koncert, w Stanach Zjednoczonych. 12 listo- pada 1881 roku został wykorzystany w Nowym Jorku przez an- gielską pianistkę Madeleine Schiller podczas jej triumfalnego powrotu na estradę po trzyletniej przymusowej nieobecności. Dy- rygent, Theodore Thomas, nie wspomina o tym wydarzeniu w swoich późniejszych pamiętnikach, co by świadczyło o tym, że ani on, ani solistka nie zdawali sobie sprawy, że było to pierwsze na świecie publiczne wykonanie dzieła, które miało się okazać najbardziej niedocenianą kompozycją Czajkowskiego. Kolejnym dowodem na to, że kompozytor znów zaczął znaj- dować przyjemność w pracy, co słychać w II Koncercie fortepia- nowym wyraźniej niż w jakimkolwiek utworze, napisanym od cza- su katastrofy jego małżeństwa, było upodobanie, z jakim tamtej jesieni 1879 roku w Paryżu wrócił do dandysowatego stylu życia z lat swej młodości. "Powinieneś mnie zobaczyć! - pisał żartob- liwie do Anatolija. - Nieźle byś się uśmiał." Zupełnie przypominam francuskiego fircyka, spaceru- jąc bulwarami w swoim nowym, popielatym palcie i naj- wyższym z możliwych cylindrze, jedwabnym krawacie ze szpilką z koralem pod szyją i rękawiczkach barwy lila. Chodząc pod arkadami wzdłuż rue de Paix, przystaję przed oknami wystawowymi, by podziwiać odbicie tej wy- jątkowo eleganckiej postaci. Krótko mówiąc, tak jak dawniej dałem się owładnąć szaleństwom mody. Zamówi- łem nowy garnitur i tuzin koszul. Kosztuje mnie to mają- tek... To pierwszy od dłuższego czasu przejaw dobrego nastroju Czajkowskiego, odzwierciedlający jego pełne zadowolenie z faktu, że uciekł z Rosji i dokończył swoje pierwsze naprawdę wartościo- we dzieło po Onieginie, od skomponowania którego upłynęły już dwa lata. W Paryżu, gdzie już nikt się nie zachwycał Berliozem (dziesięć lat po śmierci kompozytora), miał również wiele okazji, by słuchać dobrej muzyki i mógł się też cieszyć towarzystwem Kondratjewa, przebywającego w mieście, by leczyć się z syfilisu. W połowie grudnia została mu nawet oszczędzona krępująca obecność pani von Meck, która na Boże Narodzenie zabrała swo- ją rodzinę do domu. Teraz w końcu mógł wyjechać tam, dokąd chciał - mógł nawet wybrać się do Rzymu, gdzie Modest i jego młody podopieczny mieszkali od listopada. Była tylko jedna nie- sprzyjająca okoliczność: dowiedział się od Kondratjewa, że dwaj z jego mniej lubianych starych przyjaciół, książę Golicyn i jego kochanek Masalitinow, również przebywają w stolicy Włoch. Podczas gdy dawniej bawiłyby go ich niemoralne wybryki, teraz Czajkowski, po swym nieudanym małżeństwie, był przerażony wszelkimi widmami z przeszłości. Kiedy perspektywa spotkania ich sprawiła, że zaczął się wahać - sama myśl o "tej nierozłącznej parze" przepełnia go "grozą", jak się zwierzył Modestowi - jego brat oświadczył mu, że będzie zbyt pochłonięty pracą, by mieć czas na udzielanie się w towarzystwie. Kiedy 20 grudnia przybył do Rzymu, oczywiście byli pierw- szymi osobami na które się natknął. Czajkowski nie krył swego niezadowolenia. Oni wciąż jeszcze należeli do szalonego świata jego młodości, jakby zastygli w galarecie, natomiast on dawno już zostawił ów świat za sobą; przez jeden wieczór starał się być uprzejmy, ale potem oświadczył, że nie będzie miał czasu, by się z nimi widywać. W efekcie wkrótce Czajkowskiemu zaczęło się podobać w Rzymie znacznie bardziej, niż się tego spodziewał. W przerwach w pracy przy instrumentacji swojego nowego kon- certu fortepianowego zwiedzał z Modestem miasto, korzystając z niezwykle ładnej jak na tę porę roku pogody. Stwierdził, że nie zna się zbytnio na sztukach plastycznych, ale w listach do pani von Meck odważył się na śmiały sąd, że Michał Anioł jest w tej dziedzinie Beethovenem, a Rafael - Mozartem. Zapał do pracy raz miał większy, raz mniejszy; jednego dnia uskarżał się na ocię- żałość i apatię, następnego ogarniała go nagle ochota na popraw- ki w II Symfonii. Tak, jak w przypadku IV Symfonii, niepokoił się, że nie ma żadnych wiadomości z Moskwy na temat pierwsze- go wykonania jego I Suity, którą poprowadził Rubinstein w dniu jego przyjazdu do Rzymu. Z własnej winy przeoczył długo oczekiwane pierwsze wykona- nie w Paryżu V Symfonii pod kierownictwem Colonne'a. Chcąc jej wysłuchać (pierwszy raz) incognito, by oszczędzić sobie zakłopota- nia, beztrosko oświadczył Colonne'owi, że nie ma potrzeby wcześ- niejszego uprzedzania go o dacie koncertu; dyrygent potraktował to dosłownie i poinformował Czajkowskiego o wszystkim dopiero w sam dzień koncertu. Gdyby otrzymał wiadomość chociaż dzień wcześniej, pojechałby do Paryża, by ukryć się na widowni. Tak, jak się obawiał, symfonia spotkała się z dość letnim przyjęciem, skła- niając Colonne'a do umieszczenia w programie drugiego w tym sezonie koncertu tylko dwóch części, andantino i scherzo. Rozcza- rowany Czajkowski rozgniewał się na panią von Meck, dowie- dziawszy się o jej planach sponsorowania Colonne'a za wykonanie I Suity i Dziewicy Orleańskiej. Koncerty próżności (do czego wed- ług niego sprowadzała się jej szczodrość) były poniżej jego godnoś- ci. Poza tym nie chciał, żeby świat muzyczny się dowiedział od wścibskiego Colonne'a, że Czajkowski zawdzięcza swoją rosnącą sławę międzynarodową pieniądzom bogatej wdowy. Wróciła jego dawna mizantropia, nie wspominając już o ape- tytach seksualnych. Spuścił z tonu i pozwolił sobie na pewne figle w golicynowskim półświatku. Potem przyjechał na miesiąc Kond- ratjew i zaczął wieść tak rozpustne życie, że wkrótce cierpliwość Czajkowskiego się wyczerpała. Na początku 1880 roku, kiedy był właśnie w takim nie najlepszym nastroju, zaczął adaptować liczne popularne uliczne piosenki w wiązankę popularnych melodii wło- skich, z której ostatecznie powstanie Kaprys włoski. Chociaż na- dal cieszący się dużą popularnością, w takim samym stopniu sta- nowiąc główną atrakcję podczas "galowych" wieczorów muzyki Czajkowskiego, jak Uwertura "Rok 1812" i I Koncert fortepiano- wy, Kaprys z pewnością należy zaliczyć do jego mniej natchnio- nych dzieł. To, że go satysfakcjonował w tym okresie, świadczy nie tylko o obniżeniu stawianych sobie wymagań, lecz również zdolności samokrytycznych i twórczych. Jeśli nadal prześladowa- ło go widmo Antoniny, nie wspominając o coraz bardziej miesza- nych uczuciach, jakie wywoływała w nim jego protektorka, na początku 1880 roku doszedł jeszcze jeden powód, by Czajkowski wpadł w depresję: dowiedział się od Anatolija, że 21 stycznia zmarł ich ojciec. Czajkowski nie przeżył tego tak mocno, jak mogą sugerować jego listy, pełne użalania się nad sobą, w czym był niezrównanym mistrzem. Ostatecznie Ilja Pietrowicz od jakiegoś czasu chorował i dożywszy osiemdziesięciu czterech lat znacznie przekroczył przeciętny wiek, osiągany w owym czasie przez ludzi, nawet z wyższych warstw społecznych. Chociaż Czajkowski "rzewnie płakał" czytając list Anatolija, ubolewając nad "odejściem z tego świata człowieka uczciwego do szpiku kości, o duszy anioła", nie przejął się zgonem ojca tak, jak śmiercią matki. Zaledwie sześć miesięcy wcześniej, w czerwcu, wspomniał w liście do pani von Meck, że minęła dwudziesta piąta rocznica śmierci jego matki, a "nadal brakuje mu jej tak, jak zawsze". Jeśli pani von Meck była dla niego zastępczą matką, a także kimś w rodzaju dziwacz- nego surogatu małżonki, Czajkowski nie odczuwał potrzeby po- siadania zastępczego ojca. Prawdę mówiąc w ostatnich latach nie- pokój sentymentalnego staruszka w związku z małżeństwem syna sprawił, że Ilja Pietrowicz stał się emocjonalnym ciężarem dla kompozytora, który już i tak uważał się za wystarczająco emocjo- nalnie obciążonego. W rzeczywistości śmierć ojca była dla niego swego rodzaju katharsis; w kilka minut po przeczytaniu listu od Anatolija i przyjęciu do wiadomości, że jego ojca już nie ma na tym świecie, Czajkowski poczuł się "pogodzony w sercu". Ani śladu żałoby nie widać w Kaprysie, nad którym pracował do maja. Jego powierzchowność i brak inwencji zdaje się w do- bitny sposób świadczyć, że dopiero stan emocjonalnego wrzenia wywoływał u Czajkowskiego wysoce misterne muzyczne pasje, stanowiące niezbędny warunek powstania jego najlepszych dzieł. Izolowanie się od świata zewnętrznego i wszystkich jego niebez- pieczeństw groziło mu neutralizacją własnych sił twórczych. Pod koniec roku, kiedy Kaprys odniósł umiarkowany sukces w Peters- burgu (mimo triumfalnego przyjęcia po premierze moskiewskiej), Czajkowski sam zaczął mieć wątpliwości odnośnie do "muzycznej wartości" utworu, jeśli nie jego "świetnej instrumentacji". Według Dawida Browna kompozytor płacił cenę za to, że stał się niemal całkowitym odludkiem. "Powierzchowność", nawet pustka Kapry- su włoskiego zdają się świadczyć, być może w większym stopniu niż inne utwory z tego okresu, o stopniu, do jakiego Czajkowski potrafił uciec nie tylko od ludzi, którzy go otaczali (z wyjątkiem kilku wybranych), ale również - paradoksalnie - odizolować się od własnego środowiska. Jego umiejętności zamykania się w sobie były teraz niezrównane." W marcu, wciąż bawiąc w Rzymie, niechętnie wywiązał się z drobnego, ale znaczącego zlecenia Karola Dawydowa z Kon- serwatorium Petersburskiego, który u rozmaitych kompozytorów zamówił serię muzycznych obrazków dla upamiętnienia dwudzie- stej piątej rocznicy koronacji cara Aleksandra II. Poza tym rok 1880 miał się okazać dosyć jałowy dla Czajkowskiego. W niespeł- na trzy miesiące stworzył II Koncert fortepianowy, Kaprys włoski i muzykę do żywego obrazu Czarnogóra w chwili otrzymania wia- domości o wypowiedzeniu wojny Turcji przez Rosję, jak również wprowadził poprawki do II Symfonii i przygotował libretto Dzie- wicy Orleańskiej. Ale jego soki twórcze nie krążyły swobodnie; zajmując się przygotowaniem do druku i wykonania tych ostat- nich, tak różnorodnych kompozycji, wciąż nie znajdował odpo- wiedniego tematu lub formy muzycznej dla swojej następnej więk- szej kompozycji. Nie wydaje się też, by w ogóle ich szukał. Wiel- komiejskość Rzymu, pomimo całej dobrowolnie narzuconej sobie przez kompozytora izolacji, spowodowała, że czuł się znużony światem, kiedy nadeszła pora powrotu do Rosji. Udał się do kraju przez Paryż, gdzie Kondratjew hulał w naj- lepsze, i Berlin, gdzie stwierdził, że Latający Holender Wagnera jest "hałaśliwy i nudny". W obu miastach, co można wyczytać między linijkami jego poszatkowanych przez cenzorów listów do domu, kompozytor wrócił do swego dawnego zwyczaju "krąże- nia" po tych rejonach, które były dobrze znane jako miejsca spot- kań homoseksualistów. Przez trzynaście lat, jakie mu jeszcze po- zostały, będzie z najdrobniejszymi szczegółami opisywał bliskim swoje wojaże po świecie; nie ulega najmniejszej wątpliwości, co Czajkowski ma na myśli, kiedy wspomina w nich, że udał się na "przechadzkę". W Paryżu dodatkowym plusem był młody służą- cy Kondratjewa, Sasza Legoszin, który składał mu wizytę każdego ranka, zanim obudził się jego pan, okazując się "wielce usłużny". Petersburg wydał mu się "przygnębiający i ponury", kiedy przybył tu 19 marca. Na spotkanie wyszedł mu Anatolij i zabrał prosto ze stacji do restauracji na obiad z Apuchtinem i jego ko- chankiem, Aleksandrem Żedrinskim. Czy Czajkowski kiedykol- wiek zazdrościł swemu przyjacielowi-poecie decyzji, by tak otwar- cie afiszować się swoim homoseksualizmem, by nie robić tajemni- cy z faktu, że żył z kochankiem niemal jak mąż z żoną? Obecność na obiedzie ojca Żedrinskiego, gubernatora prowincji, zdawała się świadczyć, że nawet rosyjski świat urzędniczy, tak konserwatyw- ny, akceptował takie sytuacje. W wyższych kręgach towarzyskich dobrze wiedziano o tym, że członkowie dworu carskiego są ho- moseksualistami, bez skrępowania korzystającymi z uroków ży- cia. Jednym z nich był naturalnie jego dawny kolega szkolny, książę Mieszczerski, z którym odnowił znajomość. Jednak dla Czajkowskiego, chociaż obracał się w najbardziej liberalnych kręgach artystycznych, atmosfera tolerancji społecznej stanowiła niewystarczający bodziec, by obnosić się przed światem ze swoim homoseksualizmem. Nie tylko bał się skandalu; w głębi serca, tak jak daje to wyraz w swoich listach i dziennikach, nadal pragnął być "taki, jak inni". Chociaż folgował swoim słabostkom na skalę, która narażała go na wielkie ryzyko, żywił przekonanie, że jego "skrywana słabość" jest znana tylko ograniczonemu krę- gowi podobnych mu ludzi, dla których epizod z próbą małżeń- stwa stanowił jedynie nierozważny kaprys. Na razie był zadowo- lony, mogąc w ukryciu zaspokajać swój instynkt płciowy, a uczu- ciami rodzinnymi obdarzać tych, których kochał najbardziej. A wydawało się, że nigdy bardziej niż teraz nie byli w potrze- bie. Po śmierci ojca i przykrych wstrząsach w życiu zawodowym, Anatolij przechodził kolejny napad tego, co zostanie rozpoznane jako kliniczny przypadek depresji. Kiedy kompozytor cierpliwie opiekował się bratem, z westchnieniem napisał do pani von Meck, że wkroczył "w kolejny z moich okresowych nawrotów męczeń- stwa". Bracia razem odwiedzili grób Ilji Pietrowicza na stołecz- nym cmentarzu Smoleńskim i złożyli wizytę pogrążonej w żałobie wdowie, Jelizawiecie. Pochłonięty najrozmaitszymi sprawami, mającymi istotne znaczenie w okresie, kiedy umacniała się jego sława kompozytora, Czajkowski znalazł czas, by zaangażować się w perypetie rodzinne Konradich. Wiedział o kryzysie ich małżeństwa, tym niemniej zdziwił się, kiedy stwierdził, że matka Koli otwarcie żyje ze swoim kochankiem, Władimirem Briułłowem, a Herman wystąpił o roz- wód. Zarówno Czajkowski, jak Modest martwili się, jaki to wy- wrze wpływ na wrażliwego Kolę, liczącego zaledwie dwanaście lat. Czajkowski czuł się zobowiązany spróbować pogodzić małżon- ków, ale szybko się zorientował, że sprawa jest beznadziejna. Nim minęło kilka tygodni, państwo Konradi się rozwiedli, a Alina wy- szła za mąż za Briułłowa. Jak idealizowana matka Czajkowskiego, chociaż on sam był ostatnim, który by o tym wiedział czy to przyznał, Alina zawsze traktowała Kolę trochę chłodno i z dystansem. Teraz z radością zostawiła syna pod opieką ojca, który stopniowo zacznie zazdroś- cić Modestowi roli, jaką odgrywał w życiu jego dziecka, szczegól- nie ich regularnych wyjazdów za granicę. Jednak na razie- przynajmniej tak to widział Czajkowski - jego brat będzie musiał zastąpić nieszczęśliwemu chłopcu "zarówno ojca, jak i matkę". Pomijając to wszystko, głównym celem Czajkowskiego było wykorzystanie krótkiego pobytu w Petersburgu na promowanie swojej Dziewicy Orleańskiej. Był mile zaskoczony, kiedy stwier- dził, że jego akcje w stolicy wzrosły; podczas jego tam bytności Rosyjskie Towarzystwo Muzyczne poświęciło cały koncert jego utworom, wykonując uwerturę Romeo i Julia, I Suitę i fragmenty Eugeniusza Oniegina, wśród nich arię Leńskiego i scenę pisania listu przez Tatianę. Teraz przewodniczący Towarzystwa, sam wielki książę Konstanty Nikołajewicz, brat cara, zażyczył sobie spotkania z nim. Sam Naprawnik musiał uzmysłowić chorobliwie nieśmiałemu Czajkowskiemu oczywistą prawdę, że była to wyjątkowa okazja umocnienia własnej pozycji. Udało się trochę rozluźnić sztywną atmosferę dzięki przypadkowemu spotkaniu kompozytora z sy- nem wielkiego księcia, Konstantym Konstantynowiczem, w domu siostry Lwa Dawydowa, Wiery Butiakowej. Sam będąc muzy- kiem-amatorem i poetą, publikującym pod pseudonimem K. R. (Konstanty Romanow), młodszy wielki książę całkiem oczarował Czajkowskiego. Rozmawiali o muzyce do późna w nocy. Rozu- miejąc niechęć kompozytora do oficjalnych audiencji, Konstanty postarał się, by spotkanie z ojcem przybrało formę skromnego intymnego obiadu, znowu u Butiakowej, wydanego tydzień póź- niej. W ten sposób spotkanie z wielką osobistością, od dawna wielbicielem jego muzyki, uczyniono w miarę jak najmniej boles- nym dla Czajkowskiego. Wielki książę "nie mógł być bardziej cza- rujący"; ale trwalszym następstwem obiadu było scementowanie przyjaźni Czajkowskiego z jego dwudziestodwuletnim synem. Czuł się zobowiązany wykręcić się od szalonej propozycji Kon- stantego - niebezpiecznie przypominającej królewski rozkaz- by podczas planowanej trzyletniej podróży dookoła świata towa- rzyszyć mu w charakterze porucznika marynarki rosyjskiej; ale z czasem ich przyjaźń miała się jeszcze pogłębić. 14 kwietnia, w dniu przyjazdu Czajkowskiego do Moskwy, przypadkowe spotkanie z ojcem Konstantego zakończyło się kolej- nym wieczorem, spędzonym w towarzystwie brata cara. W związ- ku z tym. że zaczął być przyjmowany w najwyższych kręgach, Czajkowski jeszcze bardziej denerwował się ewentualnym ponow- nym pojawieniem się Antoniny, co było wielce prawdopodobne. Tym razem zaczęło się od listu od jej matki, zawsze sprytniejszej przeciwniczki, która znów zaczęła wysuwać zawoalowane groźby. "Z pewnością bardzo musi sobie Pan cenić - napisała mimocho- dem - swoje dobre imię." Potem następowały kolejne żądania pieniędzy w zamian za obietnicę zabrania Antoniny za granicę, by więcej nie sprawiała mu kłopotu. Czajkowski zareagował zdaw- kową kwotą rubli, jak miał teraz w zwyczaju, nie spodziewając się niczego więcej, niż chwilowego wytchnienia od tego nie kończące- go się źródła strapień. Nie mylił się. Na początku lipca przyszedł list od samej Anto- niny, bardziej nieskładny niż zwykle. Czajkowskiego zmroziła do szpiku kości zawarta w nim jak do tej pory najbardziej bezpo- średnia groźba. Najwyraźniej, skarżyła się, rozsiewał o niej w Pe- tersburgu "podłe plotki". "Dlaczego nie zaczniesz od siebie i nie powiesz [ludziom] o swojej grzesznej słabości, zanim zaczniesz osądzać mnie?" W jednym zdaniu mówiła o rozwodzie, uzależnia- jąc to od pieniędzy, w następnym odmawiała zgody na podpisanie "jakiegokolwiek z jego nędznych i plugawych świstków papie- ru. Teraz nabrał pewności, że jej niezrównoważone zachowanie wyklucza wszelkie nadzieje na rozwód. Podczas gdy w głębi duszy doznał ulgi, że uniknie groźby procesu sądowego i publicznego skandalu, znów napisał do pani von Meck coś, co świadczyłoby o czymś wprost przeciwnym. Donosił jej, że sam widok pisma Antoniny sprawia mu cierpienia fizyczne i psychiczne. Cała spra- wa znów doprowadza go do depresji. Przy okazji każdego takiego wynurzenia przedstawiał swojej protektorce tylko pół prawdy o tym, co naprawdę czuje. Ona z kolei, z powodów, które go bardzo niepokoiły, nadal upierała się, że rozwód jest konieczny, i proponowała środki na jego sfinamsowanie. Czajkowski wiedział, że Antonina i tak nie zostawi go w spokoju. Ale był przygotowa- ny na wszystko, byleby tylko nie sprowokować jej do publicznego ataku, czy też nie dać coraz bardziej niezrównoważonej kobiecie powodu do wystąpienia przeciwko niemu. Aktualnie przebywał w Simakach pod nieobecność pani von Meck, która na lipiec wyjechała za granicę. Trwała pełnia wiej- skiego lata, które jak do tej pory wcale nie było sielskie. Kiedy na początku maja pojawił się w Kamionce, ledwo ukończył partyturę II Koncertu fortepianowego, kiedy następujące po sobie choroby poszczególnych członków rodziny uniemożliwiły mu dalszą pracę. Najpierw pochorował się Modest, co zmusiło Czajkowskiego do zajęcia się Kolą właśnie wtedy, kiedy oszołomione i całkowicie bezradne dziecko mocno przeżywało zniknięcie matki, a następnie rozwód rodziców. Potem Sasza, której uporczywe dolegliwości ostatecznie zdiagnozowano jako poważną niedyspozycję żołąd- kową, wyjechała ze starszymi córkami do Europy, by podrepero- wać zdrowie akurat w tym samym czasie, kiedy jej mąż był w podróży służbowej. W tej sytuacji pod opieką Czajkowskiego znalazł się nie tylko Kola, ale również dwunastoletnia córka Saszy Natalia i córka Zinajdy Jewgienia (którą Sasza wzięła do siebie po śmierci matki dziewczynki). Dobroduszna miłość do dzieci w najmniejszym stopniu nie jest wystarczającą kwalifikacją, by się nimi zajmować, szczególnie w przypadku niesfornych dziewcząt u progu okresu dojrzewania. Przez tydzień w domu panował chaos, nad którym mało kto pa- nował, póki w końcu nie wrócił Lew, by przejąć ster. Głównym następstwem tego epizodu było utwierdzenie się Czajkowskiego w przekonaniu, że jego ośmioletni siostrzeniec Władimir Dawy- dow, na którego w rodzinie wołano "Bobik", jest jego ulubieńcem pośród młodszych członków licznej rodziny. Kiedyś to jemu wuj zadedykuje swoją VI, a zarazem ostatnią Symfonię, Patetyczną. Bob Dawydow stanie się również centralną postacią w ostatnich latach życia kompozytora. Owe niespodziewane obowiązki domowe tamtego lata były jednak niczym w porównaniu z głównym zmartwieniem Czaj- kowskiego, chwilowo usuwającym w cień nawet problemy z An- toniną, i wymagającym natychmiastowego działania. Aleksiej, je- go służący, bez którego trudno mu było wyobrazić sobie życie, zbliżał się do wieku poborowego. Nie było żadnego sposobu wyreklamowania go od służby, ale istniała możliwość skrócenia jej z sześciu lat do trzech, gdyby Aleksiej zdał wymagany egza- min. Mając to na względzie, Czajkowski osobiście uczył chłopaka, a nawet zapisał go na lato do miejscowej szkoły w Kamionce, w ten sposób pozbawiając się niektórych codziennych posług, do których tak przywykł. W sytuacji, kiedy egzamin był wyznaczony na początek lipca, kompozytora ogarnął niespotykany w Ka- mionce paraliż twórczy: nie mógł wieść takiego życia, do jakiego był przyzwyczajony, a tym bardziej zmobilizować się do jakiejś konkretnej pracy. Jedyne, co stworzył w tych trudnych chwilach, to kilka duetów i romansów, skomponowanych głównie z myślą o muzycznych wieczorkach w gronie rodziny, ale ostatecznie ze- branych w opus 47. Jeden raz naprawdę nie mogąc przyjąć zaproszenia pani von Meck, by dołączyć do niej w Braiłowie, Czajkowski ostatecznie pojawił się tam po jej wyjeździe. Zastał tam hojny prezent, który wywołał w nim mieszane uczucia. Był to wspaniały złoty zegarek, niewątpliwie niezwykle kosztowny, który zamówiła w Paryżu ubiegłej zimy. Był ozdobiony reliefami, z jednej strony przedsta- wiającymi Joannę d'Arc, bohaterkę dzieła, nad którym właśnie pracował, z drugiej - Apolla w otoczeniu muz. Chociaż Czaj- kowski wielce go sobie cenił, wolałby dostać pieniądze. Zwierzył się Anatolijowi, że spodziewał się, że będzie na niego czekała ja- kaś pokaźna sumka; bez niej zapowiadała się niewesoła jesień. Już uprosiwszy swoją protektorkę o wypłatę zaliczek na poczet jego corocznego subsydium i zaciągnąwszy długi na sumę 4000 rubli, został zmuszony zwrócić się o pomoc do swego wydawcy. Zaszył się w Simakach, by dokończyć partyturę Dziewicy Orleańskiej. Przeglądając swoje wydane kompozycje, leżące na półkach biblioteki nieobecnej protektorki, i porównując je z licznymi nie- opublikowanymi utworami, zaścielającymi jej fortepian, posta- nowił głównie z przyczyn finansowych poświęcić resztę lata na porządkowanie swych spraw wydawniczych. Zajął się korektą partytur Kaprysu włoskiego i II Koncertu fortepianowego, a także przystąpił do ostatecznej redakcji uwertury Romeo i Julia, skorzy- stał z pomocy Taniejewa, Kaszkina i innych przy I i III Symfonii, jak również przy Burzy. Jurgenson, starając się sprostać licznym prośbom swego klienta na partytury własnych utworów fortepia- nowych i pieśni w celu ich ostatecznego przejrzenia i ponownego opublikowania, wypłacił Czajkowskiemu dość pieniędzy, by kompozytor zdołał opędzić najpilniejsze potrzeby. Mógł tylko westchnąć, kiedy pani Meck napisała do niego ze Szwajcarii, prosząc, by przejrzał kilka partytur jakiegoś "Bussy'- ego", utalentowanego, młodego francuskiego pianisty, mającego ambicję zostania kompozytorem, którym się ostatnio zaintereso- wała. Protektorka Czajkowskiego trochę przekręciła nazwisko swego ostatniego protegowanego. Był nim Claude Debussy. Po powrocie do Kamionki, znów ciężko pracując między ko- lejnymi amatorskimi przedstawieniami teatralnymi, Czajkowski w końcu zabrał się do mało frapującego zlecenia, które czekało na realizację od czerwca. "[Nikołaj] Rubinstein został mianowany szefem działu muzycznego na Wystawie w 1881 roku" - napisał Jurgenson. Zwraca się do Pana, by zechciał Pan wybrać jeden z poniższych tematów i skomponować oficjalny utwór,(za który, naturalnie, otrzyma Pan wynagrodzenie...) 1. Uwer- tura na otwarcie Wystawy. 2. Uwertura dla uczczenia 25-le- cia koronacji cara. 3. Kantata w takiej formie i stylu, jakie Panu odpowiadają, z elementami muzyki cerkiewnej, na poświęcenie kościoła Zbawiciela. Wszystkie te propozycje były dla Czajkowskiego mało pocią- gające. Zawsze miał awersję do muzyki pisanej na specjalne oka- zje, nie darzył szczególną sympatią cara ani nie czuł zbytniego entuzjazmu w związku z poświęceniem nowego kościoła. Potrzeb- ny był przymilny list od Rubinsteina, w którym autor prosił o przysługę wielce cenionego przyjaciela, by cztery miesiące póź- niej zmobilizował się do pracy. Mógł teraz napisać to, co chciał, byleby trwało od piętnastu do dwudziestu pięciu minut i nie wy- magało udziału solisty. Narzekając, że te oficjalne utwory z okazji rocznic i konsekracji wymagają niewiele więcej poza "banalnością i głośnymi komunałami", niechętnie naszkicował coś, co miało zo- stać, ku jego wielkiemu niezadowoleniu, jedną z jego najsławniej- szych kompozycji. Napisanie uwertury Rok 1812 - oficjalnie zatytułowanej Rok 1812, uwertura uroczysta z okazji poświęcenia świątyni Chrystusa Zbawiciela w Moskwie - zajęło Czajkowskiemu niespełna ty- dzień. Dobrze zdając sobie sprawę z braków utworu, nie czuł się specjalnie rozczarowany, kiedy wystawa została ostatecznie prze- łożona o rok. Jednak potrzebując pieniędzy, zignorował warunki kontraktu i zaproponował Naprawnikowi wykonanie uwertury najpierw w Petersburgu. W liście, który do niej dołączył, pisał: "Nie uważam, by utwór miał jakieś większe walory, dlatego wcale się nie zdziwię ani nie poczuję się urażony, jeśli stwierdzi Pan, że nie nadaje się na koncert". Zdając sobie sprawę z tego, że dzieło powinno zaczekać na swoją premierę w terminie i miejscu, na któ- re zostało zamówione, Naprawnik grzecznie się wymówił. I dlate- go uwertura Rok 1812 op. 49 została po raz pierwszy wykonana 20 sierpnia 1882 roku pod dyrekcją Ippolita Altani - nie, jak się powszechnie sądzi, przed katedrą, ale w sali koncertowej, specjal- nie wzniesionej na Wystawę. Kościół został zbudowany dla uczczenia rosyjskiego zwycię- stwa nad armią Napoleona w 1812 roku. W tej sytuacji Czajkow- ski naturalnie posłużył się Marsylianką, która brzmiała na cały głos, nim nie zagłuszyły jej zwycięskie salwy rosyjskich armat. Jeś- li do tego dodać hymn państwowy Boże, caria chrani i melodię ludową, zapożyczoną z jego pierwszej opery Wojewoda, otrzymuje się przepis na rosyjski odpowiednik Land of Hope and Glory. Po- wodzenie uwertury za jego życia przewyższyło nawet popularność Andante cantabile; a potomni, podobnie jak w przypadku Elgara, najlepiej zapamiętali Czajkowskiego dla jednej z najmniej przez niego cenionej kompozycji. Czajkowski zwierzył się pani von Meck, że pisał uwerturę Rok 1812 "bez ciepłego uczucia miłości". Jednak w tym samym czasie tworzył całkiem inny utwór, który "odczuwał całym sercem", i dla- tego, ośmielał się twierdzić, "nie jest całkiem pozbawiony wartoś- ci". Miał na myśli okazałą Serenadę na orkiestrę smyczkową (op. 48). Przystępując we wrześniu do jej komponowania, rozwa- żał napisanie symfonii lub kwintetu skrzypcowego; nim dokończył dzieło sześć tygodni później, pod koniec października, zdecydował się nadać mu kształt serenady. To, że Czajkowski potrafił jednocześnie stworzyć dwa tak odmienne utwory, różniące się krańcowo zarówno jeśli chodzi o ducha, jak i walory, świadczy wyraźnie o tym, że w głębi duszy przeżywał niepokój. Wzruszeniem ramion przyjąwszy opóźnienie wykonania Roku 1812, wiedział, że Serenada jest wiele warta i pragnął jak najszybciej zaprezentować ją światu. 3 grudnia, za- ledwie trzy tygodnie po wysłaniu partytury Jurgensonowi, był za- chwycony, że na jego cześć zagrano serenadę w Konserwatorium. Dyrygował rozentuzjazmowany Nikołaj Rubinstein. Oficjalna pre- miera Serenady odbyła się w październiku 1882 roku w Petersbur- gu pod dyrekcją Naprawnika. Zakończyła się wielkim triumfem, publiczność domagała się na bis drugiej części, sławnego walca. Przed jej pierwszym wykonaniem w Moskwie inny dyrygent się rozczulił. "To najlepszy utwór, kiedykolwiek napisany przez Czajkowskiego - oświadczył Jurgensonowi. - Powinien być Pan dumny, że może go Pan opublikować." Teraz w końcu nawet An- ton Rubinstein był zmuszony przyznać, że Czajkowski jest wiel- kim kompozytorem. ROZDZIAŁ XII Nie znoszę siedzieć za granicą Początek lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, "lata tu- łaczego życia", szybko uczynią z niego międzynarodową sławę. Już pojawiły się oznaki, świadczące o tym, że jego popularność poza granicami ojczystej Rosji nieustannie rośnie. Von Bulow, po entuzjastycznym przyjęciu I Koncertu fortepianowego Czajkow- skiego na premierze w Bostonie, zagrał go w Londynie i Wiesba- den, odnosząc wielki sukces. Z Niemiec Fitzenhagen donosił o ciepłym przyjęciu Wariacji na temat rokoko. W Paryżu, gdzie Colonne okazał się poważnym propagatorem jego muzyki, pla- nowano wykonać III Kwartet smyczkowy i Serenadę melancho- lijną. W kraju uhonorowano go, proponując mu objęcie kierow- nictwa kijowskiego oddziału Rosyjskiego Towarzystwa Muzycz- nego, od czego się wymówił. Teraz Filharmonia Petersburska planowała dwa koncerty poświęcone wyłącznie jego muzyce. Kon- cert skrzypcowy, uwertura Rok 1812 i II Koncert fortepianowy czekały jeszcze na wykonanie; ale jego Liturgia świętego Jana Zło- toustego cieszyła się powodzeniem nie tylko w Moskwie i Peters- burgu, ale również w Kijowie i innych miastach. Na przełomie roku powtórzono, na życzenie publiczności, Kaprys włoski zarów- no w Petersburgu, jak w Moskwie. W styczniu 1881 roku w Pe- tersburgu miała się odbyć premiera Dziewicy Orleańskiej, w Moskwie przygotowano kolejną inscenizację Eugeniusza Onie- gina. Do tego dochodziło jeszcze wykonanie na nowo zredagowa- nej II Symfonii na koncercie Rosyjskiego Towarzystwa Muzycz- nego, planowanego na 12 lutego. Nic więc dziwnego, że zamknię- cie moskiewskiego sezonu muzycznego 1880-1881 jeden z kryty- ków okrzyknął "tygodniem Czajkowskiego". Rok temu ledwo go dostrzegano jako kompozytora; teraz zdobywał sobie coraz więk- szą popularność. Do Taniejewa, który delikatnie łajał przyjaciela za skromność, a nawet hipokryzję w kwestii jego rosnącej sławy, napisał: Komponuję, tzn. wyrażam swoje nastroje i uczucia ję- zykiem muzyki. Więc naturalnie, jak każdy, kto ma coś do powiedzenia lub rości sobie pretensje do powiedzenia czegoś, potrzebuję ludzi, którzy by mnie słuchali - a im więcej słuchają, tym większą mi to sprawia przyjemność. W tym sensie oczywiście kocham sławę i całym sercem jej pragnę... Ale to nie znaczy, że kocham pułapki sławy, ta- kie jak wszystkie te obiady, kolacje i wieczorki muzyczne, które są mi absolutnie niemiłe i na których zawsze bardzo się męczę. Jednak w tym samym miesiącu coraz bardziej ceniony kom- pozytor spędził wiele wieczorów przy fortepianie, cierpliwie akompaniując żonie dowódcy garnizonu moskiewskiego. Pomimo wszelkich starań, łącznie z próbami szukania protek- cji, Czajkowskiemu nie udało się uchronić swego służącego Alek- sieja przed wojskiem. Młody człowiek zdał egzamin, umożliwiają- cy skrócenie służby wojskowej, ale nie miał szczęścia w losowaniu, które mogłoby odroczyć pobór. Rozłąka po dziesięciu latach bar- dzo bliskiej zażyłości, jak Czajkowski użalał się w listach do pani von Meck i Modesta, stanowiła "nieznośne cierpienie" - do tego stopnia, że można było spotkać tego znanego kompozytora, jak dniami i nocami kręci się w pobliżu koszar w nadziei spędzenia godziny czy dwóch z Aleksiejem, kiedy ten skończy służbę. Jego oddanie dla "małego żołnierza" okazało się tak wielkie, że Czaj- kowski nie tylko pokonał swoją niechęć do Moskwy, w której obiecywał sobie, że będzie spędzał tylko tyle czasu, ile było abso- lutnie konieczne; chcąc zyskać sympatię dowódcy Aleksieja zgo- dził się nawet brać udział w wieczorkach muzycznych jego żony. Było to - przyznawał - "okropne poświęcenie", ale nie narze- kał, bo dzięki temu mógł spędzić kilka dodatkowych godzin ze swoim ukochanym Aloszą. To osobiste strapienie zupełnie przyćmiło jego radość z cyklu koncertów, świadczących o jego wielkiej sławie, którą cieszy się w Rosji do dzisiaj. Na przełomie roku w Moskwie w krótkich odstępach czasu wykonano Oprycznika, I Kwartet, Liturgię świę- tego Jana, Kaprys włoski, Eugeniusza Oniegina i Dziewicę Orleań- ską - ta ostatnia była premierą dzieła, którego niestety publicz- ność nigdy nie ceniła tak wysoko, jak sam autor. Potomni na ogół zgadzają się z niezwykle cierpkim werdyktem Cesara Cui: "[Jest to] słabe dzieło poza tym utalentowanego kompozytora: nudne, monotonne, banalne i o wiele za długie (ciągnie się aż do półno- cy); chwilowe przebłyski żywej, kapitalnej muzyki są echami jego poprzednich oper." W styczniu i w lutym Czajkowski sercem i duszą był w kosza- rach z Aleksiejem, z którym się pożegnał, kiedy musiał w końcu wyjechać do Petersburga na premierę 21 lutego w Teatrze Alek- sandryjskim sztuki Modesta Dobroczyńca. Pierwsze przedstawie- nie okazało się zarazem ostatnim (chociaż sztuka później cieszyła się umiarkowanym powodzeniem po wprowadzeniu poprawek i opatrzeniu nowym tytułem). Wzorując niesympatycznego boha- tera na ojcu swego wychowanka, Hermanie Konradim, Modest niewiele uczynił, by poprawić istniejące między nimi napięte sto- sunki, i został zmuszony do rezygnacji z zamiaru wyjazdu z Kolą do Europy, by towarzyszyć bratu. W tej sytuacji kompozytor wy- ruszył sam, co oczywiście wpłynęło na dalsze pogorszenie się jego nastroju. Udał się przez Wiedeń i Florencję do Rzymu, gdzie stwierdził, że brakuje mu wszystkich - Aleksieja, Modesta, Koli, nawet pani von Meck - i zaczął pić oraz obracać się w kręgu podejrzanych znajomych Kondratjewa i Golicyna. W mieście bawił akurat młodszy wielki książę, Konstanty Kon- stantynowicz ("K. R."), kontynuujący swoją podróż dookoła świa- ta. Jak zawsze Czajkowski z przyjemnością korzystał z zaproszeń, otrzymywanych od przedstawicieli najwyższych sfer, udając, że go to okropnie nudzi, gdy w rzeczywistości bardzo przeżywał wszyst- kie kwestie związane z ubiorem i sposobem zwracania się do posz- czególnych osób. Tylko dla takich osobistości porzucał zwykłą re- zerwę i godził się grać swoje utwory na spotkaniach towarzyskich. Nie miał żadnych planów i tak dał się zwieść pochlebstwom ary- stokracji, że razem z osobami, towarzyszącymi wielkiemu księciu, pojechał do Neapolu i nawet rozważał, czy nie przyjąć zaproszenia do udziału w rejsie do Jerozolimy przez Ateny, kiedy 13 marca dramatyczna wiadomość z ojczyzny gwałtownie przekreśliła wszystkie te plany. Od bomby terrorysty zginął wuj wielkiego księ- cia, car Aleksander II, co wywołało w Rosji kryzys konstytucyjny. Zaledwie na kilka godzin przed śmiercią z ręki członka ugru- powania, noszącego nazwę "Wola Ludu", Aleksander zaakcepto- wał projekt konstytucji, rozszerzający reformy liberalne, jakie roz- począł dwadzieścia lat temu uwłaszczaniem chłopów. Jednak po masowych egzekucjach zabójców, co w oczach inteligencji uczyniło z nich męczenników, jego syn Aleksander III unieważnił wszystkie ustawy ojca, zapoczątkowując ponury okres represji i rządów reakcyjnych. Obracając się pośród zbulwersowanej rosyjskiej spo- łeczności we Włoszech, Czajkowski był wstrząśnięty zabójstwem cara i bardziej niż kiedykolwiek tęsknił za ojczyzną. "W tak okrop- nych chwilach nie znoszę siedzieć za granicą - napisał do Anatoli- ja. - Całą duszą pragnę być w Rosji, by móc na bieżąco śledzić wypadki, brać udział w demonstracjach, popierających nowego ca- ra, poznawać wszystkie szczegóły, i - mówiąc krótko - przeży- wać wszystko razem ze swoimi rodakami." Kiedy świta wielkiego księcia wyruszyła prosto do kraju, do Petersburga, kompozytora ogarnął szczególnie ponury nastrój; okazywał swoją żałość i patrio- tyczne oburzenie raczej w listach niż w muzyce. Właśnie wtedy od Jurgensona nadeszły najświeższe wiadomości o Antoninie: że urodziła "jakiemuś dżentelmenowi" dziecko, które zostało umieszczone w przytułku. Według krążących plotek miesz- kała teraz w Moskwie z ojcem dziecka. Przynajmniej, napisał Czaj- kowski do pani von Meck, miał w końcu "niepodważalny dowód" niewierności swej żony, ale nie wspomniał, do czego mógłby mu się przydać. Teraz, kiedy sam wrócił do swych starych, "grzesznych skłonności", był dalszy niż kiedykolwiek od myśli o rozwodzie. Nadal lękał się skandalu, poza tym rozwód kosztowałby go pokaź- ną sumkę - a od kilku miesięcy dochodziły go słuchy o kłopotach finansowych pani von Meck. Oczywiście w swoich listach do protektorki nie wspomniał o pogłoskach, docierających z Moskwy do Rzymu. Ale w lutym nie przegapił krótkiego ustępu w jednym z jej listów, w którym od niechcenia wspominała, że nosi się z zamiarem wydzierżawienia Simaków i "przeniesienia się na stałe" do Braiłowa, by doprowa- dzić "do ładu" sprawy majątkowe. Pani von Meck nie wdawała się w szczegóły, ale Czajkowski słyszał, że długi jej zmarłego męża- większe, niż się spodziewała - zaczęły ją gnębić i że jej interesami źle zarządzał syn Władimir (który okazał się niemal równie ekstra- wagancki, jak matka). Teraz Czajkowski otwarcie zaproponował, by zrezygnowała z wspierania finansowego biednego kompozytora. "Chociaż wy- soko sobie cenię swoją wolność i wygody - napisał - uznałbym je za nieznośne wiedząc, że w jakikolwiek sposób sprawiają kło- pot mojej zanadto taktownej, zanadto hojnej przyjaciółce!" Nawet jeśli powiem, że zawdzięczam Pani życie, nie będzie mi można zarzucić przesady. Więc, na litość boską, moja droga przyjaciółko, proszę nie uważać, że musi Pani ukrywać przede mną prawdę. Jeśli rzeczywiście jest Pani zmuszona do ograniczenia wydatków, w takim razie pro- szę mi pozwolić uczynić to samo. Mogę wrócić do pracy w jednym z Konserwatoriów, gdzie mnie powitają z otwar- tymi ramionami... Pani dobrobyt jest dla mnie o wiele waż- niejszy od mojego własnego. Moje wygody są mi niena- wistne, jeśli korzystam z nich Pani kosztem. Zredagowany w taki pozornie bezinteresowny sposób, list mógł jedynie wywołać głębokie zakłopotanie u adresatki. Była wstrząś- nięta na myśl, że martwi się o nią. "Kwota, wchodząca w grę, jest tak znikoma w porównaniu z moimi milionowymi stratami, że naprawdę w najmniejszy sposób nie wpływa na moje położenie. Więc błagam Pana, jeśli nie chce mi Pan sprawiać przykrości, żeby nigdy więcej nie wspominał Pan o tej sprawie. W zamian obiecuję, że pierwsza poinformuję Pana, kiedy sytuacja pogorszy się na tyle, że nasza umowa zacznie stwarzać problemy." Ten ciąg większych i mniejszych nieprzyjemności wkrótce przyćmi całkiem niespodziewana tragedia: śmierć w Paryżu Niko- łaja Rubinsteina w wieku zaledwie czterdziestu pięciu lat. Dowie- dziawszy się, że Rubinstein jest poważnie chory na gruźlicę jelit i się zatrzymał w stolicy Francji w drodze do Nicei, by się poddać leczeniu, Czajkowski natychmiast wyruszył w drogę, chcąc być u jego boku. Ale przybył za późno. 26 marca, obok takich wybit- nych twórców, jak Massenet, Lalo i Turgieniew, wziął udział w mszy żałobnej w rosyjskiej cerkwi w Paryżu, a potem był świadkiem, jak zwłoki starego przyjaciela złożono w ołowianej trumnie i wyekspediowano do Moskwy. Jego niegdyś mieszane uczucia do "moskiewskiego Rubinsteina", spowodowane niemal wyłącznie początkowo krytyczną oceną przez artystę I Koncertu fortepianowego, dawno temu przemieniły się w gorącą sympatię, tak jak na samym początku ich znajomości. W ostatnich latach życia Rubinstein był nieustannie atakowany przez Suworina na łamach pisma Nowoje Wriemia. Czajkowski murem stał za przyja cielem; a teraz napisał do pani von Meck niezwykle ciepło o czło- wieku, na którego tak często złorzeczył w listach do niej. Ostatecz- nie młodszy z braci Rubinsteinów w większym stopniu niż kto- kolwiek okazał się niezmordowanym propagatorem muzyki Czaj- kowskiego i przyczynił się do wzrostu jego sławy. W tej sytuacji Czajkowski był tym bardziej wstrząśnięty nie dostrzegając żalu u starszego z braci Rubinsteinów, Antona, który przyjechał z Hiszpanii w samą porę, by zdążyć na mszę żałobną. "Nie tylko nie jest przygnębiony śmiercią brata, ale jak gdyby za- dowolony - zwierzał się Anatolijowi. - Uważam jego zachowa- nie za obrzydliwe." Czajkowski przypisał to rywalizacji między braćmi. Szukając pocieszenia w tych ciężkich chwilach, ze zdu- mieniem stwierdził, jak wielką ulgę przynosi mu modlitwa. "Mój umysł jest pogrążony w ciemnościach - napisał do pani von Meck - ale jak mogłoby być inaczej w obliczu takich kwestii, zbyt poważnych dla zwykłych śmiertelników, jak śmierć, cel i sens życia, jego nieskończoność czy skończoność itp... Stwierdzam, że w coraz większym stopniu skłaniam się ku naszej jedynej ostoi, która może stanowić oparcie w przypadkach takich nieszczęść: miłości do Boga, do której do tej pory nie byłem zdolny..." Po- śród takich zapewnień - jak zwykle bardziej emocjonalnych i sentymentalnych niż intelektualnych - napisał wspomnienie o Rubinsteinie, zawierające szczegółową relację z ostatnich dni je- go życia, opublikowane zarówno przez Moskiewskij Register, jak i Russkuju Gazietu. Śmierć Rubinsteina, zamach na cara i problemy finansowe pani von Meck sprawiły, że Czajkowski poczuł nieodparte prag- nienie powrotu do domu. Nie będąc w stanie znieść myśli uczest- niczenia w moskiewskim pogrzebie Rubinsteina, do czego w nie- małym stopniu przyczyniła się pogarda dla Antona w związku z jego obojętnością, zamarudził kilka dni w Paryżu i Berlinie, nim 6 kwietnia wrócił do Petersburga. Miał tu zostać dłużej, niż zamie- rzał, a to z uwagi na ciągłe kłopoty zdrowotne Saszy, co zmusiło ją do pobytu w stolicy pod opieką specjalistów. Porzuciwszy wszel- kie myśli o pracy, przez chwilę Czajkowski nawet się zastanawiał, czy nie będzie musiał odwieźć swojej siostry na rekonwalescencję do Karlsbadu. Jednak póki ona i jej mąż nie mogli się nigdzie ruszyć z Petersburga, lepiej przysłuży się Saszy udając się do Ka- mionki, by znów zaopiekować się dziećmi. Pojechał przez Moskwę, by zobaczyć się z Aleksiejem, i poczuł się mile połechtany, ale zarazem przerażony propozycją zastąpie- nia Rubinsteina na stanowisku dyrektora Konserwatorium. Od- mówiwszy po lekkim wahaniu, skierował się do koszar, gdzie potwierdziły się jego najgorsze obawy: życie żołnierskie zmieniło jego ukochanego służącego, "zordynarniał" zarówno fizycznie, jak moralnie. Natychmiast po przyjeździe do Kamionki Czajkow- ski zrezygnował z wszelkiej ostrożności i nie zważając na wścib- stwo wojskowych cenzorów, dał wyraz swemu żalowi, który nie- mal doprowadził go do szaleństwa. Każdego wieczoru, kiedy już się rozbiorę, ogarnia mnie tęsknota za Tobą. Siedzę za stołem i zbiera mi się na łzy, gdy tylko wspomnę, że nie ma Ciebie przy mnie... Nikt nigdy mi Ciebie nie zastąpi... Och, drogi, słodki Lo- nia! Nawet gdybyś miał zostać w armii sto lat, nigdy się od Ciebie nie odzwyczaję... Tak bardzo mu brakowało Aleksieja, że podzielił się swym smutkiem nawet z panią von Meck, ten jeden raz rezygnując ze swego zwyczaju ukrywania przed nią takich uczuć. Wciąż przygnę- biony śmiercią Rubinsteina, tamtego lata Czajkowski nie był w nastroju do komponowania. Nadal szukając jakiejś formy reli- gijnego pocieszenia, zwrócił się w stronę muzyki kościelnej, szczególnie związanej z nocnym nabożeństwem. Po pokonaniu wyjątkowych trudności z opracowaniem stosownego tekstu, za- czął szkicować dzieło wieczorami, kiedy miał za sobą wszystkie obowiązki, związane z opieką nad dziećmi, i do lipca ukończył pierwszy szkic wszystkich siedemnastu części utworu. Nie mając ochoty zabierać się do żadnego poważniejszego dzie- ła, ale znów potrzebując pieniędzy, zwrócił się do Jurgensona, by znalazł mu na lato jakieś popłatne zlecenie. Wykorzystując jego na- gły zwrot ku muzyce kościelnej - ostatnio, po długich zmaganiach prawnych, uzyskał prawo do wydania Liturgii - wydawca Czaj- kowskiego skłonił swego niezbyt entuzjastycznie nastawionego do tego pomysłu przyjaciela, by zredagował dzieła wszystkie twórcy liturgicznej muzyki cerkiewnej, Dmitrija Bortnianskiego. Było to nudne zajęcie - Czajkowski stwierdził, że muzyka Bortnianskiego jest "tak monotonna i jałowa, jak step" - ale to znudzenie skłoni- ło go do pracy w niezwykłym tempie i do listopada zakończył to, co będzie się stopniowo ukazywało w dziesięciu tomach. W międzyczasie, nie chcąc zaniedbywać własnej kariery, na- szkicował pierwsze cztery numery do nowej opery, z których osta- tecznie powstanie Mazepa. Libretto, w dużym stopniu oparte na poemacie epickim Puszkina Połtawa, łączyło w sobie heroiczną, ale daremną walkę tytułowego bohatera o wyswobodzenie Ukrainy spod władzy Rosji z historią jego nieszczęśliwej miłości do chrześ- nicy, Marii. Ostatni owoc umysłu Czajkowskiego wywoływał u kompozyto- ra to zachwyt, to nienawiść, nawet w większym stopniu niż wcześ- niejsze jego utwory. Skomponowanie opery zajmie mu więcej czasu i sprawi większe trudności niż którekolwiek z jego poważniejszych dzieł - do tego stopnia, że na głos zastanawiał się przed panią von Meck i Taniejewem, czy to nie zanik zdolności - ale ostatecznie opera Mazepa będzie się cieszyła większą popularnością za jego życia niż u potomnych. Rzadkie wznowienia przypominają współ- czesnym miłośnikom opery, że utwór ten posiada niezaprzeczalnie wielkie momenty - szczególnie lament uwięzionego ojca Marii, jej czuły duet miłosny z Mazepą i scenę obłędu. Ale być może Czaj- kowski zbyt długo pracował nad Mazepą; trudności, na jakie na- potkał, sprawiły, że opera jest teatralna i nielogiczna, co spowodo- wało, że nie zajęła trwałego miejsca w repertuarze. Kompozytor pracował zrywami nad Mazepą podczas lata, które okazało się wyjątkowo trudne dla całej rodziny Czajkow- skiego. Sasza była zmuszona do brania morfiny, by uśmierzyć ataki bólu, ale poza tym lepiej się czuła niż na początku lata; wróciła do Kamionki w pogodniejszym nastroju, by zaraz doznać nawrotu choroby po przyjeździe do domu bliskiej histerii Tani, najstarszej córki. W Moskwie Tania zerwała zaręczyny z oficerem armii, księ- ciem Wasilijem Trubeckim, który zjawił się u niej pijany i nagadał mnóstwo obraźliwych słów; jeśli wierzyć temu, co oświadczyła swemu wujowi, próbował ją zgwałcić. Tak czy inaczej, pojawiła się w Kamionce w kiepskim stanie, dużo paliła, piła i wstrzykiwa- ła sobie olbrzymie dawki morfiny. Nic dziwnego, że w sytuacji, kiedy niezrównoważone zachowanie Tani burzyło codzienny po- rządek, Saszę ogarnęło przygnębienie, Lew popadał w coraz głęb- szą depresję, a nieobecność Aleksieja nadal nie dawała Czajkow- skiemu spokoju, kompozytor pragnął uciec od najbliższych. "Chociaż bardzo kocham swoją rodzinę - zwierzył się pani von Meck - są chwile, kiedy muszę się od niej uwolnić. Zupełnie jak- by jakaś klątwa przodków skazywała ich wszystkich na wieczne nieszczęścia..." Korzystając z tego samego sposobu, do jakiego się uciekł, by uwolnić się od Antoniny, poprosił Jurgensona, by wysłał mu pil- nie telegram "tej mniej więcej treści Z racji takiej to a takiej obecność w Moskwie nieodzowna. Przyjeżdżaj niezwłocznie " Jego wydawca zrobił to, o co go poproszono, ale Czajkowski na- gle się rozmyślił. Pomimo wszystko - zwierzył się Anatolijowi- czułby wyrzuty sumienia, gdyby w takiej chwili zostawił tych, któ- rych kocha. Poza tym Kamionka stała się jego jedynym prawdzi- wym domem, czy mu się to podobało, czy nie. Tutaj przynajmniej mógł w jakimś ustalonym rytmie oddawać się pracy i niewiele spraw go od niej odrywało. Jaki dziwny jest los! Dzięki N. F. [von Meck] jestem całkowicie wolnym człowiekiem, mogę mieszkać tam, gdzie zechcę. Ale oto dowód, że za pieniądze nie można kupić prawdziwej wolności. Ze wszystkich miejsc na świe- cie nie znam żadnego mniej atrakcyjnego (pod względem naturalnego piękna) niż Kamionka; Ale największy urok tego miejsca - możliwość spokojnego życia na łonie ro- dziny - przemieniła się teraz w coś na kształt koszmaru. Lecz czuję się zmuszony spędzać dużą część życia tutaj. A jest to coś, na co nie mam prawa się użalać... Lato w dalszym ciągu było niespokojne. Teraz Czajkowski stwierdził, że jego ciszę zakłócają regularne i hałaśliwe wizyty grupki młodych huzarów, stacjonujących w pobliżu, nie mogących oderwać oczu od córek Dawydowów. Sasza wyjechała na kurację do Odessy, Lew udał się (za namową Czajkowskiego) do Braiłowa, by przyjrzeć się, jak jest prowadzone gospodarstwo, z zamiarem wprowadzenia oszczędności. Interesy pani von Meck znajdowały się w bardzo złym stanie i pomoc Lwa nadeszła za późno. Akurat kiedy proponowała mu, by wziął majątek w dzierżawę, stawiając warunek, że nie będą się spotykali osobiście, nagle została zmuszo- na do sprzedaży posiadłości. Zaledwie miesiąc wcześniej błagała Czajkowskiego, by przyjechał tu do niej, a on sam zaczął się coraz bardziej przekonywać do tego pomysłu, traktując pobyt u niej jako chwilowe oderwanie się od chaosu, panującego w Kamionce. Jego dobrodziejka poinformowała go, że jej problemy finansowe się zmniejszają; a teraz się okazało, że sprzedaż majątku jest niezbędna dla zachowania stabilności materialnej. W obliczu tych wszystkich nieszczęść Czajkowski miał wkrót- ce ściągnąć sobie na głowę dodatkowy kłopot. Przybrał on postać młodzieńca, który po raz pierwszy pojawił się w jego życiu przed dwoma laty, a teraz wrócił, by go prześladować. Leontij Grigorjewicz Tkaczenko po raz pierwszy napisał do Czajkowskiego z Połtawy w październiku 1879 roku, przedstawia- jąc siebie jako wielkiego miłośnika jego muzyki, który pragnąłby się u niego uczyć, ale nie dysponuje odpowiednimi środkami. Czy mógłby zostać lokajem kompozytora, wynagradzanym lekcjami teorii muzyki? Jak to było typowe dla Czajkowskiego, "poprawność" i szcze- rość tego listu od zupełnie obcego człowieka skłoniła kompozyto- ra do udzielenia równie poprawnej odpowiedzi. Zamiast od razu odrzucić śmiałe żądanie, wyjaśnił uprzejmie, że nie może zatrud- nić Tkaczenki w charakterze lokaja, ale jest gotów mu pomóc, jeśli ten potrafi wykazać w swym następnym liście, że jest młody i wystarczająco utalentowany, by to "przyniosło jakieś rezultaty". Z listu Tkaczenki, który nadszedł dwa tygodnie później, kompo- zytor się dowiedział, że autor ma dwadzieścia dwa lata i że jego znajomość muzyki jest "równie znikoma, jak silne pragnienie zo- stania zawodowym muzykiem". Będąc zarówno inteli5crtny, jak utalentowany, jak to wynikało z listu, nie miał żadnego wykształ- cenia muzycznego; Czajkowski doszedł do realistycznego wnio- sku, że "za długo zwlekał". Pełen sympatii dla młodzieńca odpo- wiedział możliwie jak najuprzejmiej, że .,wiek, w którym studia mogą przynieść owoce, minął." Przez rok Czaikowski nie miał od niego żadnej wiadomości. 28 grudnia 1880 roku od Tkaczenki przyszedł kolejny list, tym razem z Woroneża w środkowej Rosji. Młody człowiek odsyłał listy kompozytora "żeby po jego śmierci nie wpadły w niepowoła- ne ręce". Wszystko wskazywało na to, że Tkaczenko nosi się z zamiarem popełnienia samobójstwa. Pożegnał się z Czajkow- skim pisząc, że nie warto żyć, by "zabiegać wyłącznie o kromkę chleba". Kompozytor, głęboko zaniepokojony, zastanawiał się, czy nie rzucić wszystkiego i nie udać się do Woroneża. Jednak lepszym rozwiązaniem było natychmiastowe wysłanie telegramu do przyjaciela Anatolija, przebywającego w tej części kraju, z prośbą o wszczęcie alarmu w Woroneżu i odszukanie młodzień- ca, zanim będzie za późno. Nim upłynęły dwadzieścia cztery go- dziny dowiedział się, że Tkaczenko, chociaż wyraźnie na skraju załamania nerwowego, został "w porę" odszukany. Czajkowski natychmiast zaproponował tej zgnębionej duszy spotkanie w Moskwie i dołączył pięćdziesiąt rubli na drogę. "Nie mogę po- wiedzieć, co z tego wyniknie, ale odczuwam ogromną ulgę, że ura- towałem go przed samounicestwieniem. Sądząc po jego listach, to trochę dziwny i szalony młody człowiek, ale dość inteligentny, prawy i bardzo uczciwy. ' Kompozytor ani słowem nie dał do zrozumienia, że groźba popełnienia samobójstwa przez Tkaczenkę przypomniała mu, w jakiej sytuacji się znalazł trzy i pół roku temu przez Antoninę Milukową. Ona również skłoniła go do podjęcia pospiesznych kroków, mających na celu odwiedzenie jej od samobójczych za- miarów, co skończyło się w najgorszy z możliwych sposobów. Jednak w przypadku Tkaczenki sprawy początkowo toczyły się zupełnie inaczej. Minęły prawie dwa tygodnie, nim otrzymał od- powiedź na swój długi i oględny list, w którym proponował mło- dzieńcowi "swoją niezachwianą przyjaźń, by Pana podtrzymywać na duchu w obliczu zmiennych kolei losu". Był zdumiony, kiedy jego przyjazna dłoń została brutalnie odtrącona. Tkaczenko nie tylko nie podziękował za jego dobroć, ale bez osłonek odrzucił kojące słowa Czajkowskiego i pomoc finansową. "Oświadczył nie mniej, ni więcej, że mijają się z celem moje próby przekonania go, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło (kiedy w rzeczy- wistości nic takiego nie napisałem) i że w żaden sposób nie uda mi się go przekonać, że warto jest żyć na tym świecie." Chociaż od- rzucił pomoc pieniężną Czajkowskiego pisząc, że "świetnie da so- bie radę bez niej". Tkaczenko obiecał jednak, że przyjedzie do Moskwy zgodnie z życzeniem i "mnie wysłucha". Dla zbitego z tropu kompozytora było to "bardzo dziwne" i "wcale nie rokowało dobrze na przyszłość". Ale kiedy spotkał się z Tkaczenką w Moskwie w następnym miesiącu, wielce się zdumiał. Młodzieniec był "nerwowy, bojaźliwy, chorobliwie nie- śmiały" ale "inteligentny i dojrzały... nawet jeśli głosił dość dziwne poglądy". Przekonany o swym talencie artystycznym, ale zmuszo- ny do zarabiania na życie jako konduktor kolejowy, popadł w mizantropię, co kompozytor tak dobrze znał z własnego do- świadczenia. Czajkowski postanowił załatwić mu miejsce w Kon- serwatorium do końca roku akademickiego i wspierać go finan- sowo w najbliższej przyszłości. Ledwie Tkaczenko podjął studia, zaraz zażądał spotkania z Czajkowskim, aby przeprowadzić z nim "poważną rozmowę". Podczas spotkania kompozytor był zmuszony słuchać, jak jego młody protegowany demaskuje jego "niskie pobudki działania". Hojność kompozytora, twierdził, była całkowicie samolubna, "jak u tych dam, które zajmują się dobroczynnością z racji panującej mody i by zasłużyć na pochwały". Nie chcąc zostać "ofiarą pana słabości", jak się wyraził, Tkaczenko oświadczył, by kompozytor nie spodziewał się od niego żadnych podziękowań, ponieważ nie uważa go za swojego dobroczyńcę. Czajkowski, co zrozumiałe, poczuł się tym dotknięty, zaczął się bronić przed zarzutami Tka- czenki, potem odprawił młodego człowieka oświadczając, że na- dal będzie go wspierał, ale nie życzy sobie więcej z nim spotykać. Zresztą i tak wyjeżdżał z Moskwy do Kamionki. Zachęcał swego podopiecznego, by skoncentrował się na nauce. Oto, jak wyglądały sprawy sześć miesięcy później, latem 1881 roku, kiedy już i tak niespokojny pobyt Czajkowskiego w Ka- mionce pewnego sierpniowego ranka zakłóciło gwałtowne poru- szenie wśród służących Dawydowów. Poinformowali, że powodu- jąc zamieszanie na stacji kolejowej, nieprzyjemnie wyglądający młodzieniec, który nie chciał ujawnić swojego nazwiska, zażądał spotkania z Czajkowskim. Całą drogę z Moskwy przebył na pie- chotę; nie chciał przyjąć proponowanego poczęstunku, chociaż wyraźnie był głodny; oświadczył miejscowej policji, że mogą z nim zrobić, co chcą. Czajkowski z miejsca się domyślił, któż to taki. "Wielce zaniepokojony pobiegłem na stację, niemal spodziewając się, że mężczyzna będzie czekał, by na moich oczach palnąć sobie w łeb". Stwierdził, że Tkaczenko jest "zdesperowany". Młodzieniec tak się ucieszył na jego widok, że dostał ataku histerycznego pła- czu. Czajkowski postarał się o herbatę dla niego i większość dnia spędził, próbując go uspokoić. Okazało się, że młody człowiek przebył taki szmat drogi, by oznajmić kompozytorowi, że nie jest wart, by dalej opłacano jego naukę w Konserwatorium. Jeśli Czajkowski kupi mu bilet do Charkowa, gdzie mieszka jego sio- stra, przyśle mu swój dziennik, z którego dowie się wszystkiego, bo nie jest w stanie powiedzieć mu tego prosto w oczy. Pod ko- niec owego niezwykle ciężkiego dnia, kiedy machał na pożegnanie swemu niesfornemu podopiecznemu, Czajkowski stwierdził, że znowu poczuł sympatię do Tkaczenki, widząc ' u niego jedynie dobrą, lecz zwichniętą naturę, jak u bohaterów Dostojewskiego". Wychodząc od tego określenia, Aleksander Poznanski również postrzega Tkaczenkę jako romantyczną postać prosto z ówczesnej rosyjskiej literatury, jednego z "raznoczinców", uosabianych przez Eugeniusza Oniegina, "zdeklasowanych inteligentów o silnym po- czuciu własnej wartości, którzy stracili więź z przeszłością i nie mogą sobie znaleźć miejsca w swoim środowisku". Czajkowski popełnił ten sam błąd. Można by sądzić, że w listach Tkaczenki, nie wspominając już jego niezrównoważonego zachowania, kom- pozytor dostrzeże złowieszcze echa postępowania Antoniny, świadczące o jeszcze jednym oczywistym przypadku klinicznej nerwicy. Kiedy zgodnie z obietnicą nadeszły dzienniki, których lektura zajęła Czajkowskiemu ponad tydzień, można było w nich znaleźć kolejne dowody chwiejnego charakteru, naznaczonego nerwicą o podłożu seksualnym. W zetknięciu z heteroseksualnym obsesjonistą, w którym odbi- jały się jego własne liczne związki homoseksualne, wstrząśnięty kompozytor zupełnie nie wiedział co zrobić z wynurzeniami "jesz- cze szczerszymi niż u Rousseau". Oświadczył Tkaczence, że pod tym względem sam nie jest bez winy, ale to "przesada", która doprowadzi go do zguby. "Chodzi o jedno: móc się wznieść po- nad własne żądze cielesne i w ten sposób zapanować nad nimi. To można osiągnąć tylko dzięki ćwiczeniom". Chociaż dzienniki się nie zachowały, brzmi to całkiem, jakby odnosiło się do masturba- cji, za którą kompozytor tak strofował Modesta w młodości. Przez całe życie Czajkowski pozostanie zwolennikiem stereotypo- wego mniemania, że "samogwałt" jest czymś prymitywnym i wy- niszczającym, prowadzącym do różnego rodzaju okropnych kon- sekwencji. "Och, Leontiju Grigorjewiczu - wzdychał. - Jest Pan uczciwym człowiekiem, miłym człowiekiem, ale ma Pan chorobli- wie słaby charakter. Oczywiście to nie Pana wina; padł Pan ofiarą okoliczności... albo Losu." Chociaż nie mógł mu radzić, by kontynuował studia muzycz- ne, kompozytor doszukał się w dzienniku Tkaczenki jakichś war- tości literackich i zaproponował, że dalej będzie go wspierał fi- nansowo, jeśli młody człowiek spróbuje swych sił jako pisarz. Za- chęcony opinią Modesta (którego talenty Czajkowski przeceniał), kompozytor finansował Tkaczenkę przez cały 1882 rok. Niedoszły literat wytrwale pracował, regularnie przesyłając autobiograficzne szkice do przeczytania swemu mecenasowi, który w końcu był zmuszony przyznać, że się co do niego pomylił. 20 listopada Czajkowski napisał długi list, w którym niezbyt zręcznie ukrywał swoje zaniepokojenie perspektywą nie mającego końca wspomaga- nia pisarza o ograniczonym talencie, którego nie chciał sprowo- kować do drastycznych kroków: Ponieważ bardzo niedawno zaczął się Pan koncentro- wać na rozwijaniu własnego talentu literackiego i ponie- waż minie jeszcze dużo czasu, zanim ciężką pracą nadrobi Pan braki wykształcenia i zostanie Pan dojrzałym, w pełni uformowanym pisarzem, czeka Pana kilka lat życia bez żadnego konkretnego zajęcia, które przynosi ze sobą ową odpowiedzialność, niezbędną do tego, by można było na- zwać swoje życie spełnionym. Potrzebne są Panu pasje i entuzjazm, które uczynią Pańskie życie wartościowym do bliżej nieokreślonej chwili, nim zostanie Pan uznanym pisarzem, jednocześnie nie odrywając Pana od tego, czym zajmuje się Pan aktualnie. Po wielu rozmyślaniach wydaje mi się, że znalazłem idealne zajęcie, odpowiadające za- równo Pana temperamentowi, jak i ambicjom. Domyśla się Pan cóż to takiego? Powinien Pan zostać nauczycielem wiejskim. Moim zdaniem nie ma bardziej zaszczytnej, bardziej uświęconej roli w służbie społeczeństwa jak rola nauczyciela wiejskiego. Zdaje się, że nadeszła jakaś odpowiedź od Tkaczenki, nim za- milkł na blisko rok. Nie mógł poczuć się zbytnio urażony lub wy- prowadzony z równowagi propozycją pracy w wiejskiej szkole, bo w styczniu 1883 roku Czajkowski pisze do niego z Paryża w naj- bardziej przyjaznym tonie: "Co słychać? Co Pan porabia? Proszę mi napisać, jak stoją sprawy. Minęły ponad dwa miesiące od Pań- skiego ostatniego listu". Nie otrzymał odpowiedzi. Dopiero w paź- dzierniku, dziewięć miesięcy później, Czajkowski po przyjeździe do Wierbowki zastał paczkę od Tkaczenki, który bez słowa wyjaśnie- nia zwracał wszystkie otrzymane listy i prosił o więcej pieniędzy. Kompozytor spełnił prośbę i na tym się skończyła ich znajomość. Nigdy więcej nie miał żadnej wiadomości od Tkaczenki. Rosyjscy redaktorzy całej korespondencji kompozytora, nadal niedostępnej dla zachodnich badaczy, dają do zrozumienia, że Tkaczenko rzeczywiście przynajmniej przez kilka miesięcy tamte- go roku pracował w wiejskiej szkole, do czego przyczyniła się pomoc Czajkowskiego. Ale nic poza tym nie wiadomo o tym dziwnym przelotnym ptaszku, dzięki któremu tyle się dowiedzie- liśmy o dobrym charakterze kompozytora, kiedy pojawiał się w jego życiu i z niego znikał podczas tych trochę jałowych lat. "Żałosna, raczej niesympatyczna postać" - brzmiał ostateczny werdykt Czajkowskiego o Tkaczence. W takich wypadkach, wcale nie tak rzadkich w życiu kompozytora, kiedy spotykał na swej drodze rozbitków, szukających u niego pomocy, pierwsze okreś- lenie mogło się zemścić i go prześladować, drugie z całą pewnoś- cią nie. Pod koniec tamtego lata 1881 roku, kiedy przyjazd Tkaczenki do Kamionki jeszcze bardziej wzmógł niepokój, panujący w do- mu, a jego dziennik wstrząsnął Czajkowskim do głębi, kompozy- tora dotknęło jeszcze jedno nieszczęście. Nowy car, surowy Alek- sander III, niespodziewanie przedłużył wszystkim obowiązkową służbę wojskową do sześciu lat, w ten sposób przekreślając wysiłki kompozytora, których celem było ulżenie doli ukochanego służą- cego. Jedynym pocieszeniem było to, że Aleksiej tamtego lata na- był prawo do miesięcznego urlopu. Czajkowski początkowo zamierzał zabrać Aleksieja ze sobą do Simaków, gdzie mogliby obaj zaznać przez kilka tygodni wy- tchnienia na koszt pani von Meck; teraz pospieszył do Moskwy, by być blisko niego. W mieście nie czekało go nic przyjemnego. Wydawało się, że "klątwa" wisząca tamtego lata nad rodziną, nadal nad nią ciążyła. Anatolij wciąż się nie otrząsnął po serii zawodów miłosnych; Konserwatorium, mimo nowego dyrektora w osobie Huberta, nadal znajdowało się w stanie szoku po śmierci Rubinsteina; Aleksieja nic nie było w stanie wyrwać z przygnębie- nia, które go ogarnęło w związku z przedłużoną służbą wojskową; a pani von Meck skorzystała z okazji, by przysłać swego dawnego bete noire, Pachulskiego, na kilka dodatkowych lekcji kompozy- cji. W ciągu trzech tygodni Czajkowski wyczerpał wszystkie rezer- wy pieniędzy i dobrego humoru. W połowie października wrócił do Kamionki w gorszym nastroju niż kiedykolwiek, odłożył Ma- zepę, by kolejny raz spróbować napisać operę Romeo i Julia, cały czas świadom, że zostało jeszcze dużo do zrobienia przy utworach Bortnianskiego, a szybko się zbliżał termin zakończenia pracy. Pośród nieustających trosk domowych, gnębiących Dawydo- wów, jedyną chwilę ulgi przyniosła wiadomość z Odessy od Sa- szy, że ich druga córka, Wiera, zaręczyła się z oficerem marynarki o bardzo znajomym nazwisku. Okazało się, że Nikołaj Rimski- -Korsakow, adiutant wielkiego księcia Konstantego Nikołajewicza, nie był spokrewniony z kompozytorem, z którym stosunki wuja Wiery układały się raz lepiej, raz gorzej. Kiedy siostrzenica przy- wiozła młodego człowieka do domu, by uzyskać błogosławieństwo rodziny, Czajkowski z miejsca poczuł do niego sympatię. "Jacy jesteśmy biedni! - napisał tamtego dnia do Modesta. - Przeżyje- my całe swoje życie ani przez chwilę nie zaznawszy uczucia praw- dziwego spełnienia w miłości." Modest, pierwszy biograf Czajkowskiego, tłumaczy paraliż twórczy brata podczas tamtego długiego, ciężkiego lata śmiercią Rubinsteina, nieobecnością Aleksieja i problemami pieniężnymi pani von Meck, jedynie napomykając o zamieszaniu, panującym w Kamionce. Lekko traktuje problemy rodzinne z oczywistych powodów, pomijając nawet fakt, że nie było go wtedy w majątku Dawydowów. Ale ostatni biograf kompozytora, David Brown, ma z całą pewnością rację twierdząc, że warunki w Kamionce stanowiły prawdopodobnie decydujący czynnik, wpływający na odrętwienie twórcze Czajkowskiego. Na dłuższą metę nieobecność Aleksieja, utrata wprost rajskich warunków, jakie mu zapewniano w Brai- łowie i Simakach, nawet niezwykłe pragnienie ucieczki od rodziny były "pozornym dobrodziejstwem". Na początku lat osiemdziesią- tych ubiegłego wieku, po fiasku swego małżeństwa, Czajkowski przyzwyczaił się do trybu życia, który zapewniał mu "całkowite bezpieczeństwo, nawet wygodę... izolując go nadmiernie od tych niekiedy bolesnych przeżyć, niezbędnych do tego, by jego siły twórcze zyskały znowu bodziec do pełnego uaktywnienia się." Urodzenie przez Antoninę dziecka, owocu miłości, sprawiło, że nawet ona stała się mniejszym zagrożeniem dla przewrażliwionego kompozytora. Kiedy w listopadzie opuścił Kamionkę, by udać się do Europy, Czajkowski sam zaczął sobie zdawać sprawę z tego, że jego dawne soki twórcze znów zaczęły swobodniej krążyć. Nadal nie dawało mu spokoju jedynie to, jakie ambitne zadanie postawić teraz przed sobą. Zatrzymawszy się na dwa tygodnie w Kijowie, głównie by uczestniczyć w ślubie Wiery, był pod takim wrażeniem sztuki zatytułowanej Gospodarz Wańka, adaptacji scenicznej krót- kiego opowiadania Dmitrija Awierkiewa, dokonanej przez Łukę Antropowa, że przez chwilę zastanawiał się, czy nie uczynić jej kanwą swej kolejnej opery, rezygnując z Mazepy i Romea i Julii. Tak czy inaczej miała to być opera. Był tego zupełnie pewny, kie- dy dotarł do Włoch przez Wiedeń - gdzie chyba przez niedoin- formowanie przegapił pierwsze wykonanie przez Brodskiego swo- jego koncertu skrzypcowego pod dyrekcją Hansa Richtera. Przez Wenecję i Florencję, gdzie złożył należny hołd przed wil- lą, wynajmowaną przez panią von Meck, w końcu dotarł do Rzymu, gdzie już na niego czekali Modest, Kola i Kondratjew. W tym czasie w stolicy Włoch bawił również Franciszek Liszt, biorący udział w cyklu koncertów zorganizowanych dla uczczenia jego siedemdziesiątych urodzin. "Trudno było nie odczuwać roz- czulenia na widok genialnego starca, wzruszonego i wstrząśnięte- go szalonymi owacjami zachwyconych Włochów - zanotował Czajkowski. - Ale nie potrafię się rozkoszować muzyką Liszta. Więcej w niej poetyckich zamierzeń niż rzeczywistej siły twórczej, więcej barwy niż rysunku." Nadal się wahając między trzema ewentualnymi tematami swych oper, nie potrafił podjąć ostatecznej decyzji. Chciał pisać muzykę, a nie libretta, więc zwrócił się do Jurgensona, by spraw- dził, czy sam Awierkiew nie mógłby zaadaptować Gospodarza Wańki. Jak w przypadku Romea i Julii, naprawdę porwała go sce- na miłosna. Tamtego lata w Kamionce już naszkicował duet mi- łosny nieszczęśliwych kochanków ze sztuki Szekspira, zwyczajnie dopisując słowa do całkiem prostej transkrypcji sławnego tematu miłosnego z własnej uwertury-fantazji*. Teraz najbardziej pocią- gała go scena miłosna z udziałem Mazepy i Marii i w połowie grudnia mógł donieść swojej dobrodziejce, że przystąpił do kom- ponowania. "Kto wie? Jeśli mnie porwie ten temat, być może stworzę i całą operę." Powód tego wyraźnego braku przekonania stał się jasny dwa tygodnie później, kiedy przepraszał panią von Meck za odrzucenie jej sugestii sprzed jakiegoś czasu, by skomponował trio na forte- pian, skrzypce i wiolonczelę. "Pamięta Pani, jak otwarcie oświad- czyłem, że nie znoszę tej kombinacji instrumentów? A teraz, ni stąd ni zowąd, postanowiłem spróbować swoich sił w dziedzinie, w której dotychczas jeszcze nie startowałem. Już napisałem wstęp do trio..." Przypominając o swej antypatii do tego zestawu instrumen- tów, zwierzając się, że jego "akt woli" okaże się cenny tylko przez samo to, że sprawi przyjemność jego dobrodziejce, Czajkowski nie był do końca szczery. Naprawdę myślał o pośmiertnym hoł- dzie dla Nikołaja Rubinsteina, co oczywiście wiązało się z koniecz- nością włączenia partii fortepianowej, odzwierciedlającej wirtuo- zerię starego przyjaciela. Chociaż pisana w niesprzyjających oko- licznościach, żeby chociaż wspomnieć chłodne przyjęcie przez kry- tykę jego Koncertu skrzypcowego, Czajkowski ukończył szkice w ciągu trzech tygodni i w miarę, jak je szlifował, jego wiara w wartość utworu wzrastała. Trio miało się okazać być może jego najbardziej dopracowanym utworem (obok Serenady na orkiestrę sfnyczkową) od czasów jego arcydzieł z lat 1877-1878, IV Symfonii i Eugeniusza Oniegina; jednak kompozytor zdradzał wzruszającą niepewność, jeśli chodzi o swoje umiejętności w tej nowej dla nie- go dziedzinie. "Zanim ją wydrukujesz - pisał do Jurgensona- koniecznie muszą ją zagrać Taniejew, Hrimaly i Fitzenhagen... Bardzo bym chciał, żeby Karłusza [Albrecht], Kaszkin, Hubert z żoną i cały nasz krąg był obecny podczas tego przesłuchania. Jest absolutnie niezbędne, by Karłusza lub jakiś inny wirtuoz in- strumentów smyczkowych przyjrzał się bliżej moim uwagom, do- tyczącym prowadzenia smyczka, i wprowadził niezbędne popraw- ki. Pamiętając o wiecznych zarzutach, że jego partie solowe są diabelsko trudne, co w dużym stopniu wynikało z tego, że sam nie był wirtuozem żadnego instrumentu, Czajkowski nie chciał ryzy- kować w przypadku utworu, który wzbudzi większe zaintereso- wanie niż inne dzieła z uwagi na osobę, której zostanie zadedy- kowany. Po tym, jak wybrana przez niego trójka wykonawców rzeczywiście odegrała prywatnie utwór w Moskwie, pod jego nie- obecność, dużą przyjemność sprawił mu entuzjastyczny list od Taniejewa, który dodawał, że Hubert już otrzymał prośby o po- wtórne wykonanie. Jednak kiedy sam wysłuchał jeszcze raz swo- jego dzieła, wprowadził liczne poprawki, nim odważył się zadedy- kować Trio fortepianowe a-moll (op. 50) "pamięci wielkiego arty- sty". Za jego życia miało się cieszyć wielką popularnością, a po jego śmierci zostało wykonane obok Symfonii Patetycznej na po- grzebie. Bracia Czajkowscy kontynuowali swoją podróż po Włoszech z młodym Kolą i czternastoletnim towarzyszem zabaw, którego dla niego zatrudnili, Griszą Sangurskim, mimo różnych wieści, dochodzących z domu. Dawydowie, spędzając zimę w Kijowie w nadziei wydania za mąż Tani, nadal musieli znosić szalone i niezrównoważone zachowanie swej córki. Tymczasem z Mosk- wy nadeszła niespodziewana i znacznie radośniejsza wiadomość o zaręczynach Anatolija z córką bogatego kupca. Ulga Czajkow- skiego, że jego brat w końcu znalazł sobie narzeczoną, w ten spo- sób zwalniając go z roli psychiatry-amatora, jest wyraźnie widocz- na, kiedy dzielił się tą informacją z panią von Meck. Kolejną ulgę sprawił mu wyjazd Kondratjewa z Włoch, nie tyle z uwagi na jego pijaństwo i inne szaleństwa, ile ze względu na guwernantkę jego córki, której zachowanie świadczyło, że zako- chała się w Czajkowskim. Mając w pamięci swoje wcześniejsze nieprzyjemne doświadczenie, wysłał do Anatolija list, w którym był bardziej szczery niż w tym, który napisał do pani von Meck. Więcej w nim refleksji nad własnym losem niż zadowolenia z przyszłego szczęścia brata. Chociaż nigdy nie przeżywałem niczego podobnego, wydaje mi się, że potrafię zrozumieć szczęście, jakiego musisz doznawać. Każdy mężczyzna odczuwa potrzebę pewnego rodzaju czułości i pieszczoty, którą może zaspo- koić tylko kobieta. Mnie samego czasem ogarnia szalone pragnienie, by poczuć dotyk kobiecej dłoni. Czasem widzę sympatyczną kobietę - bynajmniej nie młodą - na któ- rej kolanach mam ochotę położyć głowę, której ręce chciałbym obsypać pocałunkami.20 Nie tylko ta uwaga o starszych kobietach zdradza, czyjej mi- łości naprawdę brakowało Czajkowskiemu. Jego powracające okresowo obsesje na punkcie kobiecych dłoni przywodzą na myśl słowa małego chłopca o "dużych, lecz pięknych" dłoniach matki, rąk, jakie "dzisiaj już nie istnieją i już nigdy nie będą istniały". Bracia razem ze swoimi młodymi podopiecznymi pojechali do Neapolu i Pompejów, zanim Czajkowski udał się do domu na ślub Anatolija. Udało mu się w Neapolu dokończyć Nabożeństwo wieczorne, pomimo nieustannego gwaru, dobiegającego z ulicy, nie wspominając już o pladze mysz (których śmiertelnie się bał) na strychu domu, w którym wynajął pokoje. Ale raczej sprawy finansowe niż miłość do brata skłoniły go do wyjazdu do Rosji. Rozważał, czy nie zaczekać na Anatolija i jego świeżo poślubioną żonę we Włoszech, ale znów było krucho z pieniędzmi, a mógł wykorzystać podróż do domu, by uporządkować swoje sprawy. Zatrzymał się kilka dni w Sorrento, a potem we Florencji (wyłącz- nie, by zadośćuczynić życzeniu pani von Meck, znów bawiącej w mieście (nim 9 kwietnia, tydzień przed ślubem Anatolija), spotkał się w Moskwie z Dawydowymi. Pan młody przypominał kłębek nerwów, błędnie przekonany, że zaraził się syfilisem; Tania była w okropnym stanie, wszystko, co zjadła, zwracała; Sasza zdawała się pogrążona w swoim włas- nym świecie, do czego w dużym stopniu przyczyniło się zażywanie morfiny; a Czajkowski ku swemu przerażeniu stwierdził, że zna- lazł się w roli rodzica, zmuszonego do poradzenia sobie z wielką armią nowych powinowatych Anatolija. Dla swej nowej bratowej, Praskowii Konszinej, Czajkowski był "bogiem". Widziała go do tej pory tylko raz, na koncercie jego muzyki w Petersburgu, gdzie pojawił się niespodziewanie w okresie swych największych kłopo- tów małżeńskich. "Ujrzeliśmy go skulonego w swojej loży. Zdawał się absolutnie nieświadomy otaczających go tłumów i entuzjazmu, wywołanego jego obecnością. Patrzył prosto przed siebie i wyglą- dał, jakby cierpiał niewysłowione katusze." Czajkowski, którego spotkała trzy lata później, w dniu, w którym brała ślub z jego bratem, był zupełnie innym człowiekiem: Ujrzałam go w drzwiach kościoła tuż przed rozpoczęciem ceremonii. Nie wierzyłam własnym oczom. Potrafiłam myśleć wyłącznie o innym Czajkowskim, bladym, chu- dym, ze śladami niezwykłego cierpienia. Teraz zobaczy- łam eleganckiego, siwowłosego mężczyznę, który powitał mnie uśmiechem swych wspaniałych, niebieskich oczu... Czajkowski polubił Praskowię, która wspominała, że "po ce- remonii podszedł do mnie i mówił czarująco i z wielkim uczuciem. Na naszym ślubie były obecne tłumy ludzi i zdziwiła mnie swobo- da jego zachowania. Rozmawiał ze wszystkimi i był niezwykle za- bawny." Ale poza tym pobyt w Moskwie zepsuły mu częściowo nieudane negocjacje dotyczące jego następnej opery, a w więk- szym stopniu nieudzielenie przez władze wojskowe zgody na spotkanie z Aleksiejem, w owym czasie zdającym kolejne egza- miny. Na początku maja, przy pierwszej nadarzającej się okazji, znów schronił się w Kamionce. Po każdej wizycie w Moskwie coraz mniej lubił to miasto i z co- raz większą ochotą uciekał na Ukrainę. Ale uroki Kamionki szybko zaczęły blednąć. Jeśli ostatnie lato było irytujące, obecne miało się okazać jeszcze gorsze. Rodzina Dawydowów zamieszka- ła w majątku w komplecie, z wyjątkiem, ku wielkiej uldze Czaj- kowskiego, kłopotliwej Tani, którą zostawiono w jej własnym mieszkaniu w Kijowie. Jeśli sobie wyobrazić trzy pozostałe córki, każdą znajdującą się na innym etapie dojrzewania, i oboje rodzi- ców, przeżywających własne kłopoty zdrowotne i pieniężne, nie dziwi, że tu, gdzie kiedyś panowała sielska atmosfera, normą stał się absolutny rozgardiasz. Ale Czajkowski nadal uważał Kamion- kę za swój jedyny prawdziwy dom, jedyne miejsce, gdzie mógł mieć nadzieję, że trochę popracuje. "Jeśli trzeba będzie wyjechać - pisał do Modesta z rzadkim u niego przebłyskiem samoświa- domości - żal będzie nawet tej nudy, która tak mnie prześladu- je." Praca przy Mazepie sprawiała mu dużo kłopotów. Czasami, sądząc z listów, tracił do tej opery serce; kiedy indziej domowe problemy zwyczajnie przekraczały nawet jego możliwości koncen- tracji. Chociaż raz z ulgą wrócił do życia towarzyskiego Moskwy, gdzie 17 sierpnia na koncercie jego muzyki między innymi po raz pierwszy w Rosji wykonano jego Koncert skrzypcowy obok Burzy, uwertury Rok 1812 i wyboru pieśni. Teraz w końcu interpretacja Brodskiego sprawiła, że koncert zdobył uznanie zarówno krytyki, jak publiczności, kompozytora nagrodzono owacją na stojąco. Ten sukces nastąpił wkrótce po równie dobrze przyjętym II Kon- cercie fortepianowym, zagranym przez Taniejewa, i zachwycie, jaki wywołała Serenada na orkiestrę smyczkową. W ciągu kilku dni po koncercie szalone tempo życia towarzyskiego zaczęło ciążyć Czaj- kowskiemu, który poza tym bardzo się przejął wiadomością o chorobie Aleksieja. Otoczony przyjaciółmi i wielbicielami, cho- dząc na obiady i oficjalne spotkania, znalazł czas, by codziennie odwiedzać swojego służącego w szpitalu; przełożył również wy- jazd do Kamionki, mimo rosnącej klaustrofobii, wywołanej wiel- komiejską atmosferą, póki nie nabrał stuprocentowej pewności, że początkowo postawiona diagnoza - tyfus - okazała się błędna. Tamtem wrzesień w Kamionce będzie najgorszym miesiącem ze wszystkich dotychczasowych, był to początek końca miłości Czajkowskiego do tej oazy szczęśliwości, gdzie od wielu lat tak chętnie spędzał czas. Z Kijowa przyjechała Tania, beznadziejnie uzależniona od morfiny, przywożąc z sobą byłego nauczyciela muzyki, zatrudnionego przez rodzinę, Stanisława Blumenfelda, którego Czajkowski kilka lat temu sam przedstawił Dawydowym. Uprzedzenia klasowe i jawny antysemityzm były na porządku dziennym w wiejskich majątkach pod koniec dziewiętnastego wie- ku w Rosji; radość z przyjazdu Blumenfelda-muzyka i przyjaciela rodziny mąciła jego pozycja społeczna Żyda z niższej klasy. Iryta- cja Czajkowskiego spowodowana faktem, że umieszczono Blumen- felda w sąsiednim pokoju, w ten sposób uniemożliwiając mu kom- ponowanie w nocy, przerodziła się w przerażenie, kiedy wkrótce się zorientował, podobnie jak wszyscy oprócz samych Dawydowów, że Blumenfeld i Tania zostali kochankami. Ten skandaliczny ro- mans, rozpoczęty w Kijowie, a teraz w Kamionce w pełni rozkwita- jący, był tematem rozmów w całym majątku. Kompozytor, osoba o wysokim poczuciu moralności, który tylko wobec siebie stoso- wał inne kryteria, nie był odosobniony uważając ten związek za coś oburzającego, tym bardziej kiedy bezwstydna para ośmieliła się w jego obecności na jawne pieszczoty - pod pledem, podczas popołudniowej przejażdżki landem. Zadręczając się, czy powie- dzieć o wszystkim Lwowi i Saszy, zdecydował się na pośpieszny wyjazd. Właściwie było mu obojętne, dokąd się uda, byleby gdzieś po- za granice Rosji. Po przeszło roku ostatecznie ukończył szkice do Mazepy - opera, jak pisał do pani von Meck, sprawiła mu "wię- cej trudności, niż jakiekolwiek większe dzieło skomponowane do tej pory" - a już się przyzwyczaił do robienia instrumentacji podczas podróży. "Staję się prawdziwym nomadem" - donosił Modestowi. Żałował, że wyjeżdża, tylko z uwagi na rosnące przy- wiązanie do swego siostrzeńca Bobika. "Jest wobec mnie taki czu- ły i kochający. Odczuwam nieustannie poruszenie, czasem wzru- szam się do łez." Tamtego lata Modesta nie było w Kamionce. W jego życiu zaszła dramatyczna zmiana, kiedy w maju zmarł ojciec Koli, Herman. Oprócz tego, że Konradi przyznał Modestowi testamen- tem legat w wysokości dziesięciu tysięcy rubli, jego wolą było również, by Modest został prawnym opiekunem chłopca, odpo- wiedzialnym za jego dalsze kształcenie. Wyraźnie z tego niezado- wolona matka Koli, Alina (obecnie Briułłowa) i inni członkowie rodziny zaczęli na wszelkie sposoby utrudniać życie Modestowi, który ubłagał brata, by przyjechał do niego do posiadłości Kon- radich, Grankina. Zadowolony, że może uciec z Kamionki, Czaj- kowski pojawił się tam z zamiarem pozostania przez dwa tygod- nie, a ostatecznie zabawił blisko siedem. Kiedy rodzina Konradich wszczęła postępowanie sądowe, chcąc podważyć testament, bloku- jąc wypłatę nie tylko tego, co odziedziczył Modest, ale również należnego mu wynagrodzenia, Czajkowski czytał Bleak House i kontynuował pracę przy Mazepie, jednocześnie próbując bez- piecznie przeprowadzić brata przez niebezpieczne rafy. Testament pojawił się w takiej chwili w życiu Modesta, kiedy niegdyś nierozłączna para zaczęła się od siebie oddalać. Czterna- stoletni Kola, mimo swych fizycznych ułomności, wyrósł na pew- nego siebie młodzieńca, który teraz został bogatym ziemianinem, właścicielem majątku Grankino. Kiedy Modest stwierdził, że tak kiedyś od niego uzależniony wychowanek zaczął coraz mniej go potrzebować, rozchorował się. Bolesna seria zabiegów usuwają- cych hemoroidy mogła być również karą za jego inne skłonności. Nawet kiedy zapadł wyrok sądowy korzystny dla Modesta- przyznano mu rentę w wysokości 6000 rubli - nie ulegało wątpli- wości, że stał się w Grankinie przynajmniej chwilowo zbyteczny. Pod koniec roku pojawił się w Moskwie, akurat kiedy Czajkowski wybierał się do Europy, i zgodził się dojechać do niego do Paryża. Obaj użalając się nad swoim losem doszli do wniosku, że należy im się porządny odpoczynek. Podróżując przez Europę, Czajkowski po raz pierwszy wysłu- chał w Berlinie Tristana i Izoldę, co skłoniło go do napisania ko- lejnej antywagnerowskiej diatryby w liście do pani von Meck. Te- raz w Paryżu rozkoszował się Mozartem, z przyjemnością ogląda- jąc w Operze Komicznej inscenizację Wesela Figara. Tak mu się spodobała, że zaraz poszedł posłuchać jej drugi raz - "a gdyby było więcej przedstawień, nie opuściłbym żadnego z nich". Jedy- nym problemem było to, że podczas drugiego przedstawienia spotkał wielkiego księcia Konstantego Nikołajewicza. Aby się nie dać porwać w wir życia towarzyskiego, był zmuszony skłamać, że nazajutrz opuszcza Paryż. Zagadka twórczości Mozarta, jeden z niewielu tematów dotyczących muzyki, w którym pani von Meck zdobyła się na odwagę, by z nim polemizować, znów napeł- niła Czajkowskiego zdumieniem. Zdumiewa mnie również, że człowiek tak niedoskona- ły, jak ja, zarówno pod względem fizycznym, jak moral- nym, nadal może znajdywać taką przyjemność w słucha- niu Mozarta, którego muzyka pozbawiona jest głębi i siły Beethovena, ciepła i pasji Schumanna, blasku Meyerbeera, Berlioza itp... Mozart mnie nie przytłacza, nie zapiera we mnie tchu, ale mnie zachwyca, cieszy, zagrzewa. Kiedy słucham jego muzyki, czuję się lepszy... Im robię się star- szy i im lepiej go poznaję, tym bardziej go kocham. Kiedy Czajkowski siedział w Paryżu, bez entuzjazmu zajmując się instrumentacją Mazepy i czekając na wciąż odkładany przyjazd Modesta, tęsknota za bratem skłoniła go do napisania kilku naj- bardziej niedyskretnych listów w całym życiu. Prawdopodobnie chcąc przypomnieć Modestowi, co traci, słał żywe opisy swych wieczornych "przechadzek", chłopców, których zapraszał do swoich pokojów, radości z faktu znalezienia klubu, zaspokajającego wszelkiego rodzaju potrzeby homoseksualistów. Przepełniony tęsknotą za Aleksiejem, znów nie zważając na woj- skowych cenzorów, zdobył się na przesadne wyznania miłosne. Kiedy w końcu 28 stycznia Modest dotarł do Paryża, stało się jasne, co było powodem kilkakrotnego odkładania przez niego wyjazdu. Czajkowski, który udał się na dworzec, by powitać bra- ta, nie krył zaskoczenia widząc u jego boku ich nieobliczalną sio- strzenicę Tanię. Wkrótce został wtajemniczony w sekret, ukrywany przed resz- tą rodziny, nawet przed rodzicami Tani: morfinistka bliska śmier- telnego wycieńczenia była w szóstym miesiącu ciąży z Blumenfel- dem, który ją rzucił. Tania przyjechała do Petersburga i zdała się na łaskę Modesta. Nawet Piotr Iljicz przyznał, że jego brat nie miał innego wyjścia: musiał przyjąć ją pod swój dach i nie zdra- dzając jej tajemnicy rodzicom, zabrać do Paryża w nadziei wyle- czenia z narkomanii młodej kobiety przed bliskim rozwiązaniem. Rezygnując z planów wspólnego wyjazdu do Włoch, bracia umieścili Tanię w paryskiej klinice i obserwowali z niepokojem, jak brutalnie przerwano jej uzależnienie od morfiny. Czajkowski osobiście napisał do jej ojca Lwa, relacjonując szczegóły kuracji, której została poddana córka, ale nie ujawniając faktu, że jest w ciąży. Nie było to spokojne interludium, o jakim marzył. Na domiar złego od Anatolija nadeszła wiadomość, że Aleksiej po- ważnie choruje w moskiewskich koszarach na zapalenie płuc; nie mogąc wyjechać z Paryża z przyczyn, których nie mógł ujawnić, Czajkowski wysłał zawsze niezawodnego Jurgensona, by zbadał sprawę. Nim udało mu się dotrzeć do Aleksieja, co wcale nie było łatwe, niebezpieczeństwo minęło. Ulga, widoczna w liście Czaj- kowskiego do pani von Meck, wkrótce przemieni się w prawdziwą radość na wieść, że jego służący otrzyma roczny urlop na rekon- walescencję, jak tylko w pełni odzyska zdrowie. Tymczasem Tania nadal chorowała w Paryżu. Pod koniec marca, po sześciu tygodniach pobytu na oddziale neurologicznym w Szpitalu Salpetriere stan jej zdrowia uległ niewielkiej poprawie, natomiast finanse Czajkowskiego były niemal na wyczerpaniu. Początkowo rozglądał się za innym rozwiązaniem, jakimkolwiek, ale ostatecznie musiał się zwrócić do pani von Meck o zaliczkę na poczet następnej rocznej większej kwoty, która mu się należała dopiero w czerwcu. Ponieważ sytuacja jego protektorki w końcu na tyle się poprawiła, że możliwy był zakup nowej posiadłości w Pleszczejewie pod Moskwą, nic nie stało na przeszkodzie, by spełnić prośbę kompozytora. Ale tym razem w liście pani von Meck wyraźnie przebija troska w związku z wyraźną skłonnością jego najbliższych do narkomanii. Miała powody do niepokoju- oboje byli zobowiązani do utrzymania swej znajomości, przynaj- mniej na razie, w tajemnicy - ale w korespondencji pojawiła się fałszywa nuta, pierwsza zapowiedź późniejszych złowieszczych wydarzeń. W owym czasie Czajkowski nie przejął się tym zbytnio, będąc zarówno wdzięczny za wsparcie finansowe, jak i zajęty nudną, ale nieuniknioną pracą. Podczas tamtego lata, a także obfitującej w dramaty zimy i wiosny, mozolił się nad Mazepą, nadal czeka- jącym na ostateczny szlif. Teraz był zmuszony wywiązać się z dwóch zleceń rosyjskich ciał oficjalnych, oba wiązały się z ko- ronacją w maju nowego cara, Aleksandra III. Już dokonał transkrypcji chóru z opery Glinki Życie za cara, wplatając do nie- go hymn państwowy, na zespół liczący co najmniej siedem i pół tysiąca głosów, który miał go odśpiewać na Placu Czerwonym podczas uroczystości wkraczania nowego cara na Kreml. Następ- nie Komisja Koronacyjna zażyczyła sobie uroczystego marsza i kantaty dla miasta Moskwy do tekstu poety Apołłona Maj- kowa. Pomimo krótkiego terminu, Czajkowski miał swoje powody poza czystym patriotyzmem, by odłożyć operę na bok i zająć się zleceniami, chociaż zawsze tego rodzaju muzyka, pisana na spe- cjalne okazje, napawała go niesmakiem. Dwa lata wcześniej, kie- dy pani von Meck przeżywała największe problemy finansowe, je- go własne kłopoty pieniężne skłoniły go do wystosowania do no- wego cara prośby o pożyczkę w wysokości trzech tysięcy rubli, którą zobowiązał się spłacić możliwie jak najszybciej z tantiem. Chociaż dzisiaj może się to wydać dziwne, wówczas nie było w tym nic nadzwyczajnego; car sprawował stały mecenat nad najwybitniejszymi artystami, a Czajkowski miał powody wierzyć, że może zaliczać Aleksandra III do grona swych wielbicieli. Za- miast udzielić mu pożyczki, Aleksander podarował mu pienią- dze - miły gest w uznaniu jego talentu, co zarówno zaskoczyło kompozytora, jak go ucieszyło. Jego wszystkie późniejsze propo- zycje spłacenia długu były z królewskim gestem odrzucane. W tej sytuacji czuł się moralnie zobowiązany do wywiązania się ze wszystkich zleceń otrzymanych od Komisji Koronacyjnej, bez względu na to, jak mu to było nie w smak czy nie na rękę. Tym razem zrezygnował z wynagrodzenia pomimo swych nie- ustannych kłopotów finansowych, więc bardzo się ucieszył na wiadomość, że car przyznał mu tysiąc pięćset rubli za muzykę, skomponowaną na koronację. Ale radość była krótkotrwała. Aby oszczędzić kompozytorowi zażenowania, Aleksander polecił, by wypłata przybrała formę pierścienia, tak jak w przypadku Uwer- tury uroczystej na temat hymnu duńskiego przed blisko dwudziestu laty. Czajkowski szczerze wyznał rodzinie i przyjaciołom, że wo- lałby dostać pieniądze. Być może w tym, co nastąpiło, była jakaś sprawiedliwość. W dniu, w którym otrzymał carski pierścień, kompozytor tak rozpaczliwie potrzebował gotówki, że .dał się prosto do lombardu i zastawił pierścień za nędzne trzysta siedem- dziesiąt pięć rubli. Jeszcze tego samego dnia zgubił zarówno pie- niądze, jak kwit zastawny. Minie trochę czasu, nim będzie się mógł śmiać na wspomnienie tego wydarzenia. W połowie kwietnia kantata Moskwa była gotowa. Modest uznał, że dobrym pretekstem powrotu do Rosji jest próba pojed- nania z Kolą, zostawił więc Tanię pod opieką swego starszego brata i udał się do kraju. Czajkowski, robiąc dobrą minę do złej gry, jak to miał w zwyczaju, składał wizyty w szpitalu pomiędzy śmiałymi wypadami do tętniącego życiem homoseksualnego pół- światka francuskiej stolicy. Dlatego też jego czterdzieste siódme urodziny, przypadające 7 maja 1883 roku, upłynęły na dziwnym połączeniu pracy nad Mazepą, wieczornej "przechadzki" i nagłej wizyty w szpitalu, tuż po północy, by móc powitać najmłodszego członka rodziny: syna Tani, którego los spoczywał w jego rękach. W żaden sposób to dziecko, owoc skandalicznego związku, o którym wiedzieli tylko nieliczni członkowie rodziny, nie mogło wrócić z Tanią do Rosji. Ojciec się go wyparł; matka nie sprawia- ła wrażenia specjalnie poruszonej perspektywą rozstania z nie- mowlęciem; dziadkowie nawet nie wiedzieli o jego istnieniu. Dzia- łając z nietypową dla siebie przedsiębiorczością, Czajkowski przypilnował, by dziecko ochrzczono (nadano mu imiona Geor- ges-Leon), przekazano mamce, a następnie pod opiekę zacnego francuskiego małżeństwa do chwili, kiedy sam kompozytor będzie go mógł formalnie adoptować. * Rozwiązawszy ten problem, przynajmniej chwilowo, rozpacz- liwie pragnął wrócić do Rosji, gdzie od jakiegoś już czasu czekał na niego Aleksiej. Jego zniecierpliwienie i napięcie były tak wiel- kie, że powitał gniewną tyradą wiadomość, że petersburskie mieszkanie Modesta jest aktualnie przepełnione krewnymi, w większości jeszcze dziećmi: kolejnymi potomkami Dawydo- wów, powierzonymi pod opiekę Modesta przez ich ojca do czasu rozpoczęcia przez nich nauki w Szkole Prawoznawstwa, a nawet dziećmi pani von Meck, składającymi im codziennie wizyty. Czaj- kowski nieodwołalnie oświadczył Modestowi, że tak czy inaczej musi przyjąć pod swój dach Aleksieja, który u niego zaczeka na przyjazd swego pana. Wynurzając się z długiego, ciemnego tunelu, jaki przypominał ten rok, najgorszy od czasu kryzysu małżeństwa Czajkowskiego przed pięcioma laty, kompozytor odczuwał ogromną ulgę, że uda- ło mu się rozwiązać problemy Tani. Zarzekał się w listach do Anatolija i pani von Meck, że nigdy więcej nie chce mieć z nią nic do czynienia. Ta dziewczyna to źródło samych kłopotów. Nie wie- rzę, że kiedykolwiek odzwyczai się od morfiny. Z pewnoś- cią skończy przez narkotyki, pijaństwo lub truciznę... Jest mi jej żal, ale nie potrafię jej kochać. Prawdopodobnie tylko przez nią nigdy więcej nie będę regularnym gościem w Kamionce. W tej chwili moim jedynym życzeniem jest spędzenie reszty życia możliwie jak najdalej od niej. Jeśli nie będzie spędzał letnich miesięcy w Kamionce, to w ta- kim razie gdzie? Pani von Meck nalegała, by przyjechał do niej do Petersburga - co miało tę dodatkową zaletę, że mógłby być bli- sko Anatolija, który niedawno został ojcem. Ale bliskość pani von Meck nieuchronnie oznaczała uciążliwą obecność Pachulskie- * Trzy lata później, w 1886 roku, dziecko zostało adoptowane przez brata Czajkowskiego, Nikołaja, i jego żonę. go, do którego teraz Czajkowski zaczął czuć wstręt. Młody prote- gowany jego dobrodziejki prześladował go od kilku lat. Od poby- tu w Moskwie w sierpniu 1882 roku, kiedy to Czajkowskiemu udało się go unikać do samego wyjazdu, Pachulski zasypywał mi- strza swoimi kompozycjami, które ten uważał na niemal równie wstrętne, jak ich twórcę. Czajkowski znalazł się w trudnej sytuacji. Było stosunkowo łatwo karmić panią von Meck niewinnymi kłamstwami o Pachul- skim i jego dziełach (co robił ciągle); ale co mówić jemu samemu? Początkowo zadowolił się łagodną krytyką; ale listy, krążące tam i z powrotem zawierają wyraźne aluzje, że obaj mężczyźni coraz bardziej się nawzajem nie lubią, nawet jeśli ich wspólna dobro- dziejka pozostawała tego nieświadoma. Ostatniego lata w Paryżu, kiedy zmagał się z chorobą Tani i zleceniami w związku z korona- cją, Czajkowski ledwo panował nad swym gniewem, kiedy otrzy- mał do szczegółowej oceny kolejny "niestrawny, bezsensowny" utwór Pachulskiego. Tym razem, kiedy w końcu wygospodarował odrobinę czasu, jego krytyka nie była tak zawoalowana. Czaj- kowski uważał młodzieńca za absolutne beztalencie; ale nie mógł tego otwarcie powiedzieć z obawy przed zrażeniem do siebie swej dobrodziejki, która znowu odpowiedziała w imieniu Pachulskie- go, dziękując kompozytorowi za jego szczerość słowami, w któ- rych można było dostrzec jej własną konsternację i oburzenie Pa- chulskiego. Chociaż stan jego finansów nie przedstawiał się najlepiej, mię- dzy innymi dlatego, że pomagał Lwu finansować pobyt Tani w Paryżu, Czajkowski nie był w stanie znieść uciążliwej mieszanki krępującej obecności pani von Meck i kipiącego gniewem Pachul- skiego. Więc ubłagał o pozwolenie przełożenia swej pierwszej wi- zyty w Pleszczejewie tłumacząc się, że Anatolij bardziej go teraz potrzebuje, i zaplanował wyjazd do Poduszkina. Zostawiwszy Ta- nię pod fachową opieką jej rosyjskiej pokojówki, jedynej osoby, wtajemniczonej w sekret pani, 27 maja wrócił do niezwykle ciche- go Petersburga. Wszyscy luminarze stolicy udali się do Moskwy na koronację nowego cara i Czajkowski uważał, że wystarczającą kompensatą za niewysłuchanie własnej kantaty jest nieobecność ludzi, których nie chciał spotkać. Tak radosne było jego powita- nie z Modestem i Kolą, tak dobrze czuł się w mieście pozbawio- nym tego, co go zazwyczaj irytowało, że został tam prawie dwa tygodnie, nim udał się 11 czerwca do nowej daczy Anatolija. Z miejsca doszedł do wniosku, że podjął słuszną decyzję. Mał- żeństwo i ojcostwo wpłynęły bardzo korzystnie na jego brata. Stwierdził, że wspaniale wybrał swoją letnią rezydencję. "W tym o toczeniu - według słów żony Anatolija, Praskowii - stał się prawdziwym Pietią. Był wolny, kochał swego brata i widywał się tylko z najbliższymi przyjaciółmi. Ubóstwiał przyrodę i dlate- go zawsze wybieraliśmy dom położony w pięknej okolicy. Czajkowski tak się odprężył dzięki codziennym spacerom i wy- prawom na grzyby, że nawet odważył się na kilka wypadów do Moskwy, gdzie odnowił przyjaźń z Władimirem Szyłowskim, hu- lał z Kondratjewem, a nawet zgodził się spotkać z Pachulskim, który miał mu do pokazania nową symfonię. Uznał ją za tak za- trważającą, że nawet rozważał ostateczne odkrycie kart. Żeby się pozbyć Pachulskiego gotów był zaryzykować zrażenie do siebie swej dobrodziejki. Jednak akurat w tamtym tygodniu bardzo ciężko przeżywała śmierć najmłodszego syna, dwunastoletniego Machaiła, cierpiącego na wrodzoną wadę serca. Czajkowski nie miał wyboru, tylko się powstrzymać od ujawnienia swej opinii. Kiedy wrócił do Poduszkina, Praskowia zauważyła, że chwile wylewności szwagra "prawie zawsze poprzedzają okresy głębokiej depresji. Wydawał się wtedy całkowicie nieświadom, gdzie się znajduje, i był wyjątkowo roztargniony". Pewnego jesiennego dnia, kiedy było bardzo zimno i wietrznie, oświadczył, że zamierza udać się do apteki po watę do uszu. Poprosiłam go, by przy okazji kupił pół kilograma jabłek. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu wrócił z olbrzymią paczką waty. Okazało się, że aptekarz spytał, czy starczy pół kilograma. To wystarczyło, by za- pomniał, o co go prosiłam. Zostawił parasol i jabłka w aptece, a zanadto się wstydził, by po nie wrócić. Pani von Meck zbyt mocno przeżywała śmierć syna, by się przejąć następną decyzją Czajkowskiego: ponownym przełoże- niem przyjazdu do jej nowej posiadłości. Zamiast tego udał się do Kamionki. Mimo wszystkich niedogodności, jakie tam cierpiał podczas dwóch ostatnich wakacji, i jawnych deklaracji, że nie- chętnie tam wróci, to miejsce i rodzina nadal przyciągały go z ja- kąś magnetyczną siłą. Robienie korekt Mazepy, co ostatecznie za- jęło mu całe dwa miesiące, okazało się równie żmudnym zajęciem, co komponowanie tej opery, która sprawiła mu tyle kłopotów; w Kamionce udawało mu się pracować mimo rozmaitych domo- wych spraw, które go odciągały od obowiązków, a zawdzięczał to bodźcowi, jakim okazała się walka między głównymi scenami ope- rowymi Moskwy i Petersburga o prawo do pierwszej inscenizacji. Nadal był tym pochłonięty, kiedy, ku jego zdumieniu, "bies komponowania" (jak ujął to w liście do pani von Meck) wrócił i zawładnął nim z "nieodpartą siłą". W efekcie powstała II Suita orkiestrowa (opus 53), naszkicowana w ciągu paru tygodni, kiedy przebywał pod dachem domu swego brata, i zinstrumentowana podczas dwóch miesięcy pobytu u siostry. Tej samej jesieni, oto- czony dziećmi, napisał również 16 pieśni dla dzieci (opus 54, z których Legenda okaże się jednym z jego nielicznych krótkich utworów, które zdobyły sobie trwałe miejsce w repertuarze. Nie było zbiegiem okoliczności, że ten raczej owocny koniec poza tym jałowego roku nastąpił po wyjeździe Tani z Kamionki do Paryża; oświadczyło się o jej rękę dwóch kawalerów: paryski lekarz i miejscowy kupiec. Czajkowski uważał, że żaden z kandy- datów nie jest dla niej odpowiedni, wysuwając nieprawdopodobną propozycję, by Tania spędziła zimę we Włoszech i upolowała ja- kiegoś bogatego Anglika. Jeśli gdzieś w tle tej szalonej sugestii kryła się jego nieprzemijająca pogarda dla Anglików, tym nie- mniej na przełomie roku 1883 i 1884 przystąpił do nauki ich języ- ka w nadziei przeczytania w oryginale Davida Copperfielda. Bo nie pierwszy i nie ostatni raz w swym życiu Czajkowski na wszystkich poziomach, od najbardziej wysublimowanego po najśmieszniej- szy, pozostawał naturą pełną sprzeczności. Przez ostatnie osiemnaście miesięcy, od lata 1882 roku, czę- stotliwość wymiany korespondencji Czajkowskiego z Nadieżdą von Meck spadła. Przez cały okres, kiedy jego dobrodziejka miala kłopoty finansowe, była słaba i podatna na rozmaite dolegliwości, szczególnie trapiły ją silne skurcze rąk - w oczach Czajkowskie- go, jak na ironię, symbolu kobiecości. "Nic mi nie pomaga. Ból jest coraz dokuczliwszy" - skarżyła się żałośnie. Napisanie każ- dej linijki sprawiało jej niewysłowione cierpienia. Wkrótce pani von Meck nie była w stanie jednorazowo skreślić więcej niż kilka słów i bała się, że zupełnie straci władzę w rękach. Bardziej niż cokolwiek martwi mnie ewentualność utraty możliwości prowadzenia rozmowy z Panem, mój drogi, mój jedyny przyjacielu. Przed Panem otwierałam swoje serce, odprężałam się, znajdywałam pocieszenie po wielu troskach, które mnie dotknęły. Stracić tę jedyną po- ciechę to więcej, niż byłabym w stanie znieść. Kiedy liczba ich listów spadła z jednego dziennie do niespełna jednego tygodniowo, w tym samym czasie oboje byli coraz bliżsi realizacji planu, który mógłby się okazać pocieszeniem, jakiego właśnie szukała, i stanowić symboliczny substytut ich własnego związku. Od połowy 1879 roku, czyli od pięciu lat, Czajkowski i pani von Meck starali się wyswatać jednego z jej synów z jedną z jego siostrzenic, córek Dawydowów, właśnie wkraczających w odpowiedni wiek do małżeństwa. W pewnym okresie Czajkow- ski w ten sposób robił uniki przed krępującymi go uroczystymi deklaracjami miłosnymi pani von Meck; dla obojga, na dłuższą metę, był to również sposób unieśmiertelnienia ich związku. Ich listy zawsze obfitowały w informacje i zapytania dotyczą- ce najbliższych. Wymieniali liczne fotografie i Czajkowski w koń- cu nawet się zgodził poznać kilkoro jej starszych dzieci. Najważ- niejszym wśród nich był Nikołaj von Meck, drugi syn Nadieżdy, który stał się częstym gościem Czajkowskiego, pozostającego w wiecznych rozjazdach; odwiedzał go i w Kamionce, i w Kijo- wie, i w Moskwie, i w Petersburgu. Podczas ostatnich czterech lat utrzymywania potajemnej korespondencji po kolei rozważali wszystkie cztery córki Dawydowów jako kandydatki do jego ręki. Mieli w tym swój własny cel - chcieli poprzez to małżeństwo zostać powinowatymi - co dla obojga oznaczałoby jakiś rodzaj ukoronowania ich znajomości na odległość. Już w październiku 1879 roku Czajkowski przedstawił ten po- mysł w ogólnych zarysach swej siostrze i jej mężowi, którzy odnieś- li się do niego bardzo ciepło. W owym czasie to jedenastoletnia Natalia, najmłodsza z czterech dziewczynek, którą dopiero co po- słano do szkoły z internatem w Petersburgu, była niczego nie świa- domą ofiarą zabiegów swego wuja. Jednak z chwilą, kiedy poru- szono tę sprawę, wypadki zaczęły się toczyć coraz szybciej. Póź- niejsze przeżycia najstarszej córki Dawydowów, Tani, naturalnie wykluczyły ją z grona kandydatek; w ten sposób latem 1881 roku para spiskowców zaczęła wiązać swe nadzieje z następną w kolej- ności, osiemnastoletnią Wierą. Kiedy Wiera się zaręczyła z Rim- skim-Korsakowem, Czajkowski natychmiast zaczął wychwalać za- lety swej trzeciej siostrzenicy, wówczas siedemnastoletniej Anny. Na ślubie jej wuja Anatolija, który się odbył następnej wiosny, Czajkowski nie tracąc czasu zapytał Annę, co sądzi o Nikołaju von Mecku, który niedawno odwiedził Dawydowów w Kijowie. Czy może spojrzeć na niego jak na potencjalnego męża? "Odparła bez wahania, że z całą pewnością tak - donosił pani von Meck - i że jest gotowa czekać cierpliwie, póki młodzieniec nie ukończy stu- diów." Anna miała odwiedzić kuzynów w Petersburgu i Czajkow- ski zaproponował, by pani von Meck zaaranżowała tam spotkanie swego syna z jego siostrzenicą. Ponieważ Nikołaj akurat przygoto- wywał się do ważnych egzaminów, jego matka się wahała, a potem otwarcie się sprzeciwiła temu pomysłowi, proponując, by młodzi spotkali się latem w Kamionce. Ale zapewniła Czajkowskiego, że to wcale nie oznacza, by straciła zapał do ich wspólnego przedsięwzię- cia: "Cóż by to była za radość, gdyby nasze marzenie się ziściło!" Wydawało się, że Kupidyn im sprzyja. Gdy tylko Nikołaj zdał egzaminy, nie tracąc czasu odwiedził Annę w stolicy i przyjął za- proszenie Dawydowów do Kamionki, gdzie miłość młodych roz- kwitła na oczach wszystkich. Czajkowski przekazał tę radosną nowinę pani von Meck (słowami pozbawionymi owej zadumy, jak te, którymi informował Modesta o serii małżeństw pośród służą- cych Dawydowów, włączając pewnego woźnicę, którego hetero- seksualizm wyraźnie stanowił dla niego rozczarowanie). Pani von Meck tak się dała ponieść, że nawet zastanawiała się nad drugim związkiem, między swym synem Aleksandrem i Tanią, która wi- docznie czyniła postępy w walce z morfinizmem. Ukrywszy przed nią najbardziej niechlubne szczegóły życia swej siostrzenicy, Czaj- kowski radził ostrożność, niechcący doprowadzając do niezręcz- nej sytuacji, kiedy to pani von Meck na głos wyraziła swoje zanie- pokojenie wyraźną skłonnością rodziny do morfiny. Czy Anna też jej ulegnie? Kompozytor zapewnił panią von Meck, że Anna wy- ciągnęła właściwe wnioski z przykładu siostry i jest całkiem "zdro- wą, hożą" dziewczyną: "Związek tych dwóch dusz będzie wielce zadowalający." Prawie pięć lat swatów w końcu zakończyło się pomyślnie 23 stycznia 1884 roku w Moskwie, kiedy Czajkowski był obecny na ślubie Anny Dawydowej i Nikołaja von Mecka. Stawiła się większość rodziny panny młodej, podobnie jak spora liczba von Mecków - oprócz, jak łatwo się domyślić, samej seniorki rodu. Otwarcie przeciwna instytucji małżeństwa, pani von Meck zawsze pragnęła, by wszystkie jej dzieci zawarły korzystne związki, a po- tem pozwalała im żyć, nie wtrącając się do ich spraw. Jej własna rodzina była tak liczna i wymagała tyle uwagi, że skrupulatnie przestrzegała zasady, by nigdy nie spotykać się z rodzinami współmałżonków swych dzieci. Dlatego też nie miała w zwyczaju brać udziału w ich ślubach. Niezwykle się cieszyła z tego małżeństwa, tym bardziej że ce- mentowało ono związek między nią i Czajkowskim, pomimo ich niezachwianego postanowienia, by nigdy się nie spotykać osobiś- cie. Szczegółową relację z uroczystości przekazał jej do Cannes, gdzie rozkoszowała się jego ciepłymi uwagami o jej dzieciach i ich rodzinach. Myśli że kompozytor zadawał się z tyloma von Mec- kami, była dla niej równie podniecająca, co fakt, że teraz mogła się uważać za jego powinowatą. Dzięki temu małżeństwu łącząca ich więź przetrwa nawet po ich śmierci. Czajkowski bawił w Moskwie od grudnia, kiedy triumf jego I Symfonii (wykonanej po raz pierwszy od premiery przed piętna- stu laty) poprzedził długie i męczące przygotowania do wystawie- nia w lutym Mazepy. Ta opera już była przyczyną większej liczby rozterek, niż jakiekolwiek wcześniejsze dzieło; teraz jej pierwsza inscenizacja miała również spowodować liczne problemy. Niemal jednoczesne premiery w Moskwie i Petersburgu przyjął za oznakę rosnącej przychylności cara, ale przygotowania do jed- nej przebiegały znacznie sprawniej niż do drugiej. Listownie spie- rał się gwałtownie z Naprawnikiem w sprawie obsadzenia roli Marii w Teatrze Maryjskim, grożąc nawet wycofaniem opery, je- żeli nie znajdzie się ktoś, kto mógłby zastąpić Wilhelminę Raab, która go rozczarowała w przeszłości (kiedy odtwarzała rolę Oksa- ny w Kowalu Wakule i Agnieszki w Dziewicy Orleańskiej). Kiedy postawił na swoim, Czajkowski zdecydował się zostawić przygo- towania inscenizacji w Petersburgu Naprawnikowi, a skoncentro- wać uwagę na Moskwie, gdzie 15 lutego 1884 roku odbyła się premiera Mazepy. "Był to sukces, jeśli chodzi o wykonawców, nagrodzono mnie licznymi owacjami" - donosił pani von Meck. Po spektaklu wy- dano obiad "na którym, mimo skrajnego wyczerpania, musiałem pozostać do piątej nad ranem".32 Mając nerwy kompletnie nadwe- rężone, jak po każdej większej premierze, nazajutrz rano uciekł do Europy, nie zważając na pierwsze wykonanie tamtego wieczoru swojej II Suity i petersburską premierę Mazepy trzy dni później. Czajkowski był już w Berlinie, kiedy z depeszy Modesta dowie- dział się o "triumfie" w stolicy; car oświadczył, że jest "całkowicie zadowolony" i nawet "został do końca". Czajkowski wrócił do tradycyjnie już zajmowanych pokoi w Paryżu - ponownie tęskniąc za Aleksiejem, który znów służył w armii - kiedy z ostrego listu od Jurgensona dowiedział się cze- goś wprost przeciwnego, niż z depeszy brata. Nie tylko Erdmanns- ddrfer, który dyrygował II Suitą, był wściekły, że kompozytor nie dotrzymał obietnicy, iż będzie obecny na koncercie i pierwszym przedstawieniu Mazepy (opera "odniosłaby już znaczący sukces"). Sam car nie krył rozczarowania tajemniczą nieobecnością kompo- zytora na premierowym spektaklu opery, która została w rzeczy- wistości słabo przyjęta. "Słusznie zrobiłeś, że mnie okłamałeś- zapewniał Czajkowski Modesta. - Prawda mogłaby mnie zabić. Najbardziej irytujące w tym wszystkim jest to, że gdybym był in- ny, niż jestem, i zmusił się do wyjazdu do Petersburga, prawdo- podobnie wyjechałbym stamtąd uwieńczony laurami." Musiał zrezygnować z planów wyjazdu do Rzymu, dokąd za- prosili go Anna i Nikołaj, spędzający tam miesiąc miodowy, po- nieważ stan zdrowia Tani znów się pogorszył, a sam Czajkowski cierpiał na brak gotówki. Skorzystał z okazji, by odwiedzić małe- go Georges-Leona, i zapewniał sam siebie, że chłopczyk jest pod dobrą opieką. Składał również wizyty w swych tradycyjnych spe- lunkach. Potem z listu od Naprawnika dowiedział się o pilnym wezwaniu do stawienia się na dworze. Car życzył sobie osobiście z nim się spotkać. Czajkowski nie miał pojęcia, dlaczego. Ale wiedział, że Jego Carska Wysokość już zatwierdził inscenizację Eugeniusza Oniegina w przyszłym sezonie oświadczając, że to jego ulubiona opera. Takiego wezwania nie mógł zlekceważyć. Powierzając Tanię opiece nieszczęsnych nowożeńców, którzy wkrótce mieli przyjechać do Paryża, kompozytor ponownie po- jawił się w Petersburgu 15 marca, by się dowiedzieć, że Aleksan- der przyznał mu Order Świętego Włodzimierza IV klasy. Oficjal- na dekoracja odbyła się cztery dni później, po audiencji u caro- wej, która również stała się jego wielką wielbicielką. Obie uro- czystości wprawiły kompozytora w przerażenie - jak wyznał- tylko spore dawki bromu uchroniły go przed omdleniem ze zde- nerwowania - ale serdeczność pary władców zupełnie go roz- broiła. Wystarczy tylko spotkać się z carem, opowiadał Anato- lijowi, by zostać "jego najbardziej lojalnym poddanym". Car osobiście zapewnił Czajkowskiego, że bez względu na to, co mówią krytycy, jego opera Mazepa już odniosła sukces u publicz- ności. Jednak o wiele ważniejsze było to, że kompozytor odebrał ten moment jako symbol prawdziwego końca swego długiego urazu po nieudanym małżeństwie: mimo że nadal mogły krążyć jakieś plotki o tych skandalicznych wydarzeniach sprzed siedmiu lat, fakt, że został przyjęty na dworze, świadczył, iż może liczyć na szerszą akceptację jako człowiek całkowicie godzien szacunku, nie splamiony żadną hańbą. Ulga była wystarczająco duża, by wy- trzymał pełne trzy tygodnie w Moskwie, podejmowany przez przy- jaciół i dawnych kolegów z Konserwatorium, zanim pojawił się w chwale w Kamionce. Ukoronowaniem nadzwyczaj pomyślnego miesiąca była obecność u jego boku Aleksieja, w końcu ostatecz- nie zwolnionego ze służby wojskowej. Oznaką tego, że Czajkowski wyraźnie odzyskał dobre samo- poczucie, było to, że powrócił do prowadzenia dziennika, co robił tylko sporadycznie podczas niewesołych wydarzeń kilku ostatnich lat. Po raz pierwszy zaczął prowadzić prywatny dziennik jedenaś- cie lat temu, podczas samotnej podróży latem przez Szwajcarię; ale nic się nie zachowało pomiędzy tamtymi kilkoma impresjami z podróży i szczegółowymi, codziennie prowadzonymi notatkami z lata 1884 roku, spędzonego w Kamionce. Jeśli można wierzyć Modestowi, Czajkowski regularnie prowadził dzienniki od końca lat siedemdziesiątych do końca lat osiemdziesiątych i z przerwami na początku lat dziewięćdziesiątych, ale spalił większość z nich na dwa lata przed śmiercią. Nasuwa się nieodparty wniosek, że za- wierały one szczegóły jego życia erotycznego, co wywoływało nerwowość u coraz bardziej sławnego kompozytora. Jeśli tak, to dlaczego zachowały się dzienniki z letnich miesię- cy roku 1884? Ich główną treść, poza opisem codziennych wyda- rzeń ze szczególnym naciskiem na pracę przy III Suicie orkiestro- wej (opus 55), stanowi obrzydzenie do samego siebie, wywołane jego wewnętrznymi porywami, oraz rozwijające się uczucie do trzynastoletniego siostrzeńca, Boba Dawydowa. Wytłumaczeniem tego może być fakt, że najbardziej intymne, osobiste wyznania są pisane szyfrem, co daje szerokie pole ma- newru przy ich interpretacji. Na przykład 19 maja wieczorem, kiedy jak zwykle oddawał się grze w karty, "niezwykle się roz- gniewał, nie z powodu kart, ale bardziej z racji ogólnego, nieokreś- lonego odczucia, które nazwę Z. To Z jest mniej dręczące, lecz prawdopodobnie potężniejsze od X, ale jedno i drugie jest wielce nieprzyjemne." Następnego dnia: "Z naprawdę sprawia mi katu- sze. Niech Bóg mi wybaczy taką nikczemność!" A nazajutrz wie- czorem: "Zadręczany przez Z, co było tym bardziej przykre, że rano prawie się go pozbyłem." Szóstego czerwca: "Dziś wieczorem zadręczało mnie nie samo uczucie Z, tylko to, że ono we mnie jest." Piętnastego czerwca: "Nieprzeparty atak Z. Boże, wybacz i pomóż mi to przezwyciężyć!" A następnego wieczoru: "Nie mia- łem szczęścia w kartach. Z tego powodu, ale głównie z racji tysią- ca innych uczuć, składających się na to, co nazywam Z, byłem zły jak osa... Wróciłem do domu przytłoczony przemożną, nieodpar- tą presją Z." Przez całe lato Czajkowski pił i oddawał się hazardowi, więk- szość wieczorów spędzając na partyjkach winta, prekursora bry- dża, zazwyczaj tracąc pieniądze, ale winiąc za przegrane złe karty, a nie swoje mierne umiejętności. "Grał słabo - według jednego z jego partnerów, Władimira Pogożewa - ale z ogromnym prze- jęciem, z wielkim ożywieniem." Z tego względu (oraz innych, przedstawionych w końcowych rozdziałach) Aleksander Poznan- ski różni się od wszystkich wcześniejszych biografów Czajkow- skiego, odrzucając wszelkie seksualne interpretacje liter-symbo- li X i Z. Dawid Brown opowiada się za konsensusem, argumentu- jąc, że: "Symbole X i Z... oznaczają ciągoty homoseksualne." Z rozwlekłością, graniczącą z perwersją, Poznanski sugeruje, że kompozytor sam "nie rozumiał w pełni, co czasami go opanowu- je... O ile Z ma jakiś aspekt fizyczny, było to somatyczne ujaw- nianie się stanu nerwów Czajkowskiego." Jeśli X i Z symbolizu- ją drobne dolegliwości fizyczne, jak nie szczędząc wysiłków stara się udowodnić Poznanski, po co tyle zachodu, by pisać o tym szyfrem? Dlaczego to robił, jeśli świadczą one - według innej tezy Poznanskiego - o wstydzie kompozytora w związku z na- padami złości za stolikiem do gry w karty? Jeśli występują zawsze w kontekście gry w karty, to czy nie dlatego, że Czajkowski grywał w karty niemal co wieczór, a X i Z zdają się go gnębić przede wszystkim nocami? Utrzymywanie, że X uosabia poczucie winy w związku z oddawaniem się hazardowi, jest równie logicz- ne, jak twierdzenie na podstawie motywu "X", występującego na popielniczce kompozytora (którą nadal można oglądać na jego biurku w Klinie), że symbolizuje nieudane próby zerwania z pale- niem. X i Z prześladowały Czajkowskiego nocami, i nocami dręczyła go jego samotność - co było szczególnie dotkliwe w kontekście grzesznych tęsknot za trzynastoletnim Bobem. W dniu swych urodzin, 7 maja "cały dzień napawałem oczy widokiem Boba. Jak zachwycająco wygląda w swym białym garniturku." Przez całe la- to miał obsesję na punkcie chłopca. "Bob spacerował ze mną w ogrodzie, a potem przyszedł do mojego pokoju. Och, jaki uro- czy jest ten Bob" (8 maja). "Siedziałem w oknie i rozmawiałem z [Natą i] Bobem... Ach, cóż za ideał z tego Boba! (9 maja). ,Przechadzka z Bobem... Jakiż to drogi chłopak!" (10 maja), "Po kolacji (przed którą, ku jego wielkiej radości, grałem duety forte- pianowe z moim kochanym, niezrównanym, cudownym, idealnym Bobem) grałem w winta... Pomiędzy robrami poszedłem zobaczyć mojego aniołka Boba" (13 maja). "Lew i Bob wyjechali na tak długo, że bardzo się zdenerwowałem... (15 maja). "Po obiedzie włóczyłem się z Bobem" (18 maja)... "Zrywałem z Bobem konwa- lie" (19 maja)... Bob choruje... Bob czuje się lepiej" (21 maja)... Ostatniej nocy miałem dziwny sen: śniło mi się, że włóczyłem się z Bobem" (23 maja)... "W końcu Bob doprowadzi mnie do sza- leństwa swym niewysłowionym urokiem" (24 maja). Ten ostatni, szczery zapis, zbiega się z pierwszą wzmianką o katuszach, spowodowanych tamtego wieczoru przy kartach przez X i Z. Potem pojawiają się w duecie z coraz wyraźniejszą tęsknotą za Bobem: "Po obiedzie siedziałem w swoim gabinecie z Bobem" (25 maja)... "Czytałem z Bobem Kryłowa" (26 maja)... "Siedziałem kilka godzin z Bobem na ławce w oranżerii" (28 ma- ja)... "Siedziałem z Bobem na dachu (tylko dla tego aniołka tam się wdrapałem)... [Po kolacji] grałem z Bobem w specjalną, trzy- maną w tajemnicy, najbardziej zabawną grę" (30 maja)... "Poszed- łem z Bobem (najdroższym!) nad urwisko... Grałem dla Boba piosenki dziecięce... [Wieczór tańców, podczas którego] grałem kadryle na motywach, podsuniętych mi przez Boba, co sprawiło mu olbrzymią przyjemność" (31 maja)... "Przed obiadem grałem Bobowi swoje piosenki... Po podwieczorku usiadłem do pracy, ale Bob mnie od niej oderwał... Kilka razy wychodziłem, szukając Boba. Jeśli tylko nie pracuję lub nie spaceruję (co dla mnie jest też pracą), zaczynam tęsknić za Bobem. Strasznie go kocham..." (3 czerwca). I tak dalej - czytanie Gogola z Bobem (4 czerwca), wysiady- wanie na stopniach ganku z Bobem (7 czerwca), przygotowywanie Boba do jazdy na koniu (11 czerwca), "nierozłączny z moim cu- downym, niezrównanym Bobem" (12 czerwca), rozmowa z Bo- bem o szkole (14 czerwca) - aż do 15 czerwca, pięć dni przed planowanym wyjazdem, kiedy to Czajkowski odkrywa coś, czego najwyraźniej się nie spodziewał: "Dziwna rzecz. Strasznie nie mam ochoty stąd wyjeżdżać. Myślę, że wyłącznie z powodu Boba". Pomiędzy tym wszystkim, oprócz uwag o X i Z, pisze kursywą o "uczuciu" (11 czerwca)... "Przez cały dzień uczucie" (12 czerw- ca)... "Po obiedzie uczucie zaczęło mijać" (13 czerwca)... "Odrobi- na uczucia" ( 15 czerwca). Obok tych zaszyfrowanych fragmentów i opisu zwyczajnych codziennych zajęć, te tajemnicze uwagi mogą jedynie oznaczać wstyd w związku z przypływami i odpływami libido, szczególnie wywołanymi przez dojrzewającego siostrzeńca. "Z" reprezentuje sam pociąg płciowy, a znacznie rzadszy "X" po- czucie winy w związku ze sposobami jego rozładowywania. Jeśli to Modest zniszczył inne dzienniki, pewny, że i tak nikt nie podważy jego historyjki o spaleniu ich przez samego autora, te zostawił, być może pragnąc zachować chociaż trochę materiału źródłowego dla wzbogacenia swej nudnej narracji. Przy odrobinie dobrej woli mógł oszukiwać samego siebie, jak Poznanski blisko sto lat później, że są niejasne. Trzeci rok z rzędu Czajkowskiemu udało się ukończyć większy utwór, III Suitę, pomimo domowych problemów Dawydowów. Tego roku rodzina dodatkowo mu się naraziła, nie siląc się na ukrywanie swej antypatii do jego ukochanego służącego Aleksieja, któremu Czajkowski nadmiernie pobłażał. Jego skrępowanie po- większył przyjazd siostry Lwa, Wiery (Butiakowej), niedawno owdowiałej, która zwiększyła katusze, powodowane przez X i Z, niepokojącym okazywaniem afektu. Ale było to tylko preludium do kolejnego nowego uczucia, narastającego w Czajkowskim, być może bardzo spóźnionego, o którym po raz pierwszy napisał w dzienniku pod datą 6 maja, w przeddzień czterdziestych czwartych urodzin, pomiędzy trady- cyjnym samoobwinianiem się: Wkrótce będę miał czterdzieści cztery lata. Jak długo już żyję i prawdę mówiąc, bez fałszywej skromności, jak mało osiągnąłem! Nawet jeśli chodzi o moją prawdziwą pracę, nie ma tam nic, szczerze mówiąc, doskonałego, idealnego. Nadal szukam, waham się, zastanawiam. A jeś- li chodzi o resztę? Nie przeczytałem niczego [wartościowe- go], nie wiem nic. Jedynie na winta tracę masę cennego czasu. Zaczynam myśleć, że to szkodzi mojemu zdrowiu. Spokojne życie, jakiego krótko zaznałem, nie niepokojony przez cokolwiek, minęło. Jest zbyt dużo zamieszania, zbyt wiele nerwów, zbyt wiele tego, czego dziwak w moim wie- ku nie może znosić ze spokojem umysłu. "Nie - kończy. - Pora zamieszkać u siebie i zacząć żyć po swojemu. CZĘśĆ V 1885-1891 ZNAKOMITOŚĆ Przeżywam bardzo zagadkowy etap swojej podróży do grobu ROZDZIAŁ XIII Własny dom Czajkowski spędził większość swego dorosłego życia, próbując uciec od Rosji - najczęściej po premierze swoich kolejnych dzieł. Podczas ostatnich kilku lat, kiedy jego włóczęga po Europie była przerywana okazjonalnymi, najwyraźniej niechętnymi powrotami do domu, zaczął bardziej niż kiedykolwiek odczuwać tęsknotę za ojczyzną. Jednak kiedy już się znalazł w kraju, nie mógł się do- czekać wyjazdu. Czajkowski zaczął teraz rozumieć, dlaczego jego uczucie do ojczyzny, chociaż tak głębokie, jest jednocześnie tak niejasne. Je- go wyraźne umiłowanie rosyjskiego krajobrazu i głębokie przy- wiązanie do rosyjskiego ludu i jego kultury zawsze były uwarun- kowane faktem, że sam nigdy właściwie nie zapuścił tu korzeni. Osiągnął wiek czterdziestu czterech lat - w jego oczach stosun- kowo zaawansowany - nigdy nie mając własnego domu. Tylko podczas lat pracy w Konserwatorium Moskiewskim, których większość spędził mieszkając z Rubinsteinem i innymi, przez krótki czas wynajmował mieszkanie. Kilka dni, spędzonych pod jednym dachem z żoną, w ogóle się nie liczy. W Moskwie i Pe- tersburgu zatrzymywał się u braci lub przyjaciół; na wsi, czy to na Ukrainie, czy też gdzie indziej, od lat korzystał z gościnności pani von Meck i Dawydowów, Szyłowskiego i Kondratjewa. Teraz, kiedy wcześniejsze przyjaźnie się pokończyły, a te na całe życie straciły swój blask, zaczął postrzegać siebie jako pasożyta, którym w dużym stopniu - pomijając jego finansowe uzależnienie od pani von Meck - rzeczywiście był. Pewne wydarzenie tamtego lata w Kamionce powiększyło to szczególne przygnębienie. "Przez cały ostatni wieczór byłem w po- sępnym nastroju - zwierzał się Modestowi - ponieważ na obiad znów był kurczak, z innego dania zrezygnowano, zastępując go jogurtem. Jestem już za stary na darmozjada... Były tysiące in- nych drobiazgów, które mi uzmysłowiły w całej pełni moją naturę pasożyta. Nie zniosę tego dłużej, muszę koniecznie zamieszkać we własnym domu." Takie pragnienie ujawniło się u niego po raz pierwszy podczas ponurej jesieni 1882 roku, kiedy zachowanie Tani zupełnie zatruło atmosferę w Kamionce. Starając się podnieść na duchu zarówno siebie, jak Aleksieja, przebywającego w koszarach w Moskwie, Czajkowski odmalował idylliczny obrazek ich wspólnego życia po tym, jak jego służący ostatecznie zakończy służbę wojskową: "Marzę sobie, że - jeśli nadal będę żył, kiedy skończysz służbę wojskową - przestanę mieszkać kątem u rozmaitych osób i na dobre osiądę w jakimś przyjemnym miejcu w Moskwie. We dwójkę stworzymy prawdziwy dom w jakimś ładnym mieszkaniu ze wszystkimi wygodami... Modlę się do Boga, by te dwa lata jakoś minęły, i by moje marzenie się spełniło." Może w nadziei przyspieszenia tego procesu, podzielił się swymi marzeniami rów- nież z panią von Meck. "Zacząłem myśleć o zamieszkaniu na stałe w jakimś własnym domu - zwierzał jej się z Paryża na początku następnego roku. - To tułacze życie zaczyna mnie męczyć. Nie wiem jeszcze, czy znajdę sobie coś na przedmieściach Moskwy czy w jakimś bardziej odludnym zakątku. Różne pomysły przychodzą mi do głowy. Tak czy inaczej, za wszelką cenę muszę w końcu zamieszkać we własnym domu." Tak bardzo mu się spodobało w Moskwie podczas ostatniego tam pobytu, że nawet zaczął się rozglądać za mieszkaniem do wy- najęcia. Nie dopisało mu szczęście, ale poprosił Anatolija, by miał to na względzie. Teraz z Kamionki, gdzie znów był razem ze swoim ukochanym Aloszą, przekazał szczegółowe instrukcje ni mniej, ni więcej, tylko Pachulskiemu, który zaproponował mu pomoc w poszukiwaniach. Przekazując je przez panią von Meck, Czajkowski niewątpliwie miał nadzieję, że ona z kolei zaoferuje wsparcie finansowe: Nie zależy mi na hektarach ziemi, to znaczy pragnę tylko mieć skromny dom z przyzwoitym ogrodem. W pob- liżu koniecznie musi przepływać rzeka. Jeśli niedaleko bę- dzie las, tym lepiej. Ale oczywiście mam na myśli las, na- leżący do kogoś innego - bo, powtarzam, chcę mieć tyl- ko przyzwoity dom i ogród. Ta dacza czy willa musi być bezwzględnie wolnostojąca, nie w szeregu innych dacz, a przede wszystkim blisko stacji kolejowej, żeby Modest mógł zawsze bez trudu do mnie przyjechać... Najważniej- sze, żeby okolice były przyjemne i piękne. Jeśli dom znaj- dowałby się gdzieś w dole i z okien nie roztaczałby się ładny widok, nie odpowiadałoby to moim potrzebom. Fabryka w pobliżu też byłaby wielce niepożądana. Myślę, że to już wszystko.. Nie rezygnując z poszukiwania odpowiedniego domu, Czaj- kowski spędził drugą część roku 1884 jak zawsze niczym koczow- nik, korzystając z gościnności rodziny i przyjaciół. Z Kamionki wyjechał do Modesta, przebywającego w majątku Konradich w Grankinie, gdzie kontynuował pracę przy partyturze III Suity i robił korekty libretta mozartowskiego Wesela Figara, przetłu- maczonego przez niego na rosyjski. Teraz przystąpił do kompo- nowania nowego koncertu fortepianowego, mimo nadal miesza- nych uczuć odnośnie do ostatecznej formy, jaką miałby mu na- dać; wkrótce przerobił go na niekonwencjonalny dwuczęściowy utwór o niezwykłym stopniu trudności, z którego w końcu po- wstała Fantazja koncertowa (opus 56). Dzieło jeszcze nie przybrało ostatecznego kształtu, kiedy na początku sierpnia kompozytor przeniósł się do Skabajewa pod Moskwą, gdzie Anatolij z rodziną wynajęli letni dom. Ponieważ brakowało tam fortepianu, Czaj- kowski spędził sześć tygodni, cierpliwie rozwiązując problemy in- nych: pomagał Modestowi znaleźć właściwe zakończenie jego no- wej sztuki, wystąpił w roli arbitra w sporze Taniejewa z Albrech- tem i pielęgnował swego dawnego przyjaciela Laroche'a, złożone- go syfilisem i nie mogącego pisać. Kompozytor, który w ciągu kilku ostatnich lat nie raz wstawiał się za Laroche'em w Konser- watorium, teraz spisywał dyktowane przez niego recenzje - cho- ciaż panicznie się bał zarazić od przyjaciela chorobą. Zamierzał wrócić do Kamionki, ale pospiesznie porzucił ten zamiar, kiedy się dowiedział, że Lew przywiózł tam z Paryża Ta- nię. Praca w takich warunkach byłaby wykluczona, więc zwrócił się do pani von Meck, czy mógłby w końcu pojawić się w jej no- wej posiadłości w Pleszczejewie - naturalnie po jej wyjeździe. Przybył tam 13 września, mając przed sobą cały miesiąc na spo- kojną pracę. Dokończył partyturę Fantazji koncertowej, skompo- nował jeden krótki utwór fortepianowy, Impromptu-Capriccio (zamówiony przez francuskie pismo "Gaulois" do antologii, z któ- rej dochód miał być przeznaczony na pomoc dla ubogich muzy- ków) i dwie pieśni, które ostatecznie wejdą do cyklu 6 romansów (op. 57). Pobyt zakłóciła mu okropna awantura z ojcem Pachul- skiego, zarządcą majątku, który był oburzony widokiem Aleksie- ja, śpiącego w buduarze pani von Meck, obok pokoju Czajkow- skiego. Kompozytor się uniósł gniewem, stwierdził, że jego służą- cy będzie spał tam, gdzie on sobie zażyczy, i oświadczył, że ten incydent "zupełnie mu zatruł" wizytę u pani von Meck. Jednak do 6 października udało mu się ostatecznie ukończyć Fantazję kon- certową. Utwór dający właściwie jedynie okazję do popisu dla pianisty-wirtuoza i dzisiaj bardzo rzadko wykonywany, po raz pierwszy został zagrany 6 marca następnego roku w Moskwie przez Taniejewa, odnosząc wielki sukces. Zobligowany do powrotu do Moskwy przed 31 października, na inscenizację z carskiego polecenia Eugeniusza Oniegina w Tea- trze Wielkim, Czajkowski był rozczarowany, że sam car nie może być obecny na spektaklu z powodu żałoby na dworze. Jak zwykle recenzje były neutralne, a niektóre uwagi krytyczne Cui tak per- wersyjne, że wzbudzają śmiech u miłośników opery z końca dwu- dziestego wieku. Dawny zły duch Czajkowskiego wybrał z opery wszystkie najbardziej niezapomniane fragmenty, by je surowo ocenić. Na przykład scena pisania listu przez Tatianę zawiera "tylko jedną czy dwie udane frazy" przynoszące ulgę po "mono- tonii, pustce i wulgarności całej reszty"; scena pojedynku sprawia "komiczne wrażenie", aria Leńskiego przypomina "żałosne, dia- toniczne kwilenie". Aria Griemina była "banalna" a arioso Onie- gina "pospolite". Według Cui Oniegin był "poroniony... całkowi- cie słaby i bezwartościowy." Pozostali Rosjanie, od cara po rzesze zwykłych miłośników muzyki, widzieli w nim arcydzieło Czajkowskiego - wielokrotnie powtarzane, a do tego zawsze przy pełnej sali. Chociaż raz kom- pozytor nie dał się wyprowadzić z równowagi krytyką. Jeśli byłby zmuszony wybierać pomiędzy wrogością publiczności i uszczypli- wościami prasy, zawsze "wolałby to drugie". Wkrótce Oniegin zy- skał popularność w całej Rosji, przynosząc kompozytorowi wy- starczające tantiemy, by miał zabezpieczenie finansowe do końca życia. Ale ważna była nie tylko kwestia pieniędzy. O ile do tej pory Czajkowski miał miłośników wśród kolegów-muzyków i wy- rafinowanej publiczności koncertowej, Oniegin zapewnił mu sze- roką popularność. Raz Modest ma rację twierdząc, że dzięki Onie- ginowi Czajkowski stał się "sławny wśród mas i przez nie kochany". Możemy nawet się zgodzić z opinią jego brata, że od tej pory "Piotr Iljicz osiągnął najwyższy stopień popularności, jakim kiedykolwiek cieszył się rosyjski kompozytor w swojej ojczyźnie." Nie czmychnąwszy za granicę po pierwszym wieczorze, jak to miał w zwyczaju, Czajkowski dał carowi jeszcze trzy razy szansę wysłuchania Oniegina, nim ostatecznie się poddał i wyjechał do Europy, by odwiedzić Kotka złożonego ciężką chorobą. Podczas czterech dni pobytu w Berlinie zajął się dwoma niezwykłymi zle- ceniami: dwiema pieśniami Cherubinów (w odpowiedzi na apel cara o więcej muzyki cerkiewnej) i Elegią na cześć I. W. Samarina na orkiestrę smyczkową, dla uczczenia złotego jubileuszu wybit- nego aktora, producenta i dramaturga, który jako profesor dra- matu w Konserwatorium w roku 1879 wystawił po raz pierwszy Oniegina. Krótki, ale wzruszająco melancholijny utwór począt- kowo był traktowany przez kompozytora jako prywatny dar, zbyt niepozorny, by był wart opublikowania; jednak w 1890 roku, pięć lat po śmierci Samarina, zmienił zdanie i wydał go pod pierwot- nym tytułem, dedykując pamięci przyjaciela. Nie jest znana gene- za nazwy "Elegia", pod którą ten utwór słusznie zdobył sobie trwa- łe miejsce w repertuarze orkiestr smyczkowych. 19 listopada Czajkowski był już w Monachium w drodze do Davos. Zastał Kotka w gorszym stanie, niż się tego spodziewał. Spędził tydzień omawiając z lekarzem przypadek swego wielolet- niego przyjaciela, podnosząc Kotka na duchu i zostawiając mu dość pieniędzy na pokrycie wszystkich wydatków do czasu swego powrotu. W Paryżu znów wydał pieniądze - na opiekę nad Geor- ges-Leonem - kiedy z Petersburga nadeszła miła wiadomość, że uwerturze Romeo i Julia przyznano nagrodę Glinki w wysokości 500 rubli - pierwszą z kilku nagród, jakie otrzyma Czajkowski w ciągu najbliższych lat. Skłoniło go to do sprawienia sobie cał- kiem nowej garderoby. Skorzystał również z odrobiny samotnoś- ci, by napisać jeszcze trzy pieśni, między innymi Powiedz, o czym w cieniu gałęzi, tym samym kończąc 6 romansów (op. 57), pierw- szy cykl pieśni opublikowany po ponad czterech latach. W połowie grudnia dwa kolejne miesiące tułaczki, które na- stąpiły tak szybko po rozpoczęciu poszukiwań własnego domu, zaczęły zbierać swoje żniwo. "Nie potrafię ci wyrazić, jaki jestem od kilku dni znurzony i przygnębiony - napisał z Paryża do Mo- desta. - Czuję głęboką tęsknotę za krajem rodzinnym, pragnę być w domu i wcale mnie nie pociesza fakt, że jutro udaję się do Rosji. Chcę jechać do domu. Ale w Rosji wciąż nie czeka na mnie dom. Tak czy inaczej muszę go znaleźć. Cztery dni później był już w Petersburgu u Modesta wciąż przeżywając rozterkę, czy szukać domu w mieście - "muszę się przyznać, że odczuwam potrzebę posiadania towarzystwa" - czy na wsi, co zapewniałoby mu samotność, za którą najczęściej tęsk- ni. Cykl dobrze przyjętych koncertów w połączeniu z utrzymującą się popularnością Oniegina sprawiły, że stał się sławny. Kiedy z Davos nadeszła wiadomość, że stan Kotka znacznie się pogor- szył, wiedział, że powinien do niego pojechać, ale po prostu nie mógł się zmobilizować do odbycia podróży. Kiedy po dziesięciu dniach pobytu w stolicy pojawił się w Moskwie, czekał już tam na niego list z wiadomością o śmierci Kotka. Przez cztery dni nie mógł się zebrać, by poinformować o tym rodziców swego starego przyjaciela. Jego listy do pani von Meck, w których pogrążony w żalu opisywał swoje wieloletnie przywiązanie do Kotka, spotkały się z chłodną obojętnością. Ostatecznie dzięki niemu się poznali, kiedyś należał do świty pani von Meck. Ale starsza pani, coraz bardziej gnębiona troskami, nie potrafiła wybaczać; nawet wobec swego ukochanego Piotra Iljicza nie mogła się zdobyć na nic po- nad kilka zdawkowych słów w związku ze śmiercią jego przyjacie- la. Ten nie wyrażony na głos dysonans między Czajkowskim i je- go dobrodziejką stanowił miarę pogłębiającego się dystansu mię- dzy nimi, do czego teraz przyczyniały się jeszcze problemy, wywo- łane przez małżeństwo Nikołaja i Anny, u których kompozytor się zatrzymał w Moskwie. Małżonkowie byli ze sobą dość szczęśliwi; ale energiczna Anna, która szybko zaczęła dominować nad swym bezwolnym mężem, doprowadzała swą teściową do szału sprzeci- wiając się jej w najrozmaitszych sprawach rodzinnych, a przede wszystkim swoim stanowiskiem, zajmowanym w wojnie między najstarszym synem pani von Meck, Władimirem, a resztą rodziny. Małżeństwo nie tylko nie przyczyniło się do zbliżenia się Czaj- kowskiego i pani von Meck, groziło, że wbije między nich klin. Czajkowski mężnie unikał poróżnienia się ze starszą panią, właś- ciwie wypierając się swej siostrzenicy w listach do swojej dobro- dziejki, ubolewając nad tym, że ich wspólne marzenie doprowa- dziło do powstania takich komplikacji. Pani von Meck ukrywała przed kompozytorem swoje prawdziwe uczucia, próbując lekko traktować sprawy, które w rzeczywistości sprawiały jej głęboki ból. Abstrahując od tego, kto w tym rodzinnym sporze miał rację, świadczy on, że ani Nadieżda von Meck ani Anna nie miały łat- wego charakteru. Użalając się nad nimi obydwiema, chociaż natu- ralnie przede wszystkim chodziło mu o to, by nie stracić swego subsydium, Czajkowski znalazł się u kresu wytrzymałości, kiedy również od Nikołaja usłyszał ostre słowa na temat matki. Taki brak lojalności był w oczach kompozytora czymś niewyobrażal- nym; Czajkowski zaczął się poważnie obawiać, że jego siostrzeni- ca rzeczywiście zepsuła mężowi charakter. "Codziennie i na wszelkie sposoby - unosił się w liście do Modesta - Kola Meck powtarza, że (1) Nadieżda Filaretowna jest narwaną i nieznośną staruchą; (2) Władimir Meck [jego brat] jest szachrajem, a jego żona rozpustną babą; (3) - Julia [von Meck, jego siostra] jest nikczemną harpią; (4) Sasza Benningsen [inna siostra] jest złośliwą plotkarką; (5) Saszok [jego brat Alek- sander) jest zły, mściwy, bezduszny; (6) Jołszina [jego siostra Jeli- zawieta] jest skończoną idiotką..." I tak dalej. "Pamiętasz tego poczciwego Kolę, który kiedyś latał ze zdjęciami członków swojej rodziny? Jakiego potwora uczyniła z niego Anna!" Jeśli pogłębiający się niesmak wobec własnej rodziny umacniał jego pragnienie posiadania swojego domu, jeszcze bardziej wpły- wała na to rosnąca popularność. 24 stycznia w Petersburgu Hans von Bulow dyrygował prawykonaniem III Suity oraz I Koncertem fortepianowym, który odniósł prawdziwy triumf. Zdaniem Mode- sta nigdy wcześniej żadne rosyjskie dzieło symfoniczne nie zostało przyjęte z takim entuzjazmem; nigdy Czajkowskiego nie obsypano takimi pochwałami. W połączeniu z utrzymującą się popularnoś- cią Oniegina, jak do tej pory był to szczyt jego powodzenia- jeden z tych momentów, jak to ujął w liście do pani von Meck, "które są największą nagrodą dla artysty... sprawiają, że dla nich warto żyć i pracować". A jednak, jak zawsze, powodzenie miało słodko-gorzki smak. Nazajutrz było mu "niedobrze" od całego tego napięcia. Cztery dni później car w końcu przybył na piętnasty spektakl Eugeniusza Oniegina, zaprosił kompozytora do swojej loży, gdzie para wład- ców okazała mu niezwykłą łaskawość i uprzejmość. Było to bar- dzo przyjemne, jak pisał Czajkowski do wszystkich bez wyjątku, jednak pragnął od tego uciec. Zdobył sobie teraz taką pozycję, że wystarczyło jego jedno słówko, a Teatr Wielki wystawił Mazepę wyłącznie z uwagi na von Bulowa, przyjeżdżającego z wizytą. Czajkowski był również zachwycony, że wybrano go dyrektorem moskiewskiego oddziału Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego. Ale przede wszystkim chciał uciec. "Moje sukcesy sprawiają mi więcej cierpienia niż przyjemności - napisał do pani von Meck.- Pragnienie ukrycia się gdzieś daleko, pragnienie swobody, spokoju, samotności, przewyższa poczucie spełnienia się artystycznych am- bicji." Jeśli kilka ostatnich lat stanowiło reakcję na tragedię jego małżeństwa i późniejszy lęk przed skandalem, teraz był zmęczony wieczną tułaczką. Powodzenie i sława pogłębiały w nim pragnie- nie samotności. Jego trochę niekonsekwentna, przypadkowa twórczość z ostatnich kilku lat odzwierciedlała dręczący go nie- pokój. Teraz, kiedy w końcu znalazł vita nouva w swoim pierw- szym prawdziwym domu, odnalazł również spokój i stabilizację, by móc przystąpić do pracy nad swoim pierwszym prawdziwym arcydziełem od skomponowania Eugeniusza Oniegina. Przed opuszczeniem Moskwy Czajkowski dał ogłoszenie w lo- kalnej gazecie: "Samotny pan szuka daczy do wynajęcia". Wśród odpowiedzi znalazł ofertę z Majdanowa, oddalonego dwie wiorsty od małego miasteczka Klin, leżącego sto kilometrów na północ od Moskwy, godzinę jazdy pociągiem. "Powiedziano mi, że okolice są prześliczne, dom jest umeblowany i wyposażony we wszystko, co niezbędne - pisał do pani von Meck. - Ma dużo pokoi, a widok z okien jest niezrównany." Podjął "heroiczną decyzję" i wysłał Aleksieja, by sfinalizował transakcję. "Wynajmę go na rok, a jeśli utrzymanie domu okaże się za drogie na moją kieszeń, będę szukał czegoś tańszego." Czynsz wynosił tysiąc rubli rocznie. Kiedy tydzień później Czajkowski przyjechał tam z Petersbur- ga, w pierwszej chwili był rozczarowany. Okazało się, że to, co jego służący uważa za wspaniałe, odmiennie wygląda w oczach kompo- zytora. "To, co zdaniem Aloszy jest wspaniałe i luksusowe, mnie uderzyło jako pretensjonalne, niegustowne, zniszczone i brudna- we - pisał Modestowi. - Natychmiast zadecydowałem, że Maj- danowo nie będzie moim stałym domem." Ale położenie było "uro- cze", a widok "bardzo przyjemny". Przede wszystkim uczucie, że w końcu jest u siebie, wystarczyło, by nabrał otuchy. "Niewątpli- wie da się tu pomieszkać przez rok, a przynajmniej do zimy. Latem powinno tu być bardzo ładnie." Z chwilą kiedy zatrudnił kucha- rza i pokwitował odbiór swego fortepianu, poprawił mu się nastrój. Jakież to szczęście być u siebie! Jakim dobrodziej- stwem pewność, że nikt się nie pojawi, by przeszkodzić mi w pracy, lekturze, spacerze! Teraz wiem na pewno, że mo- je marzenie, by spędzić resztę swych dni pośród rosyjskie- go krajobrazu, nie jest chwilowym kaprysem, ale praw- dziwą i głęboko zakorzenioną potrzebą mojej natury. Pod koniec pierwszego tygodnia, kiedy przyszły gazety i czaso- pisma, jego szczęście osiągnęło pełnię. "Dużo czytam, robię postę- py w angielskim i dobrze mi się pracuje - donosił Modestowi.- Jem, spaceruję i śpię kiedy chcę i jak długo chcę. Jednym sło- wem - żyJę!" Klin i jego okolice staną się bazą Czajkowskiego do końca jego życia. Jeśli jego lata wędrówek jeszcze niezupełnie się skoń- czyły, podobnie jak jego miłość do ojczyzny, przeplatana niena- wiścią, zamieszkanie we własnym domu zaspokajało pilną potrze- bę. Ten spokojny, nawet jeśli nie wyjątkowo urodziwy krajobraz, zainspiruje go do stworzenia przynajmniej jeszcze trzech wielkich arcydzieł, jak również kilku najpopularniejszych utworów, jakie skomponował. Pierwszy, niezwykle ambitny zamiar odzwiercied- lał ponury nastrój kompozytora po śmierci Kotka. Czajkowski znowu wiele zawdzięczał Bałakiriewowi, który po ponad dziesię- cioletniej przerwie ponownie pojawił się w jego życiu. Od czasu, kiedy pełnił rolę "ojca chrzestnego" przy Romeo i Julii, Bałakiriewa opuściło szczęście, tak jak niezmiennie sprzy- jało ono Czajkowskiemu. Doprowadzony do głębokiej depresji ubóstwem, niegdyś wybitny kompozytor był zmuszony podjąć pracę na kolei i na pięć lat prawie całkowicie wycofał się z życia muzycznego. Kolejne pięć lat zajął mu wolny i niełatwy powrót, nim miłość do Szekspira nie doprowadzi do ponownego zbliżenia tego sympatycznego, nawet jeśli często apodyktycznego staruszka z jego dawnym protegowanym, a teraz kompozytorem o między- narodowej sławie. Po ukończeniu w 1880 roku poprawionej i ostatecznej wersji uwertury fantastycznej Czajkowski uznał, że przyzwoitość wyma- ga, by posłać jej egzemplarz temu, któremu utwór był zadedyko- wany. Nie wiedząc nawet, gdzie szukać Bałakiriewa, posłał mu partyturę na adres Bessela, ich wspólnego wydawcy. Minął rok, prawdopodobnie na skutek opieszałości Bessela, nim Czajkowski otrzymał entuzjastyczną odpowiedź. "Pański łaskawy list i dedy- kacja świadczą, że być może nie wymazał mnie Pan całkiem ze swej pamięci" - pisał zachwycony Bałakiriew i - co dla niego typowe - korzystając z okazji zaprosił Czajkowskiego, by go nie- zwłocznie odwiedził w Petersburgu (i przy okazji wytknął błąd w partyturze Franceski). Śledził postępy Czajkowskiego z dumą i podziwem, "ciesząc się, że Pański talent rozkwita... Mam na- dzieję, że wkrótce otrzymam od Pana nowe wieści i że jak tylko będzie Pan w Petersburgu, nie zapomni Pan o swoim starym przy- jacielu, który szczerze Pana kocha..." W tym samym liście Bałakiriew nie mógł się powstrzymać, by nie zaproponować Czajkowskiemu "tematu kolejnej symfonii, z którym wspaniale sobie Pan poradzi". Zajęty w tym czasie pi- saniem partytury Mazepy, Czajkowski zdobył się tylko na zdaw- kową odpowiedź, co nie zniechęciło Bałakiriewa. Przedstawił mu szczegółowy program symfonii, opartej na byronowskim Manfre- dzie. Pierwotnie naszkicowana przez Stasowa dla Berlioza, przy- puszczalnie pomyślana jako ciąg dalszy jego Harolda w Italii, leża- ła niewykorzystana u Bałakiriewa, kiedy Francuz się wymówił złym stanem zdrowia i podeszłym wiekiem. Początkowo Czaj- kowski też się wahał, tłumacząc, że temat go nie porwał. Charak- terystyczne dla Bałakiriewa namowy - "musi Pan, oczywiście, zdobyć się na wysiłek, podejść do tego bardziej samokrytycznie, niczego nie przyspieszać" - zdaje się, że tym bardziej zniechęciły Czajkowskiego: Może mógłbym zdobyć się na wysiłek, jak to Pan ujął, i wycisnąć z siebie szereg bardziej czy mniej interesujących epizodów, w których znalazłby Pan konwencjonalnie po- nurą muzykę, by oddać beznadziejne rozczarowanie Manfreda, i dużo błyszczących instrumentalnych iskierek w scherzo "Alpejska wróżka", ze słońcem wschodzącym w wyższych rejestrach skrzypiec, i Manfredem umierają- cym przy wtórze grających pianissimo puzonów. Mógł- bym to wszystko ubrać w pikantne harmoniczne cieka- wostki i przedstawić światu pod złowieszczym tytułem Manfred - Symphonie d'apres etc. Mógłbym nawet zyskać odrobinę pochwały dla tego dziecka moich muzycznych lędźwi. Ale taka praca mnie nie pociąga. Lecz Bałakiriew się nie poddawał i dwa lata później Czajkow- ski zmienił zdanie. Wydaje się, że tym razem zainterweniował sam Bóg. W poszukiwaniu samotności pod koniec ciężkiego roku 1884 Czajkowski z nową żarliwością powrócił do religii - w czym swój wkład miał również Bałakiriew, który był teraz dyrektorem Ce- sarskiego Chóru Kościelnego z siedzibą w kaplicy cara w Peters- burgu. Kiedy obaj panowie odnowili swoją przyjaźń, Czajkowski przy okazji umocnił swą wiarę w Boga. Pod wpływem Bałakiriewa sprecyzował swoje dość niewyraźne, częściowo zabobonne tęskno- ty, o których wcześniej pisał do pani von Meck po lekturze Spo- wiedzi Tołstoja: Oświecenie spadło na mnie wcześniej niż na Tołstoja, prawdopodobnie dlatego, że jestem bardziej naiwny... Cho- ciaż łatwo się zniechęcam i mam prawdziwy talent do tra- cenia serca nawet do takiego stopnia, że przy najmniejszym niepowodzeniu pragnę zapomnienia, gdzie bym był bez wiary w Boga, bez gotowości godzenia się z jego wolą? Dla Czajkowskiego religia była bardziej lekiem na troski niż potrzebą intelektualną. Jednak tamtej jesieni, spotkawszy się po- śród kuszącej scenerii kaplicy cesarskiej z odrodzonym Bałakirie- wem, skorzystał z okazji, by prowadzić długie dysputy religijne, które chyba umocniły jego wiarę. Po jednym z takich spotkań napisał do swojego dawnego mentora: "Byłem głęboko poruszony naszą wczorajszą rozmową. Jaki z Pana dobry człowiek! I naj- prawdziwszy przyjaciel! Jak bardzo bym chciał, żeby oświecenie, jakie dotknęło Pańską duszę, spłynęło również na mnie. Powiem Panu szczerze, że bardziej niż kiedykolwiek pragnę pocieszenia i wsparcia Jezusa. będę się modlił, by wiara w niego umocniła się we mnie." Przebiegły Bałakiriew, naciskając na Manfreda, po- wtarzał niczym echo apel cara, zachęcającego Czajkowskiego do komponowania muzyki cerkiewnej, obiecując, że będzie wykony- wana przez Cesarski Chór Kościelny. I tak się złożyło, że Czajkowski, zdążając w tamtym miesiącu do Kotka do Davos, napisał trzecią Pieśń Cherubina, przesłał ją Bałakiriewowi i ponownie przystąpił do lektury Byrona. Że zajął się tym w Alpach, miejscu duchowych rozterek Manfreda, wyda- wało się ni mniej, ni więcej, tylko zrządzeniem losu, umacniając go w przekonaniu, że powinien teraz ostatecznie posłuchać rady Bałakiriewa. Gdy tylko wrócił do domu, przystąpił do wprowa- dzania poprawek w zmienionej już przez swego przyjaciela orygi- nalnej wersji programu Stasowa dla Berlioza i zaczął szkicować pierwszą część. Symfonia Manfred kosztowała Czajkowskiego więcej czasu, trudu i wątpliwości niż jakikolwiek poprzedni utwór, nie wyłącza- jąc Mazepy i Patetycznej. Pod koniec pracy, w sierpniu 1885 roku, wyznał, że "symfonia zapowiada się ogromna, trudna, poważna, pochłania cały mój czas, całkowicie wyczerpuje moje siły; ale wewnętrzny głos mówi mi, że mój trud nie pójdzie na marne, że być może powstanie moje najlepsze dzieło symfoniczne." Dopie- ro pod koniec września, po czterech miesiącach nieprzerwanej pracy, mógł donieść Bałakiriewowi, że uporał się z zadaniem: "Proszę mi wierzyć, nigdy w życiu tak się nie starałem i tak się nie zmęczyłem pracą. Symfonia ma cztery części, zgodnie z Pańskim programem, ale - proszę mi wybaczyć - chociaż bardzo tego chciałem, nie udało mi się zachować wszystkich proponowanych przez Pana tonacji i modulacji... Oczywiście zadedykowałem ją Panu." Chociaż symfonia naturalnie dużo zawdzięcza Berliozowi, Czajkowski uczynił temat Manfreda swoim własnym, wprowadza- jąc do programu Bałakiriewa wyraźne osobiste nutki, jakie wywo- łało w nim dzieło Byrona. Niepoślednią rolę odegrał drażliwy te- mat kazirodztwa, nigdy nie wspomniany w korespondencji mię- dzy kompozytorem i jego mistrzem, ale widoczny w pełnym współczucia stosunku Czajkowskiego do miłości Byrona do jego siostry przyrodniej Augusty i sugestii kompozytora w finale- Allegro con fuoco, h-moll - że po tragicznej śmierci bohater uzy- skał przebaczenie. Powstały osiem lat po II Symfonii i trzy lata przed v Manfred okazał się idealnym środkiem zastępczym dla nieustannie gnębiącego Czajkowskiego homoseksualizmu. Jak później Benjamin Britten, uchwycił się literackiego portretu autsaj- dera, odrzuconego przez okrutny i konwencjonalny świat, i przy- jął go za obraz siebie samego. Jak łatwo można było przewidzieć, szybko się wyparł tego utworu - nazywając go "obrzydliwym- głęboko go nienawidzę" - z wyjątkiem pierwszej części, w któ- rej przedstawia Manfreda daremnie szukającego zapomnienia, prześladowanego wspomnieniami mrocznej, grzesznej miłości. Największe i najbardziej złożone dzieło, jakie do tej pory napi- sał, symfonia Manfred została dość dobrze przyjęta po premierze w Moskwie w marcu pod kierunkiem Erdmannsderfera. Jednak Czajkowski, jak to miał w zwyczaju, dopuścił, by duma z tego utworu szybko mu minęła, oświadczając, że "skazany jest na nie- powodzenie i ignorowanie". W miarę jak rósł jego niesmak do tej rewii jego najskrytszych uczuć, symfonia odnosiła coraz większe sukcesy, po premierze w Petersburgu kompozytor doczekał się nawet pochwały od swego dawnego wroga Cui, a wykonanie jej w Nowym Jorku jeszcze umocniło jego pozycję w Nowym Świe- cie. Do dziś należy do zdecydowanie za rzadko wykonywanych spośród jego sztandarowych dzieł, mówiących tyle o człowieku, co o kompozytorze. Jedyny dysonans, związany z tym majestatycznym utworem, to sposób, w jaki później potraktował Czajkowski Bałakiriewa, który odegrał tak istotną rolg przy narodzinach symfonii. Czajkowski, nie mając ochoty - co zrozumiałe - tolerować wtrącania się Ba- łakiriewa do swojej pracy, zerwał wszelkie stosunki z tym niemal nazbyt skwapliwym kolegą, określając go w listach do Jurgensona "wariatem" i pozwalając, by w przyszłości wszelkie kontakty mię- dzy nimi ograniczały się do kilku oficjalnych, niezbyt przyjaznych listów, dotyczących wyłącznie spraw formalnych. Podczas siedmiu miesięcy, poświęconych Manfredowi, od kwietnia do października 1885 roku, Czajkowski po raz pierwszy od dziesięciu lat spędził tak dużo czasu w jednym miejscu, opusz- czając Majdanowo tylko na krótko, by wpaść do Moskwy czy Petersburga - pokazać się na koncertach Rosyjskiego Towarzy- stwa Muzycznego, którego był dyrektorem, lub niechętnie dać się wciągnąć w wewnętrzne problemy Konserwatorium. Na przykład w dużym stopniu dzięki wpływom Czajkowskiego niespełna trzydziestoletni Taniejew został kandydatem na nowego dyrektora Konserwatorium Moskiewskiego. Wszyscy uczestniczą- cy w jego złożonej polityce wewnętrznej - Taniejew, Hubert, La- roche, Albrecht, Arienski, Kaszkin - byli również częstymi gośćmi w Majdanowie, gdzie Czajkowski cieszył się ich towarzy- stwem, ale ucinał wszelkie rozmowy dotyczące polityki uczelni. Odwiedzali go również Jurgenson i Modest, który odnotował mieszane uczucia brata wobec tych wszystkich wizyt: Manfred był ostatnim dziełem Czajkowskiego, które powstało w niemal całkowitej samotności, i prawdopo- dobnie dlatego sprawiło mu tyle trudności i kosztowało go tyle chwil zwątpienia. Głównym plusem nowego otoczenia była możliwość cieszenia się całkowitą izolacją w godzi- nach pracy. W swoim wiejskim ustroniu Czajkowski żył według ściśle usta- lonego planu dnia, który goście zakłócali na własne ryzyko. Do- piero wieczorem, kiedy duety fortepianowe i gry w karty były de rigeur, dopuszczał pewne odstępstwa od rozkładu dnia; od 1866 roku, kiedy to tyle zdrowia go kosztowała I Symfonia, nigdy nie pracował nocami. Przez resztę dnia maksymalizował wydajność twórczą ściśle przestrzegając ustalonego porządku dnia, którego szczegółowy opis pozostawił nam Modest. Kompozytor wstawał między siódmą a ósmą i wypijał poran- ną herbatę, wypalając kilka papierosów, a następnie poświęcał godzinę na lekturę książek czy najświeższych czasopism, po czym udawał się na czterdziestopięciominutowy spacer - ani krótszy, ani dłuższy. Od wpół do dziesiątej do pierwszej pracował, potem robił sobie przerwę na obiad i dłuższą przechadzkę, trwającą czę- sto półtorej godziny do dwóch. Dla kompozytora te samotne spa- cery stanowiły czas poświęcony pracy twórczej; jak to ujmował "komponował w pamięci" przed pojawieniem się w domu na po- południową herbatkę o czwartej, po której znów godzinkę czytał. Te spacery stały się poniekąd jego obsesją, odkąd gdzieś kiedyś przeczytał, że dwie godziny spaceru dziennie są "niezbędne" dla zdrowia. Ale ten sam Czajkowski podczas pierwszego roku pobytu w Majdanowie "niszczy urok" tych przechadzek (by użyć słów je- go brata) przez zbytnie pobłażanie miejscowym dzieciakom. Raz wręczył im kilka kopiejek i stwierdził, że podczas spacerów czyha- ją na niego liczne niemiłe zasadzki. Dzieci, a wkrótce również ich rodzice, czaili się na każdym kroku na jego drodze, by korzystać ze szczodrobliwości nowej, miejscowej osobistości. Ku swemu niezadowoleniu, Czajkowski w końcu został zmuszony zadowolić się przechadzkami po własnym ogrodzie. Potem następowały jeszcze dwie godziny pracy, od piątej do siódmej, przed wieczornym odpoczynkiem. Latem często był to jeszcze jeden spacer przed kolacją, podawaną punktualnie o ósmej. Jeśli nie miał gości - co tamtego lata rzadko się zdarzało- Czajkowski grał na fortepianie utwory innych kompozytorów albo zajmował się swą rozległą korespondencją, pisząc do trzydziestu listów dziennie. Listy z tamtego okresu ukazują odpowiedzialną osobę publicz- ną o wrażliwej psychice. Rozrzutność kompozytora bez względu na własne, zmieniające się położenie, teraz rozciągnęła się na oso- by spoza rodziny. Podczas pierwszego roku pobytu w Majdano- wie był również głównym inicjatorem budowy (i fundatorem) bardzo potrzebnej miejscowej szkoły. Ale listy zdradzają również troskę o przyjaciół i znajomych potrzebujących rady czy pocie- szenia - szczególnie wobec żony Kondratjewa, dość brutalnie porzuconej przez męża, oraz sopranu Emilii Pawłowskiej, dla któ- rej zaczął teraz pisać nową partię operową. Jesienią 1885 roku Czajkowski mógł bez przesady powiedzieć, że ma za sobą pracowity rok. Poza skomponowaniem większego dzieła symfonicznego, przerobił Kowala Wakułę, zmieniając tytuł opery na Trzewiczki i włączył trzy Pieśni Cherubinów do 9 utwo- rów religijnych, czym sprawił przyjemność zarówno carowi, jak Jurgensonowi. Uporał się również z dwoma zleceniami, od któ- rych nie mógł się wykręcić, chociaż niezbyt go ucieszyły: skompo- nował Marsz Prawników i pieśń a capella dla uczczenia złotego jubileuszu Cesarskiej Szkoły Prawoznawstwa, do której najsław- niejszych absolwentów teraz się zaliczał. Wymiganie się od tych zamówień oznaczałoby niezwykłe grubiaństwo; ale nostalgia Czajkowskiego do swojej Alma Mater zniknęło wkrótce po ob- chodach jubileuszowych w grudniu tego roku, podczas których wykonano jego utwory. W październiku ostatecznie zerwał swoje więzi z Kamionką, pakując podczas wizyty z okazji srebrnego wesela Dawydowów wszystkie swoje książki, portrety i inny dobytek w celu jego prze- wiezienia do Majdanowa. Poczuł nagły przypływ tęsknoty za ukraińskim krajobrazem i ludem, ale nie odczuwał specjalnego ża- lu, kiedy ostatecznie się pożegnał z tą niegdyś jego przystanią, która była teraz taka niespokojna. "Prawdziwa, pełna harmonia z przeszłości odeszła na zawsze - pisał do pani von Meck.- Chociaż kocham moją rodzinę tak, jak zawsze, mój stosunek do niej uległ całkowitej zmianie." Witając Nowy Rok z Modestem i Kolą w Petersburgu, Czaj- kowski doznał ciężkiego zakłócenia równowagi nerwowej. W se- zonie w dużym stopniu pozbawionym jego utworów, jego amour propre nie pomógł nie kończący się hołd dla Antona Rubinsteina, którego uczczono serią koncertów pożegnalnych w Petersburgu i Moskwie. Ledwo ukończywszy Manfreda, którego partyturę nadal szlifował,. Czajkowski przystąpił z miejsca do pracy nad na- stępną operą, Czarodziejką. Stanowiła jeszcze jedną historię niesz- częśliwie zakochanej kobiety, opierała się na niedawno napisanej sztuce Ippolita Szpażyńskiego, u którego kompozytor zamówił li- bretto. Kuma Nastazja kocha się skrycie w młodym księciu Juriju, którego matka pragnie udaremnić związek młodych; opera koń- czy się wypiciem przez Nastazję trucizny i szaleństwem starego księcia-namiestnika. Chociaż partytura jest w pełni warta Czaj- kowskiego, szczególnie scena zbiorowa na początku i duet miłos- ny z III aktu, nie najlepsze libretto przesądziło o niepowodzeniu całego przedsięwzięcia. Po premierze w Petersburgu 1 listopada 1887 roku, Czarodziejka doczekała się jeszcze tylko kilku wyko- nań, a później dwóch wznowień za życia kompozytora. U potom- nych cieszy się nieco większą popularnością. Pracując nad szkicami do Czarodziejki, Czajkowski odpowie- dział na propozycję swojego nowego, francuskiego wydawcy, Fe- lixa Mackera, Dumką (Scene rustique russe), prawdopodobnie najbardziej wzruszającym utworem na fortepian solo, jaki kiedy- kolwiek stworzył. Było to preludium do kolejnej dłuższej podróży. 23 marca w Moskwie był obecny na premierze symfonii Manfred; cztery dni później w Petersburgu nagrodzono go hucznymi bra- wami po kolejnym wykonaniu przez von Bulowa I Koncertu for- tepianowego; a 4 kwietnia wyruszył, spędziwszy po drodze dwa dni u swego brata Ippolita w Taganrogu, do Tyflisu (obecnie Tbi- lisi), gdzie już od dawna obiecywał odwiedzić piastującego tam urząd gubernatora Anatolija i jego żonę. Chociaż bardzo mu się podobała atrakcyjna podróż przez Kaukaz, którego pełne zachwytu opisy słał rodzinie i przyja- ciołom, Czajkowski zdecydował się na tę wizytę nie tylko ze względów prywatnych. Najpierw listownie, a teraz osobiście na- wiązał znajomość, która miała się przerodzić w wieloletnią przy- jaźń, z młodym dyrygentem opery w Tyflisie, dwudziestosześ- cioletnim Michaiłem Ippolitowem-Iwanowem, wielkim propa- gatorem jego dzieł w tej wysuniętej, rosyjskiej placówce, co wca- le nie było łatwe. Ten młody protegowany Rimskiego-Korsako- wa (który uczył go kompozycji w petersburskim Konserwato- rium) już wystawił Mazepę obsadzając swoją żonę Warwarę w partii Marii; Anatolij przesłał mu pochlebną relację o insceni- zacji. Teraz Ippolitow-Iwanow planował wznowienie Oprycznika, więc Czajkowski uznał za stosowne zainteresowanie go Trzewicz- kami, a nawet Dziewicą Orleańską. Będą na odległość kontynuo- wali współpracę, która skłoni kompozytora do pojawiania się w Tyflisie częściej, niżby się tego spodziewał. Ippolitow-Iwanow ode- grał istotną rolę w popularyzacji muzyki Czajkowskiego w ojczyź- nie poza rogatkami Petersburga, Moskwy i Kijowa.* W tej najodleglejszej rosyjskiej prowincji Czajkowski był mile zaskoczony urodą malowniczego miasta, którego wąskie ulice i czerwone dachy przypominały mu Neapol. Ippolitow-Iwanow na jego powitanie zorganizował koncert, podczas którego wyko- nano Serenadę melancholijną obok symfonii Eroica Beethovena, co było kolejnym dowodem nieprawdopodobnej "europeizacji" tej odległej, azjatyckiej placówki. Obawiając się, że jego pobyt tutaj będzie jednym, nie kończącym się pasmem spotkań towarzyskich, przed czym przede wszystkim pragnął uciec, wyjeżdżając tak da- leko, Czajkowski błagał zarówno Anatolija, jak Ippolitowa-Iwa- nowa, by zrezygnowali z wszelkich prób czczenia jego obecności w mieście - co było z góry skazane na niepowodzenie, jeśli miał przebywać pod dachem osoby tak towarzyskiej, jak jego bratowa Praskowia (nazywana przez bliskich Panią lub Paraszą). Już roze- słała niezliczoną liczbę zaproszeń i zorganizowała bal dobroczyn- ny, a nawet wieczór amatorskich przedstawień teatralnych, w któ- rym Czajkowski i Anatolij mieli wziąć aktywny udział w scenie z jednoaktówki Turgieniewa Wieczór w Sorrento. Co więcej, trudno byłoby powstrzymać Ippolitowa-Iwanowa. Podczas miesiąca pobytu Czajkowskiego w Tbilisi oprócz Mazepy poprowadził wykonaniem Romea i Julii, Serenady na orkiestrę smyczkową i fragmentami Eugeniusza Oniegina, a także zorgani- zował koncert galowy połączony z bankietem z okazji czterdzie- stej szóstej rocznicy urodzin kompozytora, przypadającej w maju. Chociaż Czajkowski bardzo się tego wszystkiego bał, był zmuszo- ny przyznać, że ogromnie go wzruszyła serdeczność i szczerość hołdu, składanego przez mieszkańców tego prowincjonalnego miasta, które tak bardzo mu przypominało rodzinne strony. Wca- le też nie był niezadowolony widząc, jak daleko sięga jego sława w ojczyźnie. Mogłoby mu się tam nawet bardzo spodobać, gdyby nie nieprzyjemny incydent z udziałem żony Anatolija i przystoj- nego, młodego żołnierza, który wpadł mu w oko. Wkrótce po przyjeździe Czajkowski spotkał młodego oficera artylerii Iwana Wierinowskiego, który twierdził, że jest wielbicie- lem jego muzyki, i wkrótce równie mocno polubił samego kom- pozytora. Sympatia była obopólna. Nim minęło kilka dni, Czaj- * W roku 1893, roku śmierci Czajkowskiego, Ippolitow-Iwanow został wykładowcą Kon- serwatorium Moskiewskiego, którego dyrektorem był w latach 1905-1922. kowski pisał do Modesta, że ma wrażenie, jakby znał Wierinow- skiego "bardzo blisko przez całe swoje życie". W tym i innych listach do brata, jak zwykle jedynego powiernika, z którym mógł się podzielić tego rodzaju wynurzeniami, pisał o Wierinowskim używając zdrobnienia "oficerek", co świadczyłoby o erotycznym zabarwieniu jego uczuć. "Oficerek" pojawia się niemal codziennie w zapiskach w dzienniku podczas całego pobytu kompozytora w Gruzji. Na przykład podczas jednego z licznych wieczorów przy kartach kompozytor zwierza się, że ogarnęło go "uczucie... szczególnego rodzaju". Dwa tygodnie później zapisał: "Obiad na tarasie. Wierinowski. Przebrany w moje ubrania." Nazajutrz znów notuje "zamianę stroju. Ale doszło do niemiłej komplikacji podczas tego, co zapowia- dało się na taką sielankę w Tyflisie. Jego bratowa równie żywo interesowała się młodym oficerem; to zainteresowanie również wy- daje się obopólne. Znana kokietka, mająca praktykę w usidlaniu wrażliwych młodzieńców, urodziwa żona Anatolija zdaje się, że rozpoznała prawdziwą naturę uczuć swego szwagra do młodego mężczyzny i wykorzystała cały swój urok, by go trochę podręczyć. Im dłużej trwała wizyta, tym większe niezadowolenie widać w ko- lejnych wpisach w dzienniku: "Jeszcze jedna przesadzona manife- stacja uczuć ze strony I[wana]... Wierinowskiego i kaprysy Pani... Pania w powozie z Wierin[owskim]... Haniebne zachowanie Pani względem Wierinowskiego... Przy śniadaniu kłótnia z Panią o Wierinowskiego... Uroczy wieczór, zepsuty przez bezwstydne sztuczki Praskowii..." Po trzech tygodniach było mu "nieskończe- nie żal Wierinowskiego i czuł wściekłość do tej wrednej kobiety". Nie zachowało się więcej szczegółów o tym wydarzeniu, więc pozostaje niejasne, czy Wierinowski był zakochany zarówno w Czajkowskim, jak w jego bratowej, czy też udawał miłość do któregoś z nich, by móc pozostawać blisko drugiego (a jeśli tak, to do kogo). Nie ma również jasności w kwestii uczuć Praskowii: czy naprawdę straciła głowę dla tego przystojnego młodzieńca, czy też jedynie urozmaicała sobie nudny pobyt w Tyflisie bawiąc się kosztem swego naiwnego szwagra? Jedno jest pewne - uczu- cie Czajkowskiego do młodzieńca i wściekłość na Praskowię. Tym silniej wstrząsnęła nim wiadomość, że w kilka dni po jego wyjeź- dzie Wierinowski się zastrzelił. Czajkowski dowiedział się o samobójstwie oficera dopiero po kilku tygodniach, i to przypadkiem, kiedy Aleksiej dostał list od swego przyjaciela, służącego w domu Anatolija. Kompozytor wy- stosował list do bratowej, domagając się wyjaśnień: "Czekam na szczegóły z wielką niecierpliwością... Wylałem wiele łez dowie- dziawszy się o tym i nawet teraz, pomimo krzątaniny, związanej z moimi podróżami, myślę o nim cały czas, każdego dnia, zasta- nawiając się, czy by doszło do tej tragedii, gdybym został w Tbilisi tydzień dłużej". Tymczasem w liście do Modesta zwalał całą winę na żonę Anatolija: "Nie poinformowała mnie o niczym i wyjawię ci, dlaczego: ma nieczyste sumienie... To ona jest wszystkiemu winna." List Praskowii z wyjaśnieniami zaginął; wszystko, co wiemy, z listów Czajkowskiego do Modesta, to że jeszcze podczas pobytu w Tyflisie doszło do kolejnej kłótni kompozytora z Praskowią o Wierinowskiego, co mogło nawet przyspieszyć decyzję wyjazdu. Wiele lat później wdowa po Anatoliju, wówczas przebywająca na emigracji w Paryżu, zwierzyła się (Ninie Berberowej), że "ukradła kochanka" swemu szwagrowi. W owym czasie w Tyflisie samobój- stwo tłumaczono oblaniem przez Wierinowskiego egzaminu woj- skowego, co stanowiło wielki cios dla ambitnego mężczyzny, wią- żącego z egzaminem nadzieje na wyrwanie się z prowincji. Ale bardziej prawdopodobne, że doznał innego rodzaju zawodu: być może Praskowia rzuciła go po wyjeździe Czajkowskiego. Kompo- zytor pozostawał niepocieszony przez wiele miesięcy: Był młody, szczęśliwy, podziwiany, zdrowy i lubiany, a nagle strzela do siebie. Zupełnie nie potrafię pogodzić się z tą myślą, która mnie nieustannie prześladuje, bez li- tości... Sześć miesięcy później, w październiku, wciąż pisze w swoim dzienniku: "Opłakiwałem rzewnie Wanię Wierinowskiego". Oczywiście nie po raz pierwszy obiekt uczuć Czajkowskiego gwałtownie skończył ze sobą; kompozytorowi przypomniał się los młodego Eduarda Zaka, który targnął się na życie trzynaście lat wcześniej. I nie po raz ostatni żona Anatolija wkroczyła pomiędzy swego szwagra a obiekt jego uczuć. Kiedy Czajkowski w końcu po miesiącu opuścił Tyflis, od- prowadził go na dworzec tłum wielbicieli, którzy przystroili po- ciąg kwiatami. Epidemia cholery we Włoszech zmusiła kompozy- tora do popłynięcia przez Turcję i Sycylię do Marsylii, by mógł się udać do Paryża, skąd miał zabrać Georges-Leona i przywieźć go do Rosji, by go oddać pod opiekę Nikołaja i jego żony Olgi. Dzięki swemu wydawcy Mackarowi spotkał się z Delibesem, Lalo i Faurem, którzy traktowali go z wielkim szacunkiem, chociaż ża- łował, że nie widział się z Gounodem, Massenetem czy Saint-Saen- sem. Jak zwykle składał wizyty w dobrze sobie znanych lokalach dla gejów, o czym pisał szyfrem w dzienniku i listach do Modesta, ale jednocześnie głęboko się przywiązał do młodego wiolonczeli- sty, Anatolija Brandukowa, którego wprowadził w zdemoralizo- wany krąg księcia Golicyna. Śmierć wieloletniego kochanka Goli- cyna, Masalitinowa, najwyraźniej wpłynęła na wzrost temperatury uczuć Czajkowskiego do księcia, którego towarzystwa teraz aktywnie szukał. Ale to dzięki Brandukowowi nawiązał najbar- dziej ekscytującą nową znajomość podczas tamtej wizyty: z Pauli- ną Viardot, legendarnym mezzosopranem i bliską towarzyszką Turgieniewa przez ostatnie czterdzieści lat jego życia. Viardot by- ła posiadaczką oryginału partytury Don Giovanniego Mozarta, za- kupionego wiele lat temu przez jej zmarłego męża. Czajkowski całymi godzinami ślęczał nad nutami. "Nie potrafię wyrazić uczuć, które mnie ogarniają, kiedy przeglądam tę muzyczną świę- tość - napisał do pani von Meck. - Zupełnie, jakbym ujął dłoń samego Mozarta i z nim rozmawiał". Pod koniec czerwca, wystąpiwszy w roli chrzestnego na chrzci- nach Georges-Leona w Petersburgu, wrócił do Majdanowa po trzech miesiącach wojaży, pragnąc przystąpić do pisania partytury Czarodziejki. Oczyściwszy horyzont z gości, ledwo zabrał się do pracy, kiedy zaczął go prześladować dawny duch w osobie Anto- niny, o której od pięciu lat nie miał żadnych wiadomości. Oświadczyła, że urodziła jeszcze troje dzieci, które umieściła w zakładach wychowawczych, jedno z nich nosi imię Piotr na cześć jej ukochanego męża. W świetle ustaleń sprzed pięciu lat jej obecne zachowanie było absolutnie irracjonalne, jak to wyraził Czajkowski w swoim dzienniku: "Co zrobić z tą idiotką?" Dwa dni później napisał: "Och, ile cierpię przez Antoninę Iwanowną. Któregoś dnia stanie się przyczyną mojej śmierci!" W swoich listach wyraża nadzieję, że teraz nie wątpię w jej uczucie do mnie, w to, że jest to miłość namiętna. Pisze, że powinienem pospieszyć do niej, gdzie czekają mnie nieprawdopodobne rozkosze. Jej listy są całkowicie szalone. Nie muszę opisywać, jak bardzo mnie rozstroiły. Naturalnie, nie może mnie zmusić do życia ze sobą, i nie istnieje realne niebezpieczeństwo, by poważnie traktować jej próby powrotu - ale i tak było to dla mnie tak nie- znośnie bolesne, że odczuwałem fizyczne cierpienie. Jed- nakowoż pomimo wszystko żal mi tej nieszczęsnej istoty... Jest tak niemądra, że w odpowiedzi na mój pierwszy list, w którym jej radziłem, by porzuciła wszelkie nadzieje na zamieszkanie ze mną, przysłała mi zaproszenie do siebie, radzi, bym upewnił się u dozorcy, czy nie ma u niej kochanka, od którego uciekła, ale który nadal ją kocha i w każdej chwili może się niespodziewanie pojawić, a po- tem bym oddał się miłości z nią. Twierdzi, że wie, jak obudzić we mnie namiętność... Jest teraz gotowa, jak to ujęła, być "cała moja". Czajkowski, jak się zwierzał Modestowi, przez dwa dni za- stanawiał się nad odpowiedzią: ostatecznie obiecał Antoninie 600 rubli rocznie, jeśli zostawi go w spokoju. Tak go zdenerwowa- ło jej ponowne pojawienie się w jego życiu, że dostał hemoroidów. Przekonany, że to śmiertelna dolegliwość, przystąpił do sporzą- dzania testamentu. Jurgenson, znów poproszony o wystąpienie w roli pośrednika, donosił, że Antonina się postarzała; wydawała się całkowicie zaskoczona, ale zgodziła się na proponowane pie- niądze. Przez całe lato słała swoje ekscentryczne listy, ale lojalne- mu wydawcy Czajkowskiego udało się zmniejszyć do minimum jej obecność w życiu kompozytora. Pod koniec lipca mógł donieść Modestowi, że "na razie pozbył się Antoniny". Nawet kolejny list, otrzymany pięć dni później, w którym prosiła go, by coś jej poświęcił i wziął na wychowanie jej dzieci, nie zbulwersował go tak, jak inne. Oczywiście zdolność Antoniny do sprawiania mu kłopotu w dużym stopniu zależała od stanu umysłu Czajkowskiego. W po- łowie lipca zapisał w swoim dzienniku, że jego próby oddania się pracy udaremniły "uporczywe myśli" o niej, następnego, że postać Antoniny przechodzi do historii. "Mam czyste sumienie - ale nadal, pomimo wszystko, nawet pomimo tego, że jest najnędzniej- szym stworzeniem na tej ziemi, żal mi jej." Kiedy dobrze mu szło z Czarodziejką, potrafił przestać myśleć o Antoninie; w lipcu i sierpniu, kiedy prace przy operze postępowały wyjątkowo szyb- ko, tak że 11 września, dwa dni po przyjeździe Modesta i Koli, mógł oświadczyć, że ukończył szkice, wspomina o żonie zaledwie parę razy. Podczas ich pobytu, kiedy przystąpił do instrumentacji opery, stworzył również dziesięć z 12 Romansów op. 60 - być może nie są tak wymowne, jak opus 57, ale odzwierciedlają ponury nastrój Czajkowskiego tamtego roku. Po ukończeniu tego "podwójnego" cyklu pieśni, zadedykował je carycy, która w podziękowaniu przysłała mu swój portret, własnoręcznie podpisany. Włączył je- den walc, by oczarować władczynię, ale poza tym zbiór to niewe- sołe refleksje na temat nocy i ciemności do tekstów rozmaitych poetów. W najbardziej charakterystycznym, Nocy wczorajszej, słuchacz może się doszukać czynionych tamtego lata przez kom- pozytora prób znalezienia drogi ucieczki od własnych zgryzot i poszukiwań jaśniejszej przyszłości. Czajkowskiemu zatruła lato również obecność młodej guwer- nantki dzieci Kondratjewa, Emmy Genton, która zdaje się, że po- pełniła okropny błąd, zakochując się w kompozytorze. Jego zapi- sy w dzienniku upstrzone są uwagami o chwilach zakłopotania i irytacji w związku z jej awansami, część z nich przybrała formę potajemnych liścików miłosnych, na które nie miał pojęcia, jak reagować. Jej wyjazd z pracodawcą pod koniec miesiąca przyniósł mu równie wielką ulgę, jak wielkie było jego niezadowolenie w związ- ku z wyjazdem służącego Kondratjewa, Saszy Legoszina. Stano- wiąc w dziennikach Czajkowskiego kontrapunkt dla Emmy, tak wychwalany, jak ona krytykowana, Legoszin najwidoczniej sta- nowił radośniejszy przerywnik tamtego lata. "Cóż za przyjemność mieć w pobliżu Legoszina - zwierzał się w swoim dzienniku.- Jest takim wspaniałym człowiekiem. I, dobry Boże, są ludzie, któ- rzy zadzierają nosa w obecności lokaja tylko dlatego, że jest loka- jem. No cóż, nie znam nikogo o bardziej czystej i szlachetnej du- szy niż Legoszin. A że jest lokajem? Stanowi żywy dowód na to, że wszyscy ludzie są równi, bez względu na swoją pozycję w ży- ciu..." Cytowany przez radzieckich uczonych jako "dowód po- stępowych poglądów społecznych Czajkowskiego", fragment ten w rzeczywistości jest tyle seksualny, co ideologiczny. Preferowanie przez Czajkowskiego partnerów seksualnych z niższej klasy społecz- nej - co dzisiaj nazwano by "niewybrednością" - było w dużym stopniu normą w homoseksualnej subkulturze, nadal tkwiącej w feudalizmie. Drugim jego stałym partnerem tamtego roku był niejaki Iwan, czyli Wania, woźnica, który woził go z Majdanowa do Moskwy, ale zajmuje w dziennikach kompozytora znacznie więcej miejsca, niż przystałoby zwykłemu dorożkarzowi. "Iwan, niespodziewanie. Szczęśliwy. Długi spacer po lesie... Zakochany w W... Wahanie. Cnota triumfuje" - brzmi jeden wpis do dziennika jesienią. "Wpadłem po uszy w sidła Kupidyna" - napisał do Modesta. Tamtej zimy kompozytor i woźnica często się spotykali, hulając wspólnie aż do stanu "haniebnego upojenia alkoholowego", ale w kwietniu obsesja seksualna Czajkowskiego zaczęła słabnąć: "Chłód do Wani. Chcę się go pozbyć." (Jednak rok później, jesie- nią 1887: "Spotkałem Wańkę, woźnicę. Szczęśliwy.")32 Hojność Czajkowskiego wobec miejscowych urwisów, okazy- wana tamtego lata podczas przechadzek po lesie, też była czymś więcej, niż zwykłą filantropią artysty "komponującego w głowie" podczas spaceru. Dzienniki zawierają liczne wzmianki o atrakcyj- nych młodzieńcach, szczególnie o pewnym Jegorze Tabaczoku, który mieszkał w pobliskiej wiosce Prasłowo. "Coś mnie ciągnie do Prasłowa" - zapisał tajemniczo, kiedy sierpień przeszedł we wrzesień, co skłoniło go do obdarowywania Jegora dwa razy hoj- niej niż inne dzieci (które są "brzydkie") oraz do nauczenia chłop- ca, jak puszczać latawce. Jegor występuje na kartach dziennika przez ponad rok, nim zniknie aż do wiosny 1890 roku, kiedy to wyłonił się zza jakichś krzaków "zupełnie wyrośnięty i bardzo przystojny". Licznym siostrzeńcom i innym młodym krewnym poświęca podobnie lubieżne uwagi w codziennych zapiskach, ale żaden z nich nie zajmuje więcej miejsca, niż "niewiarygodnie cudowny, idealny, nieskończenie boski" Bob Dawydow, liczący sobie zaled- wie piętnaście lat, ale nadzwyczaj wyrośnięty, jak na swój wiek, i w coraz większym stopniu obiekt obsesyjnych uczuć swego wu- ja. W zapiskach w dzienniku Czajkowskiego z okresu dłuższego pobytu tamtej jesieni w Petersburgu, rzekomo w związku z przy- gotowaniem premiery Trzewiczków, nie ma jednego dnia bez wzmianki o Bobie, o tym, jaki jest przystojny, o lęku kompozyto- ra, że narazi się na jego niełaskę. Podczas tamtego dręczącego pobytu kompozytor zrobił zdjęcie swemu siostrzeńcowi, które do dziś znajduje się w salonie jego ostatniego domu w Klinie, świad- czące o dumnej, młodzieńczej urodzie chłopca, która zainspirowa- ła Czajkowskiego do napisania ostatniej symfonii. Nieświadoma tego wszystkiego, Nadieżda von Meck nadal próbowała kierować jego karierą muzyczną. "Do jakiego wniosku Pan doszedł, jeśli chodzi o dyrygowanie własną operą? - pytała zimą 1886 roku. - Nadal nie rozumiem, dlaczego Pańscy tak zwani przyjaciele tak nalegają, aby Pan dyrygował. Moim zda- niem jest to nie tylko zupełnie niepotrzebne, ale to nawet profa- nacja wspiąć się na podium i wystawiać się na spojrzenia i kryty- cyzm hoi polloi. Uważam kompozytora za zbyt świętą postać, by się miał tak obnażać przed motłochem." Jej list, odpowiedział Czajkowski, brzmiał w jego uszach jak muzyka. Proszę tylko pomyśleć o tym, moja droga przyjaciół- ko: przez całe życie dręczyła mnie moja niezdolność do dyrygowania. Zawsze czułem, że to wstyd i hańba nie umieć panować nad sobą do tego stopnia, by drżeć ze strachu i przerażenia na samą myśl o tym, że miałbym stanąć przed publicznością i zacząć wymachiwać batutą. Podejrzewam, że znów, kiedy nadejdzie ta chwila, obleci mnie tchórz i wycofam się w ostatniej minucie, nawet mi- mo że dałem słowo, iż będę dyrygował. Przez blisko dwadzieścia lat od tamtego wieczoru w Teatrze Wielkim, kiedy się bał, że odpadnie mu głowa, Czajkowski unikał dyrygowania swoimi utworami. Jedyny raz, kiedy się dał skusić, powodowany w 1877 roku brakiem pieniędzy, przebrnął przez Marsz słowiański z nieco lepszym wynikiem. Ale od tamtej pory unikał podium, obserwując z mieszanymi uczuciami niemal wszystkich swoich wybitnych kolegów, dyrygujących pierwszymi i kolejnymi wykonaniami swoich dzieł, a przy okazji uzupełniają- cych swoje dochody. Kompozytor-dyrygent nie tylko zarabiał więcej pieniędzy i był bardziej olśniewającą postacią; mógł prezentować swoją muzykę poza granicami, które w innym przypadku pozostawały zamknię- te dla jego twórczości. Tacy muzycy, jak Rimski-Korsakow, byli propagatorami swoich własnych dzieł, dbając o to, by nie uległy zniekształceniu podczas wykonywania, przedstawiając je nowym słuchaczom jak Rosja długa i szeroka, a przy okazji ugruntowując swoją popularność. Kiedy choroba stałego dyrygenta Teatru Wielkiego, Ippolita Altaniego, opóźniła przygotowania do jego wypieszczonych Trze- wiczków, Czajkowski sam pochopnie zaproponował, że go zastąpi. Teraz musiał znosić konsekwencje swej własnej impulsywności. W miarę zbliżania się tego strasznego dnia połknął dumę i wziął kilka prywatnych lekcji dyrygentury u Altaniego. Nie wpłynęło to zbytnio na jego pewność siebie, jak zwierzał się Modestowi i Laro- che'owi podczas świąt Bożego Narodzenia, spędzonych w Maj- danowie. Jednak kiedy przetrwał próby przy fortepianie i po raz pierwszy stanął przed muzykami z orkiestry, zaczął myśleć, że mo- że mu się jednak uda. "Raz po raz byłem bliski wycofania się- pisał do Modesta, kiedy zbliżał się termin prób z całą orkiestrą.- Ale w końcu przemogłem się, przyszedłem, zostałem owacyjnie powitany przez muzyków, zdobyłem się na tyle odwagi, by wygło- sić do nich przemowę, a potem zacząłem wywijać pałeczką z nie- zwykłą pewnością siebie." Pewność siebie Czajkowskiego okazała się usprawiedliwiona. Chociaż poprzedniej nocy spał wyjątkowo źle i rano obudził się chory ze zdenerwowania, pierwszy wieczór Trzewiczków, 31 stycz- nia 1887 roku, zakończył się bezapelacyjnym sukcesem kompozy- tora-dyrygenta, którego udekorowano laurami przed przedsta- wieniem, w jego trakcie i po nim. Nawet krytycy, chociaż raz, byli niemal jednomyślni chwaląc inscenizację; dwa kolejne spektakle, którymi dyrygował, również odbyły się przy pełnej sali, pomimo wysokiej ceny biletów. Jednak jeszcze dwa przedstawienia to było wszystko, co mógł znieść dyrektor Teatru Wielkiego, Apołłon Majkow, który nie ukrywał swojej antypatii do Czajkowskiego i jego muzyki, a do Trzewiczków w szczególności. Na próżno kompozytor zwracał się o wstawiennictwo do wielkiego księcia Konstantego Konstan- tynowicza, a nawet do cara. Po zaledwie pięciu inscenizacjach Majkow odwołał wszystkie dalsze spektakle Trzewiczków, zapla- nowane w tym i następnym sezonie. Nigdy więcej Czajkowski nie usłyszy dzieła, które jego zdaniem było "nieomalże" jego ulubioną operą. Potomni wzięli stronę Majkowa. Jednak kiedy Czajkowski ukończył instrumentację Czarodziejki, odniósł osobisty triumf, który miał się okazać początkiem nowego i lukratywnego zajścia. Rok później, we wpisie do dziennika najwyraźniej przeznaczonym dla szerszego grona czytelników, powrócił do tego wieczoru z dumą, zdumiewającą u człowieka, który niemal stchórzył: Miałem już prawie czterdzieści siedem lat. W tym wie- ku prawdziwy, urodzony dyrygent, bez względu na wro- dzony talent, ma już za sobą wiele lat doświadczenia. Jeśli pamiętać, że ja nie miałem go wcale, to mój debiut można uznać za pełny sukces. Nadal jestem przekonany, że nie jestem urodzonym dyrygentem, że nie posiadam tej kom- binacji cech fizycznych i psychicznych, które są nie- odzowne dla każdego muzyka, a dla dyrygenta w szczegól- ności. Ale ten i wszystkie późniejsze próby dowiodły, że lepiej czy gorzej potrafię dyrygować swoimi utworami- a o to dokładnie chodziło, bym mógł się cieszyć większą sławą... Glinka dał jeden koncert w Paryżu, a geniusz Antona Rubin- steina jako wirtuoza już dawno zapewnił mu "obywatelstwo na wszystkich scenach i w salach koncertowych całego świata". Poza tym było "przeznaczeniem" Czajkowskiego, jak to ujął, "być pierwszym rosyjskim kompozytorem, który osobiście zapoznaje zagranicznych słuchaczy ze swymi dziełami. ROZDZIAŁ XIV Banalna komedia Pod koniec stycznia 1887 roku, tańcząc na balu maskowym w Sali Zgromadzenia Szlacheckiego w Petersburgu, Tania Dawy- dowa padła na podłogę martwa. Miała dwadzieścia pięć lat. Czaj- kowski, przebywający w Moskwie, by dyrygować kilkoma pierw- szymi spektaklami Trzewiczków, przyjął wiadomość z mieszaniną smutku i rezygnacji. Chociaż się cieszył, że jego siostrzenica regu- larnie odwiedza swego syna Georges-Leona, mieszkającego z Ni- kołajem i Olgą, wiedział również, że ostatnio wróciła do swych dawnych nałogów. W jego oczach jej śmierć stanowiła litościwe uwolnienie od morfiny. Nie mogąc pojechać do stolicy na jej po- grzeb, wuj Tani, który tyle razem z nią przeszedł, tym niemniej czuł się "złamany" straszliwym uczuciem straty. "Dziwny nastrój dzisiaj - zapisał w swoim dzienniku. - Śmierć Tani tragicznie wdziera się w moje życie i mnie prześladuje." Prawdę mówiąc, jak się zwierzył pani von Meck, bardziej się martwił wpływem, jaki to wywrze na jego ukochanego Boba. "Od Modesta się dowiedziałem, że [Bob], o którego tak się niepo- koiłem, albowiem jest bardzo wrażliwy i nerwowy, dzięki Bogu czuje się dobrze." Z każdym mijającym rokiem Bob coraz bardziej stawał się osią życia swego wuja. W marcu Czajkowski tak przed- stawiał pani von Meck swój entuzjazm do siostrzeńca: "Moja żar- liwa miłość do tego cudownego chłopca wciąż rośnie. Trudno opi- sać, jaka to wspaniała, wrażliwa, nadzwyczaj sympatyczna natu- ra." W następnym miesiącu w Majdanowie mógł z radością zapi- sać w swoim dzienniku: "Przyjechał Bob!!!" Przez trzy dni byli "nierozłączni", odbywając długie spacery, bawiąc się nad rzeką "jak dzieci", trajkocząc "jak sroki". Były "wisty z Bobem" i "duety z Bobem!!!" Kiedy nadszedł dzień jego wyjazdu, sprawiło mu to "straszliwy ból". Ale Czajkowski nigdy nie potrafił spokojnie usiedzieć na miejscu i w maju znów był w Petersburgu, gdzie spędził kilka dni ze śmiertelnie chorym Kondratjewem, a następnie udał się do Anatolija do Tyflisu malowniczą trasą, na pokładzie parostatku w dół Wołgi. Ukrywając przed innymi pasażerami, kim jest, jed- nego wieczoru zgodził się akompaniować jakiejś amatorce, która wykonała romans Czajkowskiego, by usłyszeć od niej, że nie czuje utworu. "Proszę pozwolić sobie powiedzieć, że wiem, jak powinno się śpiewać tę pieśń - publicznie oświadczyła swemu anonimo- wemu akompaniatorowi. - Ćwiczyłam ją z moim nauczycielem, którego sam Czajkowski uczył, jak należy ją wykonywać". Ukło- nił się z szacunkiem. Nastąpił miły miesiąc, wypełniony bezczynnością, podczas którego zwiedzał Kaukaz z Anatolijem i jego rodziną, nim poczuł się gotów do komponowania: tym razem stworzył kolejną suitę orkiestrową, czteroczęściową, zatytułowaną Mozartiana, op. 61- stanowiła hołd dla jego muzycznego "bożyszcza" w stulecie po- wstania jego arcydzieła, Don Giovanniego. Giga g-moll K.574, menuet D-dur K.355, motet Ave verum corpus D-dur na głosy, smyczki i organy K.618 (w fortepianowej transkrypcji Liszta) oraz wariacje G-dur na temat arii "Unser dummer Pobel meint" z singspielu "Pielgrzymi z Mekki" Ch. W. Glu- cka K.455. Przybywszy do kaukaskiego uzdrowiska Borżomu na kurację wodami mineralnymi, Czajkowski poświęcał godzinkę czy dwie dziennie na adaptację czterech krótkich utworów Mozarta*, kiedy z Niemiec przyszedł desperacki telegram od Kondratjewa, który błagał przyjaciela, by odwiedził go w uzdrowisku w Akwizgranie: "Tylko twój przyjazd może mnie przywrócić życiu..." Jak w przypadku swych umierających przyjaciół Boczeczka- rowa i Kotka, Czajkowski przezwyciężył niechęć do podróżowa- nia, czule pożegnał się z Aleksiejem i pod koniec lipca był już u boku Kondratjewa. Spędził z nim pięć okropnych tygodni, zapi- sując w swoim dzienniku mieszane uczucia, jakich doznawał, obserwując jednego ze swych bardziej swawolnych towarzyszy ży- cia, przygotowującego się na spotkanie z nędzną i bolesną śmier- cią spowodowaną syfilisem. Cierpienia jego starego druha były tak wzruszające, a kontemplowanie śmierci tak rozdzierające, że Czajkowski musiał się wyrwać na kilka dni do Paryża, by odprę- żyć się w towarzystwie swojego młodego przyjaciela-wiolonczelis- ty, Brandukowa. Pezzo capriccioso na wiolonczelę z orkiestrą op. 62, które wkrótce dla niego napisze, do pewnego stopnia świadczy o nastroju, w jakim w tym okresie był kompozytor, zakłopotany i udręczony. Ale Czajkowski, chociaż miał inne zobowiązania, był dobrym przyjacielem, by zostawić Kondratjewa długo samego. Wróciwszy do Akwizgranu, wspominając swój własny "annus horribilis" w 1877 roku, dokładnie przed dziesięciu laty, miał po- wód, by zanotować, że obecny, 1887, też okazuje się rokiem zmiennych nastrojów: euforię podczas dyrygowania Trzewiczkami zniweczyła śmierć Tani, a teraz spokojną, przyjemną pracę nad Mozartianą zepsuło gwałtowne pogarszanie się stanu zdrowia Kondratjewa. Los tego pełnego wigoru przyjaciela-biseksualisty wywołał dłuższy napad ponurych wspomnień u Czajkowskiego, dla którego główne pocieszenie stanowiło towarzystwo dawnego kochanka, Saszy Legoszina. W jego dzienniku są takie miejsca, gdzie kompozytor zdaje się bardziej przejmować zdrowiem służą- cego niż jego pana. Samo cierpienie, którego musiał być świadkiem, skłoniło go tymczasem do ponurych refleksji o efemeryczności ludzkiego losu: Dziesięć dni w tym piekle!!!... A od dzisiejszego ranka jeszcze gorzej... Jest pogrążony w absolutnej rozpaczy. Nie mogę opisać scen, jakie mają miejsce, ale nigdy ich nie zapomnę... Godziny męczarni. Dziwna rzecz: byłem abso- lutnie przygnieciony przerażeniem i boleścią, ale nie ża- lem... A przecież, Boże, jak on cierpi!!! Nie potrafię zro- zumieć, dlaczego stałem się taki obojętny. Wiem, że nie jestem podły ani pozbawiony serca. Ale moje nerwy i mój egoizm szepczą mi coraz głośniej do ucha: Uciekaj stąd, nie narażaj się na te katusze, oszczędź siebie!, Ale nie śmiem myśleć o wyjeździe... Gdy w końcu w czuwaniu nad umierającym zastąpił go sio- strzeniec Kondratjewa, Czajkowski udał się z powrotem do Maj- danowa, gdzie czekał na niego Aleksiej, tam też się dowiedział, że Kondratjew zmarł na początku października. Ta wiadomość by- najmniej nie stanowiła zaskoczenia; ale wtedy był już zbyt zajęty, szykując się do zaprezentowania publiczności Czarodziejki, by snuć posępne refleksje; na początku listopada dyrygował w Pe- tersburgu pierwszymi czterema przedstawieniami opery. Mimo swej ugruntowanej pozycji i coraz większej liczby wielbicieli, nie odniósł sukcesu swoim nowym dziełem. Spektakle nagradzano tylko zdawkowymi brawami, a krytycy znów byli bezlitośni. Osiągnęli już zgodność, jeśli chodzi o talent symfoniczny Czaj- kowskiego, ale większość z nich załamywała ręce nad jego wyraź- nym brakiem zmysłu dramatycznego. Cui oczywiście oświadczył, że już dawno o tym wiedział: "Czajkowski jest przede wszystkim lirycznym poetą, łagodnym, kobiecym, zazwyczaj melancholij- nym, chociaż zarazem szczerym i ujmującym... Ale jego muzyce brak przekonania, żywotności, energii i nie było trudno przewi- dzieć, że sceny dramatyczne w jego najnowszej operze pod wzglę- dem muzycznym będą niesatysfakcjonujące..." Wyjechał do Moskwy przemęczony i przygnębiony. "Przecho- dzę bardzo trudny okres w swoim życiu - użalał się pani von Meck. - Stale znajduję się w stanie takiego podniecenia, że nie potrafię nawet z Panią szczerze porozmawiać." O Czarodziejce pi- sał: "Żadnej innej operze nie poświęciłem tyle energii, nad żadną nie trudziłem się tak długo i mozolnie, a jednak nigdy wcześniej nie spotkała mnie tak surowa ocena ze strony prasy."s Świadom tego, że zaniedbuje swoją dobrodziejkę, Czajkowski przepraszał, że ostatnio pisuje do niej rzadziej. Żeby nie czuła, że stała się "niemal obca", dodał, że myślał o niej "podczas kilku ostatnich dni częściej niż kiedykolwiek". Czajkowski zdawał sobie również sprawę z tego, że z mniej- szym współczuciem, niżby należało, zareagował na jej niepokój, wywołany chorobą Pachulskiego, który cierpiał na jakąś tajemni- czą dolegliwość nerwową. Ale pani von Meck jak zawsze uspoka- jała go. "Im więcej czasu upływa, im więcej niepowodzeń i rozcza- rowań doznaję, tym staje mi się Pan bliższy i droższy. Pana nie- zawodna przyjaźń i zawsze boska muzyka to jedyne prawdziwe przyjemności i źródło pocieszenia w moim życiu. Od Pana nigdy nie zaznałam niczego poza całkowitym szczęściem i radością." Zagwarantowawszy sobie trwanie tej kluczowej dla niego zna- jomości, Czajkowski, nadal liżąc rany, wywołane przyjęciem jego ostatniego dzieła, był bardzo szczęśliwy, mogąc znów opuścić Rosję i rozpocząć coś, co stanie się nowym, lukratywnym zaję- ciem. Wieść o tym, że dyryguje swoimi utworami, szybko się ro- zeszła poza granicami kraju, i jego europejscy agenci koncertowi dostrzegli wymierne korzyści, jakich to mogło przysporzyć. Nagle kompozytor został zasypany zaproszeniami, w większości będą- cymi owocem zabiegów sprytnych wydawców, by dyrygował swoimi utworami w wykonaniu najlepszych orkiestr w całej Europie. Po roku od swego nerwowego debiutu z Trzewiczkami cieszył się takim wzięciem, jak wytrawny maestro. Kaszkinowi, świadkowi jego dawniejszej tremy, zawdzięczamy jedną z nielicz- nych ocen z pierwszej ręki dojrzałego Czajkowskiego-dyrygenta. Na jego pewność siebie niewątpliwie wpłynął sukces pierwszego przedstawienia Czarodziejki: Ma wszystkie cechy, potrzebne dyrygującemu orkiestrą: pełne panowanie nad sobą, nadzwyczajną wyrazistość i stanowczość ruchów rąk... Jego dyrygowanie wyróżnia się wyjątkową prostotą... Jeśli nawet brak mu znamion kapelmistrzowskiego wirtuozostwa, które nabywa się przez lata praktyki, posiada coś, czego nie można się na- uczyć: ten wewnętrzny ogień, ten zapał, udzielający się orkiestrze i w nieodparty sposób oddziałujący na słucha- czy poprzez celność i pogłębianie wykonania. Po koncercie pożegnalnym w Petersburgu 24 grudnia 1887 ro- ku, obejmującym pierwsze wykonanie jego IV Suity, Mozartiany, która odniosła triumf, Czajkowski wyjechał na dziesięciotygod- niowe tournee koncertowe za granicę, występując po raz pierwszy jako dyrygent swych własnych dzieł. Pomimo wielkiej sławy, jaka go poprzedzała, kompozytor odczuwał tremę dyrygując; zdawał sobie sprawę z tego, że idzie śladami takich wybitnych współczes- nych twórców, jak Brahms i Wagner, a kłótnia o repertuar po przyjeździe do Berlina, nie wspominając już o stanowiącym nie- spodziankę publicznym obiedzie, niemal skłoniła go do natych- miastowego powrotu do domu. Jednak po tym nerwowym starcie, zima 1887-1888 roku okazała się jego triumfalnym pochodem przez Lipsk i Berlin, Hamburg i Pragę, Paryż i Londyn; grał przed oczarowaną publicznością i pełnymi szacunku krytykami, zapew- niając sobie nie mniejszą międzynarodową sławę od tej, jaką cie- szyli się wszyscy kompozytorzy-dyrygenci tamtych czasów.14 stycz- nia 1888 roku otrzymał w Niemczech list, stanowiący jakby oficjal- ne tego potwierdzenie: zawierał wiadomość, że car Aleksander III przyznał mu dożywotnią rentę w wysokości 3 000 rubli rocznie. Fakt ten nie zaszkodził Czajkowskiemu w kasach teatralnych; sale koncertowe całej Europy były wyprzedane do ostatniego miejsca, a kompozytor chcąc nie chcąc musiał się pozwolić por- wać wirowi życia towarzyskiego, czego tak nie lubił. W Lipsku spotkał Brahmsa, którego muzykę zawsze uważał za przecenianą; opisał go Modestowi jako "krostowatego, brzuchatego... okrop- nego pijaczynę". W domu Adolfa Brodskiego, skrzypka, który pięć lat wcześniej wylansował jego Koncert skrzypcowy, Czajkow- ski przypadkiem trafił na próbę Trio fortepianowego c-moll Brahmsa z samym wielkim kompozytorem przy fortepianie. Kie- dy Czajkowski poczuł się "nieswojo", najwyraźniej nie skory do zasypywania Brahmsa komplementami, czego się po nim spo- dziewano, gospodarz bał się "nieprzyjemnej sceny", póki sytuacji nie uratowało pojawienie się niskiego, drobnego Edwarda Griega, do którego Czajkowski z miejsca poczuł sympatię. Podczas obia- du żona Griega Nina, stwierdziwszy, że posadzono ją między Brahmsem i Czajkowskim, po kilku minutach zerwała się ze swe- go miejsca oświadczając: "Nie mogę siedzieć między nimi. Za bardzo mnie to denerwuje." "Ja się odważę" - oświadczył Grieg i zamienił się z nią miej- scami. "I tak trzech kompozytorów siedziało razem, wszyscy w wyśmienitych humorach - wspominała pani Brodsky.- Brahms złapał salaterkę z konfiturami truskawkowymi oświadcza- jąc, że sam chce wszystko zjeść, a innym nie da nawet spróbo- wać... Bardziej przypominało to przyjęcie dla dzieci niż spotkanie wielkich kompozytorów". Dlatego nie dziwi, że jej mąż, skrzypek- -wirtuoz, uwieńczył wszystko kilkoma sztuczkami magicznymi, których dokładnego wyjaśnienia domagał się Brahms. Dopiero po bliższym poznaniu Czajkowski niechętnie przy- znał, że Brahms był "miły wobec mnie... i znacznie mniej zadufa- ny w sobie, niż się tego spodziewałem". Grieg mógł być gorszym kompozytorem, ale zarówno on, jak jego muzyka o wiele bardziej oczarowała Czajkowskiego, który miał nadzieję, że ich spotkanie będzie początkiem długotrwałej przyjaźni. W tym towarzystwie zdobył się również na kilka miłych słów pod adresem ekscentry- cznej angielskiej kompozytorki, Ethel Smyth, nie rozstającej się ze swym rudym seterem Marco, i "jednej z nielicznych kobiet-kom- pozytorów, które można traktować poważnie, [pomimo] niezro- zumiałego szacunku, bliskiego bałwochwalstwu, dla zagadkowego geniuszu muzycznego Brahmsa". Wiele lat później, wdzięczna za rady, jakich jej nie skąpił, Smyth zrewanżowała się komplemen- tem: "Ze wszystkich kompozytorów, jakich znałam - napisała we wspomnieniach, dwadzieścia pięć lat po jego śmierci - naj- bardziej uroczy był Czajkowski." Przyzwyczajona do nieokrzesania, niemal obcesowości wielu niemieckich muzyków, którzy uważali to za nie- odzowny element pozy i jeden z dowodów geniuszu, z ulgą stwierdziłam, że ten Rosjanin był panem samego siebie, wytwornym, kulturalnym dżentelmenem i człowiekiem światowym. Nawet jego niechęć do muzyki Brahmsa nie wpłynęła na zmniejszenie mojej sympatii do niego - a to, myślę, dobitnie świadczy o jego uroku! W Berlinie Czajkowski po dwudziestu latach przypadkowo spotkał Desiree Artót. Odbyli długą i miłą rozmowę, podczas któ- rej "ani jednym słowem nie tknęliśmy przeszłości". W tamtym ty- godniu widzieli się dwa razy. Nie zobaczą się już nigdy, chociaż od czasu do czasu będą pisywali do siebie, co w rezultacie dopro- wadzi do zadedykowania jej przez Czajkowskiego 6 Romansów do tekstów francuskich (op. 65) na pamiątkę ich młodzieńczej przy- gody. W Berlinie spotkał również nad wiek rozwiniętego młodego Richarda Straussa, w Lipsku Busoniego, w Pradze Dvoraka, w Pa- ryżu Masseneta, Gounoda i Faurego. Zdaniem Modesta właśnie podczas tego tournee Czajkowski "osiągnął najwyższy punkt światowego rozgłosu, jaki mu był pisany za życia". Nawet wieczne zwiedzanie osobliwości kolejnych miast, przyjęcia, wywiady dla prasy, oficjalne obiady z przemowami zaczęły bawić jego wygło- dzone ego. Ale im dłużej trwało tournee, tym bardziej go wyczer- pywało i irytowało; był zmęczony ciągłymi zmianami tras podró- ży, godzinami prób, nowymi zaproszeniami, których nie sposób było pogodzić z wcześniejszymi, oraz awanturami o repertuar. W miarę jak rosła jego tęsknota za domem, pomimo braku spe- cjalnego zainteresowania ze strony prasy rosyjskiej przebiegiem tournee Czajkowskiego, jego główne pocieszenie stanowiły ser- deczność i gościnność kolejnych gospodarzy: w Niemczech szcze- gólnie państwa Brodskich i jego przyjaciela-pianisty Silotiego. Ale Czajkowskiemu najwięcej przyjemności sprawiał jego to- warzysz podróży i razem z nim występujący utalentowany, młody rosyjski pianista Wasilij Sapielnikow, który nie tylko okazał się miłym towarzyszem, ale również natchnionym wykonawcą jego dzieł fortepianowych. Po trzech tygodniach Czajkowski napisał Modestowi, że są "nierozłączni... Tak go polubiłem, a on tak się do mnie zbliżył, że wydaje mi się, jakby był członkiem rodziny. Od czasów Kotka nikogo nie pokochałem tak, jak jego. Nie mo- żesz sobie wyobrazić bardziej atrakcyjnego, łagodnego, słodkiego, delikatnego i szlachetnego człowieka". Jego wpisy w dzienniku, które są coraz bardziej entuzjastyczne do dnia, kiedy w połowie tournee Sapielnikow rozstał się z Czajkowskim, wyraźnie świad- czą o erotycznym zabarwieniu uczuć kompozytora - "Absolutnie go ubóstwiam" - ale nie zawierają sugestii, że ich związek nie pozostał platoniczny. Pierwotnie przedsięwzięte tyle z przyczyn finansowych, co pre- stiżowych, tournee o wiele bardziej przyczyniło się do wzrostu je- go popularności, niż wpływało na stan konta. Jeszcze zbyt nie- śmiały, by domagać się zwrotu kosztów, stwierdził, że podróż pochłania olbrzymie sumy, które pokrywał z własnej kieszeni. W Pradze, błędnie przekonany, że należy to do miejscowego zwy- czaju, hojnie przeznaczył swoje honorarium za jeden czy dwa koncerty na cele dobroczynne; w Paryżu, ku swemu rozczarowa- niu, przekonał się, że jedyną nagrodą za jego wysiłki będzie sława. Jednak w Anglii zaproponowano mu odpowiednie umowy z go- dziwym wynagrodzeniem. Tylko z tego względu, donosił gderliwie Modestowi, odłożył powrót do domu, by złożyć wizytę w kraju, który od tak dawna miał w takim małym poważaniu, na co w du- żym stopniu wpłynęła nieprzejednana postawa Anglii podczas wojny rosyjsko-tureckiej. 19 marca Czajkowski przepłynął wyjątkowo wzburzone wody kanału La Manche. Niespotykane o tej porze roku opady śniegu utrudniły dojazd do Londynu, gdzie kompozytor w końcu dotarł z pięciogodzinnym opóźnieniem, dobrze po północy. Ten niefor- tunny początek z nawiązką wynagrodził hotel, polecony mu przez Rubinsteina: "Dieudonne", prowadzony przez Francuzów, znaj- dujący się w pobliżu St. James's przy Ryder Street, gdzie Czaj- kowski z miejsca poczuł się jak w domu. Hotel, w którym trady- cyjnie zatrzymywali się artyści i muzycy, znajdował się w pobliżu St. James's Hall, gdzie 22 marca Czajkowski dyrygował zespołem, który wykonał jego Serenadę na orkiestrę smyczkową oraz wariac- jami na temat III Suity. Próby były męczące: nie radząc sobie z angielskim, Czajkow- ski zwrócił się do kolegi-dyrygenta, Frederica Cowena, by wystą- pił w roli tłumacza. Ale muzycy okazali się świetni, a publiczność wrażliwa - szczególnie gorąco przyjęła jego Serenadę, po której trzy razy wywoływany był na podium. Entuzjastyczna prasa skło- niła organizatorów, Towarzystwo Filharmoniczne, do podniesie- nia uzgodnionego honorarium z 20 do 25 funtów. Von Bulow wykonał Theme original et variations Czajkowskie- go op. 19 nr 6 w Londynie w roku 1874. Ale poza tym nazwisko kompozytora słabo było znane w Anglii w owym czasie "z wyjąt- kiem kręgu muzyków - według słów Cowena - chociaż dał już światu wiele ze swych najlepszych dzieł". Do samego Londynu kompozytor nie poczuł sympatii, oświadczając, że go "nudziło" to "nieciekawe i przygnębiające" miasto przez pięć dni jego tam po- bytu, mimo że dwa razy wybrał się na balet (Enchantment w Al- hambrze i The Sports of England w Empire przy Leicester Square), raz do teatru (na Świętoszka w Royalty) i na obiad wydany na jego cześć przez sekretarza Towarzystwa Filharmonicznego, pia- nistę Francesco Bergera. Może był niechętnie nastawiony przez nadmierne pofolgowanie sobie ostatniego dnia, kiedy za dużo zjadł swego ulubionego dania, makaronu, w restauracji "Gatti" na Strandzie, w wyniku czego dostał na tyle poważnych boleści żo- łądkowych, że musiał o dwadzieścia cztery godziny przełożyć wy- jazd. Jednak - jak podkreśla Modest - ta wizyta miała decydują- ce znaczenie dla wzrostu popularności Czajkowskiego w Europie. Do tej pory Anglia była bardziej oporna na muzykę Czajkowskie- go niż Europa kontynentalna; teraz położył podwaliny pod sławę w świecie angielskojęzycznym, co wkrótce zaowocuje wyprawą za Atlantyk. "Spróbuję zdobyć zaproszenie na dyrygowanie w Ame- ryce w przyszłym roku lub za dwa lata - napisał do pani von Meck w drodze do domu. - Czy to nie dziwne, że po przeszło trzech miesiącach wyczerpującego tournee po Europie już marzę o kolejnym wyjeździe za granicę?" Na początku kwietnia zmęczony, ale zadowolony, Czajkowski znów był w Tyflisie z Anatolijem i Praskowią, aż się paląc do komponowania. Odpocząwszy teraz u swoich najbardziej lubia- nych członków rodziny, wyruszył do Klinu, dokąd Aleksiej, od niedawna żonaty, przeniósł ich dobytek z Majdanowa do poblis- kiej daczy w lasach koło wsi Frołowskoje. Promieniejąc pewnoś- cią siebie, ale poruszony wydarzeniami ostatniego roku do takie- go stopnia, że pozwolił, by zawładnęły nim ponure refleksje, Czajkowski po upływie ponad roku czuł się gotów do przystąpie- nia do pierwszej poważniejszej pracy kompozytorskiej. Początkowo nie wiedział, czy się zdecydować na kolejną ope- rę, czy też na symfonię. Chociaż nadal go prześladowało ostatnie pasmo operowych niepowodzeń, minęło dziesięć lat od skompo- nowania przez niego właściwej symfonii, co się wydawało tak na- turalnym sposobem wyrażenia metafizycznych uczuć, jakie nim targały. Podczas podróży z Anglii do domu zahaczył o Akwiz- gran, gdzie oczywiście wrócił myślami do śmierci Kondratjewa, związanej z takimi cierpieniami. Sześć miesięcy wcześniej- w sam dzień śmierci swego starego przyjaciela, o czym wtedy nie mógł wiedzieć - tak przedstawił w dzienniku swoje refleksje: Jak krótkie jest życie! Jak wiele człowiek chce zdzia- łać, o ilu rzeczach pomyśleć, ile powiedzieć. Jeden wszyst- ko odkłada, wyobrażając sobie, że zostało jeszcze dużo czasu, chociaż tuż za rogiem już się czai śmierć... Moja wiara stała się o wiele bardziej wyrazista. Podczas całego tego roku dużo rozmyślałem o Bogu, o życiu i o śmierci - a szczególnie w Akwizgranie te dręczące pytania: dla- czego? jak? z jakiego powodu? często nie dawały mi spo- koju i zaprzątały mój umysł. Mniej więcej w tym czasie nagle zaczęły go prześladować sny o młodym przyjacielu Eduardzie Zaku, "człowieku, którego ko- chałem bardziej niż kogokolwiek", a który popełnił samobójstwo w 1873 roku w wieku zaledwie dziewiętnastu lat: "Jak zdumiewa- jąco dobrze go pamiętam: brzmienie jego głosu, sposób porusza- nia się, ale przede wszystkim to, jak na mnie patrzył... Śmierć tego chłopca, fakt, że już go nie ma pośród nas, przekracza moje moż- liwości percepcji. Sądzę, że nigdy nie kochałem nikogo tak moc- no, jak jego..." Piętnaście lat później Czajkowskiego nadal gnębiły niejasne wyrzuty sumienia w związku ze śmiercią Zaka: "Mój Bo- że! Bez względu na to, co mi wtedy mówili i jak bardzo próbowa- łem znaleźć pocieszenie, czuję się wobec niego taki winny! Jednak jednocześnie kochałem go - to znaczy nie kochałem [w czasie przeszłym), lecz nadal go kocham. Jego pamięć jest dla mnie świę- ta!" Jeśli to Zak zainspirował temat miłosny w Romeo i Julii, teraz jego duch dołączył do ducha Tani i Kondratjewa, by wywo- łać w Czajkowskim na tyle silne uczucie, że doprowadziły do powstania jego dotychczas najbardziej dojrzałego dzieła, V Sym- fonii e-moll (op. 64). Chociaż powiedział swemu przyjacielowi "K. R.", wielkiemu księciu Konstantemu Konstantynowiczowi, że utwór ten nie ma programu, niektóre jego uwagi o pierwszej części ("cudowny pro- gram, jeśli tylko udałoby się go zrealizować") świadczą, że w bar- dzo dużym stopniu zainspirowały go te same uczucia, jakie prze- śladowały go przez cały rok, obok jego wiecznych rozmyślań o Losie: Introdukcja. Całkowite poddanie się losowi - albo, co na jedno wychodzi, niezbadanym wyrokom Opatrzności. Allegro. 1. Złorzeczenia, zwątpienie, skargi, wyrzuty na... XXX* 1 2. Czy mam się rzucić w objęcia wiary?" Aby móc latem pracować przez nikogo nie niepokojony, Czajkowski złożył najpierw krótką wizytę w Petersburgu, między innymi dlatego, że doszły go słuchy, iż car znów chce się z nim zobaczyć. Lecz Aleksander sprawiał wrażenie zajętego i Czajkow- ski uznał, że atmosfera nie jest sprzyjająca, wbrew jego nadzie- jom, by zakomunikować władcy, jak ciężko pracuje w całej Euro- pie na rzecz Rosji. Wróciwszy 21 maja do Frołowska, bił się z myślami, czy przy- stąpić do nowej symfonii, czy też ukończyć kilka szkiców do wąt- ków, zaczerpniętych z Hamleta, który to pomysł odżył dwanaście lat po tym, jak został po raz pierwszy wysunięty przez Modesta. Po kilku tygodniach wahań odłożył Hamleta na bok i wszystkie siły poświęcił symfonii. Okazało się to bardzo owocne, 29 czerwca zarys był gotowy. Zrobił sobie pięć dni przerwy, co wystarczyło, by dokończył szkic uwertury Hamlet (op. 67), a potem wziął się do instrumentacji symfonii. Ogarnięty twórczą weną, uporał się z tym zadaniem do końca sierpnia. Niespodziewany okres spokoju umożliwił mu złożenie pier- wszej od trzech lat wizyty w Kamionce, którą teraz uznał za "nad- zwyczaj niemiłą". Czajkowski był "dość zaszokowany" stanem rodziny: jego siostra Sasza, wciąż uzależniona od morfiny, bardzo się postarzała, podczas gdy ukochany Bobik "zanadto przybrał na wadze". Wkrótce uciekł do Moskwy, gdzie przedstawił swoją no- wą symfonię stałemu gronu przyjaciół - łącznie z Taniejewem, który już ukończył transkrypcję na dwa fortepiany - zanim wró- cił do Frołowska, gdzie do połowy października uporał się z par- * XXX przypuszczalnie oznacza jego homoseksualizm, jak we wpisach w dzienniku z lata 1884 roku, tyturą Hamleta. Śmierć w tamtym miesiącu Nikołaja Huberta, wieloletniego przyjaciela i kolegi z Konserwatorium, jeszcze po- głębiła nastrój ogólnej melancholii, który, jak to się często zdarza- ło, ogarnął kompozytora po tym niezwykłym okresie aktywności twórczej. 17 listopada Czajkowski osobiście poprowadził w Petersburgu prawykonaniem V Symfonii, łącząc ją z II Koncertem fortepiano- wym; jako solista wystąpił jego nowy przyjaciel Sapielnikow. Dwa tygodnie później powtórzył symfonię, tym razem łącząc ją z pre- mierą uwertury Hamlet. Oba dzieła publiczność przyjęła niezwy- kle entuzjastycznie. Na pierwszym koncercie zaszczycono go rzadkim wyróżnieniem - potrójną fanfarą w wykonaniu orkies- try - i wręczono na estradzie dyplom honorowego członka Pe- tersburskiego Towarzystwa Filharmonicznego. Ale krytycy znów mieli mnóstwo zastrzeżeń, Cui wysunął przypuszczenie, że "ruty- na" i "bezideowość" nowej symfonii oznacza dalszy spadek możli- wości twórczych kompozytora. W obu tych tak różnych dziełach - V Symfonii i uwerturze- -fantazji Hamlet - Czajkowski wyraźnie jest pod wrażeniem przeznaczenia, wiszącego "jak miecz Damoklesa" nad całym ludzkim życiem, a szczególnie nad jego. W IV Symfonii, sprzed dziesięciu lat, los został zilustrowany bezlitosnym, grzmiącym mo- tywem, co pozostawiało niewiele miejsca na zbawienie. W V Sym- fonii jego obecność jest widoczna już w introdukcji w posępnym temacie klarnetowym, przewijającym się przez jej wszystkie cztery części. Jednak tym razem Czajkowski przechodzi od rezygnacji, poprzez rozpacz do pewnego optymizmu - symbolizowanego cy- tatem z Życia za cara Glinki, co wyróżnia frazę "Nie smuć się". Ale w symfonii dominuje nastrój wyjątkowego smutku, kilka- krotnie dopuszczając do tego, by motyw losu odsunął na bok krótkie chwile nadziei, zanim pogrąży się w mrocznej introspekcji. Typowa dla Czajkowskiego melancholia, zabarwiona użalaniem się nad sobą, znowu dochodziła do głosu w wyniku "samotności", będącej efektem jego seksualności. "Jeśli w V Symfonii Beethove- na los puka do drzwi - zauważył dowcipnie jakiś rosyjski ko- mentator - w V Symfonii Czajkowskiego próbuje wyjść." Nawet pod koniec symfonii, w skomplikowanym finale, w którym kom- pozytor otwarcie pokazuje swoje zgnębione serce, sugestia zwycię- stwa nad losem brzmi nieszczerze, jakby autor nie do końca po- trafił przekonać się do swych nadziei. Kiedy cichną cztery ostatnie akordy, nie ulega wątpliwości, że znów przyznaje się do klęski. Pod koniec listopada Czajkowski ponownie wyruszył w pod- róż po Europie, by przedstawić szerszej publiczności swoje ostat- nie dzieła. W Pradze, gdzie dyrygował V Symfonią i II Koncertem fortepianowym (znowu z Sapielnikowem), tym razem obiecano mu połowę dochodu; ale koncert był tak nieumiejętnie rozreklamo- wany, a udział kompozytora okazał się tak niewielki, że Czajkow- ski zrzekł się honorarium na rzecz artystów. Bez względu na to, czy kierował się wyrachowaniem, czy też nie, ten gest zapewnił mu osobisty triumf sześć dni później, na praskiej premierze Euge- niusza Oniegina. Ale nic nie pozostało z dobrego nastroju, kiedy w Wiedniu dowiedział się z gazety, że jego siostrzenica Wiera zmarła na gruźlicę. Samobójstwo innego przyjaciela z Tyflisu, młodego Swinkina, poznanego dzięki Wierinowskiemu, który skończył równie tragicznie, uzupełniło smutny katalog śmierci i zamętu w roku 1888. Czy był to czysty zbieg okoliczności, że rok kończył się tak wyjątkową muzyczną kodą? Wróciwszy do Petersburga Czajkowski został tam tylko tak długo, by poprowadzić swoją fantazją symfonią Burza i obejrzeć Oprycznika w wykonaniu studentów (nie podobał mu się jak zwykle). Zaraz po Bożym Narodzeniu wrócił do Frołowska i przystąpił do pracy nad nowym baletem, Śpiącą królewną (op. 66). Na pomysł libretta, opartego na bajce Charlesa Perraulta La belle au bois dormant, po raz pierwszy opublikowanej w 1697 ro- ku, wpadł Iwan Wsiewołożski, dyrektor Teatrów Cesarskich, któ- ry osobiście je napisał (i opracował projekty kostiumów). Pragnąc wystawić jakiś nowy balet Czajkowskiego, Wsiewołożski najpierw zaproponował mu Salammbo, co kompozytor odrzucił, potem Ondynę (już stanowiącą temat jego drugiej opery), co przez krótki czas go pociągało. Ale libretto Modesta do Ondyny okaza- ło się niedobre, gdy tymczasem napisana przez Wsiewołożskiego wersja Śpiącej królewny z miejsca rozpaliła wyobraźnię kompozy- tora. Zanim spotkali się razem z Mariusem Petipą w listopadzie 1888 roku, przypuszczalnie w celu omówienia szczegółowych zamysłów wielkiego choreografa, Czajkowski nie mógł się po- wstrzymać, by nie naszkicować kilku pierwszych scen. Jednak dopiero na początku roku 1889 mógł naprawdę przystąpić do pracy. "Nie mam czasu na listy" - donosił Modestowi tamtej zimy, spiesząc się, by dokończyć szkice Śpiącej królewny przed kolej- nym tournee po Europie. Jednak znalazł czas, by napisać do pani von Meck i jeszcze raz poprosić o kilka zaliczek a konto przyszło- rocznego subsydium, tłumacząc się wydatkami, związanymi z tournee europejskim i przeprowadzką. Jak zawsze bez jednego słowa spełniła jego prośbę. Wymienił też listy z Dvorakiem, który do niego napisał, wychwalając "ciepło" i "poezję" Eugeniusza Oniegina, "muzyki, która przyciąga nas do siebie i tak głęboko zapada w duszę, że nie podobna jej zapomnieć". Niezwykle wzru- szony, Czajkowski odpisał, snując entuzjastyczne plany zabrania ze sobą Czecha do Rosji w przyszłym sezonie, by mógł dyrygować własnymi utworami. Po kłopotach finansowych podczas ostatniego tournee, zorga- nizowanego przez europejskich wydawców, Czajkowski znalazł sobie agenta, mieszkającego w Rosji, Juliusa Zeta, próbując zmak- symalizować swoje dochody. Pianista i kupiec, handlujący in- strumentami muzycznymi, Zet początkowo wystąpił z kilkoma szalenie ambitnymi propozycjami, obejmującymi Skandynawię i Stany Zjednoczone, z których nic nie wyszło. Jednak kiedy zszedł z obłoków, decydując się w zasadzie na te kraje, które od- wiedził Czajkowski podczas swego pierwszego tournee europej- skiego, w końcu powstała realna trasa - tym razem trzymiesięcz- nego objazdu po sześciu niemieckich miastach oraz koncertów w Genewie, Paryżu i Londynie. Podczas swych częstych wypadów do Petersburga i Moskwy Czajkowski miał teraz w wyczaju pojawiać się na koncertach swojej muzyki, incognito lub oficjalnie. Załatwiając przed wyjaz- dem interesy w stolicy, jak również przeprowadzając dalsze kon- sultacje z Petipą i Wsiewołożskim dotyczące Śpiącej królewny, miał okazję wysłuchać tenora Nikołaja Fignera i jego żony Medei w Eugeniuszu Onieginie, Serenadę melancholijną z Rimskim-Kor- sakowem jako dyrygentem i II Kwartet smyczkowy, poprowadzo- ny przez Auera. 5 lutego 1889 roku wyruszył do Europy. Tydzień później, 12 lutego, dyrygował III Suitą w Kolonii, a trzy dni później jeszcze raz we Frankfurcie. Chociaż pierwsza orkiestra była nieporównywalnie lepsza, po obu koncertach na- grodzono go potrójnymi fanfarami. 20 lutego w Dreźnie zdener- wował się, kiedy się okazało, że bardziej ambitne utwory ma wykonać jeszcze słabsza orkiestra: tym razem po IV Symfonii i I Koncercie fortepianowym nagrodzono go tylko jedną fanfarą. 26 lutego w Berlinie oklaskiwano Serenadę na orkiestrę smyczko- wą, ale wygwizdano Franceskę da Rimini. Trzy tygodnie ożywio- nego życia towarzyskiego i rozmaitych przyjęć wkrótce zaczęło zbierać swoje żniwo. "Nie potrafię wyrazić - pisał do wielkiego księcia -jak bardzo Heimweh, jak nazywają to Niemcy, napełnia mnie cierpieniem, tęsknotą, nostalgią i ogólnym przygnębieniem". Wiadomość o śmierci przyjaciela Karola Dawydowa, dyrektora Konserwatorium Petersburskiego, któremu zadedykował Kaprys włoski, pogłębiła jego melancholię. Przysięgał, że gdyby nie to, że miał się spotkać w Londynie z Sapielnikowem, który miał zagrać I Koncert fortepianowy, odwołałby resztę tournee i pojechał prosto do domu. Ale bardzo mu się podobała rola nieoficjalnego ambasadora rosyjskiej muzyki. Odpoczął dwa dni w Lipsku u Brodskich, nim udał się do Genewy, gdzie dyrygował I Suitą, Serenadą na orkies- trę smyczkową i Serenadą Don Juana, nagrodzony gorącymi oklas- kami. Jego pobyt nieco zmąciły wspomnienia pierwszych tygodni 1876 roku, kiedy tak przyjemnie spędził tu czas z Saszą, Lwem i ich dziećmi, z których dwoje teraz nie żyło. Poszedł na Boule- vard Plainpalais, gdzie mieszkał z Dawydowami; tam ogarnęły go żywe wspomnienia Tani i Wiery, "z rękami czerwonymi od biegu w zimnie do szkoły". I "ciebie - napisał do Boba - z twoim malutkim noskiem, a nie tą trąbą, którą teraz masz zamiast nosa, i mnie, nie takiego siwego". Wyznał, że znów owładnęła nim ta szczególna, tęskna melancholia, którą tak dobrze oddawały ulu- bione linijki z Dantego: Nessun maggior dolore/Che ricordarsi del tempo felicelNella miseria. Dwa dni później był w Hamburgu, gdzie w hotelu sąsiadował przez ścianę z Brahmsem, który specjalnie przełożył wyjazd, by nazajutrz przyjść na próby Czajkowskiego przed niemiecką pre- mierą v Symfonii. Obaj kompozytorzy "nieźle sobie popili" pod- czas obiadu. "Lubię jego szczerość i naturalność" - zwierzył się Czajkowski Modestowi. Ale nie mógł się przekonać do jego mu- zyki. Brahms był "pustą otchłanią... Jego styl jest zawsze podnios- ły: nigdy nie dąży do sztucznego efektu, nigdy nie jest banalny, wszystko, co robi, jest poważne, szacowne - ale brakuje w tym najważniejszego - piękna". W przeciwieństwie do ich autora, symfonie były "bezbarwne i nudne". Brahms ze swojej strony szczerze wypowiedział się o I Symfonii Czajkowskiego. Gwał- townie skrytykował ostatnią jej część, na nowo budząc własne wątpliwości kompozytora odnośnie do dzieła, które sam uważał za gorsze od swej poprzedniej symfonii. Ale sukces, odniesiony 15 marca, kiedy utwór został bardzo dobrze przyjęty zarówno przez orkiestrę, jak przez publiczność, wkrótce sprawił, że odzys- kał swoją wiarę w zalety V Symfonii. Mając miesiąc czasu do zabicia przed kolejnym koncertem, Czajkowski udał się do Paryża, swojego ulubionego miasta euro- pejskiego, gdzie odwiedził znajome miejsca z Brandukowem, czy- niąc w dzienniku zapiski w rodzaju: "Murzyn. Poszliśmy do mnie". Kiedy dołączył do nich Sapielnikow, zachwyt Czajkow- skiego towarzystwem młodych przyjaciół zakłócił jedynie niespo- dziewany grad listów od Antoniny, co wkrótce spowodowało u niego ból zęba i gorączkę. Zwracała się do niego, by podwoił wypłacaną jej co miesiąc kwotę 100 rubli - co stanowiło jedną piątą pieniędzy, jakie otrzymywał od pani von Meck, i jakąś jedną dziesiątą jego ówczesnych całkowitych dochodów. Taka głupia i bezwartościowa kobieta, zdolna bez najmniejszych skrupułów do oddania kilkorga własnych dzieci do przytułków, nie zasługuje na ani odrobinę współ- czucia - napisał do swego cierpliwego pośrednika, Jur- gensona. - Nie wierzę, że nie ma pieniędzy, bo 100 rubli powinno całkowicie starczyć na jej potrzeby. Z drugiej strony, im bardziej wydaje mi się, że czynię ją szczęśliwą, tym bardziej zmniejszają się moje wyrzuty sumienia i tym lepsze mam samopoczucie. Bywają nawet chwile, kiedy mi żal tej śmiesznej kobiety. Czy to jej wina, że jest głupia, żałosna, pozbawiona wszelkiej dumy i przyzwoitości? Po kilku zmianach decyzji w miarę, jak nadchodziły kolejne doniesienia od wydawcy, przystał na kompromis i zwiększył kwo- ty, wypłacane żonie, do 150 rubli miesięcznie, upoważniając jed- nocześnie Jurgensona do "awaryjnych wypłat", o ile zajdzie wy- jątkowa potrzeba. Przebywając w Paryżu raczej jako osoba prywatna, a nie sławny kompozytor, Czajkowski trzymał się z daleka od Wystawy roku 1889 - chociaż poszedł obejrzeć nową wieżę, zbudowaną z tej okazji przez Gustawa Eiffela, a nawet wjechał windą na jej szczyt. Jeden jedyny raz pojawił się oficjalnie, by wysłuchać wa- riacji na temat swojej III Suity w wykonaniu Colonne'a; na wy- danym później przyjęciu bardzo się ucieszył z odnowienia znajo- mości z Massenetem, którego również zaprosił, by dyrygował koncertem w Rosyjskim Towarzystwie Muzycznym w Moskwie w najbliższym sezonie. Widział się również z Faurem, Delibesem oraz Lalo. Ale najbardziej oczarował go Paderewski, polski pianis- ta i przyszły premier, którego też zaprosił do Rosji. 9 kwietnia znów pojawił się w Londynie, by dwa dni później poprowadzić koncert, na którego program składał się I Koncert fortepianowy w interpretacji Sapielnikowa i I Suita. Pierwotnie zamierzał przedstawić w Anglii V Symfonię ale wciąż gnębiły go wątpliwości, dotyczące jej instrumentacji - i czuł dziwne skrępo- wanie, że już ją zadedykował "wielce szanowanemu niemieckiemu muzykowi, który jest moim przyjacielem", Theodorowi Ave-Lal- lemantowi, a nie Towarzystwu Filharmonicznemu, które teraz bardzo chciało zaproponować mu prowizję. W listach, skierowa- nych na ręce Francesco Bergera, w których nadal próbował go nakłonić do dyrygowania nową symfonią, Czajkowski bronił swo- jej I Suity jako "nowości" i I Koncertu fortepianowego jako "zdol- nego wywrzeć duże wrażenie" - przy okazji przyznając, że sam woli swój II Koncert fortepianowy, który miał nadzieję zaprezen- tować w przyszłym roku. Chociaż Londyn przyjmował go tak ciepło, Czajkowski nadal nie mógł się przekonać do tego miasta, wówczas spowitego cha- rakterystyczną dla niego mieszaniną mgły i wilgoci. "Upiłem się w samotności" - czytamy w jego dzienniku pod datą jego przy- jazdu, 9 kwietnia, po kolejnym przebyciu wzburzonych wód kana- łu La Manche, co wywołało u Sapielnikowa atak choroby mor- skiej. Czajkowski potrafił zrozumieć poranne mgły - "podobne zdarzają się w Petersburgu" - ale mgła w południe, kiedy wy- chodził po próbach w St. James's Hall, tego już było za wiele. "Panowały takie ciemności, jak w bezksiężycową, jesienną noc- napisał do Boba. - Czuję się, jakby mnie zamknięto w podziem- nym lochu". Pogoda w Londynie niewiele się zmieniła w ciągu stu lat od czasów, kiedy Haydn pisał, że mgła była "tak gęsta, że można ją było rozsmarowywać na chlebie". Po próbach czuł się zmęczony i pełen wątpliwości, między in- nymi dlatego, że znów był zmuszony do korzystania z pomocy Cowena w roli tłumacza. Czajkowski napisał długi list do Ethel Smyth, w którym z przykrością zawiadamiał, że nie znajdzie cza- su, by skorzystać z jej zaproszenia do złożenia wizyty, a potem znów się upił, by zapomnieć o swych smutkach. Tym niemniej koncert tamtego wieczoru zakończył się dla niego sukcesem, a dla Sapielnikowa wielkim triumfem: został wyjątkowym ulubieńcem brytyjskiej publiczności. Czajkowski w pełni zrealizował swój główny zamiar - wprowadzenia swego przyjaciela na londyńską scenę muzyczną - i już nie mógł się doczekać chwili powrotu do domu. Nazajutrz po koncercie z samego rana wślizgnął się do po- koju Sapielnikowa, pocałował śpiącego pianistę na pożegnanie, następnie wymeldował się z hotelu "Dieudonne" i rozpoczął dwu- tygodniową podróż przez Paryż i Marsylię do Tyflisu, gdzie Ana- tolij awansował na zastępcę gubernatora. Jedenastodniowy rejs do Turcji obfitował w wydarzenia, wul- kany wybuchały, kiedy przepływali wzdłuż wybrzeży południo- wych Włoch, a kompozytor do szaleństwa się zakochał w choro- witym, czternastoletnim chłopcu, Władimirze Skilfasowskim. Czajkowski przyznał się, że płakał, kiedy rozstawał się z nim w Konstantynopolu 19 kwietnia, a także dziewięć miesięcy póź- niej, dowiedziawszy się o jego śmierci; cztery lata później zadedy- kował pamięci tego towarzysza podróży Chant elegiaque, czternas- ty z 18 Utworów fortepianowych op. 72. Podczas podróży naszkicował polonez do Śpiącej królewny, której pragnął teraz poświęcić więcej uwagi, między innymi dlate- go, że premiera była zaplanowana pod koniec roku. Ale w zamia- rze tym przeszkodziła mu sława. Nie mógł opuścić Tyflisu nie wysłuchawszy 12 maja koncertu swojej muzyki, obejmującego również Trio fortepianowe; tydzień później dotarł do Moskwy, gdzie wciągnięto go do udziału w kolejnej dyskusji, dotyczącej kierowania Konserwatorium. Jak to często miał w zwyczaju, Czajkowski reprezentował interesy swych dawnych przyjaciół, w tym wypadku Albrechta, namawiając go do odejścia na emery- turę na wyjątkowo korzystnych warunkach, by zrobić miejsce Wasilijowi Safanowowi. Pięć dni w Petersburgu, podczas których zatrzymał się u Modesta i Koli, zajęły mu sprawy zawodowe, między innymi kolejne spotkania z Wsiewołożskim i Petipą doty- czące dekoracji i kostiumów do baletu - do pracy nad którym mógł ponownie przystąpić, kiedy w końcu 31 maja wrócił do do- mu do Frołowska po czterech miesiącach nieobecności. W styczniu tamtego roku, jeszcze przed tournee po Europie, Czajkowski w przypływie twórczej weny napisał już cztery sceny Śpiącej królewny. Kilka kolejnych zakiełkowało podczas podróży i w Tyflisie, nim latem znów mógł poświęcić baletowi całą swoją uwagę. Podobnie jak w styczniu, codzienne zapiski w dzienniku, który prowadził w czerwcu, wymownie świadczą, w jak szybkim tempie posuwała się praca: "Skończyłem szkice 7 czerwca 1889 roku o ósmej wieczorem - odnotował. - Dzięki Bogu! Całość zajęła mi dziesięć dni w październiku, trzy tygodnie w styczniu i tydzień teraz - czyli ogółem jakieś czterdzieści dni". Z instrumentacją po- szło mu trochę gorzej - nie pracował już tak szybko, jak kiedyś, skarżył się pani von Meck - ale tym niemniej uporał się z nią w ciągu dwóch miesięcy. Kiedy Czajkowski wygładzał najwspanialszą muzykę, jaką kiedykolwiek stworzył, lato mijało jak zwykle spokojnie, uroz- maicane wizytami Boba i Modesta, Jurgensona i Silotiego, nie wspominając wdowy po Hubercie i niezliczonej liczby innych przyjaciół na przyjęciu z okazji jego imienin. Tamtego lata za- mieszkał również z nim Legoszin ze swą trzyletnią córeczką, co dostarczyło Czajkowskiemu wiele radości, ale nadwerężyło stan jego konta bankowego. W sytuacji, kiedy Modest i Laroche stali się niemal stałymi gośćmi w domu, jeden próbujący odwieść dru- giego od pijackich burd, Czajkowski musiał polegać na zdolnoś- ciach Aleksieja, jeśli chodzi o prowadzenie gospodarstwa. W po- łowie lata, jak to ujął w liście do Anatolija, "czterej dżentelmeni żyli na kredyt, zaciągnięty u służącego". To spowodowało nie- zwykłe napięcie w stosunkach pomiędzy panem i służącym, o czym świadczą zapiski w dzienniku Czajkowskiego o kilku try- wialnych awanturach, do których doszło, mimo że żona Aleksieja przez całe lato poważnie niedomagała. Znów, jak zawsze, na ratunek pospieszyła pani von Meck. Chociaż ciężko przeżywała zerwanie kontaktów z najmłodszą córką Miłoczką, która zawarła związek małżeński, nie aprobowa- ny przez matkę, dobrodziejka Czajkowskiego z góry i w całej wy- sokości wypłaciła mu zaliczkę na konto przyszłorocznego subsy- dium. Może, zaproponowała, przyjmą takie rozwiązanie na przy- szłość; ponieważ zazwyczaj w lipcu przebywał w Rosji, łatwiej bę- dzie przekazać mu wtedy całą kwotę, niż przez cały rok wypłacać ją ratami w różnych zakątkach świata. Pod koniec sierpnia, ukończywszy instrumentację Śpiącej kró- lewny, Czajkowski złożył obowiązkową wizytę w bardziej niż za- zwyczaj niespokojnej Kamionce przy okazji jesiennych wypadów do Moskwy i Petersburga. Zmęczony ciągłymi podróżami, posta- nowił w przyszłym roku wynająć w stolicy mieszkanie, które chciał dzielić z Bobem: "Widzieć go, słyszeć, czuć w pobliżu jego obecność wydaje się niezbędnym warunkiem dla mojego dobrego samopoczucia". Pomimo skąpych doniesień prasowych o jego zagranicznych tournee, w kręgach muzycznych wystarczająco dobrze zdawano sobie sprawę z jego sukcesów, by proponować mu dyrygowanie nie tylko własnymi utworami. 30 września kierował z wielkim powodzeniem wystawną inscenizacją Oniegina w Teatrze Wiel- kim, następnie poprowadził utworami Mozarta, Glinki i Tanieje- wa oraz własnym Koncertem skrzypcowym (z Brodskim jako soli- stą) w Moskwie, gdzie tydzień później dyrygował I Koncertem for- tepianowym z Silotim jako solistą. Oprócz tych wszystkich zajęć brał aktywny udział w przygo- towaniach jubileuszu 50-lecia działalności artystycznej Antona Rubinsteina. Czajkowski skomponował pieśń chóralną na uroczy- sty koncert inauguracyjny oraz Impromptu As-dur do albumu pa- miątkowego byłych uczniów Konserwatorium Petersburskiego, oprócz tego dyrygował dwoma pierwszymi koncertami (na pier- wszym z nich Rubinstein wykonał swój własny koncert fortepia- nowy). Pięć dni później wrócił do Moskwy na koncert na cele dobroczynne, na których dyrygował IX Symfonią Beethovena, a także Brandukowem, po raz pierwszy wykonującym w Rosji Pezzo capriccioso. Potem wrócił do Petersburga, by poprowadzić Hamleta i fantazję koncertową, jednocześnie kierując próbami Śpiącej królewny. Za to wszystko, co zrobił dla Rubinsteina, organizując uroczys- tości i znajdując czas na koncerty w swoim wypełnionym kalenda- rzu, nie doczekał się specjalnych podziękowań ze strony swego pierwszego mentora. "Dziękuję Panu za Pańską miłość do mojego brata, nie do mnie" - odpowiedział Rubinstein na publicznie zło- żony przez Czajkowskiego hołd podczas obiadu po koncercie. Czajkowski oczywiście poczuł się urażony; ale uwaga prawdopo- dobnie była mniej okrutna, niż to zabrzmiało. Od śmierci swego brata Anton Rubinstein szczerze podziwiał swego niegdysiejszego protegowanego, z którego, ostatecznie, mógł się czuć dumny jak ojciec, jako że kiedyś był jego nauczycielem. Co więcej, Rubin- stein całe swoje życie poświęcił propagowaniu w świecie muzyki rosyjskiej; w tej dziedzinie Czajkowski szybko do niego dołączył jako jej czołowy światowy chorąży. gburowatość starszego pana zdaje się zwyczajnie stanowić część jego szczerego podziwu dla umiejętności młodszego kolegi. Rubinstein nie musiał zazdrościć Czajkowskiemu rosnącej sławy i prawdopodobnie bardziej cenił jego dzieła, niż Czajkowski sobie to uświadamiał. W owym czasie nie stanowiło to pocieszenia dla kompozytora. Jakby los chciał mu to wynagrodzić, mniej więcej wtedy Czajkow- ski odkrył, że ma niezrównanego wielbiciela swojej muzyki w oso- bie młodego studenta medycyny, który zajął się pisarstwem, Anto- niego Czechowa. Kompozytor i dramaturg spotkali się przelotnie ostatniej zimy dzięki Modestowi i Czajkowski skorzystał z okazji, by wyrazić szczery zachwyt dziełami młodego pisarza. Teraz Cze- chow zgotował mu miłą niespodziankę: W tym miesiącu wyjdzie mały zbiorek moich opowia- dań. Są tak nudne jak jesień, ich narracja jest monotonna, a wszelkie elementy artystyczne, jakie zawierają, przepla- tają się z kwestiami medycznymi. Ale nie powstrzymało mnie to przed okazaniem takiej bezczelności, by zwrócić się do Pana z bardzo pokorną prośbą; proszę mi pozwolić zadedykować sobie ten mały zbiorek. Mam ogromną na- dzieję, że otrzymam pozytywną odpowiedź - po pierwsze dlatego, że ta dedykacja sprawi mi ogromną przyjemność, a po drugie dlatego, że w małym stopniu będzie wyrazem głębokiego szacunku, który skłania mnie do myślenia o Panu każdego dnia... Zachwycony Czajkowski jeszcze tego samego dnia osobiście pojawił się w domu Czechowa, by wyrazić swoją zgodę; panowie wymienili się zdjęciami i rozwinęła się wzruszająca przyjaźń mię- dzy uznanym kompozytorem oraz jego młodym wielbicielem. "Przesyłam Panu książkę - pisał Czechow - i przesłałbym Panu również słońce, gdyby należało do mnie." Intryguje, że dedykacja do Ponurych ludzi, zbioru zawierającego kilka z jego najlepszych opowiadań, brzmi: "Piotrowi Iljiczowi Czajkowskiemu od przy- szłego librecisty A. Czechowa, 26.X.89". Zdaje się, że rozmawiali o możliwości nawiązania współpracy przy operze, opartej na Beli, pierwszej części Bohatera naszych czasów Lermontowa. Po po- czątkowych nadziejach na trwałą przyjaźń, Czajkowski pozwolił, by znajomość się urwała. Ponieważ to on był starszy, do niego należało dyktowanie tempa; ale znowu dał się pochłonąć spra- wom osobistym i zawodowym. W następnym roku Czechow pisał raczej do Modesta niż do samego kompozytora, o swym podziwie dla Czajkowskiego: "Tak bardzo Go szanuję, że gotów jestem osobiście dniem i nocą pełnić wartę honorową u drzwi domu, w którym mieszka... Według mnie zajmuje w sztuce rosyjskiej drugie miejsce po Tołstoju, który już dawno zawładnął pierwszym (przyznaję trzeci.e Riepinowi [ma- larz], a sobie dziewięćdziesiąte ósme)..." Ale wtedy Czajkowski był już we Florencji, pracując nad zu- pełnie inną operą. Kiedy lojalny Wsiewołożski zamówił kolejną, mimo klapy Czarodziejki, polecił Czajkowskiemu libretto, rozpo- częte przez Modesta trzy lata wcześniej dla kompozytora Nikołaja Klenowskiego, oparte na noweli Puszkina Pikowaja dama ("Dama pikowa"). Powstały zaledwie trzy sceny, kiedy Klenowski zrezyg- nował z projektu, ale wystarczająco zaintrygowały one Czajkow- skiego, by ostudzić jego zapał do Beli. Czytając swego ukochanego Puszkina, dostrzegł wprost wy- marzone partie wiodące dla swych przyjaciół Nikołaja i Medei Fignerów, wówczas gwiazd pierwszej wielkości na firmamencie operowym Petersburga. Po raz pierwszy mógł komponować operę mając na uwadze konkretnych śpiewaków. Przekonany, że dy- sponuje materiałem dla swego najlepszego dzieła od czasów Onie- gina, Czajkowski nie mógł się wprost doczekać, kiedy będzie mógł przystąpić do pracy. Na przeszkodzie stała teraz tylko premiera Śpiącej królewny, kiedy zrezygnował z kolejnego europejskiego tournee artystycznego i postanowił wyjechać na zimę i wiosnę za granicę, najchętniej do Włoch, by znaleźć samotność, nieodzowną podczas pracy. Jego pragnienie opuszczenia Rosji pogłębił kolejny list od Antoniny, tym razem zawierający wyraźne aluzje do jego homo- seksualizmu i zawoalowaną groźbę ujawnienia tajemnicy przez znajomego z policji. Pretekstem do napisania listu była chęć oznajmienia o powrocie do Moskwy, sugestia ponownego wspól- nego zamieszkania i skarga na Jurgensona, który odmówił jej bi- letu wstępu na jeden z koncertów Rubinsteina. Ale Czajkowski dobrze wiedział, że istotę listu Antoniny stanowiły pogróżki. Jej obecność w tak nieodległej Moskwie stanowiła bezpośrednie za- grożenie nie tylko dla jego możliwości koncentracji, ale zdrowia w ogóle. Gdyby nie zbliżająca się premiera Śpiącej królewny, z miejsca uciekłby z kraju. Ciągle opóźnienia premiery spektaklu, spowodowane zmianami dekoracji i kostiumów, trzymały coraz bardziej zirytowanego kompozytora w Petersburgu - "próżnują- cego", jak się skarżył, kiedy mógł pracować - przez cały grudzień i początek roku. 14 stycznia 1890 roku w końcu odbyła się próba kostiumowa Śpiącej królewny w obecności samego cara, który powiedział kompozytorowi po tym wspaniałym spektaklu tylko dwa słowa: ,Bardzo miłe". Przygnębiony Czajkowski zapisał w swoim dzien- niku: "Jego Cesarska Mość potraktował mnie bardzo łaskawie. Bóg z nim!" Premiera baletu miała miejsce nazajutrz i wywołała podobną reakcję widzów: ciepło, lecz bez entuzjazmu przyjęto dzieło teraz powszechnie uznawane za jedno z najwspanialszych w dorobku Czajkowskiego i jeden z najlepszych baletów epoki romantyzmu. Laroche, bardziej niż tylko lojalny, okazał się równie przewi- dujący, jak zawsze. "Jeśli inscenizacja Śpiącej królewny jest jedną z perełek naszych teatrów - napisał - jest to również jedna z perełek Czajkowskiego. Obok Eugeniusza Oniegina oraz symfo- nii, I i III Suity, I Koncertu fortepianowego i fantazji na fortepian orkiestrę, a także kilku jego pieśni i wielu fragmentów z innych oper poza Onieginem, stanowi jak do tej pory szczyt osiągnięć szkoły glinkowskiej - punkt, od którego szkoła zaczyna się wy- zwalać od Glinki i odkrywać nowe, dotychczas jeszcze nie ujaw- niane horyzonty". Czajkowski miał szczęście, że we VVsiewołożskim i Petipie tra- fił na impresaria i choreografa gotowych przyznać kompozytoro- wi baletu - do tej pory zaledwie wyrobnikowi, często występują- cego dodatkowo w roli dyrygenta - równorzędną, jeśli nie decy- dującą rolę w procesie twórczym. Wsiewołożski, który już przy- stąpił do gruntownej reformy teatrów cesarskich, okazał się szcze- gólnie światłym przyjacielem i mecenasem, który nawet zagrozi pozycji Rubinsteina w roli życzliwej siły sprawczej w życiu Czaj- kowskiego. Nawet kiedy dyskutowali nad Ondyną, zanim zdecy- dowali się na bajkę Perraulta, chętnie przystał na prośbę kompo- zytora, by mu dać więcej czasu, aby mógł zrealizować swoje nie- skrywane marzenie stworzenia "nie jeszcze jednego baletu, tylko arcydzieła". Dzięki reformom Wsiewołożskiego Czajkowski pracował w atmo- sferze o wiele bardziej natchnionej od tej, która przyczyniła się do klapy Jeziora łabędziego. To był Petersburg, bardziej niż kiedy- kolwiek przewyższający Moskwę jeśli chodzi o środki i osiągnięcia tancerzy i muzyków; a działo się to w okresie dyrekcji tak ambit- nej i śmiałej, jak żadna inna przed Diagilewem i Niżyńskim. Czaj- kowski skorzystał z okazji, by pokazać, że muzyka baletowa może się wznieść ponad czysto techniczne żądania choreografa i tance- rzy, odznaczając się własnymi walorami symfonicznymi: w Śpiącej królewnie wyniósł poziom sztuki na zupełnie nową płaszczyznę, co do tej pory uważano za niemożliwe. Dzięki jego niezrównanej partyturze i historycznej choreografii Petipy to, co mogło być pozbawionym blasku narzędziem dla zaprezentowania kunsztu technicznego przez przemijające gwiazdy tańca, przybrało znacz- nie szersze wymiary artystyczne, a nawet filozoficzne. Po dziesięcioleciach sporów ostatecznie udowodniono, że Czajkowski znacznie wykraczał poza wskazówki Petipy, a czasem nawet tworzył obok nich. Może wciąż słysząc ostre wyrazy kry- tyki Tanieiewa, postanowił stworzyć dzieło, które podniesie status muzyki baletowej do poziomu opery w oczach swych rodaków, a symfonii w uszach Zachodu. Dzięki jego talentowi historia przebudzenia się Aurory ze snu dzięki pocałunkowi księcia sta- nowi syntezę całego ludzkiego życia, od dzieciństwa przez mło- dość i małżeństwo, odzwierciedlając również sezonowe zmiany w przyrodzie. Niektórzy odbierają to nawet jak "metafizyczną alegorię: narodziny, śmierć, odrodzenie, zbawienie... I właśnie brak wyrazistej, ograniczającej siły słów sprawił, że stało się to możliwe". Chociaż opinie w prasie petersburskiej były zróżnicowane, ja- ko że krytycy zawsze za późno odkrywają zwrotny moment w hi- storii sztuki, którą się zajmują, Śpiąca królewna okazała się nie tylko najważniejszym z trzech sławnych baletów Czajkowskiego, ale również punktem wyjściowym, służącym w następnym wieku wszystkim wielkim światowym zespołom do samooceny. Szykując się do ponownego wyjazdu, by uciec przed obojętnością sobie współczesnych, Czajkowski nawet nie przewidywał, że osiągnął wszystkie swoje cele - i że dla potomnych Śpiąca królewna nie będzie miała żadnej konkurencji jako najwybitniejszy balet w re- pertuarze klasycznym. Nim minął tydzień od premiery, był już w drodze z Moskwy do Berlina, nie wiedząc jeszcze, gdzie skieruje swoje kroki. Na razie chciał jedynie uciec z Rosji. 30 stycznia zdecydował się na Floren- cję, gdzie zameldował się w hotelu "Washington", zajmując czte- ropokojowy apartament z oknami wychodzącymi na rzekę Arno. Aleksiej został we Frołowsku, gdzie go zatrzymała choroba żony, Fiokłuszy; więc tym razem Czajkowski zabrał służącego Modesta, Nazara Litrowa, który okazał się wesołym i pomocnym towarzyszem. Bawili we Florencji ledwo miesiąc, kiedy przyszła wiadomość o śmierci Fiokłuszy, co głęboko poruszyło Czajkow- skiego, który szczerze ją lubił. Więc na razie musiał się zadowolić Litrowem, do którego też się bardzo przywiązał; kiedy jego lokaj upadł i poważnie się potłukł, kompozytor przerwał pracę, by się nim opiekować. Było to spore poświęcenie, bo jak się dowiaduje- my z uroczego dziennika, prowadzonego przez Litrowa (być może stanowiącego potwierdzenie podejrzeń Czajkowskiego, że służący czyta po kryjomu jego własne zapiski), praca kompozytora nad Damą pikową stała się niemal obsesją: P. I. w dobrym dziś nastroju. Mogę z tego wywnios- kować, że druga scena, którą zaczął wczoraj, dobrze idzie... Codziennie, zanim nadejdzie pora zrobienia przer- wy, wchodzę do jego pokoju i mówię, że czas na obiad lub kolację. Może go to rozprasza - trudno powiedzieć, bo nigdy nie okazuje niezadowolenia. W przeciwnym razie, naturalnie, nie zaglądałbym do niego... Dziś wszedłem o siódmej. P. I. wyraźnie nie miał ochoty kończyć. Powiedziałem mu, że czas zrobić przer- wę, ale dalej zapisywał nuty. Tak - mówię - niebawem będzie siódma wieczorem. Już idę mówi i pisze kolejną nutę, jednocześnie brzdąkając na pianinie. Stoję i czekam. Wyciąga zegarek i spogląda na niego. Zostało jeszcze dwadzieścia minut - [mówi] - więc popracuję jeszcze dziesięć. Mówię coś, ale [powtarza]: Daj mi jeszcze dziesięć minut. Wychodzę. Dziesięć minut później się po- jawia. Dobrze, skończyłem - [mówi] i pyta, co robię. (Pisałem: wszedł, kiedy zamykałem swój kajet.) Idzie do swojego pokoju i zaczyna chodzić tam i z powrotem. Stoję obok stołu. Znów zaczyna mówić o Fiokłuszy... Poza śmiercią Fiokłuszy jeszcze jedno zakłóciło Czajkowskie- mu spokój we Florencji: Antonina. Teraz wystosowała ośmio- stronicowy list do Rubinsteina, prosząc o pracę w Konserwato- rium Petersburskim. Czajkowski był wściekły. "Wtorek - czy- tamy w jego dzienniku pod datą 11 lutego. - List od P. I. J[urgensona] z informacją o A. I. ogromnie mnie zdenerwował. Cały dzień zachowywałem się jak szaleniec. Spałem okropnie. Wcale nie pracowałem". Błagał swego wydawcę, by nigdy więcej nie pisał mu o Antoninie, "chyba że w razie absolutnej koniecz- ności". "Jakakolwiek wiadomość o niej albo jej kolejna sztuczka nikomu nie przyniesie korzyści, denerwuje mnie, zabija mnie!" Coś trzeba zrobić - upierał się - "by ta szalona kobieta zrezyg- nowała ze swych skandalicznych żądań".29 Spróbował wziąć sprawy w swoje ręce, osobiście pisząc do swojej żony, wymieniając jej ostatnie wykroczenia, oświadczając, że musi ją ukarać "jak niegrzeczną uczennicę" i obcina wypłacane jej kwoty o jedną trzecią. Ale ten list nigdy do niej nie dotarł. Czajkowski zostawił ostateczną decyzję Jurgensonowi, który za- trzymał list kompozytora, ale spełnił jego życzenie i obniżył wy- płaty dla Antoniny do poprzedniej wysokości 100 rubli. Żaden z nich o tym nie wiedział, ale Czajkowski w końcu znalazł najlep- szy sposób na ukrócenie ciągłych wyskoków Antoniny. Już nigdy więcej nie zwróciła się do niego bezpośrednio. W owym czasie jego spokój został tak zakłócony, że zwierzył się ze swych zgryzot stosunkowo słabo sobie znanemu młodemu rosyjskiemu kompozytorowi Aleksandrowi Głazunowowi. Przeżywam bardzo zagadkowy etap swojej podróży do grobu. Coś się dzieje głęboko we mnie, coś, czego sam niezupełnie rozumię, wyraźne znużenie życiem, poczucie rozczarowania, czasami szalonego niepokoju, ale nie ta- kiego rodzaju, z głębi którego może się wyłonić nowa fala miłości do życia - nie, coś bardziej beznadziejnego, osta- tecznego i, jak to bywa z finałami, banalnego... Jedno- cześnie nadal odczuwam potężne pragnienie pisania [mu- zyki]. Sam czort wie, co się ze mną dzieje. Jednego dnia czuję, że moja pieśń została odśpiewana, następnego bu- dzę się z nieodpartą ochotą do jej kontynuowania - albo, jeszcze lepiej, napisania nowej. Nazajutrz Czajkowski zanotował w dzienniku, że "pracowało mi się lepiej, wieczorem ogarnęło mnie prawdziwe natchnienie". Entuzjazm do nowej opery widocznie wziął górę nad irytacją na Antoninę, bo po zaledwie czterdziestu czterech dniach,15 marca, mógł napisać, że ukończył szkice. Przebywający w Petersburgu Modest musiał bardzo się starać, by dotrzymać tempa bratu, po- syłając mu kolejne sceny libretta. Mroczna opowieść Puszkina o przesądnym hazardziście, gotowym zabić dla zdobycia tajemni- cy, która zapewniłaby mu majątek, wywołała odpowiednio obse- syjny nastrój u Czajkowskiego, który skomponował jedno z naj- bardziej mrocznych, najbardziej dramatycznych dzieł. Scena, w któ- rej Herman, hazardzista, spotyka się ze starą Hrabiną w jej sy- pialni, zdecydowany za wszelką cenę zdobyć tajemnicę trzech kart, jest być może najbardziej przemawiającą jakie stworzył- tak bardzo, że sam wyznał, iż przez kilka dni był pod jej wraże- niem, jakby zawładnęła nim jakaś nieznana siła, nad którą nie miał kontroli, narzucająca mu muzykę. A jednak oczywiście właśnie dlatego, że w największym stop- niu panował nad sobą, komponując Damę pikową, opera ta po- siada taką dramatyczną moc. Z pewnością złożył hołd kilku wcześniejszym dziełom, szczególnie Carmen Bizeta, kiedy nadał bardziej ludzki rys bezdusznym bohaterom lekko ironicznej no- welki Puszkina. Na przykład Czajkowski sam dodał scenę, w któ- rej Liza, obiekt obsesyjnej miłości Hermana, rzuca się do rzeki; u Puszkina Liza, spełniwszy swoją rolę, zwyczajnie znika. Puszkin nie zabił również Hermana, ale skazał go na bardziej okrutny pobyt w domu wariatów, gdzie dożywa swych dni maniakalnie powtarzając "Trójka-siódemka-as, trójka-siódemka-as..." Czaj- kowski i Modest każą Hermanowi przebić się sztyletem, kiedy sztuczka się nie udaje i pojawia się widmo Hrabiny, by go zruj- nować. W przypadku Damy pikowej kompozytora jeden jedyny raz w ciągu jego kariery artystycznej bardziej pochłonęła główna po- stać męska niż postacie kobiet, które doprowadza do zguby. W prze- dostatnim dniu swej pracy nad szkicami, według jego własnego dziennika, "płakał rzewnie", kiedy Herman "wydał ostatnie tchnie- nie... Prawdopodobnie z wyczerpania, ale może dlatego, że opera jest naprawdę dobra". Następnego dnia czytamy: "Do obiadu wszystko skończyłem... Dziękuję Bogu, że dał mi siłę ukończyć operę". Po czym, w wyniku wyczerpania pracą, przechorował większą część miesiąca. Teraz, kiedy uporał się z pracą koncepcyjną przy operze, Czajkowski uświadomił sobie, jak bardzo jest znudzony Floren- cją. Pomimo czaru osobistego innego ulicznego śpiewaka, tym ra- zem niejakiego Fernanda, wieczorami nie korzystał z uroków ży- cia towarzyskiego czy artystycznego; zazwyczaj kończył dzień czy- tając lub pisząc listy. Oferta koncertowa była tak skromna, że nawet zabrał Litrowa na występy Williama Cody'ego - "Buffalo Billa", który akurat jeździł po Europie ze swoim spektaklem o Dzi- kim Zachodzie. Kilka razy nosił się z zamiarem wyjazdu do Rzy- mu, nim ostatecznie zrezygnował; teraz, ukończywszy Damę pi- kową i wysławszy jej wyciąg fortepianowy Jurgensonowi do Mos- kwy, w końcu razem ze swym służącym zmobilizował się i 8 kwiet- nia przybył do stolicy Włoch. Czajkowski był tak zachwycony bujnym życiem kulturalnym Rzymu, że zaczął żałować, iż w ogóle pojechał do Florencji. Jed- nak szybko złagodniał, w liście do Modesta dziękując miastu za rolę akuszerki przy narodzinach jego Damy pikowej. Teraz, kiedy przystąpił do instrumentacji opery, był w nastroju do swych zwy- kłych dodatkowych rozrywek. Kiedy stan jego zdrowia się polep- szył, ogarnięty mglistymi wspomnieniami Kondratjewa, wieczory z przyjemnością spędzał w towarzystwie księcia Golicyna i jego znajomych, podczas gdy w dzień pracował. Ale wieść o jego przy- jeździe szybko się rozeszła i wkrótce ambitni rzymianie zaczęli za- biegać o towarzystwo Czajkowskiego. Nagle stwierdził, że w ca- łym mieście grane są jego utwory i zaczął otrzymywać zaproszenia na koncerty. Pod koniec kwietnia pośpiesznie opuścił Rzym i 4 ma- ja był z powrotem w Petersburgu, na łonie swej rodziny spędzając pięćdziesiąte urodziny i biorąc udział w ślubie swojej siostrzenicy Natalii z owdowiałym Nikołajem Rimskim-Korsakowem. Kaszkin zauważył, że Czajkowski, po wysiłku związanym z pisaniem Damy pikowej, a także gnębiony innymi kłopotami, bardzo się postarzał: Kiedy nadeszła pięćdziesiąta rocznica jego urodzin, ślady zmęczenia i podeszłego wieku stały się aż nadto wi- doczne... Jego rzadkie włosy kompletnie posiwiały: twarz pokryły zmarszczki; zaczęły mu wypadać zęby. Piotr Iljicz ogromnie się postarzał. Dziesięć dni później wrócił do Frołowska. Aleksiej, sam blady i wymizerowany po śmierci żony, pod nieobecność swego chlebo- dawcy znacznie wzbogacił wnętrza daczy, przyjmując od Silotich trochę zbędnych im mebli. Czajkowski był równie zachwycony tym, jak przerażony zmianami, jakie zaszły w okolicy: niemal cał- kowicie zniknęły lasy, po których tak lubił się przechadzać, albo- wiem nowa właścicielka postanowiła sprzedać drzewa na wyrąb. Ale nadal najważniejsza była dla niego praca. Należało ukończyć partyturę drugiej części Damy pikowej i jednocześnie robić korektę wyciągu fortepianowego. Z obu zadań wywiązał się do 20 czerw- ca. Nie mając ochoty pojawiać się ani w Moskwie, ani w Peters- burgu, gdzie groziło mu, że ludzie znów zaczną go zadręczać swoimi problemami, przystąpił do pisania utworu, obiecanego cztery lata wcześniej petersburskiemu Towarzystwu Muzyki Ka- meralnej. Sekstet smyczkowy d-moll zatytułował "Wspomnienie Florencji", pragnąc w ten sposób uczcić pamięć twórczej atmosfe- ry, która przyczyniła się do powstania jego nowej opery. Nigdy nie czując się swobodnie w utworach kameralnych, Czajkowski stwierdził, że to "niewiarygodnie trudne". Zwierzył się Modestowi, że kłopot sprawia mu "nie brak pomysłów, tylko no- wość formy. Potrzeba sześć samodzielnych i przy tym jednorod- nych głosów". Tym niemniej naszkicował go w ciągu osiemnastu dni, do 12 lipca, a ukończył partyturę po kolejnych dwudziestu dwóch dniach, w pierwszym tygodniu sierpnia. W przeciwieństwie do Kaprysu włoskiego, Wspomnienie Florencji (op. 70) jest mniej programowym utworem, bezpośrednio zainspirowanym włoskimi motywami, niż tęskne recherche du temps perdu - muzyczny ekwiwalent "emocji zebranych w spokoju" romantycznych poe- tów. Być może najbardziej osobisty ze średniej długości utworów Czajkowskiego, napisany raczej z wewnętrznej potrzeby niż na zamówienie, w tym wzruszającym sekstecie można odczuć niepo- kój, obecny w jego ostatnich, wielkich symfoniach, ale przedsta- wiony bardziej refleksyjnie i lirycznie. Z chwilą, kiedy minął po- czątkowy zapał, co często mu się zdarzało, Czajkowski odłożył utwór na bok i wrócił do niego dopiero na początku 1892 roku, kiedy to dokonał w nim poważnych przeróbek przed premierą, która się odbyła jeszcze tego samego roku w Petersburgu. Pierw- szy fragment wolnej, drugiej części, adagio cantabile e con moto, jest szczególnie ceniony przez koneserów muzyki Czajkowskiego; na przykład zdaniem Davida Browna kompozytor nie napisał , drugiego równie wzruszającego utworu". Między listopadem i marcem nastąpiła najdłuższa jak do tej pory, trwająca jakieś cztery i pół miesiąca, przerwa w korespon- dencji między Czajkowskim i panią von Meck. Brak jakiegokol- wiek sygnału, by doszło między nimi do jakichś rozdźwięków. On był zajęty, ona chorowała, a zresztą i tak otrzymywali regularnie wiadomości o sobie poprzez Pachulskiego, który teraz przeszko- dził kompozytorowi w pracy, pojawiając się pod koniec lipca z wizytą we Frołowsku. Nie zniechęcony kolejnym listem Czajkowskiego, zawierają- cym krytyczne uwagi o jego ostatnich próbach kompozytorskich, ambitny młody człowiek nadal szukał pomocy i rady u sławnego, starszego kolegi, który nie miał ani czasu, ani ochoty, by mu nimi służyć. Jednak Czajkowski wiedział, że zbyt brutalne rozprawie- nie się z wysiłkami Pachulskiego lub jawna odmowa spotkania z nim nie leżała w jego interesie. Młody Polak nie tylko nadal był ulubieńcem pani von Meck, wieloletnim totumfackim i de facto osobistym sekretarzem; został teraz również jej zięciem, poślubiw- szy w zeszłym roku jej córkę Julię. W głębi duszy Czajkowski żywił do Pachulskiego większą wrogość, niż kiedykolwiek. 13 lipca, dziesięć dni przed tą nudną wizytą, od pani von Meck przybył znacznie milej widziany wysłannik w osobie służącego, który przywiózł mu subsydium na cały przyszły rok. Była to bez- precedensowa forma przekazania pomocy finansowej, którą teraz oboje - protektorka i protegowany - dyskretnie nazywali "bud- żetem", chociaż tamtego lata wysłała do niego kilka listów, w któ- rych pytała, czy mu odpowiada wcześniejsza niż zwykle wypłata. Czajkowski być może powinien dostrzec w tajemnicy, jaka nagle zaczęła otaczać uzgodnienia finansowe między nim a panią von Meck, jej niechęci do dzielenia się wszelkimi szczegółami na ten temat z rodziną oraz naleganiu, by jak najszybciej przyjął pełną kwotę, sygnały ostrzegawcze przykrej niespodzianki, czekającej go jesienią. Ale jedynie wyraził dozgonną wdzięczność w słowach równie kwiecistych, co zawsze, i snuł plany wynajęcia w przy- szłym roku stylowego mieszkania w Petersburgu, w którym mógł- by zamieszkać razem z Bobem. Ukończywszy Wspomnienie Florencji, ogarnęły go nagle wyrzu- ty sumienia, że przez cały rok zaniedbywał rodzinę, i poczuł tęsk- notę za domową atmosferą. Ostatni tydzień sierpnia spędził w zawsze kojąco na nim wpływającym towarzystwie Boba, Mode- sta i Koli w Grankinie. Potem przeniósł się do Kamionki, gdzie sytuacja przedstawiała się gorzej, niż się tego spodziewał. Jego siostra Sasza, teraz uzależniona nie tylko od morfiny, ale również od alkoholu, ulegała atakom przypominającym napady epilepsji, jej stan był poważniejszy, niż kiedykolwiek. Ze znaczną nadwagą, stanowiąc wieczny obiekt niepokoju męża i dzieci, stała się cen- tralną postacią dysfunkcjonalnej rodziny w stanie pełnego roz- kładu. Czajkowski znosił ponurą, melancholijną atmosferę przez dwa tygodnie, nim uciekł do Kopiłowa, gdzie Nikołaj i Anna byli w znacznie lepszych nastrojach mimo coraz większych problemów finansowych. Po dwóch dniach pobytu u nich wyjechał do Tyfli- su, gdzie wynajął mieszkanie, by uniknąć wiru życia towarzyskie- go, w który wpadłby niechybnie, będąc gościem Praskowii. Z miejsca przystąpił do pracy nad nowym utworem orkiestro- wym, Wojewodą (opartym na balladzie Puszkina, a nie sztuce Os- trowskiego, która dwadzieścia lat temu natchnęła go do stworze- nia pierwszej opery). Ale zdaje się, że już ogarnęło go przygnębie- nie - przynajmniej częściowo spowodowane zainteresowaniem, jakie Apuchtin najwyraźniej okazywał Bobowi w Petersburgu- kiedy pod koniec września od pani von Meck otrzymał wyjątko- wo długi i szczery list. "Mój najdroższy Przyjacielu! - pisała z taką samą serdecz- nością, jaka charakteryzowała ich korespondencję na samym po- czątku, ale którą trudno było dostrzec ostatnimi czasy. - Bardzo się cieszę, że w końcu jest Pan w Tyflisie, na tym pięknym Kauka- zie, o którym zawsze śnię wiedząc, że nigdy tam nie pojadę... Potem następowały nieistotne uwagi o pogodzie i najbliższych planach - "Proszę mi odpisać na adres moskiewski" - nim zwy- czajowe wiadomości o rodzinie nie skłoniły jej do rozpaczliwego wynurzenia: Mój Boże, mój Boże, jakie to wszystko okropne! Człowiek poświęca całe swoje życie, wszystkie siły i moż- liwości, by zapewnić dzieciom dobre, bezpieczne życie, a potem jakże szybko stwierdza, że cały gmach, wznoszo- ny z taką troską i wysiłkiem. rozpada się iak domek z kart. Jakie to okrutne, jakie bezlitosne! Jej syn Władimir przebywał na Krymie na polecenie lekarzy, po doznanym załamaniu nerwowym. Normalnie jej interesy spo- czywały w jego rękach, ale na razie musiała sobie dawać radę bez niego. Drugi syn, Aleksander, już stracił połowę majątku na mię- sie, a teraz wyglądało na to, że straci resztę. Najmłodsza córka Ludmiła (czyli "Miłoczka"), "zmierzała ku ruinie" przez swego nic nie wartego męża, księcia Szirinskiego-Szichmatowa, na którego wady była ślepa, tak mu była oddana. Jeśli chodzi o Nikołaja i Annę, parę, której małżeństwo sym- bolizowało ich własny związek, oni również wpadli w straszne ta- rapaty z uwagi na niewłaściwe zarządzanie przez Nikołaja mająt- kiem Kopiłowo. Jak Lew Dawydow mógł się tak pomylić w oce- nie umiejętności swego zięcia, wbrew stanowisku pani von Meck nakłaniając go do inwestycji, która doprowadzi do ruiny jego własną córkę? "Nie mogę nic zrobić, by to naprawić - kończyła ponuro. - Boję się, że sama zwariuję przez te nie kończące się zmartwienia i bóle głowy". Ukończywszy tę tyradę, w której dała upust swym uczuciom, znów powróciła do serdecznego tonu, jakim zaczęła swój list. Ale proszę mi wybaczyć, że zawracam Panu głowę swoimi problemami. Nikomu nie sprawia przyjemności ich wysłuchiwanie. Proszę się trzymać, mój drogi, nie- zrównany Przyjacielu, wypocznij sobie i nie zapominaj o tej, której miłość do Pana nie zna granic... To ostatnie słowa pani von Meck, skierowane do Czajkow- skiego, jakie się zachowały. Jej następny list, który nadszedł kilka dni później, 4 października, byłby jednym z najbardziej kluczo- wych dokumentów, pozwalających w pełni zrozumieć ich niezwy- kłą znajomość, gdyby nie należał do jednego z niewielu, które za- ginęły. Ale stosunkowo łatwo się domyślić jego treści z odpowie- dzi Czajkowskiego. Nie wiadomo z jakiego powodu, najwyraźniej z uwagi na grożące jej bankructwo, protektorka Czajkowskiego zakomunikowała, że postanowiła wstrzymać mu wypłatę subsy- dium. Najwyraźniej dodała, że w tej sytuacji nie ma sensu konty- nuowanie ich korespondencji. Czajkowski był zdruzgotany. Chociaż jego sytuacja materialna uległa znacznej poprawie w ciągu kilku ostatnich lat - dostawał rentę od cara, wzrosły też znacznie jego dochody jako kompozy- tora i dyrygenta - list miał dla niego ogromne znaczenie symbo- liczne. Kolejność wydarzeń, przebijająca między wierszami jego listu, jest bardziej zrozumiała dla potomnych, niż kiedykolwiek była dla niego, ale trudno zaakceptować zarówno jego pierwszą reakcję, jak i późniejsze odczucia i podejrzenia. Oczywiście jego długa i wyszukana odpowiedź do pani von Meck zawiera stan- dardowe wyrazy ubolewania. Ale prawdziwymi uczuciami podzie- lił się po kilkudniowej refleksji z Jurgensonem i Modestem, jedy- nymi osobami, które w pełni wiedziały, jaki wielki ma dług wdzięcz- ności wobec swej protektorki. Czajkowski jeszcze tego samego dnia napisał do pani von Meck, wyrażając ogromne współczucie: Moja kochana, droga Przyjaciółko! Otrzymałem list Pani. Wiadomość, jaką mi Pani za- komunikowała, zasmuciła mnie głęboko, ale nie z mojego, tylko z Pani powodu. Nie jest to bynajmniej pusty frazes. Oczywiście skłamałbym, gdybym powiedział, że takie ra- dykalne uszczuplenie mego budżetu absolutnie nie odbije się na mojej sytuacji materialnej. Ale odbije się w znacznie mniejszym stopniu, niźli Pani zapewne myśli. Rzecz w tym, że w ostatnich latach dochody moje znacznie wzrosły i nie ma powodu wątpić, że dalej będą rosły. Jeśli więc miałaby Pani wśród niezliczonych trosk choćby w najmniejszym stopniu kłopotać się z mego powodu, błagam Panią, by zechciała mi uwierzyć, że nie odczuwam nawet najmniej- szego zmartwienia z racji tej straty. Proszę być pewną, że to prawda, bo nie jest moim zamiarem bawić się w puste słowa. Chodzi nie o to, że przez pewien czas będę musiał ograniczać swoje wydatki, lecz o to, że Pani z jej przyzwy- czajeniami, życiem na szerokiej stopie, wypadnie cierpieć niedostatek. To jest właśnie dla mnie nieznośne i odczu- wam chęć obwiniania i oskarżania kogokolwiek za to, bo oczywiście Pani sama nie ponosi tu żadnej winy. Moje oburzenie jest jednak bezcelowe, nie mam bowiem prawa wtrącania się w Pani rodzinne sprawy... Pisze dalej w tym tonie, dając do zrozumienia, że będzie na bieżąco śledził jej zamierzenia i sytuację przez Pachulskiego, oraz powtarzając swoje niedowierzanie na myśl, że Nadieżda von Meck może być biedna. Potem porywczo komentuje wzruszającą, ostat- nią prośbę swej protektorki, by o niej "pamiętał": Ostatnie słowa listu Pani ("Proszę mnie nie zapomnieć i niekiedy pomyśleć o mnie") nieco mnie uraziły, nie są- dzę, by mogła Pani poważnie myśleć to, co napisała. Czyż naprawdę uważa mnie Pani za zdolnego do pamiętania o niej tylko tak długo, jak długo korzystałem z Pani pie- niędzy? Czyż mógłbym choćby na jedno mgnienie oka za- pomnieć o tym, co Pani dla mnie zrobiła i ile Pani za- wdzięczam? Bez żadnej przesady mogę powiedzieć, że mnie Pani uratowała i że z całą pewnością zwariowałbym i zginął, gdyby Pani nie przyszła mi z pomocą i nie pod- trzymała przyjaźnią swoją, współczuciem i pomocą mate- rialną (będącą wtedy kotwicą mego ratunku). Nikt prócz Pani nie podtrzymał mojej całkowicie wygasającej energii do kroczenia naprzód obraną przeze mnie drogą. Nie, mo- ja droga Przyjaciółko, proszę być pewną, że o tym wszyst- kim pamiętać będę do mego ostatniego tchnienia i błogo- sławić Panią. Cieszę się, że teraz, gdy nie będzie Pani wię- cej dzielić swych bogactw ze mną, mogę wyrazić Pani bez przeszkód wdzięczność, czego zresztą słowami wypowie- dzieć się nie da. Prawdopodobnie nie docenia Pani sama niezmierzoności swego dobrodziejstwa, bo nigdy nie przy- szłoby Pani na myśl, że mógłbym teraz, gdy stała się Pani biedna, myśleć o niej tylko "niekiedy"! Bez żadnej przesa- dy mogę powiedzieć, że nie zapominałem o Pani ani na chwilę i zapomnieć bym nie był w stanie, gdyż każda moja myśl kierowała się zawsze i nieodmiennie ku Pani. Serdecz- nie całuję ręce Pani i proszę, aby Pani wiedziała raz na zawsze, że nikt bardziej ode mnie nie współczuje Pani i nie dzieli wszystkich jej trosk.* Czajkowski sześć dni czekał na odpowiedź, która nigdy nie nadeszła. Potem zwierzył się Jurgensonowi, co naprawdę myśli o decyzji swej protektorki: Zniosłem ten cios filozoficznie, ale muszę powiedzieć, że nieprzyjemnie mnie to zaskoczyło i dotknęło. Tyle razy pisała mi, że będę otrzymywał subsydium od niej do dnia swojej śmierci, iż w końcu w to uwierzyłem. Naprawdę myślałem, że tak ułożyła swoje sprawy, bym bez względu na okoliczności nigdy nie został pozbawiony swego głów- nego i (jak myślałem) najbardziej niezawodnego źródła dochodu. Cóż, teraz się dowiedziałem, że jest inaczej. Przypuszczam, że od tej pory będę musiał zacząć wieść zupełnie inne życie, być może nawet rozejrzeć się za jakąś dobrze płatną posadą w Petersburgu... Bardzo, bardzo, bardzo przykro. Stosunki z Nadieżdą Filaretowną von Meck były takie, że nigdy nie ciążyła mi jej szczodra jałmużna. Teraz retrospektywnie ciąży mi, zraniono moją miłość własną, zawiedziona została moja wiara w jej bezgraniczną gotowość materialnego podtrzy- mywania mnie i ponoszenia wszelkich dla mnie ofiar. Chciałbym teraz, by została ostatecznie zrujnowana i żeby potrzebowała mojej pomocy. Ale obaj świetnie wiemy, że z naszego punktu widzenia nadal jest ogromnie bogata. Słowem, wyszła z tego jakaś banalna, głupia komedia, wywołująca we mnie wstyd i mdłości.* Po blisko czternastu latach i wymienieniu około tysiąca dwu- stu listów, jedna z największych i najbardziej niezwykłych znajo- mości korespondencyjnych we współczesnej historii kultury za- chodniej skończyła się równie gwałtownie i tajemniczo, jak się za- częła. ROZDZIAŁ XV Jestem ważną figurą Czajkowski od blisko roku zdawał sobie sprawę z kłopotów finansowych swojej protektorki. Ubiegłej jesieni podzieliła się z nim swymi obawami w związku z nową polityką państwa wobec kolei, podstawy jej majątku. "Jest to szczególnie niepokojące- pisała pani von Meck - ponieważ stanowi zagrożenie dla pozycji finansowej moich dzieci, a ja nie mogę im pomóc, ponieważ mój majątek też jest zagrożony... W moim wieku i przy moim słabym zdrowiu tak ciężko zdobyć się na oszczędzanie. Ta perspektywa, ta groźba doprowadza mnie do rozpaczy". Odpowiedź Czajkowskiego była zdumiewająco bezceremonial- na. "Wyobrażam sobie, jak ciężkie byłoby dla Pani życie, gdyby Pani kapitał stopniał. Potrzebuje Pani bogactwa; jest Pani jedną z nie- wielu znanych mi osób, które na nie zasługują, dla których jest ono sprawą podstawową, i byłoby wielką niesprawiedliwością, gdy- by los go Pani pozbawił. Pocieszam się nadzieją, że sprawy nie wy- glądają tak źle, jak się Pani teraz wydaje..." Pomimo regularnych zapewnień o dozgonnej wdzięczności, zaczął traktować hojność swej protektorki - której subwencja stanowiła teraz jedną trzecią jego dochodów - jak coś naturalnego. Nawet mu nie przyszło do głowy, by zaproponować jej zwrot pieniędzy, wypłaconych mu z góry już na przyszły rok, czy też zrezygnować z części czy całości "budżetu" w przyszłości. Właśnie wtedy po raz pierwszy w ciągu trzynastu lat przez kilka miesięcy nie wymieniali listów. Ale pani von Meck przetrwała finansowy kryzys, przynajmniej chwilowo, i niefrasobliwość Czajkowskiego w obliczu jej kłopo- tów nie wpłynęła na ostateczne oziębienie stosunków między ni- mi. Będąc coraz słabsza, raczej uległa połączonym naciskom za- zdrosnego Pachulskiego i reszty rodziny, by ograniczyć wszelkie niepotrzebne wydatki, obciążające i tak już nadwerężony majątek. Ostatecznie Czajkowski był teraz dobrze zabezpieczony dzięki rosnącym honorariom za koncerty i tantiemom, nie wspominając już o przyznanej mu przez cara dożywotniej rencie. Wszystkie dowody świadczą o tym, że zachłanni krewni pani von Meck zagrozili, że ujawnią homoseksualizm Czajkowskiego, jeśli nadal będzie wobec niego tak hojna, jak do tej pory. Może nawet posunęli się do szantażu. Gwałtowność, z jaką wycofała się z jego życia - bez słowa wyjaśnienia, po tylu latach zwierzania mu się w listach ze wszystkiego - zupełnie do niej nie pasowała. Jednak przez cały ten czas ukrywała przed nim to, że ona też ma wstydliwą tajemnicę, przez co teraz była całkowicie zdana na łas- kę swej rodziny. Dotyczyła ona Miłoczki, najmłodszej córki, tej, którą najczęściej wspominała w listach do kompozytora. Modest Czajkowski znów próbował wprowadzić potomnych w błąd pisząc, że pani von Meck miała jedenaścioro dzieci, które przeżyły okres niemowlęctwa. W rzeczywistości było ich dwanaś- cioro. Na początku lat siedemdziesiątych (o czym teraz wiedziała cała rodzina) miała romans z sekretarzem swego męża, niejakim Aleksandrem Jolszinem, któremu w roku 1872 urodziła córkę. Przez cztery lata Karol von Meck uważał Miłoczkę za swoje dziecko - do roku 1876, kiedy razem ze swą córką Aleksandrą odbywał jedną z wielu podróży do stolicy. Nie wiadomo z jakiego powodu - przypuszczalnie wiedziona zazdrością o małą sio- strzyczkę - Aleksandra postanowiła powiedzieć ojcu o niewier- ności matki. Tej samej nocy Karol von Meck zmarł na atak serca. Z chwilą, kiedy Pachulski po ślubie z Julią został wtajemni- czony w rodzinny sekret, zyskał władzę nad swą teściową, dzięki czemu mógł się również pozbyć swego największego rywala- kompozytora, okazującego mu taką pogardę. Według słów Anny von Meck, z którą Czajkowski utrzymywał kontakty, jego protek- torka zawsze pozostała mu życzliwa. Nigdy się nie dowiemy, czy próbowała się z nim porozumiewać, dyktując listy Pachulskiemu, kiedy sama nie mogła już pisać. Rola jej sekretarza i zięcia w naj- lepszym razie wydaje się mroczna, w najgorszym - spiskował za jej plecami. Z całą pewnością tak uważał Aleksiej. "Za tym wszystkim kryje się pana polski przyjaciel - powiedział swemu chlebodawcy. - Zazdrości panu wygodnego życia". Czajkowski nie miał pojęcia o naciskach, na jakie narażona była pani von Meck ze strony swojej rodziny, chociaż człowiek mniej skupiony na własnej osobie mógłby sam się wszystkiego domyślić. Do końca życia jego oburzenie na to, że go "zdradziła", znacznie przewyższało wszelkie wyrazy wdzięczności za jej bez- cenną rolę w utorowaniu mu drogi do sławy. Na razie zadowolił się niepochlebnymi uwagami o niej do Jurgensona i Modesta, któremu teraz polecił przestać szukać "luksusowego" mieszkania w stolicy. "Wiadomość o twoim smutnym położeniu materialnym bardzo mnie przygnębiła - pisał do niego współczująco brat.- Oczywiście nie chodzi tutaj o te sześć tysięcy rubli... To poważny cios dla twojej dumy". Przede wszystkim duma skłoniła kompozytora do próby utrzymania kontaktu z panią von Meck; pod koniec miesiąca zdobył się nawet na to, żeby napisać do Pachulskiego, pytając o jej zdrowie. Wieści były wciąż niewesołe. Pani von Meck nadal dokuczał bronchit, ale powodem prawdziwych zmartwień był stan jej nerwów. "W tej chwili sprawy nie wyglądają dobrze" - to wszystko, co mu napisał Pachulski, zapewniając jednocześnie Czajkowskiego, że jego listy są odczytywane pani von Meck, i że w odpowiedzi przesyła mu życzenia wszystkiego najlepszego. Chociaż wszystko wskazywało na to, że pani von Meck nic nie wiedziała o jego listach, Czajkowski chciał wierzyć Pachulskiemu, przede wszystkim z uwagi na zranioną dumę. Przez całą zimę skar- żył się wszem i wobec, jak wyniośle go potraktowano. Przypuszczalnie brak jakiejkolwiek reakcji pani von Meck był przyczyną jego przygnębienia po triumfalnej premierze Damy pi- kowej w Teatrze Maryjskim 19 grudnia 1890 roku. Pachulski pisał o zadowoleniu, jakie wywołała w rodzinie wiadomość o jego suk- cesie; ale Czajkowski pragnął to usłyszeć bezpośrednio od swojej przyjaciółki i nie mógł znieść myśli o tym, co wydawało się takie oczywiste: że ukrywano przed nią jego listy. Jego zadowolenie z tego, że opera cieszyła się wielkim powodzeniem u publiczności - co zawsze, jak mówił, było dla niego ważniejsze niż uszczypli- we opinie krytyków - przyćmiewała niemożność podzielenia się nim z panią von Meck, do czego tak przywykł. To samo można powiedzieć o Bożym Narodzeniu i Nowym Roku, spędzonym w Kamionce, gdzie przezwyciężył swą wieczną klaustrofobię, by być blisko Boba, jednocześnie komponując muzykę do Hamleta, wystawianego przez jego przyjaciela Luciena Guitry'ego (w an- trakcie wykorzystał swoją Elegię z 1884 roku). Oburzenie i zakło- potanie Czajkowskiego w związku z niespodziewanym zniknię- ciem pani von Meck z jego życia nie da mu spokoju do końca jego dni. Na początku roku 1891 wpłynęło to na wszystkie jego decyzje dotyczące propozycji, przedstawianych mu na najbliższe miesiące. Wyjazd z Tyflisu po siedmiu tygodniach, podczas których głównie unikał życia towarzyskiego, był triumfalny. Po koncercie muzyki, poświęconym wyłącznie jego utworom, na którym dyry- gował swą I Suitą, Serenadą na orkiestrę smyczkową i uwerturą Rok 1812, udekorowano go wieńcami laurowymi i traktowano jak znakomitość; miejscowi notable przyznali mu honorowe członko- stwo Tyfliskiego Towarzystwa Muzycznego i wygłaszali nie koń- czące się mowy na jego cześć podczas obiadu, wydanego przez Towarzystwo Artystyczne. Ale Czajkowski wyglądał - i czuł się - znacznie starzej, niż na swoje pięćdziesiąt lat. Kontralt Aleksandrę Amfitieatrową- -Lewicką, która u niego studiowała, a później odtwarzała rolę Olgi w Eugeniuszu Onieginie, "mocno uderzyły" ostatnie zmiany w jego wyglądzie. "Srogi, posępny profesor Konserwatorium, któ- ry utkwił mi w pamięci, gdzieś zniknął. Miałam przed sobą Czaj- kowskiego całkowicie mi nie znanego". POsiwiał, a błyszczące oczy, tak kochane przez Antoninę, stały się żółte i przekrwione. "Zupełnie straciły swój dawny blask - wspomina kompozytor i pianista Leonid Nikołajew. - Czajkowski wyglądał o wiele sta- rzej, niż można by sądzić po jego metryce". Zaczęły mu wypadać zęby, a będące tego efektem wyraźne seplenienie zatruło mu ostatnie lata życia. Miał słabszy wzrok, szwankowała mu pamięć. Podczas swego ostatniego pobytu w Tyflisie pojawił się w domu Ippolitowa-Iwanowa akurat kiedy Warwara śpiewała jakiś ro- mans. "Co takiego śpiewasz?" - spytał Czajkowski ku ogólnemu rozbawieniu obecnych, ponieważ była to jedna z jego własnych pieśni. Z całą pewnością nie był w nastroju, by publicznie czcić swój podeszły wiek. Po powrocie do Petersburga, kiedy przygotowania do wystawienia Damy pikowej posuwały się naprzód, z zaniepoko- jeniem się dowiedział o zamiarze uhonorowania dwudziestopięcio- lecia jego pracy kompozytorskiej. Wszystko, co robił, nawet list otwarty do wydawanego przez Suworina czasopisma Nowyje Wriemia, nie odwiodło jego kolegów z Konserwatorium od zor- ganizowania okolicznościowego koncertu cztery dni przed premierą opery. Potem podobne uroczystości odbyły się w Kijowie; ku jego konsternacji brał w nich również udział Stanisław Blumenfeld, oj- ciec Georges-Leona i przyczyna tylu kłopotów w życiu jego sio- strzenicy Tani; w czasie obchodów, które przewyższyły swym rozmachem nawet te, zorganizowane w Tyflisie, postarał się, by nie doszło między nimi do spotkania twarzą w twarz. Wakacje w Kamionce okazały się przyjemniejsze, niż się tego spodziewał. Sasza czuła się znacznie lepiej - "wcale nie wyglądała na obłoż- nie chorą" - a przede wszystkim był tam Bob, "zachwycający jak zawsze". Ale gdy tylko Czajkowski wrócił do pracy w Moskwie, znów ujawniły się wszystkie jego dawne kompleksy, tym razem spowo- dowane błędnym przeświadczeniem, że carowi nie spodobała się Dama pikowa. Po obejrzeniu próby kostiumowej Aleksander III nie pojawił się na żadnym spektaklu. Teraz, po zaledwie kilku przedstawieniach, na które wyprzedano wszystkie bilety, operę zdjęto z afisza do końca sezonu. Czajkowski napisał długi i gniew- ny list do Wsiewołożskiego, który nie szczędził trudów, redagując uspokajającą odpowiedź, nawet pofatygował się, by zasięgnąć opinii na dworze carskim. Car pozostał jednym z najbardziej za- gorzałych wielbicieli Czajkowskiego. Prawdziwą przyczyną usu- nięcia opery z repertuaru był upór jego przyjaciela Nikołaja Fig- nera, tenora, śpiewającego partię Hermana, który nie zgodził się, by ktokolwiek zastąpił w roli Lizy jego żonę Medeę, zmuszoną do zrezygnowania z występów z powodu ciąży. Dopiero po tym wy- jaśnieniu uspokojony Czajkowski, nie lękając się dłużej o swoją przyszłą pozycję w Teatrach Cesarskich, mógł się skupić na pla- nowaniu najbliższej przyszłości. Od swego berlińskiego impresaria, Hermanna Wolffa, otrzy- mał kuszące zaproszenia na tournee po Stanach Zjednoczonych, którego punktem kulminacyjnym miał być wieczór jego utworów na oficjalnym otwarciu nowej sali koncertowej w Nowym Jorku, której miano nadać imię jej fundatora, Andrew Carnegiego, Czaj- kowski postanowił przyjąć zaproszenie, godząc się po drodze dy- rygować orkiestrą Colonne'a w Paryżu. Niezliczone inne oferty europejskie odrzucił, wymawiając się kontuzją prawej ręki; w rze- czywistości o wiele bardziej go interesowało intrygujące zlecenie Wsiewołożskiego na jednoaktową operę Córka król Rene i dwuak- towy balet Dziadek do orzechów. W lutym zatrzymał się w Petersburgu, by obejrzeć Hamleta w inscenizacji Guitry'ego, a kilka dni później trochę niechętnie wró- cił do Frołowska na usilne nalegania swego służącego. Dokładnie w rok po śmierci swej żony Aleksiej postanowił powtórnie się ożenić, tym razem z osiemnastoletnią szwagierką lokaja Modesta, Nazara Litrowa. Czajkowski tak wyraźnie okazywał swoją deza- probatę, przypominając mu o "Fiokłuszy nadal rozkładającej się w ziemi zaledwie kilka metrów dalej", że służący poprosił swego chlebodawcę, by nie uczestniczył w uroczystości. Ponury Czaj- kowski posłuchał, pocieszając się świadomością, że Alosza głębo- ko przeżywa perspektywę jego kolejnej, długiej nieobecności, związanej z wyjazdem za granicę. Po przybyciu do Paryża dowiedział się od bawiącego w Nicei Pachulskiego, że pani von Meck "z wolna wraca do zdrowia" na francuskiej Riwierze. Utrzymujące się oburzenie kompozytora na konieczność porozumiewania się za jego pośrednictwem jest wy- raźnie widoczne w jego sztywnej odpowiedzi: Cieszę się, że Nadieżda Filaretowna tak dobrze zniosła podróż i mam nadzieję, iż zachwycający klimat Nicei sprawi, że wkrótce w pełni wróci do zdrowia. 15 kwietnia 1891 roku Czajkowski odniósł wielki sukces w Pa- ryżu, gdzie udekorowano go laurami po poprowadzeniu przez niego III Suity, Marsza słowiańskiego, Serenady melancholijnej, Burzy i II Koncertu fortepianowego, znowu z Sapielnikowem. Jed- nak mając zaledwie dwa tygodnie do wyjazdu do Ameryki, nie oparł się głębokiej depresji, która zawsze go ogarniała przed dłuż- szą nieobecnością w Rosji. Nie pomogła mu nawet świadomość rosnącej sławy międzynarodowej. Znów ogarnął go znajomy, po- nury nastrój, kiedy zajmował się jednym marząc, by robić coś zu- pełnie innego - zazwyczaj w jego wypadku chodziło o dyrygo- wanie, kiedy raczej wolałby komponować. Stał się taki rozdraż- niony, że przeszkadzała mu nawet obecność Modesta i Sapielni- kowa. Wyjechał więc do Rouen, by tam w samotności kontynuo- wać pracę nad Córką króla Rene i Dziadkiem do orzechów. Ale nie szło mu najlepiej. Z tym większym niezadowoleniem przyjął nie- spodziewane pojawienie się w Rouen Modesta, mimo że wyraźnie mu oświadczył, że nie życzy sobie żadnych wizyt. Ku zdumieniu Czajkowskiego, bo było to zupełnie niepodobne do Modesta, jego brat przyjechał, by mu oznajmić, że stęsknił się za krajem i zamierza natychmiast wrócić do Rosji. Jak powie- dział, tak i zrobił, sprawiając wielką ulgę Czajkowskiemu. Po kilku kolejnych dniach bezowocnych zmagań z dwoma nowymi utwo- rami i uświadomiwszy sobie, że podczas czekającego go wspania- łego tournee nie będzie miał okazji, by poświęcać się kompono- waniu, postanowił uwolnić się od wszelkich pilnych zobowiązań proponując Wsiewołożskiemu, by plany wystawienia obu utwo- rów w sezonie 1891-1892 przesunąć o rok. Uporawszy się z tą sprawą wrócił do Paryża, by przed wyjaz- dem odpocząć kilka dni. Wybierając się z wizytą do Sapielniko- wa, jak zwykle poszedł przez Passage de L'Opera do Cabinet de Lecture, czytelni, gdzie miał zwyczaj przeglądać bieżące rosyjskie gazety i czasopisma. Kiedy kartkował najświeższy numer Nowych Wriemii, jego wzrok przykuła informacja na ostatniej stronie. Donosiła ona o śmierci jego siostry Saszy. Czajkowski wybiegł z biblioteki "jak porażony". W pierwszej chwili chciał odwołać swoje amerykańskie tournee. Jednak po chwili zastanowienia stwierdził, że już otrzymał (i wydał) pokaźną zaliczkę na konto honorarium, wynoszącego dwa i pół tysiąca do- larów, której w żaden sposób nie byłby w stanie zwrócić. Skon- taktowawszy się z Modestem dowiedział się, że jego brat otrzymał depeszę z wiadomością o śmierci ich siostry 10 kwietnia, kiedy bawił jeszcze w Paryżu. Stąd jego niespodziewana wizyta w Rouen. Już zaniepokojony stanem nerwów Czajkowskiego i blis- kim terminem wyjazdu do USA, postanowił ukryć przed nim tę smutną nowinę i wymyślił jakiś pretekst, by natychmiast wrócić do domu. Stopniowo wyszło na jaw, że Modest posunął się jeszcze dalej, by brat nie dowiedział się o niczym przed swym wyjazdem do Nowego Jorku. Polecił obsłudze paryskiego hotelu, w którym za- trzymał się kompozytor, by całą korespondencję przekazywano do Stanów Zjednoczonych (a nie do Rouen); poprosił wszystkich wspólnych przyjaciół we Francji, by ani słowem nie wspominali o całej sprawie; nawet osobiście sprawdził, że w bibliotekach pub- licznych Rouen nie ma rosyjskich gazet. Pretekst, jaki wymyślił, by móc natychmiast wrócić do Rosji, był szczególnie pomysłowy; wiedział, że brat nie będzie mu zadawał zbyt wielu pytań, zawsze raczej oburzony faktem, że Modest podczas pobytów za granicą nie tęskni za ojczyzną tak, jak on. Oczywiście jednego nie mógł przewidzieć: że Czajkowski zrezygnuje z pracy nad podwójnym zleceniem i przed opuszczeniem Francji wróci do Paryża. "Przeżywam okropne katusze emocjonalne - napisał do Mo- desta. - Bardzo się boję o Boba, chociaż wiem z doświadczenia, że w jego wieku takie ciosy łatwiej znieść". Sam kompozytor, po początkowym szoku, pogodził się ze śmiercią siostry. Jej długa choroba i jego narastające rozczarowanie Kamionką doprowadzi- ły do powstania między nimi dystansu, który byłby nie do pomyś- lenia w latach ich młodości. Nim minął tydzień mógł stwierdzić, że "śmierć Saszy i wszystkie dręczące mnie w związku z tym myśli wydają mi się wspomnieniami z bardzo odległej przeszłości, które bez większych trudności potrafię odsunąć na bok i skoncentrować swoje [zainteresowania] na tym kimś, który w mojej osobie pod- różuje do Ameryki". Wtedy znajdował się już pośrodku Atlantyku. 17 kwietnia Czajkowski zaokrętował się w Hawrze na parowiec Le Bretagne i wypłynął do Nowego Jorku. Zamierzając opublikować relację ze swej transatlantyckiej podróży, Czajkowski podczas dziesięciodniowego rejsu prowadził dziennik, który przesłał Modestowi na przechowanie. Nie licząc chronicznych ataków nostalgii, pogłębionej myślami o śmierci siostry, jego pierwszym rozczarowaniem było tajemnicze niepoja- wienie się jego towarzyszki podróży, żony Laroche'a, Jekatieriny. Przez cały pierwszy dzień na morzu łudził się nadzieją, że posta- nowiła się wyspać i pojawi się później. Kiedy ostatecznie stało się jasne, że nie ma jej na pokładzie statku, opuścił go dobry nastrój: "Naprawdę, bez przesady, oświadczam, że nigdy nie czułem się taki nieszczęśliwy, taki samotny i opuszczony. Myśl, że muszę płynąć jeszcze przez cały tydzień, że dopiero w Nowym Jorku otrzymam jakieś nowe wiadomości, wpływa na mnie niezwykle przygnębiająco. Niech diabli wezmą tę podróż! I los! Jego nastrój nie poprawił się, kiedy pierwszego wieczoru wypadł za burtę i uto- nął jeden z pasażerów. Załodze Le Bretagne nie udało się go ura- tować. Będąc jedyną osobą pod ręką, znającą niemiecki, Czajkow- ski musiał przetłumaczyć list, znaleziony w portfelu ofiary, wyraź- nie świadczący, że chodziło o samobójstwo: "Ich bin unschuldig; der Bursche weiss" ("Jestem niewinny; ten człowiek o tym wie"). Nazajutrz, kiedy nastąpiło pogorszenie pogody i statkiem za- częło niepokojąco rzucać, Czajkowskiego ogarnęło jeszcze więk- sze przygnębienie, mimo że wygrał pięćdziesiąt franków w grze, polegającej na odgadnięciu, ile mil przepłyną do północy. Poczuł się upokorzony, kiedy jakiś współpasażer mu powiedział, że me- lancholia to "w jego wieku stan naturalny". Nie lubił Francuzki siedzącej obok niego podczas obiadu, i chanteuse, która zaprezen- towała parę włoskich pieśni "tak okropnie, że byłem zdziwiony, iż nikt jej nie wygwizdał". Przysięgając, że to jego ostatni wyjazd za granicę, pełen był refleksji o własnej śmierci: "W moim wieku le- piej siedzieć w domu, blisko rodziny i przyjaciół. Myśl, że jestem tak daleko od tych, których najbardziej kocham, zabija mnie". Jego jedynym pocieszeniem było majestatyczne piękno morza i zachodów słońca pomimo brzydkiej pogody. Starał się też za- pomnieć o tęsknocie za domem w towarzystwie pasażerów drugiej klasy, którzy jego zdaniem byli o wiele sympatyczniejsi od "do- stojnych" współtowarzyszy podróży z pierwszej klasy, nie licząc kanadyjskiego biskupa, w którego kajucie uczestniczył w cichej mszy. Tymczasem bawiąc pośród swych nowych przyjaciół z dru- giej klasy stwierdził, że został wciągnięty w spisek, Kiedy przyszło mu pilnować małego dziecka w czasie, gdy jego matka obdarzała swymi wdziękami "najlepszego przyjaciela" z pierwszej klasy, coynmis-voyageura, tego samego, który sobie żartował z jego wie- ku. Naśladowanie różnych osób i sprośne piosenki, wykonywane przez tego jowialnego Francuza, najwyraźniej podbiły Czajkow- skiego, który teraz zaczął nawet łaskawiej spoglądać na kobietę, siedzącą obok niego przy stole: okazało się, że jest żoną członka Bostońskiej Orkiestry Symfonicznej, a tym samym użytecznym źródłem plotek ze świata muzyki. Piąty dzień rejsu, 22 kwietnia, przyniósł liczne nieszczęścia- przede wszystkim chorobę morską, na którą Czajkowski zaczął się uważać za odpornego. Przeżywając "samo piekło... przykrzej- sze i bardziej irytujące niż cokolwiek, co znałem", stwierdził, że z kajuty ukradziono mu portfel z czterystoma sześćdziesięcioma frankami w złocie. Potem nastąpiła "przeokropna" noc, "rzucało na wszystkie strony, tak że niemożliwością było usnąć", w końcu u wybrzeży Nowej Funlandii statek wpłynął w gęstą mgłę, co po- ciągnęło za sobą konieczność regularnego używania syreny mgło- wej, a to dodatkowo działało kompozytorowi na i tak już starga- ne nerwy. Na dodatek wśród współpasażerów rozeszła się wieść, kim jest, czego skutki były łatwe do przewidzenia. "Teraz nie ma ta- kiego miejsca, gdzie mógłbym spokojnie, w samotności pospacero- wać. Gdziekolwiek się ruszę, ciągną za mną ludzie, którzy chcą ze mną porozmawiać. Potem nalegają, bym coś zagrał. Oczywiście odmawiam, ale to tylko kwestia czasu, nim będę musiał ulec, da- jąc [recital] na straszliwie rozstrojonym pianinie, znajdującym się na pokładzie statku. Teraz myślę tylko o jednym: kiedy to się skończy? Kiedy wreszcie wrócę do domu? Wyobrażam sobie naj- większe błogosławieństwo, jakie stanowi powrót do domu, i o nim marzę... W miarę pogarszania się pogody, pogłębiały się jego katusze. "Cierpię okropnie... Mój ból jest bardziej psychiczny, niż fizyczny. Jestem zrozpaczony i mówiąc bez ogródek, boję się". Jedynym sposobem, by się choć trochę przespać, było zaklinowanie się po- między koją i ścianą kabiny. Le Bretagne dostała się w szczególnie silny huragan, który napędził stracha nawet tym, którzy regular- nie odbywali rejsy. Czajkowski miał pecha, z czego dobrze zdawał sobie sprawę, że podczas swej dziewiczej podróży trafił na tak niespotykanie złą pogodę. Kiedy na pokładzie statku pojawił się pilot, niechybny znak, że rozpoczęły się ostatnie dwadzieścia czte- ry godziny rejsu, wydał wielkie westchnienie ulgi: "Boże, kiedy to się skończy? Już postanowiłem opuścić Nowy Jork 12 maja na pokładzie niemieckiego parowca. Dziesięć dni później, jeśli Bóg pozwoli, będę z powrotem w Petersburgu!!!!!!" Nadzieja ta okazała się płonna, jak tylko w końcu 27 kwietnia dotarł do Nowego Jorku, gdzie się dowiedział, że na 18 maja w Filadelfii zaplanowany jest koncert, o którym nie miał pojęcia. Jak tylko został sam w swym pokoju w hotelu "Normandie" na Broadwayu, najznakomitszy gość, odwiedzający Amerykę, zalał się łzami. Delegacja, która powitała go na nabrzeżu - na jej czele stał dyrektor nowej sali koncertowej, Morris Reno - zamierzała zaprosić go na obiad; ale kompozytor zdecydowanie odmówił, tłumacząc się zmęczeniem. Kiedy został sam, mógł w końcu dać upust swym uczuciom. Ale wkrótce minął mu zły nastrój, tak go zafascynował jego pokój hotelowy, oferujący takie nieznane mu udogodnienia, jak światło elektryczne, prywatna łazienka z ciepłą i zimną bieżącą wodą oraz tuba głosowa, za pośrednictwem której mógł się kontaktować z recepcją. Wieczorem wybrał się na prze- chadzkę po Broadwayu, gdzie uderzyła go oczywiście liczba Mu- rzynów i wielkość budynków: "Dziwna ulica! Parterowe i piętro- we domki sąsiadujące z ośmiopiętrowymi gmachami. Niesłychanie oryginalne!!!" Wróciwszy do swojego pokoju znów zaczął płakać, aż usnął, a kiedy nazajutrz rano się obudził, nadal szlochał. "I tak pewnego pogodnego, kwietniowego wieczoru Czajkow- ski postawił nogę na amerykańskiej ziemi - brzmią słowa relacji jednego historyka, będącego świadkiem wizyty. - Przybył z dru- giego krańca świata - zupełnie tu obcy z bagażem bolesnych do- świadczeń. W Ameryce nie czekał na niego ani jeden przyjaciel, który mógłby go pocieszyć. Ale Ameryka była przygotowana na przyjęcie wybitnego artysty i powitała Czajkowskiego jak super- gwiazdę, jednego z największych kompozytorów dziewiętnastego wieku". Przebieg jego wizyty szeroko relacjonowano w prasie krajowej. Na początku nie obyło się bez wpadki: dziennikarz New York Daily Tribune wziął jedną z członkiń komitetu powitalnego - córkę Reno, Alice - za żonę Czajkowskiego. Ale poza tym zgotowano mu tak olśniewające przyjęcie, że otrząsnął się z ponu- rego nastroju, wywołanego rejsem. "Powitano mnie z godnością i honorami - zachwycał się w liście do domu. - Wszystkie gaze- ty, zdające relację z mojego przyjazdu, zamieściły moje zdjęcie. Okazuje się, że jestem znacznie sławniejszy w Ameryce niż w Euro- pie. Tutaj jestem ważną figurą". Niezwłocznie musiał się podzie- lić tą wiadomością z Bobem, którego brakowało mu najbardziej: Wszyscy tutaj mi schlebiają, czczą mnie i wysławiają. Okazuje się, że w Ameryce jestem dziesięć razy bardziej znany niż w Europie. Początkowo, kiedy mi to mówiono, brałem to za przesadne komplementy. Ale teraz widzę, że to prawda. Moje dzieła, wciąż nieznane w Moskwie, tutaj są wykonywane kilka razy w sezonie, stanowią temat ob- szernych recenzji oraz komentarzy (na przykład Hamlet). 28 kwietnia, nazajutrz po przyjeździe, Czajkowski spotkał się z głównymi inicjatorami jego wizyty: Walterem Damroschem, energicznym, dwudziestoośmioletnim pianistą i dyrygentem, który zastąpił swego ojca Leopolda za sterami Nowojorskiego Towarzys- twa Symfonicznego, oraz z Andrew Carnegiem, bogatym filan- tropem, pochodzącym ze Szkocji, którego Damrosch przekonał, że należy zbudować nową salę koncertową. Czajkowski polubił ich obu, szczególnie doceniając serdeczność zaimprowizowanej mowy, wygłoszonej przez Damroscha przed pierwszą próbą z Or- kiestrą Symfoniczną, która przebiegła dobrze. Brawa muzyków na początku i na końcu dodały kompozytorowi tak bardzo mu potrzebnej pewności. Czajkowski był również pod wrażeniem akustyki nowej sali. Kolejna owacja powitała go kilka dni później, kiedy się pojawił na próbie chóru, chociaż ostatnią rozgrzewkę przed koncertem zakłócili robotnicy, wykonujący końcowe po- prawki. 5 maja 1891 roku, na inauguracyjnym koncercie w Carnegie Hall, Czajkowski pojawił się dopiero po przerwie. Całą pierwszą połowę przesiedział w loży Reno, wysłuchując nie kończących się mów, bez których nie może się obyć żadna amerykańska inaugu- racja: przemówienia Reno, Old Hundreth w wykonaniu Chóru Towarzystwa Oratoryjnego oraz długiego i poważnego kazania biskupa Henry'ego C. Pottera, który dokonał formalnego otwar- cia. Następnie obecni odśpiewali hymn państwowy, a potem Damrosch poprowadził beethovenowską uwerturę Leonora. Czaj- kowskiego przyjęto "bardzo hucznie", kiedy w końcu się pojawił, by dyrygować swoim Uroczystym marszem koronacyjnym. Potem przeszedł do loży Hyde'a na czas "nudnawego" Te Deum Berlioza. Ale jego wkład w koncert inauguracyjny, jak relacjonował, "wy- padł wspaniale. Wielki sukces. Państwo Reno zaprosili mnie do siebie na zaimprowizowaną kolację. Potem spałem jak zabity. Jeśli jego udział w koncercie inauguracyjnym był w dużym stopniu symboliczny, musiał odczekać jeszcze tylko dwa dni, by wziąć Nowy Jork szturmem. Tak się akurat złożyło, że w tym dniu przypadały jego pięćdziesiąte pierwsze urodziny. Drugi kon- cert inauguracyjny, 6 maja, przebiegł dość dobrze, kompozytor dyrygował "Ojcze nasz" w swoim układzie (z 9 utworów religij- nych) i własną transkrypcją na głos z orkiestrą pieśni Legenda. Ponownie spotkał się z ciepłym przyjęciem. Ale dopiero trzeci koncert, nazajutrz, na którym Czajkowski dyrygował swoją III Suitą, wywołał w prasie Wschodniego Wybrzeża takie zachwyty, z jakimi nigdy wcześniej się nie zetknął. "Cudowna... siła, która natychmiast przykuwa uwagę i ocza- rowuje" - oświadczył Morning Journal. "Geniusz! - głosił New York Daily Tribune. - Najlepsza niemiecka muzyka powstaje te- raz w Petersburgu". Ten "wielki i niekwestionowany geniusz- dodawał The Press - stoi w jednym szeregu z Rubinsteinem, Dvorakiem, Brahmsem i Saint-Saensem jako jeden z kilku najwięk- szych żyjących muzyków". Dla Evening Post jego III Suita była "punktem kulminacyjnym wieczoru... imponująca... oryginalna... bogata... majestatyczna". "Nieodparta" - brzmiał werdykt New York World. Według Evening Telegram rosyjski gość "wywołał u słuchaczy entuzjazm, jakiego rzadko jesteśmy świadkami". Evening Telegram zachwycało się Czajkowskim zarówno jako dyrygentem, jak i kompozytorem. "Niemożliwością jest, by or- kiestra zagrała źle, mając takiego dyrygenta. Prowadzenie Czaj- kowskiego było wprost rewelacyjne. Inspiruje orkiestrę swym nerwem, wydaje się, że trzyma każdego muzyka na końcu swojej batuty". Takie oceny deprymowały Czajkowskiego. Po koncercie inauguracyjnym oświadczył, że czuje się "niezwykle zażenowany" werdyktem New York Heralda: Wydaje się być nieco skrępowany, odpowiada na oklas- ki całym szeregiem szybkich, krótkich ukłonów. Ale gdy tylko weźmie do ręki batutę, opanowuje się od razu. Nie ma ani śladu zdenerwowania, kiedy stuka pałeczką, pro- sząc o ciszę. Dyryguje z władczą siłą mistrza i orkiestra słucha jego poleceń jak jeden mąż. "Dlaczego piszą nie tylko o mojej muzyce, ale również o mnie? - pytał. - To mnie doprowadza do wściekłości. Nie mogę znieść, kiedy inni dostrzegają moje skrępowanie i są zdumieni moimi szybkimi ukłonami, itp." Jeszcze większe zakłopotanie ogarnie go po drugim koncercie, po którym jeden z krytyków na- pisał, że orkiestra grała pod batutą Czajkowskiego "z ogniem, którego pan Damrosch nie potrafił z niej wykrzesać". New York Tiynes opisywał Czajkowskiego jako "tęgiego, szpa- kowatego, dobrze zbudowanego, interesującego mężczyznę około sześćdziesiątki". Poczuł się upokorzony taką opinią wygłoszoną w tygodniu, w którym rozpoczął pięćdziesiąty drugi rok życia. Według The Press był "przystojnym mężczyzną w wieku pięćdzie- sięciu pięciu lat lub coś koło tego, trzyma się prosto, ma niemal zupełnie siwe włosy i brodę". Tylko Evening Post okazał się bar- dziej taktowny: "Wygląda trochę poważnie jak na swój wiek z uwagi na siwe włosy - ale ogień w jego oczach, energiczne ru- chy i twórcza spontaniczność jego ostatnich dzieł świadczy, że ma za sobą dopiero pół wieku". Tymczasem według Damroscha "nigdy nie opuszczał go smu- tek... Często ogarniała go melancholia i przygnębienie". Ale prywatne smutki Czajkowskiego rozproszyła nadzwyczajna goś- cinność jego gospodarzy, do tego stopnia, że zdobył się na po- równanie amerykańskiej gościnności z rosyjską. Na przykład trze- ciego wieczoru w Nowym Jorku państwo Reno wydali na jego cześć obiad, ale uczynili to w taki sposób, że tym razem przezwy- ciężył swoją awersję do takich okazji: Panie pojawiły się w wieczorowych toaletach, jak na balu. Stół ozdabiały kwiaty. Obok nakrycia każdej pani leżał bukiet; dla panów były konwalie do butonierek. Po zajęciu miejsc wsunęli je do klap swych fraków. Obok na- krycia każdej pani stał mój mały portret w wytwornej ramce. Obiad rozpoczął się o 7.30, a skończył punktualnie o jedenastej... Taki tu panuje zwyczaj. Niemożliwością by- łoby wymienienie wszystkich potraw. W połowie obiadu podano lody w malutkich koszyczkach, do których przy- czepione były tabliczki do pisania, łącznie z rysikami i gąbkami. Na tabliczkach były elegancko wykaligrafowa- ne tytuły moich utworów. Następnie zwrócono się do mnie, bym na każdej tabliczce złożył autograf. Rozmowa była bardzo ożywiona... Tamtego wieczoru naprzeciwko Czajkowskiego "obrał sobie miejsce ten mały staruszek Carnegie - Carnegie, wielbiciel Moskwy i właściciel czterdziestu milionów dolarów". Kompozytor poczuł sympatię do "króla stali", zarazem pisarza i polityka, który według niego był pod względem fizycznym nadzwyczaj podobny do dramaturga Ostrowskiego. Przed wyjazdem z Nowego Jorku Czajkowski będzie gościem honorowym na jeszcze jednym obie- dzie, w domu Carnegiego, który - ku jego zdumieniu - "był tak skromny, jak sąsiednie". Ten "superbogacz", ten "niezwykły ory- ginał, który z telegrafisty został jedną z czołowych postaci Ame- ryki", okazał się "skromnym i prostym człowiekiem, nigdy nie za- dzierającym nosa", który wywołał u Czajkowskiego "niezwykle ciepłe uczucia, prawdopodobnie dlatego, że okazywał mi taką serdeczność". Przez cały wieczór Carnegie "demonstrował swoje uczucia do mnie w najbardziej oryginalny sposób. Klepał mnie po dłoniach i wykrzykiwał, że jestem najprawdziwszym niekorono- wanym królem muzyki; obejmował mnie (ale nie całował - męż- czyźni tutaj nigdy się nie całują); stawał na palcach i podnosił ręce do góry, by pokazać moją prawdziwą wielkość". Ze strony Car- negiego niezwykłym osiągnięciem było to, że rozśmieszył kompo- zytora - który nigdy nie lubił, gdy z niego żartowano - zabaw- nie parodiując jego styl dyrygowania. 9 maja, w przeddzień obiadu u Carnegiego, czwarty i ostatni koncert Czajkowskiego w Nowym Jorku zakończył się najwięk- szym sukcesem. Oprócz kilku jego pieśni, między innymi I boleś- nie, i słodko, wykonano pod jego dyrekcją I Koncert fortepianowy z wyjątkową Adele aus der Ohe jako solistką. Uczennica Liszta, która bez grosza przy duszy pojawiła się w Nowym Jorku, aus der Ohe stała się bogata i sławna dzięki sile swojej wirtuozerii. Czaj- kowski się niepokoił, bo mieli mało czasu na próby, ale koncert wypadł "znakomicie", w dużej mierze dzięki jej "świetnej" grze. "Wybuchł większy entuzjazm, niż udało mi się kiedykolwiek osiągnąć, nawet w Rosji. Wywoływano mnie bez końca. Krzycza- no W górę - [sic!] i wymachiwano chusteczkami. Jednym sło- wem, nie ulegało wątpliwości, że Amerykanie bardzo mnie kocha- ją. Ale szczególnie ceniłem sobie zachwyt, z jakim orkiestra od- bierała moją muzykę". Obiad u Carnegiego następnego wieczoru miał stanowić ofi- cjalne zakończenie uroczystości inauguracyjnych, związanych z otwarciem sali koncertowej jego imienia. Ale nowojorscy kryty- cy już okrzyknęli je "tygodniem Czajkowskiego". Odniósł tak olb- rzymi triumf, jakiego do tej pory nie znał; ale te dwa tygodnie go wyczerpały. Jakby mało było koncertów, prowadził intensywne życie towarzyskie i oczywiście był narażony na przyjmowanie "nie kończącego się strumienia" gości, od dziennikarzy, wypytujących go, co sądzi o Wagnerze, po niedoszłych librecistów, proponują- cych mu swoje utwory. Pomimo tego wszystkiego i początkowego przerażenia, było mu smutno, kiedy wyjeżdżał. Max, Niemiec z Niżniego Nowogro- du, który obsługiwał go w hotelu, przemienił jego pokój w "istny raj, oazę spokoju i wygody, jakiej nie można znaleźć w żadnym hotelu w Europie". Gospodarze doszli do wniosku, że Czajkowski powinien obejrzeć Niagarę. Wszystko zorganizował Ferdinand Mayer, jowialny Niemiec, nowojorski przedstawiciel wytwórni fortepianów Knabego. Zdaje się, że kompozytor miał mało do powiedzenia w tej sprawie. Wczesnym rankiem 10 maja Mayer odwiózł Czajkowskiego na dworzec, zapewniając go, że w Buffalo wyjdą po niego dwaj mó- wiący po rosyjsku wielbiciele jego muzyki i pomogą mu podczas przesiadki. Mayer zatroszczył się nawet o kilka osób, znających niemiecki, w hotelu nad Niagarą, "Kaltenbach". 11 maja, poro- zumiewając się z woźnicą landa przeważnie na migi, obejrzał Nia- garę zarówno z amerykańskiego, jak i kanadyjskiego brzegu, a nawet zdobył się na odwagę i przywdziawszy strój ochronny przeszedł przez tunel pod wodospadem. Po długim, popołudnio- wym spacerze nad kipiącą wodą i wieczornym posiłku złapał noc- ny pociąg do Nowego Jorku. Teraz pobyt w Ameryce stał się prawdziwym sprawdzianem wytrzymałości. Po wyjeździe Damroscha do Europy Czajkowski znalazł się w rękach osób mających wprawdzie jak najlepsze in- tencje, ale nudnych. Były to czołowe postacie nowojorskiej sceny muzycznej: Edwin Hyde, prezes Towarzystwa Filharmonicznego, i Mayer, który chciał, żeby kompozytor własnym nazwiskiem za- świadczył o wysokiej jakości fortepianów firmy Knabe. Czajkow- ski najuprzejmiej jak potrafił wymówił się, tłumacząc się niewy- starczającą znajomością innych amerykańskich fortepianów (i no- tując w swym dzienniku, że i tak woli Stainwaye). Nim nadszedł 14 maja, kiedy to czekał go kolejny obiad przed wyjazdem o pół- nocy do Baltimore, był "nieprawdopodobnie zmęczony": w pocią- gu spał "dobrze, ale nie wystarczająco dobrze" przed poranną próbą, poprzedzającą wieczorny koncert. Zagubiony w świecie, gdzie mówiono tylko po angielsku, aż nadto się ucieszył na widok Adele aus der Ohe, która znowu mia- ła wystąpić jako solistka w jego I Koncercie fortepianowym. Stwierdziwszy, że Bostońska Orkiestra Festiwalowa jest zupełnie nie przygotowana, zrezygnował z III Suity na rzecz Serenady na orkiestrę smyczkową, chociaż muzycy nie przegrali jej wcześniej, tak jak mu obiecali. Przyjęto go nie tak entuzjastycznie, jak w Nowym Jorku, ale krytycy ponownie pisali o nim w samych superlatywach. Następnie Knabe, producent fortepianów, zabrał go na szaloną, trzydziestosześciogodzinną wycieczkę po mieście i jego instytucjach muzycznych - nie wyłączając własnej fabryki - nim pomógł mu się spakować i wsadził do pociągu, jadącego do Waszyngtonu. Jedynym zobowiązaniem muzycznym Czajkowskiego w stolicy Stanów Zjednoczonych był wieczorek muzyczny jeszcze tego samego dnia w ambasadzie rosyjskiej, podczas którego jeden ze starszych dyplomatów odegrał partię fortepianową w jego Trio i w Kwartecie fortepianowym Brahmsa. Pośród rodaków czuł się bardzo dobrze i by zwiedzić miasto w towarzystwie rosyjskiego ambasadora, opóźnił o dwadzieścia cztery godziny wyjazd do Fi- ladelfii. Tamtego wieczoru Czajkowski był niezwykle odprężony, grając duety fortepianowe z utalentowanym dyplomatą. Naza- jutrz, osiemnastego maja, po raz ostatni wystąpił przed amery- kańską publicznością w roli dyrygenta, powtarzając w Filadelfii program koncertu z Baltimore (z tą samą orkiestrą i solistką). Znów, co wzbudziło jego irytację, recenzje w równym stopniu koncentrowały się na jego wyglądzie zewnętrznym, co na jego ta- lentach muzycznych. Chociaż Czajkowski robił "z miejsca ko- rzystne" wrażenie, napisano w Daily Evening Telegraph, nie po- siadał "aury profesjonalisty, czego spodziewała się większość słu- chaczy". Bardziej przypomina brokera i członka klubu niż arty- stę. Wygląda na jakieś sześćdziesiąt lat, ale dobrze się trzyma i jest energiczny. Średniego wzrostu, szczupły, wy- prostowany, z siwymi włosami i brodą, czerstwą cerą i małymi, ale przenikliwymi i pełnymi wyrazu niebieskimi oczami - dystyngowana i zachowująca rezerwę postać, nie pozbawiona wdzięku, ale z pewnością nie przywiązu- jąca wagi do scenicznych subtelności - w pełni atrakcyj- na osobowość, nawet jeśli trochę rozczarowała tych, któ- rzy się spodziewali kogoś wyraźniej w słowiańskim typie. Przyjemnie było patrzeć, jak przyjmuje za oczywiste, że licznie zgromadzeni słuchacze nie przybyli, by uczynić mu zaszczyt, ale by wysłuchać konkretnych utworów muzycz- nych, i był całkowicie pochłonięty ich interpretacją. Da- wał to do zrozumienia bez afektacji ani zbytniej szorst- kości... Uprzedzając wszelkie próby okazania gościnności przez fila- delfijczyków, Czajkowski prosto po koncercie udał się na dworzec i wyjechał do Nowego Jorku, gdzie czekało go jeszcze jedno mu- zyczne zobowiązanie. Znów przyjmując gości, rozdając autografy, w końcu godząc się umieścić swoje nazwisko pod wcześniej przy- gotowaną przez Knabego opinią o jakości jego instrumentów, był gościem Klubu Kompozytorów w Operze Metropolitarnej, gdzie wysłuchał swych pieśni i utworów kameralnych. "Siedziałem w pierwszym rzędzie - zanotował. - Zagrano Kwartet smycz- kowy es-moll, Trio, śpiewano romanse (niektóre prześlicznie) itp. Program był zbyt długi. W środku koncertu jakiś Amerykanin wygłosił mowę na moją cześć, na którą odpowiedziałem krótko po francusku. Oczywiście nie obyło się bez owacji". Jakaś pani rzuciła "okazały bukiet róż, który trafił mnie prosto w twarz". Po powrocie do hotelu Czajkowski wypił z Reno i Mayerem dwie butelki szampana i spakował się. Jego statek, Furst Bis- marck, wypływał o piątej rano, musiał zameldować się na jego pokładzie jeszcze tego wieczoru. Pożegnawszy się z obsługą hote- lową, a potem z "drogimi amerykańskimi przyjaciółmi", którzy odprowadzili go aż na nabrzeże, spał bardzo źle i obudził się wy- starczająco wcześnie, by wyjść na pokład, kiedy statek mijał Sta- tuę Wolności. W swojej kajucie miał miniaturkę statui, podaro- waną mu przez wdzięcznego producenta fortepianów, Knabego. Jedna z najbardziej hołubionych przez Czajkowskiego pamiątek, nadal zajmuje poczesne miejsce w muzeum w Klinie, które otwar- to w jego ostatnim domu. Jeśli chodzi o Amerykę, "geniusz" zawitał "do naszych bram". New York Herald, podsumowując 24 maja wizytę Czajkowskiego, kiedy kompozytor już od trzech dni był w morzu, umieścił go obok Bismarcka i Edisona, Ibsena i Sary Bernhardt, Tołstoja i Dvoraka pośród pierwszej dziesiątki "geniuszy, stanowiących te- raz ozdobę świata". Denerwując się, że Nowy Jork nie złożył mu odpowiedniego hołdu, dziennikarz stwierdził, że Czajkowski jest "skromnym, bezpretensjonalnym człowiekiem", chociaż "żaden geniusz nie jest nieświadom swego geniuszu". Jakie wrażenia z Nowego Jorku zabierze geniusz do Europy, "gdzie jego nazwis- ko jest zarówno chlubą, jak i potęgą?" W tamtej chwili geniusz bardziej przejmował się tym, jak znie- sie rejs powrotny. Wpis Czajkowskiego w dzienniku tamtego dnia jest najkrótszy w ciągu całej podróży i brzmi po prostu: "Okropny dzień! Pogoda beznadziejna. Morze szaleje. Choroba morska. Wy- miotowałem. Przez cały dzień zjadłem tylko jedną pomarańczę". Zapłacił hojnie za przeniesienie do kajuty oficerskiej; trzysta dolarów (tysiąc pięćset franków), z których go oskubano, opatrzył trzema wykrzyknikami w swoim dzienniku. Ale niemiecki linio- wiec, chociaż nowszy i bardziej luksusowy od Le Bretagne, nie płynął "tak równo". Przespawszy większą część pierwszych kilku dni rejsu, sam był zdumiony, że stracił zainteresowanie do wido- ków morza. Cały czas ukrywał się w swojej kajucie, wychodząc tylko na posiłki, które spożywał w towarzystwie uprzejmego Niem- ca, świetnie zdającego sobie sprawę z tego, z kim ma do czynienia. Statkiem podróżowała również głośna w owych czasach śpie- waczka sopranowa, Antonia Mielke, której starał się unikać jak ognia, ale zazwyczaj udawało się jej "przynajmniej raz dziennie wciągnąć go w pogawędkę o europejskiej scenie muzycznej. Z za- chwytem stwierdził, że w salonie stał nie tylko elegancki Steinway, ale również była przyzwoita biblioteka muzyczna, zawierająca partytury kilku jego dzieł. Pomimo niezrealizowanego zamówie- nia na Córkę króla Rene i Dziadka do orzechów, podczas rejsu przymierzał się do skomponowania nowej symfonii; ale zdaje się, że w czasie tych dziesięciu dni na morzu, pokonując kanał La Manche w drodze do Heligolandu i Cuxhaven, Czajkowski przede wszystkim wymawiał się od recitalu, o który go usilnie proszono, i przysięgał sobie, że nigdy więcej nie popłynie statkiem. Po nocy spędzonej w Berlinie Czajkowski w końcu 1 czerwca przybył do Petersburga. Modest, który był świadkiem jego radosnego powitania z Bo- bem, pisze, że jego brat był "zmęczony, ale dumny", nawet "roz- promieniony" swym triumfalnym pochodem przez Nowy Świat. Sam kompozytor powiedział Ippolitowi, że jest "nieopisanie szczęśliwy", iż wrócił do swej ukochanej ojczyzny. Tydzień póź- niej był już w Majdanowie - "bardziej niż gotów - jak napisał Nikołajowi - by wrócić do poważnej pracy". Jednak najpierw musiał się zająć pewną niezałatwioną sprawą. Podczas ostatnich trzech miesięcy, w czasie długiego pobytu Czajkowskiego za granicą, po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat w jego listach i dziennikach nie ma najmniejszej wzmianki o jego nieodłącznej, korespondencyjnej towarzyszce, nie opusz- czającej go od czternastu lat Nadieżdzie von Meck. Jednak w głę- bi duszy, pomimo tego wszystkiego, co się działo wkoło, kompo- zytorowi nadal nie dawało spokoju to gwałtowne zerwanie ich znajomości. Widać to wyraźnie w jego niezwykłej odpowiedzi na (zaginiony) list od Pachulskiego, w którym dał upust swym skry- wanym od ponad ośmiu miesięcy uczuciom, od czasu jego ostat- niego listu od pani von Meck, na który nie doczekał się odpowiedzi. Otrzymałem właśnie list Pański. Zapewne Nadieżda Fi- laretowna jest chora, słaba, cierpiąca na nerwy i nie może odpisać, jak i uprzednio. Za nic w świecie nie ważyłbym się powiększać jej cierpień. Ale odczuwam jako bolesny, godny pożałowania, mówiąc otwarcie - głęboko raniący mnie fakt, nie to, że nie pisze, lecz że nie ma ode mnie żadnych wieści... Ani razu nie poleciła [Panu] prosić mnie, bym doniósł jej, jak mi się wiedzie i co robię. Próbowałem przez Pana nawiązać z nią stałą listowną łączność, ale każdy jej list był tylko grzecznym odrzuceniem moich usi- łowań zachowania przynajmniej cienia przeszłości... Mój stosunek do Nadieżdy Filaretowny nie może, nie powinien się zmienić wskutek tego, że nie otrzymuję już od niej żadnych pieniędzy. Ku memu ubolewaniu okazuje się to niemożliwe, gdyż Nadieżda Filaretowna zupełnie straciła do mnie wszelkie uczucia. Tak więc wydaje się, jakbym to ja przestał pisać do Nadieżdy Filaretowny, ze- rwał z nią prawie wszelką łączność od czasu, gdy nie otrzymuję żadnych pieniędzy. Poniża mnie to w moich własnych oczach, czyni wspomnienie, że przyjmowałem od niej materialną pomoc, nieznośnym, dręczy i gnębi mnie ponad miarę. Ostatniej jesieni, ciągnie Czajkowski, powtórnie przeczytał wszystkie listy od pani von Meck i trudno mu uwierzyć, by jaka- kolwiek choroba, zmartwienia czy kłopoty finansowe mogły takę wałtownie zmienić jej uczucia, które wyrażała w swych listach. Ale nie mógł zaprzeczyć, że wszystko wskazuje, iż jej uczucia do niego ostygły. "Może dlatego, że nigdy osobiście nie poznałem Nadieżdy Filaretowny, widziałem w niej ideał człowieka. Nie po- trafiłem sobie wyobrazić, że taka półbogini może być zmienna. Wierzyłem, że prędzej ziemia rozpadnie się w kawałki, niż Na- dieżda Filaretowna zmieni swoje do mnie uczucia". Fakt, że tak się stało, "burzy moje wyobrażenie o ludziach, niszczy moją wiarę w najlepszą pośród nich, podkopuje mój duchowy spokój, zatru- wa udział w szczęściu, jaki los gotuje". Nadieżda Filaretowna postąpiła ze mną niesłychanie okrutnie, choć może nie pragnęła tego. Nigdy nie czułem się tak poniżony, urażony w swej dumie. A najbardziej dręczący jest fakt, że zważywszy na jej stan zdrowia, nie mogę powiedzieć jej wszystkiego, co mnie dręczy, ponie- waż boję się sprawić jej przykrość. Nie mogę wypowiedzieć się otwarcie, a przecież to jed- no mogłoby przynieść mi ulgę. * Czajkowski wyznał, że może kiedyś żałować napisania tego lis- tu - "ale musiałem dać upust goryczy, jaka zebrała się w moim sercu" - a potem nakazał Pachulskiemu, by ani słowem nie wspomniał o tym wszystkim samej pani von Meck. Pomimo postscriptum, w którym prosił, by mu nie odpisywał, Pachulski szybko wystosował odpowiedź, w której zapewniał Czajkowskiego, że uczucia pani von Meck do niego nie uległy najmniejszej zmianie; po prostu była chora i tyle, wciąż nie mogła pisać. "Więc nie wolno Panu pytać, dlaczego się zmieniła, ponie- waż o niczym takim nie ma mowy". Pachulski niewyraźnie na- pomknął, że jego stosunki z teściową obecnie nie są takie, jak dawniej: "Z tego powodu nic dziwnego, nie życzy sobie, bym występował w roli pośrednika między wami". Jeszcze bardziej rozzłościł Czajkowskiego, odsyłając mu jego list z 6 czerwca, naj- wyraźniej nie chcąc, by wpadł w ręce innego członka rodziny, któ- ry mógłby zechcieć wstawić się za kompozytorem u seniorki rodu. W ten sposób Czajkowski nie miał możliwości dowiedzenia się, co pani von Meck do niego czuje ani czy w ogóle zdaje sobie sprawę z jego skonfundowania i frustracji. Wraz ze zwrotem ostatniego listu, ustały wszelkie kontakty między Pachulskim i Czajkowskim, a tym samym między kompo- zytorem i jego protektorką. Niezwykła czternastoletnia znajomość korespondencyjna dobiegła końca; oboje umrą, zanim zabliźnią się rany, wywołane gwałtownością, z jaką doszło do zerwania kontaktów. Nie raz Czajkowski użyje słowa "zdrada" w stosunku do swej dawnej dobrodziejki, szczególnie kiedy się okazało, że jesz- cze raz udało jej się uniknąć bankructwa. Na łożu śmierci, według relacji Modesta (nie potwierdzonej przez innych obecnych), miał ponoć ją przekląć. Równie uderzający (i bardziej wiarygodny) dowód siły jego uczuć zawarty jest w postscriptum do listu, napi- sanego do Jurgensona jakieś trzy miesiące przed śmiercią, po po- nownym przeczytaniu jej listów: Och, Nadieżdo Filaretowno, ty perfidna kobieto, dla- czego mnie zdradziłaś?! ! Zdumiewa mnie zmienność ko- biecych zachwytów. Czytając te listy można by pomyśleć, że szybciej ogień przemieni się w wodę, niż ustaną jej sub- sydia. Niejeden mógłby się nawet zastanawiać, czemu za- dowoliłem się tak niepokaźną sumką, kiedy zdawało się, że gotowa jest dać mi niemal wszystko. A potem, nagle, żegnaj! Najważniejsze, że prawie uwierzyłem, naprawdę, że jest zrujnowana. Tymczasem okazuje się, że nic podob- nego. Zwyczajna kobieca niestałość! Taka koniec końców była stałość Czajkowskiego - i jego wdzięczność za lata wiary, wspierania i zachęty, które nie tylko uczyniły z niego, by przytoczyć jego własne słowa, "człowieka wolnego", ale niewątpliwie przyczyniły się do wzrostu jego sławy. Oczywiście niemożliwością jest stwierdzić, czy Czajkowski mógłby tworzyć czy też nie bez wsparcia Nadieżdy von Meck. Ale nie ulega wątpliwości, że u szczytu swych możliwości twórczych zo- stałby drastycznie pozbawiony wolności wyboru i swobody ru- chów. Zasłużyła sobie z jego strony na coś więcej. Przed wyjazdem z Ameryki Czajkowski napisał do Boba Da- wydowa, że myśl o spotkaniu z nim zdaje mu się "fantastycznym, nieosiągalnym szczęściem... Staram się jak najmniej o tym myśleć, by jakoś wytrzymać, bo każdy dzień bez ciebie to męczarnia". Tamtego lata, kiedy kompozytor pracował nad Córką króla Rene, Bob był jego częstym gościem, razem z młodym kuzynem, który spodobał się Czajkowskiemu, hrabią Aleksandrem ("Sanią") Lit- kem, i jeszcze dwoma rozmarzonymi młodzieńcami, którzy żar- tobliwie nazwali siebie "Czwartą Suitą" Czajkowskiego.* Wszyscy mieli ponad dwadzieścia lat, więc byli już starsi od chłopców, którzy wydawali się najbardziej pociągający w oczach kompozytora-homoseksualisty. Ale Bob szybko stawał się kimś więcej, niż jedynie obiektem zachwytu. Czajkowski miał niemal obsesję na jego punkcie i nie ulegnie to zmianie do końca jego życia. Zdaje się, że czasami młodzieniec nie mógł znieść związanej z tym presji; po jednej z wizyt tamtego lata, kiedy Bob utrzymy- wał, że obowiązki wzywają go gdzie indziej, wuj ku swemu roz- czarowaniu dowiedział się od rodziny, że w rzeczywistości chło- pak mógł u niego zostać jeszcze trzy dni. Ale Czajkowski z pew- nością był cenionym przyjacielem i mistrzem dla swego donkiszo- towskiego siostrzeńca. Na jego przepowiednię, wygłoszoną tamte- go lata, że w końcu zostanie "albo pisarzem-artystą albo pisa- rzem-filozofem", Bob odparł, że czuje się raczej jak pusty "fute- rał", bez żadnej własnej substancji. Czajkowski szybko go zapew- nił, że ma w sobie "ogromnie dużo treści, tylko zawartość futerału nadal jest porozrzucana w nieładzie... Rozkoszuj się młodością i naucz się cenić czas. Wszystko się dobrze skończy. Żegnaj, mój drogi, dobry, najukochańszy! Mój umiłowany futeraliku! Frołowskoje sprzedano za sumę, na jaką Czajkowskiego nie było stać; a Majdanowo, teraz popularne i zatłoczone letnisko, ' Czajkowski skomponował trzy suity orkiestrowe; czwartą, "Mozartianę" op. 61 (1887) zaliczono do tego gatunku dopiero po jego śmierci. traciło swój urok. Kiedy Aleksiej szukał nowej daczy, Czajkowski często wyjeżdżał do Petersburga, bynajmniej nie wyłącznie w spra- wach zawodowych. W swych listach do najbliższych wspomina o częstych wizytach w ogrodzie zoologicznym niedaleko twierdzy pietropawłowskiej - znanego miejsca spotkań, obok skwerków w pobliżu Prospektu Newskiego, stołecznych homoseksualistów. Często towarzyszył mu Bob, który zdradzał podobne upodobania; przesłany tamtego lata siostrzeńcowi przez Czajkowskiego "mu- zyczny żart" w formie uroczej pieśni miłosnej zawiera aluzje do trzech "cudownych" listów od Boba i "całej uciechy, jaką mieli" w ogrodzie zoologicznym. Kiedy zabrakło Boba, jego rolę przej- mował Sania Litke, eskortując kompozytora podczas owych wy- padów. Czajkowski w listach do Boba używa w stosunku do Lit- kego określenia general de suite, co można również przetłumaczyć na "stręczyciel". W środku tego lata, wypełnionego pracą i zabawą, zdarzyło się coś, co zepsuło Czajkowskiemu humor i w końcu skłoniło go do opuszczenia Majdanowa. Prawdę mówiąc był mniej rozgnie- wany, niż można się było tego spodziewać, zniknięciem ze stolika w jego sypialni zegarka z Joanną d'Arc, podarowanego mu przez panią von Meck jedenaście lat temu, po napisaniu Dziewicy Or- leańskiej. Jego odwieczne przekonanie, że los obchodzi się z nim szczególnie niesprawiedliwie, może zostało nieco przytłumione przez mieszane uczucia do dawnej protektorki. Ale przyznał, że wprawiły go w zakłopotanie tożsamość i późniejsze zachowanie winowajcy. Po dochodzeniu, o którym mówiono w całej okolicy, miejsco- wa policja aresztowała lokaja niejakiego Nowikowa, syna właści- cielki domu, wynajmowanego przez Czajkowskiego. Przyznał się do kradzieży, ale za nic nie chciał powiedzieć, co zrobił z zegar- kiem. Młodzieniec wplątał w całą aferę kilku innych mieszkań- ców, których zatrzymano i przesłuchano, a potem oświadczył, że dał zegarek swemu panu. Kiedy syn Nowikowej zaprzeczył, by miał coś wspólnego ze sprawą, służący znów zmienił zeznania. Namówiony przez policję do osobistego spotkania z podejrzanym, Czajkowski niewiele wskórał. Pozostawiony sam na sam z chłop- cem, niejakim Fiedią, uległ urokowi jego "słodkiej buzi" i "znie- walającego uśmiechu" i wszystko mu wybaczył - a wtedy Fiedia natychmiast wstał z klęczek i zaprzeczył, że w ogóle skradł zega- rek. Ku narastającej rozpaczy kompozytora, policja próbowała wszystkiego, co w jej mocy, by dowiedzieć się prawdy - pozbawi- ła młodzieńca jedzenia i wody, spiła go i go chłostała. Ale chłopak codziennie podawał nową wersję wydarzeń i sprawa utknęła w martwym punkcie. Czajkowski był przerażony zainteresowaniem sprawą okolicz- nych mieszkańców, co przyczyniało mu niepotrzebnego rozgłosu - a także kosztowało go znaczną kwotę pieniędzy jako osobę, która wniosła oskarżenie. Polecił więc policji, by zrezygnowała z dalszego śledztwa. Prawdziwego winowajcy nigdy nie zidentyfi- kowano, nie znaleziono również zegarka. Ale całe to wydarzenie bardzo zdenerwowało kompozytora, który schronił się w majątku swego brata Nikołaja w Ukołowie, a potem wyjechał do Kamion- ki, gdzie nadal opłakiwano śmierć Saszy. Po czterech dniach spę- dzonych w Moskwie,14 września wrócił do Majdanowa. Pomimo braku gotówki, do czego przyczyniło się śledztwo policji i jego późniejsze podróże, odrzucił zaproszenie do złożenia wizyty w Stanach Zjednoczonych; proponowano mu zaledwie jedną trze- cią honorarium, jakie otrzymał wiosną. Nie pozostawało mu nic innego, jak zaszyć się w domu i wziąć się do pracy. Wizyta Laroche'a w Majdanowie wywołała w nim mieszane uczucia: jeszcze bardziej nadwerężała jego budżet, ale z drugiej strony wieczorami dostarczała tak potrzebnego urozmaicenia, kiedy starzy przyjaciele grali razem na fortepianie i czytali na głos. W dzień Czajkowski robił korekty pełnej partytury Damy pikowej, kończył szkice do Córki króla Rene i zaczął komponować nową balladę symfoniczną. Czajkowski po raz pierwszy przeczytał jednoaktówkę duńskie- go pisarza Henrika Hertza Córka króla Rene w 1883 roku. Była to adaptacja baśni Hansa Christiana Andersena o niewidomej księż- niczce Jolancie, córce króla Anjou, która żyje w nieświadomości swego kalectwa. Miłości młodego rycerza Vaudemonta zawdzię- cza odzyskanie wzroku. Jej "poetyckość, oryginalność i obfitość lirycznych momentów", jak powiedział w jednym z nielicznych wywiadów dla gazety w 1892 roku, sprawiły, że Czajkowski dał sobie słowo, że pewnego dnia skomponuje do niej muzykę - mi- nęło blisko dziesięć lat, nim urzeczywistnił swoje postanowienie. W maju 1888 oglądał inscenizację sztuki w moskiewskim Teatrze Małym i przy okazji zwrócił uwagę Wsiewołożskiemu, jaki stano- wi wspaniały materiał na libretto operowe. Ale zdaje się, że dyrek- tor Teatrów Cesarskich bardziej interesował się nowym baletem Dziadek do orzechów, do swego własnego libretta, opartego na bajce E. T. A. Hoffmanna Nussknacker und Mausekoenig ("Histo- ria dziadka do orzechów i króla myszy") w wersji Dumasa-ojca. Wynikłe podwójne zlecenie - na jednoaktową operę i dwuak- towy balet - wygląda na coś w rodzaju quid pro quo między nimi. Przyczyna nierównego tempa powstawania obu dzieł w ciągu na- stępnych dwóch lat jest prosta: Czajkowskiego o wiele bardziej interesowała opera. Może miał rację nie dostrzegając zalet tea- tralnych w bajce Hoffmanna, której brakowało siły Śpiącej kró- lewny; co więcej, jako bajka dla dzieci nieuchronnie zapewniała lepsze partie drugoplanowym postaciom, wykonywanym przez dorosłych, rezygnując z wszelkich pretensji do dramaturgii narra- cji. Początkowo zamierzał najpierw skomponować Dziadka do orzechów, uporać się z nim zanim wszystkie swoje siły poświęci na ciekawsze przedsięwzięcie, jakim było stworzenie z Córki króla Rene - Jolanty* Pomimo licznych przeszkód, szkice do Dziadka do orzechów, które Czajkowski rozpoczął rok temu we Francji, zostały ukoń- czone w Majdanowie w niespełna miesiąc, w czerwcu 1892 roku. Ale instrumentacja będzie musiała zaczekać jeszcze pół roku. 22 lipca Czajkowski odłożył Dziadka do orzechów na bok i przy- stąpił do pracy nad Jolantą do libretta Modesta. Ale liczne wizyty składane tamtego lata rodzinie, a także wyprawy do stolicy spra- wiły, że dopiero 16 września udało mu się ukończyć pierwsze szki- ce - bardzo wolno, jak na Czajkowskiego, którego denerwowało takie ślimacze tempo, a także zaczął się zastanawiać, czy przy- padkiem nie opuszczają go zdolności twórcze. Tamtej jesieni był również zmuszony do zajmowania się innymi dziełami. Przed przystąpieniem do instrumentacji utworów, objętych podwójnym zleceniem, musiał dokończyć partyturę ballady symfonicznej Wo- jewoda (op. 78), której prawykonanie zaplanowane było na 18 li- stopada w Moskwie. * Operetka Gilberta i Sullivana pod tym samym tytułem, opowieść o brytyjskich parach i wróżkach, nie jest nawet daleką krewną. Sztukę Hertza wystawiono w Londynie w ro- ku 1880 jako lolanthe z myślą o Ellen Terry i Henrym Irvingu (który nabył prawa do tłumaczenia). Bojąc się kłopotów z prawami autorskimi, operetkę zatytułowano Perola (i takie też imię dano głównej bohaterce), a podczas prób D'Oyly Carte prowadził z Irvingiem negocjacje. Dopiero na ostatecznym przesłuchaniu, przed premierą w teatrze Savoy 25 listopada 1882 roku, Sullivan oświadczył wykonawcom, że tytuł operetki zos- tanie zmieniony na Iolanthe. Buntowniczy nastrój Czajkowskiego owej jesieni jest najlepiej widoczny w dramatycznych wydarzeniach tego wieczoru, kiedy przed pierwszym publicznym przesłuchaniem próbował zniszczyć utwór, który mu się nie spodobał. Oparty na puszkinowskim przekładzie ballady Adama Mickiewicza, Wojewoda został naszki- cowany w Tyflisie podczas owych trzech niespokojnych tygodni, kiedy rozmaite przeszkody, pogłębione przez niepokój o Boba, przebywającego w Petersburgu, spotęgowało otrzymanie tamtego fatalnego, ostatniego listu od pani von Meck. Poemat opowiada o polskim generale, który wraca z wojny do domu i zastaje żonę w ramionach dawnego kochanka; rozkazuje swemu służącemu, by zastrzelił oboje, ale służący zamiast tego woli zabić swego pana. W tym ponurym, symfonicznym progra- mie Czajkowski zawarł całą swoją melancholię i rozgoryczenie, wywołane wyparciem się go przez kiedyś ukochaną protektorkę. Jeszcze przed prawykonaniem ogarnęły go wątpliwości, dlatego dyrygował utworem bez większego przekonania. Wróciwszy za kulisy, nie bacząc na w miarę entuzjastyczną reakcję słuchaczy, zaczął drzeć własną partyturę i zażądał, by na- tychmiast zebrano partie orkiestrowe i mu przyniesiono. Widząc, że i również je zamierza zniszczyć, Siloti ujął los w swoje ręce i sprzeciwił się, twierdząc, że jako organizator koncertu nie może spełnić żądania kompozytora. Widząc wściekłość Czajkowskiego, która zaczęła mijać, kiedy w jego garderobie pojawili się pierwsi goście, Siloti w tajemnicy zabrał partie orkiestrowe do swojego mieszkania. Czajkowski nazajutrz zniszczył swoją kopię partytu- ry; ale nigdy nie powrócił już do tej sprawy. Siloti przechował partie orkiestrowe, na podstawie których po śmierci kompozytora zrekonstruował ów mroczny utwór. Ta scena rozegrała się dwa dni po moskiewskiej premierze Damy pikowej, która się odbyła 16 listopada 1891 roku. Tym ra- zem jego arcydzieło przyjęto tak, jak na to zasługiwało, krytycy wyrażali się o nim ze znacznie większym szacunkiem, niż po pre- mierze w Petersburgu dwanaście miesięcy wcześniej. Ale nic nie było w stanie podnieść Czajkowskiego na duchu, kiedy kończył pisać partyturę Jolanty w Majdanowie, a potem przez Petersburg udał się do Estonii, by odwiedzić Anatolija - którego przeniesio- no z Tyflisu do Rewla w pobliżu Niżniego Nowogrodu na stano- wisko wicegubernatora. Poza nie mijającą pretensją do pani von Meck, która wyraźnie spowodowała oziębienie jego uczuć do Wojewody, zdaje się, że w tym okresie nastąpił kryzys zaufania do Boba, który ostatecznie doprowadzi do wysublimowanych cierpień, widocznych w Pa- tetycznej. "Cały czas o tobie myślę - napisał do swego siostrzeń- ca z Kamionki, gdzie spędził spokojnie święta Bożego Narodzenia po poprowadzeniu koncertu swych utworów w Kijowie. - Kiedy ogarną mnie ponure uczucia, czy to żalu, czy melancholii, czy bó- lu, jakakolwiek chmura zasłoni mój horyzont umysłowy, pojawia się promień światła, kiedy sobie przypomnę o twoim istnieniu, i o tym, że wkrótce cię zobaczę". Obarczony niezliczonymi obowiązkami jako osoba publiczna o międzynarodowej sławie, Czajkowski pisał teraz niewiele listów poza niezbędnymi notatkami zawodowymi. Kiedy zabrakło pani von Meck, znajdował czas, by tylko przed Bobem ujawniać swe najskrytsze uczucia. Stopniowo w kompozytorze narastał żal o to, że jego siostrzeniec nie czuł się na siłach odpisywać mu w równie wylewny sposób. Chociaż lubił swego wuja, Bob miał swoje zain- teresowania i pasje, swój własny krąg przyjaciół-rówieśników. W rezultacie, chociaż Boba nie można o to winić, głównym zajęciem Czajkowskiego w nadchodzących miesiącach będzie nie- zwykle bolesne poczucie nieodwzajemnionej miłości, dodatkowo pogłębione przez grzeszne pożądanie, jakie żywił do siostrzeńca. Kiedy szykował się do podreperowania finansów kolejnym euro- pejskim tournee, wszystkie jego myśli zaprzątał Bob, którego te- raz poprosił o "niezwykłą przysługę". W Kamionce od dawna po- dziwiał grupowy portret rodziny Dawydowów, zrobiony w Kijo- wie jakieś dziesięć lat temu. "Jesteś na tym zdjęciu bosko urzeka- jący... Przypomina mi ono jeden z najbardziej rozkosznych okre- sów twego życia. Chciałbym mieć dużą odbitkę twojej postaci, powiększoną dwadzieścia razy,... To moja idee fixe. " W pierwszych dniach stycznia 1892 roku Czajkowski przybył do Warszawy, gdzie dyrygował swoim Koncertem skrzypcowym, III Suitą, Kaprysem włoskim i Serenadą melancholijną. Stamtąd udał się przez Berlin do Hamburga, gdzie miał poprowadzić pier- wszym wykonaniem Eugeniusza Oniegina. Jako że zaplanowano tylko jedną próbę, a operę miano śpiewać po niemiecku, szybko postanowił się wycofać, przekazując batutę miejscowemu kapel- mistrzowi, człowiekowi "genialnemu", pałającemu chęcią dyrygo- wania na pierwszym przedstawieniu. Był to młody Gustav Mah- ler, który "wspaniale" poprowadził operę - niestety przyjętą obo- jętnie. W liście do swej siostry Justine Mahler opisał Czajkowskiego jako "starszego pana, bardzo sympatycznego, o wytwornych ma- nierach, który wydaje się dość bogaty". Jeśli Czajkowski z tru- dem rozpoznałby siebie w tym opisie, jest on typowy dla tego okresu, kiedy podkreślano jego eleganckie, "francuskie" maniery, pańską postawę i wygląd człowieka sukcesu. "Jest dystyngowa- nym dżentelmenem - brzmi werdykt pewnego Amerykanina- bardziej przypominającym bogatego kupca lub senatora Stanów Zjednoczonych niż artystę". W oczach współczesnych, takich jak Auer, odznaczał się "osobowością i manierami osiemnastowie- cznego, francuskiego markiza". Z Warszawy "francuski markiz" napisał do Koli Konradiego, że jego tęsknota za rosyjską "ojczyzną" staje się nie do zniesienia. "Ale już wkrótce skończą się moje cierpienia, a poza tym powi- nienem miło spędzić czas w Paryżu". Nawet ta nadzieja okazała się nadto optymistyczna. Przybył do stolicy Francji dwudziestego pierwszego, mając za towarzysza niezawodnego Sapielnikowa, ale nie zdołały go podnieść na duchu wszystkie dobrze znane atrakcje Cafe de la Paix i innych lokali dla homoseksualistów. Siloti też był w mieście, zatrzymał się nawet w tym samym hotelu, ale żad- nemu z nich nie udało się rozproszyć przygnębienia Czajkowskie- go. Zabrali go do Folies Bergeres - nie najlepszy pomysł na ro- zerwanie tego szczególnego turysty - i próbowali odciągnąć od lektury nowej powieści Zoli, Bestii ludzkiej, która na pewno nie była obliczona na to, by podnieść kompozytora na duchu. Był w tak złym humorze, że niespodziewanie zrezygnował z udziału w koncertach, na których miał dyrygować za dziesięć dni w Am- sterdamie i Hadze, i pojechał prosto do domu. Po pokrzepiającym tygodniu, spędzonym w Petersburgu z Bobem, Modestem i Kolą, 10 lutego wrócił do Majdanowa, by przystąpić do instrumentacji Dziadka do orzechów. Jego gościem i towarzyszem został Władimir Naprawnik, syn dyrygenta i kompozytora Eduarda. Dzieląc przez cztery tygodnie wiejską samotnię Czajkowskiego, młody Naprawnik przedstawił żywo obraz codziennego życia człowieka, którego Kaszkin nazwie "pustelnikiem z Klinu". Życie w Majdanowie przebiegało według ściśle prze- strzeganego rozkładu dnia. Aleksiej budził mnie punk- tualnie o ósmej. Kiedy o wpół do dziewiątej pojawiałem się na porannej herbatce, mój gospodarz już siedział za sto- łem, z książką w dłoni, słuchając codziennego biuletynu swego służącego Andrieja, który przekazywał mu infor- macje o pogodzie - jaka jest temperatura, czy wieje wiatr, czy świeci słońce i tak dalej. Prawdę mówiąc zawsze się okazywało, że jego prognozy są błędne. Potem [Czaj- kowski] ustalał menu obiadu i kolacji. Piotr Iljicz kochał rosyjską kuchnię, szczególnie kapuśniak z kaszą, barszcz, kapustę kwaszoną i wszelkie ryby. Odprawiwszy kucharza pogrążał się w "upartym" milczeniu i kończył pić herbatę czytając książkę lub przeglądając poranną pocztę. O dziewiątej ubieraliśmy się, wkładaliśmy filcowe buty i razem wychodziliśmy z domu. P[iotr] I[ljicz] szedł pros- to do psa podwórzowego, nigdy nie spuszczanego z łańcu- cha, i witał się z nim obsypując go pieszczotami. Podczas porannego spaceru zawsze uderzało mnie, jak serdecznie pozdrawiali go wszyscy napotkani ludzie, dla których on sam miał w zamian niewiele miłych słów. O dziesiątej, po powrocie do domu, P. I. natychmiast siadał do pracy, komponując przy fortepianie lub przy biurku. O pierwszej spotykaliśmy się w pokoju stołowym na obiedzie i zdawa- liśmy sobie nawzajem relacje, co nam się udało zrobić od rana... Między drugą a trzecią P. I. zawsze samotnie wy- bierał się na drugi spacer, podczas którego rozmyślał o swoich kompozycjach, na gorąco zapisując wszystkie pomysły, które mu przyszły do głowy. Od trzeciej do czwartej czytał. Podwieczorek podawano o czwartej. Spo- żywaliśmy go w milczeniu, mój gospodarz kontynuował lekturę. Po podwieczorku pracował do wpół do dziewią- tej, komponując lub pisząc listy. O ósmej trzydzieści zja- daliśmy kolację. W dzień, kiedy chłopiec przygotowywał się do egzaminów, kompozytor pisał partyturę swojego baletu. Wieczorami, po kola- cji, grali duety fortepianowe. "Piotr Iljicz - wspomina młody Naprawnik - miał bogaty zbiór utworów na cztery ręce". Graliśmy klasykę lub utwory kompozytorów współczes- nych: Griega, Brucknera, Brahmsa (którego muzyka nie przemawiała do duszy Czajkowskiego). Z utworów rosyj- skich Borodina, Rimskiego-Korsakowa, Głazunowa, Ru- binsteina, Arienskiego, Koniusa (jego suitę Z życia dziec- ka Czajkowski bardzo lubił) i Demona mego ojca. Piotr Iljicz nigdy nie pozwalał, żeby jego utwory wykonywano w opracowaniu na dwie lub cztery ręce i sam ich nigdy nie grywał. Obu tak dobrze było razem, że pod koniec miesiąca Czajkow- ski zabrał chłopca ze sobą do Moskwy, gdzie "hulali bezwstyd- nie", nim niechętnie wyruszyli do stolicy, gdzie kompozytor miał dyrygować. 5 marca poprowadził orkiestrę studencką w progra- mie, składającym się z jego utworów. Dwa dni później dyrygował uwerturą Romeo i Julia na koncercie Petersburskiego Towarzystwa Muzycznego, na którym również uraczył słuchaczy przedpremie- rowym wykonaniem suity orkiestrowej z Dziadka do orzechów, chociaż premiera samego baletu miała się odbyć dopiero pod ko- niec tego roku. Odczuwając coraz większą niepewność w związku z osobą Bo- ba, pił więcej niż zwykle, czego świadkiem był wzór prawości Rimski-Korsakow, który pisze, że bliska przyjaźń Czajkowskiego z kręgiem znajomych wydawcy Mitrofana Bielajewa, mianowicie z nim, Głazunowem i Ladowem, datuje się z tego okresu. "Prze- siadywanie w restauracjach do trzeciej nad ranem... zazwyczaj wieńczyło wspólnie spędzony dzień. Czajkowski mógł wypić dużo wina zachowując pełnię sił, zarówno fizycznych, jak umysłowych. Niewielu z nas mogło mu pod tym względem dorównać". Z widoczną szczodrobliwością - przeznaczoną wyłącznie na użytek publiczny, bo już odczuwał zawiść w związku z większą sławą, jaką się cieszył jego rywal - zaawansowany w latach Rim- ski-Korsakow przyznał później, że Czajkowski odniósł zwycię- stwo nad "Potężną Gromadką": W tym czasie zaczyna się wyraźne ochłodzenie uczuć, a nawet pewna wrogość do Moguczej kuczki" z okresu Bałakiriewa. W przeciwieństwie do tego podziw dla Czaj- kowskiego i skłonności do eklektyzmu jeszcze się umocni- ły. Nie można było nie zauważyć słabości (która ujawniła się wówczas w naszym kręgu) do włosko-francuskiej mu- zyki epoki peruk i krynolin, muzyki, wprowadzonej przez Czajkowskiego w jego Damie pikowej i Jolancie. W tym okresie wyraźnie nastąpił przypływ nowych elementów i młodej krwi do kręgu Bielajewa. Nowe czasy, nowe ptaszki; nowe ptaszki, nowe pieśni. Po rozstaniu z Władimirem Naprawnikiem Czajkowski zabrał ze sobą na wiosnę do Majdanowa Sanię Litkego. Kontynuował pisanie partytury Dziadka do orzechów, ale obaj niecierpliwie cze- kali na przyjazd Boba, który w końcu ściągnął na dwa tygodnie. Spędził je głównie przygotowując się z Litkem do egzaminów końcowych w Szkole Prawoznawstwa. "Rosyjska wiosna wprawi- ła mnie w zachwyt!" - napisał Czajkowski do Silotiego. Jednak jak wszystkie podobne sielanki, ta też nie mogła długo trwać. Msza za Saszę w Petersburgu na początku kwietnia okazała się preludium miesiąca, spędzonego pomiędzy stolicą i Moskwą, gdzie Czajkowski dyrygował (tym razem Faustem Gounoda i De- monem Antona Rubinsteina, a także swoim własnym Eugeniuszem Onieginem w wykonaniu zespołu Prianisznikowa). Jego moralne wsparcie było też potrzebne Modestowi na premierze jego naj- nowszego sztuczydła, zatytułowanego Symfonia. Aleksiej w końcu znalazł dla nich nowy dom - jak do tej pory najlepszy, daczę na przedmieściu Klinu, z dużym, własnym ogrodem. Ale ponieważ jego druga żona wkrótce miała rodzić, ubłagał swego chlebodawcę, by nie przyjeżdżał, póki życie nie wróci do normy. Kompozytor po raz pierwszy zobaczył dom, któ- ry miał się okazać jego ostatnim - teraz z miłością konserwowa- ny jako zalążek Muzeum i Archiwum Czajkowskiego* - w po- łowie maja, kiedy zatrzymał się w drodze do Petersburga, by wziąć udział w chrzcinach syna Aleksieja. Tydzień później doszło do oficjalnej przeprowadzki. Przystąpił do korekty wyciągu forte- pianowego Dziadka do orzechów i pierwszego wydania Uwertury uroczystej na temat hymnu duńskiego (op.15). Ale nie potrafił nig- dzie dłużej zagrzać miejsca. Jak tylko się urządził w domu, o któ- rym tak zawsze marzył, znów zaczął myśleć o wyjeździe. W ciągu ostatnich dwóch lat, mimo licznych podróży i nie- szczęść, Czajkowski skomponował Damę pikową, Wspomnienia Florencji, Jolantę i Dziadka do orzechów oraz balladę symfoniczną Wojewoda. Podczas następnych osiemnastu miesięcy uda mu się stworzyć zaledwie jedną większą symfonię, jedną część koncertu fortepianowego, cykl osiemnastu utworów fortepianowych i sześć pieśni. W końcu można było dostrzec nieco prawdy w jego wiecz- nych narzekaniach na "zwolnione tempo pracy": chociaż miał tyl- ko pięćdziesiąt jeden lat, wyglądał na siedemdziesiąt. Mimo wszystkich swych plusów, ciężar światowej sławy za- czynał mu doskwierać. Oprócz nieprzerwanego strumienia zapro- szeń do dyrygowania (teraz również utworami innych kompozy- torów), ciągle domagano się jego obecności na koncertach jego muzyki, spotykał się z wyrazami uznania od zwykłych owacji po krajowe wyróżnienia, że nie wspomnimy o nie kończącej się ko- respondencji i korektach, niezbędnych, by jego dzieła mogły być stale prezentowane publiczności. W obliczu rosnącej góry papie- rów, z którymi musiał się uporać - co przez lata bardzo lubił, ale teraz uznał za męczące - odczuwał skonsternowanie w związku z niezwykłymi trudnościami w przelaniu swych pomysłów nowej symfonii z głowy na papier. Fizycznie wszystkie te problemy do- prowadziły do uporczywego "kataru żołądka". Nigdy nie odczu- wał takiej ochoty, jak wtedy, by rzucić to wszystko i odpocząć. Dla podreperowania zdrowia postanowił wybrać się do Vichy, zabierając ze sobą Boba, by go podtrzymywał na duchu. 9 czerw- ca opuszczając Klin via Petersburg i z góry się ciesząc na miły pobyt w Paryżu, obaj z przerażeniem się dowiedzieli, że żona Anatolija, Praskowia, zapragnęła dołączyć do nich. Po wcześniej- szych swych doświadczeniach z nią w Tyflisie, kompozytor żywił do bratowej co najmniej dwuznaczne uczucia; uważał ją za "lata- wicę", kobietę trochę niebezpieczną, rozczarowaną tym, że jej mę- żowi nie udało się awansować na gubernatora, i znudzoną mono- tonią życia małżeńskiego. Daleka od wspomagania męża podczas jego mozolnego wspinania się po szczeblach kariery urzędniczej, bez względu na to, gdzie ich zawiodły jego obowiązki, najwyraź- niej postanowiła go opuścić - przynajmniej na jakiś czas - by poszukać rozrywki gdzie indziej. Sam Czajkowski był pierwszym i oczywistym ratunkiem dla Paraszy, która od dawna czuła słabość do swego szwagra - na co on sam może rozmyślnie pozostawał ślepy. Nigdy jej nie darował samobójstwa Wierinowskiego. Bob ze swojej strony nie ukrywał, że nigdy nie lubił swej ciotki. "Jestem z tego bardzo niezadowolo- ny, a Bob zrozpaczony - poskarżył się Czajkowski Modestowi.- To zatruło tę znikomą część przyjemności, jakiej oczekiwaliśmy podczas czekającej nas podróży. Będzie nas niewyobrażalnie krę- powała pod każdym względem". Mając nadzieję, że rodzinie uda się odwieść ją od tego zamia- ru, zdążali przez Berlin do Paryża, gdzie spędzili zaledwie trzy dni, rozkoszując się Lohengrinem i Manon, jak również innymi dobrze sobie znanymi uciechami, oferowanymi przez miasto, kie- dy ich europejską idyllę zburzył 22 czerwca przyjazd Praskowii. "Wstrętna" - nazwał ją Czajkowski w liście do Modesta, napisa- nym nazajutrz, kiedy się dowiedział, że bratowa pragnie spędzić z nimi cały miesiąc, w ten sposób pozbawiając go rzadkiej radości przebywania z Bobem sam na sam. Praskowia nie przysłużyła się swojej sprawie, wyśmiewając swego szwagra za "rozrzutność" w dziedzinie strojów. "W Paryżu zamówił o wiele więcej ubrań i kapeluszy ode mnie, a szczególnie lubi drogie perfumy". Paryż, według Praskowii, w owym czasie "szalał za nim". "Je- go podobizna ozdabiała wystawy wszystkich sklepów muzycz- nych, sprzedawano broszury z jego szkicem biograficznym". Kie- dy zaproponowała, by się wybrali na v Symfonię, Czajkowski się uparł, by pójść incognito. "W związku z tym zakupiliśmy miejsca w najtańszym rzędzie, tuż pod dachem, a on włożył wielkie, ciem- ne okulary, by nikt go nie rozpoznał". W tych samych okularach pojawił się również nazajutrz, kiedy poszli do Cafe de Paris, gdzie nalegał, by usiedli w najdalszym kącie i rozmawiali przyciszonymi głosami. Ludzie przy sąsiednich stolikach zaczęli się nam przy- glądać, między innymi bardzo dobrze znany francuski kompozytor, z którym Piotr Iljicz był blisko zaprzyjaź- niony. Mój szwagier spoglądał prosto na Francuza, nie pozdrawiając go. Początkowo Francuz nie wiedział, jak się zachować. W końcu podszedł do naszego stolika i po- wiedział: "Przepraszam, czy mam przyjemność z panem Czaj- kowskim?" "Nie - odparł mój szwagier. - Nazywam się Dawy- dow." "Cóż za niesłychane podobieństwo!" "Wiem. Jesteśmy blisko spokrewnieni". Po kilku dniach przerażony Czajkowski zaczął podejrzewać, że Praskowia zakochała się w Bobie, z którym flirtowała na potę- gę. Znów doszło między nimi do awantury, jak kiedyś w Tyflisie o Wierinowskiego. Praskowia, chociaż tak się rozwodziła nad tym, jak się wspaniale bawili w Paryżu, niespodziewanie zamilkła, jeśli chodzi o wydarzenia, które nastąpiły później. Sam Czajkow- ski mógł jedynie cierpliwie znosić jej obecność. I tak to oryginalne towarzystwo udało się do Vichy, gdzie pojawiło się 24 czerwca. Czajkowskiemu, naturalnie, nie podobało się tutaj tak samo, jak szesnaście lat wcześniej. Nie miał czasu dla siebie, przygnębiał go widok przewlekle chorych i nie znosił monotonii surowego reżimu sanatoryjnego. Jednak wkrótce po przyjeździe okazało się, że Bob też nie jest w najlepszej formie, szczególnie dokuczały mu otyłość i cukrzyca. Więc nie pozostawało im nic innego, jak przez trzy tygodnie robić dobrą minę do złej gry, ustawicznie próbować unikać Praskowii, w dzień jeździć na rowerze, a wieczorami odwiedzać kasyno. "Bardzo się martwię Bobem - napisał Czajkowski do Anatolija. - Wydaje mi się, że podczas tej podróży jeszcze bardziej go po- kochałem, jeśli to w ogóle możliwe. Tym niemniej zaczynam z niepokojem, nawet trwogą myśleć o jego przyszłości. Ma pato- logiczny charakter, jest niezrównoważony, pod wieloma wzglę- dami bardzo mi przypomina Tanię". Oczywiście ani słówkiem nie wspomniał o nieodpowiednim zachowaniu Praskowii ani o tym, co naprawdę o niej myśli. Zanim jednak ten list dotarł do jej męża, Czajkowskiemu i Bobowi udało się udaremnić jej plany wyjazdu z nimi. Z westchnieniem ulgi 15 lipca zostawili ją w Vichy, a 19 byli już w Petersburgu. Cztery dni później Czajkowski pojawił się w Klinie. Jeśli nie psychicznie, to przynajmniej fizycznie czuł się o wiele lepiej. Cze- kały go dwa nudne miesiące korekt, pracy przy partyturze bale- towej i innych niewdzięcznych zajęć - między innymi poprawka "złej" transkrypcji na cztery ręce Śpiącej królewny, sporządzonej przez młodego pianistę, kuzyna Silotiego, Siergieja Rachmanino- wa. Mimo wszystkich tych obowiązków jego myśli cały czas krą- żyły wokół Boba, którym najwyraźniej ponownie zainteresował się w Petersburgu Apuchtin. Nie goszcząc nikogo - wieczory spędzał w towarzystwie "słabej" nowej powieści Zoli Pogrom- Czajkowski znów popadł w przygnębienie. Była to tylko - kła- mał Bobowi - "melancholia", pogłębiona niepokojem o Modesta i Kolę, którym w Grankinie groziła cholera, przeniesieniem Ana- tolija w odległy rejon Rosji i śmiercią wuja Praskowii, Siergieja Trietjakowa. Bez względu na to, co czuł do swej bratowej, Czajkowski nie- zwykle silnie przeżywał pogrzeby. Jego chorobliwy lęk przed tym, co nazywał "kostuchą, tym potworem o zadartym nosie", przed śmiercią czy to własną, czy innych, naturalnie pogłębiał się w mia- rę jak coraz więcej jego przyjaciół i kolegów odchodziło z tego świata. "Niesłychanie bał się śmierci i wszystkiego, co się z nią wiązało - twierdzi jego przyjaciel Laroche, wspominając fobię, datującą się jeszcze z czasów nauki Czajkowskiego w Konserwa- torium, kiedy to Piotr Iljicz z przerażeniem stwierdził, że mieszka obok właściciela zakładu pogrzebowego. - Do takiego stopnia bał się najmniejszej aluzji do śmierci, że w jego obecności nie moż- na było wymawiać takich słów, jak trumna, grób, pogrzeb i po- dobnych". Jak się wkrótce okaże, mniej więcej w tym czasie kompozytora zaczęły dręczyć prawdziwe przeczucia dotyczące własnej śmierci. Jego przygnębienia nie rozpraszała czekająca go perspektywa jeszcze jednego tournee po Europie, na które wyruszył 11 wrześ- nia. Już w Wiedniu, gdzie odczuwał "rusofobię", jego podróż za- częła się gorzej niż kiedykolwiek. Mógł tylko zgrzytać zębami, kiedy zajmujący sąsiedni pokój hotelowy włoski kompozytor, dwudziestokilkuletni Pietro Mascagni, ściągał większe rzesze wielbicieli niż on. Potem stwierdził, że ma wystąpić w sali, prze- robionej z restauracji, z której nie usunięto jeszcze stolików i krze- seł. Zrozumiałe, że po dwóch próbach Czajkowski zrezygnował z dyrygowania. Razem z Sapielnikowem schronił się w tyrolskim zamku ich bliskiej wspólnej znajomej, pianistki i kompozytorki Sophie Menter, gdzie spędził bardzo przyjemnie dwa tygodnie, nim 12 października udał się do Pragi na premierę Damy pikowej. W swoich listach nie wspomina o tym, że odniósł kolejny triumf w Europie, zarówno u krytyków, jak i u publiczności- może dlatego, że poza Rosją powszechne uznanie stało się teraz czymś normalnym. Podobnie jak jego chroniczna tęsknota za ojczyzną, co spowodowało, że trzy dni później pojawił się w Pe- tersburgu, by spędzić trochę czasu z Bobem przed wyjazdem do Klinu. Dwa tygodnie przed kolejnym pobytem w stolicy w związ- ku z przygotowaniami do premiery najnowszego baletu i opery upłynęły mu na zmaganiach z nową symfonią. Zakłopotany naj- wyraźniej zawodzącymi go siłami twórczymi, wrócił do Petersbur- ga 8 listopada na setne przedstawienie Eugeniusza Oniegina. Nastąpiło pięć tygodni niepokojów i euforii, związanych z Jo- lantą i Dziadkiem do orzechów, przed próbą kostiumową 17 grud- nia w obecności cara. "Jego Wysokość był zachwycony, zaprosił mnie do swojej loży i zasypał komplementami - donosił Czaj- kowski. - Zarówno opera, jak i balet zostały świetnie wystawio- ne, balet wprost niezwykle... Aż oczy bolą od tego przepychu..." Ale nie zrobiło to takiego wrażenia na krytykach i publiczności. Rimski-Korsakow nie był odosobniony w swym sądzie, że Jolanta jest "najsłabszym ze wszystkich dzieł Czajkowskiego", pełnym "bezwstydnych zapożyczeń" i "przypadkowo zinstrumentalizowa- nym". Nowoje Wriemia podzielały jego opinię dodając, że opera "nie dorównuje jego wysokiemu poziomowi", podczas gdy Birże- wyje Wiedomosti uznały Dziadka do orzechów za "całkowicie po- zbawionego kreacyjności". Jak zwykle Czajkowski w listach do rodziny starał się baga- telizować krytyczne oceny, ale tym razem czuł się głęboko do- tknięty. Obdarzył Jolantę wielkim czarem, nie szczędząc trudów (czego domyślił się tylko Laroche), by zrównoważyć ją, tema- tycznie i harmonicznie, z Dziadkiem do orzechów; ale zalety opery całkowicie niknęły, tak wtedy jak i teraz, w zderzeniu z dziwną fascynacją baletem - jednocześnie tak muzycznie pomysłowym, jak dramatycznie pustym. Jak w przypadku Śpiącej królewny, Czajkowski świadomie próbował wznieść muzykę baletową na wyższy poziom: wśród potomnych panuje jednomyślność, że mu się to udało - do takiego stopnia, że "uczynił balet symfoni- cznym". Bez względu na późniejsze swoje losy dająca nieskoń- czone możliwości partytura Dziadka do orzechów stanowi główną przyczynę jego trwania na scenach - bez opery, z którą Czaj- kowski z takim nakładem sił starał się go zrównoważyć - jako niezwykle popularnego do dzisiaj przedstawienia bożonarodze- niowego.* "Czwarta suita" starała się go podtrzymywać na duchu. Przy- jaciele podarowali mu zbiorowe zdjęcie, które miało go pocieszyć. Ale Czajkowski był załamany. Kolejny Nowy Rok powitał przy- gnębiony, nie dotrzymał obietnicy, że przyjedzie na niemiecką premierę Jolanty w Hamburgu i Schwerinie, tłumacząc się koniecz- nością "odpoczynku, prawdopodobnie w Nicei" przed czekający- mi go występami w Odessie. Z Berlina zdecydował się pojechać przez Bazyleę do pobliskie- go francuskiego miasteczka Montbeliard, gdzie od dawna czekało go spotkanie, które przepełniało go "lękiem... zupełnie jakby udawał się do krainy zmarłych, do królestwa ludzi, którzy już dawno odeszli z tego świata". * Rzadka inscenizacja obu dzieł na Festiwalu w Edynburgu w 1992 roku w wykonaniu Opera North Davida Lloyda-Jonesa, trzymającego się ściśle pierwotnych intencji kom- pozytora, dowiodła, jak dalece opera potrafi w rzeczywistości przyćmić balet. W marcu przyjemną niespodziankę sprawił Czajkowskiemu list od dawnej guwernantki, Fanny Durbach, którą już dawno uznawał za zmarłą. Czterdzieści cztery lat: po tym, jak ją widział po raz ostatni, obiecał Fanny, że spróbuje znaleźć czas, by ją od- wiedzić podczas swego następnego pobytu we Francji. W kolejnych listach Fanny wyznała, że to jej obecni uczniowie zachęcili by po tylu latach napisała do niego. Wspominała dawne czasy i zbeształa swego byłego wychowanka za to, że na- zwał siebie "starym": "Zostaw ten przywilej tej, która sobie na niego zasłużyła latami pracy". Zwracając się do niego "Monsieur Czajkowski", obiecała, że nie przyjmie go jak "swojego kochane- go chłopczyka z dawno minionych dni", ale z całą pewnością "bę- dzie go traktowała z szacunkiem, należnym jego sławie". Kończy- ła swój ostatni list do Czajkowskiego przed jego przyjazdem sło- wami: "Oczekując spotkania z wielkim panem Czajkowskim, cału- ję mojego drogiego, małego Pierre'a, którego kochałam i zawsze będę kochała całym sercem". Czajkowski, co dla niego typowe, spodziewał się najgorszego: że Fanny "zestarzała się nie do rozpoznania", że będzie "cieniem" kobiety, której kiedyś był tak oddany. Przyjemnie się zdziwił, kie- dy stwierdził, że "zdumiewająco mało się zmieniła..." Bardzo się bałem łez, scen itp. - ale nic takiego nie miało miejsca. Przyjęła mnie z radością, czułością i pros- totą, zupełnie jakby minął rok od naszego ostatniego spotkania. Natychmiast zrozumiałem, dlaczego i rodzice i my wszyscy tak bardzo ją kochaliśmy. Jest niezwykle sympatyczną, prostą i rozumną kobietą, dobrą i zacną. Fanny zaskoczyła Czajkowskiego pokazując mu jego stare ze- szyty i listy - "a co najbardziej interesujące, kilka słodkich listów od mamy". Sam skłonny do nostalgii, najwyraźniej pozwolił Fan- ny prowadzić się ścieżką wspomnień. "Słowa nie potrafią w pełni oddać słodkich i czarownych uczuć, jakie mną zawładnęły, kiedy słuchałem jej wspomnień - napisał do swego brata Nikołaja, również wychowanka Fanny. - Przeszłość ze wszystkimi szczegó- łami tak żywo stanęła mi przed oczami, iż wydawało się, że oddy- cham powietrzem naszego domu w Wotkińsku... Chwilami do ta- kiego stopnia przenosiłem się w tę daleką przeszłość, że robiło się aż straszno, a potem słodko, i czasem oboje z trudem powstrzy- mywaliśmy łzy..." Tamtego popołudnia Czajkowski spędził pięć godzin u swojej dawnej guwernantki i wrócił nazajutrz na cały dzień - z wyjąt- kiem wieczoru, kiedy to odesłała go do hotelu na obiad twierdząc, że kuchnia, jaką prowadzi ze swą siostrą, jest dla niego "zbyt skromna". Zgodził się nawet, by go przedstawiła kilku swoim krewnym i znajomym. Rozstali się bardzo czule, "całując się na pożegnanie i obiecując sobie, że znów się spotkają". Chociaż wi- zyta ta sprawiła mu ogromną przyjemność - podobnie jak póź- niejsze nalegania Fanny, by osiadł w Montbeliard, by znów mogła się nim opiekować - Czajkowski nie zdążył spełnić tej obietnicy. W pierwszym z wielu późniejszych listów do swego dawnego wychowanka, gratulując mu sukcesu, odniesionego w Brukseli, Fanny zdobyła się na odwagę i wyznała, że czuła się rozczarowa- na, że jej "mały Puszkin" został kompozytorem, a nie poetą. Ale i tak dziękuję Bogu za Pana sukcesy i za to, że Panu wynagrodził Pański talent tak, jak Pan na to zasłu- guje. Iluż zdolnych ludzi jest za życia niedocenianych! Fanny nawet nie wiedziała, ile prawdy zawierają jej słowa. Rzeczywiście Czajkowski był u szczytu sławy i - pomimo targa- jących nim wątpliwości - u szczytu możliwości twórczych. Mając zaledwie pięćdziesiąt dwa lata szykował się do napisania swego największego dzieła. A pozostał mu niespełna rok życia. CZĘŚĆ VI 1892-1893 POTWÓR O ZADARTYM NOSIE Być Czajkowskim i umrzeć na cholerę... to zbyt okrutna igraszka Losu! Upłynie wiele lat, a ten przypadek cholery pozo- stanie w pamięci... NOWOSTI I BIRŻEWAJA GAZIETA, Petersburg, 11 listopada 1893 ROZDZIAŁ XVI Niech się domyślają Wiosną 1892 roku Towarzystwo Muzyczne Uniwersytetu Cambridge doszło do wniosku, że przypadająca w przyszłym roku pięćdziesiąta rocznica jego istnienia zasługuje na to, by ją uczcić w sposób szczególny. Zachęcone sukcesem, jakim zakończyła się próba ściągnięcia w tamtym roku do Cambridge Dvoraka, Towa- rzystwo powzięło ambitny zamiar zaproszenia do Cambridge w czerwcu 1893 roku dwóch najwybitniejszych żyjących kompo- zytorów, Brahmsa i Verdiego, na wręczenie doktoratów honoris causa, połączone z koncertem ich dzieł. Kartą atutową Cambridge był sir Charles Villiers Stanford, profesor muzyki, dyrygent orkiestry Towarzystwa Muzycznego Uniwersytetu Cambridge i wybitny kompozytor tamtych czasów, znający większość swych wielkich, europejskich kolegów po fa- chu. Jednak ku rozczarowaniu Towarzystwa, nieoficjalne rozmo- wy Stanforda z Brahmsem zakończyły się niepowodzeniem. 23 lu- tego 1892 roku Brahms odpowiedział, że czuje się niezwykle za- szczycony wielkim wyróżnieniem, jakie go spotkało ze strony uniwersytetu; jednak w środku lata o wiele bardziej woli "space- rować brzegiem jakiegoś uroczego, włoskiego jeziora". Propono- wał, by Stanford zrezygnował z udziału w uroczystościach i dołą- czył do niego. Jeśli nie udało się namówić na uciążliwą podróż do Anglii Brahmsa, liczącego sobie pięćdziesiąt osiem lat, czy istniała cho- ciaż najmniejsza szansa, że blisko osiemdziesięcioletni Verdi przyjmie zaproszenie? Kiedy on też odmówił - "w moim pode- szłym wieku nie odważę się na taką długą podróż" - był listopad, do uroczystości pozostało zaledwie sześć miesięcy. Towarzystwo rozpaczliwie zaczęło się rozglądać za jakimś artystą międzynaro- dowego formatu, wystarczająco sławnym, by uświetnić ich jubi- leusz, ale nie na tyle wielkim, by im odmówić. Następnym najbardziej popularnym kompozytorem tamtych czasów był Charles Gounod, szczególnie lubiany przez publicz- ność (popularność zawdzięczał niemal wyłącznie swej operze Faust) i przez samą królową Wiktorię. Jednak siedem lat wcześ- niej Gounod miał pecha i przegrał absurdalny proces o zniesła- wienie ze znaną z pieniactwa pięknością z wyższych sfer, panią Georginą Weldon, chanteuse, dla której na początku lat siedem- dziesiątych na krótko porzucił żonę. Gdy tylko Gounod posta- wiłby nogę na angielskiej ziemi, byłby zmuszony pod groźbą wię- zienia zapłacić pani Weldon olbrzymią kwotę 10 000 funtów plus 1640 funtów kosztów sądowych. Dla Francuza była to zbyt wy- soka cena za doktorat Cambridge. Więc Stanford i jego komisja musieli szukać gdzie indziej. Uhonorowawszy już czołowych kompozytorów brytyjskich- Sullivana, Parry'ego, Mackenziego i samego Stanforda - zaczęli się zastanawiać nad Antonem Rubinsteinem i Edwardem Grie- giem. Międzynarodowa sława Rubinsteina przewyższała renomę kompozytora Peer Gynta, nie wspominając już o jego coraz popu- larniejszym rodaku, Czajkowskim. Niestety Rubinstein wydał niedawno swoje wspomnienia. Jedno ich zdanie nie zostało do- brze przyjęte w Cambridge: Znajomość muzyki u Niemców, Francuzów i Angli- ków, jeśli ją wyrazić liczbowo, przedstawiałaby się nastę- pująco: wśród Niemców przynajmniej 50% rozumie mu- zykę; wśród Francuzów tylko 16%; natomiast wśród An- glików - najmniej muzykalnych - znajdzie się nie więcej niż 2% tych, którzy cokolwiek wiedzą o muzyce. Nawet Amerykanie wypadają pod tym względem lepiej. W sytuacji, kiedy Rubinstein sam się zdyskwalifikował, w grudniu 1892 roku Cambridge miał tylko Griega dla uświetnie- nia swych obchodów w czerwcu przyszłego roku. Ponieważ To- warzystwo nie zdołało utrzymać w tajemnicy informacji o odmo- wie Brahmsa i Verdiego, czuło się zobligowane do nadania więk- szej wagi planowanym obchodom, dlatego umieściło na liście goś- ci honorowych nazwisko Saint-Saensa, jedynego żyjącego kompo- zytora poza wymienionymi wcześniej, którego sława dorównywa- ła sławie Griega. Jednak czyniąc tak Towarzystwo stanęło w obli- czu poważnego dylematu natury politycznej. W okresie, kiedy w Europie przywiązywano szczególne znaczenie do świadomości narodowej, Brahmsa i Verdiego można było uznać za artystów, w przypadku których obywatelstwo staje się sprawą drugorzędną; ale mniej wybitny Saint-Saens był tak francuski, że należałoby dla równowagi wyróżnić jakiegoś Niemca. Gerald Norris, kronikarz tego zdarzenia, podsumował to następująco: "Gdyby, przypuśćmy wybór padł na Griega i Dvoraka, nie powstałby żaden problem, bo uhonorowanie Norwega i Czecha nikogo by nie uraziło. Ale Francja i Niemcy były wówczas mocarstwami, więc sprawa przed- stawiała się zgoła inaczej. Bruckner i Richard Strauss byli w Anglii jeszcze nieznani, a Mahler - zaledwie debiutującym dyrygentem opery w Covent garden. Pozostawał Max Bruch - wówczas umieszczany "po- środku między Brahmsem i resztą kompozytorów niemieckich" przez J. A. Fullera-Maitlanda w jego Mistrzach muzyki niemiec- kiej. Ale uporawszy się z Niemcami, komitet czuł potrzebę uwzględ- nienia przedstawiciela Włoch. Ponieważ jeszcze żadna z oper Pucciniego nie została wystawiona w Anglii, na listę Cambridge trafił kompozytor Arrigo Boito, dziś lepiej znany jako librecista Verdiego. Grieg, Saint-Saens, Bruch, Boito... Cambridge zadecydował, że potrzebne jest piąte nazwisko, by zrównoważyć brak na niej Brahmsa i Verdiego. Wybrawszy już zamiast nich innego Niemca i Włocha, aż się prosiło, by znaleźć Rosjanina na miejsce zanadto szczerego Rubinsteina. Chociaż w Anglii, gdzie symfonię nadal uważano za ostateczne kryterium wielkości kompozytora, jeszcze nie wykonano żadnej z jego symfonii - był jeden rosyjski kom- pozytor, który dwa razy koncertował w Londynie, odnosząc sto- sunkowo duży sukces. Co więcej, kiedyś uczył się u Rubinsteina: P. I. Czajkowski. Minęło szesnaście lat od londyńskiej premiery I Koncertu for- tepianowego w interpretacji angielskiego pianisty (niemieckiego pochodzenia) Edwarda Dannreuthera, który od tamtej pory był niezmordowanym propagatorem muzyki Czajkowskiego w Wiel- kiej Brytanii. Będąc również muzykologiem, Dannreuther tak na- pisał o Czajkowskim w pierwszym wydaniu Słownika muzyki i muzyków Grove'a: Jego kompozycje w mniejszym lub większym stopniu noszą piętno słowiańskiego temperamentu - zapalczywej egzaltacji na bazie tęsknej melancholii. Lubi wielkie i fan- tastyczne sylwetki, śmiałe modulacje i silnie zaznaczone rytmy, subtelne melodyjne zwroty i bogate figuracje, za- chwyca się okazałymi efektami instrumentacji. Jego mu- zyka wszędzie robi wrażenie prawdziwej, spontanicznej oryginalności. Szybkość, z jaką Cambridge otrzymał odpowiedzi od ewen- tualnych doktorantów honoris causa, dobrze świadczy o ówczes- nej poczcie. Prorektor Uniwersytetu, doktor John Peile, wystoso- wał oficjalne zaproszenia 12 grudnia. Pierwsza odpowiedź (od Saint-Saensa z Paryża) nosi datę 13 grudnia, druga (od Brucha z Berlina) - 14 grudnia, trzecia (od Boito z Genui) - 16 grud- nia. Tego samego dnia Czajkowski napisał z Petersburga: Trudno mi opisać dumę i radość, z jaką czytałem list, który był mi Pan łaskaw przysłać. Najwyższe wyróżnienie, jakim Rada Akademicka Uniwersytetu zamierza mnie uhonorować, jest zbyt poważne, zanadto mi pochlebia, bym nie pragnął przyjechać w wyznaczonym terminie, by go osobiście odebrać z Pana rąk. Mam przyjemność po- wiadomić Pana, że jeśli dobry Bóg pozwoli, przyjadę do Cambridge w pierwszej połowie czerwca. Tamta jesień była dla Czajkowskiego wyjątkowa. Akurat ba- wił w Petersburgu, przygotowując się do premiery Jolanty i Dziadka do orzechów. W tamtym miesiącu pokonał również Bru- cha i belgijskiego kompozytora Petera Benoita i został wybrany na członka-korespondenta Francuskiej Akademii Sztuk Pięknych, zdobywając trzydzieści dwa głosy na trzydzieści pięć i w ten spo- sób zostając drugim Rosjaninem, którego spotkało takie wyróż- nienie. Jego przyjęcie zaproszenia do Cambridge dotarło do Anglii 19 grudnia, a Griega (z Lipska, dokąd przekazano mu list, wysłany do Norwegii) - w wigilię Bożego Narodzenia. Ale to jeszcze wcale nie oznaczało końca kłopotów Stanforda. Saint-Saens napisał, że w tym czasie powinien być w Chicago. Czy uroczystości w Cambridge nie można przesunąć na maj? Tymczasem Bruch okazał się na tyle bezpośredni, by spytać, czy może ogłosić w Niemczech informację o doktoracie, przyznanym przez Cambridge.* Co więcej, pozostawało jeszcze bardziej deli- katne zadanie uzyskania zgody pięciu kompozytorów na koncert, składający się z jednego utworu każdego z nich, którymi osobiście będą dyrygować. Z Griegiem i Bruchem poszło łatwo, pierwszy opowiadał się za I Suitą "Peer Gynt", a drugi za sceną przyjęcia z Odyseusza. Boito, poproszony o coś ze swego Nerona, wolał prolog do Mefistofelesa. Ustaliwszy powyższe, Stanford napotkał na trudności z Saint-Saen- sem, którego plany wyjazdu do Chicago na szczęście nie wypaliły. Udając, że odwołał koncerty w Chicago, kiedy w rzeczywistości to organizatorzy z nich zrezygnowali, Francuz nie ukrywał niezado- wolenia, że jego Psalm 18 nie będzie odpowiedni, ponieważ w pro- gramie były już dwa utwory chóralne. "Wielka szkoda - napisał do Stanforda - że pan Boito nie napisał nic poza Mefistofelesem i w tej sytuacji jestem zmuszony do tego, by największy i najbar- dziej muzycznie imponujący punkt programu należał do niego". Zaproponował IV Koncert fortepianowy z sobą jako solistą bojąc się, że w przeciwnym razie przypadnie mu na koncercie "pośled- nia rola". Biedny Stanford był zmuszony odpowiedzieć, że kon- cert byłby o wiele za długi. W końcu Saint-Saens przystał na Afrykę, swoją fantazję koncertową na fortepian i orkiestrę. Stanford w pierwszym liście do Czajkowskiego, wysłanym w tym samym czasie, co do pozostałych kompozytorów, propo- nował mu, by wybrał jakiś utwór na chór i orkiestrę, solistę i or- kiestrę lub samą orkiestrę - może I Koncert fortepianowy? Stan- ford korespondował z pozostałymi kompozytorami, natomiast nie otrzymał odpowiedzi od Czajkowskiego, który w tym czasie znów podróżował; więc sam zadecydował, by włączyć do programu Koncert fortepianowy, informując o tym kompozytora w liście, wysłanym do Moskwy na ręce Jurgensona. Ale w tym czasie Czajkowski był już w drodze powrotnej do Rosji i nie przekazy- wano mu poczty. Dlatego też minęły kolejne trzy tygodnie bez żadnej odpowiedzi od Czajkowskiego. Podczas tych trzech tygod- ni Stanforda namówiono, by włączył do programu jeden ze swoich utworów. W kolejnym liście z 8 lutego informował Czaj- * Zdaje się, że Bruch nie czekał na zgodę, ponieważ tydzień później Brahms napisał do ich wspólnego wydawcy: "Czy powinniśmy mu pogratulować? Biret wylądował na innej głowie! Między nami mówiąc, zaproponowano go również mnie i Verdiemu; on nie zdecydował się na tę podróż z uwagi na zaawansowany wiek, a ja dlatego, że to wyróż- nienie jest w złym guście". kowskiego o całym programie i terminach prób, dodając jedno- cześnie, że ostateczny wybór utworu przez Saint-Saensa wyklucza możliwość wykonania jego Koncertu fortepianowego. Czy może zaproponować jakiś utwór na orkiestrę, może Serenadę na orkies- trę smyczkową? Minęły kolejne dwa tygodnie, nim w końcu nadeszła odpo- wiedź Czajkowskiego, wysłana z Klinu 17 lutego. Proponował Fran- ceskę da Rimini podkreślając, że jest to "dzieło, które przedkłada nad wszystkie inne, jakie stworzył w tym gatunku". Utwór nie był jeszcze nigdy prezentowany w Anglii. Minął niemal cały miesiąc, nim Czajkowski odpisał na kolejny list Stanforda, dopytującego się o skład orkiestry, wymagany, aby zagrać Franceskę. Znów prze- praszając za swój "wędrowny" tryb życia, poprosił o trzech dodat- kowych muzyków, grających na angielskich rożkach, czwartą trąb- kę i tam-tam. List dotarł do Cambridge 11 marca. Między tymi dwoma listami kompozytor przystąpił do pracy nad swym ostat- nim i dla wielu największym dziełem: VI Symfonią, "Patetyczną". Czajkowski powitał Nowy Rok 1893, ostatni w swym życiu, samotnie. Po złożeniu wizyty Fanny Durbach kilka dni zabawił w Paryżu, nim udał się do Brukseli, gdzie 14 stycznia dyrygował swoją III Suitę, I Koncertem fortepianowym, suitą Dziadek do orzechów, uwerturą Rok 1812 i dwiema częściami Serenady na orkiestrę smyczkową. Przyjęto go entuzjastycznie. Ponownie mógł spędzić kilka dni w Paryżu przed powrotem do Rosji. Tym razem jechał do Odessy. 24 stycznia kierownictwo tamtejszego oddziału Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego powitało go na dworcu. Zebrały się tłumy wiwatujących wielbicieli. Z ulgą dostrzegł po- śród nich Sapielnikowa i Sophie Menter, bo następne dwa tygod- nie okazały się niezwykłe. W Odessie był podejmowany i fetowa- ny tak, jak jeszcze nigdzie w Rosji. "Nigdy nie doznałem niczego podobnego - pisał do swej kuzynki, Anny Merkling. - Jestem tu czczony jak jakiś wielki człowiek, niemal jak zbawca ojczyzny, jednocześnie ciągany w różne strony, tak że ledwo zipię". Podczas tamtych dwóch tygodni "poprowadziłem pięć koncertów, odby- łem niezliczoną liczbę prób, zjadłem mnóstwo obiadów i kolacji, wydanych na moją cześć. Wszystko to skrajnie mnie wyczerpa- ło..." Pod koniec pierwszego koncertu cztery razy musiano biso- wać niektóre utwory, potem zgotowano mu owację na stojąco, panie machały chusteczkami, panowie - kapeluszami, a wszyscy członkowie orkiestry po kolei ucałowali rękę kompozytora-dyry- genta. Każdy jego krok był obszernie opisywany przez odeskie gaze- ty, rozwodzące się nad jego koncertami i inscenizacją Damy piko- wej, którą akurat wystawiono podczas jego pobytu w mieście. Je- go pokój hotelowy oblegali nie tylko łowcy autografów, ale rów- nież dumni rodzice, pragnący, by ocenił talenty muzyczne ich po- ciech. Wśród nich znalazł się jeden kandydat na cudowne dziecko, "mały chłopczyk w aksamitnym ubranku", Konstantin Dumczew. "Piotr Iljicz był wobec mnie niezwykle uprzejmy - wspominał później Dumczew. - Kazał mi obiecać, że będę go codziennie odwiedzał, by wypić z nim herbatę. I tak każdego ranka koło dziewiątej pojawiałem się w hotelu Północnym i odbywaliśmy długą pogawędkę".' Również podczas tego pobytu w Odessie Czajkowski pozował do jedynego portretu, jaki namalowano za jego życia. Na seansach, upchniętych między próbami orkiestry, koncertami i spotkaniami towarzyskimi, pozował artyście-mala- rzowi Nikołajowi Kuzniecowowi, któremu udało się uchwycić za- równo intelektualną, jak emocjonalną siłę dojrzałego kompozyto- ra. Modest twierdził, że portret niezwykle wiernie oddawał podo- bieństwo, szczególnie "rys tragizmu". Znajduje się teraz w stałych zbiorach Galerii Trietiakowskiej w Moskwie. Wyczerpany fizycznie, ale pokrzepiony na duchu sukcesem, od- niesionym w Odessie, Czajkowski w połowie lutego wrócił do Klinu w twórczym nastroju. Pisał do Anatola o swym najnowszym przedsięwzięciu w egzaltowanym tonie: "Wydaje mi się, że stwo- rzę najlepsze ze swoich wszystkich dzieł". Nazajutrz szczegółowo opisał swoją nową symfonię Bobowi, któremu ją zadedykował: W czasie podróży wpadłem na pomysł kolejnej symfo- nii - tym razem programowej, ale z takim programem, który pozostanie dla wszystkich zagadką. Niech się do- myślają. Zatytułuję ją "Symfonia Programowa" (Nr 6)... Ten program jest przesycony subiektywizmem. Podróżu- jąc i układając ją sobie w myślach, często rzewnie płaka- łem. Po powrocie przystąpiłem do pisania szkiców i praca poszła tak gorąco, tak szybko, że w niespełna cztery dni miałem całkiem gotową pierwszą część, a zarys pozosta- łych wyraźnie w głowie. Połowa trzeciej części już jest go- towa. W tej symfonii będzie wiele nowego, jeśli chodzi o formę; między innymi finał nie będzie hucznym alle- grem, a wprost przeciwnie, rozwlekłym adagiem. Nie wyobrażasz sobie, jaki się czuję szczęśliwy, że mój czas jeszcze nie minął i nadal potrafię tworzyć. Oczywiście mo- gę się w tym względzie mylić, ale chyba jednak nie. Ostatnia i największa symfonia Czajkowskiego wykluwała się przez ponad cztery lata. W roku 1889, niespełna rok po ukończe- niu I Symfonii, powiedział swemu przyjacielowi "K. R.", wiel- kiemu księciu i poecie, że czuje, iż nosi w sobie jeszcze jedną wiel- ką symfonię, która - jak się okaże - będzie uwieńczeniem jego życia i pracy. W drodze powrotnej z Ameryki zaczął robić pierw- sze szkice; prawdopodobnie również wtedy z grubsza nakreślił wielce charakterystyczny program: Istotę... symfonii stanowi Życie. Pierwsza część- poryw, pewność siebie, żądza działania. Musi być krótka (Finał śmierć - wynik zniszczenia). Druga część - mi- łość; trzecia - rozczarowanie; czwarta kończy się zamie- raniem (również krótka). W tym rozpoznajemy zarysy programu tego, co okaże się Pa- tetyczną. Ale zaczęło się od falstartu. Przed rokiem w maju, pracując w Klinie nad Jolantą i Dziad kiem do orzechów, Czajkowski przystąpił do sporządzenia szkiców pierwszej części i finału symfonii Es-dur. Minęło dziewięć miesię- cy, nim skomponował coś nowego; ten czas zajęły mu instrumen- tacja, korekty i transkrypcje, aż do października. Jednak 4 listo- pada szkice całej symfonii były gotowe. Znów musiał ją odłożyć na bok, kiedy w Petersburgu czuwał nad premierą Jolanty i Dziadka do orzechów. Gdy wrócił do swojej nowej symfonii, był już w odmiennym nastroju i nie przypadło mu do gustu to, co napisał wcześniej. Bobowi wyjaśnił, że powstało to nie tyle "z twór- czej potrzeby", ile "jedynie dlatego, by cokolwiek pisać. W całym utworze nie ma nic ciekawego ani sympatycznego. Postanowiłem odłożyć go na bok i o nim zapomnieć". Czyżby, zastanawiał się na głos, już się wyczerpał? Czy zabrakło mu natchnienia? "Może - ciągnął - istnieje jakiś temat, który jeszcze jest w stanie wywo- łać u mnie natchnienie". Niepowodzenia, jakie go spotkały podczas pracy nad nową symfonią, wywołały u Czajkowskiego stan paraliżu twórczego. Ale wystarczyło kilka słów zachęty ze strony ukochanego Boba, który stwierdził, że czuje się "rozczarowany" tym, iż jego wuj porzucił pracę, by znów się zmobilizował. W następnym miesiącu posta- nowił przerobić swoją nieukończoną symfonię na koncert forte- pianowy i ukończył pierwszą część między piątym a trzynastym lipca. Potem, stwierdziwszy, że jest "za długi", doszedł do wnios- ku, że jedynym sposobem uratowania kompozycji będzie opubli- kowanie jej jako jednoczęściowego utworu fortepianowego, alle- gro brillante. Powiedział Silotiemu, że jeśli nie spodoba się Tanie- jewowi, zniszczy partyturę. Jego obawy były uzasadnione. Jednak zanim Taniejew zdążył zgłosić swoje zastrzeżenia, Czajkowski już obiecał utwór francu- skiemu pianiście Louisowi-Josephowi Diemerowi, dziekanowi wydziału fortepianu w Konserwatorium Paryskim. Dzięki temu koncert ocalał. Nadal nie przekonany do swego allegro, Czajkowski szkicował pozostałe części ewentualnego III Koncertu fortepianowego wyko- rzystując drugą i czwartą część swojej zarzuconej symfonii Es-dur. Ale teraz był tak nieprzekonany do tego dzieła jako całości - za- nadto wyraźnie symfonii, przerobionej na koncert fortepianowy- że nigdy nie zinstrumentował tych dalszych części. Po jego śmierci zrobił to Taniejew, który wykonał "autoryzowane" Allegro brillan- te 19 stycznia 1895 roku w Petersburgu, a trzyczęściowy koncert - 20 lutego 1896 roku w Moskwie. Zgodnie z wyraźnymi zamia- rami Czajkowskiego, oba utwory opublikowano oddzielnie. To, co teraz istnieje w literaturze muzycznej jako III Koncert fortepia- nowy (op. 75) jest jednoczęściowym Allegro, podczas gdy dwie po- zostałe części występują pod nazwą Andante i finału (op. 79). Ża- den z nich nie zajął trwałego miejsca w repertuarze - podobnie jak tak zwana III Symfonia, zrekonstruowana na podstawie róż- nych źródeł przez radzieckiego muzykologa, Siemiona Bogatyrie- wa, w latach pięćdziesiątych naszego wieku. Wizyta Czajkowskiego u Fanny Durbach wywołała falę wspomnień, co można usłyszeć w VI Symfonii. "Przeszłość ze wszystkimi szczegółami tak żywo stanęła mi przed oczami, iż zdawało mi się, że oddycham powietrzem Wotkińska - jak pisał do Nikołaja. - Słyszałem głos naszej matki..." Przystąpił do szkiców 16 lutego, w przeddzień napisania listu do Stanforda do Cambridge, w którym proponował na koncert latem Franceskę da Rimini. Ukończył je 5 kwietnia i odłożył na bok, zamierzając przystąpić do instrumentacji po powrocie z Cambridge. Nawet dzieło tak wielkie i złożone jak Patetyczna powstało w ciągu zaledwie siedmiu tygodni, pomimo że kompozytora ciągle coś odrywało od pracy. Pod koniec lutego wyjechał do Moskwy, by dyrygować kon- certem swoich utworów (między innymi uwerturą-fantazją Hamlet i Fantazją koncertową w wykonaniu Taniejewa) i odwiedzić swego starego przyjaciela, Władimira Szyłowskiego, umierającego na puchlinę wodną. Po wizycie u Anatolija, obecnie zastępcy guber- natora Niżniego Nowogrodu, 3 marca wrócił do Klinu, by popra- cować nad marszem do symfonii. Ukończył go, nim sześć dni póź- niej znów wyruszył w podróż przez Petersburg do Moskwy na cykl koncertów. W stolicy zdziwił się, że jego szwagier Lew za- mierza ponownie się ożenić. Ku niezadowoleniu całego klanu Czajkowskich wybranką Lwa została kuzynka Saszy, Jekatierina Olchowska. W przeciwieństwie do większości członków swojej rodziny - według jego słów nadto skorych do "rzucania pierw- szym kamieniem" - kompozytor szybko otrząsnął się z począt- kowego szoku, wywołanego faktem, że Lew zamierza wziąć ślub tak szybko po śmierci Saszy, i specjalnie zboczył z drogi, by ży- czyć szwagrowi wszystkiego najlepszego. 16 marca był z powrotem w Moskwie, by dzielić podium z Naprawnikiem. Osobiście dyrygował suitą Dziadek do orze- chów (koncert powtórzono dwa dni później), nim udał się do Charkowa, by poprowadzić koncert Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego z programem, składającym się z jego utworów: Burzy, Koncertu skrzypcowego, II Symfonii, uwertury Rok 1812 i kilku pieśni. Drugi dyrygent orkiestry, skrzypek Izaak Bukinik, mówił o "powszechnym przerażeniu" pośród jego kolegów, wy- wołanym "ekscentrycznym" sposobem dyrygowania Czajkowskie- go: Nie trzymał pałeczki tak, jak większość dyrygentów: nie ujmował jej między palce, tylko mocno ściskał w garś- ci. Unosił ją nad głowę, szybko ją opuszczał przy pier- wszym takcie, przy drugim przesuwał ją w lewo, przy trze- cim w prawo, a przy czwartym znów unosił w górę. Mu- zycy nie byli przyzwyczajeni do takiego sposobu dyrygo- wania. Spoglądali na siebie, ale świadomość, że Czajkow- ski osobiście dyrygował utworem, który mieliśmy wyko- nać, sprawiała, że szybko zapominaliśmy o początkowej konsternacji... Koncert zakończył się wielkim sukcesem, kompozytora wynie- siono z sali na rękach przy niekończących się tuszach orkiestry. Następnie studenci Uniwersytetu Charkowskiego wyprzęgli konie z powozu kompozytora i sami zaciągnęli dyliżans do hotelu. Wróciwszy 30 marca do Klinu, pragnąc nadrobić stracony czas Czajkowski naszkicował finał symfonii, a potem drugą jej część. W ciągu pięciu dni skończył pracę. 5 kwietnia 1893 roku napisał na ostatniej stronie rękopisu partytury: "Dzięki Ci, Panie! Dziś ukończyłem szkice w całości". Wynika z tego, że VI Symfonia powstała w środku triumfalne- go tournee artystycznego. Tego samego popołudnia, jakby dla uczczenia tego faktu, szybko nakreślił hałaśliwy marsz, czyniąc przysługę swojemu kuzynowi, Andriejowi Pietrowiczowi Czaj- kowskiemu, dowódcy 98 Jurjewskiego pułku piechoty. A tydzień później, między 13 a 15 marca, ukończył "Noc" na cztery głosy solowe i fortepian według Fantazji fortepianowej c-moll K.475 Mozarta. W środku tego przypływu energii Czajkowski zrobił sobie ty- dzień wolnego, żeby się spotkać w Petersburgu z Bobem i "Czwar- tą Suitą" przed przystąpieniem do pracy, której celem było "wy- łącznie zarobienie trochę pieniędzy". między 19 kwietnia a 3 maja stworzył 18 utworów na fortepian (op. 72) na zamówienie Jurgen- sona - innymi słowy ponad jeden utwór dziennie, wiele dedyku- jąc znajomym lub ich dzieciom. W listach do Boba nazwał je swoim muzycznym "potomstwem"; świadomy, że widać w nich ślady pośpiechu, mógł mieć jedynie nadzieję, że te "muzyczne bli- ny" nie wypadną zbyt źle. Po nich natychmiast przystąpił do komponowania 6 romansów (op. 73) do wierszy, przysłanych mu przez młodego poetę z Kijowa, Daniiła Rathausa. Ich poważny nastrój zdaje się odzwierciedlać narastające uczucie osamotnienia, które ogarniało kompozytora czy to przebywającego samotnie w Klinie, czy też otoczonego zbyt licznymi tłumami podczas ciąg- łych podróży. W połowie maja, pozwalając, by jego pięćdziesiąte trzecie uro- dziny minęły bez specjalnych obchodów, Czajkowski złożył kolej- ną krótką wizytę Anatolijowi w Niżnim Nowogrodzie, a następnie spakował w Klinie swoje kufry i wyruszył do Anglii, po drodze zatrzymując się na tydzień w Petersburgu. Po tym okresie niezwy- kłej aktywności był w nastroju do zabawy; Rimski-Korsakow, Głazunow i inni piszą o licznych libacjach, jakie miały miejsce w stolicy w tamtym tygodniu. 25 maja wyruszył do Cambridge. Podczas tej ostatniej, długiej podróży przez Europę należące już do zwyczaju utyskiwania Czajkowskiego, tęskniącego za do- mem, stały się wskaźnikiem tego, jak bardzo brakowało mu Boba- prawdę mówiąc tak bardzo, że znów rozważał, czy nie przerwać podróży i nie wrócić prosto do domu. Z Berlina napisał kwieciście Bobowi o swych cierpieniach. "Tym razem bardziej się męczyłem i więcej płakałem, niż kiedykolwiek, prawdopodobnie dlatego, że zbyt dużo myślałem o naszym wspólnym wyjeździe w zeszłym ro- ku. To z pewnością jakiś rodzaj choroby umysłowej..." Czaj- kowski był taki przybity - według jego słów nie był w stanie ani jeść, ani spać - że przybył do Londynu kompletnie załamany. Ale listy do Boba płynęły nieprzerwanym strumieniem: Piszę do ciebie ogarnięty zmysłowymi uczuciami. Myśl, że ten kawałek papieru wkrótce znajdzie się w two- ich rękach, w domu, przepełnia mnie radością i skłania do płaczu... Czy to nie dziwne, że z własnej, nieprzymuszonej woli skazuję się na takie męczarnie? Jakie tajemnicze siły sprawiają, że poddaję się takim torturom? Wczoraj kilka razy byłem gotów zrezygnować z tego wszystkiego i wró- cić do domu. Ale cóż to za wstyd uciekać, nie mając istot- nego powodu... Nie tylko cierpię niewypowiedziane katu- sze (w mojej nowej symfonii jest fragment, który moim zdaniem dobrze to wyraża), ale również czuję dziwną nie- nawiść do obcych, wynikającą z jakiegoś niewyraźnego, nieokreślonego lęku i Bóg wie czego jeszcze... Pobyt w Londynie oczywiście nie przyczynił się do poprawy humoru Czajkowskiego. Nie mógł znaleźć nic, co by mu się po- dobało w tym "nieprzyjemnym", nawet "wstrętnym" mieście: iry- tował go brak pisuarów na ulicach, kantorów, gdzie można było- by wymienić pieniądze, nie znalazł tu nawet odpowiedniego dla siebie kapelusza. "Pomyśleć, że muszę tu siedzieć jeszcze. dwa ty- godnie! Wydaje mi się, że to wieczność - skarżył się Bobowi.- Nigdy więcej nigdzie nie wyjadę, chyba że skuszony wielką kwotą pieniędzy, ale nawet wtedy maksimum na trzy dni". Ku swemu rozczarowaniu dowiedział się, że jego przyjaciel Grieg jest zbyt chory, by przyjechać do Cambridge. Więc jedyną pociechę stano- wiła perspektywa spotkania z Saint-Saensem, z którym kiedyś ra- zem tańczył.1 czerwca wspólnie dyrygowali na koncercie, składa- jącym się z ich utworów, w Towarzystwie Filharmonicznym. Przed koncertem Czajkowski był "w stanie wyjątkowego nie- pokoju", według słów Emile Hatzfeld, angielskiego towarzysza podróży, przydzielonego mu przez londyńskiego agenta Jurgen- sona. Sir Alexander Mackenzie, szkocki kompozytor, biorący udział w uroczystościach zarówno w Londynie, jak w Cambridge, uznał Czajkowskiego za "człowieka skończonego", którego "słaby głos, niezwykła nerwowość i wyczerpanie po próbach dobitnie świadczyły o szwankującym zdrowiu".' Mackenzie tak się zanie- pokoił stanem swego rosyjskiego kolegi, że zaprosił go do domu w Regent's Park na podwieczorek po ostatniej próbie, podczas której angielski dyrygent Henry Wood był "zdumiony", kiedy Czajkowski, "nie zdoławszy wykrzesać beztroskiego, rosyjskiego ducha, o jaki mu chodziło w finale IV Symfonii, ostatecznie uzys- kał pożądany efekt domagając się głośno Wódki, więcej wód- ki! Tamtego wieczoru - prawdopodobnie na skutek nadmiaru spożytego alkoholu - Czajkowski nie mógł znaleźć wejścia do sali, w której spędził niemal cały dzień. Zjawił się przed kasą i poprosił o wskazówki, jak trafić za kulisy. Z powodu jego słabej znajomości angielskiego - powtarzał w kółko jedynie "Czajkow- ski" - doszło do zabawnego nieporozumienia. Kierownik kas pomyślał, że ten podniecony cudzoziemiec chce kupić bilet na koncert i próbował mu wyjaśnić, że wszystkie miejsca są wyprze- dane. Nic dziwnego, że kiedy kompozytor w końcu wszedł na podwyższenie, krytyk Daily Chronicle poczuł się na tyle poruszo- ny, że nie ograniczył się do spraw muzycznych: "Pan Czajkowski nieco się zmienił od czasów swego ostatniego pobytu w Anglii, zupełnie posiwiał, ale wymachuje batutą z niesłychaną werwą". W II Symfonii, która powstała przed szesnastu laty, ale nigdy dotąd nie wykonywano jej w Anglii, Joseph Bennett z Daily Tele- graph dostrzegł "efemeryczne podniecenie i uporczywą melancho- lię słowiańskiej muzyki; wielokrotne powtarzanie krótkich fraz z monotonną regularnością wschodniego zaśpiewu; i fantastyczne, ozdobne pasaże, przypominające improwizacje... Chociaż jej for- ma jest klasycznie zachodnia, jej duch jest na wskroś wschodni, widać w niej wyścig, który się w końcu rozpoczął, a jego trasa biegnie drogą, wydeptaną przez maszerujące imperia". Krótko mówiąc, muzyka "słowiańska" niezupełnie przypadła Bennettowi do gustu, chociaż "ostatnio uczyniła tak olbrzymie postępy" i "jej przeznaczeniem zdaje się być odciśnięcie wyraźnego piętna na muzyce w ogóle". Bennett i wielu jego kolegów wolało Kołowro- tek Omfalii" Saint-Saensa, co nie powstrzymało Czajkowskiego przed doniesieniem Modestowi - nie bez satysfakcji - że jego utwór został lepiej przyjęty. George Bernard Shaw, który również napisał recenzję z tego koncertu, był bardziej zainteresowany możliwością zamachu na pozycję dyrygentów Filharmonii, zauważając, że liczni kompozy- torzy-dyrygenci, pragnący zaprezentować swoje dzieła w możliwie najlepszym świetle, skłonili orkiestrę do tak wspaniałej gry, jakiej nie słyszał przez cały sezon. Jeśli chodzi o Czajkowskiego - tego "Byron de nos jours" - poprowadził muzyków z "charakterysty- czną zmysłowością". Największą zaletą symfonii jest jej wyzwolenie się od straszliwej zniewieściałości, charakteryzującej większość współczesnych dzieł szkoły romantycznej. Warto również zauważyć, pamiętając o powszechnej modzie na ciągłe zmiany modulacji dla samych zmian, widocznej w naj- nowszych utworach, że Czajkowski często raczej się trzy- ma tej samej tonacji dłużej, niż powinien. Również upiera się przy kilku swoich koncepcjach - na przykład tego ognistego interludium w wolnej części - w większym stopniu, niż wydaje mi się to uzasadnione; ale może nowi, młodzi słuchacze o zdrowym apetycie się ze mną nie zgo- dzą. Czajkowski, którego spodziewano się w Cambridge dopiero za dziesięć dni, dostał się w wir życia towarzyskiego, co jeszcze po- głębiło jego nerwowość. Nazajutrz po koncercie, 2 czerwca, razem z Saint-Saensem był gościem honorowym na "niewiarygodnie szykownym i eleganckim" obiedzie, wydanym przez Towarzystwo Filharmoniczne w St. Stephen's Club w Westminsterze: "Usied- liśmy do stołu o siódmej, a wstaliśmy od niego o 11.30. (Nie prze- sadzam)". Powiedział uprzejmemu Mackenziemu, który odpro- wadził go do hotelu, że "walka o uznanie była trudna... [wszędzie] z wyjątkiem Anglii". W oczach swego nowego, szkockiego przyja- ciela, który przemierzał z nim londyńskie ulice do pierwszej w no- cy, "sympatyczny" Czajkowski "bez odrobiny niezadowolenia czy goryczy... wydawał się melancholijny i samotny, pozbawiony pewności siebie". Można bez cienia przesady powiedzieć, że nie było w nim "ani śladu namiętności i siły, widocznych w jego mu- zyce". W przerwach między koncertami - w mieście bawili również pianista Diemer i skrzypek Sarasate - Czajkowski gościł na her- batkach u żony rosyjskiego ambasadora, spożywał obiady ze Stanfordami i nie mógł się nadziwić ogromowi Londynu. "W po- równaniu z nim Paryż wydaje się wioską - zwierzał się Mode- stowi. - Idąc Regent Street czy Hyde Parkiem widzi się tyle ekwipaży, takie okazałe, drogie zaprzęgi, że aż oczy wychodzą z głowy". Jednym z tych, którego zapraszano na większość im- prez i który niemal codziennie widywał Czajkowskiego, był sław- ny baryton (i kompozytor-dyrygent), sir George Henschel: Chociaż Czajkowski znajdował się wówczas na naj- wyższym szczeblu drabiny sławy, jeszcze bardziej był po- datny na napady melancholii, niż kiedy ostatnio spotka- łem go [w Moskwie jakieś piętnaście lat temu]; pewnego razu, rozmawiając o dawnych czasach w Piotrogrodzie i Moskwie oraz o wielu przyjaciołach, których już zabra- kło pośród nas, nagle ogarnęło go niezwykłe przygnębie- nie. Zastanawiając się, po co stworzono ten świat ze wszystkimi jego zmaganiami, oświadczył, że jest gotów w każdej chwili go opuścić. Czajkowski złożył również wizytę w domu sir George'a (gdzie złożył autograf na wachlarzu lady Henschel), odwiedził kompozy- tora Frederica Cowena i skupiał na sobie uwagę wszystkich gości na przyjęciach, wydawanych przez Francesco Bergera, sekretarza Towarzystwa Filharmonicznego, Stanfordów, malarza Alma-Ta- dema w jego modnym salonie Shepherd's Bush i włoskiego na- uczyciela śpiewu Alberto Visettiego. Prawie nie miał wolnej chwili dla siebie. "Życie tutaj jest absolutnie szalone - pisał do Jurgen- sona. - Nie mam ani minuty spokoju. Szczególnie męczące są obiady i kolacje. Są takie oficjalne, trwają tak długo, że wprost umieram z nudów. Jestem tak zmęczony i tak tęsknię za domem, że mam ochotę uciec. Ale nic z tego. Muszę do końca znieść te męczarnie". "Jakie okropne jest to życie - skarżył się Modes- towi. - Nie ma jednej przyjemnej chwili - tylko wieczny niepo- kój, melancholia, strach, zmęczenie, nuda. Ale godzina wyzwole- nia już blisko..." Po jednej próbie koncertu jubileuszowego, zorganizowanej w Londynie w Royal College of Music w Kensinęton Gore (obec- nie Royal College of Organists), 12 czerwca Czajkowski w końcu wyjechał do Cambridge. Na stacji Liverpool Street recenzent mu- zyczny The Sunday Times, Herman Klein, ucieszył się, że na całą sześćdziesięciominutową podróż ma przedział kolejowy do swojej wyłącznej dyspozycji. Tak mu się przynajmniej wydawało. Pociąg "już ruszył - wspomina Klein - kiedy drzwi się otworzyły i do środka bezceremonialnie wepchnięto jakiegoś starszego pana, a potem bagażowi wrzucili jego walizki". Był to, przynajmniej dla Kleina, niezwykle szczęśliwy zbieg okoliczności - "jedna z naj- milszych godzin, jakie kiedykolwiek spędziłem w towarzystwie sławnego artysty", podczas której Czajkowski "gawędził swobod- nie [w zaimprowizowanej mieszaninie angielskiego, francuskiego i włoskiego] o muzyce w Rosji". Uważał, że w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat na- stąpił niesłychany rozwój. Przypisywał to, po pierwsze, niezwykłej wrażliwości na muzykę u ludzi, którzy teraz wypływali na powierzchnię; po drugie, nadzwyczajnemu bogactwu i charakterystycznemu pięknu melodii narodo- wych oraz pieśni ludowych; i, po trzecie, olbrzymiemu wkładowi pracy wielkich instytucji kształcących Petersbur- ga i Moskwy... Czajkowski stwierdził, według słów Kleina, że nie jest pewny, czy uznać Anglików za naród "niemuzykalny", jak to zrobił jego kolega Rubinstein: "Raz wydaje mi się tak, kiedy indziej inaczej. Lecz nie ulega wątpliwości, że są u was amatorzy każdego rodzaju muzyki i wydaje mi się wielce prawdopodobne, że wkrótce więk- szość waszej publiczności będzie popierała tylko najlepszą muzy- kę". Nim skończyli dyskusję o klapie Eugeniusza Oniegina w Ang- lii, którą krytyk tłumaczył "nieudolną interpretacją i niewłaści- wym wyborem sceny", dotarli do Cambridge. Klein polecił do- rożkarzowi, by pokazał kompozytorowi główne atrakcje miasta przed zawiezieniem go do Downing College, gdzie miał się za- trzymać jako gość Frederica Williama Maitlanda, profesora pra- wa, rusofila i zagorzałego melomana. Zorganizowano jeszcze jedną, końcową próbę, nim tego same- go popołudnia Czajkowski poprowadził pierwszym w Anglii wy- konaniem Franceski da Rimini na galowym koncercie w Guidhall. "Doktora Czajkowskiego gorąco oklaskiwano i wywoływano na podium" - donosił Klein w najbliższą niedzielę. Sam utwór najwyraźniej wywołał pewną konsternację pośród słuchaczy, nie przyzwyczajonych do takiej szalonej i wirującej muzyki. Na przy- kład w Cambridge Review napisano, że "w niektórych momentach trudno było uwierzyć, że potraktowanie przez kompozytora in- strumentacji można uznać za prawdziwą muzykę". Saint-Saens, wspominając ten koncert kilka lat później, napisał, że Francesca da Rimini "pełna jest wzniosłego powabu i oślepiających fajerwer- ków..." Najłagodniejszy i najbardziej przyjazny ludziom czło- wiek puścił tu wodze wściekłej burzy i wykazał nie więcej litości dla wykonawców i słuchaczy niż szatan dla grzesz- ników. Ale talent autora i zadziwiająca technika są tak wielkie, że wzmaga to tylko przyjemność słuchania. Nastąpiła przerwa, a po niej Stanford dokończył dyrygowanie koncertem, nad programem którego tyle się natrudził. Nawet przełożono o pół godziny uniwersyteckie regaty wioślarskie, by kibice nie wyszli z koncertu podczas przerwy - co zdaniem Daily Graphic, było "wyrazem hołdu, pięknie ilustrującym... unię sztuki i sprawności fizycznej, głoszoną przez Platona'. Koncert okazał się triumfem dla wszystkich zainteresowanych, szczególnie dla Stanforda, który doznał wielkiej ulgi, gdy zabrał Czajkowskiego na podwieczorek do Trinity College. Stanford, który kiedyś poznał Turgieniewa, był zaskoczony brakiem "pół- nocnej szorstkości" u swego gościa, który miał "maniery równie gładkie, jak Francuz, i coś włoskiego w swym charakterze... Mi- mo całej wiary w siebie, był pod każdym względem wzorem skromności". W oczach przejętych pań Maitland, krzątających się wokół kompozytora, kiedy odpoczywał w Downing przed wie- czornym, uroczystym obiadem, Czajkowski był "dość tęgawy i ły- siejący... [z] niebieskimi oczami i krótką, siwą brodą oraz wąsami, które mu się zawijały, jak u Prusaków".* * Jak zauważa Gerald Norris, jest to jedyna wzmianka o tym, że Czajkowski pod koniec swego życia był "tęgi" - nie mówiąc już o tym, by posiadał "brzuch jak Brahms czy embonpoint Schuberta". W oczach dziesięcioletniego Strawińskiego, który widział go sześć miesięcy wcześniej w operze w Petersburgu, kompozytor był "korpulentny". Ale, jak ujmuje to Norris, "podobny do ptaka" Strawiński miał skłonność do patrzenia na wszystko "oczami liliputa"; Aldous Huxley był jego zdaniem "olbrzymem", Rachmani- now "dwumetrowym dryblasem", T. S. Eliot "duży, dość flegmatyczny i ciężki", a Gershwin - "wysoki - wyższy ode mnie. Na obiedzie w King's College ucieszył się, że go posadzono między jego amerykańskim przyjacielem Walterem Damroschem (który akurat bawił w Anglii na wakacjach) i jednym z najbar- dziej fascynujących ludzi Cambridge tamtych czasów, fizykiem, reformatorem społecznym i muzykiem Sedleyem Taylorem. Odetchnął również z ulgą, że nie musi odpowiadać na eleganckie i dowcipne przemówienie powitalne, wygłoszone przez rektora King's College, a zarazem przewodniczącego Towarzystwa Mu- zycznego Uniwersytetu Cambridge, Austena Leigha. Chociaż raz Czajkowski z przyjemnością uznał starszeństwo - przynajmniej jeśli chodzi o wiek - Saint-Saensa, który oficjalnie podziękował gospodarzom w imieniu wszystkich doktorantów. Potem odbyło się Conversazione (czyli raut) w muzeum Fitz- williama, na którym urodzony w Niemczech dyrygent Wilhelm Ganz, już dawno temu osiadły w Anglii, odbył długą rozmowę ze swoim rodakiem Bruchem, potem pogawędził z Saint-Saensem oraz Boito, zanim zauważył ponurego Czajkowskiego, stojącego samotnie. "Podszedłem do niego i zagadnąłem. Był niezwykle uprzejmy. Kiedy napomknąłem, że w tamtym okresie często wy- konywane są jego utwory w Londynie, powiedział: Je ne demande pas mieux. Pośród innych, którzy rozmawiali z Czajkowskim na przyjęciu - jednym z kilku, który uznał to za wystarczająco waż- ny moment, by napomknąć o nim w pamiętnikach - był angiel- ski kompozytor sir Frederic Bridge. Byłem oczarowany jego skromnością i niepozornością (co w żadnym razie nie oznacza, że był osobą nie zasługu- jącą na szacunek i pozbawioną znaczenia). Trudno było kojarzyć tego cichego człowieka o pomarszczonej twarzy i rzadkich włosach z twórcą takich dzieł, jak Rok 1812... Nie zdradził żadnych swoich uczuć tym, którzy go spot- kali w Cambridge w tamten wspaniały, czerwcowy dzień, a z całą pewnością mnie okazał tylko ujmującą grzecz- ność. Nazajutrz, przed uroczystością wręczenia doktoratów w Sali Senatu, żona Maitlanda Florence i jej siostra Adeline pomogły Czajkowskiemu włożyć togę, wpięły mu różę do butonierki i zro- biły zdjęcie. Pośród innych luminarzy, którzy tamtego dnia otrzymali stopnie honorowe, był lord Roberts z Kandahar, jeden z najbardziej odznaczonych generałów królowej Wiktorii; lord Herschell, lord-kanclerz; Irlandczyk Standish Hayes O'Grady i Niemiec Julius Zupita, dwa wybitne autorytety w dziedzinie literatury średniowiecznej; i barwna postać sir Takhtsinhji Bhao- sinhji, maharadża Bhaonagar, którego zwolniono z obowiązku włożenia tradycyjnego nakrycia głowy doktorantów i pozwolono mu wystąpić we wspaniałym turbanie, ozdobionym złotem, dia- mentami i innymi drogimi kamieniami. "Będąc wrogiem pospoli- tości i nijakości naszych współczesnych ubiorów - napisał Saint- -Saens o maharadży - mam odwagę wyznać, że byłem oczaro- wany... Zarówno generał, jak i maharadża wyglądali na równie oszo- łomionych, jak wszyscy muzycy, nie wyłączając Czajkowskiego, kiedy ich zasługi były drobiazgowo wyliczane po łacinie przez rzecznika publicznego, doktora Johna Sandysa. Nie zdoławszy jeszcze odpocząć po trwających do późna imprezach poprzednie- go dnia, Czajkowski zaczął wyraźnie tracić siły w dwudziestopię- ciostopniowym upale, tak nietypowym dla Cambridge. Jednak nim mógł uciec do Londynu, czekał go jeszcze jeden oficjalny punkt programu: uroczyste śniadanie, którego gospodarzem był prorektor, dr Peile z Christ's College (nawiasem mówiąc jego ab- solwent). Tym razem Czajkowskiego posadzono między córką gospodarza, Hester, i filozofem Henrym Sidgwickiem. Pod koniec posiłku tradycyjnie podawano sobie z rąk do rąk wielki, srebrny "puchar miłości", którym wznoszono toasty za wszystkich no- wych doktorów, oprowadzonych następnie po ogrodach kolegium przed podwieczorkiem, wydanym przez panią Peile. Czy to się nigdy nie skończy? Chociaż raz Czajkowski wcale nie był zirytowany tym, że został usunięty w cień przez Saint- -Saensa, który wcześniej wyszedł z podwieczorku, by dać recital organowy w kaplicy Trinity College. Czajkowski skorzystał z okazji, przeprosił obecnych, pożegnał się z Maitlandami i tak pośpiesznie wyjechał do Londynu, że zapomniał zabrać par- tytury orkiestrowe Franceski. Tamtego wieczoru wydał obiad w "Dieudonne", by podziękować za gościnność, z jaką go przy- jęto podczas tego pobytu, który teraz zdawał się trwać znacz- nie dłużej niż dwanaście dni. Jednakże zostało mu jeszcze dosyć sił, by wybrać się z Hatzfeldem do teatru Alhambra na Leices- ter Square, by obejrzeć popularny balet Georga Jacobie'ego, Chicago. Nazajutrz wieczorem, 14 czerwca, Czajkowski był już w Pary- żu. "Teraz już po wszystkim - napisał do Koli. - Z przyjemnoś- cią będę wspominał sukces, odniesiony w Anglii, i zdumiewającą uprzejmość, okazywaną mi na każdym kroku - nawet mimo że - z uwagi na swój dziwny charakter - cały czas byłem zdener- wowany". Z powodu "ciągłego napięcia nerwów" przez całą drogę bolały go nogi. Teraz zaczął mieć kłopoty ze snem. "Dopiero tu- taj, gdzie w końcu znów jestem sam, zaczynam powoli dochodzić do siebie". Anatolijowi wysłał zabawny opis całej uroczystości w Cambridge, wspominając o tym, jak trudno było mu zachować poważną minę pośród "wrzeszczących i gwiżdżących" studentów. "Największe poruszenie" wywołał maharadża. Teraz w Paryżu był ledwo żywy. W porównaniu z Londynem i jego "wściekłym" ru- chem, stolica Francji przypominała "pustynię". Potrzebował cza- su, by odzyskać równowagę. Po dwóch tygodniach "niewiarygodnego wyczerpania i napię- cia nerwowego", tydzień odpoczynku z Sapielnikowem i Sophie Menter w jej tyrolskim zamku to było właśnie to, czego potrze- bował. Ale jeszcze bardziej pokrzepiająca była perspektywa spot- kania z Bobem. 30 czerwca zjechali obaj do majątku Konradiego, Grankino. "Chociaż może to zabrzmi dziwnie - napisał Czaj- kowski do Modesta - uroki Tyrolu sprawiły mi mniej przyjem- ności niż widok bezkresnego stepu, którym jechałem wczoraj ze stacji kolejowej. Zdecydowanie rosyjski krajobraz jest nieskoń- czenie droższy memu sercu niż wszystkie [wielce zachwalane] cu- da Europy". Jurgenson otrzymał bardzo podobny list: "Z Tyro- lu, z jego górami, skałami, urwiskami, wąwozami etc. dotarłem na pusty, bezkresny step i stwierdzam, że jest on stokroć bardziej poetycki, przestronny, piękny." Po dwóch tygodniach pobytu w Grankinie i dziesięciu dniach u brata Nikołaja w jego majątku Ukołowo, 30 lipca Czajkowski wrócił do Klinu i natychmiast przystąpił do pisania partytury VI Symfonii. Tylko w domu potrafię pracować jak należy. Jestem teraz po uszy zagrzebany w symfonii. Im dalej postępuję z partyturą, tym trudniej mi to przychodzi. Dwadzieścia lat temu parłem naprzód bez zastanowienia i wszystko wychodziło świetnie. Teraz stałem się bojaźliwy, niepewny siebie. Dzisiaj cały dzień przesiedziałem nad dwiema stro- niczkami, wciąż wychodzi nie tak, jakbym tego chciał. Ale tym niemniej robota posuwa się i nigdzie indziej nie zro- biłbym tyle, co tutaj, w domu. Dziesięć dni później wciągnął się w normalny tok pracy. "Jes- tem bliski ukończenia partytury trzeciej części, więc za trzy dni powinienem dotrzeć do finału, który przypuszczalnie zajmie mi kolejne trzy dni - donosił Taniejewowi". Okazało się, że po- chłonęło to więcej czasu - ale dzieło zostało ukończone do 31 sierpnia, ku wielkiemu zadowoleniu kompozytora. Wolne tempo, wyjaśniał Anatolijowi, było "nie tyle wynikiem zawodzą- cych sił czy zaawansowanego wieku, ile postawieniu sobie przeze mnie znacznie większych wymagań... Jestem bardzo dumny z tej symfonii i myślę, że to najlepszy utwór, jaki kiedykolwiek stwo- rzyłem". Do Boba, któremu zadedykował symfonię, też napisał o swym głębokim przekonaniu, że okaże się ona arcydziełem: Jestem bardzo zadowolony z jej treści (chociaż jeszcze niezupełnie z instrumentacji)... Jeśli ta symfonia zostanie źle zrozumiana i rozniesiona na strzępy, uznam to za coś zupełnie normalnego, w najmniejszym stopniu mnie to nie zdziwi. Zresztą stanie się tak nie po raz pierwszy. Ale sta- nowczo uważam, że to najlepszy, a przede wszystkim naj- bardziej szczery ze wszystkich moich utworów. Kocham go tak, jak nie kochałem żadnego innego ze swych muzycz- nych dzieci. Na obiedzie w Cambridge Czajkowski powiedział Walterowi Damroschowi, że właśnie skończył nową symfonię, która ma "in- ną formę niż cokolwiek, co do tej pory napisał". Naciskany przez swego amerykańskiego przyjaciela o więcej szczegółów, odparł: "Finał to adagio, a całe dzieło ma program". Kiedy Damrosch poprosił, by mu przedstawić ten program, Czajkowski odrzekł: "O nie, tego nigdy nie zdradzę..." Była to jedna z wielu okazji, kiedy dał do zrozumienia, że jego VI Symfonia ma program, jakby specjalnie chciał doprowadzić do sytuacji, by zachować resztę w tajemnicy. "Niech się domyślają" - jak się wyraził w liście do Boba, umyślnie dręcząc przyszłych słuchaczy, nie przedstawiając im programu Patetycznej. Kiedy się okazało, że to jego ostatnie większe dzieło, potomni zaczęli doszukiwać się nawiązań do śmierci w VI Symfonii Czaj- kowskiego, której katusze, przechodzące ostatecznie w zapomnie- nie, traktowano jak przeczucie zbliżającego się końca. Nic po- dobnego, oświadczył jego przyjaciel Kaszkin, twierdząc, że Czaj- kowski "był pełen planów na przyszłość i nie myślał o śmierci". Dla współczesnego im Wasilija Jastriebcewa, wpływowego kryty- ka, ostatnia symfonia Czajkowskiego "przedstawia wyłącznie nas... z naszymi nierozstrzygniętymi wątpliwościami, naszymi smutkami i radościami". Ale początek wieku dwudziestego mniej obiektywnie patrzył na Patetyczną, postrzegając ją jako "osobiste wyznanie, po prostu i całkowicie. To nie obiektywny i filozoficzny pesymizm; to osobiste doświadczenie jednego człowieka, doświadczenie, które- gdyby zostało wyrażone przy pomocy ludzkiej mowy- zdemaskowałoby autora jako nędznika, kulącego się przed bezlitosnymi podmuchami i spustoszeniami chro- nicznej histerii. Według wdowy po Anatoliju, Praskowii, wspominającej swe- go szwagra w 1940 roku, Czajkowski zawarł "niewyraźne prze- czucie nadciągającego końca... w tragicznej muzyce swojej ostat- niej symfonii". W latach siedemdziesiątych dla czołowego bada- cza twórczości Czajkowskiego, Edwarda Gardena, "nie ulega wątpliwości, że jest to symfonia o triumfie śmierci nad życiem, A w latach dziewięćdziesiątych pojawił się kolejny, Aleksander Poznanski, uparcie przekonujący, że "VI Symfonia była specjalnie pomyślana przez autora jako autobiografia", jest wytworem "nie- odpartego pragnienia opowiedzenia muzyką historii jego życia i jego duszy". Została zadedykowana Bobowi, "żeby jego uko- chany siostrzeniec mógł dzielić i docenić wszystko, przez co sam przeszedł". Temat ten pojawi się jeszcze w dalszych rozdziałach, kiedy ostatnia symfonia Czajkowskiego będzie rozpatrywana w kon- tekście jego tajemniczej śmierci, zaledwie tydzień po prawykona- niu utworu. Na razie poprzestaniemy na napomknięciu o uderza- jącej obecności symfonii przy łożu śmierci innego wielkiego rosyj- skiego kompozytora, przez całe życie orędownika "wielkiego i ukochanego" Czajkowskiego, Igora Strawińskiego. 4 kwietnia 1971 roku, kiedy Strawiński leżał śmiertelnie chory w swoim po- koju, jego sekretarz Robert Craft zaczął w sąsiednim pomieszcze- niu słuchać Patetycznej. Dziwnie, złowieszczo i bez żadnego powodu poza tym, że płyta znajdowała się na talerzu adaptera - słuchałem jej zaledwie dwa dni temu razem z I. S. - włączyłem Symfonię Patetyczną. Dwa dni temu zachwyciła go; naj- lepsza muzyka Czajkowskiego, - powiedział... Teraz, na dźwięki pierwszej części do pokoju wbiegła W[iera, żona Strawińskiego] i poprosiła, bym wyłączył adapter mówiąc, że według Rosjan ta symfonia zwiastuje śmierć. Od powrotu do Rosji Czajkowski otrzymywał same złe wia- domości. Podczas jego pobytu w Anglii zmarli jego dobrzy przy- jaciele Karl Albrecht i Konstantin Szyłowski. Teraz, pod koniec sierpnia, przyszła wiadomość o śmierci jego najstarszego (i "kie- dyś najbliższego") przyjaciela, Apuchtina. Modest twierdzi, że jego brat "nie zdecydowałby się teraz na tak długą podróż, jak kiedyś, by spotkać się z przyjacielem przed wiecznym rozstaniem..." Za często musiałby to robić. Ale "liczne próby, jakich doświadczył w ciągu kilku ostatnich lat" skłoniły go również "do postrzegania śmierci jako wybawienia". Co więcej, w tym czasie był całkowicie pochłonięty swoją symfonią, do ta- kiego stopnia, że nawet nie pojechał do Petersburga na nabożeń- stwo żałobne za Apuchtina - co go nieco zdziwiło, jak sam przy- znał w liście do Boba, napisanym tamtego dnia. Odrzucił nawet sugestię wielkiego księcia Konstantego, by skomponować requiem dla ich wspólnego przyjaciela, muzykę do tak zatytułowanego wiersza, napisanego przez samego Apuchtina. "Moja ostatnia symfonia - wyjaśnił - właśnie ukończona, której premiera za- planowana jest na 16 [28] października... jest przesycona w bar- dzo dużym stopniu tym samym uczuciem, co wiersz Requiem [Apuchtina]. Uważam symfonię za udaną i boję się powtarzać tak szybko, podejmując się kompozycji utworu tak podobnego w na- stroju i charakterze..." Jest jeszcze jeden powód, dlaczego nie mam ochoty pisać muzyki do jakiegokolwiek rodzaju requiem... W requiem dużo się mówi o Bogu Sędzim, Bogu Karzącym, Bogu Mścicielu (!!!). Proszę mi wybaczyć, Wasza Wysokość, ale śmiem twierdzić, że nie wierzę w takiego Boga - albo przynajmniej taki Bóg nie jest w stanie wywołać we mnie tych łez, tego uniesienia, tego lęku przed stwórcą i źród- łem wszelkiego dobra, które może być dla mnie inspiracją. Nie można zapominać jeszcze o jednym: że Czajkowski, trak- tujący niezwykle przesądnie wszystko, co wiązało się ze śmiercią, nie znosił pogrzebów. W dniu pogrzebu Apuchtina, znów będąc w drodze do Europy, prawdę mówiąc przejeżdżał przez Peters- burg - gdzie zatrzymał się u Laroche'a, a nie u Koli Konradiego, znów poróżnionego z Modestem. Po latach wspierania brata skromną zapomogą, dla Czajkow- skiego stało się to uciążliwe, odkąd pani von Meck "wstrzymała" mu wypłatę subsydium. Teraz z kolei Konradi "wstrzymał" wy- płaty Modestowi, co rozgniewało kompozytora. Modest nawet próbował bronić swego dawnego wychowanka, ale Czajkowski pozostał niewzruszony. "Uważam go za świnię najgorszego rodza- ju, chociaż bardzo się staram nie okazywać mu swoich uczuć- odpowiedział na uspokajające uwagi Modesta. - I bardzo się martwię o twoją przyszłość. Mówisz, że wszystko świetnie, ale co z pieniędzmi!!! Jak na złość, mam ich teraz niewiele". Dając upust swojej chandrze przed ich kuzynką, Anną Merkling, iryto- wał się: "Tylko tacy ludzie, jak Kola Konradi... żyją szczęśliwie na tej ziemi. Nieczułe serce, mierny umysł, brak zdolności dotarcia do istoty rzeczy - oto niezbędne cechy, by wieść szczęśliwą egzys- tencję na tym świecie". Właśnie w tym okresie pisania gniew- nych listów Czajkowski ostatecznie stwierdził w korespondencji z Jurgensonem, że pani von Meck jest "wredną" kobietą, która go "zdradziła". Po krótkim pobycie w Hamburgu, gdzie uczestniczył przy wznawianiu Jolanty, wrócił do Petersburga 12 września, by spró- bować pomóc Modestowi znaleźć nowe mieszkanie. Tydzień póź- niej, znów nie mogąc usiedzieć na miejscu, krótko zatrzymał się w Moskwie w drodze do Anatolija i jego rodziny, z którymi miał spędzić kilka dni w ich wiejskiej posiadłości Michajłowskoje w po- bliżu Niżniego Nowogrodu. Według słów Praskowii, "niezwykłą przyjemność sprawiały mu przechadzki po cudownych okolicach. Był w świetnej formie i pełen planów na przyszłość". Ostatniego dnia wizyty wybrał się na długi spacer po lesie ze swą bratową i obiecał jej, że przyjedzie do nich na Boże Narodzenie. 29 września znów był w Moskwie, tym razem na premierze sztuki Modesta Przesądy w Teatrze Małym; Czajkowskiemu na- wet spodobała się praca brata - ale krytykom, jak zwykle, nie. Kolejne dziesięć dni spędził w Moskwie, obijając się (i pijąc), nie mogąc wrócić do Klinu, ponieważ żona Aleksieja znów lada chwi- la miała rodzić. Pojawił się w domu na początku października, o czym świad- czy jego list z czwartego do dyrektora szkoły muzycznej w Char- kowie, I. I. Slatina; znów zachwycał się swoją VI Symfonią, którą "miał dyrygować w Petersburgu 16 [28] października, a w Mo- skwie 4 [16] grudnia... Wydaje mi się, że wypadła całkiem dobrze, [sądząc po tym] jak rzadko komponuję coś z pasją i entuzjaz- mem". Od Modesta z Petersburga przyszła wiadomość, że zna- lazł odpowiednie mieszkanie na rogu ulicy Małej Morskiej. Było do wynajęcia od trzynastego. Jedynym problemem, jak zwykle, były pieniądze. Czajkowski postarał się, by brat pożyczył 1000 ru- bli od bogatego znajomego, producenta pianin Fiodora Muhl- bacha. W tym istotnym miejscu swej opowieści Modest aż do przesa- dy opisuje, jak "szczęśliwy" i "zdrowy" był Czajkowski we wrześ- niu; ale wszystko świadczy o czymś wprost przeciwnym. W Klinie żona Aleksieja omal nie umarła wydając na świat dziecko, a po- wrót kompozytora zbiegł się z wiadomością o śmierci jeszcze jed- nego starego przyjaciela, kolegi z Konserwatorium, Nikołaja Zwie- riewa (któremu niedawno zadedykował jeden ze swych 18 utwo- rów na fortepian, Passe Iointain). Poruszony tym, że ich wspólni przyjaciele nie poinformowali go o tym, znów opuścił pogrzeb, pracując w ponurym nastroju nad partyturą swojej zarzuconej symfonii, przerobionej na III Koncert fortepianowy. By uniknąć kolejnego nawrotu ponu- rych rozmyślań w samotności, zaprosił Brandukowa oraz jeszcze jednego młodego przyjaciela-wiolonczelistę Juliana Popławskiego prosząc, by zabrali ze sobą egzemplarz I Koncertu wiolonczelowe- go Saint-Saensa, który chciał przejrzeć. Kiedy przybyli 13 paź- dziernika, Popławski nie mógł się nadziwić, że wielki człowiek zaj- mował tylko górne piętro swej stylowej daczy - wszystkiego dwa pokoje, zostawiając resztę przestronnego domu swemu "oddane- mu" służącemu Aleksiejowi. "Żaden z tych pokojów nie świadczy, że jest to siedziba najpopularniejszego ze wszystkich rosyjskich kompozytorów". Czajkowski lubił pracować w swojej malutkiej sypialni, przy prostym, sosnowym stole umieszczonym pod oknem, z którego rozpościerał się widok na otoczony płotem ogród. Dominowały w nim trzy srebrzyste brzozy, które kompozytor szczególnie po- lubił pisząc VI Symfonię. Na stole, jak zapisał Popławski, znajdo- wał się jedynie "prosty kałamarz z rżniętego szkła, zdumiewająco ładna, porcelanowa główka pierrota i kilka drobiazgów. Leżał na nim również papier nutowy, pióra i rękopis ostatniego koncertu fortepianowego, który Piotr Iljicz przeglądał w chwili naszego przyjazdu..." Kiedy się usiądzie w zwyczajnym, drewnianym krześle i spojrzy prosto przed siebie, nic nie odwraca uwagi poza chmurami w górze, polami, ciągnącymi się aż po hory- zont, i zagadkowym uśmiechem pierrota. Piotr Iljicz co- dziennie wstawał o siódmej rano, by pracować przy tym sosnowym stole. Ani w górach Szwajcarii, ani nad brze- gami Adriatyku, ani w Ameryce Czajkowski nie czuł ta- kiego natchnienia do komponowania, jak w swoim domu w Klinie. W sąsiednim saloniku stał wiecznie rozstrojony fortepian. Kie- dy we trójkę usiedli, by zagrać Saint-Saensa, zdenerwowany Po- pławski "mimowolnie cofnął dłonie znad klawiatury", tak go za- skoczyło odkrycie tego, co było tematem żartów przyjaciół kom- pozytora. "A więc tyle o tych dobrze poinformowanych, lu- dziach, którzy mi mówili, że wielki Czajkowski zawsze komponu- je, siedząc przy fortepianie!". Udało im się przebrnąć przez utwór "unikając najbardziej rozstrojonych klawiszy". Pośrodku wielkiego salonu stało eleganckie biurko - służące wyłącznie do pisania listów, a nie komponowania. Ściany pokoju były obwieszone portretami przyjaciół i rodziny, znajdowała się tam też przebogata biblioteka partytur (łącznie z kompletnym lip- skim wydaniem utworów Mozarta) oraz półki z książkami auto- rów "w powszechnym mniemaniu raczej szanowanych przez artys- tów, niż przez nich czytanych": Puszkin, Heine i Hugo, Schopen- hauer i Mill, Dante i Szekspir, Byron i Milton (w oryginale). W tym okresie życia, według Kaszkina, kłopoty Czajkowskie- go ze wzrokiem "sprawiały, że coraz trudniej było mu czytać wie- czorami przy świetle kominka, przez co został pozbawiony głów- nej przyjemności w chwilach wolnych od pracy, więc bardzo mu doskwierała samotność, szczególnie w długie, zimowe wieczory". Popławski mógł tego nie zauważyć, ale Laroche przypomina sobie również długą półkę z biografiami i książkami historycznymi: francuskie tłumaczenie Herodota, praca Pietruszewskiego o Su- worowie, Bogdanowicza o carze Aleksandrze I, kilka książek o Piotrze Wielkim - ale przede wszystkim tomy pamiętników, "historii tego rodzaju, w których losy kraju i narodu giną w gąsz- czu drobiazgowych opisów indywidualności, szczegółowego obra- zu psychiki i stosunków międzyludzkich". Jak rozbawiony La- roche zauważa, artysta, który nie znajdował "nic wartego jego uwagi" w historii muzyki, "pasjami kochał historię polityczną. , A był to człowiek, który całe swoje życie, od uwłaszczenia chłop- ców, kiedy liczył sobie dwadzieścia jeden lat, do tego ostatniego lata w Londynie, kiedy miał lat pięćdziesiąt trzy, zdecydowanie uchylał się od wszelkich dyskusji politycznych mówiąc: "Odpo- wiednimi tematami rozmów dla artystów jest muzyka i sztuka, a nie polityka". Kiedy młody Popławski zachwycał się podobiznami sławnych ludzi opatrzonych ich autografami oraz oprawionymi w ramki nagrodami i dyplomami, przyznanymi przez instytucje muzyczne całego świata, jego zadumę przerwały nagle "rozlegające się w ab- solutnej ciszy tony tak czyste, jak dźwięk kamertonu - zadrżały i odbiły się echem przez cały dom odgłosy srebrnych dzwonecz- ków - trójki i szóstki wesoło przechodzące w oktawy... i dwa dzwonki o najczystszym i najgłębszym brzmieniu, gniewnie sprze- czające się ćwiartkami, wibrujące długo i głośno w powietrzu..." Był to jeden z najbardziej cenionych przedmiotów w posiadaniu Czajkowskiego, kamienny zegar z Pragi, odstąpiony mu niemal za bezcen przez zegarmistrza, który w nim rozpoznał dyrygenta kon- certu z poprzedniego wieczoru. Podczas popołudniowych spacerów Czajkowski mówił o swych planach przejścia wiosną wzdłuż kanału od Klinu do Wołgi. A ostat- niego wspólnego wieczoru w Klinie rozprawiał z niezwykłym ożywieniem o swojej nowej symfonii, której premiera miała się odbyć w Petersburgu za dziesięć dni. Wspomniał również o nowej operze - może będzie to Romeo i Julia. Nazajutrz,19 październi- ka, czule pożegnał się z Aleksiejem. Pojawił się Jegorka, dwuletni syn Aleksieja (i chrześ- niak kompozytora). Żegnając się z nimi, Piotr Iljicz uca- łował zarówno ojca, jak syna, Aleksiej wręczył swemu pa- nu sześćdziesiąt rubli, prosząc go, by przy okazji pobytu w Moskwie kupił materiał na zimowe palto... Dwadzieścia minut później wsiadaliśmy do wieczornego pociągu. Po przybyciu do Moskwy Czajkowski rozstał się z dwójką młodych wiolonczelistów i zajął się swoimi sprawami. Musiał iść na mszę żałobną za Zwieriewa, potem miał okazję popracować z Taniejewem nad swoim III Koncertem fortepianowym. Prawdo- podobnie tego samego wieczoru Taniejew razem z Lwem Koniu- sem zasiedli do fortepianu i zagrali vI Symfonię dla przyjaciół Czajkowskiego zebranych w domu Taniejewa. Wśród gości był Siergiej Rachmaninow - jego młody wielbiciel, któremu przepo- wiadał "wielką przyszłość". Ale ten wieczór nie zakończył się sukcesem. Według słów Ippolitowa-Iwanowa, który też był obec- ny, "symfonia nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia". Może z po- wodu "częstych przerw, by dokonać drobnych poprawek"; a może przyczyną były "zrzędliwe uwagi, wtrącane przez Piotra Iljicza, który tego wieczoru był wyjątkowo rozdrażniony"; a może dlate- go, że kiedy Czajkowski chciał zapalić papierosa, Taniejew kazał mu wyjść na korytarz i stanąć obok komina, gdzie wisiał cytat z Tołstoja, przestrzegający przed szkodliwością palenia tytoniu. Nazajutrz, 21 października, wysłuchał swojego kwartetu wo- kalnego Noc według Fantazji fortepianowej c-moll Mozarta (K. 475), w wykonaniu studentów Konserwatorium. Powstrzymu- jąc łzy Czajkowski powiedział Kaszkinowi, że piękno muzyki Mo- zarta jest dla niego "zagadką... nie potrafi wyjaśnić nieprzeparte- go uroku prostej melodii tego kwartetu". Odbyło się kolejne przesłuchanie Patetycznej w wykonaniu orkiestry uczniowskiej, wzmocnionej przez takich pedagogów, jak Hrimaly, von Glenn i Stokowski. Dyrygował Safonow. Ponieważ kompozytor był w nastroju niemal paranoicznym, przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności; zmuszono wdowę po Hubercie, by przypilnowała, aby w budynku pozwolono zostać wyłącznie studentom z klasy orkiestrowej. Ale piętnastoletni skrzypek Konstantin Saradzew przedarł się przez kordon. "Będąc zarówno ciekawy, jak psotny, tak się ukryłem, że nie zauważyli mnie ani strażnicy, ani profeso- rowie". Przez dwie godziny podsłuchiwał pod drzwiami: Było dużo przerw: zdaje się, że poprawiali błędy w partiach orkiestrowych i w samej interpretacji. Oczy- wiście nie rozumiałem znaczenia tego, co się działo; ale i tak pamiętam, że czułem, iż uczestniczę w czymś nie- zwykłym. Kiedy zajęcia się skończyły, studenci opuścili sa- lę niezwykle podnieceni, świadomi, że było to coś od- miennego od wszystkiego, co kiedykolwiek słyszeli. Potem zobaczyłem wychodzących Czajkowskiego, Safonowa i Hri- maly'ego... Czajkowski niósł wielką partyturę. Twarz miał ciemnoczerwoną, był bardzo poruszony. Safonow i Hri- maly szli za nim w milczeniu. Trudno było zrozumieć, co właśnie przeżyli ci wszyscy ludzie, ale było dla mnie zu- pełnie oczywiste, że przed chwilą miało miejsce coś wyjąt- kowego, niezwykłego, szczególnego. Tamtego wieczoru Czajkowski wyjechał do Petersburga. W połowie drogi, kiedy pociąg mijał Frołowskoje, Czajkowski wskazał wiejską cerkiewkę i powiedział do towarzyszy podróży: "Tutaj chcę zostać pochowany - a przejeżdżający tędy podróżni będą pokazywać sobie mój grób". Nazajutrz rano Modest i Bob powitali go na stacji i zabrali do nowego mieszkania. Kolejne sześć dni wypełniały przygotowania do premiery VI Symfonii. Wieczorami Czajkowski odpoczywał w towarzystwie "Czwartej Suity", hulając do późnych godzin w "wesołym i figlar- nym" nastroju - prawdziwy "wulkan dobrego humoru" według słów najnowszego członka kręgu, młodszego brata Boba Dawy- dowa, Jurija. Ostatnim obiektem uczuć Czajkowskiego i częs- tym gościem w mieszkaniu w tamtym tygodniu był młody aktor Jurij Jurijew, który później zdobył taką sławę, że nawet władze radzieckie przymknęły oko na jego homoseksualizm. Jurijew odwzajemniał uczucia kompozytora: po raz pierwszy zobaczył go dwa lata temu na próbie kostiumowej Damy pikowej i nigdy nie zapomniał jego "ujmującego, wewnętrznego wdzięku i szlachet- ności" oraz "przyjemnego, niskiego głosu". Przez cały tamten tydzień, według słów Modesta, Czajkowski "zupełnie się nie przejmował" gwałtowną epidemią cholery, panu- jącą w mieście, która codziennie zbierała obfite żniwo. Jego jedy- nym zmartwieniem była wyraźna obojętność orkiestry wobec jego nowej symfonii okazywana podczas czterech męczących prób. Reakcja publiczności premierowej była zbliżona. "Cały Peters- burg" ściągnął w sobotę, 28 października, na prawykonanie VI Symfonii Czajkowskiego. Kompozytor, jak zwykle, został po- witany entuzjastycznie, jego pojawienie wywołało długą owację na stojąco. Ale samą symfonię, kiedy jej adagio lamentoso przeszło w zapomnienie morendo, przyjęto letnio - nie tyle z dezaprobatą, co z konsternacją, a nawet rozbawieniem. Kiedy po koncercie Czajkowski opuszczał Salę Zgromadzenia Szlacheckiego, "poskarżył się gorzko" Głazunowowi, który szedł z nim. "Piotra Iljicza często ogarniało przygnębienie po premierze jego dzieł. Ale z tego dziecka był szczególnie zadowolony". Pra- sa Petersburga, podobnie jak publiczność, raczej okazała grzeczny szacunek niż zachwyt. VI Symfonia, której potęgi i oryginalności Czajkowski był tak pewien, nie odniosła sukcesu u publiczności, jak się tego ten jeden jedyny raz spodziewał kompozytor. Mógł mieć tylko nadzieję, że tak jak zdarzało się już wcześniej, rozcza- rowanie petersburskiej premiery wynagrodzi mu większy triumf trzy tygodnie później w Moskwie. Ale Czajkowski nie poprowadzi tego koncertu. W kilka dni po premierze VI Symfonii w Petersburgu rozeszły się pogłoski, że ukochany "narodowy kompozytor" Rosji poważnie zachorował. ROZDZIAŁ XVII Klasyczny przypadek cholery Nazajutrz, w niedzielę 29 października, kiedy Modest wstał rano, jego brat już był na nogach. Kompozytor siedział przy stole i spoglądał na stronę tytułową rękopisu partytury swojej VI Sym- fonii, którą nazajutrz miał wysłać do Jurgensona. Czajkowski już postanowił ją zadedykować swemu ukochanemu siostrzeńcowi, "Bobikowi" Dawydowowi. Ale wciąż się wahał, według słów bra- ta, jak ją zatytułować. Początkowo Czajkowski zamierzał ją nazwać symfonią "Pro- gramową", by podkreślić, że jej zmieniające się nastroje miały odzwierciedlać określone uczucia i emocje kompozytora. Teraz zdecydował się zatrzymać te tajemnice dla siebie. Ostatecznie już powiedział Bobowi: "Niech się domyślają". Podczas przerwy na wczorajszym koncercie, kiedy Rimski-Korsakow zapytał go, czy symfonia ma program, Czajkowski jeszcze raz powtórzył: "Oczy- wiście, ale nie chcę go ujawniać". Teraz powiedział Modestowi: "Cóż to za symfonia programowa, jeśli nie chcę zdradzić jej pro- gramu?" Jednak postanowiwszy raz nadać jej tytuł, zwyczajne VI Symfonia h-moll wydawało mu się niewystarczające dla dzieła o tak szczególnym, osobistym charakterze. Pod wrażeniem ledwo rozjaśnionej, mrocznej atmosfery sym- fonii, Modest zaproponował ją nazwać "Tragiczna". Ale Czajkow- ski nadal nie czuł się usatysfakcjonowany. "Opuściłem pokój- relacjonuje Modest - zostawiając Piotra Iljicza wciąż niezdecy- dowanego. Nagle przyszło mi do głowy słowo "patetyczna" i wró- ciłem, by mu o tym powiedzieć." Modest, jak sam pisze, pamięta "jakby to było wczoraj", jak jego brat wykrzyknął: "Brawo, Mo- deście, to jest to! Patetyczna!" "Właśnie wtedy, w mojej obecności - pisze z dumą Modest- dopisał na partyturze tytuł, pod jakim od tej pory znana jest ta symfonia". Następnie brat Czajkowskiego próbuje trochę stono- wać swoje przechwałki. "Nie relacjonuję tego wydarzenia, by łą- czyć swoje imię z jego dziełem". Modest wyjaśnia, że nie wspom- niałby o tej sprawie, gdyby nie czuł potrzeby przeciwstawienia się tak błędnym teoriom, jak ta, wysunięta przez Hugo Riemanna, niemieckiego muzykologa, że wybór tytułu przez Czajkowskiego wskazuje na rozmyślne odniesienie tematyczne początkowych tak- tów symfonii do sonaty fortepianowej Beethovena o tym samym tytule (VIII c-moll op. 13). "Może to służyć jako ilustracja- śmieje się Modest - jak bardzo przypuszczenia najbardziej oświeconych komentatorów mogą być dalekie od prawdy". W przypisie dodaje: "Jestem jedynym świadkiem tego wyda- rzenia. Ale z programu koncertu, podczas którego wykonano symfonię po raz pierwszy, jasno wynika, że wówczas dzieło nie nosiło jeszcze tytułu. Co więcej, każdy może stwierdzić, rzuciwszy okiem na pierwszą stronę partytury, że dopisano go później niż resztę". Czyżby brat nie nadto gęsto się tłumaczył? Modest, odno- sząc niewielkie sukcesy jako dramaturg, chociaż kochał swego sławnego brata, jednocześnie mu zazdrościł. Z jego defensywnego tonu można wywnioskować, że ktoś świadom tego oskarżył go o wymyślenie całej tej historyjki - która weszła do legendy o Czajkowskim - o tym, jak to on, poza tym nic nie znaczący brat-rywal, wpadł na pomysł tak teraz sławnego tytułu VI Sym- fonii. Może był to Jurgenson. Bo to on jest autorem listu, przecho- wywanego w archiwum w Klinie (a po raz pierwszy publikowane- go tutaj), który świadczy, że Czajkowski wymyślił tytuł Patetycz- na przynajmniej miesiąc wcześniej. "Jeśli chodzi o tę twoją sym- fonię Patetyczną - napisał do niego Jurgenson w liście, datowa- nym 20 września (według starego stylu) - tytuł nie powinien brzmieć VI Symfonia patetyczna, tylko: VI Symfonia, Pate- tyczna. Zgadzasz się?" Poza tym wydawca dopytuje się o po- prawną pisownię nazwiska osoby, której utwór został zadedyko- wany - "Dawidow czy Dawydow?" - co świadczy, że kompozy- tor być może wspomniał je w rozmowie. Potem następuje jeszcze bardziej bezpośrednie pytanie: "Ile pieniędzy chcesz za tę swoją Patetyczną"? Na górze tego listu Modest napisał ołówkiem "Nie dotarł do rąk adresata" i datę 19 października (według starego stylu), sugeru- jąc, że list szedł miesiąc w czasach, kiedy korespondencja z Mos- kwy do Petersburga (i w drugą stronę) często docierała w dniu nadania, a z całą pewnością nazajutrz. Dlaczego Modest uciekł się do takich niezręcznych sztuczek, by przypisać sobie zasługę na- dania tytułu arcydziełu brata, pozostaje niejasne; być może zbliża- jąc się do końca swej pracy, pragnął sobie zapewnić trwalsze miejsce w historii muzyki, niż mu to gwarantowała opowieść o życiu brata. Powodem rozważań nad tą sprawą jest chęć udowodnienia, jak mało możemy polegać na biografii Modesta, szczególnie, jeśli chodzi o opis ostatnich dni życia Czajkowskiego. Przedstawiona przez niego wersja wydarzeń, które zaszły w następnym tygodniu - ostatnim w życiu kompozytora - jest tak zagmatwana i pełna sprzeczności, że stanowi jedną z największych zagadek w dziejach muzyki, niemal tak irytującą, jak ta, związana z przedwczesną śmiercią jego bożyszcza, Mozarta. Jak Czajkowski umarł? Nazajutrz, w poniedziałek 30 października, kompozytor udał się do Cesarskiej Biblioteki Publicznej, jedynego miejsca w Pe- tersburgu, gdzie miał łatwy dostęp do czterotomowej partytury Oprycznika, którą obiecał przejrzeć przed nową inscenizacją, przygotowaną przez zespół Kononowa. Pociągało to za sobą ko- nieczność renegocjacji praw do utworu z Wasilijem Besselem, któ- remu sprzedał je prawie dwadzieścia lat temu: odzyskując prawa i wprowadzając poprawki do utworu, Czajkowski zagwaranto- wałby sobie również tantiemy w pełnej wysokości od przyszłych spektakli Kononowa. Ponieważ Bessel i Czajkowski już dawno temu się poróżnili, wydawca wysłał na te rozmowy jako swego przedstawiciela praw- nika Augusta Gerke, przyjaciela kompozytora jeszcze z czasów szkolnych, kiedy to razem uczęszczali do Szkoły Prawoznawstwa. Chociaż nie lubił się spotykać z kolegami szkolnymi - głównie dlatego, że wiedzieli o jego "anormalności" - Czajkowski miał słabość do Gerkego, którego ojciec dawał mu lekcje gry na forte- pianie w Konserwatorium, i który sam był zdolnym pianistą-ama- torem, członkiem rady zarządzającej Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego. Zaledwie pół roku wcześniej Czajkowski zadedyko- wał Gerkemu jeden ze swych 18 utworów na fortepian, Tendres reproches (nr 3). Obaj mieli się spotkać ponownie raz - być może dwa razy, a jeśli tak, to z zupełnie innej przyczyny - w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Jednak na razie rozmowa przebiegała stosunkowo spokojnie, kiedy Gerke w imieniu Bessela zgodził się na wszystkie żądania Czajkowskiego. Jeszcze tego samego popołudnia Czajkowski za- niósł tę dobrą wiadomość do znajdującej się zaledwie sto metrów od mieszkania Modesta opery Kononowa, gdzie już się odbywały próby nowej inscenizacji Eugeniusza Oniegina. Czajkowski obie- cał, że poprawki nie zajmą mu dużo czasu, i wręczył dyrygentowi pierwszy tom egzemplarza partytury z Biblioteki Cesarskiej. Tamtego wieczoru wziął udział w obiedzie, wydanym na cześć Adele aus der Ohe, niemieckiej pianistki, która w ostatnią sobotę wykonała I Koncert fortepianowy (podobnie, jak dwa lata temu w Stanach Zjednoczonych, też pod jego batutą). Potem Czajkow- ski poszedł na spektakl Oniegina w Teatrze Maryjskim, po któ- rym udał się za kulisy i rozmawiał o ewentualnych poprawkach w Dziewicy Orleańskiej z Władimirem Pogożewem, dyrektorem Biura Teatrów Cesarskich. Według słów tenora Nikołaja Fignera, bliskiego przyjaciela, z którym kompozytor też się spotkał za ku- lisami, Czajkowski był w wyśmienitym humorze, "wesoły jak zwykle", gawędził beztrosko o planowanym cyklu wspólnych koncertów w Paryżu. Z jego listów wynika, że następnego ranka - prawdopodob- nie wcześnie, tak jak to miał w zwyczaju - Czajkowski napisał do holenderskiego kompozytora-dyrygenta Willema Kesa, przyj- mując zaproszenie do dyrygowania w Amsterdamie w marcu. Nie wiemy, co robił przez resztę tego dnia, czyli we wtorek, 31 października. Wieczorem znów go spotykamy u Kononowa, na operze Machabeusze Antona Rubinsteina; ale tym razem nie ma naocznego świadka, który z nim rozmawiał, żadnego Fignera, który napisałby, że kompozytor "był wesoły jak zwykle". Czajkowski pierwotnie planował wrócić do domu w Klinie dwa dni później, w czwartek 2 listopada, przed koncertami w Moskwie. Teraz, bez żadnej przyczyny, oświadczył Modestowi, że postanowił zostać w Petersburgu. Modest później wysunął przypuszczenie, że brat uległ jego błaganiom, by został w Peters- burgu na pierwszy spektakl jego komedii Uprzedzenia, w nadziei, że tym razem wypadnie lepiej niż podczas moskiewskiej premiery. Ale zaplanowany był dopiero na 7 listopada, za tydzień. Czaj- kowski bawił w Petersburgu już od dziesięciu dni, a przyjechał tu w związku z prawykonaniem swojej VI Symfonii, która nie od- niosła spodziewanego sukcesu. Już czekało go mnóstwo pracy, wymagającej spokoju i samotności, jakie mógł znaleźć tylko w Klinie. Istniały granice jego oddania do brata, nie mówiąc już o podziwie dla niego jako dramaturga. Czy coś innego mogło wpłynąć na zmianę jego decyzji wyjazdu? Nazajutrz rano, w środę 1 listopada, Czajkowski spotkał się z Gerkem, by podpisać nową umowę na poprawionego Opryczni- ka. Później, według relacji jego siostrzeńca, hrabiego ("Sani") Lit- kego, ogarnął go nastrój melancholii, kiedy podczas wspólnej przechadzki zaczął wspominać ekscentryczne zachowanie swojego starego przyjaciela Boczeczkarowa. Obiad zjadł wcześnie w towa- rzystwie innej dawnej przyjaciółki, Wiery Butakowej (z domu Dawydowej) - owdowiałej młodszej siostry Lwa, która w mło- dości się w nim podkochiwała - zanim zasiadł w swojej loży w Teatrze Aleksandryjskim, by obejrzeć sztukę Ostrowskiego Go- rące serce. Podczas przerwy zajrzał do garderoby czołowego akto- ra, Konstantego Warłamowa, rozmowa z którym przeszła na sprawy spirytyzmu i śmierci. "Mamy jeszcze dużo czasu, nim się spotkamy z tym wstrętnym potworem o zadartym nosie - po- wiedział Czajkowski (według relacji Modesta) przyjacielowi-akto- rowi. - Ale przed nami jeszcze daleka droga". Następnie według Modesta jego brat odwrócił się na progu, jakby sam grał w sztuce, i dodał: - "Wiem, że będę żył długo". Po przedstawieniu Czajkowski nie poszedł za kulisy, tylko ru- szył w kierunku domu Newskim Prospektem z gromadką swych siostrzeńców i kuzynów - Bobem Dawydowem, Sanią Litke i [baronem] Rudym Buxhovdenem. W pewnej chwili zapropono- wał, by wstąpili coś zjeść do jednej z jego ulubionych restauracji, Leinera. Tutaj wkrótce przysiedli się do nich Głazunow, Fiodor Miżhlbach i inni - a godzinę później Modest, którego opis tej sceny stał się teraz podejrzanie szczegółowy. Czajkowski, pisze, jadł makaron, popijając "jak zwykle" białym winem i wodą mine- ralną. Była druga w nocy, kiedy obaj bracia udali się do domu. Modest tak się stara przekonać nas, że Piotr Iljicz był w dobrym nastroju - był "najzupełniej zdrów i spokojny" - że w obliczu. tego, co miało się wydarzyć, można nam wybaczyć kwestionowa- nie motywów, które nim kierowały. Z późniejszych relacji w petersburskich gazetach, opartych na wywiadach z tymi, którzy byli obecni na kolacji u Leinera, wyni- ka, że Czajkowski wypił szklankę nieprzegotowanej wody dosko- nale wiedząc, że w mieście panuje epidemia cholery. Według jego siostrzeńca Jurija Dawydowa, "Piotr Iljicz skinął na kelnera i poprosił o przyniesienie szklanki wody. Po paru minutach kelner wrócił informując, że zabrakło przegotowanej wody. To rozgnie- wało Piotra Iljicza, który powiedział zniecierpliwiony: W takim razie proszę przynieść surową. Tylko żeby była zimna,. Zaczęliś- my wszyscy odwodzić go od picia nieprzegotowanej wody przy- pominając mu o epidemii cholery w mieście, ale Piotr Iljicz uznał nasze obawy za przesądy... Kiedy kelner się oddalił, by wykonać jego polecenie, otworzyły się drzwi i wszedł Modest Iljicz z akto- rem [Jurijem] Jurijewem. Proszę, jaki jestem domyślny!- wykrzyknął Modest. - Przechodząc postanowiłem tu zajrzeć, by się przekonać, czy cię tutaj przypadkiem nie ma,. A gdzie indziej mógłbym być? - zapytał ze śmiechem Piotr Iljicz. Wtedy tuż za Modestem Iljiczem pojawił się kelner ze szklanką wody na tacy. Kiedy Modest się dowiedział, co się dzieje, i dlaczego się sprzeczamy, bardzo się zdenerwował na swojego brata i krzyknął: Kategorycznie ci zabraniam pić nie- przegotowaną wodę! Nadal się śmiejąc Piotr Iljicz wstał i ruszył w stronę kelnera. Modest pobiegł za nim, ale Piotr Iljicz był szybszy, odsunął brata i duszkiem wychylił zawartość szklanki". Sam Modest nie wspomina ani słówkiem o tym incydencie pod- kreślając, że brat pił wodę mineralną. Według jego wersji wyda- rzeń Czajkowski wypił nieszczęsną szklankę wody dopiero naza- jutrz. Następnego dnia, w czwartek 2 listopada, Modest wstał spo- dziewając się, że zastanie brata popijającego, jak zwykle, poranną herbatę w salonie. Ale Czajkowski jeszcze był w łóżku. Wyjaśnił, że przez całą noc "źle spał" z powodu "sensacji żołądkowych". Kiedy Modest zaproponował, że wezwie doktora, Czajkowski powiedział mu, żeby nie robił niepotrzebnie zamieszania. Wiele razy dostawał już podobnych boleści; zazwyczaj wystarczało, że się napił rycyny. Modest każe nam wierzyć, że Czajkowski "częs- to" miewał takie ataki; chociaż "niezwykle gwałtowne", zazwyczaj "bardzo szybko" mijały. Nawiasem mówiąc Czajkowski śmiertel- nie się bał lekarzy, jak wiemy od jego dwóch wieloletnich przyja- ciół. "Piotr Iljicz nie lubił zasięgać porad lekarskich" - twierdzi Kaszkin. "Od młodości do wieku dojrzałego - potwierdza Laro- che - nienawidził korzystania z pomocy medycznej. Wolał sam się kurować, zażywając lekarstwa z największą niechęcią i tak rzadko, jak to tylko możliwe". Więc Modest uwierzył bratu na słowo i udał się do Teatru Aleksandryjskiego na próby swojej sztuki. Koło jedenastej Czaj- kowski opuścił mieszkanie z zamiarem złożenia wizyty Edwardo- wi Naprawnikowi i jego żonie Oldze. W drodze do nich poczuł się znacznie gorzej. Na ulicy dostał ostrego ataku bólów brzucha i był zmuszony wrócić dorożką do domu. Chociaż później się przyznał, że "bardzo go to zmartwiło", starał się ukrywać swój stan przed wszystkimi prócz najbliższych. Żartował ze szwajcarem i uśmiechał się do pozostałych lokatorów kamienicy. Kiedy zna- lazł się w mieszkaniu, dzięki gorącym okładom chwilowo poczuł się lepiej, bo napisał kilka listów - ostatnie, jakie się zachowały i najwidoczniej ostatnie, jakie wyszły spod jego pióra. Jeden był do Naprawników - przepraszał za swoją nieobecność; drugi do Koli Konradiego, w którym ponownie próbował się wstawiać za Modestem; a ostatni do Opery w Odessie - zgadzał się na przy- jazd na przełomie roku. Kiedy pojawił się Sania Litke, desperacja, z jaką jego wuj szukał rycyny, a właściwie jakiegokolwiek lekarstwa, mocno go przeraziła. "Sprawiał wrażenie niezwykle czymś wzburzonego"- pisze Litke. Modest wrócił do domu na obiad i zastał Fiodora Muhlbacha, producenta fortepianów, który dał mu zaliczkę na wynajęcie mieszkania. Przyszedł "w interesach". Czajkowski sie- dział z nimi przy stole, ale nic nie jadł, tylko pił swoją ulubio- ną wodę mineralną Huniadiego. Modest sugeruje, że wówczas Czajkowski nie odczuwał "wstrętu" do jedzenia, a raczej sądził, że spożycie posiłku mogłoby jeszcze bardziej podrażnić żołądek. Ale kompozytor nie wytrwał do końca obiadu; nim tamci dwaj skończyli jeść, ogarnęły go mdłości i wybiegł z pokoju. "Woda mineralna - pisze Modest - prawdopodobnie spowodowała za- ostrzenie dolegliwości, do których zawsze miał skłonności". Właśnie od tego miejsca relacja Modesta o gwałtownie pogar- szającym się stanie zdrowia brata zaczyna brzmieć zupełnie nie- wiarygodnie. Najwyraźniej próbując usprawiedliwić swoje własne beztroskie potraktowanie "zaburzeń żołądkowych", które miały się zakończyć śmiercią Piotra Czajkowskiego, pierwszy biograf kompozytora każe nam wierzyć, że w połowie obiadu, kiedy jego towarzysze rozprawiali nad zaletami oleju rycynowego i wody mineralnej, Czajkowski nagle nalał sobie do szklanki nieprzego- towanej wody i wypił ją - doskonale zdając sobie sprawę z groź- nej epidemii cholery azjatyckiej, która szalała w Petersburgu. Modest i Muhlbach byli "przerażeni"; sam Czajkowski najwyraź- niej "lekceważył" ryzyko, na jakie się narażał, pijąc surową wodę - ponieważ, jak każe nam wierzyć Modest, "ze wszystkich cho- rób najmniej bał się cholery". W świetle tego, jaki uraz wywołały u niego śmierć matki, zmarłej właśnie na tę chorobę, i widok mę- czarni, jakie przechodziła na skutek stosowania "gorących kąpie- li" - to oświadczenie jest tak pozbawione sensu, że w całości dyskredytuje wersję wypadków, przedstawioną przez Modesta, obejmującą zarówno to, co się wydarzyło przed tym "fatalnym" incydentem, jak i po nim. Po pierwsze co robił na stole dzbanek z nieprzegotowaną wo- dą, potencjalnie grożącą zakażeniem? Modest nam tego nie wy- jaśnia. Utrzymuje, że kiedy u jego brata wystąpiły mdłości i torsje i wybiegł z pokoju, obaj się tym nie przejęli. "Podobne rzeczy- beztrosko pisze - zdarzały się wcześniej". Znów zaproponował, że wezwie doktora, ale Czajkowski się nie zgodził. Więc Modest wrócił do Teatru Aleksandryjskiego na próby. Czajkowski został w łóżku, z gorącym kompresem na brzu- chu. Powiedział Modestowi, że spróbuje się przespać, ale do wy- miotów doszła ostra biegunka. Służący Modesta, ten sam Nazar Litrow, który się nim opiekował we Florencji, kiedy kompozytor pracował nad Damą pikową, próbuje wszystkiego, co mu tylko przychodzi do głowy, by ulżyć cierpieniom Czajkowskiego. Ale kiedy późnym popołudniem zjawił się Głazunow, tak jak się umówili wczoraj u Leinera, stan Piotra Iljicza był już bardzo po- ważny. Prosi, by go zostawić w spokoju, skarży się, że czuje się "bardzo chory", nawet żartuje, że być może zaraził się cholerą. Kiedy Modest wrócił o piątej, Czajkowski był już tak osłabio- ny, że brat mimo jego protestów posyła po doktora - "ulubione- go" lekarza Czajkowskiego, przyjaciela rodziny, Wasilija Berten- sona. W swoim liściku Modest pisze Bertensonowi: "Pietia nie czuje się dobrze. Ma mdłości i biegunkę. Na litość boską, proszę przyjść i zobaczyć, co to może być". Nawet ci, którzy wierzą Modestowi i nie kwestionują, że Czajkowski zmarł na cholerę, przyznają, że tamtego popołud- nia podczas nieobecności brata "uciekał bezcenny czas na posta- wienie diagnozy i rozpoczęcie leczenia". A jednak nawet teraz, o szóstej wieczorem, posławszy po doktora, Modest znów wycho- dzi na próby swojej sztuki. O ósmej wciąż nie ma lekarza. Ponie- waż wymioty i biegunka jeszcze się nasilają, Litrow przesunął łóżko Czajkowskiego do salonu, skąd jest bliżej do ubikacji. Jako że wciąż nie ma Bertensona, służący posyła po innego do- ktora - po jakiegokolwiek lekarza - by jak najpilniej zbadał kompozytora. Kwadrans po ósmej, wkrótce po tym, jak Litrow stracił wszel- ką nadzieję, że przyjdzie Wasilij Bertenson, ten w końcu pojawia się w mieszkaniu Modesta. Chociaż nie mógł postawić dokładnej diagnozy, bo nie zachowano do zbadania wymiocin ani kału Czajkowskiego, Bertenson nie ma najmniejszych wątpliwości, że kompozytor jest poważnie chory. Według jego relacji, było to coś znacznie gorszego niż ostry "katar żołądka", jak utrzymywała ro- dzina. Bertenson przyznał później, że nigdy wcześniej nie zetknął się z ani jednym przypadkiem cholery; ale teraz doszedł do wnios- ku, że przypadłość Czajkowskiego to "klasyczny" jej przykład. Posłał Litrowa po Modesta do teatru i świadom, że jego wiedza jest niedostateczna, Bertenson wezwał swego znakomitego brata Lwa, lejba medyka dworu cesarskiego. W miarę upływu czasu Czajkowski zupełnie opadł z sił. Torsje stały się tak bolesne, że kompozytor nie mógł się powstrzymać, by nie jęczeć. Według relacji Modesta jego brat kilka razy krzyknął: "Chyba umieram. Żegnajcie!" Leżał na łóżku, wyczerpany i w sta- nie półśpiączki, kiedy po dziesiątej wieczorem pojawił się Lew Bertenson. Według późniejszej relacji doświadczonego lekarza, który również nigdy wcześniej nie miał do czynienia z cholerą, szybko potwierdził diagnozę, postawioną przez swego brata, że jest to przypadek "ostrej" cholery, w stadium, kiedy dochodzi do obniżenia ciepłoty ciała poniżej normy. Nim nastała północ Czajkowski dostał ostrych i bolesnych skurczów. Był taki zimny, że kał i wymiociny zaczęły przybierać niebieski kolor. Wezwano medyka Nikołaja Mamonowa, by zro- bił kompozytorowi masaż i nadzorował wprowadzanie środków ostrożności, mających zapobiec zarażeniu się innych. Cholera pojawiła się w Europie niespełna sto lat wcześniej. Piąta epidemia w dziewiętnastym wieku, trwająca od 1881 do 1895 roku, przyszła do Rosji z Arabii, dokąd cholera została za- wleczona przez pielgrzymów z Bombaju; pierwsze przypadki zare- jestrowano w Rosji przed pięcioma laty, w 1888 roku, we Włady- wostoku. W 1892, Rosja najpoważniej ucierpiała ze wszystkich dwudziestu jeden państw, w których szalała choroba. Rok później stwierdzono ogniska epidemii w co najmniej siedemdziesięciu obwodach i guberniach. Według współczesnych rosyjskich rapor- tów medycznych, epidemia, której ofiarą przypuszczalnie padł Czajkowski, rozpoczęła się 14 maja 1892 roku, a zakończyła 11 lutego 1896 roku. W tym okresie zachorowały 504 924 osoby, z których 226940 (44,9%) zmarło.'2 Z oficjalnego podręcznika medycyny z owych czasów, do któ- rego Czajkowski mógł zajrzeć w tamtym tygodniu podczas wizyty w petersburskiej bibliotece publicznej (i gdzie znajduje się do dziś), dowiedziałby się, że "przestrzegając podstawowych zasad higieny można niemal całkowicie uniknąć choroby", i że "najważ- niejsze jest używanie tylko czystej wody... Wodę do picia i innych celów należy codziennie gotować". Przeczytałby również, że okres wylęgania wynosi "minimum od jednego do trzech dni". A przecież minęły dopiero dwadzieścia cztery godziny od kolacji u Leinera, a zaledwie dwanaście od obiadu, podczas którego według słów Modesta jego brat wypił szklankę nieprzegotowanej wody. Według relacji Modesta i leka- rzy, Czajkowski rozchorował się w ciągu kilku godzin, jakie upły- nęły między kolacją a obiadem. Stan "oziębienia" w cholerze jest drugim i najbardziej niebez- piecznym stadium choroby, trzecim etapem jest "reakcja", kiedy to chory albo wraca do zdrowia, albo umiera. Czy doktor Berten- son mógł pomylić stadia choroby? Cholera była chorobą biedoty, przenoszącą się w warunkach nieprzestrzegania higieny - a wie- my, znów od Laroche'a, że Czajkowski skrupulatnie dbał o higie- nę osobistą. Mając nadzieję, że w ten sposób uniknie lekarzy- jak informuje nas Laroche - "uważał, że podstawą zdrowia jest higiena i był pod tym względem (w moich oczach laika) prawdzi- wym pedantem", Cholera rzadko występowała w wyższych, zamożnych kręgach społeczeństwa, do których należał kompozytor, a w których prak- tykowali bracia Bertenson. Właśnie dlatego żaden z nich wcześ- niej nie zetknął się z przypadkiem tej choroby, nie mówiąc już o jej leczeniu; wszystko, co wiedzieli o objawach cholery, wyczyta- li w podręcznikach medycyny i prasie fachowej. Czyżby starszy z braci, jak przypuszczano, "ograniczył się do opisu dolegliwości Czajkowskiego nie na podstawie obserwacji pacjenta, ale bazując na tym, co kiedyś przeczytał", myląc kolejność stadiów choroby? Czy też został "zmuszony przez okoliczności do kłamstwa"? Czy cholera była w rzeczywistości bardzo wygodnym kamuflarzem zupełnie innej dolegliwości? Koło północy, jak nam każe wierzyć Modest, Czajkowski wykrzyknął: "To nie cholera, prawda?" Modest "starał się ukryć przed nim prawdę", ale Czajkowski usłyszał diagnozę, postawioną przez doktora, i jęknął: "A więc to cholera!" Po pierwszej skurcze ustąpiły, a napady wymiotów i biegunki nie były tak częste. Lew Bertenson wyszedł, zostawiając chorego pod opieką swego brata Wasilija. We wczesnych godzinach rannych w piątek, 3 listopada, skur- cze wystąpiły ze wzmożoną intensywnością. Cierpienia kompozy- tora, według relacji jednego z gości, tenora Nikołaja Fignera, były "po prostu okropne... Aż się wzdragam na wspomnienie męczar- ni, jakich byłem świadkiem... Kiedy miał torsje, wymiotował z ta- ką siłą, że wymiociny przelatywały przez pół pokoju". Kilka na- stępnych godzin, według opisu Modesta, było okresem "nieustan- nej walki", wystąpiły skurcze i drętwienie, na co nie pomagały nawet masaże. Ci, którzy czuwali przez całą noc - Wasilij Ber- tenson, Modest i jego służący - chwilami myśleli, że to już ko- niec. O świcie lekarz wstrzyknął Czajkowskiemu piżmo i kamforę, by kompozytor nie zapadł w śpiączkę, z której mógłby się już nie obudzić. Według kilku relacji, za każdym razem, kiedy stan pacjenta nieco się poprawiał, kompozytor stawał się zupełnie przytomny, przepraszał za kłopoty, jakich stał się powodem, i odczuwał wyraź- ne zażenowanie całą tą sytuacją. Gdy przy jego łóżku pojawił się Bob Dawydow, zdobył się nawet na żart pod swoim adresem: "Obawiam się, że stracisz do mnie cały szacunek po wszystkich tych nieprzyjemnych scenach". Wkrótce znów się uspokoił; torsje zelżały, a skurcze łapały go tylko wtedy, kiedy próbował się poru- szyć. Chociaż teraz narzekał tylko na depresję, Czajkowskiemu okropnie dokuczało pragnienie; ale każdy łyk znów spowodował- by wymioty i biegunkę. Wczesnym rankiem na polecenie Berten- sona Modest dość niechętnie spełnił obowiązek zawiadomienia policji petersburskiej o przypadku cholery w jego rodzinie. O jedenastej rano, kiedy pojawił się starszy z braci Bertenso- nów, wszystko wskazywało na to, że choroba wkroczyła w fazę remisji. Zniknęły wszelkie oznaki zasinienia; ustąpiły czarne pla- my na twarzy, skurcze w końcu zelżały. Doktor oświadczył, że jest przekonany, iż najgorsze pacjent ma już za sobą. Sam Czaj- kowski, według Modesta, "uważał się za uratowanego". Powie- dział lekarzowi, że czuje się znacznie lepiej: "Muszę Panu podzię- kować. Wyrwał mnie Pan ze szponów śmierci". Bertenson przeka- zał pacjenta pod opiekę jednego ze swych asystentów, który przed nocą do takiego stopnia nabrał pewności, że kryzys minął, iż na- mawiał Modesta i innych, by się położyli spać. Nazajutrz rano, w sobotę 4 listopada, jedynym pozostałym widocznym symptomem choroby kompozytora było ogromne pragnienie. Moczowody najwyraźniej nadal były zablokowane, uniemożliwiając oddawanie moczu, ale nie było żadnych innych oznak choroby i zdawało się, że kryzys minął. Jeśli była to chole- ra, trzecia faza choroby, tak zwane "stadium reakcji", pozwalała mieć nadzieję na wyzdrowienie pacjenta. Pozwolono wchodzić przyjaciołom i krewnym do zdezynfekowanego pokoju, a kompo- zytor był nawet w stanie witać ich uśmiechem i słabym uściskiem dłoni. Lekarze niepokoili się jedynie tym, że przedłużająca się uremia może doprowadzić do uszkodzenia nerek. Tego dnia, który mijał bez żadnych dramatycznych zmian w stanie chorego, przed mieszkaniem Modesta na ulicy Małej Morskiej zaczęły się gromadzić tłumy mieszkańców miasta. Pe- tersburskie gazety w końcu podały wiadomość o chorobie Czaj- kowskiego. W środku dnia pukanie do drzwi mieszkania mieszało się z gwarem, panującym na zewnątrz, uniemożliwiając pacjento- wi odpoczynek, więc lekarze zaczęli ogłaszać regularne biuletyny o stanie jego zdrowia, przekazując je przez dozorcę, któremu na- kazano, by nikogo nie wpuszczał. O wpół do trzeciej na drzwiach mieszkania wywieszono następującą informację: Niebezpieczne symptomy jeszcze nie ustąpiły i nie poddają się leczeniu. Doszło do całkowitego zatrzymania moczu, pacjent jest senny i ogólnie osłabiony. Osiem godzin później, o wpół do jedenastej, kolejny biuletyn- tym razem nabazgrany niemal nieczytelnie, prawdopodobnie przez służącego - brzmiał jeszcze bardziej pesymistycznie: Od trzeciej po południu nasila się osłabienie... Są bar- dzo silne objawy uremii... Od dziesiątej puls jest niemal niewyczuwalny, doszło do wysięku w płucach. Po południu, kiedy rozwijały się wyraźne oznaki zatrucia mocznikiem, Lew Bertenson (według swych własnych słów) ubła- gał braci Czajkowskiego, by pozwolili mu zastosować wywołującą u nich takie przerażenie "gorącą kąpielą". Wyjaśnił, że to ko- nieczne dla przywrócenia krążenia, a tym samym wspomożenia pracy nerek pacjenta. Kiedy później doktora Bertensona oskarżono o błąd w sztuce lekarskiej, przyznał, że opóźnił zastosowanie tego ostatecznego środka leczniczego "ponieważ matka Piotra Iljicza zmarła na cho- lerę akurat w chwili, kiedy umieszczono ją w wannie z gorącą wodą... [co] spowodowało u niego i jego krewnych paniczny lęk przed gorącymi kąpielami". Jednak w sobotnie popołudnie, kiedy jego "niezwykle załamany" pacjent błagał: "Zostawcie mnie w spo- koju! Próżne wasze wysiłki. I tak nie wyzdrowieję", Bertenson w końcu zaproponował gorącą kąpiel. Czajkowski "chętnie się zgodził". Kiedy go zanurzono w wodzie, doktor spytał: "Czy spra- wia to panu przykrość? "Wprost przeciwnie - rzekomo odpowiedział kompozytor.- Jest bardzo przyjemnie". Ale wkrótce zaczął narzekać na osłabienie i poprosił, żeby go wyciągnięto z wanny. Według Bertensona, natychmiastowy efekt kąpieli był "zbawienny: wystąpiły poty, a razem z nimi zrodziła się nadzieja, że symptomy zatrucia mocznikiem ustąpią i nerki znów zaczną funkcjonować". Jednak wieczorem stracono wszelką nadzieję. Czajkowski stał się "senny", a praca serca na tyle osłab- ła, że drugi z asystentów Lwa Bertensona, doktor Aleksander Zan- der, wykonał kolejny zastrzyk z piżma i ponownie posłał po Ber- tensona. Zastałem P. I. w stanie śpiączki, praca serca uległa drastycznemu osłabieniu; udawało nam się przywracać mu przytomność tylko na krótko. I tak, na przykład, kiedy proponowaliśmy mu, by się napił trochę wody, zachowy- wał się całkiem przytomnie, mówiąc: Dość, Jeszcze trochę i temu podobne. Ale o wpół do jedenastej ostatecz- nie straciliśmy wszelkie nadzieje na polepszenie jego stanu ogólnego. Pacjent był nieprzytomny, puls stał się niewy- czuwalny pomimo częstego wstrzykiwania środków pobu- dzających. O drugiej w nocy rozpoczęła się agonia. Ksiądz, wezwany z pobliskiej katedry świętego Izaaka, nie mógł udzielić ostatniego namaszczenia, ponieważ kompozytor był nieprzytomny. Odczytał tylko modlitwę za konających - z któ- rej, jak napisał Modest, mój brat z pewnością nie usłyszał ani jed- nego słowa". Kiedy nadszedł koniec, przy łóżku Czajkowskiego byli jego bracia Modest i Nikołaj, trzech z czterech opiekujących się nim lekarzy, dwaj bracia Litke, Bob Dawydow, Figner i Bux- hovden, Nazar Litrow i Aleksiej Safronow, oddany służący Czaj- kowskiego, który właśnie przybył z Klinu. Ponieważ tyle osób zgromadziło się w małym pokoju, ostatnim poleceniem Lwa Ber- tensona było, by otworzyć okno. Następnie wyczerpany lekarz nakazał swojemu asystentowi, doktorowi Nikołajowi Mamono- wowi, by czuwał nad chorym, a sam odjechał. Agonia trwała nie- wiele ponad godzinę. Tuż po trzeciej nad ranem, według słów Modesta, Czajkowski, który leżał z na pół przymkniętymi, szklistymi oczami, "nagle otworzył je szeroko, sprawiając nie dające się opisać wrażenie, że jest w pełni przytomny. Jego wzrok spoczął po kolei na trzech osobach, stojących nad nim, a potem zwrócił się ku niebu. Przez kilka chwil oczy błyszczały mu jasno, a potem zgasły wraz z ostat- nim tchnieniem". * Zmarłego kompozytora początkowo ułożono na otomanie w sa- lonie mieszkania Modesta - "jakby nadal żył" według relacji dziennikarza Nowych Wriemii, któremu pozwolono wejść do środka, kiedy fotograf z Teatrów Cesarskich robił Czajkowskie- mu zdjęcie: "Wyglądał, jakby spał". Następnie ciało złożono do otwartej trumny. Kilka godzin później, o jedenastej odprawiono pierwszą z pię- ciu mszy żałobnych nad otwartą trumną Czajkowskiego. Wzięli w niej udział obecni i dawni uczniowie Cesarskiej Szkoły Prawo- znawstwa z jej dyrektorem, generałem-lejtnantem A. I. Panteleje- wem oraz prawnikiem-pianistą, Awgustem Gerke. Gerke włożył do trumny czarną, aksamitną poduszkę ze srebrnym wieńcem. Delegacja uczniów szkoły przyniosła elegancki, metalowy wieniec chińskich róż. Godzinę później, w południe, drugie requiem odśpiewał chór Cesarskiej Opery Rosyjskiej, do artystów dołączyli liczni przed- stawiciele świata muzyki, najrozmaitszych stowarzyszeń, władz- "wszyscy, którzy się pomieścili w mieszkaniu" według relacji tego samego dziennikarza. Tłum żałobników "wylewał się na kory- tarz i schody". O pierwszej i szóstej chóry petersburskie uczestni- czyły w kolejnych nabożeństwach. Opisane przez Nowoje Wriemia jako "głęboko wzruszające... i idealnie odśpiewane", kościelne hymny "poruszały do łez niemal wszystkich obecnych obok otwar- tej trumny... Wiele osób wzięło udział w tych mszach. Małe mieszkanie nie mogło ich wszystkich pomieścić. Setki stały na schodach i w bramie. Ludzie przychodzili przez cały dzień". Podczas ostatniej mszy, nazajutrz o szóstej wieczorem, zaczęli przybywać żałobnicy z Moskwy, między innymi pojawiła się dele- gacja moskiewskiego Konserwatorium, na czele której stał jej dy- rektor, Wasilij Safonow, i dawny przyjaciel kompozytora, Nikołaj Kaszkin, który złożył olbrzymi, srebrny wieniec z róż, niezapomi- najek i gałązek oliwnych. Wieczorem obecna była również delega- cja z mającego siedzibę w Moskwie. Cesarskiego Rosyjskiego To- warzystwa Muzycznego, którego dyrektor złożył kolejny wielki wieniec od Jej Cesarskiej Wysokości wielkiej księżnej Aleksandry Josipownej. Przez cały wieczór przybywały kolejne delegacje z Moskwy, złożono wieńce od Moskiewskiego Towarzystwa Fil- harmonicznego, Moskiewskiej Opery Cesarskiej, od moskiewskich teatrów i wielu innych instytucji. Nabożeństwa żałobne za duszę Czajkowskiego odprawiano również w całym Petersburgu, między innymi odbyła się msza w sali koncertowej Konserwatorium, w której powieszono wielki portret kompozytora, ozdobiony wieńcem laurowym. Starsi człon- kowie grona pedagogicznego Konserwatorium udali się później do mieszkania Modesta, by złożyć wieniec na wciąż otwartej trum- nie swego kolegi. Wśród nich był Rimski-Korsakow, któremu wydało się "dziwne, że chociaż zgon spowodowała cholera, wstęp na obrzędy żałobne był wolny". Przyglądał się z przerażeniem, jak wiolonczelista Aleksander Werżbiłłowicz, "pijany po jakiejś bib- ce", obsypał pocałunkami "głowę i twarz" nieboszczyka. Jeśli Czajkowski rzeczywiście zmarł na cholerę, było to, oględnie mó- wiąc, nierozsądne. Najświeższe zarządzenie w związku z cholerą, zmienione tam- tego roku, głosiło co następuje: "Zwłoki zmarłych na cholerę na- leży owinąć w płótno, zwilżone roztworem sublimatu, i jak naj- szybciej umieścić w trumnie". A jednak "dwa strumienie gości" według Nowych Wriemii, "płynęły nieprzerwanie w górę i w dół schodów, prowadzących do mieszkania brata zmarłego kompozy- tora". Drzwi wejściowe były "cały czas otwarte". Dosłownie "ty- siące ludzi" przewinęło się przez mieszkanie podczas tamtych pierwszych dwóch dni. W pokoju narożnym, w którym stała trumna, czuło się "szcze- gólny" nastrój. Jego "tropikalna atmosfera", z zaciągniętymi sto- rami i wieńcami gdzie nie spojrzeć, była "przesiąknięta żałobnym nastrojem". W pokoju, mimo niesłychanego ścisku, panowała nie- samowita cisza. "Wszyscy obecni pełni byli uszanowania. Roz- mawiali szeptem, jakby bojąc się zakłócić wieczny sen zmarłego geniusza. Czasem pojawiał się ktoś z syczącym rozpylaczem, ale poza tym ciszę przerywał wyłącznie donośny głos mistrza ceremo- nii, wydającego polecenia". Ludzie wchodzili do pokoju "jak do sanktuarium, przepełnieni niemym smutkiem". Pokój spowija w półmrok; dwie wielkie lampy palą się w kątach pomieszczenia, a grube, woskowe świece płoną wokół trumny. W przyległych pokojach, również pełnych ludzi, wszystkie meble podsunięto pod ściany, od luster po fortepian z opuszczoną klapą, symbolem tragedii, jaka miała tutaj miejsce. Otomana, na której zmarł kompozy- tor, stoi w tym samym miejscu; ale nikt na niej nie siada, poukładano na niej poduszki. Po wieczornych obrzędach żałobnych zorganizowano jeszcze jedne - tym razem "wzruszającą i typową" wariację na ten temat. Koło wpół do ósmej do mieszkania wszedł ksiądz z pektorałem i spytał, czy jest w domu ornat. Proponuję jeszcze jedno nabożeństwo - powiedział. - Cały czas przychodzą i wychodzą ludzie, może ktoś chciałby się pomodlić. Księdzu - którego nikt nie znał - oznajmio- no, że są odpowiednie szaty, ale brakuje śpiewaków, z których można by utworzyć chór. Nie szkodzi - po- wiedział z mocą. - Odprawię mszę za zmarłych. Może zjawi się ktoś, kto zaśpiewa. Są tutaj studenci. W najgor- szym razie sam zaśpiewam. Byłoby grzechem nie pomod- lić się Jeden z obecnych znów zwrócił uwagę na jakąś przeszkodę. Proszę się nie martwić - powiedział ksiądz - wszystko będzie dobrze. W chwilę później nad trumną rozległ się jego głos; Niech będzie pochwalony..., Ktoś z tłumu odpowiedział nieśmiało Na wieki wieków amen". Potem ksiądz zaczął śpiewnie odmawiać modlitwę. Dołączył do niego jeden obecny, potem następny, w koń- cu wszyscy zaczęli śpiewać... Ta msza stała się "zupełnie wyjątkowa: dziwna, oryginalna i poruszająca. Wiele osób płakało. Gdy śpiewano hymny żałobne, wszyscy przyklęknęli". Kiedy nabożeństwo się skończyło, ksiądz zdjął ornat ukłonił się przed trumną i cicho opuścił pokój, nie odzywając się do nikogo ani słowem. "Zniknął nie powiedziawszy nawet, jak się nazywa". Maska pośmiertna Czajkowskiego, wykonana przez rzeźbiarza Celińskiego, ukazuje oblicze "pełne spokoju".* Następnego dnia wieczorem ciało owinięto w prześcieradło, nasączone sublimatem, i włożono do trumny. Wewnętrzna trumna została wykonana z metalu i zaplombowana, następnie umieszczono ją w zewnę- trznej trumnie dębowej, której wieko zabito. Pośród wielu wień- ców, które niemal całkowicie zakrywały trumnę, umieszczono czarną, aksamitną poduszkę z przyznanym Czajkowskiemu orde- rem Świętego Włodzimierza. U jej stóp, również na poduszce z czarnego aksamitu, położono srebrny wieniec od Cesarskiego Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego i drugi z niezapominajek, z szarfą, na której był napis: "Zdjęci ogromnym żalem, artyści Cesarskiej Opery Rosyjskiej opłakują przedwcześnie zgasłe świat- ło rosyjskiej sztuki muzycznej". Pośród innych hołdów były wień- ce od grona pedagogicznego Konserwatorium Petersburskiego, Śpiewaków Kaplicy Dworskiej, orkiestry Cesarskiej Rosyjskiej Opery Petersburskiej ("Wielkiemu symfonikowi") i wiele innych. Pośród niezliczonych telegramów, odebranych przez Modesta, znajdował się też telegram od Czechowa: "Wiadomość ta mną wstrząsnęła. To straszne. Bardzo kochałem i szanowałem Piotra Iljicza, wiele mu zawdzięczam. Proszę przyjąć wyrazy współczu- cia, płynące z głębi serca". "Co powiesz o śmierci Czajkowskiego? - zastanawiał się na głos Anton Rubinstein w liście do siostry. - Czyżby taka była wola boska? Jaka to strata dla muzycznej Rosji! Był w kwiecie wieku, miał zaledwie pięćdziesiąt lat - i wszystko to przez szklankę wody? To okropne - ale takie jest życie - i tworzenie - i wszystko, wszystko..." Nadszedł wyszukany wieniec od Nadieżdy von Meck, ale nie przyszedł telegram z kondolencjami. Modestowi i dyrekcji Teatrów Cesarskich zajęło cztery dni zor- ganizowanie pogrzebu Czajkowskiego - była to uroczystość pań- * Zresztą po dziś dzień, jak mogą poświadczyć nieliczni uprzywilejowani (łącznie z auto- rem), którym pozwolono ją obejrzeć w Archiwum Czajkowskiego w Klinie. stwowa, sfinansowana przez samego cara. Przez cały ten czas strumień gości wciąż płynął przez mieszkanie, co stanowiło jawne pogwałcenie zarządzenia, wydanego w związku z cholerą. Nic dziwnego, że w gazetach zaczęto snuć rozmaite przypuszczenia. W sobotę 4 listopada, trzydzieści sześć godzin przed śmiercią Czajkowskiego, petersburskie Nowosti i Birżewaja Gazieta ("Wia- domości i Gazeta Giełdowa") informowały: "Cały świat muzyczny jest zaniepokojony wiadomością o poważnej chorobie P. I. Czaj- kowskiego. Na szczęście, zgodnie z ostatnim komunikatem, są wszelkie podstawy, by sądzić, że choroba Czajkowskiego (przy- puszczalnie tyfus) zakończy się szczęśliwie". W poniedziałek 6 listopada ta sama gazeta z powagą donosi, że "gwałtowna epidemia [cholery] nie oszczędziła naszego sławne- go kompozytora P. I. Czajkowskiego. Poczuł się źle w czwartek i choroba bardzo szybko się rozwinęła... Dziś o vpół do trzeciej nad ranem lekarze opuścili mieszkanie pacjenta, stwierdziwszy, że przypadek jest beznadziejny. O trzeciej P. I. Czajkowskiego już nie było pośród nas". Nazajutrz, we wtorek 7 listopada, Pietiersburgskaja Gazieta znalazła się pośród pierwszych, które zaczęły zadawać niewygod- ne pytania: "Jak Czajkowski mógł się zarazić cholerą, skoro mieszkał w najbardziej higienicznych warunkach i przybył do Pe- tersburga zaledwie kilka dni temu?" W tym samym numerze gazety ukazał się wywiad w Wasilijem Bertensonem - "pierwszym lekarzem, który się nim opiekował". Potwierdził on, że Czajkowski poczuł się źle w czwartek, ale "przez cały ten dzień i większą część następnego nie zwrócił się po pomoc lekarską". Doktor Bertenson informował, że wezwano go dopiero w piątek wieczorem, kiedy to "potrzebny był połączony wysiłek sześciu osób", by ulżyć cierpieniom pacjenta. W dalszej części wywiadu utrzymywał, że następnego dnia, w sobotę, stwierdzono "znaczną poprawę", co skłoniło go do przypuszcze- nia, że Czajkowski został "uratowany przed cholerą". Zaniepoko- jeni jego postępującym osłabieniem, powiedział Bertenson, leka- rze zaczęli podejrzewać "inną dolegliwość". Dlaczego Wasilij Bertenson czuł się zobowiązany do takiego niezwykłego kroku, jakim było omawianie szczegółów śmierci sławnego pacjenta na łamach prasy? A przy tym podawał tak nie- zwykle intymne, chwilami drastyczne szczegóły? Tego samego dnia Nowosti i Birżewaja Gazieta opublikowały wywiad z asysten- tem Lwa Bertensona, doktorem Mamonowem, który wzbudził dalsze podejrzenia mówiąc, że Czajkowski poczuł się źle już w środę, a nie w czwartek. Tym niemniej, kompozytor "nie przy- wiązywał wagi" do swej niedyspozycji. Zaledwie dwadzieścia cztery godziny po śmierci Czajkowskie- go w Petersburgu rozeszły się plotki, że za tą tragedią kryje się coś więcej, niż to widać na pierwszy rzut oka - że Modest i lekarze w najlepszym razie okazali się niekompetentni, a w najgorszym- kłamią. "Najbardziej sprzeczne pogłoski krążą po mieście, jeśli chodzi zarówno o przyczyny choroby P. I. Czajkowskiego, jak też jego śmierci - donosiły Nowosti i Birżewaja Gazieta we wstępie do swego wywiadu z Mamonowem. By przytoczyć słowa Rim- skiego-Korsakowa, sam fakt, że Czajkowski zmarł tak niespo- dziewanie, "przyczynił się do zrodzenia najróżniejszych plotek i pogłosek". Komentarze stały się tak złośliwe, że starszy z braci Bertenso- nów, Lew, poczuł się zobowiązany do przerwania milczenia i udzielił wywiadu Nowym Wriemiom, który ukazał się w środę, 8 listopada. Niezwykle techniczny (i pełen sprzeczności) raport Bertensona nie tylko nie uciszył plotek, ale spowodował jeszcze ich nasilenie. Nazajutrz znany doktor na tyle się zaniepokoił oskarżeniami, jakie wysuwano przeciwko niemu, że wydał nastę- pujące oświadczenie: Niektóre gazety w związku z chorobą P. I. Czajkow- skiego przypisały mi opinie i komentarze w tak zniekształ- conej formie, że jestem zmuszony im zaprzeczyć, szcze- gólnie, że nie spotykałem się z żadnymi przedstawicielami prasy z wyjątkiem dziennikarza z Nowych Wriemii, a tym samym nie mogłem rozmawiać z żadnym z nich. Defensywność lekarza jeszcze bardziej rozpaliła emocje, do te- go stopnia, że sam Modest poczuł się zobowiązany do interwencji. Jednak najpierw musiał pochować swego brata. Niezwykła skala pogrzebu Czajkowskiego pozostaje do dziś wskaźnikiem jego sławy i popularności za życia. Do dziś, według obecnego dozorcy cmentarza, na którym został pochowany kom- pozytor, pozostaje "największym pogrzebem, jaki kiedykolwiek widziano w Petersburgu", większym nawet od pogrzebów Turgie- niewa i Dostojewskiego. Poprzedniego wieczoru, czwartego po śmierci Czajkowskiego, przysłano wieńce od członków rodziny królewskiej. Teraz, w pią- tek, 10 listopada rano, kiedy w mieszkaniu Modesta zaczęła się zbierać rodzina, przyszedł kwietny hołd od samego cara i carycy. Od świtu na ulicach gromadziły się tłumy. Wkrótce zaczęły przy- bywać delegacje, było ich blisko sto. Zanim ruszył kondukt ża- łobny, utworzyły kolumnę długą na kilometr; potrzebne były dwa dodatkowe konie i trzy powozy, by pomieścić wszystkie wieńce. Wszystkie ulice w pobliżu Małej Morskiej, łącznie z Newskim Prospektem, zamknięto dla ruchu, kiedy o dziesiątej orszak był gotowy do wymarszu. Trumnę wynieśli z mieszkania czterej bra- cia Czajkowskiego - Nikołaj, Ippolit, Modest i Anatol - razem z przyjaciółmi: Fignerem, aktorami Mielnikowem i Jakowlewem oraz innymi. Sześciu uczniów Szkoły Prawoznawstwa stało po obu stronach karawanu, zaprzężonego w konie, trzymając chwas- ty baldachimu; kolejni trzej nieśli order Świętego Włodzimierza na czarnej, aksamitnej poduszce. Prowadzony tradycyjnie przez szwajcara, kilkutysięczny po- chód wyruszył z ulicy Bolszoj Morskoj w kierunku udekorowane- go kirami i wieńcami Teatru Maryjskiego, gdzie przystanął na czas kolejnego requiem. Okrążywszy nowy, jeszcze nie ukończony budynek Konserwatorium, skierował się na Newski Prospekt i do soboru kazańskiego, gdzie dotarł w południe. O tej porze, na oso- biste polecenie cara, miała się odbyć główna tego dnia msza ża- łobna - po raz pierwszy w historii Rosji uhonorowano w ten sposób jej obywatela. Dwie godziny później, o drugiej po połud- niu, znów się uformował pochód, by przejść Newskim Prospek- tem na cmentarz, na którym chowano wielkich artystów, znajdu- jący się w cieniu Ławry (klasztoru) Aleksandra Newskiego. Tutaj, obok Borodina i Musorgskiego, a niedaleko Dostojew- skiego, pochowano Czajkowskiego w murowanym grobie wyło- żonym złotym brokatem. Dopiero o czwartej po południu, sześć godzin po tym, jak kondukt pogrzebowy wyruszył sprzed domu Modesta, odśpiewano w końcu ostatnie requiem, w którym uczniowie Szkoły Prawoznawstwa odegrali ważną rolę. Kiedy duchowni opuścili cmentarz, na podium, wzniesione obok grobu, zaczęli wchodzić po kolei mówcy. Najważniejszym z nich był dawny kolega szkolny Czajkowskiego, przypuszczalnie obiekt jego nieodwzajemnionej miłości, Władimir Gerard, teraz znany prawnik. "Każdy człowiek myślący w Rosji - zaczął Ge- rard - a przede wszystkim każdy, kto jest zdolny czuć, jest głę- boko wstrząśnięty. Muzyka Czajkowskiego, w głównej mierze muzyka spokojnej melancholii i głębokiego żalu, wszędzie roz- brzmiewała w rosyjskich sercach". Ale "jeszcze większą" stratę odczuwa "rodzina" kompozytora ze Szkoły Prawoznawstwa. My, którzy z nim wzrastaliśmy, my, którzy dzieliliśmy z nim zarówno radości, jak smutki dzieciństwa, wiemy, jakim był człowiekiem. Nie sądzę, by jakikolwiek badacz ludzkiego serca potrafił lepiej określić charakter tego człowieka, niż jego koledzy ze szkoły i internatu; a wszys- cy go kochaliśmy, ponieważ nie było wśród nas nikogo bardziej wspaniałomyślnego i serdecznego, równie dobre- go i ujmującego, jak Piotr Iljicz. Posiadał takie cechy cha- rakteru, które przyciągały do niego wszystkich, znajdują- cych się w pobliżu, i te same szczególne cechy świecą jasno we wszystkich jego dziełach... "Żegnaj, dobry i kochany przyjacielu - kończył Gerard.- Niech Ci ziemia lekką będzie. Nie mam co do tego wątpliwości, ponieważ zawsze jest lekka dla tych, którzy pozostawiają po sobie wieczną i dobrą pamięć. A w wypadku Czajkowskiego wieczna pamięć zawarta jest w jego dziełach, w miłości tych, którzy go znali. Żegnaj!" Następnie zadeklamowano kilka wzniosłych wierszy, specjal- nie napisanych na tę okazję, po czym nad grobem stanął jako ostatni Nikołaj Figner, który łamiącym się głosem powiedział "Żegnaj, drogi nauczycielu! Niech pamięć o tobie będzie wiecz- na!" Wszyscy obecni się przeżegnali i zaczęli po kolei rzucać na trumnę grudki ziemi. Dwie godziny później w Teatrze Aleksandryjskim Modest Czajkowski wziął udział w przesuniętej premierze swojej nowej sztuki, Uprzedzenia. W dniu śmierci Czajkowskiego w Petersburgu zarejestrowano jeszcze tylko siedem zgonów, spowodowanych cholerą. Epide- mia, szalejąca od roku, już dawno zaczęła wygasać. Teraz już nie tylko w Pietierburgskiej Gazietie zastanawiano się, jakim cudem Czajkowski mógł się zarazić chorobą. Aleksander Suworin, nie owijający w bawełnę redaktor naczelny Nowych Wriemii, zapisał w swoim dzienniku pod datą "sobota, 11 listopada": "Wczoraj pochowano Czajkowskiego. Jest mi go bardzo żal. Leczyli go dwaj bracia Bertensonowie i [nawet] nie zaaplikowali mu kąpieli. Moim zdaniem ci Bertensonowie wcale nie zasługują na tak dobrą opinię, jaką się cieszą". Cztery dni później, 15 listopada - dziesięć dni po śmierci Czajkowskiego - Suworin przypuścił na łamach Nowych Wriemii gwałtowny atak na Lwa Bertensona i jego kolegów. Skupił swoją uwagę na tym, że Bertenson nie zasięgnął opinii innych specjalis- tów, szczególnie jeśli chodziło o kąpiel. Kończył swój artykuł sło- wami: "Doktor Bertenson nie zrobił wszystkiego, co powinien zrobić, biorąc pod uwagę fakt, że miał pod swoją opieką pacjenta tak drogiego całej Rosji". Dwa dni później Nowyje Wriemia pi- sały, że "doktor Bertenson powinien przedstawić jednemu z to- warzystw naukowych... szczegółowy raport o tym, jak leczył P. I. Czajkowskiego... tak, żeby można było przeprowadzić oficjalną i jawną ocenę kompetencji [lekarza]". Kampania Su- worina skłoniła Modesta do złożenia oświadczenia, że "wszelkie zarzuty, wysuwane w związku z metodami leczenia Piotra Iljicza podczas jego choroby" są "całkowicie bezpodstawne". W Petersburgu nie ucichły plotki, tym bardziej że bracia Ber- tenson broniąc się udzielili wyjątkowo szczerych wywiadów, w wielu punktach sprzecznych, które przyczyniły się do powstania kolejnych pytań, wyjaśniając niewiele kwestii. Nie powiodła się też próba Modesta, mająca nie dopuścić do dalszych szkód. Podczas poprzedniego weekendu - rankiem nie tylko po po- grzebie brata, ale po kolejnej nieudanej premierze własnej sztuki- Modest przystąpił do pisania długiego listu do wszystkich re- daktorów stołecznych gazet, aby - co otwarcie przyznawał- uciszyć wszelkie sprzeczne pogłoski". List Modesta, którego ce- lem była próba potwierdzenia "krótkiego, ale całkowicie dokład- nego raportu" lekarzy, tylko pogorszył sprawy, okazując się z nim sprzeczny w istotnym szczególe.* Modest i Bertenson różnią się, na przykład, w kwestii, kiedy wystąpiły najgorsze "skurcze" i "drgawki". Najbardziej uderzające * Oba dokumenty, jak również wszystkie inne główne współczesne źródła, dotyczące śmierci Czajkowskiego, są w pełni przytoczone w Dodatku B. wśród licznych rozbieżności występują u Modesta w opisie ostat- nich godzin życia brata, które zupełnie się różnią od raportu leka- rzy i biuletynów medycznych, osobiście przez niego autoryzowa- nych. Podczas gdy pierwszy biuletyn, wywieszony o wpół do trze- ciej, głosił, że "nadal występują niebezpieczne symptomy, nie poddające się leczeniu", a drugi, wywieszony o wpół do jedenas- tej, że "od trzeciej po południu obserwuje się postępujące osłabie- nie", teraz Modest pisał, że po kąpieli o drugiej i zastrzykach o czwartej "wydawało nam się, że jego stan uległ poprawie" do ósmej wieczorem. Po drugie, ze słów Bertensona wynika, że Czaj- kowskiemu zastosowano gorącą kąpiel, której tak się bał, w sobo- tę, podczas gdy Modest twierdzi, że było to w niedzielę. Nic dziw- nego, że Suworin jeszcze pogłębił zamęt wysuwając przypuszcze- nie, że wcale nie zastosowano kąpieli - opinię taką niektórzy podtrzymują do dziś. W owym czasie oba te artykuły prasowe miały przynajmniej nie dopuścić do dalszych ataków na łamach gazet, jeśli nie udało- by się im całkowicie zdusić pogłosek o nieczystej grze. Potomnym służą jedynie do wysuwania nowych wątpliwości i podejrzeń. Wer- sje wydarzeń, przedstawione przez obu mężczyzn, są tak podobne w tonie, że czytelnik nie może się oprzeć wrażeniu, że ma do czy- nienia ze zmową, mającą na celu ukrycie niewygodnej prawdy. Jednocześnie są tak sprzeczne w kilku istotnych szczegółach, że nie ulega wątpliwości, iż nie możemy wierzyć żadnej z nich. Cho- ciaż w Petersburgu nie ucichły plotki, dotyczące śmierci Czajkow- skiego, cały świat przyjął do wiadomości, że zgon nastąpił w wy- niku cholery, i przez większą część stulecia ukrywano przed nim prawdę. Przez dziesięciolecia podejrzenia Zachodu wzbudzała je- dynie sama symfonia Patetyczna, która w uszach niektórych mu- zykologów zaczyna brzmieć niemal jak list samobójcy. W sobotę 18 listopada, dwa tygodnie po śmierci Czajkowskie- go, Naprawnik zajął miejsce swego zmarłego przyjaciela za pulpi- tem dyrygenckim w sali Zgromadzenia Szlacheckiego w Petersbur- gu, by poprowadzić po raz drugi VI Symfonią na koncercie, po- święconym pamięci kompozytora. To drugie publiczne wykonanie Patetycznej, dokładnie w trzy tygodnie po premierze pod batutą samego kompozytora, prawie przed tą samą publicznością i w tej samej sali, w której teraz dominował wielki, przystrojony girlan- dami portret bohatera narodowego, pochowanego zaledwie przed tygodniem, diametralnie się różniło od premiery, która tak go rozczarowała. "To rzeczywiście coś w rodzaju łabędziego śpiewu, przedsta- wienie bliskiej śmierci - napisała Russkaja Muzykalnaja Gazieta- i stąd to tragiczne wrażenie". Teraz uznano symfonię za "pro- roczą" i interpretowano jako swego rodzaju oficjalne pożegnanie, napisane z myślą o śmierci. "Publiczność zwyczajnie nie zrozumia- ła jej za pierwszym razem" - brzmi opinia (sformułowana kilka lat później) Rimskiego-Korsakowa, obecnego na obu koncertach. Zupełnie inne przyjęcie za drugim razem można było przypisać, jego zdaniem "niespodziewanej śmierci kompozytora (która przy- czyniła się do powstania najrozmaitszych plotek), opowieściom o jego przeczuciach zbliżającego się końca (na które ludzie są tak podatni) i skłonności do łączenia tych przeczuć z ponurym nastro- jem ostatniej części tego wspaniałego... głośnego, nawet modnego dzieła".3s Modest, czując ulgę, że plotki pozostały tylko plotkami, na których poparcie nie było żadnych dowodów, niemal słowo w słowo powtórzył swój artykuł z gazety w późniejszej trzytomo- wej biografii Czajkowskiego, wydanej dziesięć lat po jego śmierci - a napisanej w domu brata w Klinie, który wkrótce stał się (i po- zostaje do dziś) centralnym archiwum kompozytora, zgromadzo- ne tam akta są udostępniane jedynie nielicznym rosyjskim bada- czom. I tak wersja śmierci brata, którą Modest pragnął przekazać potomnym - że Czajkowski zmarł na cholerę w wyniku tragicz- nej lekkomyślności - nieuchronnie stała się obowiązująca. Była powtarzana w większości dwudziestowiecznych biografii, świat w nią wierzył przez większą część stulecia. Jednak w samym Petersburgu plotki przetrwały przez cały ten czas - stopniowo stając się, pomimo siedemdziesięciu lat ra- dzieckiej cenzury - znane coraz większemu kręgowi osób. Ale minęło dziewięćdziesiąt lat, nim na Zachód dotarła inna, równie dramatyczna i o wiele bardziej przekonywająca wersja śmierci Czajkowskiego. ROZDZIAŁ XVIII Mundur jest święty Trzy lata po śmierci Czajkowskiego młody szwajcarski muzyk Robert Aloys Mooser przyjechał do Petersburga, by studiować kompozycję u Bałakiriewa, a orkiestrację u Rimskiego-Korsako- wa. Wnuk szwajcarskiego producenta organów Josepha Moosera, którego biografię później napisze, młody Mooser zarabiał na stu- dia pracując jako organista we francuskim kościele protestanckim w stolicy Rosji oraz pisząc recenzje do francuskojęzycznego pe- riodyku Journal de St-Petersbourg. Po trzech latach od swego przyjazdu, w wieku zaledwie dwudziestu trzech lat, został człon- kiem dyrekcji teatrów cesarskich i bliskim przyjacielem stałego dyrygenta i kompozytora baletu cesarskiego, Włocha Riccarda Drigo, który przybył do Petersburga w 1878 roku i związał się z tym miastem na czterdzieści lat. Drigo był bliskim przyjacielem Czajkowskiego. Jako główny dyrygent w Teatrze Maryjskim nad- zorował premiery Śpiącej królewny i Dziadka do orzechów. To Drigo powiedział Mooserowi, a Mooser pierwszy zapisał dla potomnych, że Czajkowski w rzeczywistości popełnił samo- bójstwo. Najpopularniejsza wersja, która wówczas krążyła po Pe- tersburgu, mówiła o tym, że kompozytor uwiódł syna stróża do- mu przy ulicy Małej Morskiej, w którym mieszkał Modest. Car, dowiedziawszy się o "niedyskrecji" Czajkowskiego, zadecydował, że kompozytor musi opuścić stolicę. Zdając sobie sprawę z tego, że jego kariera jest skończona, a reputacja zrujnowana, Czajkow- ski się otruł. Zdumiony tą opowieścią, Mooser zwrócił się o opinię do Alek- sandra Głazunowa, którego "nieskazitelny charakter, cześć dla kompozytora i przyjaźń z Czajkowskim" są podkreślane w pa- miętnikach Moosera (napisanych pod koniec lat sześćdziesiątych, wciąż jednak czekających na wydanie) na poparcie jego niekwe- stionowanej wiarygodności jako świadka. Według Moosera, Gła- zunow ze łzami w oczach potwierdził, że to prawda. Niedawno francuski badacz życia Czajkowskiego, Andre Lischke, którego ojciec w latach dwudziestych uczył się u Głazu- nowa w Piotrogradzie, również oświadczył, że Głazunow powie- dział jego ojcu to samo. W późniejszym swym życiu Mooser stanie się czołowym kry- tykiem muzycznym w swojej ojczyźnie, jego sława w krajach fran- cuskojęzycznych dorównywała sławie dyrygenta Ernesta Anser- meta. Entuzjasta Honeggera, Franka Martina i Riccarda Malipie- ro, znany był również ze swej konstruktywnej krytyki Schoen- berga, Messiaena, Bouleza i Stockhausena, ale najbardziej go po- dziwiano za opracowania o muzyce rosyjskiej. Jednak od swej śmierci w Genewie w 1969 roku, w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat, Robert Mooser lepiej jest znany w świecie anglojęzycz- nym jako ten, który przedstawił dowody z pierwszej ręki na to, że Czajkowski popełnił samobójstwo. W okresie kiedy Mooser po raz pierwszy przyjechał do Peters- burga - należy pamiętać, że było to zaledwie trzy lata po śmierci kompozytora - krążyły rozmaite opowieści o samobójstwie Czajkowskiego. Według jednej z nich kompozytor miał romans z członkiem rodziny cesarskiej - z siostrzeńcem cara, a według niektórych nawet z samym carewiczem. Aleksander dał mu do wyboru: proces o homoseksualizm lub samobójstwo. Kompozytor ponuro porównał się z Sokratesem (którego koniec końców oskar- żono o "demoralizację młodych") i zdecydował się na śmierć po- dobną do tej, jaką wybrał sławny filozof. Car zaproponował mu rewolwer, pierścień z arszenikiem, a może jedno i drugie. Nie od- ważywszy się posłużyć bronią, kompozytor wsypał truciznę do kieliszka z winem. Według innych wersji Czajkowski przeżywał ostry kryzys oso- bisty - wywołany, według niektórych, miłością do swego sio- strzeńca, Boba Dawydowa. Stąd te męczarnie - i tajemnica, jaką okrył program swojej VI Symfonii, naturalnie zadedykowanej Bo- bowi. Od tamtej pory w licznych analizach odczytywano "Pate- tyczną" jako utwór wybitnie autobiograficzny. Zdając sobie w pełni sprawę ze swych uczuć do Boba i małego prawdopodo- bieństwa, by doszło do ich fizycznego spełnienia - głosi jedna teoria - Czajkowski przedstawił całe swoje cierpienie w tym ostatnim, wielkim dziele symfonicznym, traktując je jako prelu- dium do samobójstwa. Nie mogąc liczyć na pomoc przyjaciół, przypuszczalnie zaczął pić nieprzegotowaną wodę w nadziei, że zarazi się cholerą. W ten sposób, podobnie jak podczas swej przy- gody w rzece Moskwie w 1877 roku, mógł popełnić samobójstwo nie naznaczając piętnem własnej rodziny - może nawet pozosta- wiając ją w pełnej nieświadomości tego, co się stało. Podczas stu lat, jakie upłynęły od śmierci Czajkowskiego, powstały różne wersje jego zgonu, jedne bardziej fantastyczne od drugich. W 1993 roku autorowi nawet powiedziano w Peters- burgu, że Modest otruł swego brata za to, że ten uwiódł jego ko- chanka Luciena Guitry'ego. W 1949 roku czasopismo kulturalne Litieraturnaja Gazieta otrzymało list, w którym zapewniano, że Czajkowski został zamordowany przez samego Lwa Bertensona. Doktor ponoć przyznał się do zbrodni, wypiwszy o jeden kieliszek za dużo. Według relacji, przekazywanej w rodzinie z pokolenia na pokolenie, Bertenson na rozkaz cara regularnie podtruwał Czaj- kowskiego. Takie plotki przetrwały lata władzy radzieckiej i były znane na początku lat trzydziestych muzykologowi, pracującemu w archi- wum w Klinie, Gieorgijowi Orłowowi, który już był w posiadaniu innych dowodów. Orłow, studiując w latach dwudziestych kom- pozycję w Konserwatorium Leningradzkim, zaprzyjaźnił się z obiecującym pianistą Nikołajem Bertensonem, synem Wasilija Bertensona, lekarza rodzinnego, który jako pierwszy zaopiekował się Czajkowskim podczas jego ostatniej choroby. Na krótko przed własną śmiercią w 1933 roku, doktor Bertenson zwierzył się Niko- łajowi ze swej tajemnicy w obecności jego przyjaciela Gieorgija Orłowa: powiedział że w rzeczywistości Czajkowski się otruł. Tak się złożyło, że innym kolegą Orłowa z Konserwatorium był Jurij Zander, syn Aleksandra Zandera, jednego z dwóch asys- tentów Lwa Bertensona, obecnych przy łożu śmierci Czajkow- skiego. Według Orłowa młody Zander potwierdził, że jego ojciec też mu powiedział, że Czajkowski odebrał sobie życie. Orłow, urodzony w Astrachaniu w 1900 roku, początkowo pragnął zostać kompozytorem. Jednak po ukończeniu Konserwa- torium Leningradzkiego, gdzie studiował między innymi z Dymi- trem Szostakowiczem, zajął się muzykologią, specjalizując się w bi- bliotekarstwie. Orłow również znał Głazunowa, wówczas dyrek- tora Konserwatorium, który szybko poznał się na jego talentach i mianował go głównym bibliotekarzem. Orłow, nim się rozcho- rował w 1930 roku, nadzorował generalną reorganizację archi- wum Konserwatorium (obejmującego również dokumenty Rosyj- skiego Towarzystwa Muzycznego); to on przypadkowo natknął się na zaginiony rękopis kantaty dyplomowej Czajkowskiego Do radości. Po rocznej rekonwalescencji po poważnej operacji (która dziesięć lat później doprowadziła do jego przedwczesnej śmierci), Orłow został głównym bibliotekarzem Leningradzkiego Towarzy- stwa Filharmonicznego, które pod jego zarządem przejęło archi- wa kilku innych bibliotek muzycznych w mieście. Kiedy rozeszła się wieść o umiejętnościach Orłowa, w 1937 ro- ku zaproszono go do Moskwy, by zrobił to samo, co w Leningra- dzie: zreorganizował bibliotekę Konserwatorium i jeszcze kilku głównych muzycznych archiwów. Należało do nich Archiwum Czajkowskiego w odległym o sto kilometrów Klinie, wówczas szykującym się do obchodów setnej rocznicy urodzin kompozyto- ra. Orłow, pochłonięty pracą w Klinie, stał się w tamtych latach jednym z czołowych badaczy życia Czajkowskiego. Podjął się ska- talogowania wszystkich dzieł kompozytora, sporządził analizę naukową jego metod i technik kompozytorskich, opierając się na rękopisach partytur Damy pikowej i VI Symfonii, "Patetycznej". Borys Gusman, równie energiczny dyrektor muzeum w Klinie, zaprosił go do współpracy przy monumentalnym dziele, mającym być kroniką życia Czajkowskiego, przedstawiającą dzień po dniu; ale przedsięwzięcia tego nigdy nie ukończono z powodu areszto- wania Gusmana w 1939 roku i śmierci Orłowa rok później. To, co zdążono zrobić, zaginęło podczas zawieruchy, wywołanej oblęże- niem, ewakuacją i wojną. W 1935 roku Orłow poślubił jedną z pracownic biblioteki Leningradzkiego Towarzystwa Filharmonicznego, dwudziesto- czteroletnią pracownicę naukową Aleksandrę Sznejerson, która do 1938 roku była zatrudniona razem z nim w Klinie. Chociaż nie należała do etatowych pracowników muzeum, Aleksandra Orło- wa wykonywała w Klinie podwójne zlecenie: dla Archiwum zaczę- ła katalogować korespondencję Czajkowskiego z braćmi, a w mo- skiewskim wydawnictwie była członkiem zespołu, opracowujące- go wielkie, oficjalne dzieło Dni i gody P. I. Czajkowskiego: letopis żizni i tworczestwa ("Dni i lata Czajkowskiego: kronika życia i twórczości"), pierwszej oficjalnej historii życia i dzieł Czajkow- skiego. Oboje pochodzenia żydowskiego, Orłowowie byli szczególnie narażeni w okresie rządów terroru w stalinowskiej Rosji podczas wspólnie przeżytych lat. Jednym z efektów ubocznych rewizjo- nizmu i konspiracyjności, obowiązujących we wszystkich dziedzi- nach życia w Związku Radzieckim, było to, że śmierć Czajkow- skiego stanowiła temat-tabu w Klinie, wówczas kontrolowanym w równym stopniu przez rodzinę kompozytora, jak przez władze radzieckie. Wersja wydarzeń, podana przez Modesta, została przyjęta przez personel jako niekwestionowana prawda; nigdy nie dyskutowano o żadnych z krążących plotek, Gieorgij Orłow nie miał również możliwości, by ujawnić dowody, przedstawione przez ojca Bertensona i syna Zandera. Biorąc pod uwagę to, że jej ojciec, brat i ojczym od 1937 roku siedzieli w więzieniu, Aleksandra Orłowa miała szczególne powo- dy, by się mieć na baczności (pomimo tego, że - jak mówi- "Nie tylko ja wiedziałam o tym, że Czajkowski się otruł. Myślę, że wiedzieli o tym wszyscy dawni mieszkańcy Petersburga/Lenin- gradu"). Więc kiedy się natknęła na artykuły prasowe Modesta oraz Bertensona i zorientowała się, jak bardzo różnią się nie tylko od siebie, ale również jak mało wspólnego mają z prawdą, mogła rozmawiać o swoich wątpliwościach i podejrzeniach wyłącznie ze swoim mężem. Tylko w domu, w wynajmowanej daczy, w której w 1938 roku urodzili się ich synowie-bliźniacy, Orłowowie mogli dzielić się uzyskanymi wiadomościami i rozmawiać o zagadce śmierci Czaj- kowskiego. "AtmoSfera była okropna - wspomina Orłowa.- Woleliśmy prowadzić swoje prace potajemnie i zachować jej wy- niki wyłącznie dla siebie". Ciągle głowili się nad relacjami Modesta i Bertensona, pod nie- którymi względami tak podobnymi, a jednak tak różniącymi się w szczegółach, kiedy Orłow natknął się w papierach Modesta na dwa listy. Do dziś urocza, osiemdziesięcioletnia staruszka, wciąż jeszcze aktywnie pracująca, żywo pamięta jesienne popołudnie 1938 roku, kiedy jej mąż wyszedł z gabinetu Modesta w Klinie i po cichu zaprowadził ją na górę, by pokazać "zdumiewający" do- kument, jaki znalazł. Stanowił on ważne odkrycie w świetle in- nych ukrywanych faktów, którymi Orłow już się z nią podzielił. Razem zbadali dwa listy do Modesta, wysłane wkrótce po śmierci Czajkowskiego. Oba napisał doktor Lew Bertenson, starszy brat Wasilija i najstarszy członek zespołu lekarskiego, opiekujące- go się kompozytorem podczas jego ostatniej choroby. Pierwszy z nich brzmiał następująco: Petersburg, 6 listopada 1893 roku. Mój najdroższy Modeście Iljiczu, Chciałbym Pana uściskać i zapewnić, że jestem głębo- ko wstrząśnięty naszym wspólnym, strasznym nieszczęś- ciem, ale ledwo stoję na nogach, tak że nie mogę wyjść z domu. Okrutna choroba, która zabrała Pana ukochane- go brata, sprawiła, że czuję się związany z nim, z Panem i z tymi wszystkimi, dla których był drogi. Nie mogę odzyskać równowagi po tej wielkiej tragedii, jakiej dane mi było być świadkiem, i nie mogę Panu opisać wszyst- kich tych katuszy, które cierpię teraz. Mogę Panu powie- dzieć tylko jedno: że czuję to, co Pan. Z poważaniem, Pański głęboko oddany Lew Bertenson Tłumaczenia dokonał muzykolog Nicholas Slonimsky, który również się natknął na ten list w archiwum w Klinie, i przekazał je amerykańskiemu pisarzowi Herbertowi Weinstockowi do wyko- rzystania w biografii Czajkowskiego, powstałej podczas II wojny światowej. "To nieprawdopodobne - powiedział Weinstockowi- żeby taki list, napisany w takiej chwili do rodzonego brata Czaj- kowskiego przez lekarza i przyjaciela, zawierał próbę ukrycia prawdziwych okoliczności śmierci Czajkowskiego". Czyżby? Orłow pokazał teraz swojej żonie drugi list od starsze- go z braci Bertensonów, znaleziony w korespondencji Modesta- dokument, który - jak się dziś oficjalnie utrzymuje - zaginął, "jeśli w ogóle kiedykolwiek istniał". Miał formę szczegółowej hi- storii choroby podczas ostatnich dni życia Czajkowskiego: opisy- wał jej symptomy, wnioski lekarzy i zastosowane leczenie i najwy- raźniej był pomyślany, by dodać nieco tak bardzo potrzebnej lo- giki do publicznych oświadczeń, złożonych przez lekarza i brata. Orłowowie stwierdzili, że jest niezwykle podobny do opisu ostat- nich dni życia kompozytora, sporządzonego przez Modesta, za- równo tego opublikowanego na łamach Nowych Wriemii, jak i umieszczonego później w biografii - jak również do wspomnień Wasilija Bertensona w jego pamiętnikach, później przedrukowa- nych w wyraźnie przeredagowanej formie w tomie wspomnień przyjaciół i kolegów Czajkowskiego. "Mimo obecności czterech lekarzy przy łożu śmierci Czajkow- skiego, nadal są ludzie, którzy ośmielają się twierdzić, że wcale nie zmarł na cholerę, tylko się otruł" - pisał Bertenson w oryginalnej wersji swych wspomnień, wydanych w 1912 roku. Powyższe sta- nowi część dłuższego fragmentu, później ocenzurowanego przez radzieckich wydawców, którzy wykreślili następne zdanie: "Czy warto wspominać insynuacje, dotyczące powodów, dla jakich Czajkowski miałby popełnić samobójstwo?" Widocznie nie, tak samo - jak się wydaje - doktor uznał, że nie warta jest wzmian- ki korespondencja jego brata z Modestem, prowadzona w samym środku wrzawy, wywołanej w Petersburgu nagłą śmiercią tak umi- łowanego przez wszystkich Czajkowskiego.' Po śmierci Gieorgija Orłowa w 1940 roku, wdowa po nim przekazała papiery męża jego nauczycielowi, muzykologowi Bori- sowi Asafjewowi, uczniowi Rimskiego-Korsakowa, który awan- sował na stanowisko profesora historii muzyki, teorii i kompozy- cji w Konserwatorium Leningradzkim, a teraz wyraził pragnienie "dokończenia pracy swego ulubionego ucznia". Ale przeszkodziła mu blokada Leningradu, podczas której zaginęły papiery Orło- wa. Aleksandra Orłowa została ewakuowana razem z synami do Nowosybirska. Wywieziono również archiwum Leningradzkiego Towarzystwa Filharmonicznego, w którym ponownie zatrudnio- no ją na czas trwania wojny. Po wojnie, wróciwszy do Leningradu, Orłowa podjęła pracę w miejskim Instytucie Badawczym Teatru i Muzyki, gdzie - jak mówi - "nie raz" słyszała od dyrektora Instytutu, profesora Alek- sandra Ossowskiego, o samobójstwie Czajkowskiego. Ossowski, uczeń (i bliski przyjaciel) Rimskiego-Korsakowa, został miano- wany profesorem historii muzyki i sztuki w Konserwatorium Pio- trogradzkim w 1916 roku, zostając jego prorektorem w 1922 ro- ku, a rektorem podczas późniejszej choroby i nieobecności Gła- zunowa w kraju. W chwili śmierci Czajkowskiego był pracowni- kiem Ministerstwa Sprawiedliwości, gdzie kompozytor sam pra- cował w młodości, i gdzie, jak Ossowski ujął to w rozmowie z Orłową, "znano całą prawdę". Po pięciu latach pracy w Instytucie, w 1950 roku, w okresie apogeum "walki z kosmopolitami" (lub Żydami), Orłowa została * Treść tego drugiego listu-"ducha" od Bertensona do Modesta jest teraz wykorzystywana do podtrzymywania prawdziwości opowieści o cholerze nawet przez badaczy, którzy zaprzeczają jego istnieniu. zwolniona z pracy. Podczas następnych dwudziestu lat, jako nie- zależny pisarz, nie związany z żadnymi radzieckimi instytucjami, stała się znanym biografem muzycznym, wydając znakomite prace o Glince, Musorgskim i Rimskim-Korsakowie. W 1966 roku, zbierając materiały do książki o życiu Glinki, przeprowadziła rozmowę z Aleksandrem Wojtowem, starszym numizmatykiem w Leningradzkim Muzeum Rosyjskim, który był zarazem archiwistą i nieoficjalnym historykiem Cesarskiej Szkoły Prawoznawstwa. Uczęszczał do niej przyjaciel Glinki, Wasyl En- gelhart, podobnie jak sam Wojtow, należący do następnego poko- lenia po Czajkowskim, na którego oczywiście zeszła rozmowa. Orło- wa powiedziała Wojtowowi, że ma "bezsporne dowody", że Czaj- kowski popełnił samobójstwo, najprawdopodobniej zażywając truciznę; ale jak do tej pory dokładna analiza ostatnich dni jego życia nie pozwoliła jej stwierdzić okoliczności ani motywu tego czynu. Wojtow doszedł do wniosku, że mógłby jej pomóc: "Nie znam dokładnie daty tego wydarzenia, ale najprawdopodobniej stanowi ono brakujący element zagadki". Świadom tego, że jest umierający, Wojtow powtórzył Orłowej to, z czego w zaufaniu zwierzyła mu się pół wieku temu Jekatierina Jacobi, wdowa po wybitnym petersburskim prawniku. Przez lata zamierzał sam to spisać, "żeby został tego ślad w historii", ale - jak oświadczył- "przez cały ten czas nie mogłem się do tego zabrać". Upoważnił ją do wykorzystania w charakterze dowodu tego, co jej podyktuje. Jako chłopiec, powiedział Wojtow Orłowej, spędzał wszystkie wakacje w Carskim Siole pod Petersburgiem, u rodziny Nikołaja Borisowicza Jacobiego, zmarłego w 1902 roku, a w latach dzie- więćdziesiątych ubiegłego wieku starszego prokuratora przy sena- cie. Wdowa po Jacobim, Jekatierina Karłowna, była przyjaciółką rodziny Wojtowów. Bardzo mnie lubiła i zawsze serdecznie przyjmowała. W 1913 roku, kiedy byłem w przedostatniej klasie, uro- czyście obchodzono dwudziestą rocznicę śmierci Czajkow- skiego. I właśnie wtedy, widocznie pod wpływem cisną- cych się wspomnień, pani Jacobi w wielkiej tajemnicy opowiedziała mi historię, która - jak wyznała - od dawna nie dawała jej spokoju. Powiedziała, że postanowi- ła mi ją ujawnić, ponieważ jest już stara i uważa, że nie ma prawa zabierać ze sobą do grobu takiego ważnego i strasznego sekretu. "Interesujesz się - powiedziała- historią szkoły i losami jej uczniów, dlatego powinieneś znać całą prawdę, tym bardziej że to taka smutna karta w dziejach szkoły". W 1893 roku, powiedział Wojtow Orłowej, Czajkowski zawarł znajomość z przystojnym, młodym szlachcicem, którym według późniejszych ustaleń był Aleksander Władimirowicz Stenbok- -Fermor, osiemnastoletni bratanek hrabiego Aleksieja Aleksan- drowicza Stenbok-Fermora, bliskiego przyjaciela cara. To, co na- stąpiło, jako żywo przypomina dramat, który miał się rozegrać w Anglii rok później, kiedy to John Sholto Douglas, ósmy markiz Qeensberry, ujawnił przyjaźń Oscara Wilde'a ze swoim synem, lordem Alfredem Douglasem ("Bosie") - przyczyniając się w ten sposób do ruiny, wygnania, a w końcu śmierci Wilde'a. Oburzony hrabia napisał list do cara, skarżąc się na zachowa- nie Czajkowskiego, który wręczył najznamienitszemu prawniko- wi, jakiego znał, Nikołajowi Jacobiemu. Tak się złożyło, że Jacobi był uczniem Szkoły Prawoznawstwa w tym samym czasie, co kompozytor, chodzili nawet do jednej klasy. Prawnik, zapoznaw- szy się z treścią listu, najwyraźniej bardziej się przejął tym, że skandal zaszkodzi opinii ich alma mater, niż ukochanemu przez Rosję - i cieszącemu się międzynarodową sławą - "narodowe- mu kompozytorowi. Dla Jacobiego, według słów Wojtowa, "honor szkolnego munduru był święty". Prawnik natychmiast zwołał w swym domu w Carskim Siole "sąd honorowy", w którego skład weszli wszyscy szkolni koledzy Czajkowskiego, mieszkający wówczas w Peters- burgu. Cała ósemka, łącznie z kompozytorem, przez pięć godzin naradzała się za zamkniętymi drzwiami. Potem Czajkowski wy- szedł "pospiesznie z gabinetu... niemal biegł... nic nie mówił, był bardzo blady i poruszony" - według słów pani Jacobi. "Sąd" oświadczył Czajkowskiemu, że tylko w jednym wypadku mogą nie przekazać listu hrabiego carowi. Zażądali, by odebrał sobie życie. "Czajkowski zgodził się z tą decyzją" i "dzień czy dwa póź- niej Petersburg obiegła wiadomość o śmiertelnej chorobie kompo- zytora". Tajny radca, wówczas zastępca starszego prokuratora, Nikołaj Borisowicz Jacobi (1839-1902) sprawia wrażenie osoby wyjątko- wo odpychającej. Według pamiętników jego bezpośredniego prze- łożonego, głównego prokuratora Wydziału Kryminalnego Senatu, Anatolija Fiedorowicza Koni, "tępy" Jacobi nie zaliczał się "do najlepszych" prokuratorów wśród jego pracowników, był "szcze- gólnie ograniczony i antypatyczny", należał do tych, którzy "uwa- żali za dowód własnej niezależności sprzeciwianie się swemu sze- fowi". Oddelegowany do przeprowadzenia dochodzenia sądowego przeciwko rewolucjoniście Awrinskiemu i innym członkom Rejo- nowego Komitetu Mohylewa, Jacobi ujawnił w tej "godnej poża- łowania sprawie" swoją "bezgraniczną służalczość i obmierzłą nadgorliwość..." "Mając możliwość wpłynięcia na wynik procesu, wykorzystu- jąc pomiatanych prowincjonalnych śledczych, Jacobi, jak dzika bestia żądna krwi, zaczął wykorzystywać proces oskarżonego do zbudowania własnej kariery. Wyjechał do Mohylewa, skąd mi przysyłał nadęte raporty, i wszelkimi możliwymi metodami, hono- rowymi i niehonorowymi, uciekając się do próśb i gróźb, wymusił na Awrinskim przyznanie się do winy. Wtedy Jacobi zaczął trąbić w swoją surmę zwycięstwa. Aby zilustrować "pełnię niegodziwości Jacobiego", Koni doda- je, że jego zastępca poprosił, by przydzielono mu do tej sprawy młodego urzędnika Ceila - "beznadziejnie głupiego, ale młodego i bardzo przystojnego". "Kiedy zapytałem, po co mu potrzebny ten młody człowiek, Jacobi odparł, że kobiety z prowincji muszą znać wiele intymnych szczegółów z życia Awrinskiego, co może się okazać istotne podczas jego procesu". Kilka razy, pisze Koni, był zmuszony "poskramiać gorliwość Jacobiego". Kiedy Jacobi został później senatorem, miał zwyczaj "atakować mnie na spot- kaniach, zielony od hamowanej furii..." Syn znanego, ale niezbyt zamożnego naukowca Borisa Sie- mionowicza Jacobiego, młody Nikołaj uczęszczał do Szkoły Pra- woznawstwa dzięki stypendium państwowemu. Kiedy sam został urzędnikiem, jak wynika z akt, przechowywanych w Rosyjskim Państwowym Archiwum Historycznym, biorąc przykład z ojca wystąpił o stypendia na edukację trojga własnych dzieci, Piotra, Anastazji i Jelizawiety, a nawet o zapomogę na "leczenie niedo- magającej żony", Jekatieriny Karłownej z domu Ganzen (kiedyś uczennicy Antona Rubinsteina). Na początku lat dziewięćdziesią- tych ubiegłego wieku władze przychyliły się do próśb Jacobiego, "biorąc pod uwagę trzydzieści cztery lata jego wyjątkowo sumiennej służby i... brak środków na utrzymanie rodziny". W 1893 roku rodzina Jacobich mieszkała pod Petersburgiem, w modnej miejscowości Carskie Sioło (obecnie Puszkin), gdzie znajdował się okazały Letni Pałac carów. Zajmowali dom przy ulicy Kolpińskiej 11 (obecnie Puszkina) - i tam właśnie odbył się "sąd honorowy". Wśród jego członków, byłych kolegów szkolnych Czajkow- skiego, przebywających w owym czasie w Petersburgu, samych prawników i polityków, było dwóch ludzi, których kompozytor uważał za swych dobrych przyjaciół: Władimir Nikołajewicz Ge- rard (1839-1903), nieodwzajemniona miłość Czajkowskiego w ostatnich latach nauki w szkole, teraz członek rady adwokac- kiej okręgowej izby sądowniczej w Petersburgu oraz znany retor, który niebawem wygłosi uroczystą mowę nad grobem kompozy- tora; i Awgust Antonowicz Gerke (1841-1902), adwokat w biurze radcy prawnego w Wydziale Apelacji Cywilnych Ministerstwa Sprawiedliwości oraz muzyk-amator, któremu Czajkowski nie- dawno zadedykował utwór fortepianowy - jego tytuł, jak na iro- nię, brzmiał Tendres reproches. Oprócz Jacobiego, Gerarda i Gerka w skład "sądu honorowe- go" prawdopodobnie wchodzili tajni radcy: Iwan Nikołajewicz Turczaninow, radca prawny gubernatora Petersburga (i autor wspomnień o Czajkowskim, obejmujących lata nauki w Szkole Prawoznawstwa, napisanych na prośbę Modesta do jego biogra- fii); Aleksiej Wasiljewicz Bielostocki i Nikołaj Nikołajewicz Schreiber, senatorowie z Wydziału Apelacji Kryminalnych; Boris Aleksandrowicz Browcyn, przewodniczący wydziału izby sądow- niczej; i Władimir Pawłowicz Mordwinow, senator i adwokat w Synodzie. Mordwinow był redaktorem jubileuszowego wydania szkolnej księgi pamiątkowej, przygotowanej w 1885 roku specjal- nie na pięćdziesięciolecie szkoły; zamieszczone w niej zdjęcia Czajkowskiego i jego szkolnych kolegów do dziś można oglądać w bibliotece publicznej Petersburga. W bibliotece można również przeczytać odręcznie napisany list kompozytora do młodego szlachcica, który tak pechowo za- władnął jego uczuciami. (O liście tym nie wspominają żadne wcześniejsze biografie Czajkowskiego). Wielce szanowny Aleksandrze Władimirowiczu, Mogę przyjść do Pana jutro dopiero o jedenastej, nie wcześniej. Jeśli to Panu nie odpowiada, proszę o wiadomość. Całkowicie oddany P. I. Czajkowski Oficjalny ton, w jakim zaczyna się liścik, może równie dobrze być ukłonem snoba, jaki tkwił w Czajkowskim, w stronę szla- checkiego pochodzenia jego przyjaciela. Ale rosyjski zwrot, który go kończy - "Ja wies' wasz" - jest bardzo poufały. List nie ma daty ani adresu. Jakiś radziecki archiwista dodał nazwisko Adler- berg w oczywistym zamiarze odwrócenia uwagi od prawdziwego znaczenia dokumentu. Rosyjska Encyklopedia wojskowa podaje, że Aleksander Wła- dimirowicz Stenbok-Fermor, syn hrabiego Władimira Aleksand- rowicza i bratanek hrabiego Aleksieja Aleksandrowicza, był zwią- zany z najbardziej prestiżowym pułkiem w kraju: Gwardią Huzar- ską Jego Cesarskiej Wysokości, której dowódcą był sam car. Od 1904 roku w pułku tym służył również carewicz Aleksiej. W 1901 roku, osiem lat po śmierci Czajkowskiego, Aleksander i jego kuzyn Siergiej, syn hrabiego Aleksieja, zostali obaj miano- wani chorążymi pułku, chociaż później Siergiej awansował trochę szybciej; w 1906 roku był już porucznikiem, podczas gdy Alek- sander nadal tylko chorążym (podoficerem w oddziale kawalerii, noszącym sztandar jednostki). W 1916 roku obaj byli kapitanami, Siergiej kierował operacjami w zakładach górniczych w Wierch- nim Isetianie, Aleksander wciąż służył w kawalerii przybocznej. W następnym roku nazwisko Aleksandra znika z akt wojskowych i wszelkich innych. Wuj Aleksandra, hrabia Aleksiej Aleksandrowicz Stenbok- -Fermor, był tajnym radcą, koniuszym cara, wymienianym jako dworzanin. W Księdze Genealogicznej Stenbok-Fermorowie są opisani jako "stary i bardzo szacowny ród", od lat służący wład- com. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku żona hrabiego Aleksieja, Margarita Siergiejewna, działała w Bractwie Ortodo- ksyjnym świętego Izaaka; ich córka, Margarita Aleksiejewna, była damą dworu carycy. Obaj hrabiowie, najstarsi z szóstki dzieci hrabiego Aleksandra Iwanowicza, należeli do dwudziestego pierw- szego pokolenia, które nosiło ten tytuł, w 1205 roku ich przodek Stenbok był doradcą szwedzkiego króla. Pod koniec siedemnaste- go wieku pułkownikowi hrabiemu Magnusowi Johannowi Sten- bokowi pozwolono dołączyć do nazwiska i herbu nazwisko matki, córki hrabiego Williama Fermora, który zmarł w Anglii "w wyni- ku swojej lojalności dla domu Stuartów". Syn Williama, guber- nator Smoleńska za rządów Katarzyny Wielkiej, "chwalebnie po- prowadził armię rosyjską przeciwko Fryderykowi Wielkiemu w 1758 roku"; ale jego przodkowie z rodu Fermorów walczyli u boku Wilhelma Zdobywcy. Wersja, łącząca śmierć Czajkowskiego ze Stenbokami-Fermo- rami, pozostawała tajemnicą Aleksandry Orłowej przez ponad dziesięć lat, odkąd po raz pierwszy o tym usłyszała od Aleksandra Wojtowa w 1966 roku. Wojtow, wówczas siedemdziesięciocztero- letni, zmarł kilka miesięcy później. Podczas następnych dziesięciu lat, kiedy Orłowa kontynuowała swoją pracę w Leningradzie, nie było "wątpliwości... pośród muzyków i starszych mieszkańców miasta, że Czajkowski popełnił samobójstwo - bez względu na to, jak usilnie muzykologia radziecka starała się podtrzymywać wersję o cholerze, wymyśloną przez jego brata i lekarzy, którzy się nim opiekowali. Opinia publiczna również wierzyła w samobój- stwo, mające związek z homoseksualizmem Czajkowskiego". Nadal krążyło tyle plotek, i to tak rozmaitych, że kiedy przy- jaciółka Orłowej, Lidia Konniskaja, autorka "popularnej, lecz poważnej" książki Czajkowski w Petersburgu, rozmawiała z czy- telnikami na spotkaniach autorskich w Leningradzie w 1970 roku, "otwarcie pytano ją nie o to, czy kompozytor popełnił samobój- stwo, tylko dlaczego to zrobił". Obie kobiety uważały wówczas, że znają odpowiedź, ale czuły się zobowiązane zachować ją w ta- jemnicy. To Konniskaja przedstawiła Orłową Wojtowowi; była również obecna podczas rozmowy w 1966 roku. "Obie zapisywa- łyśmy to, co mówił Wojtow - zapewnia Orłowa - a potem po- równałyśmy nasze notatki". Konniskaja, będąc jedyną poza Orło- wą osobą, znającą sekret Wojtowa, sama próbowała uwzględnić historię "sądu honorowego" w swojej książce w 1969 roku, ale nie pozwolił jej na to radziecki redaktor. Kiedy w 1977 roku Konniskaja też zmarła, Orłowa została je- dyną żyjącą osobą, znającą opowieść Jekatieriny Jacobi. Opubli- kowała ją dopiero w 1980 roku, rok po swej ucieczce na Zachód i osiedleniu się w Stanach Zjednoczonych. "W Związku Radziec- kim - wyjaśniła - stosowałam coś, co się nazywa autocenzurą: wiedziałam, o czym mi wolno pisać, a o czym nie. Przed ucieczką na Zachód nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby ogłosić prawdę o śmierci Czajkowskiego". Rola Orłowej w Archiwum Czajkowskiego pod koniec lat trzydziestych jest teraz pomniejszana przez obecne kierownictwo placówki w Klinie. Orłowa traktowana jest w najlepszym razie jak wrogi świadek, a w najgorszym - jako agentka Piątej Kolumny. Żona Gieorgija Orłowa, mówi pogardliwie aktualna archiwistka, była jedynie "przez krótki czas niepełnoetatowym członkiem ze- społu". Ale nazwisko Aleksandry Orłowej rzeczywiście nie figu- ruje na stronie tytułowej książki Dni i gody P. I. Czajkowskiego, wydanej w Związku Radzieckim w 1940 roku, pośród nazwisk uczonych, którzy "opracowali" dzieło pod redakcją W. Jako- wlewa. W 1940 roku opublikowano również po rosyjsku pierwszy tom książki Pisma k rodnim ("Listy do bliskich"), pierwszej części tego, co w zamierzeniu miało być wielotomowym zbiorem obszernej korespondencji Czajkowskiego pod redakcją Władimira Żdano- wa. Dzięki temu dziełu świat po raz pierwszy otrzymał oficjalną dokumentację dotyczącą homoseksualizmu Czajkowskiego- o czym nie wspomniał Modest w swojej ponoć rzetelnej trzyto- mowej biografii, wydanej w latach 1900-1902. W późniejszej auto- biografii Modest jest znacznie bardziej szczery, jeśli chodzi o ho- moseksualizm swój i brata. Do tej pory nie została opublikowana (chociaż archiwum w Klinie, gdzie przechowywany jest rękopis, zleciło teraz rosyjskiemu uczonemu Walerijowi Sokołowowi przy- gotowanie "autoryzowanego" wydania). Sześć lat wcześniej w swoim komentarzu do pierwszego tomu korespondencji Czajkowskiego ze swoją protektorką, Nadieżdą von Meck, Żdanow otwarcie wspomniał o homoseksualizmie kompozytora, ale czuł się zobowiązany do usunięcia z listów draż- liwych ustępów. Jednak w owych czasach jego postępowanie było zanadto liberalne w opinii radzieckich cenzorów, którzy nakazali natychmiastowe wycofanie książki. Chociaż później wydał jeszcze kilka tomów listów Czajkow- skiego - do pianisty-kompozytora Siergieja Taniejewa i wydawcy Piotra Jurgensona - Żdanow został usunięty ze swojego stanowis- ka i przez dziesięć lat nie dopuszczano go do pracy w archiwum. Oficjalnie zrezygnowano z wydania zbioru Pisma k rodnim; drugi tom, bliski ukończenia, nigdy się nie ukazał. Jednak pięć tysięcy egzemplarzy pierwszego tomu już wydrukowano; zamiast je znisz- czyć, jak się tego spodziewały władze, wydawcy potajemnie roz- prowadzili je między muzykologami i innymi zaufanymi osobami. Chociaż trudne do zdobycia, do dziś zachowały się liczne egzem- plarze. Orłowej udało się przeszmuglować swój egzemplarz tego cen- nego tomu, kiedy w 1979 roku "uciekła przed komunizmem", wy- jeżdżając ze Związku Radzieckiego do Europy, by następnie dołą- czyć do synów, mieszkających w Ameryce. Osiedliwszy się w New Jersey natychmiast odnowiła kontakty z angielskim uczonym Da- videm Brownem, wykładowcą (później profesorem) muzykologii na uniwersytecie w Southampton i międzynarodowego autorytetu w dziedzinie muzyki rosyjskiej, który niedawno rozpoczął własne studia nad Czajkowskim. Po kilku latach z konieczności nie do końca szczerej korespondencji z Orłową, mieszkającą w Związku Radzieckim, Brown zachęcił ją teraz do opublikowania tego, co wie. Wcześniej, za jej zgodą, ujawnił rewelacje na antenie radia BBC, zarówno w kraju przez Radio 3, jak i na całym świecie po- przez World Service. "Wywołały olbrzymie zainteresowanie w brytyjskim środowisku muzycznym" - wspomina. Na Amerykę przyszła kolej jesienią, w listopadzie 1980 roku, kiedy Orłowa wybrała stosunkowo mało znaną nowojorską gazetę rosyjskich emigrantów Nowyj Amierikaniec (w której pracuje je- den z jej synów), by po raz pierwszy przedstawić opinii publicznej wersję śmierci Czajkowskiego, w której istotną rolę odegrał "sąd honorowy". W międzyczasie w swoim skromnym mieszkaniu w Jersey City pracowała nad pełniejszą wersją do publikacji na- ukowej - przetłumaczonej przez Browna, który wówczas po pięciu latach pracy wydał pierwszy z czterech tomów studium "biogra- ficznego i krytycznego" poświęconego Czajkowskiemu i jego mu- zyce, które mu zajmie piętnaście lat. Artykuł miał się ukazać w kwietniowym numerze wiodącego, brytyjskiego czasopisma muzykologicznego Music & Letters. Mniej więcej w tym samym czasie wersja Orłowej została przedstawiona czytelnikom amerykańskim przez Joela Spiegel- mana w magazynie High Fidelity pod tytułem Proces, skazanie i śmierć Czajkowskiego". Sześć miesięcy później ten sam maga- zyn wydrukował dementi oburzonego trio, składającego się z dwóch akademików, Malcolma H. Browna i Simona Karlin- sky'ego, oraz rosyjskiej pisarki emigracyjnej Niny Berberowej. Natychmiastowa riposta Orłowej, znowu na łamach Nowego Amierikanca, została dostrzeżona przez New York Timesa, który zwrócił uwagę znacznie szerszego kręgu czytelników na teorię sa- mobójczej śmierci Czajkowskiego, wywołując kolejną gniewną reakcję tego samego trio tradycjonalistów. Dyskusja trwa do dziś, do czego przyczynia się szeroka wiara w prawdziwość artykułu Orłowej z 1981 roku. David Brown wspomniał o "sądzie honorowym" w miarodajnym biogramie Czajkowskiego w The New Grove Dictionary of Music and Musi- cians (1980), skłaniając Edwarda Gardena do pójścia w jego ślady w piętnastym wydaniu Encyklopedii Britanniki ( 1989). Sama Orłowa rozszerzyła ten temat w kilku późniejszych publikacjach - szczególnie w 1990 roku w "autobiografii" Czajkowskiego, zrekonstruowanej na podstawie jego listów i dzienników. Samobój- stwo kompozytora, który popełnił ten czyn na żądanie jego kole- gów szkolnych, uznano za niekwestionowany fakt, podając go na kopertach płyt, w programach koncertów i innych materiałach. Wśród "zdumionych" (i rozgniewanych) tym rozwojem wypad- ków, winiących "entuzjastyczną reakcję licznych zachodnich mu- zykologów" na "sensacyjne teorie" Aleksandry Orłowej, znalazł się Aleksander Poznansky, historyk kultury rosyjskiego pochodzenia, emigrant, mieszkający i pracujący w Stanach Zjednoczonych na uniwersytecie Yale - jak na ironię zaledwie jakieś sto kilkadzie- siąt kilometrów od Orłowej (ale nigdy się nie spotkali). W 1988 roku, pracując nad swoją własną "psychoseksualną" biografią kompozytora, Poznansky ostro zaatakował artykuł Orłowej. Przyznając, że pogłoski o samobójstwie kompozytora krążą od niemal stu lat, bardzo dużo zrobił, by wykazać, dlaczego "żaden poważny uczony nigdy nie przywiązywał do nich najmniejszej wagi". Dyskusja między Poznanskim, Orłową i innymi uczonymi, zaj- mującymi się Czajkowskim, stała się od tamtej pory bardzo skomplikowana - chwilami zażarta, a nawet pełna inwektyw. Zwolennicy teorii śmierci Czajkowskiego na cholerę i jego samo- bójstwa nie zgadzają się praktycznie we wszystkich, od objawów cholery do natury i zasięgu epidemii w Petersburgu tamtej jesieni, rozporządzeń dotyczących cholery, obowiązujących w owym czasie i tak dalej. Własne rozległe prace badawcze autora tej książki, znacznie wzbogacając teorię "sądu honorowego", jedno- cześnie wskazują na rozmyślne ukrycie prawdy przez Modesta i jego przyjaciół-lekarzy na prośbę samego kompozytora; moim zdaniem Czajkowski rzeczywiście odebrał sobie życie. Nie podlega dyskusji, jak zostało to wielokrotnie wykazane, że historia życia brata, przedstawiona przez Modesta Czajkowskie- go, nie raz rozmija się z prawdą. Przedstawioną przez niego wer- sję śmierci Piotra Iljicza również należy traktować niezwykle po- dejrzliwie, nie tylko z powodu sprzeczności między relacją jego i lekarzy, a nawet nie z powodu innych teorii, które utrzymują się w Petersburgu teraz już od ponad stu lat. Im więcej prawdy o życiu Czajkowskiego wychodzi na jaw, tym wyraźniejszy staje się zakres, do jakiego Modest bezwstydnie ukrywał niewygodne, ale istotne fakty - dotyczące przede wszystkim seksualizmu kompozytora i je- go złożonego stosunku do niego. Nawet tacy "tradycjonaliści", jak Nicholas Slonimsky, mają pretensje do Modesta, że "tak niezręcz- nie ukrywając wszystko wyjaśniające zboczenie seksualne Czaj- kowskiego sprawił, iż czytelnik ma prawo podejrzliwie traktować bezspornie prawdziwe fakty, zawarte w jego biografii". Nie tylko pominięcia i oszustwa Modesta wywołują liczne wątpliwości, dotyczące przyczyny śmierci kompozytora. Do tego dochodzi sto lat ukrywania prawdy przez jego krewnych oraz sie- demdziesiąt lat cenzury władz radzieckich, które blokowały pełne wydanie listów i dzienników Czajkowskiego, by uniemożliwić Rosjanom dowiedzenie się, że ich "narodowy kompozytor" był homoseksualistą. Homoseksualizm, podobnie jak samobójstwo, były w Rosji tematami-tabu niemal przez wszystkie lata od śmierci Czajkow- skiego. Nawet teraz, w Rosji poradzieckiej (gdzie homoseksualizm jest zalegalizowany, ale nadal panuje powszechna niewiedza na jego temat, nie mówiąc już o licznych uprzedzeniach), nie udo- stępniono tak szeroko archiwów, jak się tego spodziewali zachod- ni uczeni - częściowo dlatego, że wśród postkomunistycznych urzędników wciąż przeważa dawny, radziecki sposób myślenia, a częściowo dlatego, że postawa antyzachodnia nadal sprawia, że rosyjska biurokracja niechętnie przystaje na wnikanie "obcych" biografów w prywatne życie ich wielkich postaci publicznych (ro- biąc oczywiście wyjątek, kiedy w grę wchodzą wielkie sumy w za- chodniej walucie). I tak te niezbite fakty, jakie są dostępne, trzeba przeciwstawić propagandzie. Wracając do diagnozy braci Bertensonów, którzy stwierdzili cholerę, chorobę, z którą żaden z nich nigdy wcześniej się nie zetknął - jak wynika z oficjalnych danych, szalejąca latem w Petersburgu epidemia gwałtownie osłabła wraz z nadejściem je- siennych chłodów. 13 października 1893 roku stwierdzono dwieś- cie przypadków cholery; do 6 listopada, dnia śmierci Czajkow- skiego, liczba ta spadła o ponad połowę, do sześćdziesięciu ośmiu, przy jednoczesnym "wyraźnym zmniejszeniu się śmiertelności., Epidemia w dużym stopniu ograniczała się do dzielnic biedoty, gdzie ludzie "mieszkali w przeludnionych izbach, w warunkach braku higieny, nie przestrzegając podstawowych zaleceń lekar- skich... zamożnych i lepiej wykształconych rodzinach, ponieważ skrupulatnie przestrzegały one środków ostrożności. Lekarze nie tylko zabraniali pić surową wodę; zalecali również, by gotować wodę, używaną do mycia". Co więcej, jeśli uważnie czyta się relację Lwa Bertensona (patrz Dodatek B, strony 530-544), doktor gubi cały dzień bezna- dziejnych zmagań kompozytora ze śmiercią, które poza tym tak dokładnie odnotowuje. Według relacji Bertensona, Czajkowski zmarł nie rankiem 6 listopada, ale rankiem dzień wcześniej. Przy- puśćmy, że to zwykła ludzka pomyłka, kiedy Modest obserwował swego konającego w cierpieniach brata, i uznajmy za zrozumiałe, że ci dwaj świadkowie różnią się, jeśli chodzi o występowanie skurczów u kompozytora; ale nawet w takim przypadku jak to możliwe, by osobisty lekarz cara pomylił trzy stadia choroby i skrócił dwa ostatnie dni do jednego, w ten sposób błędnie poda- jąc datę śmierci Czajkowskiego? I dlaczego sporządzony przez niego szczegółowy opis ostatnich dwudziestu czterech godzin nie zgadza się z dwoma dowodami, które są w naszym posiadaniu: biuletynami lekarskimi, wywieszanymi na drzwiach mieszkania o wpół do trzeciej i o wpół do jedenastej w sobotę 5 listopada? Czytamy w nich o "niebezpiecznych symptomach... nie poddają- cych się leczeniu" i "postępującym osłabieniu", co najwyraźniej miało przygotować Petersburg na najgorsze - wtedy, kiedy Mo- dest oświadcza: "położenie nie jest jeszcze beznadziejne", doktor Wasilij Bertenson stwierdza, że może iść "obejrzeć innych pacjen- tów", a Lew Bertenson utrzymuje, że Czajkowski nie żyje od trze- ciej rano. Czy to możliwe, że Czajkowski rzeczywiście zmarł dwadzieścia cztery godziny wcześniej, niż to oficjalnie ogłoszono, czyli w nocy z soboty na niedzielę, z czwartego na piątego listopada? Że innymi słowy Bertenson się nie mylił, jeśli chodzi o czas trwania choroby, a wiadomość o śmierci kompozytora ukryto, jak to ujmuje David Brown, "z powodów najlepiej znanych Modestowi, Bertensonowi i innym?" Jeśli już o tym mowa, dlaczego biuletyny lekarskie wy- wieszano tylko czwartego, zarazem ostatniego dnia śmiertelnej choroby tak sławnego pacjenta? Czy to możliwe, że kompozytor już umarł, a biuletyny "sfabrykowano, by dostarczyć dalszych, niezaprzeczalnych dowodów na podtrzymanie tezy, że śmierć na- stąpiła następnego dnia"? Jeśli tak, dlaczego Modest, Bertenso- nowie i jeszcze cztery osoby, obecne przy łożu śmierci Czajkow- skiego, zwlekali dwadzieścia cztery godziny, nim otworzyli szero- ko drzwi, jawnie łamiąc zarządzenia, dotyczące cholery, by po- zwolić mieszkańcom Petersburga (a później Moskwy) złożyć ostatni hołd nieboszczykowi, wystawionemu w otwartej trumnie? Czy spędzili te dwadzieścia cztery godziny usuwając wszystkie ślady prawdziwej przyczyny śmierci kompozytora, dosłownie za zamkniętymi drzwiami, i fabrykując własną, prywatną wersję wy- darzeń? "Bez względu na to, jaka jest prawda o śmierci kompozy- tora - konkluduje Brown - nie było to to, w co świat miał wierzyć. Gdyby Czajkowski rzeczywiście zaraził się cholerą, ci wybitni medycy, zarówno podczas choroby, jak i po śmierci pacjenta, wy- jątkowo nieodpowiedzialnie lekceważyli podstawowe - obowią- zujące - nakazy sanitarne. "Izolowanie chorych na cholerę- czytamy w ostatnim oficjalnym zarządzeniu - powinno mieć miejsce albo w domu, w którym zachorowali, albo przez przewie- zienie pacjenta z domu do instytucji medycznej..." Podczas ostatnich konferencji lekarskich, na których omawiano środki ostrożności w przypadku cholery, a które odbyły się w Peters- burgu w grudniu 1892 roku i w Moskwie, w marcu 1893 roku, szczególny nacisk kładziono na niebezpieczeństwo zarażenia się przez odchody pacjenta. Bieliznę i pościel należało spalić lub bar- dzo skrupulatnie zdezynfekować. Jednak według słów drugiej żo- ny Jurija Dawydowa, Tamary Fiedorownej, krewni, którzy poży- czyli prześcieradła podczas ostatniej choroby Czajkowskiego (łącz- nie z jej matką, Lubow Pets), otrzymali je z powrotem nie upra- ne. Zakładając, że Modest i lekarze unikaliby najmniejszego ry- zyka zarażenia innych członków rodziny chorobą, na którą Czaj- kowski, tak jak jego matka, najwyraźniej umierał, świadczy to, że podzielili się z najbliższymi krewnymi tajemnicą, iż w rzeczywis- tości wcale nie chodziło o cholerę. Mamy teraz na to inne dowody. Kiedy minęły lata i rodziny Czajkowskich i von Mecków rozrosły się i rozproszyły po całym świecie, ich członkowie zaczęli ujawniać inne wersje wydarzeń, przekazane im przez tradycję rodzinną. W 1981 roku Galina von Meck, owoc związku siostrzenicy Czajkowskiego Anny z synem jego protektorki Nikołaja, była pierwszą osobą, która oświadczy- ła, że okoliczności śmierci Czajkowskiego były "zupełnie inne, niż to przedstawił jego brat Modest". Chociaż sama miała zaledwie dwa latka w chwili śmierci wuja matki, przekazała istotne szcze- góły, które usłyszała od jednej z osób, obecnych u boku Czajkow- skiego podczas ostatnich godzin życia kompozytora: jego sio- strzeńca oraz bliskiego przyjaciela, hrabiego Aleksandra ("Sani") Litkego, wiodącego członka "Czwartej suity". Wiarygodność Litkego jako świadka była podważana przez zwolenników wersji Modesta, jako że we wszystkich źródłach jako data jego urodzenia wymieniany jest rok 1879, co oznaczałoby, że w chwili śmierci kompozytora miał trzynaście lat. Aleksander Po- znansky, chociaż sam powtarza za innymi, że Litke urodził się w 1879 roku, przedstawia go jako "bardzo rozrywanego" aktora- -amatora, występującego w domowych przedstawieniach teatral- nych, który "płynnie mówił po francusku", i któremu "tytuł hra- biego otwierał wszystkie drzwi". Krąg znajomych Litkego był "niezwykle szeroki". Znał "dosłownie wszystkich". I wykonywał "trudne misje" dla Czajkowskiego, który beształ go za jego poglą- dy religijne, uważając je za "herezje", Wszystko to w wieku trzynastu lat? Jak wielu innych biogra- fów, Poznansky powtarza ulubioną anegdotkę Czajkowskiego, po raz pierwszy opowiedzianą przez przyjaciela Litkego z dzieciń- stwa, Aleksandra Chessina, który uważał się za obiecującego kompozytora: otóż jego koledzy klasowi Litke i Władimir Na- prawnik postanowili w tajemnicy zaaranżować spotkanie Chessi- na z Czajkowskim na podwieczorku w petersburskim Grand Ho- telu. Wiadomo (i zgadzają się z tym wszyscy, łącznie z Poznan- skim), że zarówno Chessin, jak Naprawnik urodzili się w roku 1869. Jeśli Litke był dziesięć lat od nich młodszy, jak mogli cho- dzić do jednej klasy? W 1993 roku autor znalazł w Archiwum Historycznym Pe- tersburga dowód, że Litke w rzeczywistości przyszedł na świat 21 grudnia 1868 roku. Czyli, że w chwili śmierci Czajkowskiego miał prawie dwadzieścia pięć lat. W tej sytuacji świadectwo Litkego staje się znacznie bardziej wiarygodne - nie tylko jego dramaty- czna relacja naocznego świadka o powrocie wuja do mieszkania Modesta w czwartek, 2 listopada 1893 roku po południu, niespeł- na trzy dni przed śmiercią. Litke był w pokoju z Modestem, kiedy Czajkowski "wrócił do domu wyraźnie czymś bardzo wzburzo- ny... i poprosił brata o szklankę wody. Kiedy usłyszał, że będzie musiał zaczekać, póki woda się nie zagotuje, nie zważając na pro- testy brata poszedł do kuchni, nalał do szklanki wody z kranu i wypił, mówiąc coś w rodzaju Kto by się przejmował! Co tak zdenerwowało Czajkowskiego? "Nigdy się tego na- prawdę nie dowiemy" - mówi Galina von Meck, co Orłowa i in- ni odbierają teraz jako zaszyfrowaną aluzję do "sądu honorowe- go". W swym artykule, opublikowanym w Music & Letters, Orło- wa wysuwa przypuszczenie, że sąd odbył się we wtorek w ostat- nim tygodniu życia Czajkowskiego, 31 października, w dniu, w któ- rym poza tym drobiazgowy opis zajęć brata, przedstawiony przez Modesta, zawiera podejrzaną lukę. Jednak pomiędzy opubliko- waniem artykułu w 1981 roku a książki w 1990 roku jeszcze raz to rozważyła w świetle relacji Litkego, przekazanej przez panią von Meck, jednym tchem oskarżającą Modesta o kłamstwo. Pani von Meck kwestionowała więcej, niż tylko brak jasności, kiedy właściwie Czajkowski wypił tę nieszczęsną szklankę wody: w środę wieczorem na kolacji w restauracji Leinera, przed poja- wieniem się Modesta, jak relacjonowali obecni; czy też nazajutrz w porze obiadowej w mieszkaniu brata, jak chce Modest. Przede wszystkim chodziło jej o zdyskredytowanie historyjki Modesta o tym, że kompozytor przeklął na łożu śmierci swoją protektorkę, a jej babkę. Cytując za Litkem historyjkę z owym: "Kto by się tym przejmował?", w rzeczywistości uwiarygodnia wersję Modes- ta, że kompozytor wypił wodę w mieszkaniu - nawet jeśli nie podczas obiadu, siedząc przy stole - to jednak w czwartek. Wy- darzenie, według relacji Litkego, miało miejsce "trzy dni" po wy- słaniu przez Czajkowskiego rękopisu partytury VI Symfonii do Jurgensona do Moskwy. Jak widzieliśmy, list przewodni do Jur- gensona został napisany w niedzielę, 29 października, nazajutrz po premierze "Patetycznej", i wysłany wraz z partyturą w ponie- działek, 30. Czyli, że "trzy dni" później oznacza czwartek, 2 listo- pada, dzień, w którym według Modesta jego brat poczuł się źle. Tak czy inaczej, czas, jaki upłynął, był krótszy od okresu wy- lęgania cholery, podawanego przez podręczniki medycyny. Nawet Poznanski przyznaje, że "sławna" szklanka wody "nie mogła być przyczyną" choroby Czajkowskiego - sugerując en passant, że rozbieżności między relacjami Modesta i Bertensona powstały w rezultacie "wyrzutów sumienia Modesta, że nie zdołał uratować bratu życia". Już ten istotny szczegół wystarczy, by podważyć twierdzenie, że Czajkowski zmarł na cholerę - o ile oczywiście nie zaraził się nią w inny sposób. Ostatnio wysunięto tezę, że Czajkowski mógł rzeczywiście za- razić się cholerą - ale zupełnie inaczej, niż pijąc szklankę nie- przegotowanej wody. "Droga odbytniczo-ustna" to eufemizm użyty przez specjalistę w dziedzinie cholery, doktora Walentina Pokrowskiego, przewodniczącego Rosyjskiej Akademii Nauk Me- dycznych, by zasugerować, że kompozytor mógł się zarazić cho- robą w wyniku mało higienicznych praktyk seksualnych z męski- mi prostytutkami Petersburga. Ta teoria została niezależnie przedstawiona w londyńskim The Times przez ich wieloletniego eksperta w dziedzinie medycyny, doktora Thomasa Stuttaforda, który uważa, że Czajkowski "mógł równie dobrze" zarazić się cholerą od jednego ze swych partnerów seksualnych z "centrum" Petersburga.* Nie ma innych dowodów na poparcie tej tezy, ale jeśli Czaj- kowski rzeczywiście zaraził się cholerą w ten sposób, zarówno on sam, jak i Modest z całą pewnością dołożyliby wszelkich starań, by ukryć ten fakt. Za obopólną zgodą mogli więc równie dobrze odegrać incydent ze szklanką wody na użytek rodziny, przyjaciół, wielbicieli i potomnych. W przypadku postaci, otoczonej niemal boską czcią, zarazem szanowanego na całym świecie "ambasado- ra" Rosji i jej muzyki, znani lekarze mogli (i byłoby to całkiem usprawiedliwione) pozwolić swojemu lekarskiemu sumieniu na takie oszustwo. Oddanie takiej przysługi tak sławnemu przyjacie- lowi - na jego własne życzenie, bez konieczności uciekania się do żadnego błędu w sztuce lekarskiej czy też w żaden sposób nie za- niedbując prób ratowania mu życia - nie można byłoby uznać za złamanie przysięgi Hipokratesa. Więc Czajkowski mógł już chorować na cholerę i o tym wie- dział, zanim wypił ową legendarną szklankę nieprzegotowanej wody. Czy to zrobił u Leinera w środowy wieczór, czy nazajutrz w porze obiadowej w mieszkaniu Modesta, staje się całkiem nie- istotne w kontekście okresu wylęgania choroby. Może wypił ją dwa razy. Ale scena u Leinera wydaje się tak świetnie wyreżyse- rowana, w miejscu publicznym, na oczach tylu świadków (i naj- wyraźniej nie zależało mu tym razem na dyskrecji), że zaczyna nabierać pozorów prawdopodobieństwa. Unieśmiertelniona w nie- zliczonych książkach, nawet na filmach i w telewizyjnych progra- mach dokumentalnych, głęboko wryła się w pamięć. Ale skoro Czajkowski chciał, by świat uwierzył, że zaraził się cholerą, pijąc nieprzegotowaną wodę, czy to rozmyślnie, czy przypadkowo, jaki motyw swego czynu pragnął temu światu przedstawić? * Szeroko rozpowszechnione praktyki (o konsekwencjach, z którymi doktor Stuttaford nie raz się zetknął podczas swojej kariery zawodowej) mogły doprowadzić do przypad- kowego połknięcia zarazka cholery. Jeśli chodzi o ten rozdział swego życia, Czajkowski niekoniecznie musiał być "prawdziwym mistrzem higieny", jak to ujął Laroche. Będąc u szczytu swych możliwości, ceniony na całym świecie, wolny od kłopotów materialnych, pełen planów na przyszłość, kompozytor nie miał powodów, by odbierać sobie życia, a nawet je narażać za cenę zaspokojenia pragnienia (poza tym mógł wy- bierać między winem, wódką i wodą mineralną, od których by- najmniej nie stronił, mając to wszystko pod ręką zarówno u Lei- nera, jak w mieszkaniu Modesta). Przez lata żył w lęku, że wyjdzie na jaw jego homoseksualizm; od miesięcy żywił nieodwzajemnio- ną miłość do Boba, czemu tak jasno dał wyraz w swojej VI Sym- fonii. Jedyne, co mogłoby ewentualnie skłonić Czajkowskiego do popełnienia samobójstwa - ostatecznego kroku, nad którym za- stanawiał się już nie raz - była groźba publicznego zniesławienia. I tak wracamy do sprawy "sądu honorowego". W 1987 roku, sześć lat po tym, jak Galina von Meck pu- blicznie zakwestionowała prawdomówność Modesta, rodzina Czajkowskiego znów wyłamała się z szeregów. W małym mia- steczku w środkowych Niemczech odezwała się jeszcze jedna krewna, by potwierdzić, że historia zorganizowanego ad-hoc procesu z udziałem szkolnych kolegów, skrzykniętych przez odpychającego Jacobiego, dotarła do niej od jeszcze jednej oso- by, obecnej przy łożu śmierci Czajkowskiego - jego brata Niko- łaja. Natalia Kuzniecowa-Władimowa jest wnuczką szwagierki Ni- kołaja, Wiery Siergiejewnej Kuzniecowej (z domu Denisowej). Publicystka, zajmująca się sprawami kultury, żona znanego rosyjskiego pisarza Gieorgija Władimowa, pani Kuzniecowa- -Władimowa prenumeruje magazyn literacki Kontinent (a czasem w nim publikuje). To czasopismo w 1987 roku wydrukowało arty- kuł Orłowej, w którym przytoczona jest relacja Wojtowa o "są- dzie honorowym". W korespondencji z Orłową pani Kuzniecowa- -Władimowa potwierdziła, że od dzieciństwa wiedziała "na pew- no", że właśnie to było przyczyną śmierci Czajkowskiego. Babka przekazywała jej "dokładnie taką samą wersję" sądu honorowego - z "wielkim oburzeniem" cedząc przez zęby nazwisko Jacobie- go. Wiera Siergiejewna usłyszała tę historię, według słów jej wnuczki, od swojej siostry Olgi, żony najstarszego brata Czaj- kowskiego, Nikołaja, który był z kompozytorem w mieszkaniu Modesta podczas ostatnich dni jego życia.* Wiera Siergiejewna zmarła w 1955 roku, "w podeszłym wieku, ale w pełni władz umysłowych i zachowując dobrą pamięć". Trzy lata wcześniej, w domu, który zajmowała razem z wnuczką, przy- jęła Jurija Josifowicza Słonimskiego, będącego uznanym autory- tetem w dziedzinie rosyjskiego baletu. Kiedy Słonimski powie- dział, że samobójstwo Czajkowskiego było wynikiem jego niesto- sownych zalotów do dziedzica tronu, Wiera Siergiejewna popra- wiła go. "Nie - powiedziała - chodziło o bratanka hrabiego Stenboka..." Autor, przebywając latem 1993 roku w Petersburgu, dotarł do wdowy po Aleksandrze Wojtowie, Inny, aktualnej opiekunki jego unikalnego archiwum Szkoły Prawoznawstwa. "Ta Szkoła to było życie Aleksandra" - powiedziała pani Wojtowa, rzeźbiarka pra- wie czterdzieści lat młodsza od swego zmarłego męża. Potwierdzi- ła, że jej też opowiedział szczegóły "sądu honorowego" - do- kładnie tak, jak przekazała to Orłowa. W ten sposób wdowa po Wojtowie obaliła próby pewnych "zwolenników teorii cholery" zdyskredytowania kontaktów Orłowej z jej mężem przez twier- dzenie (kiedy już nie żył), że odmówił podpisania jej wersji roz- mowy z nim. Nadal przezorna z uwagi na tradycjonalizm, panujący w "no- wej" Rosji, pani Wojtowa wolała trzymać się z dala od tej kon- trowersyjnej sprawy. Tym niemniej ciekawe, że użyła (kiedy pra- cowały kamery BBC) dokładnie tego samego zwrotu, który Orło- wa cytuje za jej mężem - "To był smutny rozdział w dziejach szkoły" - pomimo że twierdzi, iż nie zna artykułu Orłowej (który oczywiście nie został przedrukowany w Rosji). Pokazując archiwum swego męża, od czworokątnych czapek po szkolne zdjęcia kompozytora, pani Wojtowa przytaczała opo- wieści o tym, jak uczniowie Szkoły Prawoznawstwa regularnie organizowali "sądy koleżeńskie", by oceniać uczniowskie "prze- winienia" bez wtajemniczania w nie personelu szkoły. Uderzający tego przykład można znaleźć we wspomnieniach * Autor niedawno odnalazł panią Kuzniecową-Władimową w niemieckim mieście Nie- dernhausen. Po dwóch długich rozmowach telefonicznych, podczas których ponownie potwierdziła rodzinne rozmowy o sądzie honorowym, niespodziewanie cofnęła obietnicę spotkania się. Jak się okazało, miała nadzieję, że wróci do Rosji, by odszukać takie dowody, jak dziennik babki; jeśli znalazłaby coś znaczącego, wolałaby sama to opubli- kować. Władimira Taniejewa, starszego brata pianisty Siergieja, przyja- ciela Czajkowskiego, uczącego się w Szkole dwa oddziały niżej od kompozytora. W 1860 roku, według relacji starszego z braci Ta- niejewów, uczeń Władimir Zubow "napadł na młodszego ucznia i zgwałcił go" w parku w Pawłowsku, na przedmieściach Peters- burga. Zanim ta wiadomość dotarła do szkolnych władz, Tanie- jew osobiście zwołał uczniowski "sąd koleżeński" i na ochotnika podjął się roli oskarżyciela. Kilku studentów wystąpiło w charak- terze obrońców: argumentowali, że incydent miał miejsce poza te- renem szkoły, a nawet że to "prywatna sprawa" między napastni- kiem a ofiarą. Zdaje się, że Zubow był w szkole lubiany. Ponie- waż sympatie były wyraźnie po stronie oskarżonego, Taniejew (jak sam pisze) ograniczył się do pewnej prawniczej "żonglerki" i zgodził się na ostracyzm, chociaż pierwotnie domagał się usunię- cia Zubowa ze szkoły. Okazało się to zręcznym posunięciem, jako że w wyniku procesu doszło do zerwania wszelkich kontaktów z oskarżonym przez "znaczną większość" uczniów. Epizod ten cytowany jest przez samego Poznansky'ego - co zakrawa nieco na ironię w świetle jego niemal obsesyjnego prag- nienia zdyskredytowania Orłowej i jej teorii o "sądzie honoro- wym", a obronie Modesta, zapewniającego, że Czajkowski zmarł na cholerę. Mimo jego znacznej wiedzy i pionierskich badań, dotyczących seksualności kompozytora, centralna teza Poznan- sky'ego oparta jest na wysoce wątpliwym założeniu, że Czajkow- skiemu było zupełnie dobrze z własnym homoseksualizmem. "Moim zdaniem - pisze - nie ma żadnych dowodów jakich- kolwiek wyrzutów sumienia wywołanych jego odmiennością płciową w ciągu całego jego życia", chociaż nawet on przyznaje, że doszło do "krótkotrwałego" kryzysu małżeńskiego w latach 1876-1877. To wyraźnie przeczyłoby własnym zapatrywaniom Czajkow- skiego na tę kwestię, stanowiącą centralną oś jego życia, jak to wynika z licznych cytatów, zamieszczonych w tej książce. Żeby wziąć tylko garść przykładów: przed "kryzysem małżeńskim" w styczniu 1875 roku byliśmy świadkami, jak zwierzał się Anatoli- jowi, że to jego homoseksualizm spowodował "głęboki rozłam" między nim a resztą społeczeństwa: "Przez to jestem wyniosły, stronię od ludzi, zdradzam chorobliwą nieśmiałość, nie ufam ni- komu - jednym słowem mam tysiąc cech, które sprawiają, że jestem bardziej nietowarzyski..." Rok później Czajkowski jeszcze dosadniej to wyraził w liście do Modesta: Wydaje mi się, że nasze skłonności są największą i naj- trudniejszą do pokonania przeszkodą na drodze do nasze- go szczęścia, i że musimy walczyć z całych sił z naszą na- turą... nie tylko, by uciszyć plotki, [ale) dla siebie samych, dla własnego spokoju... Na zawsze zerwę z dawnymi na- wykami i postaram się, by więcej mnie nie zaliczano do grona [homoseksualistów]... Nie myślę o niczym innym, tylko o pozbyciu się tej zgubnej namiętności. To postawa, której - zdaniem Poznansky'ego - Czajkowski z czasem się pozbył. Tymczasem wszystko dowodzi czegoś wprost przeciwnego - od listów i dzienników po samą muzykę, włącza- jąc Patetyczną, podczas komponowania której pisał w swoim dzienniku o obsesyjnej miłości do siostrzeńca: "Cóż ze mnie za potwór". W swoich próbach podważenia prawdy, którą Czajkowski sam od czasu do czasu formułował - że jest "męczennikiem swe- go homoseksualizmu" - Poznansky ucieka się nawet do argu- mentu, że kompozytor "w końcu zaczął traktować swoją odmien- ność jak coś, z czym walka jest daremna, a nawet jak normalną cechę swojej osobowości... Stopniowo udało mu się pogodzić swo- je wewnętrzne potrzeby z moralnością, panującą w jego czasach, bez żadnego poważniejszego uszczerbku dla własnej psychiki". Jeśli na obalenie tej tezy potrzebne jest coś więcej, niż słowa sa- mego kompozytora, bardziej subtelne podejście można znaleźć w dziele brytyjskiego muzykologa i specjalisty od Czajkowskiego, Henry'ego Zajączkowskiego, którego badania "po linii psycho- analizy" wskazują raczej na "poważne podświadome zahamowa- nia uczuć seksualnych u kompozytora": Jedną z konsekwencji tego może być nadmierne po- błażanie własnym popędom płciowym jako rodzaj fałszy- wego rozwiązania sytuacji: człowiek w ten sposób wmawia sobie, że akceptuje swoje pobudki seksualne. Dopełnie- niem tego i również psychologicznym mechanizmem obronnym byłoby właśnie ubóstwianie przez Czajkow- skiego wielu młodych mężczyzn z własnego kręgu [sa- mozwańcza "Czwarta Suita"], na co zwraca uwagę sam Poznansky. Jeśli reakcją kompozytora na ewentualnych partnerów seksualnych było albo ich wykorzystanie i po- rzucenie, albo bałwochwalczy zachwyt, świadczy to o tym, że nie potrafił stworzyć integralnego, trwałego związku z innym mężczyzną. To, z pewnością, było tragedią [Czaj- kowskiego]. W nie opublikowanej odpowiedzi na ataki Poznansky'ego na jej pracę Aleksandra Orłowa zapewnia również, że "listy Czaj- kowskiego, które powstawały przez lata, jak również jego dzien- niki stanowią wystarczające potwierdzenie, że nigdy nie pogodził się ze swoją odmiennością. Był zrezygnowany, nie widząc możli- wości poprawy, to wszystko". Autor całkowicie się z tym zga- dza. Wśród Rosjan, którzy nie opuścili swojej ojczyzny, a sta- nowczo popierali taki pogląd w rozmowach ze mną, cytując listy i dzienniki kompozytora, są jeden z nielicznych biografów Czaj- kowskiego, który jest zarazem postacią "aprobowaną" w Klinie, Borys Nikitin, i wybitny pisarz Jurij Nagibin, autor noweli o przyjaźni kompozytora z panią von Meck i scenariusza zna- nego radzieckiego filmu z 1970 roku o życiu Czajkowskiego (w którym w roli kompozytora wystąpił głośny "rosyjski Ham- let", Innokientij Smoktunowski). Po przeczytaniu teorii Orłowej w niedawno wydanej biografii Czajkowskiego autorstwa Nikiti- na - w której po raz pierwszy publicznie ją przedstawiono w Rosji - Nagibin należał do tych, którzy ją szerzej upowszech- nili. Pośród znakomitości przyznających, że Czajkowski był osobą "przeżywającą katusze", który niemal na pewno zginął z własnej ręki, są jeden z największych dwudziestowiecznych in- terpretatorów jego muzyki, pianista i dyrygent Władimir Aszke- nazy, oraz brytyjski pianista Peter Donohoe, laureat Międzyna- rodowego Konkursu Pianistycznego imienia Czajkowskiego w 1982 roku. Nawet Polina Wajdman, starsza archiwistka w Muzeum Czaj- kowskiego, która na tyle się ugięła, by dyskutować na temat ho- moseksualizmu - rzadkość w Klinie - robi wyraźne rozgrani- czenie między młodymi ludźmi, w których kompozytor kochał się platonicznie, takimi jak jego siostrzeniec, a tymi, z którymi prag- nąc zaspokoić wymagania swojej natury uciekał się do kontak- tów, które dzisiaj nazywamy "przygodnymi". Cytując desperacką obronę Czajkowskiego, że "nie ma się czego wstydzić", Wajdman utrzymywała, że miał na myśli wyidealizowaną miłość homo- seksualną, platoniczną bądź nie. Zgodziła się, że wszystkie uwagi o rozmaitych innych przelotnych znajomościach cechowały wy- rzuty sumienia i wstręt do samego siebie.* Mimo wszelkich wysiłków obozu, optującego za cholerą, pa- nuje jednomyślność, że chociaż wiele osób z kręgu Czajkowskiego naturalnie znała jego upodobania i przyzwyczajenia seksualne, żył w ciągłym, śmiertelnym strachu przed szerszym ujawnieniem in- formacji o jego "odmienności", szczególnie u potomnych. Pate- tyczna z całą pewnością zawiera aluzje do śmierci, ale nie trzeba traktować jej jako swego rodzaju listu samobójcy - co jest oczy- wistym absurdem, uwzględniając czas powstania utworu - by dojść do tego smutnego wniosku. Dowody są wszędzie, we własną ręką kreślonych słowach i między wierszami, pomimo wszelkich starań radzieckich cenzorów i rodziny, by je ukryć. Przy braku jakichkolwiek nowych dowodów - a nic nie wskazuje na to, by cokolwiek nowego wyłoniło się z archiwum w Klinie - wniosek, że Czajkowski popełnił samobójstwo, rodzi się wraz z podejrzeniami, jakie wywołuje lektura biografii autor- stwa Modesta, jak dowiedliśmy celowo wprowadzająca w błąd w licznych szczegółach (przede wszystkim ani słowem nie wspo- minająca o homoseksualizmie kompozytora). W przedstawionym w niej portrecie psychologicznym nie ma nic, co można znaleźć w dostępnych źródłach: na przykład o skłonnościach Czajkow- skiego do napadów melancholii i ciągle powracających w listach i dziennikach myślach samobójczych, o próbie odebrania sobie życia w następstwie nieudanego małżeństwa. A kończy się prze- konaniem, że wstydził się swych inklinacji, że wolałby umrzeć, niż dopuścić do tego, by je poznał świat, a także zrobiłby wszystko, by po jego śmierci nie wyszły na jaw. W tym kontekście fakt, że śmierć Czajkowskiego nastąpiła tak niespodziewanie - ostro kontrastując z wielce optymistycznymi wydarzeniami w jego życiu w owym czasie - sprawia, że bardziej prawdopodobna staje się coraz lepiej udokumentowana teoria "sądu honorowego". David Brown jest jednym z tych, którzy przyznają "bez cienia wątpliwości", że Czajkowski popełnił samo- * Wajdman później wysunęła sugestię, że czysty wysiłek fizyczny, związany z kompono- waniem Patetycznej i dyrygowaniem nią, mógł osłabić system odpornościowy Czaj- kowskiego do takiego stopnia, że zaraził się cholerą o normalnym okresie wylęgania. bójstwo. Co się zaś tyczy "sądu honorowego": "Wydaje się dzi- waczny, ale nie więcej niż inne, dobrze udokumentowane wyda- rzenia z życia kompozytora. Należy to traktować poważnie, cho- ciaż nie zostało ani udowodnione, ani obalone". Końcowe argumenty przeciwko "sądowi honorowemu" obra- cają się wokół stosunku ostatniego cara do homoseksualizmu, tak w teorii, jak w praktyce. Chociaż zabroniony i teoretycznie zagro- żony karą utraty praw cywilnych i zesłaniem na Syberię, homo- seksualizm szerzył się we wszystkich warstwach społecznych, w tym również w kręgach dworskich. Artykuł 995 kodeksu karnego, obowiązującego na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, głosi: "Każdy, skazany za niezgodne z naturą mużelożstwo [stosunek analny między mężczyznami] zostanie pozbawiony wszystkich praw i zesłany na Syberię. Jeśli jest chrześcijaninem, będzie również podlegał karze Kościoła, wymierzonej zgodnie z zaleceniami jego duchowego doradcy". Ale atmosfera, panują- ca w Rosji u schyłku dziewiętnastego wieku, nie przypominała tej z wiktoriańskiej Anglii (i prawdę mówiąc za rządów obecnego ga- binetu w Wielkiej Brytanii), gdzie jedyną obowiązującą zasadą by- ło (i pozostaje do dziś) "Nie daj się przyłapać". To jedyna zasada, którą Czajkowski najwyraźniej złamał. W atmosferze takiej hi- pokryzji nie ma podstaw wątpić w "sąd honorowy" wysuwając argumenty, że kilku jego członków też było homoseksualistami. Nawet jeśli to prawda, co wydaje się bardzo prawdopodobne, wątpliwe, by stanowiło to jakąkolwiek przeszkodę dla cynicznego wyparcia się jednego spośród swoich, kiedy stał się potencjalnym źródłem zagrożenia dla wszystkich. Aleksander Poznansky nie szczędzi trudu, starając się udo- wodnić, że Czajkowski nie miał się czego obawiać, gdyby jego tajemnica wyszła na jaw: "Brak informacji, by w ciągu całego stu- lecia wszczęto chociaż jedno postępowanie sądowe oskarżając o praktyki homoseksualne kogoś cieszącego się niekwestionowa- ną popularnością". Następnie próbuje wykazać, że w dziewiętna- stowiecznej Rosji "osoby szeroko znane z tego, że są homoseksua- listami" piastowały "liczne odpowiedzialne stanowiska państwo- we, odgrywając ważną rolę w życiu politycznym i kulturalnym kraju". Homoseksualizm brata cara, wielkiego księcia Siergiusza, drugiego syna Aleksandra II, był na tyle znany, że stanowił temat dowcipów. Poeta Apuchtin, wieloletni przyjaciel kompozytora, "nie krył się ze swoim homoseksualizmem, nigdy się nie bał ani nie czuł zażenowany, a nawet często sam z siebie żartował". Dwie okoliczności, odnoszące się zarówno do Apuch- tina, jak i Czajkowskiego, sprawiały, że mogli się czuć zu- pełnie niezagrożeni: po pierwsze, należeli do klasy uprzy- wilejowanej i podzielali jej poglądy polityczne... a po dru- gie, obaj zachowywali rozsądek... unikając prawdziwych ekscesów i wiedząc, jakie są granice dyskrecji, taktu i do- brego smaku. Wszystko to może i jest prawdą, ale Czajkowski miał zupełnie inny charakter niż Apuchtin, zawsze krępowała go jego seksual- ność. Dyskusyjne jest również twierdzenie, jakoby zawsze postę- pował "rozważnie" - szczególnie w przypadku młodego Alek- sandra Stenboka-Fermora. Ale przede wszystkim miał świado- mość tego, że wyższe sfery Petersburga, chociaż gotowe przy- mknąć oko na zachowanie rodziny carskiej czy innych znanych osób, tym niemniej uważały homoseksualizm za "występek"- straszne słowo, użyte przez idola Czajkowskiego, Lwa Tołstoja, w jego Zmartwychwstaniu. Sam Poznansky cytuje jednego ówczes- nego komentatora, W. P. Obninskiego, mówiącego: Wstydliwej przywarze folguje sobie wielu znanych mieszkańców Petersburga: aktorów, pisarzy, muzyków, wielkich książąt. Ich nazwiska są na ustach wszystkich, wielu wyśmiewa ich styl życia. Niezliczone są skandale, wywołane przez ujawnienie ich przygód, ale te plugastwa rzadko kończą się procesem sądowym. I to jest właśnie to, na co obrońcy Modesta pozostają ślepi. Czajkowski sam na poły wierzył, że jego seksualność jest "przy- warą"; i przede wszystkim bał się publicznego ujawnienia tego, o czym wiedział jedynie krąg najbliższych mu ludzi, a nie procesu sądowego, zesłania na Syberię - czy na francuską Riwierę. Nie ma znaczenia, że Poznansky odrzucił (zresztą niesłusznie) wniosek Orłowej, że Czajkowski raczej wolałby odebrać sobie życie, niż przystać na wieczne wygnanie z kraju zwracając uwagę, że pięt- naście lat temu wyjechał za granicę "by uniknąć ewentualnego skandalu po nieudanym małżeństwie". Nie trzeba nawet przypo- minać, że w listach, pisanych z zagranicy w ostatnich latach życia kompozytora, bardziej niż kiedykolwiek widoczna jest tęsknota za krajem, co zdaje się świadczyć, że mógł równie dobrze uważać za rzecz nieznośną perspektywę spędzenia starości na wygnaniu, z daleka od ukochanego, rosyjskiego krajobrazu, przyjaciół i ro- dziny. Najistotniejsze jest tutaj to - czego nie potrafią zrozumieć zwolennicy teorii śmierci na cholerę - że Czajkowski bał się sa- mego ujawnienia prawdy, a nie konsekwencji tego faktu. By przyjąć lub odrzucić opowieść o "sądzie honorowym", wca- le nie trzeba rozwiązać kwestii (czy nawet podzielać wątpliwości Orłowej), kiedy dokładnie miał on miejsce. Wtorek wydaje się bardzo prawdopodobny ze względu na podejrzaną lukę w biogra- fii autorstwa Modesta i ponieważ pociągałby za sobą drugie spot- kanie z Awgustem Gerkem, rzekomym prawnikiem Bessela, ale również, jak się zdaje, członkiem "sądu honorowego", a przy tym osobą być może najbliższą Czajkowskiemu z tego grona. Dlatego też Gerk byłby najlepszym kandydatem, by spotkać się z kompo- zytorem, rzekomo w imieniu wydawcy Bessela. Ale w rzeczywi- stości chodziło o dostarczenie arszeniku, który następnego wie- czoru kompozytor być może popił u Leinera ową słynną szklanką nieprzegotowanej wody. Z pamiętników Bessela wynika, że Czajkowski i Gerk spotkali się w poniedziałek, 30 października, "by przenegocjować umowę, zawartą z moją firmą [w kwietniu 1874 roku], dotyczącą Opry- cznika". Następnego dnia, czytamy dalej, przygotowano nową umowę. Ostatecznie wszystko to okazało się stratą czasu, ponie- waż firma i tak zachowała "wszystkie prawa do tantiem autora" i Bessel wyjaśnia dlaczego: "W środę 1 listopada Gerk zaniósł nową umowę do mieszkania Czajkowskiego, ale nie została ona podpisana". Wyróżnienie jest moje dla podkreślenia zaskakują- cego faktu, że Czajkowski nie podpisał umowy, do której przy- wiązywał na tyle dużą wagę, że mimo natłoku innych zajęć znalazł czas, by osobiście ją renegocjować. Czyżby myślami był gdzie in- dziej, a rozmowa z jego dawnym kolegą szkolnym, teraz prawni- kiem, dotyczyła zupełnie innych spraw? Czy to właśnie mogło być owo spotkanie - o którym Modest oczywiście nie wspomina, przypisując bratu inne zajęcia tego dnia - na którym wyznaczo- ny przedstawiciel wywołał takie poruszenie na kompozytorze, wręczając mu truciznę, zaleconą przez "sąd honorowy"? Objawy zatrucia arszenikiem są "bardzo podobne" do sympto- mów cholery, jak to ostatnio potwierdził dyrektor brytyjskiego Krajowego Wydziału Trucizn, doktor John Henry z londyńskiego szpitala Guy's. Klasycznymi objawami są ostra biegunka, do któ- rej wkrótce przyłączają się wymioty, co prowadzi do zapaści i śmierci "kilka dni później" w wyniku niewydolności nerek. "W przypadku Czajkowskiego - potwierdza doktor Henry- objawy, o jakich czytałem [w raporcie dotyczącym ostatniej cho- roby] wydają się bardzo dobrze pasować do zatrucia arszeni- kiem". W owych czasach, jak zauważa doktor Henry, arszenik był bardzo łatwo dostępny, ponieważ używano go jako trutki na szczury, stanowił także składnik niektórych leków, które "były niezwykle trujące, jeśli zażyło się zbyt dużą ich dawkę". Więc "łatwo byłoby zdobyć" arszenik, a Czajkowski - a być może członkowie "sądu honorowego", natomiast z całą pewnością leka- rze - wiedzieliby o podobieństwie objawów zatrucia nim do symptomów cholery. Dla doktora Henry'ego jest całkowicie prawdopodobne, że Czajkowski zmarł w wyniku otrucia arszeni- kiem, uciekając się do tego "zgrabnego wybiegu" by "próbować przedstawić swoją śmierć jako spowodowaną przez cholerę". Jego zdaniem jedynym sposobem rozwiązania tej zagadki byłaby eks- humacja zwłok, w których ślady arszeniku pozostałyby nawet po stu latach. Do takiego samego wniosku doszedł Nikołaj Blinow, mikrobiolog, który w 1988 roku przedstawił argumenty za cholerą przed Komisją Dochodzeniową Muzeum Glinki w sprawie wyjaś- nienia okoliczności śmierci Czajkowskiego. Sprawy nie rozstrzyg- nięto. Logiczny scenariusz wygląda następująco: "sąd honorowy" na- legał, by w ciągu tygodnia Czajkowski popełnił samobójstwo, a le- karze poradzili mu, by udawał cholerę po zażyciu arszeniku, uni- kając w ten sposób hańby i zdemaskowania. Jeśli przyjąć to wszystko, a przynajmniej to, że Gerk zdobył arszenik i wręczył Czajkowskiemu, szczególnej ironii nabrałby fakt, jak zdumiewa- jąco istotną rolę odegrali na pogrzebie Czajkowskiego ludzie, któ- rzy nie byli jego szczególnie bliskimi przyjaciółmi, absolwenci szkoły, do której nigdy nie był zbytnio przywiązany. Okazuje się, że ci, którzy złożyli pierwszy wieniec i prowadzili pierwsze requiem, byli tymi samymi, którzy kilka dni wcześniej skazali go na śmierć. To, co nastąpiło później, musiało być straszne - dla każdego, nie mówiąc już o człowieku tak utalentowanym i wrażliwym, ma- jącym przed sobą jeszcze wiele lat życia, a tyle muzyki w sobie; cztery dni umierał, zadając sobie przeraźliwe cierpienia przez za- żywanie małych dawek trucizny - i wymógłszy na swym bracie, lekarzach i innych obecnych uroczystą przysięgę, by ogłosili świa- tu, że padł ofiarą cholery. Później, w niektórych przypadkach, wyrzuty sumienia okazały się silniejsze od złożonej obietnicy. Jeszcze jedna rzecz zakrawa na ironię w świetle prawnych i towarzyskich subtelności dylematu, którego sam Czajkowski widział tylko to jedno, proste rozwiązanie. Car Aleksander III był nie tylko wielkim wielbicielem jego muzyki; świetnie zdawał sobie sprawę z homoseksualizmu, szerzącego się pośród jego dworzan, a nawet bliskich krewnych, z których nie jeden zajmował wysokie stanowiska publiczne i państwowe. "A jak dotąd żadnemu włos nie spadł z głowy - powiedział podobno car dowiedziawszy się o śmierci Czajkowskiego. - Mamy wielu książąt i baronów, ale tylko jednego Czajkowskiego". Gdyby car otrzymał list ze skargą na niedyskrecję swego ulu- bionego kompozytora, można być niemal pewnym, że wyrzuciłby go do kosza. Ale to raczej jeszcze przemawia za samobójstwem. Podkreśla podstawowe założenie, związane z "sądem honoro- wym": że kompozytor wolałby śmierć niż zdemaskowanie, bez względu na konsekwencje. Czajkowski zawsze powtarzał, że najdumniejszy był tamtego wieczoru pod koniec 1876 roku, kiedy siedział obok Tołstoja i widział, jak Andante cantabile z jego I Kwartetu smyczkowego wzruszyło tego wielkiego pisarza do łez. Miał nadzieję, że będzie to początek przyjaźni, do której nigdy nie doszło, dając Czajkow- skiemu powód do wypowiedzenia pod nosem kilku krytycznych słów o poglądach pisarza na muzykę i inne sprawy. Ale w głębi serca pozostał jego gorącym wielbicielem i był niezwykle dumny, kiedy opuszczając Amerykę ujrzał swoje nazwisko obok nazwiska Tołstoja z komentarzem, że "to dwaj najwięksi żyjący rosyjscy artyści". Dla Czajkowskiego Tołstoj był "wielkim znawcą ludzkiej duszy". Dowiedziawszy się o śmierci kompozytora siedemnaście lat po tamtym "pamiętnym" wieczorze, Tołstoj bardzo się wzruszył. "Dwie wielkie łzy potoczyły się po jego policzkach", kiedy mówił przyjacielowi, spotkanemu przypadkiem na moskiewskiej ulicy, o śmierci kompozytora. "Bardzo mi przykro z powodu Czajkow- skiego - napisał Tołstoj do swej żony - żal mi go jako człowie- ka, w którym coś jest niezupełnie jasne, nawet bardziej niż jako muzyka... To czyste i porządne; naturalne, a jednak nienaturalne". Czyż może być lepsze epitafium dla Czajkowskiego? Czy moż- na lepiej podsumować zaintrygowanie potomnych tajemnicą, ota- czającą jego śmierć? Parafrazując Tołstoja, burzliwe życie Czaj- kowskiego sprawia, że "sąd honorowy", który skazał go na przedwczesną, samobójczą śmierć, jest jak najbardziej możliwym do przyjęcia, a nawet ponuro stosownym rozwiązaniem. Epilog Naturalne, a jednak nienaturalne Nadieżda von Meck przeżyła Czajkowskiego zaledwie o dwa miesiące; zmarła w Nicei 13 stycznia 1894 roku. Spytana, jak jej teściowa przeżyła śmierć Czajkowskiego, Anna Dawydowa von Meck odparła po prostu: "Nie przeżyła jej".' Protektorka i powierniczka kompozytora nigdy nie przerwała milczenia, nie poprosiła również jego rodziny o zwrot wszystkich tych listów, w które "włożyła całe swoje serce i w których obnaży- ła duszę". Pani von Meck zmarła najwyraźniej przekonana, że jej przyjaciel "zachował się jak dżentelmen" i zadośćuczynił jej proś- bie, by zniszczył wszystkie jej listy, szczególnie ów najbardziej osobisty. Zapewnił ją, że "postąpił zgodnie z jej życzeniem... i pie- czołowicie schował [ten list] razem z pozostałymi". Po śmierci, jak za życia, Czajkowski okazał się hojny przede wszystkim dla tych, którzy byli najbardziej potrzebujący. W tes- tamencie, sporządzonym w 1891 roku, zapisał jedną siódmą ma- jątku swemu służącemu, Aleksiejowi Sofronowowi, a resztę - sy- nowi Tani, Georges-Leonowi. Liczący wówczas dziesięć lat i po- zostający pod opieką Nikołaja, Georges-Leon Czajkowski miał również otrzymywać 1200 rubli rocznie tytułem tantiem za utwory kompozytora, a Aleksiej - 600 rubli, jak również cały "majątek ruchomy", głównie meble. Modestowi, autorowi libretta Damy pikowej i Jolanty, przypadła jedna piąta tantiem z tych oper z za- strzeżeniem, by otrzymywał rocznie nie mniej, niż 1800 rubli. Większość tantiem i wszystkie prawa autorskie zostały zapisa- ne Bobowi Dawydowowi. Kompozytor opatrzył legat klauzulą, zobowiązując siostrzeńca do dzielenia się wszystkimi dochodami z krewnymi według swojego uznania. Zaskakujące, że Piotr Czaj- kowski ustanowił dla swej nie kochanej żony Antoniny roczną pensję w wysokości 1200 rubli. Trzy lata po śmierci męża Antoninę umieszczono w zakładzie dla umysłowo chorych pod Petersburgiem, gdzie spędziła ostatnie dwadzieścia lat życia. Cztery lata przed śmiercią w 1917 roku wdowa po Czajkowskim wydała dość ciepłe (nawet jeśli mało wia- rygodne) wspomnienia o mężu, w których można się natknąć na takie zdania: "Przez całe życie nie zapomniałam jego niezwykłych, cudownych oczu. Błyszczą nawet teraz, kiedy jest daleko ode mnie..." Jakieś osiemdziesiąt lat później cioteczna wnuczka kom- pozytora, Ksienia Dawydowa, kustosz Archiwum Czajkowskiego w Klinie, powiedziała, że żal jej "cioci Toni". "Miała pusto za- równo w głowie, jak w sercu... Niewątpliwie była dobrą kobietą, ale niestety niezrównoważoną psychicznie". Sama Ksenia Dawydowa zmarła dwa lata później, jesienią 1992 roku, będąc ostatnim członkiem rodziny Czajkowskiego, która nieprzerwanie sprawowała pieczę nad domem w Klinie- niczym dziedziczni "strażnicy ogniska domowego" - przez blisko sto lat. Po tylu latach niemal zapomniano, że mało brakowało, a straciliby swoje lukratywne zajęcie - albowiem Modest, bez- pośrednio po śmierci swego brata, napotkał na pewne niespo- dziewane przeszkody w przejęciu tego, co uważał za słusznie mu się należące. Pomysł, by przekształcić Klin w trwały pomnik brata i cen- tralne archiwum wszystkich jego partytur, listów i innych pamią- tek, zrodził się w głowie Modesta w kilka dni po śmierci Czajkow- skiego. Ale nie wziął pod uwagę przebiegłości Aleksieja Sofrono- wa, który zażądał zawrotnej kwoty 5000 rubli za meble i inne przedmioty, jakie odziedziczył zgodnie z wolą swego pana. Nim Modest mógł spełnić wygórowane żądania służącego, Aleksiej po- tajemnie wynegocjował kupno samego domu - który nawet Czajkowski wynajmował, nie będąc nigdy jego właścicielem - za zaledwie osiem i pół tysiąca rubli. Aleksiej był gotów pozwolić Modestowi tam zamieszkać za wcale niemały czynsz w wysokości pięćdziesięciu rubli miesięcznie. Modestowi zajęło trzy lata odkupienie domu od Aleksieja, na co wykorzystał środki, wyłożone przez Boba, z tytułu tantiem. Następnie Modest i Bob wprowadzili się do domu, dobudowując nowe skrzydło, dzisiaj mieszczące zdjęcia, nagrody i inne pamiąt- ki, udostępniane (w przeciwieństwie do samego archiwum, obec- nie znajdującego się w przyległym, nowoczesnym budynku) tym nielicznym, którzy się zdecydują na przyjazd z Moskwy. W 1897 roku, w roku, w którym przeprowadził się z Modes- tem do Klinu, Bob Dawydow zrezygnował z kariery wojskowej, by pomóc swemu wujowi stworzyć świątynię, godną ich ukocha- nego Piotra Iljicza. Nim minęło dziesięć lat, daleki od zrobienia świetnej kariery, co mu przepowiadał Czajkowski, Bob zginął z własnej ręki w wieku trzydziestu czterech lat. Łatwo ulegający depresji, chyba nigdy nie zapomniał niezwykłej roli, jaką odgry- wał przez kilka ostatnich lat życia wuja, najwyraźniej nie mogąc zapomnieć widoku cierpień umierającego kompozytora, których był świadkiem. Próbował sił w muzyce i poezji - szukając pocie- szenia, jak jego starsza siostra, w morfinie i innych narkotykach- a w 1906 roku zastrzelił się w Klinie. Modest, któremu Bob zostawił dom, zdążył już wtedy zyskać pewną sławę jako biograf swego brata. Obszerna kronika, która tak skrupulatnie ukrywała prawdę o życiu prywatnym Czajkow- skiego, została wydana przez Jurgensona w trzech tomach w la- tach 1900-1902. Tworząc zręby archiwum, Modest napisał własne wspomnienia (nie opublikowane), jeszcze kilka sztuk, jak również dokonał paru przekładów literackich, w szczególności sonetów Szekspira. Podczas ostatnich lat życia w Klinie, chorując na raka, znajdował pocieszenie w towarzystwie młodego skrzypka, którego naukę w Konserwatorium Moskiewskim sfinansował. Modest Czajkowski zmarł w styczniu 1916 roku w wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Jego brat-bliźniak Anatolij, który awansował do godności senatora, zmarł rok wcześniej, a ich najstarszy brat Nikołaj w roku 1910. Teraz Ippolit, ostatni żyjący z rodzeństwa Czaj- kowskiego, przejął zarząd nad Klinem, wydając dzienniki kom- pozytora sześć lat przed swoją śmiercią w 1927 roku, w wieku osiemdziesięciu trzech lat. Kiedy klan Dawydowów przejął kie- rownictwo nad archiwum, blisko współpracując ze swoimi ra- dzieckimi mocodawcami, ostatnia żyjąca osoba z pokolenia Czajkowskiego, wdowa po Anatoliju, Praskowia, wyjechała na Zachód, gdzie z sympatią wspominała sławnego szwagra aż do swej śmierci w Paryżu w 1956 roku w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat. Praskowia przeżyła nawet Georges-Leona Czajkow- skiego o szesnaście lat. W rok po śmierci Georges-Leona w 1940 roku (zmarł w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat), Klin musiał znieść nazistowską okupa- cję. Podczas ofensywy na Moskwę w 1941 roku w pokoju stoło- wym Czajkowskiego urządzono garaż dla motocykli, a salon i sy- pialnię (gdzie skomponował "Patetyczną" - zmieniono w kosza- ry. Dzięki przezorności władz radzieckich, które na czas wojny ewakuowały dobytek kompozytora do jego miejsca urodzenia- Wotkińska - zbiory nie ucierpiały. Dlatego każdy, kto dziś odwiedzi Klin, ośrodek przemysłu chemicznego i hutnictwa szkła przy głównej drodze z Moskwy do Petersburga, może obejrzeć ostatni dom Czajkowskiego, zacho- wany niemal w takim stanie, jaki istniał w chwili jego śmierci. Do drzwi frontowych nadal umocowana jest mosiężna tabliczka (dziwne, że nie zniszczona przez nazistów), świadcząca o paranoi kompozytora: PIOTR ILJICZ CZAJKOWSKI Przyjmuje w poniedziałki i czwartki między 3 a 5 Nie ma go w domu. Proszę nie dzwonić Obok słów "Nie ma go w domu" była metalowa płytka, którą Aleksiej przesuwał, kiedy jego pan przyjmował gości. Kiedy udało mu się uciec z miasta do tego wiejskiego ustronia, Czajkowski był zdecydowany ograniczyć strumień niezapowiedzianych gości, przeszkadzających mu w pracy. Ze zdumieniem stwierdził, że do Klina zagląda ich bardzo niewielu. Przekroczywszy próg i włożywszy ochraniacze na buty, by nie niszczyć podłóg, dzisiejszy gość wspina się po schodach do dwu- pokojowego mieszkania Czajkowskiego na piętrze, mijając po drodze jego kapelusz, laseczkę i kufry podróżne, nim się znajdzie w salonie, będącym ilustrowaną historią życia lokatora tego do- mu. Ściany są obwieszone zdjęciami rodziny, kolegów-muzyków i ludzi mu współczesnych, a także innych głównych osób drama- tu, od Apuchtina przez Artót do pani von Meck. Na etażerkach stoją książki Dickensa i Thackeraya, Szekspira i Puszkina, tomy dzieł historycznych i filozoficznych, lipskie wydanie Mozarta, dzieła zebrane Glinki i niezliczona ilość innych partytur. Pośród książek w biblioteczce znajduje się mały tomik po łaci- nie, na którego stronie tytułowej widnieją słowa, skreślone ręką Czajkowskiego: "Skradziona przez Piotra Iljicza Czajkowskiego, radcę dworu i profesora Konserwatorium, z biblioteki Pałacu Do- żów w Wenecji 3 grudnia 1877 roku". Wśród wielu nagród i pamiątek, eksponowanych w szklanych gablotach, jest miniatura Statui Wolności, podarowana Czajkow- skiemu przed opuszczeniem Nowego Jorku. Na kominku stoi marmurowy zegar z Pragi, który tak wystraszył Popławskiego, nadal co pół godziny wydzwaniający kuranty. Na biurku kompo- zytora leży talia kart, cygarniczka i popielniczka z motywem "X". Pośrodku pokoju stoi fortepian, podarowany mu przez firmę J. Becker, nadal wiecznie rozstrojony - z wyjątkiem jednego uroczystego dnia raz na cztery lata, kiedy laureat Międzynarodo- wego Konkursu Pianistycznego imienia Czajkowskiego przyjeżdża do Klinu, by zagrać utwory mistrza na należącym kiedyś do niego instrumencie. Z jednej strony jest mała, oszklona weranda, na której kom- pozytor siadywał w porannym słońcu, by wypić herbatę i przej- rzeć gazety. Z drugiej, oddzielona tylko kotarą, znajduje się sy- pialnia, gdzie pracował przy małym, drewnianym biurku, stoją- cym pod oknem. Nad wąskim łóżkiem wisi ponury, nocny pejzaż zatytułowany Melancolie, dar od berlińskiego wielbiciela; obraz ten szczególnie przypadł kompozytorowi do gustu. Naprzeciwko, za umywalką i toaletką (zastawioną perfumami), wisi oprawiona w srebrne ramki ikona Matki Boskiej, tak zwana Madonna Ka- zańska. Za oknem rośnie już tylko jedna z trzech srebrnych brzóz, które podtrzymywały go na duchu podczas pracy nad ostatnim dziełem. Dwie pozostałe złamały się podczas burz w 1991 roku. Sto kilometrów na południe od Klinu, przy moskiewskiej ulicy Hercena, u wejścia do Konserwatorium Moskiewskiego, które dzisiaj nosi jego imię, znajduje się okazały pomnik Czajkowskie- go. W pobliżu jest restauracja McDonalda, na ulicy Ogariok 17 (wówczas Gazietnej), w miejscu gdzie kiedyś stał dom, w którym po raz pierwszy spotkał się z Antoniną. Niedaleko, w cieniu Kremla, brzegi rzeki spina most Kamienny, miejsce jego próby samobójczej z 1877 roku. Poza tym jedynymi śladami bytności kompozytora w obecnej stolicy Rosji są dwa walące się domy z tablicami, z których można się dowiedzieć, że Czajkowski mieszkał tu krótko za młodu. W dawnej stolicy Rosji natkniemy się na kolejną tablicę na domu, w którym zmarł. Mieszkanie, wynajmowane kiedyś przez Modesta, zajmują dziś dzicy lokatorzy (obarczani oczywiście winą za to, że władze miasta do tej pory nie przekształciły go w mu- zeum). Na klatce schodowej śmierdzi moczem, a miłośnicy Czaj- kowskiego, którzy wdrapią się na górę w poszukiwaniu śladów kompozytora, najprawdopodobniej spotkają się z szorstką odpra- wą. Jednak w dzisiejszym Petersburgu banknot dwudziestodola- rowy czyni cuda, a to dość niska cena za wstęp do pokoju naroż- nego, gdzie Czajkowski wydał ostatnie tchnienie. Z odpadający- mi tapetami, gratami, stojącymi po kątach, wyposażony jedynie w zepsuty piec, przedstawia ponury obraz. W sąsiednim pokoju, w którym przez sto lat nic się nie zmieniło, jest kran, z którego teraz leci zdatna do picia woda z rzeki Newy. Po krótkim spacerze można dojść na Prospekt Newski 8, do restauracji Leinera, dziś Kawiarni Literackiej, która proponowała niewiele więcej poza wodą w okresie braków żywnościowych w połowie 1992 roku. Z kąta dobiegały smętne melodie, wygry- wane przez kwartet smyczkowy; większość gości lepiej od Czaj- kowskiego pamięta Puszkina, który wstąpił tu w 1837 roku po broń, użytą podczas fatalnego pojedynku. W Szkole Prawoznawstwa przy Nabierieżniej Fontanki 6 mieści się dziś Instytut Planowania Miejskiego, a w Ministerstwie Sprawiedliwości przy ulicy Italiańskiej 25 jest siedziba Międzyna- rodowego Czerwonego Krzyża. W Konserwatorium Petersbur- skim, noszącym imię Rimskiego-Korsakowa, pomnik Czajkow- skiego znajdą tylko ci, którzy trafią krętymi korytarzami w pobli- że nieużywanej klatki schodowej. Przed budynkiem Konserwato- rium stoją pomniki Rimskiego-Korsakowa i Glinki. Potrzeba było aż czterech lat, by zgromadzić wystarczającą kwotę pieniędzy, pochodzących głównie ze specjalnych koncertów i prywatnych wpłat, na wybudowanie okazałego grobowca kom- pozytora na cmentarzu przy ławrze Aleksandra Newskiego. Mo- nument, zaprojektowany osobiście przez jego przyjaciela Wsiewo- łożskiego, dyrektora Teatrów Cesarskich, składa się z popiersia kompozytora, którego strzegą płacząca muza i anioł, trzymający krzyż między rozpostartymi skrzydłami; w czasach, kiedy go wznoszono, w 1897 roku, rzeźba była szeroko krytykowana za "teatralną wulgarność." Do roku 1990, kiedy z okazji sto pięćdziesiątej rocznicy uro- dzin kompozytora odsłonięto popiersie Czajkowskiego w leżącym na uboczu dziecięcym parku w Petersburgu, monument na cmen- tarzu pozostawał jedynym pomnikiem kompozytora w mieście tak blisko związanym z jego osobą. Nawet dzisiaj sławny rosyjski rzeźbiarz Michaił Annikuszin, który wygrał konkurs na pomnik Czajkowskiego, ogłoszony w latach osiemdziesiątych, nie może się doprosić o pieniądze na dokończenie swego dzieła, które ma sta- nąć na placu przed Teatrem Maryjskim, zwrócone w stronę Kon- serwatorium. Kiedy dzisiejszy przybysz pyta, dlaczego w mieście, pełnym pomników często pomniejszych postaci, brakuje okazałego mo- numentu Czajkowskiego, widzi palec, kładziony na usta w nie- mym geście oznaczającym, że wciąż nie ucichły plotki. "My, artyści, lubimy mówić o Musorgskim - napisał Dymitr Szostakowicz w 1979 roku. - Myślę, że to nasz drugi ulubiony temat rozmów po życiu erotycznym Czajkowskiego". Śmierć Czajkowskiego mogła od tamtej pory zdetronizować jego życie miłosne jako ulubiony temat rozmów wśród muzyków - obydwa są, oczywiście, ściśle ze sobą związane - ale oba zawsze pozosta- ną istotnym kontrapunktem jego twórczości. To autobiograficzny element w dziełach Czajkowskiego przy- czynił się do wahań ich popularności w dwudziestym wieku. Kompozytor cieszył się mocno ugruntowaną pozycją po obu stro- nach Atlantyku przez dziesięć lat po swojej śmierci - w 1902 roku organizowano tygodniowe "Wieczory Czajkowskiego" w londyńskim Queen's Hall - ale na długo utracił dobre imię wśród uczonych muzykologów, nawet jeśli nie u zwykłych miłoś- ników muzyki. Przez większą część czterech dziesięcioleci, od lat dwudziestych do pięćdziesiątych naszego wieku, dominująca szko- ła myśli krytycznej wyśmiewała się z "wielkich i barwnych" kom- pozycji Czajkowskiego, zbyt romantycznych, zbyt przesyconych specyficznymi nastrojami i uczuciami. W ich oczach niedościg- łymi mistrzami pozostawali Bach i Mozart, Beethoven, Wagner i Brahms. Badacze związani z tą wyniosłą szkołą zimnej, krytycznej ana- lizy, której przedstawicielem był opiniotwórczy sir Donald Tovey, profesor muzyki na Uniwersytecie Edynburskim od 1914 do 1940 roku, czuli się dumni z tego, że pozostają w konflikcie z pow- szechną opinią. Krótko mówiąc, Czajkowskiemu szkodziła jego własna popularność. "Ponieważ Czajkowskiego kochali ludzie z ulicy, polegający wyłącznie na swych uszach i sercu - podsu- mował jeden z historyków - częściej niż innych kompozytorów odsądzano go od czci i wiary. A krytycy byli przekonani, że człowiek z ulicy nigdy nie wysunie argumentów, którymi zdoła odeprzeć ataki specjalistów"." W latach sześćdziesiątych ruch oporu, na czele którego od dawna stali tacy uczeni, jak Edwin Evans i Herbert Weinstock, w końcu zaczął odnosić zwycięstwo. Rehabilitacja Czajkowskiego dzięki takim postaciom z lat sześćdziesiątych, jak Hans Keller, zbiegła się z jego popularną apoteozą w słowach klasycznego utworu rythm-and-bluesowego Chucka Berry'ego, spopularyzo- wanego przez Beatlesów: "Roll over Beethoven and tell Tchaikov- sky the news". Ale nadal jego pozycja ulubieńca publiczności, którego wiązanka "największych przebojów" jest w stanie zapełnić Royal Albert Hall podczas Galowych Wieczorów Czajkowskiego sprawia, że establishment muzyczny nie chce mu przyznać miejsca w pierwszym szeregu największych twórców. Dopiero u schyłku dwudziestego wieku, dzięki pracom takich muzykologów, jak John Warrack, Edward Garden, a szczególnie David Brown, za- częto z równym szacunkiem odnosić się do mistrzostwa techni- cznego Czajkowskiego, jak do jego niewątpliwych umiejętności władania melodią i pasji muzycznej. W ojczystej Rosji sława pośmiertna kompozytora bardziej spoczywała w rękach polityków niż muzykologów - z którymi, jak na całym świecie, nie zgadzali się miłośnicy muzyki. Zniena- widzona przez bolszewików jako reakcyjnie romantyczna i nawet na krótko zakazana w latach dwudziestych, muzyka Czajkow- skiego stopniowo odzyskała swoje miejsce za Stalina, który wy- znał, że zwyczajnie "ją lubi". Podczas drugiej wojny światowej stał się "kompozytorem narodowym" - w równym stopniu symbolem patriotyzmu w czasach szowinizmu, jak Elgar dla Anglików. I tak pozostało do dziś, nawet po upadku Związku Radzieckiego. Dzi- siaj, by przytoczyć oschły komentarz zastępcy dyrektora Konser- watorium Petersburskiego, Czajkowski jest "zmarłym kompozy- torem muzyki klasycznej, należy go szanować i cenić, ale to wszystko"; jednak zdaniem jednego ze studentów Konserwato- rium, które odzwierciedla opinię postkomunisty z ulicy: "Czaj- kowski mówi tyle za Rosję, co za siebie, i nigdy się to nie zmieni". Nadal jednak, czy to w Rosji, czy na Zachodzie, spokoju nie dają autobiograficzne odniesienia. Nawet dla Richarda Taruskina, czołowego obecnie autorytetu w dziedzinie muzyki rosyjskiej (i bicza brytyjskiego "szwadronu samobójców", który uważa za zgraję "kolonialnych" homofobów): "Biograficzne ułudy tylko obniżają cenę artystycznego odzewu". Sam Czajkowski nie zgo- dziłby się z tym. "Pyta Pani, moja przyjaciółko - napisał do Na- dieżdy von Meck z Florencji podczas długiej, trudnej zimy 1878 roku - czy znana mi jest miłość nieplatoniczna. Odpowiedź brz- mi tak i nie..." Jeśli pytanie to postawić nieco inaczej, to znaczy zapy- tać: czy zaznałem pełnię szczęścia w miłości, odpowiem: nie, nie i jeszcze raz nie. Myślę zresztą, że i w muzyce mojej można znaleźć odpowiedź na to pytanie. Jeśli jed- nak spyta mnie Pani, czy pojmuję całą moc, całą nie- zmierną siłę tego uczucia, odpowiem: tak, tak i jeszcze raz tak. I znów dodam, że starałem się niejednokrotnie wyra- zić muzyką udręki i rozkosze miłości... Przez całe swoje życie, bez względu na rozterki, związane z ko- lejnymi komponowanymi utworami, przeświadczenie Czajkow- skiego o własnej wartości było ostatecznie potwierdzane przez publiczność koncertową. To samo okazało się prawdą, na przekór przemądrzałym krytykom, po stu latach od jego śmierci. Na ko- niec głos oddajmy Tołstojowi, którego słowa skierowane do żony w dniu śmierci Czajkowskiego, okazały się tak prorocze: Plotki nie ucichły. Nie ucichły po jednym dniu, po ro- ku. Ale pomimo tego sława Czajkowskiego rośnie z roku na rok. Zmieniają się gusta i kierunki w sztuce, zmieniają się mody, ale muzyka Czajkowskiego poruszała i nadal porusza serca słuchaczy na całym świecie.