Krzysztof KĄKOLEWSKI LATO BEZ WAKACJI Opowiadania 96- 13 e 1090063117 Wydawnictwo Literackie © Copyright by Krzysztof Kąkolewski, Kraków 1986 Niewidzialny chłopiec 585422 ISBN 83-08-01396-1 Obudził się w ciemnościach. Przerażony, wytrzeszczał oczy. Sprawdzał, czy widzi. Nie widział. Oślepł. Zerwał się, z wielką siłą uderzył się o jakiś przedmiot i przypomniał sobie, że to wakacje i okiennice są zamknięte. Matka nieprzytomnie spytała: „Coś ci się śni?" Nie odpowiedział. „Dlaczego mnie to nie spotkało? Może jakiś ślepy chłopiec myśli w tej chwili: czemu ja, a nie on?" Bał się straszliwej zamiany, że tamten odzyska wzrok, a on zaniewidzi. Ranek był słoneczny, od chwili obudzenia tęsknił za morzem. Gdy wyszli z matką na plażę, zobaczył wyrzucony przez fale kij od chorągiewki, jakie rybacy przyczepiają do sieci. Odłamał kawałek pomalowany na biało. Zamknął oczy i wysunął kij przed siebie. Myślał, że to będzie straszny moment, gdy się znajdzie w ciemności, ale było cudownie. Poczuł się zawieszony w powietrzu, całkowicie czarnym, wgłębiał się w niewidzialną pieczarę, która rozstępowała się przed nim. Wspaniale było nie widzieć, gdzie się jest. Usłyszał szum skrzydeł, był pewien, że to mewa, i znał kierunek jej lotu. Świat przybliżył się i otoczył go. Wiatr W^lżiAź • O był twardy, chłopiec wyczuwał gęstość piasku, nachylenie plaży, wydawało się, że zna kolor kamieni. Mógł pokazać palcem, gdzie jest słońce. Ruszył w tę stronę, wszedł w wodę. W ostatniej sekundzie powstrzymał się przed otwarciem oczu. Matka wzięła go za rękę, wyprowadziła z morza. Dlaczego to zrobiła, skoro sekundę przedtem pewnie uważała, że udaję ślepca, by ją nastraszyć czy ukarać, i na pewno myślała: „Gotów jest oślepić się mnie na złość". Od dawna nie pozwalał się całować „przy ludziach", od pewnego czasu, gdy zbliżała się, odwracał głowę bojąc się, żeby go nie pocałowała. Mówił do niej z ostentacyjną uprzejmością. A teraz pozwalał się prowadzić, zdany całkowicie na nią, jak przed laty. Dała mu swoje ciemne okulary, by ukrył zamknięte oczy. Wtedy zerknął. Dopóki nie patrzył, wydawało mu się, że jest niewidzialny. Przyglądano się im: jak matka niewidomego to znosi? Jaką minę ma mały ślepiec? Co mu się mogło stać? Patrzyli na jego oczy. Odruchowo szukali wzrokiem swoich dzieci: czy wszystko w porządku? Jakaś pani zbliżyła się do drzew**, które przegradzało plażę. Patrząc zachłannie, wyciągnęła rękę, by pomóc im przejść. — Ktoś tu jest! — wrzasnął i wszedł jej na nogę. Krzyknęła z bólu. Jej spojrzenie zmieniło się. — Jestem ładny? — pytał postępując za nią. Cofała się. — Dla mnie lustro to tylko gładka powierzchnia, pod którą nic nie ma. Matka ciągnęła go w przeciwną stronę. Opierał się. Walka między kobietą a niewidomym spowodowała, że plażowicze zrywali się i biegli w ich kierunku. — Mamo — wrzeszczał — ludzie stają się dobrzy, gdy zbliżają się do nich ślepcy. — Ślepcy nie wiedzą, że ktoś im się przygląda, więc nie cierpią — szeptała matka trzymając go coraz mocniej. — Ci ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że ich widzisz. Chciał ich bić. Tę myśl wyparła inna: jak cierpią kulawi, idą przez tłum i nie mogą przyspieszyć kroku. Zdjął okulary i chwyciwszy się matki zaczął upadać na prawą nogę, patrząc wyzywająco na plażowiczów. — Ten chłopiec * przed chwilą był ślepy — powiedział ktoś ze zdziwieniem. — Dość tego! — krzyknęła matka, wyrwała rękę i skręciła na betonową drogę wiodącą przez wydmę do osady. Kuśtykał za nią. — Mamo, nie zostawiaj mnie! — krzyczał. Przyspieszyła kroku nie oglądając się. Kulejąc, gonił ją betonową drogą. — Mamo, poczekaj! — wołał żałośnie. Przechodnie zatrzymywali się, kręcili głowami z oburzeniem. — Mamo, zlituj się, nie mogę nadążyć. Zatrzymał się przy nich samochód, wychyliła się jakaś pani: — Chłopcze, co ci się stało? — Proszę pani, matka wstydzi się chodzić ze mną, bo jestem kaleką. — Siadaj — powiedziała otwierając drzwiczki. Ruszyli tak ostro, że samochód omal nie stanął na dwóch kołach. Minęli matkę, zajechali jej drogę. Ta pani wyskoczyła z wozu, z drugiej strony wygramolił się on. — To oburzające! Spowoduję, że odbiorą pani prawa rodzicielskie. Jego matka wybuchnęła śmiechem. — Ona tylko na to czeka — podsunął nieznajomej pani. Ta pani zamierzyła się, chcąc uderzyć w twarz jego matkę. Wtedy on zastartował gwałtownym rzutem w przód, z jakiego znany był w szkole. Biegł szybko jak nigdy w życiu, wydawało mu się, że leci nad głowami ludzi wracających z plaży. Dziewczynka pisze bajką W mieszkaniu, gdzie mieszka młoda piękna pani z córeczką, odbywa się przyjęcie. Córeczka zamknięta w swoim pokoju mimo późnej nocy nie śpi. Pisze wypracowanie. Nie powiedziała o tym matce, odłożyła pisanie na ostatni wieczór, wykorzystuje przyjęcie, by matka nie mogła jej pomagać; jutro odda zeszyt. Wypracowania matki dostają trójki. Do tego tematu jej nie dopuści. Pewne rzeczy przemyślała na łyżwach. Słychać huczenie muzyki, drżą ściany, dołem drzwi przedostaje się zapach dymu tytoniowego, alkoholu, perfum, potraw. Matka przynosi jej po trochu wszystkich dań na małych talerzykach, patrzy z wyrzutem i bezradnością: „Jak mogłaś zapomnieć o wypracowaniu na jutro? Jak ci teraz pomogę?" Wypracowanie rozrosło się na pół zeszytu. Co powie pani? Tematem jest bajka. Uczeń ma ją wymyślić. Bohaterką dziewczynki jest młodziutka księżniczka, tak piękna, że kto spojrzy na nią, ślepnie. Nigdy siebie nie widziała, lustra pozasłaniano przed nią. Pokochała księcia, który przyjechał z sąsiedniego królestwa. Na dworskich przyjęciach urządzanych na jego r cześć występuje w gęstej woalce, przez którą nie widać jej twarzy; nie wolno go skrzywdzić. Jej głos, tajemniczość powodują, że książę zakochuje się. Rodzi się w nim straszna obawa, że księżniczka jest chora na trąd, a ci, którzy ją zobaczyli w tym stanie, zostali oślepieni przez króla. No tak, ale tych ślepych musi być ogromna ilość, cały dwór, służba. Dziewczynka przepycha się przez tańczących — w dwu pokojach tłoczy się ze sto osób — podbiega do młodego mężczyzny w aksamitnym ubraniu, z biało-siwymi włosami do ramion, palącego cygaro, szarpie go za rękaw, prowadzi do pokoju, opowiada bajkę. ,,Co mam robić z masą ślepców w jednym kraju?" — pyta. „Niech księżniczka na końcu świata znajdzie cudotwórcę imieniem Amomavidus, który ich uzdrowi". „Czy ślepota mija?" „Czasem. Ci, co przejrzeli, są zawiedzeni. To, co zobaczyli, jest nędzniejsze niż ciemność. Lepszym pomysłem byłoby, żeby wszyscy oślepli, państwo ślepych upada i, powiedzmy, napadają na nich beznodzy na małych wózeczkach". „Nie, nie, to niemożliwe". „Więc piszesz bajkę i pytasz, czy będzie można w nią uwierzyć?" „Tak". „Więc tylko ja jeden nie jestem ślepy, widzę pewną księżniczkę". Dziewczynka wchodzi na krzesło, całuje go w usta. „Jakie wyjście ma księżniczka? Co powinnam wymyślić?" „Niech czeka. Wszystko kiedyś się zdarzy". Wpada matka: „Przecież ona ma pisać wypracowanie na jutro" — krzyczy do mężczyzny w aksamitnym ubraniu. Wychodzą, dziewczynka siada na krzesełku, myśli: „Niech mama sobie za niego wyjdzie. Tak będzie tylko lepiej". Po wyjściu gości matka siada w futrze przy otwartym oknie, wietrzy, czeka na pojawienie się słońca i godzinę siódmą, by obudzić córeczkę. Przed chwilą wyjęła ze spakowanej teczki zeszyt z wypracowaniem. Wie skąd wziął się pomysł. Kolega córki ze starszej klasy chcąc ukarać matkę za to, że zapisała go do szkoły muzycznej, poszedł na budowę i dopóty patrzył na płomień spawarki acetylenowej, aż stracił wzrok. Zbiera jej się na płacz. Szepce: „A twoje życie, córeczko, jakie będzie?" 10 Przedszkole śmierci Gdy w telewizji zaczął się program z domu starców, coś go odrzuciło. Chciał wyłączyć odbiornik, ale żona i dzieci protestowały, bo miał być pokaz muzyki i tańca. Starych ludzi ucharakteryzowano na młodzież. Kobiety w perukach z blond warkoczami, w grubym jak maski makijażu, w sukniach, spod których wyfruwały halki, tańczyły i śpiewały piosenki, które mówiły o nadziei na miłość, tęsknocie za przyszłością. Mężczyźni z przyprawionymi czarnymi wąsami byli trzymani w tle i mało się ruszali. Kamera zawróciła ku widowni. Nie było tu krzeseł. Na sali wypełnionej łóżkami leżeli widzowie i klaskali. „Jak dom dziecka czy przedszkole" — pomyślał. Takie sale w internatach, koszarach, więzieniach tworzyły w zbiorowisku podporządkowanym dyscyplinie — nastrój oczekiwania na dorosłość, zwolnienie, przeniesienie do cywila. Wszystko było tymczasowe. Miała nadejść zmiana. Mieli niedługo osiągnąć wyższy stopień. Kamera szła od łóżka do łóżka, ukazywała twarze, posłuszne uśmiechy. Niektórzy coś mówili, widać było tylko ruch ust, zamiast ich głosów — podłożono muzykę. W tym momencie zobaczył swoją matkę. Straszliwie postarzałą — zapadła twarz, rzadkie białe włosy. Przerażone pytające oczy. Myślał, że matka jest u siostry. Zerwał z nią, gdy zażądała, by dawał wielką sumę na utrzymanie matki. Postanowił wziąć matkę do siebie i z tym odjechał. Ale tyle zmartwień zwaliło się na niego. Nie miał odpowiedniego mieszkania. Odkładał triumfalny przyjazd po matkę. Ogarnęła go wściekłość, nienawiść do siostry; podła, oddała matkę do przytułku. Nawet nie raczyła zadzwonić. Co to znaczy? Okropny żart czy zmowa przeciw niemu? Przyszło mu na myśl, że siostra nie żyje. W tym momencie matka uniosła się na łóżku przema-gając brak sił, wychyliła się i pomachała do kamery, jakby dawała mu znak, że jest tu, że jest jej dobrze. Czy to był ostatni gest, pożegnanie? Zaszlochał. Żona trąciła go w ramię: „Co ty? Płaczesz? Co tam zobaczyłeś?" „Nie. Nic" — odpowiedział. Na szczęście twarz matki znikła w tej samej chwili. Żona nie poznała jej, a dzieci nigdy jej nie widziały. Patrzył w odbiornik zbliżywszy twarz do ekranu, jakby tam jeszcze była wśród niebieskich iskierek, jakby to było magiczne lustro, w którym ci, co się odbili, zostają na zawsze. 12 Wdowieństwo to Boże błogosławieństwo Nie poruszali ze sobą pewnej kwestii: była od niego młodsza o dwadzieścia dwa lata. Gdy miała osiemnaście lat, a on czterdzieści — różnica wieku była ude- | rzająca, ale teraz, kiedy on doszedł do siedemdziesiąt- l ki, a ona wkrótce miała skończyć pięćdziesiąt, w jego oczach ta różnica wyostrzyła się i wydawało mu się, że jeszcze ulegnie pogłębieniu. Gdy przed drzwiami mieszkania czekali na windę, by zjechać na dół, przyjrzał się żonie i odsłoniło się przed nim, kim była: przyszłą wdową po nim. Ujrzał ją w czerni, powoli ubierającą się na jego pogrzeb. Odtąd w myślach nazywał ją wdową. „Wdowieństwo to Boże błogosławieństwo — podsłuchał kiedyś w parku rozmowę dwu starszych kobiet. — Przeżyjesz męża, możesz potem żyć, ile zechcesz". Wydawały się szczęśliwe, że nareszcie są same, mogą sobą rozporządzać, jakby do śmierci miały wagary. Pytała: „Co mi się tak przyglądasz?" A on widział ją w tym miejscu, po swojej śmierci, samą. Jak będzie się zachowywać? Tak samo jak teraz, gdy nie ma go w domu? Niewiele o tym wiedział. Wydawało mu się, że tymczasowo dostosowuje się do niego, cze- kając na jego śmierć, by potem stać się inną. Nie mógł jej wybaczyć tego, czego nie miał poznać. „O co jesteś zły?" — dopytywała się. Zauważyła, że nie lubi jej w ciemnych rzeczach. Mimo że była moda na czarny kolor, przestała je nosić i złożyła w głębi szafy. Kiedyś je odkrył. „Rzeczy do żałoby już czekają" — pomyślał. Zachowa jego ulubione przedmioty czy sprzeda je? Inkrustowane macicą perłową pudełko, fioletowa szybka w drzwiach, krzak gardenii za żeliwnej podstawce emanowały z siebie przyszłość, której nie będzie oglądał. Będą skrzywdzone, w obcych rękach. Więc to ostatnie mieszkanie w jego życiu? Patrzył na klatkę schodową. Ciężko będzie znosić trumnę, a jeśli ona się wyprowadzi, tą samą drogą pójdą meble, solidne, ciemne, nieco zużyte. Lubował się w układaniu jej życia, gdy go nie będzie. „W razie czego licz na Roberta" — powiedział, podsuwając jej kandydaturę pierwszego kochanka po swojej śmierci. Ale Robert nie nadawał się na jej męża. Kogo zatem wybierze? Brakowało wśród przyjaciół i znajomych kogoś odpowiedniego. W jakich okolicznościach go pozna? Wymyślił banalną scenę zetknięcia się dwojga wdowców przy sąsiadujących z sobą grobach ich małżonków. Ale to mogło być równie dobrze na stacji benzynowej, na przyjęciu u ludzi, których on nie pozna, czy przed kasą filharmonii. Jak ojciec wybierający córce męża, rozpatrywał różne kandydatury. W końcu przeznaczył żonie mężczyznę zaradnego, zręcznego manualnie, wyposażył go w to, czego jemu brakuje, zbudował ze swoich przeciwieństw. Spora łysina, wielkie ręce; ważący co najmniej dziewięćdziesiąt kilo, będzie ją przygniatał swoim ciężarem. Tak układał jej przyszłość, a w gruncie rzeczy tworzył czło- 14 15 wieka, o którego nie mógł być zazdrosny. Narzucił jej kogoś takiego i poczuł ulgę. Nie chciał, aby była wdową odszukującą porzucone dla niego koleżanki, wędrującą od znajomych do znajomych. U takich osób, kiedy są w domu, telefon jest ciągle zajęty. Niech się nie upija w pustym mieszkaniu. Aby tylko nie umierała samotnie. Niech go zapomni. Zastanawiał się, jak długo przyjdzie jej żyć bez niego. Może czterdzieści lat? Może dłużej? Wtedy okres spędzony z nim będzie tak odległy i wyda jej się tak krótki. „Nie zapomni od razu; będę się jej coraz rzadziej przypominał — co minutę, co godzinę, raz na kilka dni, potem jeszcze rzadziej, aż ona umrze, wtedy zniknę ostatecznie". Poczuł opuszczenie, sieroctwo. Zaczął po cichu rozpaczać nad sobą. Dręczył ją, jakby go zabiła, a on, mściwy duch, błąkał się po jej życiu. Czuła jego potępienie, widziała tryumfujące uśmieszki. Pewnego dnia pod wieczór wyszli na spacer do parku naprzeciw. Nagle jego żona zatrzymała się w miejscu, potem usiadła na ziemi. — Boże, co ci jest? Słabo ci? Mdlejesz? — spytał przerażony. — Nic mi nie jest — odpowiedziała, położyła się na żwirze i uśmiechnęła się. — Tak ci nie wolno! Tylko tego nie rób! Ukląkł, błagał, by wstała, ale ona się nie odzywała, jak wtedy, gdy była najbardziej obrażona. Straszna, nieodwracalna obraza, na wieczność. Szarpał nią: — Żyj! — wrzeszczał. Zerwał się, rzucił na przechodniów, żądając, by do niej przemówili, „coś robili". Zdziwienie przygłuszyło rozpacz. Teraz dopiero czuł się osierocony, opuszczony. Narastał w nim żal do wdowy — jak ją dalej w myślach nazywał. Nie widziała morza „Moje życie było pomysłem matki" — myślał często. Miała też wiele innych. Zwróciła mu uwagę na urodę pewnej małej dziewczynki, wiele lat potem ożenił się z nią. W czasie wojny, przed ostrzeliwaniem artyleryjskim, jak przed burzą, wystawiła w oknie obraz, Matka Boska malowana na blasze odbiła garść drobnych odłamków. W okolicy serca obraz był przebity, ale odłamek stracił moc. Matka przekroczyła siedemdziesiątkę. „Czy pomyślisz czasem, że matka nigdy nie widziała morza? Nie zabrałbyś mnie tam na jeden dzień?" — powiedziała. Mieszkała w głębi kraju. Podróż z dwoma przesiadkami była nie do pomyślenia. Nareszcie miał powód, by kupić samochód. Zlikwiduje książeczkę oszczędnościową, trochę pożyczy, podjedzie pod dom matki długim szarym wozem. Bez zatrzymywania, szybko, łamiąc przepisy, pojadą do Sopotu. Najlepiej, żeby była wczesna jesień. Hotel będzie pusty. Ostatnie prostytutki popatrzą na niego z pogardą: czterdziestoletni maminsynek z mamusią staruszką pod rękę. Zarezerwuje apartament z widflkigm na morze, ale zasłony 17 2 — Lato bez wakacji w oknach zasunie. Zejdą na dół, na zimny, jasny piasek hotelowej plaży i wtedy matka zobaczy morze. Czy nie będzie zawiedziona? Bał się chwili, gdy matka powie: „Dość, jedziemy". Ubrana, stanie na moment w drzwiach balkonu i patrząc na fale będzie pewna: nie zobaczy już nigdy morza. Przestraszył się. Podróż nad morze oznaczałaby przyznanie, że wisi nad nimi groźba jej śmierci. Odkładali podróż, aż matka umarła, nie zobaczywszy morza. Fioletowe nieśmiertelniki O pół do piątej rano zerwał go dzwonek telefonu: — Dzwonię z cmentarza — usłyszał słaby, daleki głos kobiecy. — Zostawiam na grobie list pod doniczką, ale może przepaść, bo ktoś tu grasuje. Lobelie zasadzone przeze mnie wyrwano. Bukiet, który pan przyniósł,, znalazł się na sąsiedniej mogile, tej bez tabliczki. Zarazem podrzucono wieniec z fiołkowych nieśmiertelników, który usunęłam. Co mam dalej robić? — Zastanowię się, zostawię pani kartkę pod doniczką — odłożył słuchawkę. Poszedł do kuchni. Gdzieś za miastem zaczynał się daleki świt. Zrobił sobie słabej kawy z proszku. Wiedział, kto wyrwał lobelie z grobu jego ojca. Przed laty, kiedy spotkali się i zaręczyli, postanowiła nagle, że pojedzie na trzy dni nad granicę czeską. Kupił jej bilet sypialny, odprowadził na dworzec. Do ostatniej chwili sądził, że narzeczona wyjaśni przyczynę wyjazdu. Wróciła następnego dnia, zmieniona, milcząca. Złożył całą historię z fragmentów jej opowieści: Matka umarła przy porodzie. Wychowywał ją ojciec. Po wojnie zamieszkali w mieście nad granicą 19 czeską. W czasie jej matury ojciec nagle zmarł. Zaraz po pogrzebie pojechała zdawać na Uniwersytet War-s-zawski. Została przyjęta, wyszła za mąż za kolegę z roku, rozeszła się z nim, rzuciła studia, zaczęła pracę. Miała kiedyś sen, w którym ktoś mówił: „Pani ojciec znowu nie żyje". Odpowiedziała: „Ojciec mi się nie śni". To ją obudziło. Poduszka była mokra od potu: „Nie byłam na grobie ojca". „Ojcze, wszystko w moim życiu się decyduje, ja naprawdę jeszcze nie mogę" — tłumaczyła w myśli i zasypiała uspokojona. Pojechała, gdy życie jej się ułożyło. Ubrawszy się wcześniej niż inni pasażerowie, umalowana, stała w korytarzu, niecierpliwiła się. Z dworca pojechała na cmentarz taksówką. Od głównej alei szło się w prawo. Poznała drzewo ogromne jak baobab, anioła z zamkniętymi oczyma, zielonego od mchu; zaraz będzie grób jej ojca. Pewna, że zobaczy ukochane imię, ujrzała obcy napis. Piętrzyło się tam wielkie mauzoleum, wykonane z materiału używanego na podłogi w łazienkach. Upadła na kolana przed tym ogromem, jakby chcąc go ubłagać, by znikł. Pomnik, który wyrósł z prochów jej ojca. Wczytywała się w nieznane nazwisko, jakby to był zab,ójca ojca. Gdy ojciec już chorował, wzięła go pod ramię. Wyczuła pod skórą kość łokcia. Gdzie teraz jest ta kosteczka, najdroższa, najbliższa? Pobiegła nieprzytomna do kancelarii cmentarza: — Przenieśliście go? W inne, gorsze miejsce? Grabarz zajrzał do księgi i zaraz ją zamknął. — Grób, o który pani pyta, był tymczasowy i nie opłacony. Zgodnie z przepisami został zlikwidowany. Straszne, nieodwracalne, do końca życia nie do naprawienia zmartwienie. Teraz dopiero ojciec umarł całkowicie, ostatecznie, z jej winy. To było gorsze, niż kiedy dowiedziała się, że ojciec nie żyje. Poczuła zu- 20 pełne sieroctwo. Straciła jedyne stałe, pewne miejsce. Z dalekiego cmentarza wracała piechotą płacząc. Pogroziła pięścią taksówce, która zatrzymała się przy niej. Wszystko, dla czego odkładała podróż, uważała za przepadłe. Przyszła jej myśl ratunku: przecież kości z różnych grobów są gdzieś tam pogrzebane. Każe je odkopać, rozpozna szczątki ojca, zbuduje pomnik z granitu. Postanowiła jechać, ale podróż odkładała. W rocznicę powstania był upał, od zniczów i świec bił żar, tłumy snuły się jak w dzień święta. Poszli na grób jego ojca. Pochyliła się, wyrwała kilka chwastów, pobiegła po kwiaty. „Przyjdę tu jutro, zasadzę pry-mulki" — powiedziała. Kupiła łopatkę, grabki, małe wiaderko, co tydzień, bez niego, sama jeździła na grób jego ojca, aż stał się klombem pięknych kwiatów. Niedawno rozstali się. Wynajął ogrodniczkę. Teraz pisał do niej kartkę, że rezygnuje z jej usług, zadatek może zatrzymać. Prosi, by wianek fiołkowych nieśmiertelników zostawiła tam, gdzie go znalazła. Pan S. Ogromny odrzutowiec leciał między szczytami jak autobus górską drogą. Zza czarnych, zębatych profili wy-błyskiwało słońce. Lodowce rzucały przeraźliwe refleksy. Z lotniska jechało się przez ulice zatłoczone samochodami i wielbłądami. Jedyny tutaj hotel był przepełniony. Delegację rozlokowano w domach personelu ambasady. Panu S. przypadła odległa rezydencja trzeciego radcy. Przyjechał uczestniczyć w trudnej transakcji jako ekspert. Wyrwano go z prowincjonalnego miasta, dano w brązowej kopercie paszport, bilet, pieniądze. Odbyło się jedno spotkanie w dzień ich przybycia. Dygnitarz ministerstwa mówił im, którzy chcieli sprzedać kompletne fabryki, że tu cywilizacja jest zbędna, bo zagraża godności człowieka nie upokorzonego potrzebami, wolności kraju, zamkniętego, nieprze-mikalnego, niedostępnego, twierdzy bez dróg. Kazano mu czekać na telefon i nie oddalać się z rezydencji na wypadek wznowienia rokowań. Mogło to nastąpić wieczorem; w ministerstwie urzędowano 22 także po sjeście. Nie widywał innych członków delegacji, w rezydencji do nocy nie było nikogo poza synkiem radcy i służącym, tubylcem. Nie rozmawiali ze sobą, służący bał się, by przybysz o coś go nie poprosił on zaś chodził całe dnie w kółko po ogrodzie lub czytał książki pożyczone od synka radcy. Od górskiego strumienia napływał chłód, to znów uderzały tumany kurzu z pustyni. Pachniały nieznane kwiaty. Usiłował przypomnieć sobie definicję szczęścia. Przeszkadzał mu skorpion. W salonie, nad białą kanapą, wśród figurek miejscowego folkloru, oprawnych dyplomów uznania, w słoju z grubego szkła z metalową nakrętką po produkcie o nazwie „Caia" trzymano skorpiona. Panu S. wydawało się, że lubi zwierzęta, którymi ludzie na ogół się brzydzą: ropuchy, pająki, nietoperze. Ale skorpion to ostateczność. „Skorpiony nie mają wyboru, nie mogą wyglądać, jak by chciały — myślał — ohyda jest dla nich niezbędna, staje się bronią. Od widoku skorpiona nogi wrastają w ziemię". Cierpienia skorpiona trudno było ocenić. Złożony w słoju na pół, nieruchomy w słońcu, które go dosięgało po południu. Pewnie brakowało mu powietrza. Czasem wydawało się, że drży. Musiał być straszliwie głodny. „Dam mu coś. Co jada skorpion?" Niepokoiła go scena, którą zauważył w nocy. Salon był ciemny. Z oddali słychać było pękanie lodowców. Siedmioletni syn radcy, boso, w koszuli nocnej, stał z twarzą przy szkle słoika i wpatrywał się w skorpiona. Nazajutrz pan S. spytał radcę, czy to dobrze, że dziecko patrzy na mękę skorpiona. Radca odrzekł, że ma akurat odwrotne kłopoty: syn jest lękliwy, boi się przepaści. 23 Czy chłopczyk przypatrywał się skorpionowi, by przełamać lęk? A jeśli chcąc upewnić się o swojej odwadze odkręci słój? Pan S. nalegał, by pozbyć się skorpiona z domu, gdzie jest dziecko. Radca odrzekł, że skorpion należy do służącego, który go złapał. Usunięcie słoja obrazi go. Nienawiść do skorpionów jest tu odwieczna, rytualna. Służący złapał się za głowę. „Nie wolno ruszać. On czeka na drugiego. Wtedy wzajemnie się zabiją". W głębi garażu stał drugi samochód radcy, Che- yrolet. Kluczyki były w stacyjce. Służący w głębi ogrodu ścinał kwiaty na bukiet. Pan S. wziął słój ze skorpionem, podszedł do bramy rezydencji, nacisnął brzęczyk, brama otwarła się. Kilkoma susami znalazł się w garażu. Służący usłyszawszy odgłos zapalanego silnika, wystartował jak biegacz. Dopadł do bramy, rozkrzyżował ręce. W jednej miał bukiet róż: — Pan czeka na telefon! Pan nigdzie nie ma odjeżdżać! — krzyczał. W ostatniej chwili odskoczył. Chevrolet toczył się wąwozem w dół, ku miastu, ze skorpionem na tylnym siedzeniu. Pięciojęzyczne tablice pokazywały drogę do czteropasmowej autostrady. Trzydzieści kilometrów za stolicą, przysypana piaskiem autostrada nagle urywała się w pustyni. Zjechał z ostatniej płyty betonowej w zszarzałe porosty. Wziął słój, wyszedł z samochodu. Obawiał się, że ciśniecie słojem o skałę czy rzucenie weń kamieniem zabije skorpiona. Zaczął odkręcać pokrywę. Czuł się jak miner rozbrajający zardzewiały pocisk. Nie ustępowała. Więc skorpion jest zamknięty na zawsze? Natężył się do ostateczności, do bólu, aż zadygotał, pustynia ściemniała, zakrętka puściła, w tym samym ułam- 24 ku sekundy cisnął słój przed siebie. Skorpion wyprysnął z lecącego słoja, potężnym rzutem ogona, odbił się od ziemi i pędził ku niemu. Wydawało mu się, że stoi w miejscu, ale już dopadł samochodu, zakręcił szybę. Cofnął wóz w panice, że skorpion przepełźnie przez rurę wydechową do jego nogi. Ogarnęło go poczucie krzywdy, zaskoczenie niewdzięcznością skorpiona: „Za co? Za co? Jak śmiesz? Jak śmiesz?" Włączył bieg, skorpion przeźroczysty, biegający we wszystkie strony pojawił się tam gdzie trzeba. Pan S. dodał gazu, wgniótł go w pustynię. Zostało coś galaretowatego, co od razu wysychało na słońcu. Nazajutrz radca nie komentując wczorajszych wydarzeń wręczył mu bilet powrotny na najbliższy samolot. W nocy pan S. nie widząc gór, odleciał do kraju. Profesor i przechodzień Poznali się na pierwszym roku studiów i pobrali. Wracali wieczorem do wynajętego pokoju. Rodzice obojga składali się na ich utrzymanie. Po urodzeniu dziecka przerwała naukę. W tajemnicy rozpaczała z tego powodu. Czuła narastające niezadowolenie swoich rodziców. Mąż, od czasu gdy sam chodził na uniwersytet, zmienił się. Przechwalał się sukcesami, jakie odnosił u profesora. Po wykładach i seminariach profesor spotykał się z wybraną grupką studentów w kawiarni naprzeciw wydziału. Dyskusje przeciągały się i jej mąż zjawiał się późno, taksówką, podniecony i szczęśliwy. Notował powiedzenia profesora w osobnym zeszycie. Te myśli wydawały się jej obce, wrogie, skierowane przeciw niej. Miała wrażenie, że mści się na profesorze, wyobrażając go sobie jako mężczyznę o minie pełnej goryczy i pogardy, niskiego, prawie karła. Nienawidziła go, bo zabrał jej męża. Siedząc ciągle samotnie — obecność dziecka przestawała dla niej istnieć — wymyśliła, że mąż zakochał się w profesorze. Wyobrażała sobie ohydne sceny. Poszłaby do tej kawiarni w ciemnych okularach i peruce, aby zbadać, czy jej podejrzenia są uzasadnione, ale byłoby zbyt bolesne widzieć z daleka dawnych kolegów. Że w życiu męża dzieje się coś nowego, potwierdził drobny, lecz niepokojący fakt. Pierwszy raz od dawna wyszli razem. Na Nowym Świecie spotkali mężczyznę w płaszczu z wielbłądziej wełny z podniesionym kołnierzem, przypominającego turystę z obcego kraju czy aktora grywającego gangsterów. Mąż, mimo że szedł z nią, ukłonił się pierwszy. Pochwyciła jego uniżone spojrzenie. — Kto to? — spytała. _ Nie pamiętam nazwiska — odpowiedział mąż. Upierała się, by sobie przypomniał. Rozzłościł się jak nigdy dotąd, pchnął ją i zostawił na środku ulicy. Po kilku tygodniach wybrała się na miasto. Szła Nowym Światem i ujrzała tego mężczyznę. Spojrzał na nią. Chyba ją poznał. Dogonić go i zapytać: „Kim pan jest?" Iść za nim? Taki typ to zauważy. Był uosobieniem tego, czego nienawidziła w mężczyznach. Nienawidziła tego sposobu ubierania się, czesania, kroku. Przechodzień i profesor — dwu mężczyzn zaciążyło nad jej życiem. Jednego znała z widzenia, ale nie mogła dowiedzieć się, kim jest. O drugim słuchała do znudzenia, ale nie mogła go zobaczyć. Może profesor jest wymysłem? Może mąż od dawna nie studiuje, a dziwne aforyzmy przepisuje z jakiegoś filozofa? Próbowali prowadzić dawny tryb życia. Zostawiali śpiące dziecko i włóczyli się po klubach jazzowych. Koledzy męża wprowadzali ich bez biletów. Siadali na ziemi albo ze szklankami wina stali oparci o ścianę. Pewnego wieczora kelner wciągnął ich w głąb oślepiającej przestrzeni, między kłęby dymu prześwie- 26 27 tlone reflektorami. Nie widząc nic, znaleźli się na niższym poziomie piwnicy. Tam przy stoliku siedział samotnie mężczyzna, którego widywała na Nowym Świecie. Jej mąż cofnął się, jakby chciał uciec, ale tamten zerwał się, chwycił go za ramie i posadził na kanapce. Usiadła i ona. Mąż mówił tak, by nie padło słowo, które wyjaśniłoby, kim jest ten człowiek. Tamten nie zdradzał się niczym. — Mąż nie pamięta pana nazwiska — powiedzia-j ła znienacka. ,; — Jak śmiesz tak kłamać —- wrzasnął mąż, al&: opanował się i spojrzał na nią błagalnie. Mężczyzna dalej nie uważał za właściwe przedstawić się. Przywołała kelnera: — Proszę powiedzieć, kim jest ten pan. Kelner spojrzał pytająco na nieznajomego. Ten pokręcił głową i kelner odszedł. Wstała z trzaskiem odsuwając krzesło, ale siadła z powrotem. Wszystko dotąd zagmatwane, niejasne, groźne, uderzyło ją swoją oczywistością. Nieoczekiwane połączenie było jak wybuch bomby wodorowej, gdy przeniknięcie się dwu pierwiastków rodzi ogromną moc, jak zapłodnienie z energii dwojga ludzi wywołuje nowego człowieka. Na jej oczach doszło do powstania kogoś, kto był więcej niż człowiekiem. Dwie groźby połączyły się w jedną. Świat zakurzył się i rozpadł. Znikł w nim jej mąż, wyłonił się ten człowiek — profesor jej męża. Poczuła rozpacz, że dotąd go nie znała, że krzywdziła go dzikimi podejrzeniami. Chciała przebłagać profesora, wynagrodzić jego wielkoduszność wobec męża. Mąż tryumfując, że ona niczego się nie domyśla, przedłużał chwile, których tak się bał. Wyszli szukać innego lokalu. Mąż rzucił się przed przejeżdżający sa- 28 mochód, pewien, że kierowca zobaczywszy ją, zatrzyma się. *Tak się stało. Wsiadła, profesor za nią. Wtedy zablokowała drzwiczki i powiedziała do kierowcy: „Ten pan zostaje". Mąż biegł przy samochodzie szarpiąc klamkę, aż został w tyle. Znaleźli się z profesorem w małej loży barku Bristol". Podano im tacę ze szklankami i porcjami groszku1 w sosie tatarskim. Powiedziała, że nienawidziła go podwójnie, jako dwu ludzi. — Jak byłem podzielony? — zrobił linię biegnącą wzdłuż ciała. — Czy tak? — przejechał ręką po szyi, jakby odcinał głowę od tułowia. Znaleźli się na ulicy. Wzięła go za rękę. Ściskała ją oburącz z całej siły, jak robią dzieci. Uświadomiła sobie, że jest początek zimy. Od dawna nie zauważała, jaka jest pora roku. Przeszli przez most, znaleźli się •w obcej dzielnicy koło kościoła w stylu neogotyckim. Ogromny, ze schodami zasypanymi liśćmi, wydawał się opuszczony przez Boga. — Nie wiem, czy to możliwe — powiedziała — ale kocham pana i będę kochała całe życie. Chodzili w kółko po cmentarzu kościelnym. — Zawsze narzucali mi się tacy, których potem się wstydziłam — mówiła. — Teraz mąż stoi pod pana drzwiami i trzyma palec na dzwonku. — Przekonamy się — powiedział. Taksówkarz zobaczył ich, zatrzymał się, wsiedli, ruszyli. — Kiedy o nim myślę, robi mi się niedobrze. Oj Boże, mnie naprawdę robi się słabo. Oparła głowę o ramię profesora i zwymiotowała. Zielony groszek potoczył się po płaszczu profesora. — Boże, co ja robię? — rozpaczała. — Groszek jak świeżo wyłuskany — pocieszył ją. 29 Atak wrócił. Włożyła usta w kosmetyczkę, potem w małą zamszową torebkę. Wyrzuciła je przez okno taksówki. Wyjął z kieszeni list złożony w czworo, podał jej. Po chwili cisnęła rozmokłą kulę papieru. List nie był przeczytany — uświadomił sobie. Zaniósł ją na górę, położył na kanapie. Granatowy kostiumik, pończochy, bielizna były przemoczone, brudne. Rozebrał ją, rzucił jej rzeczy na ziemię, wycierał ją ręcznikiem. Rozległo się pukanie. — To ja. Mogę wejść? — mówił za drzwiami jej mąż. — Przepraszam, bardzo przepraszam — szeptał, gdy wszedł. Patrzył w stronę kanapy z przestrachem i bolesną ciekawością. Po paru miesiącach profesor dostał list: „Szanowny Panie! Chcę przeprosić za słowa wypowiedziane koło kościoła, bo wiem, że wydały się Panu bezsensowne, nieprawdziwe i zuchwałe. Chciałam zerwać z mężem. Minęło wiele strasznych tygodni. Mąż zamknął mi drogę ucieczki; spodziewam się dziecka. Niech pan spali ten list — by następne słowa nie były przez kogoś źle zrozumiane lub, broń Boże, nie wpadły kiedyś w ręce tego dzieciątka, ponieważ je już kocham. Poczęło się niewinnie, bez grzechu mojego i Pana, ale dla mnie będzie Pana dzieckiem, bo znajdzie się na świecie dzięki pojawieniu się Pana w moim życiu. Gdy dorośnie,, dam znak, ale uprzedzam, że wtedy nie będę już, młoda". Profesor liczył lata, ciekaw, co się zdarzy. Gdy minęło osiemnaście lat, zaczął niecierpliwie czekać na telefon. Nie sądził, by piękna jasnowłosa dziewczyna stała się stara. Chciał zadać jej pewne pytanie. Jakich oddzielnych dwu ludzi w nim widziała? Niech ich cmi-, szfe Nie umiał ich sam rozróżnić. Jeszcze był czas, aby połączyć ich w jedną osobę lub jednego z nich znisz-Sy! by drugi zajął jego miejsce. „A może unicestwić bu?'» __ myślał profesor. Ale żona jego studenta z dawnych czasów me odezwała się. Bukiet Ostry zakręt na nowej szosie był tym niebezpieczniej-szy, że zjawiał się nagle przed oczami kierowcy. Ile klątw musiało znieść to miejsce, ile pisku hamulców! Pewnego ranka z tego zakrętu wypadł samochód, przekoziołkował w polu raz, drugi, wyrzucając fontanny ziemi, i stanął z powrotem na kołach. Pasażerowie wyszli cało z pogiętego jak nadepnięta zabawka auta. Obok leżał na świeżej ziemi bukiet białych róż, jak wyraz hołdu na niedoszłym miejscu ich śmierci. W okolicy była tylko jedna chałupka kryta słomą za wysokim płotem. Zanosząc się od śmiechu pod wpływem szoku, kulejąc, podpierając się wzajemnie rozbitkowie szli ku chatce. — Myśleliśmy, że spadł samolot — powiedziała stara kobieta, gdy weszli do kuchni. — Niech pani powie lepiej, skąd wziął się ten zakręt? Dlaczego go nie złagodzono? Jedziemy na ślub, śpieszymy się — złościł się kierowca. — Co wie biedna kobiecina? — krzyknęła jego żona. — Trzeba było uważać. Nienawidzę w tobie tego, że mówisz różne rzeczy niewłaściwym ludziom. Po- 32 trafił listonoszowi — zwróciła się do pozostałych pasażerów — zwierzać się, przy mnie, z tego, jak mu bywa dobrze ze mną. Nie miała racji. Pięć lat temu stara kobieta zobaczyła grupę mężczyzn idących bez pytania ukosem przez jej podwórko z taśmami mierniczymi, przyrządami. „To znaczy, że droga będzie szła przez sień i kuchnię" — pomyślała. Padła na klęczki przed głównym panem kierującym wszystkimi. „Panie, nie chcę odszkodowania, mnie ono nic nie da. To moja ziemia, w którą mąż się wżenił. Całe życie tu spędziliśmy. Dzieci nas nie przyjmą. Do domu starców iść? Wyrzucicie nas, to pomrzemy". Szef ekipy, o którym mówiono, że jest twardym człowiekiem, a wysokość odszkodowań oraz kierunek szosy w wielu wypadkach od niego zależały, skinął na młodego chłopca w welwetowym płaszczyku. Rozwinęli niebieski rulon. Szef wyjął czerwony flamaster, przesunął nim po planie. Lato bez wakacji W którą stronę płynie rzeka? Pustkowie Gnojny Stok zmieniło się w uzdrowisko. Do miejsca, które omijali mieszkańcy pobliskiej wsi, bo cuchnęło, poszerzoną szosą ciągnęły kolumny samochodów. Wszyscy zaczęli więc chodzić na szosę, patrzeć na ruch, zaglądać do środka wozów. Międzynarodowy autobus łączący uzdrowisko z Wiedniem miał klakson tu-ti-tu-tu-ti-ta. Blokowali mu drogę, by dał głos. Tego popołudnia Lidka, wróciwszy z pracy w uzdrowisku, wyszła na szosę. Miała szczęście, bo z przeciwka nadjeżdżał wiedeński autobus, śmietankowo-po-ziomkowy jak porcja lodów. Trąbił na nią, aż z tyłu odpowiadało echo, mimo że szła mu naprzeciw swoją stroną szosy. „Co się tak wścieka" — pomyślała i usłyszała za sobą westchnienie czegoś wielkiego jak wieloryb, przechodzące w jęk, błagalny, o co? Zobaczyła, że chłopak z jej wsi, January, zabiega jej drogę nie kłaniając się, rzuca się ku niej, bezczelnie szarpie nią i popycha do rowu. Zdążyła spojrzeć z wściekłością i straciła równowagę. Od tyłu uderzył ją podmuch rozpalonego powietrza, przegrzanej gumy. Piętnastoto- 34 •-•-• *••*<••#** '• nowy autobus byłby ją zabił, zmiażdżył, unicestwił. Leżała chwilę bez ruchu, nagle się zerwała. Zaczęła całować Januarego. „Już bym nie żyła! Już trzy sekundy, pięć, sześć, siedem". Wzięła go za rękę, zaprowadziła do domu. Ojciec wyciągnął pas, chciał ją uderzyć, ale zawstydził się, objął Januarego, uściskał, wyciągnął nalewkę. Zjawił się szwagier Lidki. Pili, ojciec pocałował Januarego w rękę: „Do końca życia w niedzielę po mszy będziemy cię zapraszać na obiad na pamiątkę twojego czynu. Jeśli umrę, córki i zięć będą mieli ten obowiązek. Będziesz jak jedyny syn". January, coraz bardziej pijany, opowiadał jeszcze raz, że „widział śmierć panny Lidki". Nie zauważyli, kiedy Lidka poszła spać. Ojciec wyniósł Januaremu kożuch do stodoły i kazał zostać na noc. Nad ranem January obudził się, wszedł do domu. W ciemności macał po łóżkach, budził wszystkich, dotknął nagich piersi siostry Lidki, śpiącej z mężem, aż pisnęła przeraźliwie. Lidki nie znalazł; sypiała na stryszku. Na drugi dzień po pracy był u nich. Postawiono miodówkę. W nocy ojciec ze szwagrem Lidki odprowadzili Januarego do domu. Opierał się, chciał jeszcze zostać. W niedzielę po kościele January podszedł do Lidki, wziął ją pod rękę. Był podpity. Dalej świętował jej ocalenie. Nie śmiała się uwalniać. Gdyby przedwczoraj znalazł ją na stryszku, pod wpływem wdzięczności, szczęścia, że żyje, zgodziłaby się na to, czego by zażądał. Ale sporo już wypił z ojcem i szwagrem, byli prawie kwita. Doszli pod jej dom, January wszedł, przypomniał, że jest niedziela. „Panie, stary nie pamięta, co mówi" — odezwała się matka Lidki. January chciał usiąść koło Lidki, ale to miejsce zajęła jej siostra. W połowie obiadu January musiał skoczyć do restauracji po wód- 35 kę bo zabrakło. Po obiedzie zaproponował Lidce spacer. Ojciec powiedział, że Lidka musi odpocząć. Janua-ry trochę obrażony poszedł. Następnego dnia czekał na autobus, którym wracała z uzdrowiska. Patrzył na nią z dumą. To spojrzenie zaczynało ją złościć. Pozbyła się Januarego mówiąc, że ma pranie. Nazajutrz znów był na przystanku. Pochyliła się w fotelu, aż autobus ruszył. Wysiadła w drugiej wsi, poszła polami. Dwie noce spędziła w pustym pokoju w uzdrowisku, nie wracając do domu. Trzeciego dnia wsiadła do autobusu i zobaczyła przy sobie Januarego; ciężko zwalił się na fotel obok. Chwycił ją za ramię tym samym ruchem co wtedy, tylko bardziej boleśnie. — Co się nie stało, może się stać — powiedział groźnie. Pozwoliła, by ją odprowadził. Ojciec zobaczył ich przez okno, wyszedł na próg, ukłonił się Januaremu: — Jeszcze raz dziękuję, ale prosimy już nie przychodzić. — Co? — zabełkotał January. — Jak to? — My prosimy nie przychodzić do nas więcej. — Ale teraz mogę zostać, porozmawiać? — Nie, raczej prosilibyśmy nie. — Ja jednak zostanę. Wyszedł szwagier Lidki. January nie ruszał się. — Co się stało, może się odstać — powiedział z groźbą w głosie January. Szwagier Lidki wymierzył mu potężny cios w brzuch. January zgiął się wpół. Szwagier Lidki uderzył go pięścią w głowę. January ukląkł. — Od tego zapala się w głowie żarówka i oświeca umysł — powiedział szwagier Lidki. Wzięli z ojcem Januarego pod ramiona, podnieśli. Tracąc równowagę, wytoczył się z podwórka. Lidka podeszła do furtki, zamknęła ją na haczyk. „Muszę ukryć się w wielkim mieście, gdzie nikt mnie nie zna i ja nie znam nikogo" — myślała. Wyjechała tego wieczora do miasta po przeciwnej stronie kraju. Rodzice, siostra i szwagier myśleli, że na kilka miesięcy. Jeszcze wiele lat potem nie znała nazw ulic w tym mieście, myliły jej się numery autobusów, nie wiedziała, w którą stronę płynie rzeka dzieląca miasto na pół. Gdy ktoś pytał ją o drogę, uciekała, bała się, że tym przechodniem mógłby być January. 36 Na Łące Sitarskiego Nadleśniczy czekał na szosie E 7 w gaziku koło znaku drogowego „Uwaga. Dzika zwierzyna". Tak było umówione telefonicznie. Gdy zobaczył zwalniającego ben-tleya, domyślił się, że to oni, wyskoczył z samochodu, by ich powitać. Jadąc przodem prowadził ich w głąb lasu. W pewnym miejscu droga skończyła się. Postawili samochody. Dalej trzeba było iść pod górę płytkim wąwozem. — Dlaczego nie zrobicie tu drogi? — zapytał najważniejszy z przybyszów. „Źle się zaczyna" — pomyślał nadleśniczy. — Mogę wam dać milion złotych na asfalt. Oczywiście drogę zamkniecie szlabanem. — Dziękuję, bardzo dziękuję — odpowiedział nadleśniczy. Uszli kilometr. — Gdzie właściwie idziemy? — spytał niezadowolonym tonem najważniejszy z gości. — Miejsce nazywa się Łąką Sitarskiego. Wybraliśmy je z naganiaczami. Po chwili nadleśniczy uruchomił krótkofalówkę i kazał ruszyć nagonce. Usłyszeli z daleka wrzaski, 38 gwizdy, można było rozróżnić walenie kołkami w gałęzie. Rozległo się gwałtowne dudnienie. Kilka saren przebiegło tak blisko, iż wydawało się, że ich potrącą. Oszołomieni, nie strzelili. Nadbiegły zające, za nimi dziki. Myśliwi zaczęli strzelać szybko, bezładnie. Ścięte liście i gałązki aż pofrunęły w górę. Gdy chmura dymu prochowego cofnęła się, na polance było pusto. Nie zabili ani jednego zwierzęcia. Nadeszli naganiacze, przy wielkim kamieniu zapalili ognisko. Myśliwi obrażeni, wściekli, upierali się, że zaraz odjadą. Nadleśniczy, przerażony, błagał, by zostali, zrobili zaszczyt ludziom z nagonki i wypili z nimi. — To oni gnali tak sarny, że leciały w powietrzu — wybuchnął najważniejszy z gości. Nadleśniczy pogroził pięścią naganiaczowi. Ten, jakby uznał to za zachętę, podszedł i odciągnął nadleśniczego na bok. Szeptali chwilę. Naganiacz pobiegł w głąb lasu. Nadleśniczy zbliżył się do myśliwych: — To da się odrobić, niech tylko panowie zaczekają. Pili, wściekli, aż nadleśniczy pokazywał za ich plecami, by nie dawać im za dużo wódki, bo się bardziej rozzłoszczą. Żeby skrócić oczekiwanie, zaczął opowiadać: — Dawny właściciel tego terenu, pan Rechow-ski, trafił jastrzębia tak wysoko, że ten jak rąbnął o ziemię, to rozbił się na miazgę. Powiedziawszy to zbladł, zauważył dopiero, co palnął! Plącząc się jak nieprzytomny zaczai opowiadać: — To miejsce pan Rechowski wyśnił. Śniło mu się, że w miejscu, gdzie była granica między jego posesją a posesją niejakich Bujnowskich, przybył kawał łąki. Poszedł do gminy i zaczął przeglądać księgi. Podejrzewał, że Bujnowscy przesunęli granicę. Po trzech 39 dniach znalazł łąkę, ale w lasach, przynależącą do jego posesji i zapomnianą. ^ _ Co to za Rechowski? — spytał podejrzliwie, ostro, najważniejszy myśliwy. — To był bogacz, prowadził interesy przed wojną. — Myśliwy, gdy usłyszał ostatnie słowo, machnął ręką, ale nadleśniczy mówił dalej: — Gdy przyszedł kryzys, Rechowski sprzedał łąkę niejakiemu Sitarskiemu za bezcen, bo była zarośnięta. Sitarski po pracy brał narzędzia, butelkę z herbatą i szedł przez gąszcz na skróty. Wydeptał ścieżkę, karczował łąkę, ale las odbijał. Sitarski przeklinał go. Na klęczkach pazurami wyrywał każdy korzeń. — Tu była łąka? — wybuchnął śmiechem radośnie i ironicznie myśliwy. Dopiero teraz spojrzeli na las: jedne przy drugich, splątane, buki, graby, jodły, dęby rosły tworząc nieprzebyty gąszcz. Bezszelestnie zjawił się naganiacz: — Po okółkach wychodzi, że Sitarski umarł dwadzieścia osiem lat temu — powiedział i wyciągnął zza siebie jak prestidigitator trzy zające. Ułożył je, jeden przy drugim, przed myśliwymi. Zniżył głos: — One nie mają śrutu w sobie. Wyjęte są z wnyków. Tamci nie zrozumieli, czy udawali, że nie rozumieją. Nadleśniczy pochylił się i powiedział szeptem: — Muszą panowie do nich strzelić. Przeklinał siebie, że wziął do nagonki kłusownika, który znał Łąkę Sitarskiego. Popędził tak zwierzynę, by ci nieudolni idioci nie mogli trafić. Teraz kłusownik będzie go miał w ręku. Włożył myśliwym strzelby w dłonie. Cofnęli się o kilka kroków. Każdy wycelował w swego zająca. Powietrzem targnęła salwa. Zające podskoczyły. Żaden nie krwawił. Gaj szympansów Była jesień, jakiś dzień wojny. Jaki, tego się nie odtworzy. Czas liczono w przód, do nieznanego punktu odniesienia, którym był koniec wojny. Dziesięcioletni chłopiec musiał nagle wyjechać z wielkiego miasta, znalazł się w obcej szkole w małym miasteczku. Pola ziemniaków dochodziły nawet do rynku. Na pierwszej lekcji w nowej szkole była czytan-ka: „Opustoszały pola. Ranki i wieczory są chłodniejsze. Zbierają się do odlotu ptaki. Gęstnieją chmury. Pewnego dnia pojawi się pierwszy śnieg, który będzie nikł, ledwie dotknie ziemi". Na drugiej lekcji wszystkie klasy wyszły na boisko. Był ciemnawy od mgły dzień. Kilka złotych liści wisiało na wielkim klonie. „Drogie dzieci — powiedział kierownik — każdy człowiek musi w życiu zasadzić choć jedno drzewo. Wy zrobicie to dzisiaj. Bądźcie staranne, żeby broń Boże wasze drzewko nie uschło. Kiedyś musicie je zobaczyć duże". W jego słowach była nieokreślona groźba. Każde dziecko dostało drzewko. Sadzonka była maleńka, z nagim korzonkiem. Weszli na ugór za boi- 41 skiem. Starsze dzieci kopały i pomagały sadzić młodszym. Nowy uczeń słyszał ich rozmowy: „Sadzić o tej porze?" „Wszystkie zginą". „Kierownik zamówił je przed wojną, ci wariaci teraz przysłali". „Kto myśli o sadzeniu drzew? Nawet owocowych nikt nie sadzi". „Miała być obsadzona główna ulica". „Boi się nas wyprowadzić przed posterunek żandarmerii". „Tak gęsto, chyba tymczasowo?" „Przesadzi się po wojnie". Podczas sadzenia nowy uczeń zaziębił się, długo chorował i więcej do tej szkoły nie poszedł. Po wojnie wrócił do wielkiego miasta. Jego drzewo tam zostało. Było — czy uschło? Czasem o tym myślał. Jego koledzy przez pierwsze lata chodzili podlewać swoje sadzonki, potem tylko dziewczęta zaglądały, aby sprawdzić, co z ich drzewkiem. Pokłóciły się, bo jedna zajęła dla siebie najpiękniejsze, choć go nie sadziła. Jak szybko drzewa ich przerosły! Zagajnik stworzył splątaną, nie do przebycia dżunglę. Z lękiem wchodziły w jej gąszcz dzieci tych, co sadzili las. Wtedy okazało się, że wiele drzew uschło. Martwe stały podtrzymywane przez piękne i mocne. Zaczęli je wyrąbywać nocami mieszkańcy miasteczka. Las przerzedził się i zyskał nazwę „Gaju szympansów". Pijacy, którzy nie tłuką butelek, tylko wymieniają na wino owocowe, rozkładają się na wydeptanych do gołej ziemi polankach. Ścinają drzewa i palą ogniska. Prowadzą miesiącami tę samą rozmowę, bo za chwilę zapominają, że o tym mówili, i zaczynają od początku. Codziennie tu przychodzą, a pod wieczór nie wiedzą, gdzie są. Władze postanowiły wyciąć las, bo ośmieszał miasto. Powinno być z betonowych bloków, przeszklonych wielkimi szybami, nie może w nim być drzew. „A że dzieci je sadziły? Jakie dzieci? Oni są już dziadkami, 42 babkami. Wielu te drzewa przeżyły! — woła naczelnik. — Obecnie dzieci boją się dużych drzew!" Jedno z drzew sadził człowiek, który był kiedyś nowym uczniem. Mieszka w swoim wielkim, dalekim mieście. To jedyne drzewo, jakie zasadził w życiu. Już go nie pozna. Nie musi patrzeć, jak rośnie. Wie, że kiedy drzewa, które pamiętacie małymi, stały się duże — znaczy, że z waszym życiem stało się coś nie do odwołania. Pamięta dzień sadzenia drzewek, zapach mglistego ranka, świeżej ziemi, pewności, że czeka go ogromne, nieskończone życie. Mówił, że umarła Było to w latach trzydziestych. Student z prowincji imieniem Rudolf opowiadał kolegom, że mieszka w małym miasteczku, sam w wielkim domu, gdyż rodzice umarli. Starsze, zamężne siostry składały się, by mógł studiować. Była to nieduża suma. Unikał głodu, trzymając się bogatych kolegów. Po półtora roku miał zdany jeden egzamin. Pewnego dnia znikł. Koledzy postanowili odszukać go. Znaleźli na mapie miasteczko. Dojazd był skomplikowany. Wysiedli na węzłowej stacji. Wynajęli jedyny powóz, stary, pachnący sianem i moczem końskim. Na ukos, przez wysokie i ciemne lasy dojechali do miasteczka. Dom kolegi nie był tak duży, jak opowiadał. Stał w zapuszczonym ogrodzie. Zdziczałe krzewy zasłaniały okna. Otworzyła im kobieta w starszym wieku, bosa, na głowie miała dziwacznie zawiązaną chustkę. Z odcieniem uniżoności zaprosiła ich do środka. Jeden z kolegów Rudolfa, Bolesław — niezręcznie chwycił ją za rękę, pocałował. Nie zdążyła wyrwać dłoni, zniszczonej i brudnej. Speszona pobiegła w głąb domu. Student spurpurowiał i powiedział: 44 ———— Więc ukrył przed nami istnienie matki. — Mówił, że umarła — dodał drugi. — Skompromitował się, wstydząc się tak godnej szacunku osoby — dodał trzeci. Rozparli się w fotelach o zniszczonych obiciach, milczeli. W głębi domu, w którym wszystkie drzwi były pootwierane, ukazał się Rudolf, mimo upału okryty błamem starych piżmaków, futrem na wierzch, zaspany i potargany. — Hej, piękny — wrzasnęli. — Hej, piękni — odkrzyknął. Kobieta wróciła, wyciągnęła z sięgającego sufitu kredensu karafkę i kieliszki. Rudolf dał jej znak, by wyszła. — Niech pani siądzie z nami — zawołał Bolesław. — Rudolf ciągle nam o pani opowiadał. Nie krył przywiązania i miłości do pani, specjalnie zaprosił nas, byśmy poznali jego matkę. Chciała coś powiedzieć, ale Rudolf zrobił szybki gest w jej stronę: — Może mama zostać, może mama się napić, tylko proszę milczeć — powiedział rozkazującym tonem. Spojrzała na niego z odcieniem strachu; rozlewała wódkę do kieliszków, sama wypiła jednym haustem, stojąc przy kredensie. Odlała kroplę na podłogę, nalała sobie drugi raz, wypiła. Jej zapadnięte usta chłonęły alkohol. — Zymby mom no smyntozu — powiedziała gwarą. — Skarży się, że nie ma zębów — wyjaśnił Rudolf. — Ależ — zaprzeczył Bolesław — ma pani piękny ząb. Otworzyła usta ukazując różowe dziąsła niemo- 45 wlęcia, odchyliła język i pokazała z dumą, że w głębi ma drugi ząb. — Wypadły jej od ciągłego przeklinania — objaśnił Rudolf — niech mama przeklnie. Wydała przeciągły chropowaty dźwięk, nie mający przerw, niezrozumiały, groziła komuś nieobecnemu. Rudolf pobiegł w głąb domu, przyniósł wielki kapelusz z piórami, włożył jej na głowę. Przysiadła bokiem na ogrodowym żelaznym krześle. Bolesław zerwał się ustępując jej fotel. — Mama zna języki. Niech mama mówi po francusku. — Że parł franse. — Mama uwielbia tango — Rudolf podniósł ją, objął i narzucił krok tanga. Potykali się, deptali sobie po nogach, robili gwałtowne zwroty, tracąc równowagę. — Matula to tylko kupka gnoju do rozrzucania. Jak mnie nie słucha, to leję — dał jej klapsa, aż podskoczyła. — Lubi pokazywać moje kaftaniki niemowlęce. Poszedł do szafy i wyjął białe szmatki. Rozłożyła jeden maleńki kaftanik i trzymała w górze, niezdarnie, patrząc pytająco na Rudolfa. — Teraz mama pokaże, czym mnie wykarmiła. Podciągnęła w górę kilka warstw brudnych, podartych swetrów. Ukazały się ogromne, ciężkie, workowate piersi, jakby jeszcze pełne mleka. — Mamusieńka miała kiedy stanik? — Aż cegój by zrobieli? Z baluna? — zwróciła się do kolegów Rudolfa. — Dość tego! — krzyknął ostro Bolesław, zerwał się: — To ohydne, wstrętne. Poniża nie tylko pana, pana matkę, ale obraża nas i nasze matki. Wtedy rzuciła się ku Bolesławowi, chwyciła mocno za kark, przygięła do siebie i bezzębnymi ustami, 46 z całej siły przywarła do jego ust. Nie mógł się wyrwać, ciągnął ją, uwieszoną na sobie, do drzwi. Tam zawadził nią o framugę i upadła. Koledzy biegli do powozu nie oglądając się. Rudolf pomógł jej się podnieść. Wyjął portmonetkę, wyliczył na rozłożoną dłoń kobiety cztery pięćdziesięcio-groszówki. Chuchnęła na nie, zacisnęła w pięści. — Nigdy tam do nich nie wrócę — powiedział do niej Rudolf i z ulgą wszedł do chłodnego domu. Początkowo był radosny: wystąpił w obronie matki. Dlaczego jednak, gdy Babul Malicha budząc go, pochwaliła się: „całowali mnie po rączkach" — z taką wściekłością biegł witać kolegów? Jego matka nie potrzebowała obrony. Gdyby wiedziała, że Babul Malicha, przyjęta przez nią z litości do oficynki zwanej tramwajem, będzie pokazywać gestem u niej podpatrzonym kaftaniki ukochanego syna? Że kapelusz, który stał się niemodny po jej śmierci, ośmieli się ktoś przymierzyć, by ją udawać? Taniec: przecież niedługo przed śmiercią uczył matkę tanga. Teraz tamci uwożą w pamięci obraz jego matki przez niego sfałszowany. Jak mógł po śmierci przedstawić ją kolegom, ożywić w ten sposób? Zatarł to, co z niej pozostało w domu, we własnej pamięci. Lustro w sypialni matki jest jeszcze bardziej puste. Wyrzuci kapelusz, kaftaniki. Babul Malichę usunie z domu. Uczucie spóźnienia Chłopiec przyjechał na wakacje do domu na wsi, w którym nikt nie mieszkał. Przebiegł pokoje. Za oknami saloniku zaczynała się góra. Kanapka i fotele stały w półokrąg, zwrócone ku sobie, zachowując ślad jakiegoś przyjęcia. Na pluszowych obiciach zostały ciemne kształty, jak cienie siadających tu osób. Portret kobiety, przekrzywiony z kokieterią, malowany był tak dawno, że pewno już nie żyła. Wywiewana przez wiatr firanka układała się w schyloną postać. Miał uczucie, jakby wszyscy wyszli nie czekając na niego. — Mamo, jak mogłaś żyć beze mnie? Nie tęskniłaś? — Bałam się zbyt dokładnie wyobrażać sobie ciebie, bo byłoby to zdradą wobec ciebie, który kiedyś miałeś się zjawić. — Kto o mnie pierwszy wspomniał? — Żona piekarza Borowicza. „Dziecko pani będzie ładniutkie, z pani oczami, cerą". Patrzyła na mnie i widziała ciebie. Mijało trzynaście lat od ślubu, a ty się nie rodziłeś, więc zaczęła pytać. 48 -— Na co czekaliście? — Był kryzys. Baliśmy się ciebie mieć. Prosił, aby go wysłano po chleb i bułki. Boro-wiczowa, gruba od jedzenia ciasta kobieta, przypatrywała mu się, a on wpatrywał się w nią. Emanowała z niej przeszłość, czasy, gdy go nie było. Chwila narodzin zmieniła świat, ale tylko dla niego. Oni mieli poczucie ciągłości. Mówili, co zdarzyło się przedtem, wymieniali obce nazwiska, aż wydało mu się, że zna te osoby. „Piękne były lata 1903 i 1911, jak bywa z winem pewnych roczników". „Kąpiące się panny zrzuciły kostiumy. Jedna stała na straży, inne w zakolu rzeki, zarośniętym krzewami, pryskały się wodą. Miały bardzo białe ciała". „Gdy twoja matka i ciotka Karna posprzeczały się, Karna wypadła z domu i pobiegła w górę, w pola. Długo nie wracała". „Ciotkę Kanię ktoś skrzywdził. Chodziła z tym kimś na dalekie spacery, potem on bez uprzedzenia wyjechał. Przez osobę trzecią oddał jej książkę. Nie wiedziała, że był w niej list, w którym było coś bardzo ważnego. Znalazła go po latach, rozpaczała. Wtedy wyszła za mąż za kogoś przypadkowego!" Przyszedł na świat, gdy wszystko ważne, piękne i niezwykłe już się wydarzyło, minęło. Jakaś zmowa przeciw niemu? Chciałby i on zaskoczyć grupę dziewcząt w kąpieli, kiedy indziej zobaczyć jedną z nich, jak biegnie przez pola i płacze, potem poznać ją, skrzywdzić — by, gdy nie będzie go na świecie, ktoś słuchał opowiadania o tym. A może przeszłość znów nadejdzie? Gdy mąż ciotki Karny umarł, wróciła do panieństwa, samotności. Skłócona z rodzeństwem, nie lubiła siostrzeńców. Gdy umarła, nieśli trumnę, choć przesąd zakazuje tego komukolwiek z rodziny. Zataczali się. Spocony, obolały poszedł w głąb cmentarza. Wszyscy 49 4 — Lato bez wakacji dziwili się, że jest tak przejęty. Ale on bał się inneg pogrzebu, innej śmierci. Przez kilka miesięcy nie mówił matce o śmierć: ciotki Karny, aż spytała. — Jak długo ukrywasz przede mną, że Kam już nie ma? Tak jej zależało, by żyć. Nie mógł Bó; mnie zabrać zamiast jej? Och, synu, przepraszam cię chwyciła go za rękę i mocno pocałowała. — Mamo — powiedział pod wpływem impulsu — od dawna chcę cię spytać o ważną rzecz, ale nie umiem określić, co chcę wiedzieć — zająknął się, przeraził, by nie pomyślała, że przed jej śmiercią chce usłyszeć coś, co mogłoby przepaść. — Czasem siedzę z kolegami i nagle przychodzi mi myśl: „Co robię wśród tych młodych, nieznajomych ludzi?" To znów, gdy czytam nagrobki zmarłych przed moim urodzeniem ludzi, wydaje mi się, że ich znałem. — Moja wina, zwlekałam z opowiedzeniem tego, o co pewnie chciałeś spytać. Latem 1861 roku twoja prababka Felicja, podówczas szesnastoletnia, wychodząc z festynu zobaczyła pierwszy raz twojego pradziadka, który przyjechał ze szkół na wakacje. Poprosiła ojca, by pozwolił jej powozić. Stangret przesunął się. Wszyscy już siedzieli, ale Felicja nie ruszała. Dzień był gorący. Pojawił się pradziadek. Była w białych rękawiczkach, w białej sukience; niedostrzegalnym ruchem wyjęła zapinki z włosów, które się rozsypały. Wypuściła konie. W nieznanych okolicznościach po kilku godzinach poznali się w dalekich polach i zaręczyli. Gdy ujawnili swoje plany, rodzice kazali im czekać, aż czas potwierdzi ich uczucia. Wybuchło powstanie. Pradziadek został schwytany, skazany na śmierć, którą to karę zamieniono na bezterminową katorgę. Felicja pod fałszywym nazwiskiem pojechała za pradziadkiem, 50 żeby tam zamieszkać i móc raz na jakiś czas z daleka go zobaczyć. Doniósł ten, co sprzedał paszport. Odwieziono ją do Królestwa, otrzymała zakaz opuszczania miejsca zamieszkania. Minęło dwanaście lat oczekiwania. Pradziad twój został uwolniony, ale termin jego przyjazdu nie był znany. Felicja dała na zapowiedzi i pojechała na granicę. Czekała w bufecie dworca, wychodząc na każdy pociąg. Wreszcie ujrzała twego pradziada w oknie pociągu. Wsiadła, pocałowali się, przytulili. Pobrali się w tym samym tygodniu. W ostatniej chwili, jak na owe czasy, urodziła twojego dziadka. Był ich jedynym dzieckiem. Żyli niedługo, ale zdążyli mu opowiedzieć swoją historię. Twój dziadek całą młodość borykał się z sieroctwem, nędzą. Dopiero po trzydziestce ożenił się, kupił dom, w którym spędzałeś wakacje, urodziłam się ja i Karna. Kilka miesięcy potem jego matka umarła. Uczucie spóźnienia znikło. Jeździł w miejsca, gdzie go doznawał, ale nie potrafił go wywołać. Domyślił się wszystkiego: opóźnienie, które zaczęło się letniego popołudnia 1861 roku, narastało, przybywały dziesięciolecia, aż urodził się pół wieku po chwili mu przeznaczonej. Znalazł się w obcych czasach. Nikogo z tych, co mieli go otaczać, nie było. Kobiety, które miały być jego kochankami, żonami, były stare, nie żyły. Żadnej z nich nie poznał, lub jeśli znał, nie domyślał się, kim miały być dla niego. Jego przyjacielem — to wie — powinien być przyjaciel ojca. On sam, gdyby było, jak miało być, od dawna by nie żył. Możliwe, że dzień jego narodzin miał być dniem jego zgonu. Limpopo Kelner, który współpracował z zamachowcami, wybiegł przez kuchnię na podwórze do magazynu, gdzie się ukrywali. — Już przyszedł! — zawołał kelner, przeskoczył przez płot i pobiegł w pola. Nieprzytomny ze strachu nie ostrzegł ich, że skazany na śmierć nie jest sam. Grupa egzekucyjna rozdzieliła się: jedni obiegli budynek restauracji i wpadli od frontu, inni wkroczyli przez kuchnię. Zobaczyli, że konfident siedział z dwoma gestapowcami w mundurach, ale było za późno. Ogień trzech pistoletów maszynowych skierowany w jedno miejsce w małej, niskiej salce miał gwałtowny skutek. Po ścianach tryskały fontanny krwi, bryzgi buraczków i sosu, sypał się tynk, fruwały odłamki porcelany, drzazgi ze stołu. Ten obraz zachowali świadkowie, którzy rozbiegli się po miasteczku. Nie było dużo czasu. Kto miał wóz i konia, zaprzęgał, inni uciekali pieszo, z tobołkami, ku lasowi. Jakim cudem matce udało się tak szybko wynająć furmankę? Wyjeżdżali w pół godziny po strzelaninie. Ale żandarmi już byli. Na ich oczach stawiali zaporę. 52 dało się cofnąć. Byli pierwszymi, których zatrzymano. Matka, z przerażeniem czy z wyrachowania, mówiła za dużo. To ich zniecierpliwiło. Niemłoda kobieta wioząca córkę do szpitala. Odsunęli zaporę i pejczem walnęli konia, aż podskoczył i biegł potem długo, mimo że droga wiodła pod górę. Matka nie przestawała mówić, nie mogąc ukryć triumfu. Woźnica nie odpowiadał, widać zaczynała dręczyć go obawa o rodzinę, którą zostawił, znęcony zarobkiem. Matka obiecała mu zapłacić złotem. Była dumna z przebrania chłopca za dziewczynkę. Nie brała rzeczy, tylko malowała mu usta szminką, której nie używała od wybuchu wojny, i tuszem lekko podkreśliła rzęsy i brwi. Kazała mu włożyć swoją jesionkę z bufiastymi rękawami i owiązała mu głowę chustką w kwiaty. Bronił się, ale tym razem nie było odwołania od jej rozkazu. Teraz, na furmance, dusił się z nienawiści do matki i żandarmów. Czuł się dotknięty łatwością, z jaką uwierzyli, że jest dziewczynką, nie wykazali zainteresowania nim, tak wydał im się bez znaczenia. Czuł żal, że ich nie zatrzymali, nie zdarli z niego przebrania i nie zdemaskowali. Zerwał z głowy chustkę. Jesionki nie mógł zdjąć. Był słoneczny, lodowaty marzec. Wiosna wydawała się bliska, do^ tykalna, oddzielona tylko zimną szybą powietrza. Dusił się z upokorzenia, że jest umalowany, i zamykał oczy, gdy ktoś na nich patrzył. Tarł oczy i usta, pluł szminką, by pozbyć się zapachu róży i smaku mydła. Matka uśmiechała się: — Co ty z siebie zrobiłeś? Cały jesteś w mazy. Myślał, że wujostwo będą się z niego śmiali. Ale oni przyjęli ich obojętnie, jak nieprzytomni. Ich przybrany syn, osiemnastoletni Ryszard, został tydzień temu rozstrzelany. : : • •'•• Czuli się winni wobec niego, że nie jest ich synem, bali się, by tego nie odczuł. Otaczali go nadmierną opieką i czułością, która go niecierpliwiła. Były w ich domu konflikty i „podwójna tragedia" — jak mu powiedziała matka. Nie pozwolili Ryszardowi należeć do konspiracji. Uciekł do lasu. Nie miał broni. Wysłany przez dowództwo po prowiant, dostał się w łapankę. Niemcy wybrali pięćdziesięciu zakładników i nie dochodząc, kim są, rozstrzelali. Pogrzebano ich w tajemnicy, w nie znanym miejscu. Było to żenujące, bolesne, u nich chronić się przed podobnym nieszczęściem. „Ryszard musiał rozpaczać, że ginie jako cywil" — myślał chłopiec. Zbliżała się godzina policyjna i woźnica nie mógł wracać. Trzy niespodziewanie przybyłe osoby trudno było rozlokować w małym domku wujostwa. Piętro w czasie wojny nie było opalane, a pokój gościnny zajmowała narzeczona Ryszarda. Wujostwo wyjaśnili, że czeka na znalezienie zwłok i pogrzeb ich syna. „To jest młodziutka panienka, prawie dziecko — tłumaczyła wujenka speszona. — Wcześnie chodzi spać, już śpi. A ty jesteś jeszcze młodszy, jesteś jeszcze większym dzieckiem. Tylko nie obudź jej. Nie ruszaj się, o ile możesz". Posłano mu na tapczanie panienki, tak że jego poduszka była w jej nogach. Wujenka wprowadziła go do ciemnego pokoju i po omacku wpadając na sprzęty, doprowadziła do tapczanu, wzięła jego dłoń i naprowadziła na chłodną, czystą, sztywną od krochmalu pościel. Dopiero teraz poczuł zmęczenie. Wsunął się pod kołdrę. Była uformowana w rulon, wewnątrz był jak mumia. Poczuł, że obok, blisko, porusza się we śnie inna istota. O świcie przebudził się. Zobaczył niedaleko twarzy wystające spod kołdry dwie nieduże stopki z paluszkami podobnymi do kuleczek. Panienka spa-54 la na wznak, poruszała stopami, jakby lecąc we śnie sterowała nimi, wznosząc się wyżej i wyżej, po chwili nóżki złączyły się, zwróciły ku niemu i zaczęła go spychać z tapczanu. Ich właścicielka rzuciła się gwałtownie, zwinęła, skuliła, i przeszła w sen głęboki i spokojny. Rano kołdra obok niego, fiołkowa i pikowana, miała wyzywający, bardziej cielesny kształt niż ciało. Z kuchni dochodziła rozmowa paru osób, cicha, by ich nie zbudzić? Czy dlatego, że mówiono o czymś bardzo ważnym. Przełamał strach i wsunął rękę pod kołdrę. Było tam pusto. Przespał moment, gdy panienka wstawała. W łazience długo zmywał z twarzy szminkę i tusz, choć przez noc wszystko się starło. Wszedłszy do kuchni skłonił się zebranym, ale tylko panienka, przyjrzawszy mu się dokładnie, skinęła głową. Reszta pochłonięta była kłótnią z woźnicą, który jadł śniadanie i nie spieszył się z odjazdem, bał się widać, co zastanie w domu, i chciał utargować jak najwięcej, by uzasadnić przed rodziną swój wyjazd. — Tylko tyle? — na dłoni trzymał coś owiniętego w bibułkę. — Żandarmi uderzyli konia, ma pręgę, będzie ropiała. Należy się dopłata. Panienka znów na niego spojrzała. Wyglądała na piętnaście lat, może mniej. Jej włosy, oczy, piegi były jasne, jakby miały dopiero nabrać koloru w przyszłości. Jak to możliwe w tym wieku być narzeczoną? Wujostwo się z tym godzili, pozwalali jej u siebie mieszkać? Czasy były dziwne. Papież dał dyspensę, by msze odbywały się wieczorem. Ciotka myła bańkę na mleko, panienka wkładała granatowy płaszczyk, zgrabniutki, wcięty w talii, z oposowym kołnierzem. Tylko po mleko wujostwo ją wypuszczali, bojąc się o nią, jak do niedawna o przybra- 55 nego syna. To była jej jedyna rozrywka w obcym domu. Dlaczego jej rodzice pozwalali, by tu mieszkała, a jej pobyt się przedłużał? Piętnastoletnia narzeczona poległego bohatera. Jak strasznie zaczynał ją kochać! I w tym momencie poprosiła, by pozwolono mu z nią iść. W błagalnym tonie jej prośby była obietnica dla niego. Poprowadziła go do torów. Niósł bańkę, ona szła przodem wąziutką ścieżynką. Miała brązowe pończochy i wywinięte nad butami białe skarpetki z angory. Czasem odwracała się ku niemu. Weszli na tory. — Najmodniejszą piosenką jest „Limpopo" — powiedziała — zaśpiewam ci: Limpopo, drogę daj strudzonym stopom Limpopo, prowadź nas w daleki kraj. Nad ogromną czarną rzeką, Pośród kokosowych palm, Zagubieni gdzieś daleko... O wielki Mamba. Potężny Mamba! Pomóż nam. Był chłodny dzień w środku wojny, a oni tęsknili za Limpopo. Wydało mu się, że tory są rzeką, oni brodzą w niej, chłodząc nogi, aż tory rozszerzą się, wpadną do innych torów i doprowadzą ich do oceanu: ku innym miejscom, innym latom, przyszłości. Zagwizdał przeciągle pociąg. Chwyciła go za rękę i sprowadziła z toru. — Ocaliłam ci życie — powiedziała. To nie była prawda. Przytrzymał jej dłoń, pozwoliła mu na to, zaczęli biec, przeskakując po dwa podkłady. „Mój przybrany brat nie żyje. Co ja robię najlepszego? Nie kochała Ryszarda? Ledwie tydzień minął od jego; śmierci, już chce się pocieszyć?" Bał się za-56 pytać ją o uczucia do tamtego. Bał się, że musi być lojalny wobec Ryszarda, a zarazem, że panienka go nie pokocha, bo jest za mały, młodszy od niej o dwa lata. Wieś Millerowo była za górą: tory otaczały tę górę łukiem. Gdy biegli, ciągle w lewo, ciągnące się parę kilometrów zakrzywienie powodowało, że kręciło im się w głowach. Za górą wszystko było inne, odwrócone o sto osiemdziesiąt stopni. Wydawało im się, że słońce świeci z innej strony. Na zboczu stał samotny dom. Czuło się, że tu jest południe. Gotowano obiad, z komina wychodził dym, który wiatr przygniatał do ziemi, i zbocze, już zieleniejące, bo obsiane oziminą, przysłonięte było niebieskawą mgiełką. Pachniało głod-ko, palono lipowym drewnem. \ Gospodyni zaczynała udój. Cudowna, szczęśliwa była chwila, gdy stali w drzwiach obory. — Moja krówka wymaga punktualności, inaczej się obraża — gospodyni doiła, mówiąc do nich jednocześnie. — Ładne dzieci jesteście. Chlusnęła im do bańki ciepłego, pachnącego mleka. Gdy wracali, uderzył w nich kurz i dym. Znaleźli się między dwoma pośpiesznymi pociągami pędzącymi w przeciwne strony. Z wszystkich okien wyglądali Niemcy. Gdy wrócili, woźnicy nie było. Matka zasłaniała sobie usta dłonią. Zobaczył, że nie ma zęba. Rzucił się do niej: — Gdzie byłaś? Pobili cię Niemcy? — Byłam u dentysty. Usunął mi ząb. Miała opuszczony wzrok. Wstydziła się swego wyglądu czy coś ukrywała? Na zębie było złoto. To była zapłata dla woźnicy? Myślał, że wieczorem będą znów leżeli razem z panienką, głowami w przeciwne strony, jak figura w kartach do gry o różnych gło- 57 wach, dziewczęcej i chłopięcej, jasnej i ciemnej, dama i król, kiery i pik. Ale ich długa nieobecność i późny powrót mogły budzić niepokój. Napalono na piętrze. Panienka weszła na sekundę do gościnnego pokoju po coś, co zostawiła, w długiej koszuli nocnej, i przez ułamek sekundy, gdy stała w drzwiach, było ją widać całą pod światło. Po mleko chodzili co drugi dzień. Tym cenniejsze były te wyprawy. W stronę Millerowa szli szybciej, by zdążyć na dojenie, bo gospodyni pozwalała im gładzić krowę, a nawet objąć ją za szyję. Krowa była cielna. Wracali wlokąc się noga za nogą, zatrzymując co chwila. Prowadziła go za rękę. Czy był dla niej małym dzieckiem, czy było to trzymanie się za ręce zakochanych? Potem kazała mu iść po jednej szynie, a ona szła po drugiej. Utrzymywali równowagę, dotykając się leciutko palcami. Gdy udawali pociąg, obejmowała go od tyłu, była wagonem, jemu kazała być lokomotywą i ciągnąć siebie. Biegli tak przytuleni, aż nadjechał prawdziwy pociąg i przeraźliwym gwizdem zajął tor dla siebie. W domu matka i wujostwo szaleli. Stali w oknie lub wychodzili naprzeciw. Trzeba było ich wypatrywać i na ich widok przyspieszać kroku. — Ty się nie odzywaj — szeptała do niego dziewczynka i wołała z daleka: — Ach ta krówka, znów dziś była niegrzeczna. Nie pozwalała się wydoić. Sama pani mówi, że tak rozpieszczonego zwierzęcia nie ma na kuli ziemskiej, każe się gładzić po głowie, a nawet całować. Znali rozkład wszystkich pociągów. Pewnego dnia naprzeciw nich ukazał się pociąg pełen Niemców. Nie było go w rozkładzie. Jechał na front. Żołnierze wyglądali z towarowych wagonów z karabinami gotowymi do strzału. Uchwycili spojrzenie jednego z nich, 58 który patrzył na dwoje dzieci wędrujących wzdłuż torów, jakby urągających wojnie, jego strasznemu losowi. Ledwie pociąg ich minął, usłyszeli gwałtowny trzask. Nie odwracali się. Dziewczynka patrzyła na niego, czekali bólu w plecach. Ale nic się nie stało. Niemieccy żołnierze ostrzeliwali las. Odgłos strzelaniny słyszeli wujostwo i jego matka. Zrezygnowano z mlecznych zup i ajerkoniaku, który wujostwo płacząc popijali wieczorem. Zakazano im wychodzić. Siedzieli koło siebie na kanapie. — Powiesz, jakie masz oczy? — spytała dziewczynka i zajrzała mu w oczy z tak bliska, że widział tuż, tuż, jej tęczówki, niebieskawe, jak powiększone, biorące prosto z jego źrenic wiedzę o nim, jego miłości. — Gdy patrzę z bardzo bliska — dotknęła noskiem jego nosa, przez sekundę miał nadzieję, że ich usta się zetkną — są czarne. Gdy się oddalam — chwyciła go za rękę i odchyliła się — są niebieskie lub zielone. Ty co chwila zmieniasz kolor. Jesteś kameleonem z Limpopo. — „Za dużo przebywają razem" — podchwycił rozmowę wujostwa z matką. „A z kim mają przebywać, w dodatku ciągle zamknięci?" Wujostwo byli zazdrośni o nieżyjącego przybranego syna. Było im smutno, że jego narzeczona nie mówiła o nim, a jej smutek był smutkiem dziecka zamkniętego podczas niepogody w domu. „Czy byłbym zdolny jak mój kuzyn zostawić tę dziewczynę samą, wybrać życie w lesie, zamiast jej pocałunków? Może nie chciała się z nim całować, pokłócili się i dlatego poszedł do partyzantki?" Z miasteczka nadeszła wiadomość, że można wracać. Żegnając się z panienką, obiecali sobie, że spotka- 59 ją się po wojnie i wybiorą nad Limpopo. „Wynajmiemy tragarzy. Będziemy szli pieszo w górę rzeki". Postanowili przysyłać sobie adresy, zawiadamiać się o każdej przeprowadzce, przez całe życie. W pierwsze wakacje po wojnie nie miał gdzie wyjechać. Zaprosili go wujostwo. Przez dwa lata, które minęły, urósł, matka mówiła, że „urosło tylko jego ciało" — rzeczywiście, głowa ostrzyżona przy skórze wydawała się nieproporcjonalnie mała do rozrośniętych barów. Wszystko może się zdarzyć, i to, że panienka czeka na niego. Niesamowita, dzika, wariacka radość ogarnęła go, gdy ukazała się na ścieżce do domku wujostwa i szła mu naprzeciw. Dalej wyglądała dziecinnie, mizernie, nie malowała się. Coś niezapomnianego, kochanego, bolesnego odnalazł w niej, gdy pocałowała go lekko chłodnymi ustami koło ucha. Była jedna zmiana, która go onieśmielała. Dziewczynce urosły piersi. Przy szczupłej, drobnej sylwetce wydawały się obfite, dorosłe. Mówiła do wujenki i wuja „mamo" i „tato". Było to usprawiedliwione zamiarami, jakie żywił jego kuzyn wobec niej. Ale dlaczego dopiero teraz przyjęli tę formę? Okazało się, że grób Ryszarda nie został odnaleziony. Wujostwo ciągle szukali, jeździli, gdziekolwiek odkryto masowe mogiły. Wiedzieli, że nie miał przy sobie dokumentów, liczyli, że poznają go po strzępkach ubrania. — Bądź dla niej dobry — powiedziała wujenka i pogładziła go po głowie. Pomyślał z radością, że teraz młoda panienka będzie jego przybraną kuzynką i będą się widywali, kiedy zechcą. Dalej chodziło się po mleko. Zaraz wzięli bańkę i pobiegli. Lasy przestały być tajemnicze, a pociągi 60 groźne. Droga w upale, w otwartej przestrzeni, w słońcu dłużyła się im i wydawała męcząca, jak murzyńskim tragarzom. Pragnęli ochłody. — Dzieci, wy dalej razem? — zawołała kobieta, która doiła krowę na łące za domem, w cieniu topoli. Gdy wracali, powiedział jej, że Limpopo w górnym biegu nazywa się Rzeką Krokodylą. Zdarzają się w niej grudki złota. Poprosił, by zaśpiewała „Limpopo". Zatrzymała się i krzyknęła: — To już niemodne! Teraz najmodniejsze jest „Pozdrowienie od gór". Gra to orkiestra w remizie. Co sobotę odbywają się tam zabawy — dodała smutnie. Widać nie znała nikogo, skoro po powrocie poprosiła wujostwo, by pozwolili jej iść na zabawę do remizy pod jego opieką. Robiła z niego przyzwoitkę. Tę rolę w okolicy spełniały młodsze siostry. Przypomniało mu się, jak przyjechał przebrany za dziewczynkę. Wujostwo niechętnie puszczali ją z domu; jedno straszne doświadczenie nauczyło ich na całe życie trzymania najbliższych przy sobie. Dołączył się do jej próśb, mimo że czuł, iż panienka ma nadzieję poznać kogoś, zakochać się, i zapomni o nim. Wujostwo po całym dniu błagań pod wieczór ulegli. O jedenastej miał ją przyprowadzić z powrotem. Potem wybuchła awantura o pozwolenie włożenia pończoch w gorący, letni dzień. „To jest wyzywające — powiedziała wujenka — poza tym spocisz się, zgrzejesz i zobaczysz, w końcu je podrzesz". Ale i to panienka wygrała, udowadniając, że w remizie jest kurz. Śpiewając odprasowywała sukienkę. Ożywiona, uradowana, nie zwracała na niego uwagi. Bez skrępowania czesała się przy nim. Remiza była na górze nad miastem. Z wysokości strażakom łatwiej było wypatrywać pożaru. Panienka 61 Wyszli na górp R > Pr T, Slę p™y ^jściu a, ;or buraczkowy nie, chciał krzyknąć „nie jestem dzieckiem", ale kasjer dodał: „Przed wojną była zniżka dla pań. Teraz tego towaru najwięcej, to bulą podwójnie". Dziewczyna otworzyła torebeczkę i zapłaciła za nich. W zwykłe dni remiza służyła za kino. Teraz krzesła były odsunięte pod ścianę. Dekoracje dawnej zabawy, wypłowiałe i brudne, zwisały z sufitu. Mimo że na dworze było widno, paliły się światła. Od czasu do czasu cień czyjejś głowy pojawiał się na ekranie kinowym i znikał. Orkiestra, składająca się z akordeonu, bębna i skrzypiec, grała „Daleką drogę do Tiperary", nadając brytyjskiej melodii rytm polki. Pachniało kurzem, stearyną, perfumami i potem. Pierwszy raz w życiu był na zabawie. Nie umiał tańczyć. Nigdy się nie nauczy — postanowił. Widok dorosłych ludzi tańczących nie podobał mu się. Ośmieszali się, zniżali do poziomu dzieci. Usiedli na fotelach kinowych pod ścianą. Zaraz podszedł młodzieniec z zadartym nosem i poprosił ją. Oddała więc swojemu towarzyszowi torebkę, małą, dziecinną, wilgotną od ściskania spoconymi rączkami. Miał pokusę zajrzeć do środka. Odłożył ją na sąsiedni fotel, żeby go zarezerwować, gdy wróci po tańcu. Ale nikt nie miał zamiaru zajmować fotela. Orkiestra grała nieprzerwanie, coraz nowi tancerze prosili panienkę, wracała żegnana ukłonem i pocałunkiem w rękę, podnosiła się, znów całowano ją w rękę i znikała w tłumie. Dwie małe dziewczynki przedostały się na salę, tańczyły ze sobą i robiły do niego głupie miny. Tancerz w garniturze z granatowego tenisu trzy razy pod rząd prosił jego panienkę. Odprowadziwszy ją na miejsce, nie odchodził. Zapalił papierosa. — To pewnie pani narzeczony? — spytał poka- 63 żując go ręką, w której trzymał długą szklaną cygarniczkę z palącym się papierosem. Nie odpowiedziała. Orkiestra zaczęła grać. Mężczyzna w granatowym garniturze schylił się w ukło-j nie, wstała. — Potrzymaj — rzekł do niego, usiłując mu włożyć w rękę fifkę z palącym się papierosem. Chłopiec schował ręce za siebie. — Jeszcze nie umiesz palić? — powiedział ironicznie mężczyzna, rzucił papierosa na podłogę i nadepnął. Cygarniczkę schował starannie do kieszonki ubrania. Nie znikli w tłumie, tańczyli naprzeciw jego fotela. Obracał ją w swingu, sukienka unosiła się, ukazując dziecinne jeszcze nóżki, zapięcia cieniutkich pończoch. Mężczyzna demonstrował swoje zwycięstwo, pewny, że mu ją zabierze. W pewnej chwili gwałtownym zwrotem odkrył ją po pas. Dziewczyna krzyknęła i przytrzymała na sobie sukienkę, ale on ruchem zawodowego tancerza zrobił zwrot w przeciwną stronę, obracając nią wokół tak, że siła odśrodkowa uniosła sukienkę jeszcze wyżej. Panienka znów krzyknęła i usiadła na podłodze. Trzymała się za kostkę. Twarz miała zmienioną, wykrzywioną. Mężczyzna w granatowym garniturze z gniewną miną odszedł. Zrobiło się zbiegowisko. Objęła chłopca za szyję, pozwoliła się podnieść. Pokuśtykała oparta na jego ramieniu do wyjścia. Na dworze było chłodniej. Tu, w górze, wiał wiatr. U ich stóp błysnęły światła miasteczka. — Jak ja wrócę? — wykrzyknęła panienka. — Zaniosę cię — powiedział. Objęła go mocno za szyję, poderwał ją z ziemi. Wskoczyła mu w ramiona, oparła głowę o jego głowę. — Nieś mnie tędy — pokazała skałki. 64 Ścisnęła go za szyję, jakby był koniem, i stanęli na krawędzi. Wstąpiła w niego straszliwa siła. Postąpił krok. Dziewczyna zasłaniała mu widok. Ciągnęła go w przepaść, swoim ciężarem rozrywała dłonie. Czuł w nich ból nie do zniesienia. — Jest mi niewygodnie — poskarżyła się i poruszyła w jego ramionach. Zsunął się w tył. Szorując plecami po skale, przygnieciony przez dziewczynę, przyciskając ją do siebie zjechał. Pomyślał, że się nie zatrzymają. Ale wystawał tam kamień i uderzyli w niego. Bolał go kręgosłup. Wyprostował się i dokonał tego, że ją podniósł. Zszedł niżej i poprosił, by zsunęła mu się w ramiona. Najpierw miał w rękach jej stopy w sandałkach, a potem nogi, i przyciskana przez niego do skały zjeżdżała po kilka centymetrów. — Boli! Kamienie! Kaleczysz mnie! Rozdarłeś coś na mnie! — krzyczała panienka. Zaczęła go bić pięściami po głowie. Nie zważał na to, zacięty i przerażony. Sukienka i koszula podciągnęły się. Trzymał ją odkrytą od dołu. Nic nie robiła, by się zasłonić. „Gdybym był śmielszy, popchnęłaby mnie i runąłbym w dół". Ale wiedział, że tak tłumaczy się przed sobą. Raczej wybuchnęłaby śmiechem: „Co robisz, dziecko?" Pokonał kamienną śliską wypukłość, trawersując ją powoli. Kręciło mu się w głowie. Tracił czucie w rękach, chciało mu się płakać, wydawało mu się, że umiera, coś pękało mu w płucach. Przypomniał sobie Limpopo. Podobnie męczyli się tragarze niosąc ciężar tak wielki jak oni sami. Dalej była pochyła łączka usiana głazami, niżej wiła się droga, którą przyszli. Wielkimi krokami schodził w dół, coraz szybciej i szybciej, biegł, aż wydało mu się, że runą, a jednak nie upadli. 65 5 — Lato bez , nienka, paliły s'ię ^ f™' J f™ ****** p było. Przez uchjC Ot f7, ^ P°ry tak nie sprzeczkę. Słyszaf tnJ ^^ był° ^'owną mu głosy y WUja' Wu*nke- i jakieś nie znane jego ręce, , R°Zległy ^ d°mU' cały nowe krzyki, dojmuje i branego kuzyna PrSez siałoby śmierdzieć. J eto. dejrzanym. -ny. - Nawet -raea się, . & źr6lUo Po' gi°S' °SCh!y' gni " waliśmy si cię, cie «tos - wybacz- na którym nie 66 iał odwagi przytulić się do panienki, gdy tam spała. r-v przyjdzie pożegnać się, czy zapomniała o nim pod «Svwem radości? Nigdy mu nie mówiła, że się ukrywa Może nie była zaręczona z jego przybranym kuzy- ero tylko to był pozór dla sąsiadów? Czy jednak ku-zyiTmógU>y jej nie kochać, choć raz zobaczywszy? Usnął. Obudziły go słowa: — Proszę go nie budzić. Rano państwo, jeśli łaska pożegnają go od córki. Jeśli pomyślimy, że mogła właśnie dziś stracić życie przez wyczyn tego chłopca, nawet to będzie zbyteczne. Gdy jej nie było, nie mógł wytrzymać u wujostwa. Może zaprosili go dla towarzystwa panienki, a, teraz skłaniali, by został i ją zastąpił. — Znów jesteśmy bezdzietni — skarżył się wu]. Gdyby został dłużej, nie puściliby go do matki. Wyjechał w popłochu. Wakacje się skończyły. Przyszła jesień. Odrabiał lekcje. — Mamo — znalazł pozór, by przerwać naukę __ jak zidentyfikowano naszego przybranego kuzyna? Nie miał dowodu, a ubranie zgniło. — Nie chciałeś czytać listu. Wujostwo piszą, że miał lusterko kupione na jarmarku. Kuzyna trafiły cztery pociski, a lusterko pozostało nie naruszone. Po drugiej stronie był napis: „Grunt się nie przejmować". Po tym go rozpoznano. — Mamo, on kochał panienkę, która ukrywała się u wujostwa? — O tym też jest mowa w liście. Wujostwo stwierdzają: „Była za dziecinna, by pojąć jego miłość". Odszedł, chciał dla niej dokonać czegoś bohaterskiego. — Jest winna jego śmierci? — Że była jego narzeczoną, mówiło się po jego 67 śmierci. Wujostwo nie pozwalali im być razem, nie pozwalali nawet, by chodzili po mleko, może przejmowali się odpowiedzialnością wobec jej rodziców? Gdy przyjechała, miała zaledwie czternaście lat. — Mamo, ona go kochała? — Synu, ty żartujesz? Mnie pytasz? Jej nie spytałeś? — Mamo, jak to rozumieć: gdy byliśmy na zabawie, udała, że zwichnęła nogę, musiałem ją nieść. — Była urocza i dziecinna. Czasem dzieci wierzą, że wzięły się stąd na świecie, bo ojciec nosił na rękach mamę. Chciała być bliżej ciebie, myślała, że to prowadzi do czegoś; synu, nie wypada mi dłużej o tym z tobą mówić. Nawala artyleryjska urwała się nagle, jak ustaje gwałtowna burza. Nastała cisza tak głęboka, jakby świat przestał istnieć. „Gdzie podziały się dwie wielkie armie walczące z sobą? — pytała matka. — Może odeszły, zostawiając Polskę wolną?" Siedzieli ukryci w „zamurowanym pokoju", nie wiedząc, pod czyją są władzą. Matka dyskutowała z wujem, co się z nirni stanie, i chłopiec, korzystając z tego, uchylił wyjścia ze skrytki i wydostał się do sieni. Od-rygłował drzwi domu i poczuł zapach mgły, prochu i spalin. Dziwny stan, w jakim znalazła się okolica, odbijał się w pogodzie. Było około zera stopni, lodowata białość biła od zaśnieżonych przestrzeni. Niebo brudna we, zamglone, wchłaniało światło ledwo zaczynającego się świtu. Gdzieś blisko pożar to przygasał, to rozbłyskiwał czerwono. Głęboki lej ział pod domem, ściana obsypana była ziemią, pokaleczona odłamkami, szyby potłuczone. Od tego pocisku by zginęli, gdyby nie byli w schowku. Odezwało się ciężkie, błagalne westchnienie. Chłopiec rzucił się w tamtą stronę. Zobaczył działo przewrócone 69 ołami do góry i konia spętanego uprzężą. Szarpał si jęczał, patrzył gniewnie i błagałnie. Chłopiec pobie do drwalni po siekierę, odrąbał postronki. Dyszel b; okuty. Tylko w jednym miejscu poddawał się ciosoi siekiery. Koń, gdy poczuł, że jest wolny, zamach* nogami, chwycił grunt i wstał. Jego zad znalazł się n wysokości głowy chłopca. Był to mlecznej barwy per szeron, ważący z tonę. Stanął bokiem ukazując ran* na lewej łopatce. Strużka krwi i posocza płynęła mi po nodze. Trafił go odłamek pocisku, który rozerwai się koło domu. Chłopiec zdjął z konia uprząż. Wyjrzała matka. By odwrócić jej uwagę, zaczął błagać, by dała mu jodyny. Matka odpowiedziała: „od jodyny oszaleje i zadepcze nas". Przyniosła buteleczkę wody utlenionej i lała koniowi w ranę. Perszeron zachowywał się jak opanowany, mądry człowiek, usuwał się trochę, powłócząc kopytem i dbając, by nie nadepnąć na nogę żadnemu z ludzi, którzy się nim zajmowali. „Rana jest powierzchowna — powiedziała matka — odłamek poszedł pod skórą i pewnie tam tkwi". Wlała w ranę całą buteleczkę. Chłopiec wziął konia za grzywę i pociągnął w stronę stajni, pustej od lat, od śmierci dziadka. Koń ruszył skórą, jakby chciał zrzucić rękę chłopca, i stał z opuszczoną głową, okazując dobrą wolę i cierpliwość. Chłopiec znów pociągnął go. Perszeron drgnął, wyszarpnął grzywę z ręki chłopca i ruszył całą potęgą swojej woli w kierunku frontu, za armią. Marzenie, że będzie miał konia, skończyło się. Ale leżało tyle rzeczy: tornistry, chlebaki, manierki, menażki, magazynki z nabojami, mapniki. Zapomniał o koniu, ogarnęła go radość brania za darmo. Wtedy nawet rzeczy bez wartości wydają się skarbem. Szukał pistoletu. Spenetrowawszy rowy przy drodze, zawrócił do 70 ogrodu i przeszedł po płocie przewróconym przez wybuch pocisku, podążył ku dzikiej dżungli. Tę nazwę znał tylko on. Matka wyśmiałaby go mówiąc, że do słowa dżungla niepotrzebny jest dodatek „dzika". Zastanawiano się, dlaczego na końcu posesji wyrósł zagajnik tarninowy? Przeważał pogląd, że na granicy, za dziką różą, stajenny wyjadał owoce ze słoja po tar-niówce. Z wyrzuconych pestek zasiał się mały las. Podczas wojny w upalne dni chłopiec wpełzał tu, czytając powieści, których akcja rozgrywała się w dżungli. Wystarczała mu plamka słońca padająca na kartkę książki. Nawet gdy nie było liści, dzika dżungla była nieprzejrzysta. Chłopiec znał ją zbyt dobrze, by w miarę zbliżania się nie nabrać pewności, że coś się tam zmieniło. Coś ciemnego, podłużnego leżało na legowisku chłopca. „Nie pozwolę tego nikomu wziąć. Jest moje, bo leży na polu dziadka" — postanowił. Leżał tam nieruchomo, na wznak, człowiek. Chłopiec zatrzymał się i czekał, aż tamten się poruszy. Trwało to długo, wreszcie chłopiec zbliżył się. To był Niemiec. Bez płaszcza, w samym mundurze, z oznakami oberfeldfebła na naramiennikach. Był bardzo młody, oczy miał zamknięte, powieki zaciśnięte, jakby coś oślepiło go w chwili śmierci. Ręce trzymał przy sobie, nogi złożone w pozycji na baczność. Nie widać było rany, krwi. Poległ od pocisku, który był wycelowany w ich dom. Zginął zamiast nich. Dlaczego znalazł się w tych zaroślach, odbił się od swoich, ukrył? Szukał chwili odpoczynku od męki ciągłego odwrotu, nieustannej ucieczki? Chciał przeczekać tu i znaleźć się za linią frontu? Jak strasznie był sam! Ujrzał w błysku wybuchu ostatni widok zabijanego życia, bezgranicznie obcy: pochylenie góry, jakiś dom, walący się na jego oczach płot, zwiastujący śmierć. Gdyby przeżył, byłby 71 teraz u nich Cht Z -***^ wćS TOril ^ ^ CjG-. ?2 le sind odezwał się. W myśli widział, jak przystało na wzorowego ucznia, rzeczowniki z dużymi literami na początku, ale słowa wymawiał nie, jak kazała nauczycielka, lecz gardłowo, jak rozmawiali ze sobą niemieccy żołnierze. Zwracał się do niego „Deutscher", bo z posesją dziadka graniczyło gospodarstwo człowieka nazwiskiem Niemiec. Na początku wojny pan Niemiec głośno się zastanawiał, skąd pochodzi jego nazwisko. „Widać jestem z pnia niemieckiego". Widywano go z yolksdeutschem, z niejakim Stanislausem Bitschykiem. Hans-Georg był teraz własnym człowiekiem chłopca. Zawsze bardziej marzył, by mieć człowieka, niż by mieć konia. Służące podkreślały wobec niego swą niezależność, pluszowe misie, króliki, które hodował w czasie wojny, nie poddawały się uczłowieczeniu. Pobyłby jeszcze z Hansem-Georgiem, ale spostrzegł kolegów. Musiał ukryć się przed nimi, bo ukrywał Hansa-Geor-ga. Obaj powinni zostać niewidzialni, gdyby chłopcy go odkryli, nie utrzymaliby tajemnicy. Nie powiedział nic matce. Przestraszyłaby się o niego. Była to jedna z dwu rzeczy, których nie powie jej nigdy. Matka Hansa-Georga też nic nie wie. Ma żal do syna, że wyrwał się spod jej opieki, podeptał jej wysiłki, by go ocalić przed frontem. List od niej jeszcze leży w workach poczty polowej: „Synu, ponad wszystko uważaj na siebie. Gdyby coś ci się stało, zabiłoby to twoją matkę". I list od niego do matki — jak odpowiedź na słowa, których nie przeczyta — jedzie pod bombami na zachód: „Mamo kochana, kocham cię, zagubiony w śniegach środkowej Polski. To bezgranicznie smutny kraj. Co dzień jesteśmy w innej miejscowości — to aluzja do cofania się, której może nie zauważy cenzura — której nazwy nie znam, nie mógłbym wymówić ani zapamiętać. Kiedyś, Mamo, razem, jako 73 turyści, przejedziemy moim szlakiem. Mamo! Dlaczego Wy, nasze Matki, urodziłyście nas w ten czas? Następne pokolenia będą żyły nieświadome swojego szczęścia". Ćwiczył, niepotrzebną już — jak myślał, bo Niemcy odeszli — niemczyznę. Wymykał się do Hansa--Georga kilka razy na dzień. Przy kapitanie zabitym koło kapliczki znalazł Żelazny Krzyż. Takich rzeczy, jako nienawistnych, nikt nie brał. Chłopiec ukrył Że- t lazny Krzyż w kieszeni, pobiegł do Hansa-Georga i położył krzyż na jego piersi. Teraz był prawdziwym bohaterem. Przyglądał mu się z radością, a potem zawrócił do kapliczki, zerwał z kapitana epolety i awansował Hansa-Georga, kładąc przy nim naramienniki wyszywane srebrnym szychem. Nadeszła odwilż, ale mróz idący od ziemi i lodowata mgła utrzymywały Hansa-Georga w pozycji na baczność. Nie było widać najmniejszego rozluźnienia, tylko zmęczenie, smutek. Policzki zapadły mu się, a oczodoły miał mokre, szkliste, jakby płakał przez powieki. Zapach wilgotnych zgliszcz, smażonej słoniny, zgnilizny — zapach wojny — panował nad okolicą. Oddział rosyjski kwaterował pod gołym niebem przy wielkich ogniskach. Żołnierze leżeli na słomie, gotowali coś w zasmolonych kociołkach. Jeden grał na harmonii przejmująco smutną melodię. „Ktoś, kto tak tęskni, musi zginąć" — powiedziała matka. O świcie obudziły go krzyki w pobliżu. Wokół dzikiej dżungli stał tłum. Jakiś podlec znalazł Hansa--Georga i wydał Brygadzie Umarłych. Składa się z dowódcy, rosyjskiego szeregowca, pięciu niemieckich jeńców wojennych i volksdeutscha Stanislausa Bitschy-ka. Ludzie skupiali się wokół nich, by pluć na Bitschy-74 ka Nikt go nie uderzył. Bitschyk ścierał plwociny z twarzy brudną szmatą i łamanym językiem rosyjskim prosił dowódcę brygady, by pozwolił trupa pogrzebać na miejscu. To ostatni zabity i raz można złamać rozkaz. Rosjanin machnął ręką i odszedł na bok, by skręcić sobie papierosa z gazety. Bitschyk kazał jeńcom niemieckim wpełznąć w tarniny. Tłum rozstąpił się i chłopiec zobaczył, że Hans-Georg był obdarty z munduru. Miał na sobie koszulkę i kalesony z grubego zielonkawego trykotu. Przez jedną noc twarz mu się zaokrągliła i zżółkła, oczy stały się zapuchniąte, aż skośne, brzuch urósł. Stał się tłustym, nieznajomym Chińczykiem. Chłopiec ze wstydem stwierdził, że żal mu saperek i munduru. Przychodząc tu liczył, że po jakimś czasie weźmie je sobie jako dar wynikający z przyjaźni z Hansem-Georgiem. Przedwojenne rzeczy przerabiane i przedłużane rozpadały się. Odkładał tę chwilę, bo nie wiedział, jak się do tego zabrać i jak zareaguje Hans-Georg. Jego zesztywniała ręka mogłaby odskoczyć i uderzyć chłopca. Ziemia była dalej jak skała. Grabarze wykuli kilofem płaskie zagłębienie, wciągnęli tam Hansa-Georga i przysypali skamieniałymi grudami. Hans-Georg leżał tu, znów samotny, daleko od masowego grobu kolegów. Na obiad było mięso, czerwonawe, słodkawe. Chłopiec wypluł pierwszy kęs. Błysnęło mu w głowie podejrzenie, że to mięso niemieckiego trupa. — Syneczku, co z tobą? To ten koń. Uszedł ze sto metrów — pochwycił go pan Niemiec i teraz sprzedaje mięso. Pomyśl, był za ciężki na nasze gleby, zapadałby się po kolana, w dodatku ranny — przekonywała go matka. Zamiast go pocieszyć, doprowadziła 75 do tego, że zerwał S]> • pana Niem™ ^ °Kna- z* podwńin, *,* * 0 .. *awakacje____,. ęM^»'e2Mny i gęściejsza, kwiaty kwitły intensywniej i po-* jewały na wietrze trzema kolorami: złotawym, niebieskim i różowym. Tu leżał Hans-Georg. Gdy przyszły sianokosy, wuj kazał ominąć to miejsce. Pan Niemiec odwiedził wuja. Powiedział, że wie, dlaczego pozwolił łące w pewnym miejscu zarastać.. Sąsiedzi są oburzeni. Pan Niemiec radzi mu, aby bardziej dbał o siano. Wuj wziął kosę i ściął trawę, ale pokos zostawił na miejscu. Gdy wuj się postarzał, pozwolił, by na całej łące i w ogrodzie rozrastały się dzikie róże, tarniny, głóg, czarny bez. Wszystko stało się dziką dżunglą. Chłopiec odwiedził wuja, który prowadził go tunelami w gąszczu i mówił: — Zazdroszczę temu Niemcowi. Chciałbym nim być i leżeć w tej ziemi. Na cmentarzu będzie mi strasznie smutno, taki tłum obcych. Może mógłbyś załatwić tak. by nikt o tym nie wiedział, i Niemca zanieść w mojej trumnie, a mnie pochować na jego miejscu? Lekcja miłości Jeszcze dzień, dwa i nadejdzie jesień. Sierpień jest suchy, wietrzny i gorący. Przegrzane, opustoszałe pola wysyłają fale upału. Dochodzi woń kartoflisk, rozkopanych ogrodów, dojrzewających jabłek, gorzkich kwiatów późnego lata. Niedostrzegalną mgiełkę prześwietla niskie słońce, w którym wszystko wydaje się dalekie i zarazem doskonale widzialne. Łagodność krajobrazu, pogody, aż niepokoi. Wojna skończyła się wszędzie i nieodwołalnie, . nawet w Japonii. Czekali tyle lat, a gdy to przyszło, zatrzymał ich na drodze żołnierz: — Dlaczego się nie cieszycie? Cieszcie się — wymierzył w nich pepeszę. Trzeba było natychmiast stąd wyjeżdżać do miasta, a oni nie mieli się dokąd udać. Tego dnia wszystkie okna w domu były otwarte, szyby rzucały refleksy na ogród, wywiewało firanki, w pokojach czuło się przeciąg. Politura mebli, mocna herbata w szklance na biurku, nasturcje pnące się wokół framugi miały w słońcu ten sam czerwonawy ton. Nagle floksy i malwy pod oknami rozchyliły się i do 78 saloniku zajrzała ufnie i bezceremonialnie śliczna, młodziutka kobieta. W tych okolicach nawet nieznajomi, jak ona, nie pukali od frontu, a zawsze zachodzili od tyłu, do okien. Matka pisała jeden z listów wzywających pomocy, na które nigdy nie miała dostać odpowiedzi. Podniosła wzrok. — Dzień dobry, mam wielką, ogromną prośbę — powiedziała nieznajoma. — U pani jest fortepian. Czy mogłabym zagrać? Jest ze mną mój profesor — jej ton był błagalny, jakby chodziło o coś bardziej ważnego. Matka z ulgą porzuciła pisanie listów. Otworzyła fortepian, przetarła ręką klawisze. Dziewczyna jednym susem wskoczyła przez okno. Była w plisowanej granatowej spódniczce i zielonkawej bluzce ze spadochronu, jakie były najmodniejsze tego lata w Polsce. Należała do tych piękności, które przez nieporozumienie mieszkają w małych miasteczkach, i trudno uwierzyć, że nie wstępują na tron albo nie stają się miliar-derkami. Chwyciła matkę za rąkę i w uniesieniu chciała ją pocałować. Matka wyrwała ręką i powiedziała: — Biedak fortepian. — To nic — zawołała beztrosko młoda kobieta, wychyliła się przez okno i powiedziała do kogoś, kogo nie było widać: „Profesorze, fortepian jest!" Profesor był to niski mężczyzna atletycznej budowy, o długich, jasnych włosach, zaczesanych za uszy. Miał około trzydziestu lat. Po atmosferze, jaka wniósł do saloniku, można było wyczuć jego przyszłą sławę. Ukłonił się nisko, ceremonialnie. Podszedł do fortepianu. Szybkim pasażem przebiegł po klawiaturze. Trafił na trzy klawisze, które żołnierze kwaterujący w saloniku wyłamali, zrywając kość słoniową. Odpowiedzia- 79 ły trzema martwymi głosami, lekko, niedosłyszalne jakby zjawiły się duchy babki> dziadka . ^^ Julian_ ny, którzy umarli w tym domu. Cofnęli się z matką w głąbj zamykając drzwi b nie przeszkadzać w lekcji. Uderzono mocno. Na ciemny, gwałtowny, trartcz-ny głos fortepianu odpowiedziały głucho wszystkie pokoje domu. Przeszło to w smutny, beznadziejny pasaż biegnący w kierunku jasnych dźwięków do bezbarwności, białości ostatniego. Jakim cudem można było tak grac na fortepianie, w który walili siekierą żołnierze' Nigdy me słyszał tego utworu, na żadnym koncercie, płycie, z żadnego okna. To na pewno grał profesor t-raz powinna zagrać ona. Nastąpiła cisza, niesłyszalny prawie szept, ciche, głębokie westchnienie. Grali na cztery ręce, ale ktoś się mylił i ktoś śmiał się cichutko. Długo trwała ta cisza, nim dziewczyna stanęła w drzwiach. Wzięła krzesło, przysiadła się do matki: Tyle pani zawdzięczam — mówiła z przesadą, która wynikała chyba z nadmiaru szczęścia. - Ni-zdążyłam pani powiedzieć, że moja matka i pani znałyście się. Z balu. Pani była podlotkiem, matka była już zaręczona. Nie żyje od trzech lat. Mój mąż od maia jest w więzieniu. Byłam jego łączniczką. Nie załamał się, nic me powiedział. Dzięki niemu jestem na wolności. - Po co pani to mówi! — krzyknęła matka — Pani PrT dZieCkU! Nle ChCQ niCZeg° takie§0 ^eć. Pani mi tego me mówiła - i by odpowiedź młodej kobiety nie dotarła do jej uszu, matka zasłoniła je dłońmi — Ależ ja pani ufam! A M" uAle Ja nle Ufam tym' którzy ufaW bez powodu. N16ch panią spytają, kto jeszcze wie o pani, uderzą? By dać jakąkolwiek odpowiedź, wymieni pani nas. 80 — Więc przez pół roku już tak daleko zaszliś- — powiedziała młoda kobieta, cofając się. — Do widzenia — zawołał profesor przez drzwi. Usłyszeli kroki na ganku. Matce zrobiło się przykro. Wybiegła za nimi. — Niech pani zerwie sobie bukiet! Odchodzili między klombami w stronę pól, bardzo blisko siebie. Młoda kobieta, nie obrażona na matkę, zerwała różę, pomachała nią w stronę okien, a potem dała profesorowi. Chłopiec zamknął fortepian, postawił krzesła na miejscu. Wiedział na pewno, że kiedyś w przyszłości przeżyje taką chwilę. Będzie jakiś dom, sierpień, ta sama pora dnia, przyjdą z dziewczyną, której nie zna jeszcze, przeżyje chwilę bezgranicznego szczęścia. Wezmą sobie kwiat. I niech ich przyjmie, niech żyje i nie zestarzeje się ta sama pani, matka chłopca. Gdy nadszedł czas, który sobie wtedy wyobrażał, jego matka nie żyła. Przypomniał sobie tamten dzień, ale myślał o mężczyźnie, który nie wydał żony. „Dlaczego w tamtych czasach uwięziony mąż kobiety mnie nie obchodził, a całym sercem byłem po stronie jej miłości do profesora?" — myślał. 8 — Lato bez wakacji1 Puch ostów Alicja wyznaczyła termin spełnienia obietnicy na pierwszy dzień wiosny. Potem odłożyła do wtorku po Wielkanocy. Tłumaczyła mu, że drży przed spowiedzią. W ten wtorek nie przyszła, przysłała mu karteczkę, że „stanie się to ostatniego dnia szkoły". Przez ten czas nie widywał jej, by ją ukarać. Tego dnia poprosiła go jeszcze o jeden dzień. Byli umówieni na dwunastą po rozdaniu świadectw. Oboje mieli dobre stopnie. W cudownym nastroju szli ku lasowi. Nagle Alicja powiedziała, że musi wracać, i wybuchnęła płaczem. Poniżył się do tego stopnia, że upadł na kolana i błagał ją. — Me zdradzę męża, choć go nie znam, nie wiem, kto nim będzie — powiedziała Alicja i pobiegła w kierunku miasta. Został sam na wakacje. Miasto było opustoszałe. „Czy do końca szkoły spotkam kogoś? Może rzucić naukę, ożenić się?" — myślał. Na mocy układu poczdamskiego Polska otrzymała nowe terytoria na zachodzie. Zamierzał tam uciec i osiedlić się na zawsze. Słyszał, że ludzie w tamtych stronach zapominają o tym, co krępowało ich w starej 82 części kraju. Na zdobytych ziemiach kobiety stają się łatwe. Miał szesnaście lat i musiał prosić matkę o pozwolenie, by wyjechać na dwa tygodnie. Matka bała się g° puścić w pierwszą samotną podróż. Mówiono, że tam jest ciągle niebezpiecznie. Ale był tak smutny, że wreszcie zgodziła się. Gdy pakował plecak i wychodził na nocny pociąg, jedyny, jaki szedł na zachód, już nie chciało mu się rzucać domu, chciał tylko poczuć się jak zdobywca nowych ziem. Mrowie ludzi czekało na dworcu. Pociąg spóźnił się trzy godziny. Wtaczał się na peron powoli, jak resztką sił, pasażerowie rzucali się do niego w biegu. Stopnie, zderzaki, dachy były oblepione ludźmi, przypominał lep na muchy. Nikt nie wysiadał. Wszyscy jechali na zachód. Nie miał gdzie postawić nogi. Zrozpaczony biegał wzdłuż peronu. Wagony drgnęły. Jakaś ręka wysunęła się ku niemu, chwyciła jego dłoń i usiłowała wciągnąć na stopień. Biegł za pociągiem, trzymany mocno, aż udało mu się wskoczyć. Wisiał wychylony, bał się, że uderzy plecakiem o semafor. Dopiero nad ranem wszedł na drabinkę wiodącą na dach. Noc była ciemna. Po zapachach można było odgadnąć, że pociąg jedzie to przez podmokłe łąki, to przez przegrzane lasy. Nagle, jak na kliszy wkładanej w wywoływacz, wszystko to zaczęło ukazywać się jego oczom: świtało. Wrocław cuchnął spalenizną. Mury miały od ognia odcień pomarańczowy. Zdruzgotane katedry przeglądały się w zielonkawych kanałach. Coś tam rzucano, coś tam gniło. Stęchlizna, zapach trupów, które rozkładały się w niewiadomych miejscach, uderzał od ruin. Wąwozami, ścieżkami na wysokości piętra przeszedł miasto. Znalazłszy się po drugiej stronie, wybrał szosę Idącą na południowy zachód. Przestrzeń była bezludna. W tej pustce, bezmiarze, samotna biała chmura szła po niebie. Jej cień przesuwał się po polach i lasach, które przez ten moment stawały się granatowe. Zapragnął ,; iść bez końca, całe wakacje, nie spotkawszy człowieka, w szpalerze jabłoni, którymi była obsadzona droga. Dopiero teraz poczuł straszliwe pragnienie, Miał darmo jabłek, ile chciał. Usiadł w rowie. Był to gatunek, jakiego nie jadł od przedwojny. Usnął. Obudziły go głosy, rąbanie siekierą. Obok stała ciężarówka, ludzie, którzy z niej wyszli, ścinali jabłoń. Me chciało im się zrywać, mieli kaprys wziąć całe drzewo. Wciągnęli ja na samochód. Oni zabrali go dalej. Nie mieli nic do jedzenia. Żywili się jabłkami obrywanymi z drzewa, aż obdarli je i wyrzucili na pobocze. Musieli się co chwilę zatrzymywać. Zaczęli chorować. Pola do horyzontu zasiane były płową, wysoko rosnącą rośliną. — Co to za plantacje? — spytał. — To osty. Zasiali je odchodząc, — Nie, rozsiali je teraz — poprawił jeden z nich Namawiali go, by się przyłączył do nich. Wyszukiwałby opuszczone mieszkania, gdzie są rzeczy. Tłumaczył im, że musi ich opuścić. Ostrzegali go, by się nie odłączał. Ruszył polami. Osty już przekwitły. Wybujałe do wysokości człowieka, tworzyły dżunglę. Ich łodygi były grube, a kolce ogromne. Biały puch płynął okolicą. Jak śnieg, zbierał się w zagłębieniach w mleczne zaspy. Trafił na wieś. Nie było w niej nikogo. Wybrał dom i zajął dla siebie. Wszystko było otwarte, szyby wybite. Pierze z rozprutych poduszek mieszało się z nawianym puchem ostów. Wydawało mu się, że wszystko 84 można brać. Stosy przedmiotów przez swoją bezpań-skość, darmowość, wydawały się cenne. Ale były zdeptane, zabłocone, spleśniałe. Wziął ozdobny album z fotografiami, by zobaczyć ludzi, którzy tu mieszkali, wyobrazić sobie, jakie było ich życie. Twarze surowe, obce, chłopskie, powklejane rzędami, patrzyły wrogo. W saloniku kanapa była pocięta. Położył na niej swój koc i ułoży! się do snu. Dochodził tu zapach dojrzewających sadów. W nocy obudziła go daleka, drgająca łuna. „Jak podpalą osty, spłonie cała okolica i ja też" — pomyślał i usnął. Po trzech dniach wędrówki, noclegów w opuszczonych domach, złapał rosyjską ciężarówkę jadącą do Czech i dotarł nią do miasteczka nad granicą. Miał od matki adres kuzyna, który musiał zniknąć z centralnej Polski. Tylko kilka osób wiedziało, gdzie przebywa. Kuzyn, zobaczywszy go, speszył sią: „Jak mnie znalazłeś? Skoro jesteś, trudno, chodź". Przedstawił go młodej, pięknej kobiecie, z którą mieszkał, ale nie powiedział, kim ona jest, nie wyrzekł nawet jej imienia. Była z nimi jej córeczka. W południe znajoma kuzyna obudziła go na chwilę, by wypił rosołu. Gdy usypiał, czuł, iż zazdrośei kuzynowi, że mieszka w jednym pokoju z kobietą. Spał dzień, noc i dzień. Pod wpływem snów zaczynał ją kochać, ale ile razy miało dojść do tego, czego najbardziej pragnął, nikła, rozpływała się i sen przechodził w inny. Nawet uwięziona, zniewolona w jego śnie, nie uległa wszystkiemu, co mu się przyśniło. Jej czułość, cudowne słowa, jakich od nikogo nie słyszał, sprawiły, że po obudzeniu wydała mu się inna. Kuzyn zabrał go na zwiedzanie miasteczka. Było w zgliszczach, podpalone niedawno. Szli ku średniowiecznemu zamkowi w górze. 85 — Takiej rzeczy nie zobaczysz nigdy — powiedział kuzyn, gdy zbliżali się do fosy i widać było piętrzące się mury, blanki i wieże. — Nie mów nikomu, że tu byliśmy. Przebyli zwodzony most i znaleźli się na dziedzińcu. Ślady po seriach z broni maszynowej tworzyły na ścianie znak podobny do krzyża. Odrzwia były wysadzone. Salę rycerską splądrowano. Widać tu było ludzki kał, używano kartek wyrwanych z książek, które zdeptane leżały obok. Kuzyn prowadził go korytarzami, krużgankami. Rdzawy ślad krwi biegł po krętych schodach baszty. Nie można było zgadnąć, co tu się rozegrało. Spojrzeli przez wykusz. W dole leżało miasteczko. Wypalone mury przypominały labirynt w budowie. Pod ich stopami rozciągał się park zamkowy. Nie przycinane dawno drzewa straciły kształt kuł, Trawnik wyrósł po pas. W środku stała rzeźba bez głowy. Zarośniętą alejką spacerowała tam i z powrotem kobieta w długiej szacie. — To baronowa — objaśnił kuzyn. — Baron zostawił ją, by pilnowała zamku i pertraktowała z wojskami, które będą się tędy przewalały. Liczył na jej urodę, inteligencję, wyniosłość. Niezliczoną ilość razy była gwałcona. Teraz przyjeżdżają tu cywile. Każdy może ją mieć. My tylko popatrzymy. Nie chodź tam — wrzasnął kuzyn zobaczywszy, że susami zeskakuje po krętych schodach. Przebiegł trawnik. Baronowa była młoda, wysoka, wychudła, silnie opalona. Włosy sięgające pasa miała splątane. Była w szynelu wojskowym z uciętymi rękawami, przypominającym włosiennicę, przewiązanym sznurkiem. Widać było lekko zarysowującą się ciążę. Z przerażającą ufnością, jakby nic złego nie mogło jej spotkać, patrzyła mu w oczy, pokornie, przy-86 zwalające, jakby chciała go przebłagać, zjednać. Rozwiązała sznur i ukazało się jej ciało. Nigdy nie widział nagiej kobiety. Zrobiła dziwny ruch przysiadania, jaki robią czasem ptaki: chciała się położyć na ścieżce, czekała tylko jego przyzwolenia. Wtedy natrafiła na jego wzrok, który musiał być równie błagalny, rozpaczliwy, przepraszający. Obawa, nieśmiałość, delikatność, z jaką się do niej zbliżał, coś jej przypomniały, bo wydała przeraźliwy krzyk. Wtedy dopadł go kuzyn, chwycił za ramią, a po-czuwszy opór, wykręcił mu ręką i z nieoczekiwaną brutalnością zaczął popychać go do tyłu. — Wiesz, co chciałeś zrobić? Wiesz? — trząsł nim. — Jest bezbronna, oszalała, nieświadoma, co się z nią dzieje, jest w ciąży, jest zarażona. W końcu ja ją zastrzelą — powiedział kuzyn, zdradzając sią, że ma broń. „Mógłbym ją mieć bez błagań, natychmiast, miałbym pierwszą kobietą". Jej gotowość, brak zobowiązań, to, że ta kobieta nie należała nawet do siebie, podnieciły go jeszcze bardziej. Bał sią, że ta chwila przepadnie na zawsze. Nigdy nie da sią odrobić. Szarpnął sią gwałtownie i przerzucił sobie kuzyna przez plecy, uderzając nim o trawnik. Kuzyn zerwał sią w ułamku sekundy i aż śmiejąc sią z wściekłości szedł ku niemu. Ręce kuzyna były rozłożone, palce rozczapierzone, jakby chciał go przytulić do siebie. Za wszelką ceną postanowił odciąć chłopcu drogą do miejsca, gdzie stała baronowa. Może nawet gotów był go zabić. Poznał, na czym polega różnica miądzy chłopcem a mążczyzną. Znalazł się na ziemi i nigdy nie doszedł, jak to sią stało. Kuzyn podał mu rękę, podniósł go. Odwiózł go 87 do najbliższej czynnej linii kolejowej. Stali na peronie wśród gór. „Kuzyn wobec mnie był brutalny, bo przychodził tam wiele razy — myślał. — Był pewien, że oszczędzał jej, bo jest szlachetny, teraz wie, że bał się tego, czego ja się nie bałem". Nadjechał pociąg. Połowa składu były to wagony towarowe. Rzucił plecak, wciągnął się na zapyloną podłogę takiego wagonu. Pociąg ruszył. Jechał wśród ostów. Biały puch sunął równolegle w powietrzu, towarzyszył pociągowi i groził. Zuchwała zaczepka Był tu obcy. Wierzył, że za rok wyjedzie stąd na zawsze. Sprzyjało to pewnym próbom, ćwiczeniu się w tym, co dla niego było najtrudniejsze. Nie chodziło o naukę, mimo że zbliżała się matura, ani o sport. Dyscypliny tej nie ma w żadnych spisach, nie ma reguł, ani trenerów. Miała mu się przydać w przyszłości, niebezpiecznej, bardzo już bliskiej. Przygotowywał się do życia, które postanowił wieść, pełnego niespodzianek, pułapek i wielkiego natężenia woli. W mundurku szkolnym wszedł do baru czwartej kategorii, zamówił setkę i wypił duszkiem. Na oczach tłumu przeciągnął linę w poprzek najruchliwszej ulicy, zatrzymując pojazdy, po czym odszedł. Na targowisku szczekał i wył jak pies. Położył się na placu przed zamkiem. Leżał nieruchomo słuchając komentarzy i przypuszczeń na swój temat, czekając, co z nim zrobią. Przechodnie omijali go ze wstrętem. Jeden nie wytrzymał, podbiegł i ukradkiem, ale dziwnie lekko, kopnął go w głowę. Na dworcu kolejowym wszedł do pokoju, gdzie pracował informator zapowiadający pociągi. Zaskoczonego odsunął od mikrofonu i wygłosił przemówienie, zaczynając je od słów: „Szary, bezimien- ny tłumie podróżnych...", przedstawiając siebie, podając swój wiek, zainteresowania i zawiadamiając, że dziś jeszcze nie może wyjechać z tego miasta, choć jest to jego największym marzeniem, a jego mowa jest tylko próbą oratorską. Przez okno apteki zobaczył za ladą młodą i śliczną panią w białym kitlu. Wszedł i poprosił o pięćdziesiąt prezerwatyw. Wymienił tę liczbę, by próbę uczynić dla siebie cięższą, bo wiedział, że nie starczy mu pieniędzy. Wysupływał banknoty, przepraszał i po jednej oddawał prezerwatywy. Wyszedłszy z apteki, poczuł niedosyt. Powiedział kolegom w klasie, że handluje takim towarem. Żaden z nich nie odważyłby się wejść do apteki i poprosić o prezerwatywy, a każdy chciał je nosić w kieszeni i czuć się dorosłym. Sprzedał im, co miał, dziesięciokrotnie drożej, i odczekawszy trochę, zaczął dręczyć ich: „Masz jeszcze czy już użyłeś?" Bali się przyznać, że brali je nie po to, by używać, i prosili o nowe. Trzykrotnie przychodził pod aptekę, ale dyżury mieli mężczyźni, a wtedy próba byłaby nieważna. Wreszcie ujrzał ją. Spodziewał się, że aptekarka przypomni sobie, iż już tu był, i tym trudniej było mu zmusić się do wejścia. Nie okazała, że go poznaje. Wykonała, co do niej należało, bezosobowo, automatycznie i bez ostentacyjnej obojętności. Podawszy mu pięćdziesiąt prezerwatyw, zdawała się czekać, że zabraknie mu pieniędzy, ale to nie nastąpiło. Wręczył jej banknot, wydała mu resztę i zajęła się następnym klientem. Był nim starszy mężczyzna, który patrzył na chłopca z nienawiścią. Nadeszła jesień, niepogody, szalała gruźlica, czerwonka, zdarzały się przypadki tyfusu. W listopadowy wieczór, gdy lodowaty deszcz, gęsty i gruby, spływał 90 po szybie apteki, chłopiec zobaczył wewnątrz długą kolejkę. Twarze tych ludzi wydawały się bardziej chore niż tych, dla których brali lekarstwa. Może odbicie śmierci co dzień oglądanej zabarwiło woskowo ich policzki i czoła? „Wejdę przed kolejkę, odepchnę wszystkich i zażądani prezerwatyw — pomyślał — powiem, że mi się śpieszy. Czeka na mnie dziewczyna. Leży. Jest już naga. Dlatego nie obchodzą mnie ich umierający. Po tym mógłbym dać sobie spokój i przestać oddawać się próbom". Przewidywał, że aptekarka każe mu stanąć w kolejce. Może pierwszy raz okaże mu nienawiść. Widział, jak w słabym świetle żółtawej, wysoko umieszczonej żarówki przybliżała recepty do twarzy, żeby się nie pomylić. Chlasnęła go myśl, że pani magister wyobraża sobie, że przychodzi dla niej. Dlaczego nigdy na niego nie spojrzała? Gdyby był starszy, zakochałby się w aptekarce, jasnowłosej, łagodnej i krótkowzrocznej. „Jeśli kogokolwiek poddawałem próbie, to nie siebie, lecz ją". Zdał sobie sprawę, że wyzywanie życia było narzucaniem mu warunków, na jakich badamy, do czego jesteśmy zdolni. Gdy wszystko ukartujemy, wydarzenia nam się poddają. Niech to przyjdzie samo, w okolicznościach nieprzewidzianych, zaskakujących i groźnych. Poczuł ulgę i odszedł od szyby aptecznej, nie zdając sobie sprawy z tego, że dziś nie badałby swojej odwagi, ale czy jest zdolny do podłości. Włóczył się po wilgotnych brukach, wśród murów zmoczonych ukośnym deszczem. Gdy poczuł, że woda spływa mu po karku, wrócił do domu. Skończył z tym na zawsze. Nigdy nie wszedł do tej apteki. Gdy matka była chora i wysłała go z receptą, poszedł na drugi koniec miasta, a ona gorącz- 91 kowala i czekała, na lekarstwo. Teraz zatrzymywał się przed wystawami licznych w mieście fotografów. Najbardziej lubił witrynę na wąskiej, idącej pod górę ulicy Katedralnej. Patrzyło na niego setki twarzy przytłumionych codziennością, od młodości napiętnowanych,, ograniczeniem i nieodwracalnością smutnego losu. Zdjęcia z chrztów nie interesowafy go. Niemowlętami się brzydził. Na ślubnych zdjęciach mężczyźni mieli wytrzeszczone oczy, jakby czuli, że lecą w przepaść. Wiedział, że uniknie rytuału: służba wojskowa, ślub, chrzciny, dzieci, pogrzeb. „Na swój pogrzeb się godzę" —-przyznał wyniośle. Wśród zdjęć do legitymacji przyciągała go fotografia dziewczyny w czarnym, satynowym mundurku szkolnym, o włosach blond, zaczesanych w górę i odsłaniających uszy, o wystających kościach policzkowych, nieco skośnych oczach patrzących w obiektyw wołające, jakby z nadzieją, że jej spojrzenie skrzyżuje się z innym spojrzeniem. Nie mógł nie odpowiedzieć na to wołanie. Wszedł, ale zobaczywszy fotografa, starszego mężczyznę w kamizelce w prążki, muszce i z równo przystrzyżonym siwym wąsem, speszył się i powiedział: — Chcę zdjęcie do legitymacji szkolnej. — Proszę siąść tu nieruchomo i patrzeć w obiektyw — rzekł fotograf. Zorientował się, że fotograf będzie miał dowód, właściwie zdjęcie policyjne przestępcy. Przemógł obawę i wstręt, by prosić tego obcego mężczyznę. „Muszę uczyć się błagać, upokarzać się, padać na klęczki" — pomyślał i powiedział: — Przepraszam, naprawdę przyszedłem w innej sprawie Na wystawie jest pewne zdjęcie. Chcę mieć adres tej osoby — wyjął stuzłotówkę i położył na la-dzje. wołać ważyć się na przekupstwo niż prośbę. 92 — Niech pan wyjdzie przed sklep i wskaże mi je — powiedział fotograf chowając banknot. Jak klient, który wskazuje towar, chłopiec przyłożył palec do szyby i fotograf z drugiej strony przesuwał swoim palcem po zdjęciach, aż trafił na właściwe, wyjął je, sprawdził numer i włożył z powrotem. Chłopiec wrócił do ciemnego wnętrza. Fotograf wydobył długie drewniane pudło — były w nim niebieskie koperty zawierające negatywy zdjęć. Na kopertach były wypisane adresy. Chłopiec czekał, jakby od tego miała zależeć jego przyszłość, życie i szczęście. Fotograf znalazł tę kopertę, wyjął negatyw, przez ułamek sekundy chłopiec ujrzał ciemne rysy dziewczyny, jakby prześwietlono jej istotę, skazaną na nieszczęście. Zapragnął to zmienić, ale fotograf powiedział: — Negatyw przedwojenny i adres przedwojenny, Chce pan? — Nie. Dziękuję — powiedział i wyszedł. Nazajutrz pod szkołą zaszedł mu drogę kolega z klasy. Był jednym z jego klientów. — Chodź na boisko. Chcę pomówić z tobą, nim zaczną się lekcje. Trawa na boisku była świeża, apetyczna, o zieloności intensywniejszej niż na wiosnę. Kropelki wczorajszego deszczu wyglądały jak rosa. Kilka brunatnych liści klonu leżało na niej, przypominając, że jest jesień. — Jest pewna dumna piękność — zaczął kolega — przechodzi ulicami, nie widząc nikogo. Nie wie o moim istnieniu, mimo że ją kocham od szkoły powszechnej. Musisz ją zaczepić, zapoznać się z nią, a potem przedstawić mnie. Nie mam pieniędzy. Dam ci busolę okrętowa, przedwojenny pas oficerski, wojskową koszulę kanadyjską, mapę okolicy jeden do stu tysięcy. 93 _ Nie chcę mapy tej okolicy! — rozzłościł się chłopiec. — Zrobię to dla przyjemności. Pomyślał, że może to jest dziewczyna, której szuka, za którą tęskni, a której dotąd nie spotkał. Zagarnie ją dla siebie, skoro kolega sam wydaje ją w jego ręce. — Znam jej życie w najdrobniejszych szczegółach. W poniedziałki, środy i piątki idzie na lekcje muzyki. Wychodzi z domu za piętnaście trzecia po południu, skręca na ulicę Główną, dalej idzie Zapleczem i Katedralną. Pięć po czwartej wraca tą samą trasą. To najlepszy moment, żeby podejść. Pokażę ci ją z daleka. Co jej powiesz? — Obmyślę to — odrzekł — w chwili, gdy ją zobaczę. Rozległ się dzwonek, szli ku budynkowi szkolnemu. — To kiedy? — spytał kolega. — Dziś jest środa? Od razu dziś — odrzekł chłopiec. — Tak od razu? — przeląkł się kolega. O pół do czwartej znaleźli się na ulicy Głównej. Chłopiec wolał się zbliżyć do dziewczyny nie w zaułku, ale na najważniejszej ulicy miasta. Wybrał bramę zwieńczoną barokowymi ozdobami. Tłumy dziewcząt i chłopców szły w górę i w dół ulicy, tam i z powrotem. Był to deptak miejski, miejsce spotkań. Zapach perfum, potu i czegoś dziecinnego uderzał od tej masy. Nagle kolega chwycił go za ramię tak gwałtownie, że sprawił mu ból. — Idzie, idzie, tam, ta, która ma teczkę. Nie zrób głupstwa. Nie wolno ci mówić mojego nazwiska. Gdyby miało coś zajść, nie wspominaj o mnie — wyszeptał i szybko wszedł do bramy. 94 Pierwszym wrażeniem chłopca było rozczarowanie, które omal nie spowodowało, że byłby się wycofał. Dziewczyna nie była nieznaną, cudną blondynką z długimi warkoczami, o świeżych, nie całowanych ustach, w mundurku szkolnym z białym kołnierzykiem, ale panną, którą od dawna widywał, o uniesionej głowie z czarnymi włosami upiętymi w kok. Była najpiękniejsza w mieście, ale za piękna, za doskonała, za dumna. Chłopiec nie przypuszczał, że jest uczennicą. Wydawała się mu dorosła i nie brał jej pod uwagę w swoich marzeniach. — Proszę pani — zaczął zachodząc jej drogę, ale dziewczyna nie spojrzawszy wyminęła go, jakby na jej drodze postawiono przedmiot. Ruszył obok niej i mówił. — Proszę pani. Nie chodzi o mnie. Mój kolega kocha panią od dawna. Chce panią poznać, ale nie ma odwagi podejść, więc wysłał mnie. Błaga panią o spotkanie. Jutro w parku przy nimfach o siódmej. Nie patrząc na niego odezwała się: — Jaki kolega? Co za kolega? Co za bujdy? Gdzie ten kolega? — w jej ustach szkolne słowo wydało się niestosowne, jak i to, że się do niego odezwała, sama to musiała odczuć, bo dodała: — Tacy smarkacze jak pan mnie nie interesują. — Jutro w parku przy nimfach o siódmej — powtarzał, by wbić w jej pamięć. Dziewczyna zatrzymała się nagle: — Co za bezczelność! Proszę natychmiast odejść, bo zacznę wzywać pomocy. — Będą krzyczał razem z panią — odrzekł i wrzasnął: — Pomocy! Pomocy! Ratunku! Przechodnie oglądali się, zatrzymywali, dziewczyna speszyła się: — Pańskie zachowanie jest czymś niesłychanym. Proszę podać swoje nazwisko i imię. 95 — Proszę bardzo. Przezywają mnie „Powstaniec", Podam pani adres. Dom za restauracją Bujaka, drugie piętro. Proszę mnie odwiedzić. Wyjęła ołówek i zapisywała na teczce z nutami, — Więc czekam. Jeśli pani nie przyjdzie, to jutro w parku przy nimfach o siódmej. — Ach, ty mały, wstrętny gnojku, jak się nie odczepisz, walnę cię w mordę. — A ja ci oddam — odrzekł chłopiec. — No to dowiedz się, że powiem ojcu, a on zawiadomi dyrektora twojej szkoły. — Więc jesteś skarżypytą — poprawił się: — do-nosicielką. — Postaram się, żeby wyrzucili cię ze szkoły — wściekała się dziewczyna. — Będą mnie wyrzucali, a ja będę się śmiał, że zadałaś sobie tyle trudu. — Myślisz, mały idioto, że nie widywałam cię sto razy, jak maszerowałeś z tymi najgłupszymi, naj-niezdarniejszymi i najtchórzliwszymi bałwanami w tym mieście i wydawało ci się, że wielce się wyróżniasz spośród nich? To go zaskoczyło. Mieszkał dotąd w wielkim mieście i nie znał prawideł życia prowincji, gdzie kogoś nieznanego bardziej się zauważa, bo rzuca się w oczy swoją nowością. — Ja też cię widywałem i nie przyszłoby mi do głowy cię zaczepić, gdyby nie kolega — brnął głupio, niepotrzebnie obrażając dziewczynę. — On czeka w bramie. Wejdźmy tam. Przekonasz się. — Dobrze, sprawdzę, kto to jest, żeby mój ojciec wiedział wszystko o wybryku, na który sobie wobec mnie pozwolono. Ku zaskoczeniu chłopca zawróciła i szła obok nie-96 go długim, swobodnym krokiem. Przechodnie mogliby pomyśleć, że są na randce. „To głupie, że ją tam prowadzę — myślał. — Wydaję kolegą". W bramie ani na podwórzu kolegi nie było. Uciekł na jedną z klatek schodowych lub znał przejście na inne podwórze. Dziewczyna spojrzała na chłopca i nieoczekiwanym, gwałtownym ruchem uderzyła go w twarz. Jakaś staruszka wyjrzała z okna zza zasłonki i cofnęła się. Dziewczyna odeszła, nie wiadomo kiedy. Chłopiec czuł upokorzenie, jakby uderzył go mężczyzna, i ból, bo cios był silny, a ręka dziewczyny zsunęła się i trafiła go w nasadę nosa. Stał w środku podwórza nie mogąc się zdecydować, by odejść. Wreszcie, przypomniawszy sobie o koledze, pobiegł, by się z nim nie widzieć. Nazajutrz pierwszą lekcję przerwało wejście woźnego, który zbliżywszy się do nauczyciela historii, szeptał do niego, pokazując palcem chłopca. Historyk nie mógł powstrzymać śmiechu. — Ciebie przezywają „Powstaniec"? — zwrócił się do chłopca. — Proszę, by pan profesor zwracał się do mnie po nazwisku. Przezwisk swoich ani cudzych nie pamiętam, bo nie uznaję takich rzeczy. W klasie zawrzało, wszyscy krzyczeli, jeden przez drugiego: — On, on, on! — Trudno, koledzy wskazali ciebie — rzekł nauczyciel. — Idź do dyrektora. Gdy chłopiec wychodził i odwrócił się do klasy, natrafił na spojrzenie kolegi, pełne trwogi, błagalne. Dyrektor chodził po gabinecie z założonymi w tył rękami. Potem stanął plecami do ucznia i patrzył w 97 ' 1 — Ł-ato bez wakacji okno. Miało się na mróz. Zimna mgła zakrywała miasto leżące w dole. Nagle dyrektor odwrócił się na pięcie i wykrzyknął: — Czy choć wiesz, kogo zuchwale, bezczelnie i po szczeniacku zaczepiłeś? Chłopiec milczał. Nie wiedział, co rozumieć przez słowo „kogo". Przecież znał dziewczynę z widzenia. — Ale że popełniłeś bezmyślny czyn, przyznajesz się? — Przyznaję się do czynu. Ale nie był ani bezmyślny, ani zuchwały, ani bezczelny, ani szczeniacki. Był przemyślany. — A teraz — przerwał dyrektor — teraz, w tej chwili, wobec swojego dyrektora nie jesteś bezmyślny, zuchwały, bezczelny i szczeniacki? — Jestem, panie dyrektorze, i przepraszam za to. — Więc kogo zaczepiłeś? — Brunetkę z kokiem na głowie, wysoką, która bierze lekcje muzyki. — Więc jak w ciuciubabce na oślep chwytasz wszystko, nie wiedząc, co ci zostanie w ręce, na jakie narażasz się niebezpieczeństwo? Żenuje mnie wprost, by ci o tym mówić, ale to jest córka dyrektora Pierwszego Gimnazjum i Liceum Męskiego. Mój kolega napisał do mnie list. Liczy, że cię usunę ze szkoły. Pisze, że dziewczyna jest otoczona takim szacunkiem uczniów w tym mieście, iż jego samego to zadziwia i martwi, że może jest osamotniona. By wyswobodzić się od twojego natręctwa, musiała cię uderzyć. Więc takimi metodami chcesz zdobywać dziewczęta? Opamiętaj się. Psujesz sobie wszystko. Dochodziły mnie pewne informacje, ale udawałem, że nie słyszę. Wyzywasz ludzi w tym mieście, bo uważasz, że jesteś ponad wszystkimi. Ale mnie nie zwiedziesz. Wiem, że nie jesteś bezezel- 98 ny, rozwiązły, zły, tylko nieśmiały i niewinny, i tego się wstydzisz. Gdy cię usunę, masz do wyboru jedną szkołę: Pierwsze Gimnazjum i Liceum Męskie. Nawet — przypuszczam — przyjmą cię. Ale co tam z ciebie zrobią? Nie dotrwasz do końca okresu i wyjdziesz na półrocze ze stopniami, z którymi żadna szkoła w Polsce cię nie zechce. Przy okazji stałoby się to świadectwem poziomu naszego Drugiego Męskiego. Może byłoby ono prawdziwe, bo wiesz, jak jest u nas. Drugi garnitur. Przecież nie przypadek zrządził, że mamy takiego ucznia jak ty. Nie chcę z twojej strony żadnych wyjaśnień. Na okres będziesz miał ze sprawowania stopień dostateczny. To wysoka ocena. Wracaj do klasy. Po lekcjach kolega bał się podejść do chłopca, by nie skojarzono go ze skandalem. Dogonił go przed domem. — Dziękuję ci, dziękuję. Tyle dla mnie zrobiłeś, naraziłeś się, a potem nie wydałeś mnie. Jesteś moim wielkim przyjacielem. — Nie jestem twoim przyjacielem — oburzył się chłopiec. — Dziś o siódmej bądź pod nimfami w parku. Jest jedna na miliard możliwość, że dziewczyna przyjdzie. Gdy chłopiec biegł w górę wąskimi uliczkami ku parkowi, srebrny szron osiadał na gałęziach drzew. Zegar na katedrze uderzył pierwszy raz godzinę siódmą, gdy chłopiec znalazł się przed trzema nimfami. Tańczyły objęte wpół na mrozie, chyba po to, by się rozgrzać. Chodził wokół nich jak tancerz, który nie śmie rozerwać bawiących się razem dziewcząt, póki od strony katedry nie dobiegło pojedyncze uderzenie, zwiastujące pół do ósmej. Dziewczyna ani kolega nie przyszli. Nazajutrz była niedziela i chłopiec znów był przed 99 katedrą. Wyszedł po mszy, samotny, w amerykańskim wojskowym płaszczu, z gołą głową i rękami w kieszeniach. Od dnia przyjazdu ciekawił go pewien widok. Dziesięć wież kościelnych i zamkowych przysłaniało ogromną, widniejącą na krańcach skałę. Teraz ruszył w tamtą stronę, by dowiedzieć się, co to jest. Jednak kochał to miasto dla jego piękna: stromych uliczek, przechodnich bram, łączących się ze sobą ogrodów. Było senne, jakby śniło sen o swoim istnieniu. Było równie szalone jak on, ale z powodów dokładnie odwrotnych: z racji spokoju życia. Nie tknięte wojną, jakby nie było okupacji, krwawego odwrotu Niemców, wkroczenia Rosjan. Jak skazaniec przed wykonaniem wyroku śmierci, mogli się mieszkańcy miasta sycić tym, co dla nich było najdroższe: jedyną cukiernią z marmurowymi stolikami, brydżem, plotkami, modlitwą, budową mauzoleów na cmentarzu. Jakby wiedząc, że to potrwa tylko trzy lata, jeszcze mocniej trzymali się swoich obyczajów, norm, rytuałów. Dzieci w tym mieście żyły w rygorze większym niż w jakimkolwiek miejscu Europy spustoszonej przez wojnę. Młodzież, wychowana w sztywnej etykiecie, nie mówiła sobie na ty, chyba że znała się dobrze. Chłonął widok, który interesował go od wielu miesięcy. Biło z niego coś nienaturalnego, niezgodnego z prawami przyrody, jakby turnie alpejskie ktoś przeniósł w nizinny krajobraz. Kamienne, żółtawe ściany nasuwały myśl o ruinach niebotycznej katedry. Jaskinia obrośnięta krzewami przypominającymi brodę i wąsy była jak wykrzywione w przerażeniu usta. Wylatywały stamtąd ptaki, Z rozpadlin sączyła się woda. Kilka karłowatych drzew czepiało się przepaści. Mały dębczak rósł korzeniami do góry, a koroną w dół; bezsensowny wybryk fantazji malarza, który nie widział 100 gór. Nisko w dole, jak dno, widniało granatowe jezioro, w którym ten obraz, podwojony, odbity, robił jeszcze dziwniejsze wrażenie. Na małym cyplu wrzynającym się w jezioro stał drewniany baraczek, dalej szyny kolejowe nikły w wodzie. Płonęło ognisko. Siedziało tam kilku mężczyzn. Był to dozorca terenu i jego koledzy, którzy przyszli mu towarzyszyć. Chłopiec spytał, dlaczego szyny prowadzą w głąb jeziora i czego on pilnuje. — Czego pilnuję? — zastanowił się stróż. — Żeby tu nikt nie wchodził. Tu była kopalnia ołowiu, srebra, a może i złota. Potem wybierali wapień. Strasznej głębi sięgnęli. Jednej nocy woda wytrysła i zalała kopalnię, rampę, biura, kasę. Tam jest jeszcze tysiąc rubli w złocie. W czasie wojny tu rozstrzeliwali. Ludzie wpadali w wodę i tonęli jak kamienie. Potem zepchnęli tu niemieckie czołgi. Czasem wypływa coś, krew czy rdza? Tu mało kto chodzi. Przyszedł jeden z narzeczoną, ona się pośliznęła i spadła, ale jak było, kto wie? Jeden rzucił się sam. Nikt w tej wodzie nie zanurzy nogi. Paraliżuje i człowiek idzie na dno. W połowie kwietnia wezwał go dyrektor. Gdy wszedł do gabinetu, dyrektor stał przy oknie patrząc na miasto leżące w dole. Ręce miał założone do tyłu. „Znowu sprawa «zuchwałej zaczepki*" — pomyślał chłopiec. Dyrektor nie odwracając się — może widział odbicie chłopca w szybie — powiedział: — Musisz się liczyć z tym, że zostaniesz na drugi rok. Szukaj sobie innej szkoły. Najlepiej, jeśli stąd wyjedziesz. Więc jego marzenie o opuszczeniu miasta miałoby się spełnić tak, że wyjechałby ukradkiem, jak wygnaniec? — Panie dyrektorze — odparł chłopiec — wyra- 101 ził pan moje najgłębsze pragnienie. Ale nie mogę mu ulec. Nie mam gdzie się udać. Dyrektor odwrócił się od okna i spojrzał mu prosto w oczy: — W takim razie do pierwszego czerwca zdasz ze wszystkich przedmiotów. Nauka stała się jego nowym, dzikim wyzwaniem. Miał przed sobą miesiąc i jedenaście dni. Jedynym miejscem, gdzie mógłby być zupełnie samotny i oddać się nauce, było to dziwne miejsce. Pomyślał o nim jeszcze w gabinecie dyrektora. Po występach w kamieniu można było wejść wysoko na półkę skalną. W płytkiej jaskini żyła sowa, ale w dzień spała. Starał się być jak najciszej, by jej nie przeszkadzać. Przynosił przygotowane przez matkę zapakowane w pergamin grube pajdy chleba ze szmalcem, książki i pożyczone zeszyty. Gdy wszystko nareszcie zaczynał rozumieć, odrywał wzrok od książek i ze szczęściem patrzył na białawe skały i w dół, poniżej przepaści, na szafirową taflę wody, i wydawało mu się, że jest już przyszłość i on jest w dalekim Afganistanie, na pewno, wiedział to, że kiedyś tam będzie. Skały rozgrzewały się w majowym słońcu, pachniał roz-chodnik i macierzanka, a z dołu napływało od jeziora zimne powietrze, które koiło. Amfiteatr wyrobiska dobrze niósł głos. Czasem słyszał pojedyncze słowa dochodzące od dozorców, czasem pluśnięcie ryby, a przede wszystkim krzyki ptaków, które latały na wysokości, na której on się znajdował, tuż przed jego oczyma. Raz doczekał nocy powtarzając słówka łacińskie. Nie umiał 229 słówek. Wykrzykiwał je w ciemność, układając patetyczny, bez rymu, nie kończący się wiersz, a przekorny, lekko schrypnięty głos rzymskiego chłop- -ca odpowiadał mu z dołu, przedrzeźniając: „audacia, 102 audaciae, turpis, turpa, turpe, stulutita, stulutitae". Obudził tym sowę, poczuł muśnięcie powietrza na czole i po chwili ze szczytu skały rozległo się pohukiwanie, tęskne, wołające, lękliwe. Wydał ten sam głos, błagalny, jakby przywoływał przyszłość. Sowa mu odpowiedziała i chłopiec znów zawołał, nie wiedząc, co mówi w języku sów. Kilka dni potem usłyszał głosy ludzi, którzy szli ku górze i odnajdywali krok po kroku jego ścieżkę. Poczuł rozpacz, że nie będzie sam, że odkryto to miejsce. Byli to chłopcy, którzy pomagali dziewczynie, wciągali ją coraz wyżej. Zarazem jej głos budził w nim nadzieję, że pozna nie widzianą nigdy cudowną dziewczyną. Najpierw zobaczył, że wyłaniają się chłopcy, ubrani w unrowskie brytyjskie battledressy, długie buty i bryczesy: kanony mody tak kazały się ubierać owej wiosny. Potem ujrzał dziewczynę z rozpuszczonymi czarnymi włosami do ramion, cudowną, wyzywającą, wysoką, która stanęła nad nim i z politowaniem patrzyła na jego zeszyty, książki i nie dojedzony chleb. Jeden z elegantów strącił kromkę czubkiem buta w przepaść. Nie wstał, jak wypadało, na widok kobiety i zaraz kazano mu za to zapłacić. Drugi elegant — chyba byli uczniami Pierwszego Miejskiego — oparł na jego ramieniu czubek buta, jakby brzydząc się postawić całą stopę, by nie ubrudzić sobie podeszwy od jego ciała. — Jest pan odważny w słowach — zaczął i pchnął chłopca przewracając na wznak. Chłopiec widział nad sobą niebo okryte strzępkami chmur i cztery skupione, poważne, wrogie twarze. — Jest pan bohaterski na ulicy. Zaczepił pan tę młode damę, gdy szła sama, bez 103 obrony, potem przeraził się pan i znikł z ulic miasta. Ale my znajdziemy każdego. Jest nietykalna — nie wymawiali jej imienia ani nazwiska. — Ma pan możność częściowego zmazania czynu, który popełnił pan na ulicy Głównej. Dla tej młodej damy skoczy pan tam — pokazał granatową taflę trzy piętra niżej — to będzie hołd, dowód, jak wielka, szaleńcza jest pana miłość, która pchnęła pana do tak zuchwałej zaczepki. Dał się słyszeć głos dziewczyny stłumiony emocją: — Zapomniałeś coś dodać. — Aha, pana czyn nie sprawi jej żadnej przyjemności. Pana osoba jest jej bezgranicznie obojętna, tylko konieczność ukarania pana przywiodła ją tutaj. — Masz coś jeszcze powiedzieć — przypomniała dziewczyna. — Nikt z nas nic dla niej nie znaczy — powtórzył jak wyuczoną lekcję uczeń Pierwszego Męskiego. Spojrzał na chłopca z cieniem próby porozumienia. Gdy chłopiec wstał, szepnął wprost do jego ucha: — Przeproś ją, frajerze. Chłopiec nie odezwał się. Rozpiął guzik bluzy. Tamci troskliwie chwytali jego rzeczy, gdy rzucał je za siebie. Chłopiec pod krótkimi spodenkami nie miał nic. Gdy zdjął je, dziewczyna odwróciła się z gniewem. Nie dał sobie sekundy do namysłu, by nie pozwolić się wrzucić siłą. Nastąpiła straszliwa i upajająca chwila: uczucie lotu znane ze snów, ta sama myśl — ,,ja lecę". Powietrze otworzyło mu usta i wdarło się do płuc, wiatr opływający wokół ciała, śmigający koło uszu dał mu odczuć, jak bardzo jest nagi i bezskrzydły. Granatowa tafla jeziora, do której się zbliżał, wydawała się twardsza niż beton: rozpryśnie się o nią na kawałeczki. Za- 104 miast tego zapadł sią w lodowatą, miękką przepaść, leciał w jej głąb z równą gwałtownością, jak szybował w powietrzu. Poczuł lęk przestrzeni, bo woda była tak przeźroczysta, że widać było przez nią najniższe głębie. Kształty skalnych kolumn przesuwały się przed jego oczyma. Rozpierzchały się stada rybek. Aż woda ściemniała, zzieleniała i zahamowała go. ,,Popłyną pod wodą. Niech tamci myślą, że utonąłem, niech umawiają się, co mają mówić, przysięgają sobie, że nigdy nikomu nie zdradzą, że tu byli" — pomyślał. Znał pojemność swoich płuc: nieraz pływał, by badać granicę wytrzymałości. Sunął zawieszony wśród wód. Gdzieś dalej słońce dosięgało jeziora ostatnim promieniem, który przenikał w głąb, rozświetlając przestrzeń. Opływając skałą zaczepił o nią bokiem. Czerwony dymek, jego krew, zamajaczył i znikł. Szukał wzrokiem zatopionego budynku, rozsypanych złotych rubli, gdy poczuł, że się dusi. Woda go wyrzuciła, zadławił sią powietrzem, pociemniało mu w oczach. Napił się wielki łyk i głębina zaczęła go wciągać. Już myślał, że opadnie obok gnijących trupów, gdy rozpaczliwym ruchem udało mu się wybić na powierzchnię. Warstewka wody była tu ogrzana, trzeba było uważać, by nie zrobić najmniejszego błędu, bo wtedy ręka lub noga trafiała w lodowaty uścisk. Wrócił rytm, radość, doznał wrażenia, że dotknął najgłębszej prawdy. Marzył, by trwało i by mógł je, kiedy zechce, wywołać. Ze słów, które dziewczyna kazała powtarzać przy jaskini, a głównie z tego, że kazała je powtarzać, domyślał się, że zależało jej, by z nich wyczytał jej gotowość do miłości, a może początek miłości do niego? Gdyby teraz zawrócił, czy odpędziłaby tamtych i poszła z nim? 105 Ale płynął dalej, bezgłośnie zagarniając wodę, sam w gęstniejącej ciemności. Zbliżał się do baraku dozorcy, gdzie w narastającej nocy ognisko stawało się pomarańczowe, a drugi płomień, płaski i ruchliwy, rozlewał się i drgał na wodzie. Klaps w mózg Wieczorem 9 października 1946 roku Mila powiedziała mu, że go kocha. Niesamowita, największa chwila jego życia! Wbrew ostrzeżeniom, zakazom, błaganiom matek, spotykali się. Wagarowali, ukrywając się w jego mieszkaniu, gdy matka wychodziła do pracy, albo szli — przez miasto osobno — do „dzikich pól", które, nie uprawiane w czasie wojny, zarastały lasem. Dorośli ostrzegali, że zostaną rozdzieleni. To nadawało ich miłości coś przejmującego, beznadziejnego, tragicznego. Rozstając się wieczorem, nie wiedzieli, czy kiedykolwiek się zobaczą. Uważał, że teraz jest ten moment w życiu, kiedy wszystko się zdecyduje. „Jeśli w tym roku — myślał — nie dokonam czegoś, coś się nie stanie, zmarnuję młodość, życie. Czy trzeba stać się kimś określonym: uczonym, mężczyzną kochanym przez kobiety, podróżnikiem, siłaczem? Jak można chcieć wszystkiego? Czy można być filozofem i walić w zęby każdego, kto nas drażni? Jeśli zrezygnuję z jednego, będę za tym tęsknił i reszta straci sens". Póki był niepewny uczuć 107 Mili, był niepewny przyszłości. „Jeśli mnie kocha, będzie to tajemny znak losu: zdobędę, co zechcę". Tego pamiętnego wieczoru przemykali się bocznymi ulicami miasta. Szli, nie wiedząc, dokąd idą, jak się te ulice nazywają. Chłopiec nie znał miasta i szczycił się tym. Mieszkał tu rok i za rok miał je opuścić. Dziewczyna mieszkała w internacie. Byli tu obcy, nie znani nikomu, dlatego odważniejsi. W owym czasie pocałunek na ulicy był czymś nie do pomyślenia. Oni zatrzymywali się co chwilę, by tulić się do siebie, patrzeć w oczy z tak bliska, że przestawali cokolwiek widzieć. Jej pocałunki były tak delikatne, że trudno było uwierzyć, iż nieśmiałe, chłodne płateczki warg dotknęły go. Chowała twarz w zagłębieniu jego szyi; może, daleko od matki, była stęskniona za ciepłem i czułością. Mężczyzna, który wyszedł z furtki trzymając na smyczy wilczura, musiał obserwować ich, gdy stali w bramie naprzeciw. Byli bardzo młodzi, a takim wszystko jest zakazane. Uroda chłopca i subtelna buzia dziewczyny dodawały im bezbronności. Mężczyzna ruszył tuż za nimi, wypuszczając smycz tak, że pysk psa był blisko ich nóg. Czuli i słyszeli oddech zwierzęcia. — Jakie kosztowne pończoszki — mówił mężczyzna do psa. — Jakie apetyczne łydeczki. Mila była dziś w swoich jedynych nylonach, wkładała je tylko na bale i prywatki. Chłopiec zrozumiał, że walka jest nieunikniona. Bał się, by nie pobito go przy Mili. — No, posmakuj — szepnął mężczyzna do psa, który był tresowany na to słowo, bo warknął i rzucił się na Milę. Chłopiec kopnął psa. Najważniejsza sekunda przepadła. Poczuł uderzenie w twarz pięścią twardą jak 108 kamień. Wszystko zmieniło miejsce w jego głowie. Na ułamek sekundy stracił przytomność. Zdziwił się, że leży na wznak, a mężczyzna coś mówi do niego. Tym razem mężczyzna tracił czas. Był pewien, że skończył walkę jednym uderzeniem, i teraz triumfował, gadał. Chłopiec podniósł się. Czuł, że ta walka będzie decydująca, na całe życie. Przejście od pocałunków Mili do ciosu było tak gwałtowne, że wszystko wydawało mu się wyolbrzymione, straszliwie ważne. „Zabiję go albo on mnie" — pomyślał i niespodziewanie nawet dla Mili, która krzyknęła, wymierzył z przysiadu, na oślep, cios. Pięść ześliznęła się, trafiła w coś miękkiego. To musiało być oko. Mężczyzna zawył, chwycił się za głowę. Wtedy chłopiec walnął go jeszcze raz. Cios był za szybki, za krótki, przejechał po skroni przeciwnika. W następnej sekundzie sam dostał. Pięść niczym żelazna proteza wbiła się w twarz chłopca, wgniatając ją do środka. „Muszę coś zrobić, muszę coś zrobić". Skąd znał ten cios? Jakim sposobem przypomniał go sobie? Złożył obie ręce w podwójną pięść i z przysiadu trzasnął mężczyznę w okolicę ucha. Tamten stał ułamek sekundy nieruchomo, zachwiał się, ukłonił chłopcu i upadł przed nim na twarz, uderzając czołem o jego but. Mila chwyciła go za rękę, szarpnęła. Teraz nie wstydził się uciekać. Rzucili się uliczką ku miastu. Mila wciągnęła go na schody internatu. Otworzyła im jej koleżanka. Kuchnia była ciemna. Kucharki poszły już do domu. Mila nie zapalała światła. Posadziła go na taborecie i wziąwszy ze ściany latarkę poszła na palcach w głąb ciemnego korytarza. Wróciła niosąc flaszeczki. Zaświeciła mu latarką w twarz i zaczęła smarować popękaną skórę jodyną. Śmiała się, bo nie mógł krzyczeć. Potem obandażowała mu głowę robiąc 109 białą kulę i zostawiając szparki na oczy i usta, po tof by je całować. Wargi miał bez czucia. Matka zobaczywszy go rozpłakała się. — Wyglądasz jak śniegowy bałwan. Chciała mu zdjąć bandaże, mówiła, że pod opatrunkiem źle się goi. Nie pozwalał, bo były założone ręką Mili. Chciałby je nosić jak najdłużej. Wreszcie matka oderwała je siłą powodując ból i rzuciła na ziemię. W drodze do szkoły zastanawiał się, czy tamten żyje. A jeśli go zabił? Bał się tego, a zarazem ta myśl przejmowała go dziwnym uniesieniem. Byłoby niesamowite powiedzieć Mili: „On nie żyje. Jesteśmy złączeni tajemnicą na całe życie". Mila może go znienawidzić za to, że jest mordercą. Zderzył się z nauczycielem gimnastyki, który kazał mu w czasie przerwy przyjść do pokoju nauczycielskiego. Zastał go tam rozwalonego w fotelu. — Nienawidzisz mojego przedmiotu — zaczął — a dajesz się bić. Kiedyś cię zatłuką w ciemnej ulicy. Zwolnię cię do końca roku z gimnastyki, jeśli będziesz chodził na treningi do klubu „Tęcza". Prosili mnie, żeby wysłać im kogoś zdolnego. Nie mam takiego, ale ciebie chętnie się pozbędę. To jest skierowanie — podał rnu kartkę i kiwnął głową. Fabryka, gdzie mieścił się klub, znajdowała się przy nie kończącej się ulicy obok neogotyckiego kościoła z czerwonej cegły. Jego wieża i komin fabryczny obok siebie wzmacniały efekt beznadziejności krajobrazu. Siedzibą klubu był poniemiecki barak naprzeciw głównej hali. Nie było w nim przepierzeń. Za szatnię służyło miejsce za parawanem oklejonym brązową tekturą. Worki treningowe, ring, zepchnie- 110 te były pod ścianę. Pachniało kurzem, potem, zmęczeniem. Małe dzieci ćwiczyły rytmikę pod kierunkiem tęgiej kobiety, która siedziała przy fortepianie, waliła w klawisze, podrygiwała i krzyczała na dzieci, zachęcając je do pląsów. Wydawało się to niemożliwe, ale na boku fortepianu był napis „Bechstein". Pani od rytmiki, nie przerywając gry, zwróciła się do niego: — Proszę stąd iść. Trener pracował jako urzędnik w budynku biurowym. Chłopiec wszedł do jego pokoju. Zobaczył, że jest ubrany w zwykły garnitur. Układał ręce jakiemuś typowi w dresie i rękawicach, który drgał bez przerwy i markował ciosy. „Każdy bokser, który stąd wyjdzie do walki, skazany jest na przegraną" — pomyślał chłopiec. — Cepy! Młockarnia! — krzyczał trener. — Masz być baletnicą, masz tańczyć! — Machnąwszy ręką, zostawił podrygującego i bijącego powietrze typa i zwrócił się do przybysza, przyjrzał mu się. — Oberwałeś? Nie chcesz być dalej taką laleczką? — spojrzał na skierowanie. — Jeszcze jeden! Dlaczego edukacja odbiera ludziom zdolność rozumienia czegokolwiek? Typek w dresie zachichotał i wymierzył nagły cios powietrzu, a trener poskarżył się: — Zajęli nam salę. Wszystko przez to, że nie było gdzie wstawić fortepianu dawnego właściciela fabryki. Wreszcie dzieci wyszły, trzymając się za ręce, parami i śpiewając hymn krasnoludków: Kto w nas nie wierzy, 111 Mniej wie i czuje, Choć nie ma nas. Przesunęli ring, trener kazał im się rozebrać. Weszli za parawan. Tamten miał atłasowe czarne spodenki z czerwonymi lampasami. Nie odzywali się do siebie. Trener w dwurzędowym urzędniczym ubraniu podszedł do chłopca i krótkimi lekkimi uderzeniami pięści sprawdzał elastyczność jego mięśni. Wziął go za nadgarstki, przyjrzał się rękom: — Nie pracowałeś fizycznie. Dla twoich rąk to fatalnie. Jeszcze gorzej z dłońmi. Nigdy tego nie nadrobisz — uderzył go w pierś — masz długie mięśnie, rozchodzą się w kształt liścia palmy, będziesz miał silny cios, ale ta pięść nie przekaże silnego uderzenia, tylko zatrzyma w sobie. Energia rozładuje się na tobie samym. Będziesz sobie łamać ręce swoimi ciosami. Ile masz lat? — Szesnaście i pół. — Jesteś za silny w stosunku do swoich dłoni. Masz pół roku czasu. Musisz od dziś trzy godziny dziennie rąbać drzewo. Jeszcze zarobisz. Twój atut to stalowe nogi. To cokół, na którym bokser stawia swój własny pomnik. Uderz mnie! — wrzasnął i chłopiec błyskawicznie wymierzył cios, ale trener zasłonił się niewidzialnym ruchem i wierzchem dłoni miękko trącił go po twarzy. Teraz chłopiec krzyknął, bo wszystko było tam obolałe. — Nie rób min jak egipska hrabina. Opanuj twarz. Będzie ci łatwiej znosić ból i wkładać więcej wysiłku w unikanie ciosów. Cios, którego unikniesz, to jakbyś sam zadał cios. Zbierasz je na koniec walki jak w banku. Trener trafił go w szczękę. — Ojciec cię nie bił? Jesteś nie oswojony z bólem, wytrąca cię z rów- 112 nowagi. Mów sobie: „To, co teraz czuję, nie jest bólem". Trener włożył mu rękawice, zawiązał. — Dobry omen, gdy trener przed pierwszą próbą sam nakłada rękawice. Walnij! — krzyknął. Chłopiec zwrócił się gwałtownie i zrobił to, co w szkole uważano za uderzenie prawym sierpowym. Trener uskoczył, wykorzystał jego własny cios, by wciągnąć go w pustkę, uderzył w prawy bark i obrócił prawie tyłem do siebie. — Reagujesz na mój krzyk szybko, ale panicznie. Przed ważnym ciosem nie zmieniaj wyrazu twarzy. Ostrzegasz tym przeciwnika. Nie! Tylko słabeusze robią groźne miny. Rób obojętną minę, tępą. Myśl, ciągłe myśl. Zwyciężasz mózgiem, a nie rękami. Pracuj duszą na równi z ciałem. Boks to filozofia. Skup się. Nie pozwól, by cios cię wytrącił z równowagi, przerwał twoją myśl. Dostałeś, zastanów się nad odpowiedzią. Niech ból cię natchnie. Jeśli wymyślisz odpowiedź, wygrasz. To jest dialog, taki sam jak u Platona, tylko zamiast słów, oddajesz ciosy. Trzymaj przeciwnika na odległość, ale ty zbliżaj się tak, by twój cios rnógł być krótki i potężny. Tak, właśnie tak, nie, nie tak, nie automatycznie. Myśl, gdzie posyłasz cios. Pocisk musi mieć wylot z lufy i wlot, czyli miejsce, w które celujesz na ciele przeciwnika. Tak samo cios. Kombinuj z góry pięć uderzeń. Zapamiętuj ciosy przeciwnika. Zbierasz je ciałem, ale sumujesz w myśli. Skąd się sypią? Skąd idzie groźba? Gdzie jesteś odsłonięty? Gdzie on odsłonięty? Znajdź obszar gorzej broniony. Wypróbuj. Uderz tam. Podziel przeciwnika: lewa strona, prawa strona. Góra, dół, cztery ćwiartki, widzisz, moją silną stroną jest prosty, nabiłeś się, poprawka z mojej strony, a ty jesteś bezradny. Znowu! Tracisz głowę. Platon, gdzie Platon! > — Lato bez wakacji Trener przerwał nagle, zdjął rękawice i zawołał drugiego ucznia: — To jest Janusz. Będziecie walczyć przeważnie ze sobą. Dobrze zestawiona para treningowa. Gdyby z was zlepić jednego zawodnika, to byłoby cudo. Każdy z was ma potworne wady charakteru. Ty, Janusz, jesteś mściwy, zacięty, tracisz właściwy cel walki, chcesz bić przeciwnika. Bijesz w coś, czego nienawidzisz, co ci dokucza w życiu, a ty — zwrócił się do chłopca — chcesz być bokserem dla elegancji. Chcesz zwalczyć strach. Najpierw przyznaj się przed sobą, że się boisz! Żaden z was nie powinien być tu przyjęty. Ale kogo ja tu mogę mieć? Boks jest sam dla siebie sensem. Boks jest czystą miłością do boksu i czystą techniką. Cios jest wart więcej niż diament. Zwycięstwo jest ubocznym rezultatem, do którego musi się dojść, jeśli kocha się boks. Wy obaj nie umiecie kochać nikogo, niczego, poza sobą. Każdy inaczej — Janusz bez wzajemności. — Nie rozumiem — przerwał chłopiec, — To znaczy, że ty siebie zarazem podziwiasz, a Janusz gardzi sobą. Za poważnie siebie traktujecie. Janusz, dla ciebie to, co mówię, jest za trudne. Nigdy niczego się o sobie nie dowiesz. Chcesz wygrać przez boks, więc nie wygrasz w boksie. To twój przeciwnik, a nie wróg — pokazał na chłopca. — Wroga masz jednego. Jesteś nim ty sam. Walcz przed lustrem, wal w nie, potłucz je. Ciosy przeciwnika spożytkuj dla siebie. Niech się nimi męczy, wyczerpuje, odsłania, wychyla dogodnie dla twojego ciosu. Nie rywalizuj z nim. Jest narzędziem twojego zwycięstwa. Użyj go. Pokazuj na nim piękno twojego ciosu. Pomóż mu w zadaniu, które mu wyznaczyłeś: żeby ci się poddał. Jeśli ofiarujesz 114 mu zwycięstwo, a biłeś się pięknie, to masz większą część zwycięstwa. Trening przeciągnął się. Na salę zaczęły wchodzić panienki ze szkoły zawodowej. — Do piątku — powiedział trener i odszedł. Dziewczyny patrzyły na półnagich, zgrzanych chłopców, nie umiejąc ukryć zachwytu. Chłopiec poczuł, że się w nim zakochują. Wpadła pani od rytmiki. Była też nauczycielką tańca. — Znowu tu? Proszę natychmiast wyjść! — krzyknęła. — Proszę się ubrać. Weszli za parawan i ubierali się, słysząc gwałtowne szepty. Chłopiec wiedział, że zza parawanu widać nogi, i chwila, gdy wkładał spodnie, była dla niego trudna. Kiedy wyszli zza parawanu, dziewczęta stały zbite w gromadkę przy fortepianie. — Proszę pani, kochana, najdroższa pani. Niech pani pozwoli im zostać na lekcji. Choć na swingu. Błagamy, nasza najmilsza! Chłopcy ociągali się z wyjściem. — Od boksu dostaliście głuchoty? — wrzeszczała pani. Zerwała się od fortepianu i zaczęła ich wypychać; uważała, że takim trzeba okazać siłę, i rzeczywiście była silna. Pchała ich obu, cofających się i zaśmiewających, przez cały barak do drzwi, aż wylecieli i drzwi się zatrzasnęły. Szli przez dziedziniec fabryki. Janusz splunął, potem drugi raz i trzeci. Na ulicy skinął chłopcu głową i przeszedł na drugą stronę. Widać nie chciał pokazywać się w tej dzielnicy z kimś takim. Chłopiec był pod kościołem, gdy usłyszał, że ktoś biegnie. Były to trzy panienki z lekcji tańca. — Proszę pana, proszę pana — wołały — Roberta chce z panem rozmawiać. — Dopadły go, po- 115 pchnęły w jego stronę panienkę, którą zauważył na sali i uznał za najładniejszą z wszystkich. Tam miała włosy związane, w biegu rozpuściła je, okalały buzię szczupłą, zachłanną, o dużych oczach. Musiała mieć o rok mniej niż on. Rozpięła górny guzik bluzeczki i wyciągnęła zza staniczka mały stalowy ryngraf, jakie robiono w czasie wojny. Przeciągnęła przez głowę łańcuszek i zawiesiła ryngraf na jego szyi. Chciał powiedzieć, że kocha pewną dziewczynę i nie wolno mu przyjąć ryngrafu, ale Roberta powiedziała: — To nie jest kosztowne. Srebrny jest tylko łańcuszek. Miał przeczucie, że Roberta pozwoli mu na wszystko i oczekuje nawet czegoś takiego, co robił: ciągnął ją do bramy piętrowego domu, zniszczonej, śmierdzącej, i zaczął gwałtownie całować, wyjął ze staniczka jej piersi, całował, podniósł spódniczkę, śmiała się: — Wariacie, przecież nie teraz, nie tu. Bokser-ku, ja muszę tam wracać. Mój tancerz, Liliana, nie ma pary, czeka. Umówili się w piątek na treningu. Gdy nadchodził, Roberta w amerykańskiej wojskowej kurteczce, układanej spódniczce i białych podkolanówkach, oparta plecami o barak, już czekała. W czasie treningu stała w drzwiach śledząc każdy cios i chwilami zasłaniając sobie usta z przejęcia. Janusz bił coraz mocniej, obu drażniło, że muszą walczyć, byli sobą znudzeni, nie mogli na siebie patrzeć. Chłopca rozpraszała obecność Roberty. — Uważaj — krzyknęła Roberta. Chłopiec dostał tak mocno, że głowa odskoczyła mu w tył, jak oderwana. — Cicho — odkrzyknął do Roberty trener. — Bo cię wyrzucę. 11S Nie mógł ich rozdzielić, Janusz w ataku wściekłości bił, jakby chciał zabić przeciwnika. Trener oderwał go wreszcie i tylko pokręcił głową z dezaprobatą. Powiedział: ; — Na dziś koniec. ; Ruszyli ku parawanowi, Roberta biegła za nimi. Pchnęła Janusza od tyłu z nieoczekiwaną siłą, aż poleciał kilka kroków, stracił równowagą i jak małpa oparł się na rękach. Odwrócił się z wściekłością, myśląc, że to zemsta przeciwnika. Zobaczywszy dziewczynę rozwścieczył się jeszcze bardziej, zamierzył się, chcąc ją uderzyć w twarz, wtedy Roberta nieoczekiwanym, błyskawicznym ruchem nogi kopnęła go w goleń. Zawył, łzy stanęły mu w oczach i usta zgięły żałośnie, patrzył na Robertę, ale jej nie tknął. Wyszli z Roberta. Poszli w przeciwną stronę niż miasto. Ulica zniknęła i stała się polną drogą. Zabolało go to, przypominało mu Milę. Roberta ciągle oglądała się: — Dziś nam się nie uda. Boję się. Ten typ chyba idzie za nami. Boję się, naprawdę boję się, że nas zaskoczy. Złościł się czy udawał złość? Bał się zdradzić Milę. Nie wiedział, jak by to zniósł. — Jesteś niemądry, że się złościsz — powiedziała Roberta. — Ja sama tego chcę. Na następnych treningach był tylko Janusz. Skazani na ciągłą walkę z sobą, rozdrażnieni swoim widokiem, walczyli ostrzej. Janusz przed walką wydzielał pot o zapachu kwaśnym, obrzydliwym. Pot wzbierał w duże krople na skórze i skapywał. Więc stad zapach sal bokserskich, których podłogi przesiąknięte są potem strachu? Janusz — myślał chłopiec — nie bał się bólu, lecz porażki. W czasie walki pot Ja- 117 nusza stawał się gęściejszy i pachniał ostro, gorzko. Pod salą, gdy wychodził, zawsze czekała Roberta, oparta o ścianę baraczku plecami i jedną nogą, zgiętą w kolanie. Nie szli w stronę pól. Odprowadzała go do centrum miasta. Dalej nie pozwalał jej iść za sobą. Tak minęły trzy tygodnie. Wszedłszy na salę zobaczył, że przy biurku siedzi trener i jego nauczyciel gimnastyki. Nauczyciel nie zdjął spranego do białości prochowca. Miał podniesiony kołnierz, rudawy zarost nie golony od paru dni. Bił od niego zapach, który mógł być zapachem wody kolońskiej, ale i gatunkowej wódki. Gdy zobaczył ucznia, wstał, podał rękę trenerowi. Przechodząc koło chłopca, klepnął go w plecy silniej, niż wypadałoby to zrobić wychowawcy, i wyszedł. Trener wziął chłopca pod ramię i zaczęli chodzić wokół sali. — Dziewczynę wypędziłem. Wprowadza złą atmosferę. Twój partner jest zazdrosny. Słuchaj, boks cię zawiódł? — Dużo w nim reguł, przepisów. — Nie lubisz, by cokolwiek cię ograniczało? Cokolwiek człowiek robi, musi się ograniczać na rzecz innych. — Teraz mnie to nie obchodzi. — I co jeszcze? — Wolę sport, gdzie z nikim się nie stykam fizycznie — nawet przez piłkę, gdzie nie ma partnerów: pływanie, narty, jazda konna. — Boksowi trzeba być oddanym całkowicie. Boks uprawiają chłopcy, dla których jest jedyną drogą ratunku, ucieczki od ciężkiego życia. — Zabieram miejsce? — Nie przerywaj. Oni dla boksu zaryzykują ży- 118 cię. A ty zaryzykujesz życie, przyszłość? Był tu twój nauczyciel. Prosił, żebym ci powiedział, że się nie nadajesz. Tak zacząłem, ale nie chcę kłamać. Znasz jego historią? — Nie. — Nie powiesz kolegom? Był najważniejszą osobą w szkole, w której ty się teraz uczysz. Nie pytano go na lekcjach, z bieżni znosiliśmy go na rękach. W trzydziestym czwartym zdawał maturę. Osiągnął dwanaście na sto. Przy nim — my pełzliśmy. Nie do nas należał. Wiedzieliśmy, że będzie mistrzem świata. Wyjechał do Warszawy, zdał do wyższej szkoły wychowania fizycznego. Minął rok, cisza. Nie ma o nim słowa w rubrykach sportowych. Za rok olimpiada. Otwieramy gazety, nie ma go wśród kandydatów. Na wakacje się nie zjawił, nie odwiedził rodziców. Po czterech latach wrócił, kibice zauważyli, jak wychodził z walizkami z dworca. Gwizdali, on nic, hardy wzrok, nikomu się nie kłania, na nikogo nie patrzy. Został nauczycielem. Co się stało? Do tej pory nie wiem. Myślę, że przywykł do zachwytu. W szkole dokuczał chłopcom, którzy nie interesowali się sportem, bo w ten sposób jemu okazywali brak zainteresowania. W Warszawie mogło zmrozić go jedno spojrzenie. O tobie powiedział, że jesteś niesamowicie zdolny. Od każdego uderzenia głowa doznaje lekkiego wstrząsu. Uderzenie w głowę powoduje, że odskakuje ona z szybkością początkową 60 km/godz. Pomyśl, mózg umieszczony luźno, początkowo nieruchomy, wstrząsa się jeszcze gwałtowniej i natychmiast po raz drugi, bo głowa po przebyciu jednego do pięciu centymetrów zostaje zatrzymana samoobronnym ruchem szyi. Bezcenna galaretka, piana czy papka — jak nazwać konsystencję twojego mózgu — obija się jak w garnku. 119 W czasie gdy trener to mówił, pojawił się na sali Janusz i bezszelestnie wszedł za parawan. Przebrał się, ale nie wychodził zza niego. Widać było jego nogi. W końcu nie wytrzymał, krzyknął: — Bezcenny? Jego mózg? Panie trenerze, to jest przygłupek i idiota. — Cisza! — wrzasnął trener. — Janusz, ubieraj się z powrotem. Nie masz dziś z kim trenować. — To pan od ciosów zidiociał — Janusz zapienił się. — Miał pan tylko pięć walk w Hali, i to przed wojną. Cztery przegrane. Cały czas pan gada. — Ty, Janusz — trener zwrócił się do niego groźnie — masz dalej tę czapkę z guzikiem na wierzchu? — Mam — Janusz zmieszał się. — Przyszedłeś w niej? — Tak, proszę pana. — Gdzie ją masz? — Za parawanem — Janusz zrobił ruch, jakby chciał biec po nią. — Idź za parawan, weź czapkę, włóż ją na głowę, wyjdź stąd i więcej nie wracaj. — Tego panu nie wolno! — Januszowi wróciła odwaga. — Pan musi ze mną walczyć, skoro nie ma pan uczniów. Ale trener lekkim i gwałtownym pchnięciem ramienia rzucił go w stronę drzwi. Chłopiec ukłonił się i wyszedł. Wiadomość, że jest tak zdolny, iż trzeba go chronić, napełniła go dziką radością. Podskoczył, nie wstydząc się przechodniów. Nagle przeszyła go myśl. „Wcale nie jestem tak zdolny. Matka z ukrycia chce kierować moim losem. Wykryła, że trenuję boks, odwiedziła szkołę, zrugała nauczyciela gimnastyki, a ten tu przybiegł". 120 Ktoś go dogonił i szedł za nim. Chłopiec nie chciał się oglądać. Odgadł, że to Janusz, — To ja — powiedział Janusz. Objął chłopca wpół, jakby był jego przyjacielem. Chłopiec chciał się uwolnić, ale Janusz przytrzymał go i wzmocnił uścisk. — Nie przejąłeś się — mówił Janusz. Głos mu drżał. Hamował złość czy bał się czegoś, co miało nastąpić nieuchronnie między nimi. — Podskakujesz, cieszysz się jak małe dziecko, że cię wylali z treningu. Jesteś typkiem, co się ze wszystkiego cieszy. Chodź do bramy. Podwórko, na które weszli, okolone było parterowymi oficynami, wydawały się nie zamieszkane. Janusz, trzymając chłopca pod rękę, przeprowadził go przez przechodnią sień budyneczku zamykającego podwórko. Wyszli na brukowany pasaż między składami, komórkami, bezimienną uliczkę, prowadzącą do zdziczałych ogrodów. Miejsce nie uczęszczane, tchnące czymś groźnym. „Nikt mnie nie znajdzie" — pomyślał chłopiec. Janusz zatrzymał się. Zdjął swoją czapkę z guzikiem, powiesił na płocie. — Nie lubię rękawic — powiedział. — Tego fałszu, ugrzecznienia, którym się oszukuje publikę. — Rozkoszował się swoją przewagą. — Gołe pięści mówią, kto jest mądry. Zaraz ci uszkodzą nie twoją anielską buzieńkę, ale twój móżdżek. Trzeba zrobić z ciebie porządnego człowieka. Będziesz równym kumplem, a nie idiotą, geniuszem. Mam pewien dobry cios, dam ci raz w brzuch, ukłonisz się, a ja ci dam klaps w mózg. „Muszę wykorzystać czas jego gadania, przypomnieć sobie ciosy, zaplanować walkę. Od czego mój mózg? Musi mnie obronić. Muszę coś wymyślić, bo 121 inaczej obudzę się innym człowiekiem. Mam prawo go zabić". W promieniu jego wzroku nie było nic, co mógłby chwycić i znienacka uderzyć przeciwnika. Zapomniał o ciosie, którym pokonał człowieka z psem. Mózg chłopca nie funkcjonował. Januszowi twarz stężała. Jeszcze mówił, a już zadał pierwszy cios. Następne uderzenia spadały szybko, w sekundowych odstępach. Chciał go oszołomić, przygotować do wykonania głównej operacji. Stosował taktykę zmylających ciosów i spod nich zadawał proste w brzuch, chcąc zmusić go do ukłonu. Uderzył tak, że chłopiec przewrócił się, padł ukośnie, lekko, na kamienne płyty, zobaczył drzewo, niebo od dołu. Kurz poszedł od jego upadku. Tamten nie kopnął go w głowę. Czekał, aż się podniesie. Więc ograniczał się jakimiś regułami? Chłopiec zobaczył krew na płycie chodnika. Musiała to być jego krew, bo Janusz był czysty. Walka zaczęła się od nowa, nieporządna, bezładna, brzydka, uderzenia trafiały w próżnię. To, że Janusz postawił sobie cel — wywołanie wstrząsu mózgu u przeciwnika, to, że postanowił to osiągnąć w walce zgodnej z regułami bokserskimi, a jednocześnie jego nienawiść do przeciwnika, wściekłość rozpraszająca energię, powodowały, że upragniony decydujący cios nie był zadany. Chłopcu zgrzytnęło coś w głowie, wypluł kawał zęba — tak mocno zaciskał zęby. „Rozluźnij się do przyjmowania ciosów" — słyszał głos trenera, huczący z wielkiej wysokości. Otworzyły się drzwi oficyny. Ukazała się Roberta. Zaczęła się skradać za plecami Janusza. Uniosła w górę torebkę. Wyglądało to śmiesznie, ale śmiesz-niejsze było, że gdy walnęła w tył głowy Janusza, spojrzał zdziwiony na przeciwnika, jakby nie mogąc 122 zrozumieć, jakim cudem dostał cios w ciemię. Oczy zaszły mu mgłą, ugięły się kolana i powoli zaczai klękać, mając ręce jeszcze gotowe do ciosu, potem zwalił się na bok. Roberta dopadła chłopca. Otworzyli furtkę, znaleźli się na łące, przeskoczyli rów i wybiegli na tyły ogrodów. Roberta stanęła, obejrzała się, otworzyła torebkę i wyrzuciła z niej kamień. Usadziła chłopca na ziemi i kazała na siebie czekać. Po chwili przyszła ze zmoczoną chusteczką i zaczęła obmywać mu twarz. — Chyba zakochałam się w tobie — wyszeptała. — Jesteś taki delikatny, słodziutki, kochaniutki. Leciutko całowała zranione miejsca, sprawiając mu ból. — Boże, co ja robię? Jeśli zdradzę Milę, spotka mnie kara, zabiorą mi ją i nigdy jej nie zobaczę. — Fałszywie mnie sobie wyobrażasz, Roberto. — Kiedy mówisz źle o sobie, chcesz się wydawać zły i groźny, jesteś jeszcze bardziej kochany. — Nie, Roberto — upierał się. — Mylisz się. Bądź ostrożna. Chłopiec przeczył swoim słowom, tuląc ją do siebie i szukając wzrokiem miejsca, gdzie mogliby się ukryć, więc Roberta z triumfalną i pobłażliwą miną poprowadziła go w stronę zdziczałego ogrodu. Roberta i Liliana **-. Był przyjezdny. Każda poznana dziewczyna wydawała mu się cudowna, ale koledzy znali je od urodzenia i obrzydzali mu: jedne „małomównością pokrywały idiotyzm", drugie „od maleńkości puszczały się", inne były „cnotkami, do nich nie warto się nawet odzywać". Śliczna panienka, kurczowo ściskająca torebeczkę, smutna, którą widywał samotnie chodzącą po mieście, miała epilepsję i unikano jej. Chłopiec podejrzewał, że koledzy boją się dziewcząt i obgadują je, by usprawiedliwić się przed sobą. Najpoważniej ostrzegano go przed uczennicami szkoły krawieckiej. Dla licealisty pokazanie się z „niteczką" było kompromitacją i pociągało śmierć cywilną. „Niteczki" chodzenie traktowały poważnie. Widziały w chłopcach przyszłych mężów, a przy tym chodziły wieści, że są łatwe. „Prowincjonalne dziewczęta — pouczał go kolega ze starszej klasy — puszczają się z nadmiaru cnoty. By nie grzeszyć, chcą wyjść za rnąż jak najszybciej. Boją się odmawiać czegokolwiek chłopcom, żeby ich nie zrazić, a gdy ci je porzucają, są tym uleglejsze wobec następnych". 124 Roberta poznał pod klubem sportowym, gdzie czyhała na młodych bokserów. Była uczennicą szkoły krawieckiej, ale po skandalicznym, nagłym wyjeździe jego dziewczyny, Mili, zabranej przez matkę, nic nie mogło już zaszkodzić jego reputacji, nawet to, że Roberta przyprowadzała swoją najdroższą przyjaciółkę Lilianę i włóczyli się wszędzie we trójkę. Dumne i szczęśliwe, że chłopak z ogólniaka chodzi z nimi, rozpieszczały go, szalały za nim. Były zawsze razem, papużki nierozłączki, jak się dowiedział potem — siostry cioteczne. Wyglądały ładnie z sobą. Równolatki, tego samego wzrostu, podobnej budowy, karnacji skóry — ich ciała były jak z jednego kawałka. Roberta o zachrypniętym głosie, gadatliwa, ciągle wzruszająca się do łez, czarnowłosa, Liliana jasna, zamyślona, trochę smutna. Same szyły sobie w szkole sukienki według najnowszych żurnali i wyglądały szalenie szykownie. Nie wiadomo było, która z nim chodzi. Liliana pozwalała tylko na leciutkie pocałunki. Gdy wagaro-wali we trójkę, Liliana wychodziła do kuchni i zostawiała z nim Robertę. Wiedziały o jego miłości do Mili i opiekowały się nim, mimo że były młodsze od niego prawie o dwa lata. Nazywały się zakonem sióstr po-cieszycielek. Bywały chwile, że całowały go równocześnie w policzki, każda ze swojej strony, potem i one się całowały, Roberta mówiła za obie: — Nasze niewiniątko, nasz słodziutki, jedyny, kochany, nasz delikacik, nasza zabaweczka, maskotka, nasza trzecia przyjaciółeczka, nasza siostrzyczka, nasza dziewczyneczka, jedynaczek jedyniusieńki. Będziemy dla ciebie lepsze niż wszystkie dziewczyny na świecie. Przynosiły mu cukierki i wino, które w owych czasach było na przydział. Wypijał pół butelki, one 125 pozostałe pół. Po randkach następował rytuał odprowadzania. One wchodziły za nim do bramy, żegnały go, obcałowując, wtedy on mówił „to ja was odprowadzę", zawracali i szli w kierunku Zatorza, gdzie mieszkały. Po drodze siadali na zarośniętym winem ganku opuszczonego domu i odkładali pożegnanie, jak długo było można. W końcu Roberta i Liliana, bojąc się bicia w domu, ruszały ku przejazdowi. Nie szli już razem. Chłopiec szedł za nimi. Pod przejazdem, który najczęściej był zamknięty, stali ludzie z Zatorza. Tej granicy nie wolno mu było przekroczyć. „Nigdy nas nie szukaj. Tory są święte. Możesz przysłać kolegę z młodszych klas z karteczką" — powtarzały. Stawali pod zaporą przejazdu kolejowego udając, że się nie znają, ale nie spuszczając z siebie wzroku. Gdy przejechał pociąg, oglądały się za siebie i sprawdzały, czy za nimi nie idzie. Poszli na zabawę w lasku koło stadionu. W gęstwinie stały deski i przygrywała orkiestra. Była to za-. bawa uczniowska, ale przyszło wielu dorosłych. Ci, widząc, że w ich towarzystwie jest o jedną dziewczynę za dużo, prosili Lilianę albo Robertę, ale one odmawiały. Tańczyli we troje, trzymali się za ręce, nie rozdzielili się ani na sekundę. Zrobiło się ciemno, las zabarwiał się od lampionów na pomarańczowo i błękitno i w pewnych miejscach ciemność była przez to jeszcze głębsza, zupełna. Roberta namawiała, prosiła gorąco Lilianę, by poszła z nim. Przykładała usta do ucha Liliany i patrzyła znacząco na niego. „Zrób jeden ruch, gest — mówiły jej oczy — i Liliana będzie twoja dzięki mnie". Ale on nie umiał tego daru wziąć. Chciała tego bowiem Roberta, a nie Liliana. 126 Czasami kochał Robertę i Lilianę prawie tak mocno jak Milę. Wobec Roberty miał dług wdzięczności na całe życie. Wtrąciła się do bójki, gdy ją przegrywał, i uderzyła napastnika torebką, w której miała kamień. Liliana, małomówna, tajemnicza, pociągała go bardziej. Po zabawie na deskach poszli do niego. Mieszkanie było wolne, bo matka wyjechała na dwa dni. Liliana spała zwinięta w kłębek na łóżku jego matki, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się na kanapce. W środku nocy chłopiec zasnął i zaraz się obudził. Zobaczył, że Roberta okryta kocem klęczy przy łóżku Liliany i cicho rozmawiają. Z nagłego odwrócenia twarzy w jego stronę domyślił się, że Roberta chce, by Liliana poszła do niego. Udawał, że śpi, wyczekując, i po chwili usnął naprawdę. Gdy się obudził, dziewcząt nie było. W ich domach panował bezwzględny rygor wracania na noc do domu. Oznaczało to powrót nawet rano i położenie się do panieńskiego łóżka choć na piętnaście minut, a potem można było wstać i pójść do szkoły. Za kilka dni przyszły na jego podwórko i dały umówiony znak: głos, jaki daje ptak, którego nazwy żadne z nich nie znało. Zbiegł na dół. Ich twarze były zmienione. Roberta ściskała Lilianę za rękę. Dały mu buzi, ale były poważne i smutne. Wzięły go pod ręce. Poszli do lodziarni koło kanału, nazywanego w tym mieście rzeką. — Nasz najdroższy, najśliczniejszy. Nie chciałyśmy zatruwać chwil, które są najpiękniejsze w naszym życiu — zaczęła Roberta. Ściskała go mocno oburącz za rękę, podczas gdy Liliana gładziła opuszkami palców jego drugą dłoń. Przeraził się, że obie są w ciąży, urodzą coś w rodzaju bliźniaków i ofiarują mu. — Nie mówiłyśmy ci, jak jest w szkole. Najważniejszy 127 jest nauczyciel kroju. Wszystkie ładne musiały wyjść z nim do magazynu. Ja też, mój ukochany. Nie wiedziałam, że istniejesz. Tylko Liliana się nie dała. Nie powiedziała wprost, że nic z tego nie będzie, tylko odkładała. Wczoraj wezwał ją do magazynu i powiedział, że daje jej dwójkę i zatrzymuje na następny rok w klasie. Lepiej gdy opuści szkołę, bo na dyplom krawiecki nie ma co liczyć. Tylko do ciebie możemy się z tym zwrócić, bo mamy tylko ciebie. — Co mam robić? — zapytał. — Nie wiesz? — odrzekła Liliana. Pierwszy raz odezwała się do niego ostro, nieprzyjaźnie. — Może nie wiedzieć — stanęła w jego obronie Roberta. — Masz dobrych kolegów? — Jednego. — Po tobie trudno się spodziewać, żebyś miał wielu kolegów — powiedziała Liliana. — Po co mu koledzy? Ma nas — warknęła na Li-lianę Roberta i zwróciła się do niego: — Słuchaj, maleńki, musisz znaleźć odpowiednich ludzi, co najmniej trzech, i musicie mu dać nauczkę. Widzisz, po co zadawałeś się z nami? — Powiedzcie dokładnie — chłopiec czuł, że zapada się w przepaść — jak to ma przebiegać? — Bij po twarzy. Musisz walić go bardzo silnie z dwóch stron, ale dłońmi, policzkować i nic mu więcej nie robić. Bij tylko ty. Reszta będzie twoją obstawą. Jak będzie chciał walczyć z tobą, tamci wyskoczą i przytrzymają go. — Po czym on się domyśli, w czyim imieniu występujemy? — Sam zapyta „za co", czy „o co chodzi", albo „nie bijcie, zrobię, co chcecie", wtedy odpowiesz „pozdrowienia od uczennicy z Ilb". Nic więcej nie 128 wolno ci powiedzieć. Same damy mu następny znak. — Musicie mi go pokazać. Chcę wiedzieć, gdzie mieszka, jaką trasą chodzi. — Nie jest całkiem niemądry — powiedziała Liliana i pogładziła go po głowie. — Nauczyciel dyryguje chórem w katedrze na mszy dla szkół. To obrzydliwy widok. Możesz się napatrzeć. — Jutro przejdziemy od naszej szkoły pod jego dom — dodała Roberta. — Chodzi zawsze jedną drogą. — Roberta, powiedz tę rzecz, co miałaś powiedzieć — odezwała się Liliana. — Chłopczyku, zakazałyśmy ci przekraczać tory. Mogliby cię napaść chłopcy z Zatorza. Biją każdego obcego, a dołożyliby ci, że chodzisz z nami. Nienawidzą nas, bo nie chcemy się z nimi zadawać. Dlatego nie możemy się zwrócić do nich. Zresztą nie zrozumieliby. Trzeba robić, co każe nauczyciel. Potem będzie się wymawiać to całe życie i bić żonę. — Nie mów już, Roberto — sprzeciwił się chłopiec. Nie chciał więcej wiedzieć. Wolał je tajemnicze, gdy zjawiały się na jego podwórzu niespodziewanie i znikały na niedostępnym obszarze Zatorza. — Mów, Roberto — powiedziała Liliana. — Gdybyś wszedł na Zatorze, nie wyszedłbyś stamtąd. Rodzice zaprosiliby na ganeczek, przyszły teść nazwałby cię przyszłym zięciem i nalał do pełna. Możesz nocować z dziewczyną nawet w pokoju, gdzie śpią rodzice. Przyszła teściowa nie śpi, słucha, czy się starasz. Z tobą jest, jak jest, i nam to daje szczęście. Kiedyś wyjedziesz. Rodzice, gdyby zauważyli, że nie masz poważnych zamiarów, kazaliby cię pobić. Żal mi, że nie zobaczysz mojego kochanego ganeczku. Od ulicy ma lusterka. Oplatają go powoje i kapryfolium. 129 a — Lato bez wakacji Od południa stoją słoje z sokiem i rośnie mirt w doniczkach. * Opowieść Roberty odniosła odwrotny skutek. Przyzywała go, kusiła. Chłopiec poczuł tęsknotę za ganeczkiem: „Pójść tam, wypić słodkiej wódki z tego soku, przejść na ty z ojcem Roberty i zostać na zawsze". — Pod naszymi pierzynami byś się udusił. Przeklinałbyś nas, a może zabił. Nie myśl: każda z nas chciałaby się za ciebie wydać, ale jesteś dla nas księciem z bajki. Nie wolno ci zniżyć się do Zatorza. Musiał biec, kompletować napastników. Pamiętał bramę, w którą skręcał Janusz, dawny partner treningów bokserskich. Bił się z nim na śmierć i życie. Wal- | kę przerwała Roberta. Na podwórzu zobaczył rząd oficyn i przybudówek, coraz niższych i nędzniejszych, wyglądających jak wagony pociągu, który nigdy nie odjedzie. Doszedł do końca. W ostatnim wagoniku — domu, składającym się z jednej izby z wejściem bezpośrednio z dworu — zobaczył półnagiego Janusza. , Ćwiczył podnoszenie ciężarów. Do kija miał przywiązane wielkie kamienie. Wściekły, że go zaskoczono, i jeszcze bardziej rozzłoszczony widokiem przybysza, rzucił swój przyrząd i wypchnął chłopca na podwórko. — Przyszedłeś, by uczciwie skończyć walkę? — zaczął Janusz. Chłopiec czekał ciosu. Oblał go pot. Pamiętał, jak w tamtej bójce Janusz przypierał go do | płotu i bił. — Wykopię cię stąd. Bić się z tobą to jak z dziewczyna. Dostałem nauczkę, by z takimi się nie zadawać. — Przyszedłem w innej sprawie — odrzekł chłopiec. — Ile byś wziął za udział w imprezie towarzyskiej? Byłbyś w ochronie. — O kogo chodzi? — spytał Janusz. 130 — Nawet jak weźmiesz pieniądze, nie powiem ci. — Nie dotknę nikogo za pieniądze. Nawet za milion. To zniszczyłoby mnie jako zawodnika. Ty łatwo się załamiesz i wydasz wszystkich. Wynoś się. Janusz wstydził się podwórka cuchnącego moczem, pomyjami, bielonego pokoiku, gdzie można było zauważyć dwa zbite z desek łóżka, swoich rozdeptanych bamboszy, wypychał go stąd, wyrzucał, i szedł za nim. Dalej mu wymyślał. — Chodzisz z tymi dziewuchami? Roberta każdego wpuszcza oknem. Chłopaki z Zatorza wstydziliby się z nimi pokazać na ulicy. Na Robertę żona nauczyciela chodziła do dyrektora. Jeden gość w biały dzień przychodził do Roberty, kłaniał się matce, która była w kuchni, w pokoju opierał Robertę o piec i dmuchał, a potem znów kłaniał się grzecznie matce i wychodził. — Gadasz jak plotkarka spod czerwonego kościoła. — Chcesz wyjść z opuchniętą mordą? — Nie obrażaj się tak łatwo. — Nie obrażam się. Mam podejrzenie, że Roberta i Liliana wyszukały sobie frajera do załatwienia swoich spraw. Janusz został w bramie i patrzył za nim, chyba zastanawiając się, czy dogonić go i pobić. Ale nic się nie stało. Chłopiec skierował się ku stancji Stefana. W czasie okupacji mieszkali w jednym miasteczku. W najbardziej głodnym roku wojny banda chłopców biegła wzdłuż rzeki, by przejść przez płot i kraść jabłka na plebanii. Chłopiec i Stefan zostawali w tyle. aż wreszcie zawrócili. Matka chłopca i rodzice Stefana bywali na plebanii. Ich. synowie mogli narwać sobie owoców, nawet proboszcz im to proponował, ale nie lubili jabłek. Wy- 131 H*-, dawali się sobie śmieszni, że te same jabłka mieliby kraść. Chłopcy uznali ich za tchórzy. Przyznawał im rację. Skoro wyszli razem, powinni kraść. Kradnąc u osoby zaprzyjaźnionej z rodzicami wykazaliby podwójną odwagę. Stefan wziął go na spacer w pola i powiedział, że do końca życia będzie mu wdzięczny za ocalenie przed okradzeniem plebanii. Wyznał mu, że chce zostać księdzem: — Przechodziłem załamanie. Gdyby nie twoja pomoc, jako złodziej utwierdziłbym się w przekonaniu, że nie jestem godny. — Stefan — odrzekł — wzięli nas na wypadek, gdyby ich złapano. Zasłanialiby się naszym udziałem, powiedzieliby, żeśmy ich namówili, przyprowadzili. Chcieliśmy kraść z najlepszych pobudek, żeby być jak inni, być z kolegami, nie wywyższać się nad nich. A ksiądz gonił dzieci z sadu i udawał, że je straszy, by miały złudzenie niebezpieczeństwa. Na stancję wchodziło się drewnianą galeryjką wzdłuż pierwszego piętra. Okna były otwarte i zobaczył Stefana siedzącego nad zeszytami. Chłopiec dał mu znak, by wyszedł. Oparli się o poręcz rozchwierutanej galeryjki. Patrzyli w dół. Chłopiec miał ochotę splunąć, ale przy Stefanie nie śmiał. — Stefan, teraz ja liczę na twoje koleżeństwo. Nauczyciel w pewnej szkole szantażuje uczennicę. Grozi, że nie pozwoli jej skończyć szkoły, jeśli nie zostanie jego kochanką. Musimy stanąć w jej obronie. Postraszymy go. Proszę cię, byś wziął w tym udział. Stefan wyprostował się: — Napad na nauczyciela? Dlaczego jej rodzice nie zwrócą się do dyrekcji? — Pochodzi z takiego środowiska, że jej rodzili ce nie zrozumieją. Jeśli jej nie ocalimy, przepadnie. — Nie ma kolegów w środowisku, o którym wspomniałeś? — Trzyma się od nich z daleka. — Brzydzę się napaścią kilku na jednego. Nigdy tchórzostwo nie wychodzi tak jawnie. — Uderzę tylko ja. — Powiedz — Stefan chwycił się ostatniej możliwości — kochasz ją? — Nie. — Grasz na moim wrażliwym sumieniu. Tak to opowiadałeś, żeby mnie zobowiązać, że gdybym nie uczestniczył w tym, stałoby się tamto... Podnieś dwa palce i powtarzaj za mną: „Przysięgam, że to, co powiedziałem, jest prawdą". — Przysięgam, że to, co powiedziałem, jest prawdą — powtórzył chłopiec. — Gdzie się to ma stać? W jakich okolicznościach? — poczucie obowiązku pożerało Stefana. — Pójdę, by was powstrzymać od tego. Teraz trzeba było przeciąć miasto. Na dalekim przedmieściu w małym domku mieszkał grajek Lolek. Chłopiec poznał go na prywatce. Opowiadał, że na weselach, chrzcinach i wiejskich zabawach rozdziela walczących. Gdy chłopiec przyszedł pod domek, Lolek spał. Matka Lolka nakazała chłopcu, aby zachowywał się cicho. Musiał z nią rozmawiać szeptem. Jak zawsze rozpaczała, że z Wrocławia przywiozła ten poniemiecki akordeon Hoehnera. Marzyła, że Lolek będzie dyrygentem światowej sławy, a Lolek rzucił szkołę muzyczną i z akordeonem, który pokochał, włóczył się z wesela na wesele i pił. Obudził go jej monotonny jęczący głos. Wychylił się przez okno: 133 — Hej, ministrze! Generale! Biskupie! — Lolek „uczniakom", jak ich nazywał, nadawał przyszłe tytuły. Było to szyderstwo z ambicji. — Znasz Robertę i Lilianę z krawieckiej? — spytał chłopiec. — Jakżeby nie? Zdobyły sławę, bo chodzą z licealistą. A ty zdobyłeś sławę, bo będziesz miał dwie żony. — Nauczyciel zatrzymuje jedną z nich na drugi rok. Chce coś wymusić od niej. Chodzi o to, by go przyhamować. Lolek zasmucił się. Chciał uchodzić za najlepszego kolegę i najodważniejszego w mieście, który szuka okazji, by się bić. — Roberta i Liliana? — po długim milczeniu spytał Lolek. — Były dziećmi, a już chodziły na prywatki. Siedziały po kątach umalowane. Lilianę bije ojciec na wszelki wypadek, bo uważa ją za zbyt ładną. A wiesz, kim jest ojciec Roberty? — Nie. — Krawcem, jak nauczyciel zawodu, co do którego masz pewne plany. Widziałem go z Roberta. Będziesz walił, ale nie będziesz wiedział dlaczego. Zakochany chłopak bije rozpustnego nauczyciela: za to dostajesz półtora roku z zawieszeniem. Ale załóżmy, że oni chcą nastraszyć z innych względów. Za zorganizowany napad jest cztery lata bez zawieszenia. — Domyślam się... — Nie domyślałeś się. Premierze! Marszałku! Kardynale! Oczywiście idę. Gdy dojdziesz do majestatu króla, zrobisz mnie nadwornym muzykiem. Żałował swojej zgody, ale nie umiał inaczej. Jego największym skarbem była opinia wśród kolegów. Nazajutrz chłopiec na dużej przerwie wyszedł z Alfą za boisko szkolne. Alfa był jego jedynym przyjacielem. — Muszę stanąć w obronie dziewczyny. Prosi mnie o to ta Roberta, której zawdzięczam coś. Idziesz ze mną? — Tak, ale jak wiesz, nie bijam się. Mogę go torturować i przesłuchiwać. — Twoim zadaniem będzie pilnowanie chłopaka imieniem Stefan, by nie uciekł. Jest najmniej pewny. — Czy niteczki cię nie oplątują? — Jedyne, czym interesował się Alfa, była mitologia. — Nitki są w rękach Parek, i nagle Parki szarpną twoim losem. Dwa dni potem była niedziela i chłopiec uciekł ze szkolnej mszy, aby pójść do katedry. W miarę jak wpatrywał się w nauczyciela, udawało mu się wzbudzić w sobie wściekłość. Jak śmie tu dyrygować? Nauczyciel pedantycznie odmierzał takty i patrzył obojętnie na chór. Mimo, że był krawcem, jego ubranie było źle skrojone. Wieczorem wyruszyli z Roberta i Liliana trasą nauczyciela. Zaczęli od bramy szkoły. Mieściła się jak obóz koncentracyjny w barakach, oszalowanych sczerniałymi deskami. — Który budynek jest magazynem? — Po co to przypominasz? — zawołała Roberta. — Włamiemy się tam i zatrzemy tamto wspomnienie, na tych samych belach materiału. Zatrzymali się w Dzikim Parku, który w sposób naturalny powiększył park miejski. Były to zarośla na rumach domów, miejsce puste i ciemne. — Tu, najlepiej tu — powiedziała Roberta i zwróciła się do Liliany: — Niedobra Liliano. Podła, zła. — 134 135 Rozpięła Lilianie bluzkę, podniosła stanik. — Liliana zgodziła się, że możesz ją dziś całować po piersiach. Liliana przymknęła oczy. — Nie chcę — powiedział chłopiec. — Widzisz — odezwała się Liliana do Roberty. Doszli do kamienicy nad kanałem. Roberta kazała Lilianie zawrócić i czekać w lodziarni. Weszli z Róś-bertą na klatkę schodową. Pokazała mu drzwi na parterze, pomalowane na zielono, z żeliwnym numerem „3" i skrzynką na listy. Było to zbyteczne. Tu nie mogli napaść na nauczyciela. Litery „K.M.B." kreślone kredą w Trzech Króli niczym zaklęcie odżegnywały od tych drzwi nieszczęścia. Wyszli. Musiało być coś w jego zachowaniu, co zaniepokoiło Robertę, bo zagrodziła mu drogę: — Co ci się nie podoba? Ktoś ci coś nagadał? — zaglądała mu w oczy. Zaczęła go całować. — Mów, mów, mów — powtarzała między pocałunkami, odbierając mu dech i nie dając powiedzieć słowa. Coś sztucznego, zawstydzającego było w jej zachowaniu. Bezbronność, fałsz, kłamstwo, chęć zjednania go sobie. — Lałusiu, nasza laleczko, zrobisz to? Zrobisz? Na pewno? Mamy tylko ciebie. Słuchaj, jeśli to zrobisz, Liliana się zgodzi. Wytłumaczę jej, że musiałaby się oddać nauczycielowi, więc ci się odwdzięczy. Dostaniesz wielką nagrodę, pierwszą wygraną. Jedenastego czerwca o siódmej wieczór, w przeddzień rad pedagogicznych w szkołach miasta, chłopiec usiadł na ławce zaciągniętej w krzaki nowego parku. O pół do ósmej kończyły się zajęcia w warsztatach szkolnych. W wypadku gdyby coś się zmieniło, to Roberta przybiegnie go zawiadomić. Chłopcy mieli nadejść piętnaście po siódmej. Był pewien, że żaden nie 136 przyjdzie. Akcja zostanie odwołana. Nie, musiałby działać sam. Tymczasem na przeciwnym końcu ławki usiadł Alfa udając, że go nie zna. Chwilę potem alejką nadszedł Lolek, równocześnie, z przeciwnej strony, Stefan. Lolek otaksował z pogardą Alfę i Stefana. Poznał w nich ludzi beznadziejnych. Alfa wytrzymał jego spojrzenie. Nagle zobaczyli wysoką postać. Mimo gorącego wieczoru nauczyciel był w długim płaszczu do kostek. — Za mną — skomenderował chłopiec przyciszonym głosem. — Stać tu — pokazał miejsce na alejce. — Nie ruszać się do mojej komendy. Wycofać się na gwizd. Wyszedł na środek alejki, prosto na nauczyciela, jakby chciał się z nim zderzyć. Nauczyciel stanął. Był przygięty ciężarem, w obu rękach trzymał przeładowane teczki. Wydawało się, że boi się postawić je na ziemi. Można go było bić bezkarnie. Zamiast tego chłopiec zapytał głosem, którego nie poznał: — Co tu masz? — O co chodzi? — usłyszał głos cichy, spokojny, rzeczowy. „Przypuszcza, że chcemy go obrabować" — pomyślał chłopiec i kopnął teczkę. Huknęła, aż odbiło się echem. Kopnięcie wytrąciło teczkę z ręki nauczyciela, krzyknął, widocznie chłopiec trafił go w dłoń. Coś sypało się z teczki, jakieś kule, owoce czy piłki tenisowe. — O co chodzi? O co chodzi? — pytał nauczyciel. „Teraz muszę uderzyć, to za długo trwa" — myślał chłopiec. Był przygotowany, że nauczyciel będzie się bronił, krzyczał. Zaskoczył go jego rzeczowy ton, 137 chęć pertraktacji. Nauczyciel nie podnosił wzroku. Nie chciał być posądzony o chęć zapamiętania twarzy napastnika. — Wiesz dobrze — powiedział chłopiec. Nie wypełniał poleceń Roberty, speszył się tym i w jego głosie zabrzmiało wahanie. W miarę jak stali naprzeciw siebie, coraz trudniej było mu przemóc się, by uderzyć nauczyciela. Ponieważ czuł swoją bezradność, powiedział ostro, groźnie: — Następnym razem znajdziesz się w kanale. Nauczyciel rzucił się ku niemu: — Muszę wiedzieć, o co chodzi. Strach nauczyciela przestraszył chłopca. „To, w czym biorę udział, to coś poważnego". Cofnął się o krok i gwizdnął na towarzyszy. Usłyszał tupot ich butów i w tym momencie nauczyciel chwycił go mocno za rękaw, dając dowód swojej siły: — Muszę wiedzieć, o co chodzi. Chłopiec szarpnął całym ciałem, wyswobodził się i zaczął biec. W tej sekundzie zrozumiał, że zawiódł, nie powiedział tego co trzeba. „Zwariuję, nigdy, do śmierci sobie tego nie daruję" — pomyślał i zawrócił. Dopadł alejki; nauczyciel klęcząc zbierał te kulki. „Ach, to przecież nici" — uświadomił sobie chłopiec. Nauczyciel podniósł wzrok, zobaczył, że napastnik wrócił i stoi nad nim. — Bierz teczki — wyjąkał. — Twoje ohydne teczki, twoje ohydne teczki — powtarzał chłopak. — Czego chcesz? — wyszeptał nauczyciel. Nie było wyjścia z tego, w co się zapędził. Nagle z krzaków wyskoczył Stefan: dopadł chłopca, chwycił go za rękę i zaczął ciągnąć w głąb parku: — Nic mu nie rób! Nic mu nie rób! — krzyczał. 138 Rzucili się do ucieczki. Nauczyciel biegł w przeciwną stronę. Stefan objął chłopca za szyję: — Dzięki, dzięki. To złamałoby mi życie. Nie mógłbym zostać księdzem. Czuję się za wszystko odpowiedzialny, za rzeczy sprzeczne ze sobą. Spowiednik powiedział: „Masz kompleks Chrystusa. Wszedłeś w labirynt wyrzutów sumienia. Zagubisz sią tam i umrzesz z głodu, pragnienia duszy. Idziesz ku samoudręczeniu, katujesz się, staniesz się zabójcą samego siebie". — Za godzinę u mnie — powiedział chłopiec. — Nie przyjdę — powiedział Stefan. — Muszę unikać wszystkiego. Omotuje mnie jakaś sieć. Zeszli się u chłopca, szczęśliwi, że to minęło, Li-liana i Roberta przyniosły butelkę wina. Lolek cicho przygrywał na Hoehnerze. Wyciągnęły go do kuchni. Roberta zamknęła drzwi na klucz. — Strasznie się bał — chłopiec wyolbrzymił lęk nauczyciela, pomijając niezrozumiały dla siebie samego fakt, że nie wypowiedział nakazanych przez dziewczęta słów i nauczyciel na próżno dopytywał się, o co chodzi. — Miał dwie teczki pełne szpulek z nićmi. — Nici? Wynosił ze szkoły! Mamy go! Już jest nasz! — wykrzyknęła Roberta w uniesieniu. Objęła z całej siły chłopca, a potem otoczyła szyję Liliany, przyciągnęła przyjaciółkę, objęła ich oboje razem, mocno, tak by byli przytuleni do siebie: — Teraz, teraz, kiedy zrobił, o co prosiłyśmy. Ubrała się specjalnie w najlepsze, co ma — podniosła jej sukienkę, ukazując jedwabną halkę. — Czego ty naprawdę chcesz, Roberto? — Lilia-na odepchnęła ją i obciągnęła sukienkę. Liliana i Roberta nie rozmawiały przy nim. Jeśli nawet kłóciły się, jemu nie wolno było o tym wiedzieć. 139 Miłość między Roberta i Lilianą, ich przyjaźń, budziły jego zachwyt, były jednym jeszcze sposobem, by go osaczyć, poprowadzić do swoich celów. — Roberto — szeptała Lilianą — chcesz, żebym robiła to, co ty, stała się drugą tobą. — Jeszcze słowo — przerwała Roberta — a nigdy nie odezwę się do ciebie. — Ach, Robciu, Robciu — rozpłakała się Lilia-jna. — Może dziś, ale kiedy oni wyjdą — pokazała drzwi do pokoju. — Ty, chłopczyku, żebyś nie dąsał się na Lilia-nę — rozkazała Roberta. — To sprawa między mną a nią. — Zwróciła się ku Lilianie i szeptała: — Ty cholerna podła diabliczko, ty mała świnko, ty żmijko! Zaszła Lilianę od tyłu, chwyciła wpół, uniosła w górę i usiłowała przewrócić. — Teraz! Rób z nią, co chcesz — mówiła zdyszana do chłopca. — Masz ją ode mnie. Bierz! Prezent. Darowuję ci ją. — Na brudnej podłodze? — wyszarpywała się Lilianą. Ktoś zaczął walić do drzwi. Liliarra wyrwała się, przekręciła klucz, otworzyła drzwi. To był Lolek: — Idź po świętoszka! Musimy go zgorszyć. Chłopiec biegł, aby jak najprędzej wrócić do swoich dziewczynek. Wywołał Stefana na galeryjkę. Oparli się o balustradę, która chwiała się silniej niż kiedykolwiek. — Roberta i Lilianą cierpią, że potraktowałeś je z pogardą. Tyle dla nich zrobiłeś, a brzydzisz się ich wdzięczności. Lilianą martwi się, że potępiasz ją za zło, przed którym się obroniła. Samo niebezpieczeństwo nie mogło jej zbrukać. Stefan patrzył w dół, jakby chciał się rzucić na kamienne podwórze. 140 i — Za dużo ci powiedziałem o sobie. Wiesz, jak mnie dręczyć. — Unikasz cienia pokusy. — Idę — wyjęczał Stefan. Wlókł się zgnębiony. Jego wijące się wokół głowy włosy wyglądały jak aureola męczennika. i Stanęli na progu. Lilianą i Roberta tańczyły swinga z wymyślnymi figurami, jak zawodowe tancerki. Alfa siedział na kanapie i przypatrywał im się. Lolek grał, natchniony. Jeśli ktoś świetnie tańczył przy jego muzyce, grał jeszcze lepiej. Stefan, zobaczywszy dwie piękne dziewczyny, wymalowane i wyelegantowane, w leciutkich sukienkach, fruwające w tańcu, cofnął się, nadepnął chłopcu na wielki palec prawej nogi. Chciał uciec, ale chłopiec chwycił go wpół, od tyłu, chwytem, jakim niedawno Roberta trzymała Lilianę, zwanym „lwowskim nelsonem", i pchnął do pokoju. W tej chwili Liiiana ujrzała Stefana. Puściła ramię Roberty i zatrzymała się, a potem zaczęła iść ku Stefanowi jak zahipnotyzowana, ze swoją senną urodą, jakby śniła czy jakby sama była sennym widziadłem. Objęła go i zaczęli tańczyć. Lilianą, tancerka upojona swingiem, nie zwracała uwagi, że Stefan suwał nogami, nie wiedząc o istnieniu rytmu. Szeptał. Nie wiadomo, mówił do Liliany, czy błagał Boga o ratunek. Chłopiec spał do południa. Nie poszedł do szkoły. I tak już nie wpłynie to na jego sytuację. Wiedział, że odbywa się rada pedagogiczna, na której rozgrywają się losy Liliany. Czy Stefan jej już opowiedział, jak było w parku? Nie wychodził, bał się spotkać dziewczęta. Gdyby ktoś pukał, nie otworzy. W tym momencie rozległo się pukanie, natarczywe, nieustanne, ten ktoś był pewien, że chłopiec jest w domu. — To ja, Stefan. Otwieraj, otwieraj, są ważne 141 wiadomości! Wiem, że jesteś. Wiem, że jesteś na mnie zły. Chcę cię przeprosić — krzyczał, zaczął szarpać klamką i napierać na drzwi. Nagłe otwarcie spowodowało, że Stefan wpadł na chłopca. — Dziękuję, dziękuję! — wołał. Chwycił się za głowę. Robił wrażenie nieprzytomnego. — Po wyjściu od ciebie spacerowaliśmy po parku. O świcie poszliśmy pod katedrę. Uklękliśmy pod zamkniętymi wrotami. Przepraszałem Boga za wszystko, co Mu zrobiłem. Przedstawiłem Mu Lilianę i mówiłem, że biorę ją za żonę, pytałem, czy Mu się podoba. Usiedliśmy na murku katedry. Czekaliśmy na mojego spowiednika. Gdy nadszedł i dostrzegł mnie, Liliana znikła. Już raz wyciągnąłem go w nocy i błagałem, by mnie wyspowiadał, ponieważ bałem się, że mógłbym umrzeć we śnie, w stanie śmierci duszy. Wprowadził mnie do kościoła, założył stułę i zatrzasnął drzwi konfesjonału. Zacząłem: „Czy nie jest trudniej, mając na uwadze Boga, poświęcić życie jednemu człowiekowi — niż wszystkim? Zejść nisko, w środowisko obce, prymitywne, by nie zawieść dziewczyny, która zachowała czystość w ciężkich próbach, sama przeciw rodzicom, przyjaciółkom, nauczycielom? Nawet ja wraz z kolegą zdradziliśmy ją i zawiedli. Musi być ocalona i nagrodzona. Po to przyszedłem na świat, do tego zostałem powołany". Ksiądz wyszeptał kojąco, cicho, z głębi siebie: „Wielką, wielką mi troskę, synu, zdejmujesz z serca. Dostrzegłeś wreszcie, że nie masz powołania. Chciałeś zabezpieczyć się przed grzechem. Uważałeś, że jako ksiądz będziesz bliżej Boga i skorzystasz z jego pomocy. Jaki zawód by cię spotkał! Teraz będziesz sobie radził sam. Bóg cię wynagrodzi spokojem. Pokochawszy, zobaczyłeś, że twoje zbawienie jest jednym z bi- 142 lionów, na którym Bogu zależy. W osobie czystej dziewczyny ujrzałeś odbicie Boga, nie będziesz więc sam. Największym twoim grzechem było wyolbrzymianie własnych grzechów. Nie wytrzymywałeś tego napięcia". Chłopca bolało, że Liliana nie jego pokochała. Do wczoraj była jego dziewczyną na równi z Roberta. Żadna nie przyszła. Wszyscy go opuścili. Był dumny, że nie potrzebuje nikogo, choć tęsknił za Milą, Roberta i Liliana. Czekał na przyszłość, na wyjazd z tego miasta. Rok przeżył sam. Nadeszło lato, początek lipca. Przyszedł Lolek z akordeonem. Akompaniując sobie cicho, mówił: — Cesarzu! Papieżu! Miliarderze! Imponujesz swoim smutkiem. Dziewczyny marzą, by cię poznać. Nie ma cię na prywatkach. Nie ma cię nigdzie. Na Za-torzu w dwu domkach obok siebie nie wolno wymieniać twojego imienia. Roberta nienawidzi cię za to, że „przywlokłeś" Stefana. Myślała, że całe życie będą się wszystkim dzielić z Liliana. — Co ze szkołą-Liliany? — Rzuciła szkołę. Cały rok szyła sobie wyprawę. Jutro biorą ślub. Zaciekawi cię, że nauczyciel został napadnięty po raz drugi. Wśród uczennic, które go odwiedzały w szpitalu, wyróżniała się Roberta. W czasie gdy nauczyciel był w szpitalu, opuściła go żona. Roberta odwiozła go do domu i została. Za to nauczyciela zawieszono. Nie wolno mu przekraczać progu szkoły. Stefan kazał Lilianie zerwać z Roberta. Lolek złożył akordeon, zapiął guzik wykładany masą perłową i poszedł. Następny dzień był gorący i zamglony. Chłopiec szedł na dworzec. Jechał złożyć papiery na uniwersytet. Żegnały go dzwony katedry, 143 uroczyste, rozkołysane, wspaniałe. Miał przeczucie, że to jest ślub Liliany i Stefana. Biły i biły, jakby go żegnały. Wiedział, że nie wróci tutaj. Wiedziony nadzieją na przyszłe szczęście, modlił się za Milę, Ro-bertę, Lilianę, Stefana, póki nie nadjechał pociąg. Gdy wsiadł, pasażerowie komentowali fakt, że przed przejazdem pociąg został zatrzymany na sygnale, by przepuścić orszak ślubny. — Oburzające. To gangsterstwo. Dali łapówkę! — wściekał się jeden z pasażerów. Inny powiedział: — Mieszkałem w tym mieście. Znam dzielnicę za torami. Powstała z kradzieży na rampach kolejowych. Pociąg szybko unosił chłopca. Wyobrażał sobie Zatorze z jego pnącymi kwiatami, werandkami, na których dojrzewają soki w słojach, a mirt wypuszcza coraz to nowe listki, i zrobił© mu się żal, że nie zostanie tam na całe życie. Adresat nieznany Na tej samej ulicy mieszkała stara kobieta, która nie wstawała z łóżka. Opiekowały się nią inne, młodsze i silniejsze staruszki. Był marzec, lodowaty, ciągnący się bez końca. Gwałtowny wiatr rozganiał chmury nad miastem. Tego dnia, o drugiej, jego ukochana miała wybiec na godzinę z internatu. Pierwszy raz mieli być sami w mieszkaniu. Było jeszcze ciemno, gdy obudził się. Nie poszedł do szkoły, wiedząc, że tam nie wytrzymałby oczekiwania. Od dwunastej stał nadsłuchując przy drzwiach wejściowych. Minął jakiś czas, rozległo się pukanie. Otworzył drzwi, wiedząc, kogo zobaczy. Ujrzał ją przed sobą, w granatowym płaszczyku i berecie. W następnej chwili zmieniła się w przygarbioną starą kobietę w czerni. — Chodź, chłopcze — powiedziała smutno, stanowczo. — Spotkałam twoją matkę. Obiecała, że nanosisz węgla pani Domólko. — Ja nic nie obiecywałem — stali przed sobą w drzwiach. — Nie jestem własnością matki — dodał. — Pójdziesz, bo jesteś dobrym chłopcem. To go uraziło. Chciał zamknąć drzwi. Przytrzymała je silnie. Chwilę mocowali się. 145 10 — Lato bez wakacji — U niej w pokoju jest mróz — staruszka postawiła nogę na progu. — Jest sama na świecie. Jeśli odmówisz, co kiedyś z tobą będzie? — Czyli ta pani komuś w młodości odmówiła pomocy? — Może. Ale teraz chodzi o ciebie. Zobaczysz, wielka nagroda spotka cię w życiu. Cichutko pojawiła się za plecami staruszki jego ukochana. Patrzyła na niego intensywnie, prosząco. „Chce, żebym pomógł tamtej kobiecie" — pomyślał. Jego spojrzenie zdradziło obecność ukochanej. Staruszka odwróciła się. Zmierzyły się wzrokiem. — Zaraz wrócę — szepnął dziewczynie — zamknij się od wewnątrz i czekaj. Wprowadził ją, zostawiając staruszkę na schodach. W przedpokoju całowali się bezładnie, nieprzytomnie. Na ulicy było ślisko. Staruszka chwyciła go pod rękę twardymi, sztywnymi palcami. — Wejdziesz na poddasze — powiedziała, gdy zatrzymali się przed tym domem. — Tam są jedne drzwi. Pani Domólko powie ci resztę. Stanęła w bramie, pilnowała, by nie uciekł. — Ile czasu trzeba czekać na twoją łaskę! — wrzasnęła pani Domólko. Jej gąbczasta twarz zionęła gniewem. Szafa była otwarta, pusta. Pani Domólko leżała pod wszystkim, co miała. Porwał wiadro, klucze, zbiegł trzy piętra. Ta piwnica była ostatnia. Świecy nie było. W półmroku, między meblami ułożonymi jedne na drugich, czerniała góra zamarzniętego miału, przywalona wielką bryłą. Zepchnął ją, zamachnął się obuchem siekiery, ale stylisko zostało mu w ręku. Reszta z furkotem poleciała w ciemność. Znalazł siekierę, kawałkiem drewna zaklinował ją. Zamachnął się i walnął w bryłę, wyo- 146 brażając sobie, że to głowa pani Domólko. Zawył. Poczuł potworny ból w dłoni. To był kamień. Zaczął od-łupywać miał. Naładował wiadro i biegł pod górę po trzy schody. Pani Domólko podniosła się: — Co robiłeś tak długo? — spytała. Usłyszawszy, że nie ma świecy, usiadła na łóżku: — A co ty myślisz? Że mam skład świec? Tamta była dobra. Co z nią zrobiłeś? Zamykaj za każdym razem drzwi na kłódkę — krzyknęła za nim. Biegł w dół. Otworzyły się jakieś drzwi: — Ej, chłopcze od węgla. To jest spokojny dom. Bądź ciszej. Pot lał się z niego. Biegał na palcach w górę i w dół. Skrzynia była pełna. — Jeszcze rozpalisz — nakazała pani Domólko. Drżał, by — nim wyjdzie — lód pomieszany z miałem nie zaczął rozmarzać. Ktoś przed nim porąbał mebel, bo drewienka do podpałki były pokryte fornirem. Zasłaniając sobą piec, położył ich dużo, zapalił trzema zapałkami. Cofał się do drzwi. Pani Domólko przyglądała mu się badawczo. — Co jest w piwnicy? 4 — Nie zwracałem uwagi. rj — Nie kręć. Kredens jest? —— u GS T. — Jest na nim skrzynia? .» — Chyba jest. Są dwa stoły, jeden na drugim. -• — A kuf er? — Nie pamiętam. — Przysięgnij, że nic nie wyniosłeś. Trzasnął drzwiami. Dopadł domu. Nie było nikogo. Przeszyła go myśl: dziewczyna dlatego dała mu znak spojrzeniem, by pomógł staruszce, że bała się 147 z nim zostać. Pobiegł do internatu. Koleżanka ukochanej otwierająca mu drzwi miała czerwone oczy, płakała z jakiegoś powodu, ale na jego widok wybuchnęła śmiechem. Był czarny od węgla. Wyszła kierowniczka i powiedziała, że dzień wizyt jest w niedzielę. Pobiegł na pocztę, napisał list, poprosił w okienku, by zaraz wysłali. „Ależ to trzy domy dalej" — powiedziała urzędniczka, zniecierpliwiona. Po dwu dniach list wrócił z dopiskiem: „adresat nieznany". Poszedł pod internat, chodził po drugiej stronie ulicy. Pojawił się ktoś za firanką, potem w bramie ukazały się dwie koleżanki jego ukochanej. Pociągnęły go na sąsiednie podwórze. — Jakaś kobieta przyłapała ją, gdy wchodziła do twojego mieszkania, i przyprowadziła z powrotem do internatu. Wezwano jej matkę. Wywiozła ją nie wiadomo gdzie — szeptała jedna z uczennic. Przysunęła się do niego i nieoczekiwanie pocałowała go. — Najdziwniejsze — dodał kończąc tę opowieść — że nazwisko Domólko przypomniało mi się niedawno. — Jakim cudem? — Po latach znów nosiłem węgiel. Wyjechałem z pewną dziewczyną do domu w górach. — I to wszystko? —— Godzinę wcześniej uniknęliśmy śmierci na oblodzonej szosie. Dziewczyna powtarzała potem: „Żyjesz, żyjesz. Gdy lecieliśmy na autobus, bałam się że zginiesz". W ten sposób dowiedziałem się czegoś ważnego. — Czego? —•— Że może też mnie kecha. Morph. XXX L • . •••;• ' .-. . o -. • •••• • ..:.-•• .•: = • Dlaczego matka wyjechała do miasteczka, w którym przeszło jej dzieciństwo i młodość — by tam sp=dzić starość? Brano to za gest romantyczny, nierozważny, wręcz szalony. Wyjechała nagle, jak wtedy, gdy po-znawszy jego ojca, bez namysłu wyszła za niego i znikła. Wtedy w miasteczku uważano, że na zawsze. Czy stało się tak dlatego, że w wielkim mieście syn i matka mieszkali w różnych dzielnicach? Przychodził rzadko, roztargniony, nieuważny, zajęty innymi myślami. Chciała spowodować, by tęsknił za nią, i udało jej się to. W miasteczku, gdzie spędziła dzieciństwo, zjawiał się na dłużej. Jak wtedy gdy był mały, miała go dla siebie. Rozmawiali całe dni. Zdejmował go lęk, czy matka nie wycofuje się powoli, nie przyzwyczaja go do swej nieobecności? Nie wyjeżdżała na wizyty, nawet do sąsiedniego miasteczka, do swojej siostry Irenei. Odrzuciła formy, zignorowała obowiązki. Czuła się zwolniona z rewizyt, odpowiadania na niektóre listy, szycia nowych strojów. To ostatnie było niepokojące, jakby matka uważała, że te, co ma, wystarczą jej do końca życia. Poprosiła go tylko o jego płaszcz zimowy z samodziału, już nie noszony. 149 i kazała sobie przerobić u krawcowej. „Chcę chodzić w twoich barwach" — stwierdziła. Jego narzeczona, Krystiana, powiedziała: „Jeśli zerwiesz ze mną, matka wróci". Gdy przyjeżdżał na dłużej do matki, wyruszała w ślad za nim, ukrywała się w hoteliku i odkradała go matce. Bała się jej bardziej niż dawniej. Wiedziała, że on podziwia ten gest rezygnacji, że go to niepokoi i każda chwila nieobecności matki odciąga jego myśli od niej. Gdy przyjeżdżał do matki, opowiadali sobie sny. Przeważnie on jej się śnił. Zauważyli, że zdarzało się, iż równocześnie ona śniła się jemu. Znajdowali w kalendarzu tę noc i upewniali się, powtarzali sobie okoliczności: byli razem na przyjęciu u miejscowego doktora, nieżyjącego od lat. Nie powtórzył matce, co mówiła w jego śnie: — Wiem, że ci się śnię, ale inaczej nie mogę ci się ukazać. Po śmierci zestarzałam się. Znowu żyję, ale na krótko, na chwilkę. ' Od wyjazdu matki w jego snach zjawił się bukowy las, prześwietlony słońcem, przechodzący w sosnowy, gęsty i podmokły. Szukał tam matki. W głębi dzikiego boru, w bagnistej dolince znajdował się barak, w jakim mieszkają robotnicy leśni. Okazał się pusty, z wyrwanymi oknami, bez drzwi. Matka znikła, jej rzeczy wyniesiono. Wśród walających się śmieci zauważył wstążeczkę, którą nosiła we włosach, zmięty papierek z zachowanym kulistym kształtem czegoś, co w nim przechowywała. Próbował odgadnąć, co było w papierku. „Niemożliwe, żebym we śnie postępował z taką precyzją, dostrzegał takie szczegóły". Budząc się, ze zgrozą stwierdzał: „Jest nieuniknione, że sen się sprawdzi". Mimo rozpaczy, ciekawiło go, czym będą się różniły okoliczności, szczegóły, czy będzie wstążeczka, papierek? 150 Jadąc nocą z zagranicy zobaczył na autostradzie tablicę, która zapowiadała zjazd na szosę wiodącą na południowy wschód kraju. Wśród świecących odblaskiem z jego reflektorów nazw miejscowości wymienione było to miasteczko. Zdziwił się i przeraził. Nigdy nie wypisywano go na drogowskazach, było na to za małe i bez znaczenia. Zahamował gwałtownie, jak w niebezpieczeństwie, i zjechał z autostrady. Miał przed sobą trzysta kilometrów. Uspokajał się: „Jadę dwa dni, musiałem zasnąć. Sen o drogowskazie mnie zdziwił i obudziłem się. Tak uniknąłem śmierci". Potem znalazł prostsze wyjaśnienie. Ludzie z miasteczka rozjechali się po całej Polsce. Jakiś wpływowy patriota swojego miejsca urodzenia kazał wypisać je na tablicy lub dostało się na listę ważniejszych miejscowości na skutek zwykłej pomyłki. Uspokojony zajechał przed dom, który matka wynajmowała na krańcu miasteczka. Była druga w nocy, nie świeciło się, tylko okna zabłysły srebrnie, podobnie jak tamte litery. Zaniepokoiło go to. Matka nie lubiła kłaść się wcześnie, a w gruncie rzeczy co wieczór czekała na niego do późna. Przebiegł ogród. Wystarczyło spojrzenie. Niespodziewany, straszny szczegół wyjaśnił wszystko. Na drzwiach domu był założony skobel i kłódka. Usiadł na ziemi jak pod wpływem uderzenia. Chwycił się za głowę. „Tak to miało wyglądać" — pomyślał bez sensu. Wydawało mu się, iż bał się tej chwili tak długo, że jest przygotowany. Ale ten skobel, którego przedtem nie było, rozsadził wszystko, tak był niespodziewany, jakby go wbito we wnętrzności. „Tędy chodziła matka" — pomyślał, uklęknął i ucałował trawę. W domu obok rozbłysło okno i otworzyły się drzwi. Sąsiadka we flanelowym szlafroku szła ku nie- 151 mu. „Boże, i tego nie umiałem sobie wyobrazić. Niech ona idzie powoli, niech ja jeszcze nie wiem" — błagał, nie wiedzieć kogo, chyba matkę, która posiadała teraz dodatkową moc. Ale sąsiadka uśmiechała się. Trzymała kluczyk na czerwonej wstążeczce: — Odwagi, spokojnie. Matka dziś przeszła operację. Tu kluczyk od kłódki, którą lepiej było założyć. Niech się pan prześpi i rano pojedzie do szpitala. Ona też śpi po operacji. Widząc, że biegnie do samochodu, patrzyła, nieświadomie naśladując jego matkę, dopóki nie odjechał. Robiąc manewr i on patrzył na sąsiadkę: widziała matkę, rozmawiała z nią. Gdy podjechał pod prowincjonalny szpital z budynkami z carskich czasów, w bramę wjeżdżała karetka; wykorzystał to i wjechał za nią na teren szpitala. W karetce było parę osób, rodzina towarzyszyła choremu. Gdy wynoszono go, usłyszał jęk i nakładający się na to szloch. Szedł za tą grupą ludzi korytarzem słabo oświetlonym, zbyt długim na to, jak męczyli się oni i jak on się bał. Zauważył, że korytarz wyłożony jest białymi i brązowymi płytkami z terakoty. Jakim cudem pielęgniarka odgadła, do kogo przyjechał? Może wszyscy się tu znali i obcy wyróżniał się? Może matka zdążyła jej opowiedzieć, jak wygląda jej syn? Pielęgniarka dała mu znać oczyma, że matka żyje. Podeszła, ścisnęła mu rękę, uśmiechnęła się: — Już pytała o pana. Szła przodem, dalej owym nie kończącym się korytarzem, w tej części radosnym i jaśniejszym, a może lepiej oświetlonym. Poznał matkę, będąc jeszcze przed szeroko otwar- 152 tymi drzwiami sali, w której leżało ze trzydzieści osób. Czy wydawało mu się, czy zrobiła do niego oko? — Nie brzydzisz się pocałować matki? — spytała cichutko. — Wydawało mi się, że asystujesz przy operacji, ale widzę, że dopiero przyjechałeś — powiedziała z nutą zawodu w głosie. Pielęgniarka uśmiechała się i kręciła głową. Patrzyła na niego intensywnie, sygnalizując mu coś wzrokiem. W tym momencie matka usnęła. Pielęgniarka dała znak, wyszli. Czuł upojenie, miał znów matkę, od nowa darowaną. Jak dziecko w sierocińcu zaginione w czasie wojny, które cudem zostaje odnalezione przez rodziców. Uświadomił sobie, że ściska rękę pielęgniarki, a rodzina chorego, którego przywieziono przed chwilą, już wraca i przygląda im się ze zdziwieniem, zapomniawszy o rozpaczy. Przenocował w opustoszałym domku. Matka nie zostawiła listu. Po drobnych oznakach nieporządku domyślił się, że nagle poczuła się źle. Pierwszy raz był tu sam. Już świtało. Znalazł nalewkę zrobioną przez matkę na zielonych orzechach, kiełbasę, chleb. Zawsze były zapasy na wypadek jego przyjazdu. Wypił nalewkę i usnął kamiennym, pełnym szczęścia snem. Nie był sierotą. Miał matkę. Obudziwszy się koło południa, przypomniał sobie wszystko i przeraził się. Miał spotkać się z lekarzem. Jechał w deszczu. Zaskoczyło go, że lekarz bierze parasol. Wyprowadził go do ogrodu szpitalnego, otworzył parasol i osłonił. — Są dwie szkoły informowania rodziny chorego o jego stanie — zaczął. — Stosuję obie, odgadując, czego się ode mnie oczekuje. Tknięty przeczuciem, powiedział: 153 •m r — Z tych słów mam się domyślić czegoś więcej? — Poza tym, co jej usiłowaliśmy wyciąć, ma szalenie zdrowe ciało. Już się podgoiło. Szpital nie jest miejscem dla pana matki. Niech pan ją weźmie do siebie. Proszę zrezygnować z karetki. One mają złe amortyzatory. Widziałem pana samochód. Między przednie i tylne siedzenia trzeba napchać, czego się da: starych ubrań, kołder, zrobić posłanie i położyć matkę. Niech podróż nie trwa długo. Mogę dać Marchewce, pielęgniarce, która pana wczoraj przyjęła, urlop na trzy tygodnie. — Na trzy tygodnie? Co to ma znaczyć? — wyszeptał. — To, co pan pomyślał — powiedział doktor. Stanęli. Doktor przeczekał jego walkę, by nie wybuchnąć płaczem z rozpaczy, że utracił ją po raz drugi w tak krótkim czasie, i odezwał się: — Nie wolno panu zdradzić się przed matką. Doktor odszedł szybko, zabierając parasol znad jego głowy. Został w deszczu. Nie zdając sobie sprawy z tego, co widzi, patrzył na pielęgniarzy niosących pojemnik z obiadem do dalszego pawilonu. Wrócił ból; w jego wnętrzu dalej tkwił skobelek. Doktor poruszył skobelkiem, a teraz on sam mógł w każdej chwili szarpać nim, przypominając sobie czas trwania urlopu Marchewki. Gdy zetknął się z nią w długim korytarzu, już wiedziała, że on wie. Jej wzrok zmienił się całkowicie. — Jestem gotowa jechać z panem. Matka mnie polubiła, ciągle rozmawia ze mną o panu. Pytała, czy mi się pan spodobał — chciała go rozweselić. Podjął: — A mnie spyta, czy pani mi się spodobała. — Już mówiła; jest pewna, że się panu spodobam. •v Matka zaczęła natychmiast: — Prosiłam, żeby mi dali ten kawałeczek mnie, abyś mógł zobaczyć coś z wnętrza matki, to nic strasznego, takie malutkie, ciut-ciut — pokazała na palcu — jak mały robaczek. Ale doktor powiedział: „Pfe, ma też pani co pokazywać synowi". Po operacji miałam sen, że przyjechałeś w nocy. — Bo syn był — odezwała się Marchewka. — Nie bujajcie mnie, dzieci. Gdy odjeżdżali, była piękna pogoda. Chorzy rozsiedli się na ławkach i wystawiali twarze do słońca. Jakaś staruszka była opalona na Indiankę. — Rana goi się cudownie — powiedziała Marchewka — ale nie może być żadnych wstrząsów. Matka, niewidoczna zza przednich foteli, leżała cicho. W jej nogach usiadła na skrawku miejsca Marchewka, ubrana w prochowiec i zielony beret. Powolutku wjechał na szosę warszawską. Przyspieszał nieznacznie, chcąc przyzwyczaić Marchewkę do szybkości. Miał teorię, że skoro wszyscy jadą około 70 km/godz., trzeba jechać dwa razy szybciej i wtedy jazda jest równie prosta i łatwa. Musiał tylko przewidywać o wiele wcześniej każdą sytuację, by płynnie hamować. Miał gdzieś patrole. Bez nich wiedział, że musi dowieźć matkę bezpiecznie, by mogła umrzeć. Gdyby teraz zginęli, oszczędziłoby to matce cierpień, jemu — jej śmierci, pogrzebu; byłoby niesprawiedliwością tylko dla Marchewki — niewinnej niczemu. W połowie drogi spojrzał w lusterko. Marchewka miała wytrzeszczone oczy, jakby spadała w przepaść. Trzymała się kurczowo, oburącz, fotela. Pęd unosił samochód lekko ku górze. Gdy wjeżdżali na przedmieścia Warszawy zabudowane ogromnymi szarymi blokami, Marchewka powiedziała: — Co to za miasto? Po dro- 154 155 dze nie ma wielkiego miasta. Wtedy jedyny raz usłyszał szept matki: — Mam uczucie, że jedziemy bokiem. Wcześniej wysłana ciężarówka z jej łóżkiem już czekała. Nieuprzejmi, zniecierpliwieni robotnicy popędzali go pogardliwie i tak rozzłościli się czekaniem, że nie chcieli dodatkowych pieniędzy. Marchewka wyjaśniła mu, że nie są to źli ludzie, tylko nie mają świateł w ciężarówce. — Jeszcze nie byłam w twoim nowym mieszkaniu — powiedziała matka. Moje łóżko jest na kółkach. Pamiętasz, jak jechałeś po kąpieli z łazienki do twojego pokoju w łóżeczku, i jak cię to bawiło? Marchewka pchnęła łóżko, przejechali koło biblioteki. Matka zauważyła, że przybyło mu książek. — Nie będę się nudzić — skomentowała. — Poczytasz mi W pustyni i w puszczy. Przyjechali do kuchni, potem przez przedpokój do dużego pokoju, który spełniał rolę sypialni i saloniku zarazem. Oglądała obrazy, kazała sobie otworzyć szafy. Zobaczyła adapter. — Synu, masz walce? — Nie, mamo. — To zdobądź „Niebieskiego ptaka", „Żal serca", „Lekkomyślną wiedenkę", „Dunaj i Ren". Nigdy tak nie mówiła do niego. Nigdy nie domagała się niczego. To, co jej posyłał, nazywała „pensją matki". Oddawała mu w postaci wspaniałych prezentów. Zadanie było trudne. W sklepach tych płyt nie widziano od pięćdziesięciu lat, także na giełdzie starych płyt. W taśmotece radia przejrzał katalog archiwum. — Jest pewien kolekcjoner. Ma największy zbiór płyt w Polsce — powiedział archiwista. 156 Kolekcjonera trzeba było szukać pod Warszawą. Na ścianie wisiał zbiór miotełek, piór, skrzydeł do czyszczenia płyt. Kolekcjoner nie powiedział, że ma płytę, ale nie przerwał rozmowy. Żalił się, że nie słucha niczego, bo sąsiedzi nie pozwalają. Ale temu człowiekowi nie zależało na muzyce, chodziło mu tylko o napisy na obwolutach. — Walce, o których pan wspomniał, mówiąc dzisiejszym językiem, to są najlepsze przeboje 1911 roku. Gra je cesarsko-austriacka orkiestra wojskowa. To był piękny rok. Nadzieja na wolność Polski, rok żałoby narodowej po wcieleniu Chełrnszczyzny do Rosji. Nie tańczono. To zmieniło młodzież. Pojawia się napięcie wywołane zakazem tańczenia, ekstaza, zaduma, przeczucie wojny, końca tamtego świata? — zamyślił się. Ówczesne płyty są nie tylko tłukliwe, ale i kruche. Sypią się. Wątpię, czy jest na świecie drugi egzemplarz, Nie zgodzę się też na przegranie jej. Przepraszam, ale nikomu nie ufam. Żyję ze sprzedaży dźwięków taśmotekom, nawet meksykańskiej. Za pięćdziesiąt dolarów kupił cztery melodie. Reszta półtoragodzinnej taśmy była pusta. Matka powiedziała: — To przykra niespodzianka! Myślałam, że płyta się będzie kręcić na patefonie i będzie się dowolnie wybierać kawałki. Ale gdy magnetofon zaczął pracować, doznała wzruszenia. Jej twarz się zmieniła, przymknęła oczy. Walce były rozdzierająco smutne. Wiedział, jak strasznym będą dla niego wspomnieniem. Jak robią to młodzi miłośnicy popu, matka kazała mu cofać taśmę i puszczać od nowa. Marchewka zajęła duży pokój i rozkładaną kanapę, on na polowym łóżku zamieszkał w kuchni. Zo- 157 baczył w łazience szlafroczek, szklankę i szczoteczkę do zębów, kremy. Dawno nie mieszkała u niego kobieta. Od czasu nieudanego wprowadzenia się Kry-stiany nie było tu obcych rzeczy. Matka żartowała z Marchewki i z niego. Jakby chciała mu wynagrodzić obecnością Marchewki straszne zmartwienie. Dawniej też tak robiła. To było dość zagadkowe. Kiedyś, gdy mieszkała jeszcze w tym mieście, powiedziała, że szkoda, iż ostatnio bywa u niej rzadko, bo opiekuje się nią córka nowych sąsiadów, śliczna dziewczyna. Była użyta jako przynęta. Gdyby mu się spodobała, matka nie pozwoliłaby jej przychodzić. „Czy Marchewka jest mężatką? Ile ma lat? Na prowincji w jej wieku wszystkie kobiety są mężatkami. Co jej mąż powiedział na to, że mieszka u obcego mężczyzny?" Musiała odgadnąć, że zadaje sobie takie pytania. — Dziwna przygoda ten wyjazd. Wycieczka do czyjegoś życia. Nie wiem, ile bym za to dała, a pan jeszcze mi zapłaci — powiedziała Marchewka. — Pani jest wspaniała, niezwykła — odrzekł. — Nie musi mnie pan zjednywać dla siebie ani dla matki. To okrutne wmawiać mi, że jestem niezwykła. Gdybym uwierzyła, uchwyciłabym się tej myśli, zidiociałabym. Co bym teraz poczęła, gdyby to było prawdą? Uświadomienie sobie własnej przeciętności jest wielkim szczęściem — odpowiedziała. — Powiedzieć „jestem zwykła" już samo w sobie jest niezwykłe — rzekł. — Myli się pan. Większość ludzi przeciętnych to wie i są dumni, że nie różnią się od innych. Niepokoiło go, że matka nie interesowała się ich rozmową. Miała włożone okulary, czytała książkę, ale nie przewracała kartek. Marchewka nastawiła głośniej 158 magnetofon. Walce powtarzały się uporczywie, rozdzierająco. „Jest pewnie kochanką tego lekarza, chciał się jej pozbyć na trochę, może na zawsze?" — Niech pan pozwoli do kuchni — szepnęła. Tam powiedziała rozkazująco: — Proszę zdjąć spodnie. Pobawimy się w doktora. Poczuł podniecenie. Matka nie miałaby mu za złe. Rozpiął spodnie. Marchewka wyjęła strzykawkę. Nałożyła na nią igłę, podała mu fiolkę i nożyk. — Niech pan skruszy fiolkę. Proszę nabrać płynu. Wypchnąć powietrze. Zrobi pan sobie zastrzyk w udo. Proszę zebrać ciało, o tak — pokazała, w jaki sposób. — Co za zastrzyk? Po co? — wykrzyknął. — Witamina. — Nie potrzebuję witamin! — zawołał. — To jest lekcja. Będziemy się dzielić dyżurami. " Kiedy ja zasnę, pan będzie robił zastrzyki. Wyjęła plik recept. — Doktor mówił panu coś o mnie? — Nic — odrzekł. — Teraz są szalone obostrzenia. Doktorek dał dużo recept podpisanych przez wszystkich naszych lekarzy, antydatowanych. Nie można ich wykupywać w jednej aptece. Narkotyki są ewidencjonowane. Morfinę trzeba przedzielać innym lekiem, by opóźnić przyzwyczajenie. Mamy tu zastrzyki pantokainy gwałtownie znieczulające, czopki do odbytnicy działające na jamę brzuszną w taki sposób, że wyłączają ją z czucia, doustnie — pastylki uspokajającego marbutolu oraz nasennego vermenilu. Te dwa ostatnie są stosowane na ostrych oddziałach psychiatrycznych. W sumie potęga. Doktor powiedział: „Ten pan ma pięć ko- 159 lorów, od niego zależy, co wymaluje". Ja nie tknę fiolek. To jest sprawa między panem a matką. — Tak straszny będzie ból? — spytał. — Może Bóg da, że do końca od pana będzie zależało, czy dojdzie do jej świadomości. Teraz szybko! Wbić, nacisnąć! Watka, spirytus — już po zastrzyku. Nie bolało? Jest pan zdolny. Nasza przełożona mówiła, że człowiek zdolny w jednym kierunku, bywa zdolny do wszystkiego. „Cztery dni temu nic nie wiedziałem o tym, że zrobię sobie zastrzyk — jak morfinista — w udo, nie znałem Marchewki, jechałem bocznymi drogami przez Białe Czechy, niewytłumaczalnie radosny — pomyślał. — Jeszcze nie był założony skobelek i kłódka". Zapach kawy, pieprzu, środka do mycia naczyń budziły go jak najsilniejsze hałasy. To musiały czuć przedwojenne służące w niezamożnych domach. W zawsze pustym mieszkaniu słyszał krzątaninę, głos, chyba matki, usnął głębiej. Ktoś chodził po kuchni. Zapachniało mleko, jak w dzieciństwie. Koło południa Marchewka usłyszawszy, że kręci się między kuchnią i łazienką, zawołała: — Mama mówi panu dzień dobry! Stary domowy zwyczaj mówienia przez zamknięte drzwi! Wszedł. Pokoje oddzielone ruchomą szklaną ścianą zostały połączone. Marchewka była nie umalowana, włosy miała podniesione do góry i ukryte pod czepkiem. Piegi, odsłonięta szyja, uszka ze złotymi kolczykami, różowa skóra — jak obraz mistrza odsłonięty spod jarmarcznego pacykarstwa. Sposób malowania, jaki obowiązywał w miasteczku, zacierał wyraz jej twarzy. — Co robimy? — spytała Marchewka jak przedszkolanka, która ma zorganizować zabawę dzieciom. — Orkiestra grać! — zawołała matka. Przycisnął klawisz magnetofonu. — To walce z balu w Resursie. Nie znałam twojego ojca — powiedziała matka. — W poczcie balowej miałam numer siedemnasty. Nadszedł dziwny list: „Niech pani z nikim nie tańczy. Przeznaczonego pani mężczyzny tu nie ma. Jeszcze nie zna go pani". Wróżba? Żart? Chłopiec, który nie miał zamówionego u mnie tańca, chciał zepsuć mi nastrój? Czy jakaś dziewczyna, przerażona, że jej ukochany zwrócił na mnie uwagę? Z twoim ojcem poznaliśmy się przypadkiem, który był jak cud. Ale chyba ci opowiadałam. Pobraliśmy się siedemnastego. Załóżcie najnowszą muzykę. Pokażcie mi, jak się teraz tańczy. Tańczyli, a matka patrzyła na nich. Marchewka zbyt potulnie słuchała jego prowadzenia, tańczyła za lekko, jak przeoliwiona marionetka, aż traciła równowagę. Nie było oporu, tylko chęć poddania się. Coś mu dawała do zrozumienia? — Tańczycie jak zawodowcy. Jak nazywa się ten taniec? Ani walc, ani tango. — Sweet slow-rock z figurami swinga, walca angielskiego i slow-foxa. — Myślałam, że pan wymyśla te figury — powiedziała Marchewka. — Jest pani bardzo miłą istotą. Niech się pani opiekuje moim synem — odezwała się matka i nagle usnęła. Spała pół minuty, może mniej. Wydała przez sen cichy, cienki jęk, jak piśniecie myszy. Otworzyła oczy. — Śnił mi się ból — powiedziała matka — oj, boli. To dobrze, synu, zrasta mi się po operacji. — Będzie egzamin — odezwała się Marchewka. Odkrajał nożem ampułkę, napełnił strzykawkę. 160 161 11 — Lato bez wakacji Matka domyślnie uśmiechnęła się, pomógł jej odwrócić się na bok. Marchewka najpierw patrzyła chcąc skontrolować go, potem odwróciła wzrok. Nie widział matki nagiej. Nie wstydziła się. To było tak sprzeczne z jego wyobrażeniem o niej! Chciała, by przed śmiercią obejrzał ją całą? By miał i to wspomnienie? By pożegnał ją spojrzeniem całą? Czy nigdy się nie wstydziła, tylko czuła, że on jest wstydliwy, że miałby żal do niej, gdyby pokazywała się bez ubrania? Nie nagości, a starości by się wstydziła. Mimo choroby jej ciało było nie tknięte zwiędłością, nabite, jasne. „Ma jeszcze sporo sił". — Nie widziałam nagiego człowieka, dopóki nie znalazłam się na praktyce jako osiemnastoletnia uczennica — pocieszała go cicho Marchewka. — Pan będzie miał dyżury nocne. Na noc wybierzemy czas przytomności pana matki. Będę wtedy odsypiać zmęczenie ze szpitala, by móc być gotową na ostatni okres. O ósmej rano będę przejmować dyżur. Teraz uśnie. Może pojechać pan na miasto coś załatwić albo ja zrobię kurs po aptekach. — Wszystko odwołałem. Niech pani mi coś opowiada. — Ale co? — Swoją tajemnicę. — Nie mam tajemnic. — To cokolwiek. — Bajeczkę na dobranoc. — Tak. — Coś smutnego? — Proszę. — Do szpitala psychiatrycznego, gdzie miałam pierwszą praktykę, przychodziła dziewczyna, młodsza ode mnie, odwiedzać ojca. Jego choroba wybuchła jed- 162 nego wieczora i nieuleczalna, wzrastała z każdym dniem. Odważnie i z determinacją słuchała ta dziewczyna strasiznych rzeczy pod swoim adresem. Brał ją za swoją dawną kochankę. Była spytać lekarzy, czy choroba jest dziedziczna. Zauważyła, że po wizycie u ojca nabierała jego niesamowitego sposobu myślenia, zarażała się jego chorobą. — Jak pani na imię? Odpowiedziała bezgłośnie, zmuszając go, by zgadł po ruchu jej ust. Widać nie lubiła swojego imienia. Ale nie zgadł. — A jak to było, gdy widziała pani pierwszego nagiego człowieka? — Jako pierwsze zadanie miałam pilnować ustępów, czy kto się nie wiesza. Zobaczyłam Murzyna, który nago klęczał przed miską klozetową i wyjadał kał. Przyjechał na studia i oszalał. Nie zniósł obcości. Zamknęłam się w ustępie. Omal się nie powiesiłam. Zaczęłam się bać ciał ludzkich i siebie bałam się jako ciała. Wydało mi się oddzielone ode mnie, ohydne. Zrozumiałam, dlaczego moi rodzice nigdy nie obnażali się wobec siebie. Przestałam siebie oglądać, wstydziłam się sama przed sobą, zawsze w koszuli. Pomogła mi pewna pani: „Lekarze omawiając przy mnie moją chorobę, żebym się nie domyśliła, nazywają ją casus, ale nie wiedzą, że casus, choć kończy się na «-us», nie jest męskiego rodzaju, lecz nijakiego, należy nie do II, a do III deklinacji, i skazują mnie na tortury kalecząc to słowo". Ta pani dała mi kolczyki, które noszę w uszach. Dzieci tej pani szukały ich. Podejrzewały kradzież. Nie zdradziłam się. Założyłam je w dniu, kiedy dostałam dyplom. Nigdy ich nie zdejmuję. W strasznych chwilach dotykam ich. — Na czym polegała jej pomoc? 163 — Nie bała się. Większość ludzi uważa, że w pewnych chwilach należy się bać, ale można nauczyć się czegoś odwrotnego. Pana matka nie boi się też, ale ma na myśli pana, pan jest jej celem życia i potem też będzie. — Co matka wie? — Jeśli wie, to nie chce, żeby pan wiedział, i żeby pan wiedział, że ona wie. „Proszę oszczędzać synowi wszelkich złych wiadomości" — nakazała przed operacją. Mówiła, że chciałaby być wniebowzięta, by nie miał pan kłopotu, chciałaby zniknąć bez śladu, żeby pan nie miał pewności, że nie żyje. — I co było dalej z panią, gdy brzydziła się pani siebie jako ciała? — Widział pan kiedyś w sklepie z zabawkami rudą lalkę? Produkują tylko blondynki i czarnowłose. Byłam marehwianym ludkiem. — Była pani zakochana? — O tych sprawach dawno zapomniałam. — Dopóki pani tu jest, nie wolno się pani malować, tapirować włosów, nawet układać ich w kok! — Zauważył pan w szpitalu puste łóżko po lewej stronie łóżka pana matki? — Nie. — A kobietę, która dwa razy podchodziła do pana? W białym fartuchu, niską. — Nie. — To Jamigro. — Coś ciekawego? — To nasza salowa. Obiad jedli wieczorem. Usiedli na dywanie przy łóżku matki. Marchewka znalazła zapasy i zrobiła makaron z wołowiną z puszki. Podała na miskach, tylko z widelcami. Przyćmiona lampa rzucała refleks na drzew- 164 ko chińskiej róży w rogu, matkę bowiem raziło światło. — Jak na biwaku. Prawdziwa wycieczka — cieszyła się matka. Rano zadzwonił telefon i jednocześnie ktoś silnie, kościstymi palcami, zapukał do drzwi. Telefon odebrała Marchewka, on rzucił się do drzwi. Ciotki Joanny nie widział od dzieciństwa. Od sprzeczki na temat polityki niemieckiej w Rosji w 1941 roku, która zaskakująco dla nich obu zaostrzyła się, nie widywały się z matką. Gdy matka wróciła w swoje strony, nie szukała kontaktu z ciotką Joanną. Wszedłszy, ciotka spojrzała na leki, strzykawki, Marchewkę stojącą ze słuchawką w ręku, wreszcie na siostrę nie widzianą od trzydziestu lat. Matka nie obudziła się. Drażniło to ciotkę. Chciała pogodzić się z siostrą i odjechać. Chodziła po kuchni, hałasując. Trzaskała drzwiami. Tymczasem Marchewka odłożyła słuchawkę, nie mówiąc, kto telefonował. Po trzech godzinach ciotka poprosiła o papier listowy i długopis. Zaczęła pisać, najpierw na brudno, potem przepisała list równymi literami, a brulion przedarła i schowała do torebki. Poprosiła o kopertę, zaadresowała imieniem i nazwiskiem, pomijając ulicę i numer domu. Umieściła kopertę tak, by matka obudziwszy się. zobaczyła ją. Poprosiła, żeby ją odprowadził do postoju taksówek. — Na wiele sobie pozwalasz — zaczęła, gdy jechali windą. — Obchodzisz się z nią jak ze zwierzątkiem. Potem nie darujesz sobie. — Ciociu, a ból? — Uciszasz ją zastrzykami, by uspokoić siebie. Ty boisz się jej bólu. — Ma się męczyć, kiedy i tak wszystko przepadło? — załamał mu się głos. — Nie wolno ci zabierać nic z jej świadomości, 165 rozporządzać samowolnie nawet sekundą. To należy do jej życia, jest jej własnością. Gdy życie się kończy, te chwile są milion razy cenniejsze. Ona chce jeszcze pobyć z tobą, a ty ją wypędzasz nie wiadomo gdzie. Poszedł do parku. Okrążył go dwa razy, wrócił. Marchewka powiedziała z wyrzutem: — Gdzie się pan podziewał? Matka dopytywała się. — Synu, u ciebie mi się polepsza. Dobrze wiem, że tu była moja siostra. To nie był sen. Udałam, że śpię. Już raz tak było. Niedługo po moim ślubie z twoim ojcem przyjechała z wizytą, wcześnie rano, jeszcze spałam. Tak samo się tłukła, głośno rozmawiała, budziła mnie, jednak udawałam, że śpię. Gdy wyszła, zaśmiewaliśmy się z ojeem, ale czy tak było na pewno? Mógł mi się sen tworzyć, nawijać na to, co się działo dzisiaj, lecz dzięki temu widziałam twojego ojca. Nie myśl, że jestem nieczuła dla własnej siostry. Ale spóźniła się. Podejrzewam, że kiedy zrywała ze mną, od razu miała taki plan, wyobraziła sobie wzruszającą scenę: jestem ciężko chora, a ona mi wybacza. List leżał przed jej oczyma. Nie kazała go sobie podać. Wolała przez kopertę odczytywać go, odgadywać, jak ciotka Joanna przeprasza ją, zarazem obciążając winą za lata niewidzenia. Nazajutrz oliwili zamki i zawiasy drzwi. Marchewka znalazła na pawlaczu jego indiańskie mokasyny, chodziło się w nich bezszelestnie. Telefon okryła poduszkami, nie odsunęła stor w pokoju, gdzie leżała matka. Przesunęła meble, zsunęła przedmioty na stołach i serwantce tak, by wszystko podporządkować chorobie. Mówiła do niego ruchami ust. Była w białym fartuchu, ściągnięta mocno paskiem. Pod spodem nie miała sukienki. — Jeśli pan tkwi przy łóżku, matka przez to 166 ciągle się budzi — szeptała. Chciała oderwać go od wpatrywania się w niknącą twarz chorej. Odciągała go do kuchni, zabawiała opowiadaniami. — Mąż porzucił mnie i straciłam miesiączką. Nie miałam trzydziestu pięciu lat. „Wie z góry, do czego doprowadzi jej mieszkanie u mnie. Te opowieści mają mnie zrazić do niej czy podniecić?" — myślał. Matka, budząc się, nadsłuchiwała. Czekała na ból? — Dostanę cukiereczka? — przymilała się. — Nie boli mnie wcale. Wiem, że wewnątrz jest ból, ale go nie czuję. Wiadomość o nim dochodzi jak z obcego ciała. Ono leży metr głębiej czy niżej, odłączone ode mnie. Chciała wyprzedzić ból, nim nadejdzie. Nie życzyła sobie, by widział jej cierpienie. Marchewka powiedziała jej, że zastrzyki służą wygojeniu po operacji, a ból łagodzą pastylki. Ciotka Joanna miała rację. Wyprawiał ją w drogę. Jej nieobecność zaczynała się Wcześniej. Tracił ostatnie dni jej życia. Jak daleko posunął się w operowaniu stanem ni to halucynacji, ni to snu, uświadomiła mu następna noc. Matka i Marchewka spały głęboko, każda w innym rytmie. Wyciągnął z półki bibliotecznej nie przeczytaną książkę. „Zasadź drzewo, a potem buduj dom" — brzmiało pierwsze zdanie. W porównaniu z wydarzeniem, w którym brał udział, książka wydała mu się obca. „Wypełnia się nie napisana, nawet nie wypowiedziana umowa, że nie mogę umrzeć przed nią". Szalenie ostrożnie jeździł, uważał na siebie w górach, „by tego jej nie zrobić". Matka, która straciła jedynego syna? Był związany tą umową, dokąd żyła. Nieraz zwracał jej działanie przeciwko 167 niej. Mówił: „Musisz żyć, bo póki żyjesz, jestem bezpieczny, to jest gwarancja, że mi się nic nie stanie". Zmuszał ją, by żyła, strasząc, że nie wiadomo, jak zniesie jej śmierć, to, że jej nie będzie. Usłyszał głos matki: — Panie Boże, to mój syn! Przedstawiała syna donośnym głosem, jak w wielkiej sali audiencyjnej. Był to ton pełen pokory, ale i ceremonialny, osoby, która chciała uzyskać protekcję kogoś wszechpotężnego. Więc matka już widzi Boga? Co się dzieje dalej? Pochylił się nad nią. Matka miała zaciśnięte powieki. Nie powiedziała nic więcej. Teraz, widać, mówił Bóg. Co ja robię? Ukląkłem? Upadłem na twarz? Położył książkę na podłodze. Uklęknął. Czekał na przebudzenie matki. Drżał, że już tam jest, że to, co widziała, zdarzyło się naprawdę, widzi Boga. idzie ku niemu i tam zostanie. „Byłem w raju, widział mnie Bóg, ale ja go nie widziałem. To mi jeszcze zdążyła dać, zaprowadziła mnie przed Boga, zwiedziła niebo. We śnie bardziej, głębiej, świadomłej, straszniej poznała śmierć. Może przeraziła się i cofnęła? Jak drugi raz tam pójdzie?" Nad ranem otworzyła oczy. — Synu, jak tam wstrętnie! — krzyknęła. Więc wróciła! Wysłał ją, by zdała relację? Czy sama zdecydowała się iść, by mu opowiedzieć? — Synu, tam są bagna bez kresu, trzęsawiska, wszystko zapada się. Ogromne góry wszystkiego, co niepotrzebne, co minęło; trzeba iść przez takie góry i strasznie się kaleczyć, to są śliskie lodowce, musi się spadać w przepaść bez dna, uderzając o chłoszczący zimnem, ostry, skamieniały wiatr. Woda nie jest oddzielona od ziemi i ognia. Podziemny ogień przelewa się, płonąc powoli, i wszystko tonie w mokrym ogniu. 168 w ohydnej bąbelkującej plazmie, w nieczystościach. Śmierć nie jest całkowita, pozostaje jedna piąta życia. Bród i brud trzeba przejść. Pływa tam trochę lalek bez oczu. Przykre wiadomości. Pod tym bagnem jest ból. — Mamo, był tam las, barak? — Tam nie może być drzew ani budynków. Nie zrozumiesz tego. — Ból cię przechytrza, synku. Boli mnie koszula, skóra, ciało, kości, pod nimi kiszki i nawet jedzenie, które tam jest, cierpi, cierpi ta sałatka nie strawiona. Zrobił jej zastrzyk, usnęła, aby znów odezwać się wyraźnym przytomnym głosem: nie siliła się, by ukrywać żal: — Synu, jak długo trzeba czekać na ciebie? Matka taka chora, a ty gdzie jesteś? Niby oddano mnie do miłych państwa. Troszczą się o mnie jak rodzice, czyli twoja babka i twój dziadek (zająknęła się i cichutko zapłakała)... kiedyś. Wyglądają ciebie. Często stoją przy oknie. Tam jest podobno park. Ale ta pani jest raczej twoją ciotką Joanną, moją nową siostrą. Niedawno się urodziła i jeszcze jej nie znam. Ale dlaczego jest już dorosła? Jakby trochę starzała się. Wytłumacz mi. — Mamo, jestem tu — zawołał, wyciągnął rękę. Odsunęła ją ze zniecierpliwieniem. — Proszę mi nie przeszkadzać. Rozmawiam z synem. To ważna rozmowa... — zamilkła i uważnie słuchała. Widocznie teraz mówił on. Nigdy nie dowiedział się, co powiedział. Patrzyła na ścianę. Tam go widziała. Odpowiedziała: — Proszę synowi wytłumaczyć, że nie ma w tej chwili ważniejszych spraw niż to, by być z matką. Za- 169 szły pewne okoliczności...'proszę nie wyjaśniać mu dokładnie co. Chwycił jej rękę, zaczął całować. Odepchnęła jego ręką: — Syn w rękawiczkach na wizycie u matki — powiedziała z bezgranicznym żalem. „Stworzyłem siebie niewidocznego dla mnie sa-inego. Matka umrze z żalem do mnie, że przyjechałem za późno, w ostatnim momencie, i mimo to poszedłem, zostawiłem ją umierającą. Posłużyłem się matką, jej czuciem i umysłem, a siebie właściwego uczyniłem niewidocznym dla niej" — myślał. Za jego plecami rozległ się głos Marchewki: — Nic mi się nie śniło. Wszystkie sny mi pan zabrał. Była w zielonej flanelowej piżamie. Po jakimś czasie obudziła się matka, innym przebudzeniem niż przedtem, prawdziwym: — Czy ja spałam? — pytała. Po chwili dodała: — Śniło mi się, że oddałeś mnie na wychowanie do obcych państwa, jak robiono z nieślubnymi dziećmi. Pocałuj matkę. — Pocałowała go drżącymi ustami niemowlęcia. — Jaka jestem skulona! Mały szklany niebieski paciorek. No, czas mnie uśpić. Zaśpiewaj mi kołysankę. Tę, co ci śpiewałam, jak byłeś mały. Zanucił cichutko, łamiącym się głosem: „Śpiewaj, ach, śpiewaj, walczyku ty, Miłość opiewaj i złote sny... głos mu wrócił: ...Piękną mi bajkę śpiewała raz mama... Ze snów sny się tworzą A z nich dni..." 170 —- Synu! — przerwała. — Przywieź mi bukiet mimozy, owoc avocado, chcę też karczochów na maśle. — Mamo, teraz do Polski nie sprowadzają tego. ? — To dla ciebie jest przeszkodą? Pojechał pod ambasadę francuską. Zapytał portiera, czy mógłby mówić z attache kulturalnym, mimo że nie jest umówiony. Portier połączył się z biurem i powiedział: — Za pół godziny przyjmie pana zastępca atta-ch<§. Rozmowa w języku francuskim lub angielskim. Wyszedł, przechadzał się po ulicach. Wrócił. Attache" nie prosił, by usiadł. W miarę jak wyłuszczał swoją prośbę, uświadamiał mu się jej bezsens. — Myślałem — zaplątał się — że sprawy kulinarne należą do kultury... francuskiej... twórczość smakowa... — Nie ma rzeczy tak szalonej, której by Polacy nie zażądali. Dlaczego do mnie? Dlaczego do mnie?! — uniósł się attachś, a potem opanował: — Czekają na mnie interesanci. - Pojechał na lotnisko. Podszedł do stanowiska ; z napisem „Paryż". Hostesa, początkowo powściągliwa, wyniosła, gdy powiedział, że chodzi o przywiezienie czegoś natychmiast dla ciężko chorej osoby, zawołała koleżankę, dyskretnym ruchem zmieniła ranne papucie na służbowe czarne szpilki i wstała; nieoczekiwanie wysoka i znów wyniosła, prowadziła go służbowymi przejściami. — To, co robimy, jest najbardziej zakazane — pochwaliła się. — Zaraz zjawi się kapitan Przygniew-ski. Nad ranem, nad Atlantykiem, kazał stewardesom wyłuskiwać znane osobistości, przepijał z nimi i mówił, że lot jest szczęśliwy, bo wiozą w bagażowni trumnę z nieboszczykiem, który chciał się położyć na 171 rodzinnej ziemi. Trumna jest zalutowana, zapewniał. Tak wybłagiwal szczęście. Za to siupnęli go na Paryż. On chyba boi się latać. To ten — szepnęła i cofnęła się. Czy nie była podpita? Kapitan spojrzał na niego bladoniebieskimi oczyma dostosowanymi do koloru uniformu, zimnymi jak niebo na wysokości dziesięciu tysięcy metrów. „Jest na kacu. Dobrze, że dziś nie lecę" — pomyślał. — Moja matka jest ciężko chora. Ma dziwne żądania. Nie mogę jej odmówić. Muszę potwierdzić nadzieję, którą żywi: że ma dobrego syna. Chce zatriumfować, że życie miała udane. To jej pomoże przetrwać czy odejść... To zależy od pana. Bukiecik mimozy, pół kilo karczochów, owoc ayocado. Niech mi pan kupi. Błagam. — Dobrze — powiedział kapitan. Wyjął mały notesik oprawny w brązową skórę i stawiając maczkiem hieroglify zanotował zamówienie — niech pan będzie jutro o dziewiątej rano na przylotach. Stewardesa doręczy paczkę i z nią się pan rozliczy. Gdy nazajutrz jechał na lotnisko, na miejskiej autostradzie był zator. Samochód przeleciał przez bandę i wpadł w strumień jadących w przeciwną stronę. Stewardesa z Paryża już ogłaszała przez głośniki wezwanie. Wszystko, co lnu przywiozła, było tańsze niż taśma z walcami. Szukał hostesy, która pomogła mu to załatwić. Nie znał imienia i nazwiska, a rysopis, jaki podawał, nic nikomu nie przypominał. Chciał jej dać kwiatek mimozy. Gdy pędził do domu, zator trwał dalej. Po tej stronie autostrady leżały zmięte blachy, jakby z ogromnego rycerza zdarto zbroję malowaną na granatowo. Mimozę postawił w błękitnym majolikowym 172 dzbanku. Karczochy były ugotowane, zalane masłem, na drugie miało być avocado. Czy matka dostrzegła mimozę? Obrał jej trochę karczocha. Matka wzięła do ust i wypluła. Powiedziała rozkazującym tonem do Marchewki: — Niech pani spróbuje. Może nie być okazji, chyba że będzie pani miała dobrego syna, a może już go pani ma i on w chorobie pani zdobędzie. Marchewka posłusznie wzięła talerz i naśladując sposób obierania karczochów, zjadła wszystko. Matka ugryzła avocado i plunęła. — Świństwo — powiedziała z ulgą. Ostatnie lata żałowałam, że nie poczuję więcej ich smaku. Myślałam, że coś przepada — zawołała. — Kupka, kupka. Nastąpił atak biegunki. — Niech pan idzie — powiedziała Marchewka, dam sobie radę. — To niech pani idzie! — zawołała matka. Marchewka cofnęła się. Zrozumiała, że matka chce go doświadczyć, doprowadzić ze sobą do granicy, i będzie katem, wykonawcą strasznego wyroku. Powinien pamiętać, jak prowadziła go w bombardowanie, aby był na pogrzebie ojca. Miał dziesięć lat. Gdy schronili się w bramie, inni, którzy tam leżeli, podnieśli głowy i lżyli matkę: „Jak śmie pani narażać dziecko i wlec je pod pociskami". Biegunka trwała. Zasłaniał, zalepiał zwałami ligniny to miejsce. „Nie wolno mi spojrzeć" — myślał, podmywając ją po omacku. Gdy atak uspokoił się, wziął czopek w kształcie pocisku pistoletu kalibru 7,65. Wtedy zerknął na to najświętsze miejsce na ułamek sekundy i w inną dziurkę wsunął lek o potężnym działaniu. Matka usnęła natychmiast. Poszli do kuchni. Był 173 jeszcze owoc avocado. Marchewka zjadła go z ciekawością i uwagą. Wypili z Marchewką po kieliszku spirytusu, trącając się mocno. Nie chciała usiąść na jego łóżku polowym, zaraz poszła się myć. Matka spała ciężko, nieruchoma. Rano, kiedy się przebudzili, dalej spała w tej samej pozycji. Marchewka zamówiła błyskawiczną międzymiastową do swojego doktora. — Chora lekko rzęzi, ma gorączkę, jest nieprzytomna. — Bogu dzięki wywiązało się zapalenie płuc — odpowiedział doktor. Słychać było każde słowo, jakby był w sąsiednim pokoju. — Musi dostać tlen, penicylinę. Przywieziono namiot, butlę, w windzie sąsiadka uśmiechnęła się: „Jakieś roboty spawalnicze? Za karę mnie państwo odwiozą najpierw na trzynaste piętro, a potem będą to wyjmować". Maszyna poruszała się: obnażony, oddzielony od ciała oddech. Nie zauważyli momentu śmierci. I matka nie poczuła chwili, gdy przestała żyć. Dla niej śmiercią była tamta, która jej się śniła i po której wróciła jeszcze na trochę. Wezwany przez Marchewkę lekarz rejonowy wysłuchawszy przebiegu choroby krzyknął: „Była leczona telefonicznie?" Ale podpisał akt zgonu. Zbierał się do wyjścia i wtedy Marchewka powiedziała: — Doktorze, niech pan zbada tego pana. Wydaje mi się, że też jest chory. Lekarz kazał mu podnieść koszulę, przyłożył lodowaty stetoskop do piersi, ten sam, którym przed chwilą dotykał ciała jego matki, i powiedział: — Człowieku, zaraziłeś się od twojej biednej mamy zapaleniem płuc. Cholerne zarazki przeniosły się na ciebie. 174 Marchewka zdjęła strzykawkę z gazu i walnęła mu ogromny zastrzyk. Zamknęła drzwi między pokojami, zmieniła bieliznę i kazała mu leżeć na kanapce, sama przeniosła się do kuchni. Słyszał, jak przychodziła, wracała, weszło kilku mężczyzn, coś dźwigali, narzekali, sapali, tupali, by okazać, jak wielki jest ich wysiłek. Jeden nacisnął klamkę do jego pokoju i zajrzał. Zobaczył, że ktoś jest, cofnął się i trzasnął drzwiami. Brała go silna gorączka. „Gotujące się bagna" uznał za najlogiczniejsze rozwiązanie dla tego świata. „Oglądała Boga, śmierć, niebo — dokładnie, świadomie. Zwiedziła jak na wycieczce. Obejrzawszy, lekceważyła śmierć czy zbrzydziła ją wulgarność tamtego świata? Może zapadanie, tonięcie było tylko wejściem tam? Może ja pokazałem jej ten obraz pigułkami, czopkami i zastrzykami?" Usnął. Obudziło go silne wrażenie, że role się zmieniły: teraz on umiera. Marchewka pochylona patrzyła na niego z niepokojem: — Spał pan dwadzieścia godzin. — Myślała pani, że umarłem? — To, co wyprawialiście z mamą, wystraszyło mnie. — Co się działo, gdy spałem? — Pogrzeb załatwiony. Znalazłam u pana w notatniku różne nazwiska i po kolei telefonowałam, aż jedna pani, córka dawnej pana gosposi, podała mi numer ciotki Joanny. Razem załatwiałyśmy. Matka jest w kaplicy, w swoim ulubionym kościele. Pogrzeb jutro o drugiej. Najpóźniej, jak można, żeby pan wydobrzał. Zamówiona jest taksówka. Zawiezie nas i będzie czekać pod cmentarzem, pan zaraz wróci, żeby się położyć. Zrobiła mu zastrzyk. „Czy to morfina?" — po- 175 myślał podejrzliwie i spojrzał na stół z lekami. — „Tyle zostało i mama nic z nich nie ma". Matka spała i wołała go przez sen: „Syneczku, syneczku!" — ale to on się obudził. Śniło mu się, że matka o nim śniła. Opowiedział Marchewce, a ona spytała: — Śniła się czy pokazała się panu? Budzić, gdy pan krzyczy? — Nie wolno — odrzekł. Matka musiała myśleć o czasie, kiedy jej nie będzie. Jak wyobrażała sobie jego życie bez niej? Starał się odgadnąć te myśli i postępować tak, by proroctwa matki się sprawdziły. „Do śmierci jej nie zobaczę" — nachodziła go oczywista myśl, a potem, jak klatka z obcego filmu, błysk: Wróciła do tamtego domu, jest i czeka?" Nie zadał matce wielu ważnych pytań, by nie odsłoniły jego obawy, że nie zdąży ich zadać. Prosiła, aby zrobił jej zdjęcie „pamiątkowe". Nie mógł nakierować na nią obiektywu. Miał zdjęcie matki z czasów młodości, gdy była młodsza niż on teraz, i nosił je, jakby była narzeczoną, z którą rozminął się z powodu swojego za późnego urodzenia. W nieszczęściu powróciło wiele wrażeń: ciężar srebra, nowa siła zapachu herbaty: pili ją z Marchewką przed wyjazdem na pogrzeb, zapach benzyny i skóry w taksówce. Zielenie cmentarza okazały się tak rozmaite, że nie mógł oderwać wzroku. Na pogrzebie znalazło się wielu zapomnianych łudzi z różnych okresów jego życia — jak we śnie; osoby, które nie mogą się znać, rozmawiają z ożywieniem. Byli tacy, co, wydawało mu się, umarli. Znajomi — w tej chwili dodawali mu odwagi. To był pogrzeb na jego cześć. Miłość matki i teraz na niego promieniowała. Każda z tych twarzy mówiła: „Jesteś pierwszy raz bez niej". Jeśli płakali, to bardziej nad nim, nie nad jego matką. Zostawiła go, swojego przedstawiciela na ziemi. Marchewka stała obok niego. Chwilami brała go pod ramię, podtrzymywała. Cały czas przejmująco łkała. „Czy ona ma prawo płakać? Przywłaszcza sobie coś, co do niej nie należy — pomyślał — ach, wszystkie wysiłki nasze na nic, wszystko przepadło". Przyglądano się Marchewce ukradkiem, z dyskrecją. Niektórzy musieli brać ją za jego żonę. Była w najgłębszej żałobie. Wszystko zabrała ze sobą w wa-lizeczce. Miała nawet czarny kapelusz. „To było świństwo z jej strony" — myślał. Część osób rozproszyła się wśród dalszych grobów. Stała tam jego dawna gosposia i nienawidząca jej Krystiana z chusteczką w zaciśniętej pięści. O sąsiedni pomnik opierała się kobieta, której nie znał, „Czyżby to była matka Krystiany? — przeszło mu przez myśl. — Chce być przy niej, by podkreślić, że należą do osób mi bliskich?" Nie widział jej nigdy, telefonowała do niego kiedyś, chciała podjąć się „pośrednictwa" między nimi, ale się nie zgodził. Przypomniało mu się — najbardziej niewłaściwa była po temu chwila — że i męża Krystiany nigdy nie widział, a rozmawiał z nim przez telefon, gdy tamten zadzwonił i zaczął dwuznacznie dziękować za zaopiekowanie się Krystiana, ale on położył słuchawkę. Po pogrzebie podeszła ciotka Joanna, odcinając go od reszty. Przyglądała mu się, była ciekawa, czy cierpi, w jakiej mierze jej siostrze udało się być niezapomnianą matką. Nie chciała zjeść stypy z nim i Marchewką, we trójkę. — Nawet nie zauważyłeś, że nie ma ciotki Ire-nei. Na wieść o śmierci twojej nr-itki ciężko zachoro- 176 177 12 — Lato bez wakacji wała. Już się z tego nie podźwignie. Ciekawe, czy jeszcze się zobaczymy — powiedziała — nie musisz czuć się zobowiązany przyjeżdżać na mój pogrzeb. Zrównała się z nim Krystiana. Marchewka, która prowadziła go pod rękę, puściła ją i cofnęła się. — Och, jak się wygłupiłam, dzwoniłam do ciebie. Jakaś pani odebrała telefon, a ja niegrzecznie i głupio zapytałam, kim jest i czy mieszka u ciebie. Odpowiedziała, że chwilowo tak. Dlatego zerwałam z tobą, nie wiedząc, nie wiedząc... — załkała Krystiana i przyłożyła do ust chusteczkę, którą ściskała w ręku. Po chwili odezwała się: — Mając mnie, jak mogłeś wynająć kogoś obcego? „Czy Marchewka jest teraz obcą kobietą?" — pomyślał. Krystiana zamilkła. Zabrakło jej słów czy straciła głos w szlochu? Marchewka wzięła go pod rękę i poprowadziła do taksówki. Tłum pogrzebników szedł szybko za nim, on pomachał im od drzwi taksówki bezradnie i głupio. Położył się z powrotem do łóżka. Marchewka wyszła do drugiego pokoju przebrać się. Mignęła mu, gdy przebiegała do łazienki w czarnym koronkowym dessous. Więc i to zabrała? Była gotowa na pogrzeb, żałobę, ale i na spotkanie z nim? Zaczai podejrzewać siebie, że prowadząc w szaleńczy sposób samochód nie tylko chciał skrócić matce drogę, ale że było to także uwodzenie Marchewki. Wróciła w białym fartuchu. Domyślił się, co daje mu tym do zrozumienia. Udając, że szuka pociechy, przytulił się do niej i przyciągnął ją do siebie. Szarpnęła się, odeszła: 178 — Teraz? Tak zaraz? Więc miałoby się okazać, że pan... — bała się wypowiedzieć myśli wyraźnie, zaplątała się. — To niemożliwe. Między nami to nie jest możliwe. Przez to, co pan zrobił przed chwilą. Nawet gdyby pana matka mnie prosiła, nie zrobiłabym tego. — Matka prosiła, by pani została, opiekowała się mną. — Brzydko naciąga pan jej słowa. Matce nie przyszłoby do głowy coś takiego. — A jeśli lepiej znała swojego syna? Kazała nam tańczyć. — Prosiła mnie tylko, bym została jakiś czas. Nie wiedziała, że pan zachoruje, a jednak prosiła. Niech pan mnie nie zmusza, żebym się wyniosła. Leczyła go, robiła zastrzyki, pochylała się tak samo, jak nad matką kilka dni temu. Ile razy zbliżała się, przyciągał ją do siebie, ona się broniła, wyrywała, ale już się nie obrażała. Staczali małe walki, w których zwyciężała. — Nie dokończyła pani swojej historii. — Bo nie zaczęłam. Chłopcy robili mi „zyg-zyg marchewka" — gest skrobania marchewki. — Jest pani mężatką? — Byłam. Może jeszcze będę. — Kiedy straciła pani dziewictwo? — W niedzielę drugiego maja tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku o godzinie dwunastej dwadzieścia dwie. Marchewka została schrupana. — Wyszła pani z mszy? — Nie byłam w kościele, bo był wyścig motocyklowy. Wychylił się gwałtownie z łóżka. Udało mu się ją schwytać. Przez chwilę pozwoliła trzymać się w ramionach. Pogładziła go po głowie. 179 — Pan poddaje się opiece. Dziś ludzie jej żądają, potrafią grozić, gdy są niezadowoleni, ale nie umieją z niej korzystać. Muszą być samotni i samodzielni. Pan znosi ludzi, których pan potrzebuje. Im nędzniej-sze ma kto życie, tym bardziej boi sią je stracić. — Kiedy mi pani powie tajemnicę? — Jeszcze pan swojej nie zna. — Jaka jest? • Marchewka wzruszyła ramionami. , —r- Musi pan sam odkryć. — A pani tajemnica? , — Nie wolno mi dopuścić, by pan to odkrył. Moje koleżanki zwierzają się pacjentom. Zamiast pocieszać, obciążają ich swoimi zmartwieniami. A pacjenci uważają,: że wysłuchując ich, zdobędą wdzięczność i lepszą opiekę. A pan szuka rozrywki. Zresztą, dobrze. Salowa, co do pana podchodziła, a pan jej nie zauważył, to nie jaką. Jamigro. Ona rządzi oddziałem. Zmusza nas do oddawania morfiny. Wtedy robimy zastrzyki z witaminy. Chorzy wyją z bólu, myślą, że ich organizm już nie reaguje na morfinę. — A gdybym was uwolnił od tej Jamigro? — Niech pan nic nie rusza! Zrobi pan krzywdę doktorowi. Dał panu recepty na zapas. * — Na zapas? Co pani ma na myśli? — Niech pan nie słucha tak uważnie. Ta Jamigro odsprzedaje to hurtem w Warszawie, gdzieś obok pana, w tej dzielnicy. Zarabia też na zeznaniach. Do nas na oddział przywożą ofiary wypadków, napadów, bójek. Rodzina winnego szuka kontaktów z ofiarą, by skłonić ją do zmiany zeznań. Podejmuje się tego Jamigro. Obok pana matki leżała taka Jola. Pan już zastał łóżko puste. Mąż kopnął ją w brzuch, trzasnęła w niej wątroba, do tego poroniła. Teściowa Joli obie- 186 cala tej Jamigro sto pięćdziesiąt tysięcy złotych,' jeśli skłoni Jolę do zmiany zeznań. Miała powiedzieć, że przewróciła się na róg tapczanu. Jamigro godzinami siedziała przy niej i mówiła: „Pani umrze i nic pani z tego nie skorzysta, a dzieci zostaną dziećmi mordercy; on pójdzie do więzienia, pani:na cmentarz, one do domu dziecka". W końcu udała, że odłączyła jej kroplówkę. — I ona podpisała? — Tak. Jamigro dostała dwadzieścia złotych od niej. „Niech pani zachowa, to położy się pani na powiekę — powiedziała — ale musi pani uskładać sobie na drugie oko". Raz Jamigro nagle: weszła do pokoju pielęgniarek. Byłam tylko ja. Znalazłyśmy się same. Strzeliłam ją w twarz z całej siły. Wyszła bez słowa. Nikomu ó tym nie powiedziała. — A pani? — Też nikomu. Przyniosła tacę z kolacją. Jej zadomowienie postępowało. — Proszę zostać. Wyznaczę pani wysoką pensję za pełnienie obowiązków pielęgniarki, żony, niańki, sekretarki, klucznicy, panny do towarzystwa. Oddam pani mniejszy pokój. — Mogę zrobić coś, co niektóre pielęgniarki — szczególnie młode, dobre dziewczyny — uważają, że wchodzi w zakres ich obowiązków. Inne biorą pieniądze. Niektóre posuwają się do tego, że robią to ustami. Jamigro namawia, by łykały tę ohydę, to zachowają młodość. Położyła się na brzegu łóżka. Z trudem mieścili się. — Ukoję pana — powiedziała. — Proszę zachowywać się spokojnie. Jej ręka delikatnie wsunęła się 181 pod kołdrę i dotknęła go. Na końcu Marchewka westchnęła, jakby i ona coś przeżyła. Był gniewny na Marchewkę. Napięcie wywołane jej obecnością znikło. Coś między nimi się zepsuło. Ich głosy utraciły wibrujący wysoki ton. Wyzdrowienie przyszło nagle, jak gdyby chorował po to, żeby zatrzymać Marchewkę. Zresztą jej urlop kończył się. Marchewka zaczęła się pakować. Na dnie walizki układała fartuchy, czepki. — Odwiezie mnie pan na dworzec? — zapytała. — Dobrze mi tu. Nie byłam tak długo w wielkim mieście. Jadłam karczochy! Niech mi pan da coś po mamie. Nic cennego. Jakiś drobiazg. Matka, opuszczając miasto, zostawiła synowi biżuterię. W osobnym pudełeczku, odizolowany, miała panieński pierścioneczek z opalem. Wierzyła, że ten kamień przynosi nieszczęście, nie nosiła go, lecz trzymała w zamknięciu. Była to rzecz nie bardzo droga, ale na tyle cenna, by mógł dać ją Marchewce. Może chciał go się pozbyć. Bał się, aby pierścionek nie przyniósł nieszczęścia, nie wiedział, czy jej nie uprzedzić. Marchewka włożyła go na palec i uśmiechnęła się radośnie. Zatelefonował do filharmonii, zamówił bilety. Marchewka włożyła czarną sukienkę, w której była na pogrzebie. Nie chciała wyjść na przerwę. Bała się ludzi, którzy przyglądali się jej w głębokiej żałobie. Otworzono wszystkie drzwi. Wpadł zapach skoszonych trawników, kawy parzonej w westybulu, spalin. Było jeszcze jasno. — Nie uważa pan, że powinniśmy ją odwiedzić? Tyle dni już tam jest sama — powiedziała Marchewka. — Nie. Z filharmonii przeszli wąską uliczką do „Kamieniołomu". Czy to, że byli w nocnym lokalu, złamało 182 żałobę? Marchewka, w czarnej obcisłej sukni, nie umalowana — jak o to prosił — w swoim pojęciu nie uczesana, bo z prostymi włosami, onieśmielona, w klejnocikach po umarłych, przyciągała uwagę wszystkich. Wyglądała jak Sycylijka z włoskiego filmu na stypie w Rzymie. Jasna cera, podbite oczy, głęboki dekolt. Jej ręce drobne, silne, trochę zaniedbane, manewrowały przy lodach. Pamiętał, że mogą stać się źródłem zaspokojenia. Grupa urzędników, męskie towarzystwo, chciała ją zmusić, by tańczyła. Ciągle podchodzili, prosili ją, przeszkadzali im. — Weźmie pani morfinę, recepty? — W to się nie mieszam — powiedziała Marchewka. — Tyle zostało! — głos mu się załamał, gdy uświadomił sobie, dlaczego. — Niech pan popłacze — powiedziała Marchewka i uśmiechnęła się. On też się uśmiechnął. — Ja pobeczę z panem — dodała i łzy stanęły jej w oczach. — Matka nie życzyłaby sobie, bym nadmiernie po niej rozpaczał. — Nie wypada unikać cierpienia. Matka nie chciałaby tylko, żeby pan sobie szkodził. Idziemy. Za pół godziny pociąg. Była północ. W samochodzie wyjął plik banknotów. Marchewka odpychała pieniądze, zaczęli się szarpać, walczyć. Marchewka była silna. Lubił mocne kobiety, lubił czuć ich siłę, zmagać się z nimi, jak w czasach dzieciństwa, gdy pod pozorem walki mógł mieć w objęciach dziewczynkę. Marchewka wygrała, wepchnęła mu banknoty do kieszeni marynarki. Gdy ponownie wyjął i podał, przyjęła je, wkładając do torebki. Znaleźli się na dworcu. Niósł walizkę, której za- 183 wartości nie znał, gdy wrzucał ją trzy tygodnie temu do bagażnika. Kupił jej bilet pierwszej klasy. Wyszli n2 peron. ; — Niech pani zostanie na jutro. \ ' — I co to da? Teraz najlepsza chwila na wyjazd — odrzekła. Podstawiono pociąg. Wniósł walizeczkę, znalazł miejsce, usiadł przy niej, wziął za rękę. Ani się poddawała, ani opierała. — Byłoby śmiesznie, gdyby pani teraz wysiadła — powiedział. — Wrócilibyśmy do „Kamieniołomu". — Proszę wysiąść, bo mnie denerwuje, że pociąg ruszy i pan pojedzie ze mną. Zrobił, jak chciała. Stanęła przy oknie. Patrzyła na niego. Nie odpowiedziała na jego machanie ręką, jakby tym dawała znak. Marchewka poprzestawiała meble na dawne miejsca, zdradzając tym spostrzegawczość i pamięć. Wielkie mieszkanie teraz dopiero wydawało się puste jak dekoracja, w której ma się coś rozegrać. Rozżalił się na Marchewkę, że wyjechała, że go opuściła, i to, na szczęście dla niego, przesłaniało wszystkie inne myśli. Wata, komplet do zastrzyków, morfina, recepty, wszystko to było schowane w apteczce domowej. Dopiero teraz przyjrzał się płynowi. Był przezroczysty i bezbarwny. „Mogę sobie już na wiele pozwolić — użył słów ciotki Joanny. — Umrzeć, nie dowiedziawszy się?" Miał pokusę, by rozpacz po odejściu matki zła- 184 godzić środkiem, którym koił jej ból. Wyjął ampułkę. W hermetycznym pudle były sterylne igły. Wziął Strzykawkę, założył igłę, skruszył fiolkę, nabrał płynu. Wycisnął powietrze. „Najstraszliwszy moment w moim życiu" — myślał. Podniósł nogawkę, odsłonił udo, wbił igłę i, trzymając kciukiem przycisk tłoczka, przesiedział nie wiedząc ile. Pod koniec zastanawiał się, co zrobić z morfiną wyciągniętą z fiolki. „Matka by mi nie darowała. Potępiłaby siebie za to, że to zostało" — pomyślał. Wyjął igłę z uda. Morfina pozostała w strzykawce. Rano wrażenie braku Marchewki było silniejsze. „Synu, ty umiesz się tylko przywiązywać — powiedziała mu matka niedługo przed powrotem do miasteczka. — Kto jest z tobą dłużej, ma większe szansę. Tobie wydaje się to miłością". Zastanawiał się, czy zatelefonować do Marchewki, co, jej powiedzieć. Podszedł do okna. Na ławce po drugiej stronie ulicy siedziała kobieta. Widział ją bardzo krótko, niedawno temu. Już wtedy przez ułamek sekundy zastanawiał się, kim może być, ale coś mu przeszkodziło. A może czyjąś uwagę zwróciło to, że jego matka umarła tak szybko? Czy ciotka Joanna nie opowiedziała tego komuś niewłaściwemu? Od osób śledzonych słyszał, że wywiadowcy nie ukrywali obserwacji; pozornie tajna, stawała się jawna i zamieniała się w rodzaj przemocy. Spojrzał ze wstrętem na wyjętą wczoraj morfinę. Podjął decyzję. Wyrzuci ją do śmieci, wrzucił nawet strzykawkę, ale pożałował jej, a morfinę naciągniętą wycisnął do doniczki. Wyszedł na schody, by wrzucić to do zsypu, ale rozmyślił się. W zsypie grzebią śmieciarze. Podobno znaleźli raz błam. Postanowił wyrzucić morfinę na podwórzu do 185 pojemnika, którego zawartość niszczona jest automatycznie w piecu samochodu-śmieciarki. Kobieta siedząca na ławce poderwała się i ruszyła w jego kierunku. Nie chciał przy niej wyrzucać morfiny. Na pewno, jeśli się nim interesuje, zajrzy do pojemnika. Ruszył do garażu, by przekonać się, co zrobi ta kobieta. Poszła za nim. Utrzymywała odległość dwudziestu kroków. Gdy odwrócił się, nie ukrywała, że patrzy na niego. Nachalność, udany wyraz bólu w oczach, odcień groźby — wszystko się zgadzało. Zawrócił, zastąpił jej drogę. Kobieta ukłoniła mu się z uniżonością. — Nareszcie! Czekałam na to! Nie śmiałam się zbliżyć — zrobiła gest uspokajający. — Pana sprawy są w porządku. Moje stoją źle. Jestem gorzej niż że-braczką. Moja siostra umiera. Działanie morfiny maleje. Nie nadążam. Lekarze odmawiają recept. To tak długo trwa. Jej ciało sprawiło niespodziankę! Już go właściwie nie ma. Przeszło w stan ciekły. Wylewa się z siebie, a żyje. Sąsiedzi każą być cicho. Wzywają radiowóz, ale oni uciekają przed smrodem. Gnój, który wyje. Litości. Pan nie zużył wszystkiego. Moja najmłodsza siostra. Jaka była piękna! — nieznajoma sięgnęła do torebki, wyjęła kopertę firmy Kodak z kolorową fotografią formatu pocztówkowego. W białym jednoczęściowym kostiumie kąpielowym odwiniętym tak, że odkrywał górę sutek, siedziała kobieta o wydatnych kościach policzkowych i dużych oczach, ciemnych, które kontrastowały z jasnymi, prawie białymi włosami. Na drugim planie był taras willi, połamane krzesła, zardzewiałe narzędzia ogrodowe, suszące się szmaty, zarośnięty chwastami trawnik. — Jak pani do mnie trafiła? 186 — Przesiaduję w aptekach. Słucham, co mówi się przy okienku. Aptekarki boją się fałszerstwa, każą powtarzać wyraźnie i głośno nazwisko, adres. Pańska ruda służąca, czy kto to był, wykłócała się. Uczciłam pana matkę, byłam na pogrzebie. Pan mnie zauważył, pan mi się przyglądał. Pańska matka przemówiłaby za mną. Zaklinam pana na jej pamięć. Nie chciałaby, żeby to było w domu i kusiło pana. — Coś mi się nie podoba. Nie wiem co. — Co? Niech pan określi. Mając wielką władzę, pan ją okazuje. Co tam, wybaczam. Stwarzam szansę, aby pan jej użył. — Chcę zobaczyć pani siostrę. — Małostkowo, nieszlachetnie! — wykrzyknęła kobieta. — Niech pan będzie mężczyzną! Wspaniałomyślnym, wspaniałym, przed którym klęknę. Upadła na klęczki na środku chodnika i ruszyła ku niemu na kolanach. Podniósł ją, zawisła w jego ramionach. — Więc jest pan dobry! Proszę nie pozwolić starej kobiecie całować swoich butów. Zrobię to, będę za panem chodzić, gdzie się pan zjawi. — Potłukę wszystko. — Przeklnę pana. Zawrócił, dopadła go, chwyciła silnie jego ramię: — Proszę, niech pan idzie ze mną, podły człowieku. Jeszcze nikt się tak nie zachował jak pan. Wszyscy szlachetnie oddawali, bezinteresownie. Wiem, wiem, co pan ma na myśli, jakie wymagania pan postawi. Dobrze, proszę bardzo, ale uprzedzam: będzie kto inny, nie osoba na zdjęciu. Wstrętny szantaż. Proszę nie iść przy mnie, tylko za mną. Lepiej, by nie \vidziano pana ze mną. Będę mówić, gdzie pan ma skręcić. Był donos, że podawałam swojej siostrze środ- 187 ki odurzające i uzależniłam ją, by potem posługiwać się nią przy ich zdobywaniu. Boże, było odwrotnie. Siostra chciała się sprzedawać. Wyrwałam ją z rąk portiera „Forum". Żądał połowy! Chciał ją obrabowywać. Szli szybko. Bliska jego domu uliczka, zabudowana szeregowymi domkami, idąca krzywo, nazywała się Półkrąg. Zapomniał o jej istnieniu. Metalowa furtka tego domu okręcona była łańcuchem z założoną na nim kłódką. Nieznajoma wyjęła kluczyk, otworzyła kłódkę, uwolniła furtkę; weszli, założyła łańcuch i zamknęła kłódkę. Rozpoznał ogród ze zdjęcia, tylko jeszcze bardziej zaniedbany. Przedpokój zawieszony był starymi płaszczami, zawalony parasolami, butami, pokrzywionymi, zeschniętymi i zakurzonymi. Stał też koń na biegunach ze skórzanym siodłem — miniaturą prawdziwego. — Synek siostry zmarł — powiedziała kobieta. Podeszła do telefonu starego typu, przymocowanego do ściany, i zdjęła słuchawkę. Zasłoniła sobą tarczę, gdy wykręcała numer. — Pan już jest — powiedziała po chwili i odwiesiła słuchawkę. Doznał halucynacji, że miejsce, gdzie ta kobieta telefonowała, jest blisko. Wprowadziła go do pokoju. Meble z lat pięćdziesiątych, obłupane z forniru, stół, okrągły, przykryty był w połowie brudnym obrusem, oszklony kredens — pusty. Pod ścianą stał tapczan. Posłanie złożone było w jego głowach. Usiedli na krzesłach wysłanych brudnym rypsem. Czekali bez słowa. Usłyszeli podjeżdżający samochód, brzęk łańcu^ Cha, furtki, jakby ktoś przykuwał ich do tego miejsca. Kobieta wyszła do przedpokoju i zamknęła za sobą 188 drzwi. Słychać było cichą rozmowę, szmery, stuknięcia. Weszła nieznajoma, znów zamykając za sobą drzwi: — Niech pan to pokaże! Wyjął torebkę z ampułkami. Zabrzęczały cicho. Kobieta uchyliła drzwi do holu: — Wchodź! Ukazała się wysoka, tęga kobieta w starej męskiej jesionce, która jeszcze przed chwilą wisiała na szaragach w holu. Spod niej wyglądały bose stopy. Rozchyliła poły jesionki. Była naga. Uśmiechnęła się przepraszająco i przeszła koło niego, naśladując krok modelki; zbliżyła się do tapczanu, zdjęła jesionkę i rzuciła ją w kąt. Jej ciało, gdy położyła się, przypominało ilustracje z podręczników medycyny sądowej. Ogromne piersi obsunęły się na boki, wielki trójkąt na łonie zarośnięty gęstymi i długimi czarnymi włosami. Mechanicznie rozłożyła nogi. — Już wychodzę — powiedziała kobieta, która go przyprowadziła. Nagle wrzasnęła: — A recepty? Recepty? Tyle wysiłków? Tyle dni? Tyle żebraniny! Wyjął recepty. Na każdej było napisane „Morph. XXX" oraz imię i nazwisko jego matki. Oddawał ją tu? W jaką władzę, bezbronne imię, które już nie miało odpowiednika na tym świecie? Wyrwała mu je z ręki i wyszła do holu, nie domykając drzwi. Kobieta leżąca na tapczanie uniosła lekko głowę; spojrzała na niego: — Jeśli panu nie bardzo zależy, wolałabym, żeby tego nie było. Boję się zajść w ciążę, dlatego jestem całkiem sucha. — Wyślę panu do domu ładniejszą i młodziutką — mówiła tamta kobieta wchodząc. — Albo nie! — krzyknęła. — Mam tu coś! Będziemy kwita. Schyliła się, wsunęła rękę pod kredens, szukała. 189 Wyciągnęła dłoń ubrudzoną pajęczynami. Trzymała w niej kawałek plastra, którym do dna kredensu przylepiona była srebrna kuleczka. — Warta tyle, co diament. W niej jest prawda. Dowie się pan także tego, czego pan nie chce wiedzieć. Czy pan robi to, do czego jest pan stworzony? Czy już zmarnował pan zdolności? Odpowiedzi najbardziej okrutne, wyskoczą z pana jak bilet z automatu. Odwinął sreberko. Żółtawa kuleczka, porowata, przypominała pąk mimozy i odprysk skały Hindukuszu, równie niepozorna i groźna jak bomba atomowa. — Największy dar, jaki człowiek może dać człowiekowi — powiedziała kobieta. Rozbroiła furtkę. Wypuściła go. Wróciwszy do domu, rzucił kuleczkę do szuflady z listami matki. Odwoływał się do słów matki ze swego snu, gdy żyła, a jemu śniło się, że umarła: „Teraz możemy widywać się tylko w snach". Ale przestała się pojawiać, jakby obrażona na niego. „I ja jej się już nie śnię" — pomyślał. Usypiając, przypomniał sobie jej twarz, fason jej płaszcza, laseczkę, mówił do siebie jej słowami, ale nie potrafił jej zwabić. Te akcesoria rozszarpywały obce postacie. W starym płaszczu matki z brązowego samodziału przyszła młoda osoba z głową ćmy z fotografii, którą mu pokazano. „Prezentuję stroje, które zaprojektowała firma" — zastrzegła i obróciła się lekko. „Matka śni mi się pod inną postacią. Zaraz po śmierci musi konspirować się. Umarli nie umieją nam wytłumaczyć, czym jest śmierć" — pomyślał i obudził się. Listonosz przyniósł mu klucz, który znalazł w jego skrzynce na listy. „Lepiej, żeby tam nie leżał". Był to klucz Krystiany od jego mieszkania. Przepłoszyła 190 mu kiedyś gosposię. Wieczorem zatelefonował do biura, gdzie gosposia była sprzątaczką. Czekał długo. Wiedziała, że telefon był do niej, i biegła korytarzami. Zdyszana podniosła słuchawkę. Nie okazała triumfu. Przyszła nazajutrz. Zrobiła inspekcję domu. — Więc mogę po mojemu myć wannę? — krzyczała z łazienki. — Czy to matka jeszcze zdążyła uwolnić pana od pani Krystiany? Ale ta lesbijka, ta pijawka z Półkręgu zarobiła na panu! Pięćdziesiąt tysięcy dał jej pan. Za nic! Lepiej było spuścić z wodą. Wyciska z narkomanów ostatni grosz. Gosposia znała wszystkich w jego dzielnicy. Ostatnie tygodnie przypominały błądzenie po lesie ze snów, które zapowiadały śmierć matki. Jedynym potwierdzeniem, że coś się zdarzyło, była pigułka w srebrnym papierku, zatrzaśnięta w szufladce. Nie ufał nieznajomej. Czy wiedziała, co jest w papierku? Ci, co potajemnie komponują kuleczki, mylą się przy dozowaniu. Szalonymi czynami udowadniał sobie, że ma silną wolę. Wszystko, co osiągnął, tak wymusił. Odsunął szufladę. Nie czytane powtórnie listy matki, jakie pisała w czasie pobytu w miasteczku! Pigułka była na dnie. Rozwinął sreberko, zawartość wrzucił prosto do gardła. Cisnął srebrny papierek na podłogę. „Jutro go znajdę i przestraszę się, bo zmięty papierek coś znaczy". Usiadł w fotelu. Wizje nie nadchodziły. Oszukano mnie. Dano mi troszkę zeschłej piany morskiej. Moje życie to historia, którą opowiedziała mi mama. Ależ życie mi dała! Było pomysłem mamy. Nic nie mam do dodania. Życie to coś nie mojego, wasze życie to coś, co nie jest wasze. Stało się to nadmiernie oczywiste, przezroczysto--spiczasto-ezwartkowo-sraniowe. Dotkliwa radość z bo- 191 leśnej przytomności. Ptak Orłogruszka wzniósł się w przepaść nieba pędzącego z ogromną szybkością, nadmiernie krystalicznego, w lodowy pożar skamieniałego gazu — do wieczności nieznośnie ciężkiej, tonącej w sobie, wywalającej się na nice jak krwawy bebech. Wszechnapędzające się czcionki pisały świat, podświetlony niebieskawo haft haftował go. Miliardy fiołków otworzyły się, zapachniały i z westchnieniem zamknęły oczy o gęstych rzęsach. Pocałunek oderwany od czyichś ust przyfrunął i przylepił się jak znaczek pocztowy do jego warg. Czy okno nie było lustrem? Czy nie odbijał się w nim widok, który był na zewnątrz? Ku oknu pędziła planeta, wirując wokół swojej osi, rosła, ogromniała, przysłaniając sobą niebo, rzucając straszliwy cień. Widać było na jej powierzchni coraz dokładniej morza, zarysy lądów, rzeki dziwnie znajome, aż rozpoznał miasto, park, aleję i dom, w którym był, lecące na niego. Nie mieściło mu się to w oczach. Na stromej fali płynęła ogromna litera „E", neonowy, świetlisty Głos: „echoechaecha". Uczucie Głosu przenikało go. Wszystko zgłośniało, głosiło, wymawiało, drzewo do korzeni było szumem, okno było wołaniem „okno", lustro odbiciem wołania, jego uszy wyły. szepty grzmiały, na wysokich tonach ociekały kwaśnym syczeniem jak sok cytryny pachnącej spiczasto, aż do zakrzywienia się w cieniutką blaszeczkę harmonijki ustnej. — Idę na trzęsawisko? — spytał. — Teraz nie idziesz na trzęsawisko — odpowiedział Głos. — Mamie wymalowałem niebo. Bądź niebem, niech ją w tobie spotkam. — Nie spotkasz jej, bo jej nie ma. Teraz między Bogiem a twoją matką nie ma różnicy. 192 — A Boga spotkam? Pozwól mi choć spojrzeć. — Boga zaraz zobaczysz. Świat stworzył się na jego oczach i otworzył aż do przepaści, do próżni, będącej czystym wymiarem. Stał przed lustrem, ale nie odbijał się w nim. Niezgodność między tym, co było w pokoju i w lustrze, spowodowała, że poczuł, iż lustro coś zasłania. Wychylił się przez nie. Trzy diamentowe gałęzie ognia buzowały. Wszechświat jest lustrem, w którym widać ludzi, drzewa, ptaki, gwiazdy — odbicie Boga, który pozostaje niewidzialny. „Ani śpięaninieśpię — pomyślał — żebym tylko przypomniał sobie swoje nazwisko, adres, jak wyjść z tego miejsca". Po chwili zobaczył, że przed nim nie ma lustra, tylko ściana, nierówna, chropawa: to, co widzi skazaniec, który trzyma twarz przyciśniętą do muru w chwili, gdy z luf wylatują niesłyszalne jeszcze pociski. Srebrny papierek, lekko świetlisty, zmięty, leżał na podłodze. Podniósł go i przez okno cisnął na głowy przechodniów. 13 — Lato bez wakacji Regent Jego armia liczyła stu trzydziestu pięciu żołnierzy. Włosi i Abisyńczycy, Anglicy Wellingtona i gwardia napoleońska, Legiony Polskie i Legia Cudzoziemska stali przy sobie zjednoczeni przeciw niewidzialnemu wrogowi. Jak wszystkie państwa Europy, zbroił się gwałtownie. Kosztem oszczędności, wyciąganych z puszki, wystawiał coraz nowe pułki i mobilizował najstarszych żołnierzy z ułamanymi głowami. Wmawiał sobie, że są bez hełmów, i stawiał ich w ostatnim szeregu. Była to armia Lwiego Kraju, państwa bez cywilów, kobiet, dzieci, którego jedynymi obywatelami byli żołnierze. Obszar tego państwa rozciągał się między dywanem a oknem, gdzie toczyła się nieruchoma, pełna wyczekiwania bitwa. Wkrótce stała się fragmentem wielkiej w@jny, która ogarnęła Europę. W oblężonym mieście, gdzie waliły się całe ulice, garstka żołnierzy wyglądała żałośnie. Zebrał ich do pudła po mydle. W czasie nalotu z sufitu oderwał się kawał stiuku i runął na pudło. Przysypani, nigdy stamtąd nie wyszli. Wieczorem, w świetle dopalającego się blisko domu, zobaczył, że oderwany stiuk pozostawił na suficie kształt 194 przypominający mapę nieznanego kraju. Odczytał granice, bieg rzek, łańcuchy gór, dojrzał główne miasta. Po kilku wieczorach znał już wiele ulic, domy. Przez dach i sufit śledził żyjący tam naród, aż z milionów wyodrębnił się przyszły wódz tego kraju: Minge--Mangia. Minge-Mangia jedzie właśnie w pociągu specjalnym, składającym się z salonki zdobytej na byłym gubernatorze miasta Tzórg, pulmana jego ochrony osobistej i platformy z szybkostrzelnym działem przeciwlotniczym. Jedyna bezsenna noc w życiu Mangii. Rozpamiętuje wczorajszy pochód ulicami Tzórgu. Koń darowany mu przez wyzwolonych mieszkańców miasta przywiązany jest do łazika, w którym on, stojąc, przyjmuje wiwaty szalejących tłumów, ciężarówka ze stosem zdobytych sztandarów, ciżba jeńców, pędzonych tuż za nim, tak że słyszy ich oddechy. Nagły telefon z wyzwolonej stolicy kraju — Scabiosy — wzywający go natychmiast. Chciano przerwać jego triumf czy coś niezwykłej wagi czyni tę noc najważniejszą w życiu? Patrzy na salonkę, wykładaną orzechową boazerią, stos map, adiutanta w ceratowym płaszczu, walczącego ze snem. Puszcza odbija huk pędzącego pociągu. Na leśnej stacyjce pociąg gwałtownie staje. Zawiadowca w mundurze okupacyjnych kolei, ale z zie-lono-różową opaską Armii Powstańczej, podaje przez okno zaszyfrowaną depeszę. Wynika z niej, że na dworcu towarowym w Scabiosie, przy składach kukurydzy, będzie czekał na Mangię ambasador Quesslandu. Nad ranem pociąg zatrzymuje się przed magazynami. Na rampie widać czarną limuzynę. Czeka tam ambasador najpotężniejszego kraju świata. Spotkanie odbywa się w przedziale wagonu III klasy w pustym pociągu. Siadają na brzeżkach drewnianych zakurzo- 195 nych ławek. Ambasador informuje Mangię, że w stolicy spór między dowództwem regularnych wojsk a generałami Armii Powstańczej zaostrzył się. Niektórzy uważają, że najlepiej, by dowództwo objął Mangia, nie zaangażowany w konflikt, cieszący się autorytetem i sławą: „Obie strony mogą się zgodzić tylko na pana, ale chcą, by pan był kimś tymczasowym. Uważamy, że nie będzie pan figurantem, dlatego proponujemy panu poparcie. Przyślemy broń, amunicję, żywność, mundury". „Jakie warunki?" — spytał Mangia. „Żadnych. Jesteśmy zainteresowani waszym zwycięstwem". „Sprzyjam zbliżeniu między pana krajem a moim". Natychmiast rozstali się. W trzy godziny potem, po posiedzeniu rządu i sztabu generalnego, ogłoszono przez Radio Scabiosa, że wodzem naczelnym połączonych armii jest Minge-Mangia. Mimo niebezpieczeństwa nalotów tłumy wiwatowały na ulicach miast. Aby zrozumieć te wydarzenia, musiał cofnąć się do 1873 roku, kiedy Królestwo Lwiego Kraju, zaatakowane przez wojska Wilków, upadło. Część kraju, ze stolicą Scabiosa i Tzórgiem, włączono do państwa Wilków. Reszta została jako słabe, kadłubowe państewko kierowane przez regenta. Na terenach okupowanych od początku XX wieku narastały ruchy konspiracyjne, w marcu 1929 roku konspiratorzy przeszli na stronę powstańców. Jednocześnie z zewnątrz uderzyły siły niepodległego państwa. Choć część z Tzórgiem pozostała w rękach nieprzyjaciela, Lwi Kraj został zjednoczony. Wtedy armia Wilków w spektakularnym natarciu rozerwała front i wdarła się w głąb zjednoczonego terytorium Lwów. Sytuacja była beznadziejna, gdy z ościennego państwa Lisów ruszył korpus ochotniczy, złożony z zamieszkałych tam emigrantów z Lwiego Kraju, pod dowództwem Minge-Mangii, i przeciął 196 zagon Wilków. Nie znany nikomu Mangia w ciągu czterdziestu ośmiu godzin stał się bohaterem narodowym. Wraz ze swoim korpusem został wcielony do armii Lwów, mianowany generałem dywizji i wysłany na północny front z rozkazem wyswobodzenia Tzorgu. Historia Lwiego Kraju posunęła się gwałtownie naprzód wiosną, gdy przez dziurawy dach zaczęła przeciekać woda. Na suficie pojawiła się ciemna plama i rosła, aż połączyła się z dziurą po stiuku. W ten sposób państwo Lwów wzbogaciło się o nowe obszary w wyniku następnej wojny 1940 roku. Był to jeden moment zrównania się czasów: wówczas żył i on, i rozwijała się historia państwa Lwów. Dom rozpadł się od uderzenia bomby w 1944 roku, a z nim mapa Lwiego Kraju. Ale on znał jego geografię lepiej niż państwa, w którym żył. Kiedyś nauczyciel geografii odebrał mu kartkę z mapką rysowaną w czasie lekcji. Przyglądał się jej chwilę, zaniepokoił się, że nie rozpoznał tego miejsca. „Dorzecze Amazonki?" — spytał. Miało się to powtórzyć dwadzieścia lat potem, kiedy w czasie konferencji w ministerstwie naczelnik wyjął mu z ręki notatnik: „Kolega ciągłe rysuje ten dziwny kształt. Co on przedstawia?" Musiał więc chować dokumenty w języku landyjskim. Jak inni ukrywają nadużycia, zdradę czy zboczenie, on ukrywa istnienie tego kraju. Dekretem Man-gii zmieniono nazwę na Landia. Gdyby opowiedział to naczelnikowi, dałby mu wymówienie, usiłował wsadzić do szpitala, a może byłby zazdrosny o Mangię, który przewyższał go władzą. Większość kolegów w ministerstwie cierpiała na „rozsadzające" — jak mówili — bóle głowy, żołądka, serca, jakby niszczył ich wysiłek ponad siły, bo żyli 197 w nudzie i lęku. Nie mogli spać. Jego tajemnicą był spokój, którego nie rozumiano. Początkowo czas Landii to było dziesięć minut przed uśnięciem. Łatwość zasypiania Mangii działała w najcięższych chwilach. W lecie 1940 roku na froncie, na brzegu nie kończących się lasów Gehembalen, nad rzeką Tara, polecał wynosić polowe łóżko do sadu, adiutantowi odciągać telefon, a artylerii rozpocząć ostrzał. Regularny huk, kołysanie się ziemi — działały kojąco. Jednocześnie słyszał wokół siebie szepty dzieci i krzątanie się żony, aż stawało się to coraz cichsze i nikło. Potem, nad ranem, nagle się budził i nieraz godzinę walczył, by, jak korpus Mangii, przedostać się do Landii. Gdy choć na kilka sekund znalazł się w natarciu prowadzonym przez naczelnego wodza, usypiał. Gdyby wykorzystał zdolność do kombinacji, intryg, przebiegłość wymyślania niespodziewanych posunięć, jaką rozwinął w sobie Mangia, mógłby zająć miejsce naczelnika wydziału. Ale ile razy miał już gotowe wyjście, oparte na działaniu Mangii, cofał się. Tam były rozwiązania wielkie, na lata historii, tu w milionowym pomniejszeniu mogłyby doprowadzić do klęski. Synowie byli już starsi niż on, gdy zobaczył na suficie to państwo. Jeśli który z nich ma swój kraj, ojciec nie dowie się o tym, nawet jeśli graniczy z Lan-dią. Ale młodszy syn zbierał opakowania żyletek. Całymi wieczorami oglądał je przez lupę i wklejał do albumu. Ubrania drugiego przesycone były potem, ciągle ćwiczył. Nawet rozmawiając z ojcem biegł w miejscu. Nigdy nie poznają swoich krajów. Kiedyś żona wybuchnęła płaczem, wyszeptała: „Jesteś coraz bardziej nieobecny. Początkowo myślałam, że masz kłopoty w biurze. Co ci jest? Co to znaczy?" Siedział z koktajlem mlecznym i pragnął jak 198 najszybciej coś jej odpowiedzieć, by wrócić do parlamentu Landii w roku 1941, kiedy Mangia toczył walkę o złamanie woli większości, a potem wypowiedział historyczne słowa: „Rezygnuję z władzy". Spowodowało to kryzys tak głęboki, że jego powrót był jedynym ratunkiem dla kraju. Ilekroć nachodziły go samobójcze myśli, ukazywało się przed jego oczami wnętrze parlamentu Landii i Mangia ciskający posłom w twarze nominację na regenta. Rezygnacja, prawie abdy-kacja, zrzeczenie — a wiedział, że Mangia wróci. Wróciwszy, stał się faktycznym królem, choć nie przyjął korony. Na jego widok tłumy w Scabiosie padały na klęczki, wołając: „Roją, roją" (król). On sam był Mangia? Czuł na sobie szorstkie sukno jego uniformu bez odznaczeń. Widział samolot, którym leciał Mangia, czuł lądowanie, był samolotem, Mangia i każdym z jego żołnierzy w okopach, jedzących z menażki kukurydze na mleku, patrzył w łuny za linią nieprzyjaciela, był jednocześnie całym rozrastającym się państwem. Ogrom rzeczy do przemyślenia: przeżywanie życia za każdego, rozwiązywanie spraw jedenastu ministerstw: zbrojenia, polityka zagraniczna, walutowa, morska. Imperializm landyjski, który narodził się z rozpaczliwej walki o wyzwolenie, pożerał jego czas, zainteresowania. 18 października któregoś roku — którego, jeszcze nie wiedział, Mangia ma zginąć od kuł zamachowca. Czy śmierć Mangii będzie jego śmiercią? Od tego dnia historia kraju nie posunie się ani o godzinę, tylko ujawnią się nowe fakty, tajemnice, ukryte sprężyny, najdrobniejsze szczegóły. Landia zagarnia jego życie. Co to za historia? Gdzie się zdarzyła? Dlaczego ją coraz lepiej zna? Chyba wyemigruje, przeniesie się tam całkowicie, na zawsze. Sztynkwa-Pinkwa-Oberlinkwa Nastał okres, gdy prawie każdy na tyłach domu, w dawnej wozowni czy pod gałęziami sadu trzymał samochód. Starą restaurację rozebrano. Do dziś czuć tam zapach alkoholu bijący z ziemi. Zbudowano nową. Zjechali się do niej, mimo że mieli po kilkaset metrów, ale tak rzadko używali samochodów! Wszędzie było blisko, chodzili pieszo, i nie mieli okazji pokazywania się w wypolerowanych pojazdach. Od szosy E7 nadjechał srebrnoszary samochód i stanął przy tamtych. Był najdłuższy i najniższy. Na ten widok z drzwi restauracji wybiegło kilku mężczyzn. Olbrzym o bicepsach rozsadzających rękawy czarnego garnituru wrzasnął: — Na moją komendę! Całość! W szeregu za mną zbiórka! Baaa! Odlicz! Ustawili się. Odliczyli. Było ich czterech. W tym czasie mężczyzna, który wydawał się jeszcze młody, ale przedwcześnie postarzały, energicznie wyskoczył z samochodu. Był w szarych flanelowych spodniach i najmodniejszej kurteczce: krótkiej do pasa, ze ściągaczem. Stanął naprzeciw szeregu. Olbrzym wykrzykiwał: 200 — Szef sztabu w stanie spoczynku melduje Ósmą Armię w czasie jednodniowej mobilizacji w miejscu postoju Wodza, w restauracji „Święty Jeleń". Stan: czterech plus jeden. Wódz w postawie zasadniczej donośnym, mocnym głosem zawołał: — Spocznij! Wejść do środka! Zająć miejsca! Jeść! Pić! Rozkaz wykonać natychmiast! Witam was, chłopcy! Zaczęły się nawoływania, wszyscy posplatali się w uściskach, aż nie mieścili się w drzwiach restauracji. Stół przykryty śnieżnym, odbijającym światło obrusem, zastawiony porcelaną i srebrem, zaskakującymi w brzydkim wnętrzu restauracji. Ogromny fresk przedstawiał ukazanie się świętemu Emerykowi jelenia z potrójnym krzyżem między rogami. Ale malarz jako świętego Emeryka namalował brodatego pachołka w półpancerzu z późniejszych wieków, jak wypuszcza strzałę w pierś świętego jelenia. — Gdyby Emeryk — powiedział przybysz — zabił świętego jelenia, nie byłoby klasztoru i legendy. Wszyscy odwrócili się. Dopiero teraz przyjrzeli się malowidłu. Przed każdym nakryciem stała półlitrówka wódki. Wódz zasiadł na honorowym miejscu. Natychmiast zjawiła się kelnerka, wyszkolona, jak nakręcona zrobiła dyg w stronę Wodza. Zamówili śledzia w oliwie z ziemniaczkami, żur, kotlety schabowe z kapustą i kluskami. — Na deser jest kakao! — wykrzyknął olbrzym, który przeprowadził zbiórkę. — Jak dawniej! Jak wtedy! — krzyczeli jeden przez drugiego. — Z pianką, na koglu-moglu! 201 — Wódz mnie poznaje? — spytał olbrzym, gdy kelnerka odeszła. — Oczywiście, poznaję, ale imienia, przyznam się, nie pamiętam. — Kręcisz, Wodzu, byłem konusikiem, najmniejszym z was wszystkich, i koło dwudziestki tak wyrosłem. Jestem Bolek. — Dlaczego jest was tylko pięciu? — spytał Wódz. — Przyjdzie czas, opowiemy — rzekł wychylając się ku niemu łysy mężczyzna z pomarszczoną twarzą o smutnym, bolesnym wyrazie. — Mnie nikt nie poznaje. Dawno postarzałem, ale nie starzeję się więcej. — Jesteś Janek? Wszyscy wybuchnęli śmiechem i spoważnieli natychmiast. — Janek tu nie może się z nami znaleźć. W czterdziestym czwartym, gdy zaczęła się trzecia wielka obława na lasy, w naszej placówce zauważono ruchy wojsk i wysłano Janka do „Bezrękiego" z ostrzeżeniem. Janek miał własną ścieżkę przez gęsty młody las na Spalonym. Nie doszedł do oddziału, który nie ostrzeżony, prawie cały wyginął. Nie ma wiadomości od tych, co grzebali trupy, żeby był chłopiec w naszym wieku. Albo zabili go Niemcy i zapomnieli o nim, zgnił, zjadły go dziki, albo zobaczywszy wojska, otaczające las, cofnął się. Wiedział, jaki skutek ma jego cofnięcie się. Więc nie wrócił do domu. Czekamy, czy kiedyś się zjawi. Zginął też Wałek. Miał w Krzyżach ciotkę. Jak Wodzowi może wiadomo, Krzyże były palone dwa razy. Po pierwszej masakrze Niemcy odjechali i Walka wysłali rodzice do ciotki, by zobaczył, czy żyje, i tam zastał go drugi pogrom. „Burek" i Romszajd też nie żyją. 202 — „Burek" dlaczego? — Żywił się alkoholem. Od lat nie przyjmował innych pokarmów, bo wymiotował. Wysechł. Był czarny jak Murzyn. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Kogo spotkał, mówił: „Chyba śnię, że to ty, potwierdź mi, że nie śnię". Romszajd umarł na zawał mając trzydzieści cztery lata. „Glut" nieobecny, bo mieszka w Szczecinie. Bolek zamilkł, chciał jeszcze coś powiedzieć, ale się wstrzymał. Po chwili powiedział to, czego nie chciał powiedzieć: — Ja zmieniłem nazwisko z Pałki na Pągowski. Pałka brzmiało brzydko. — Bolek, od czasu jak się wzbogacił, smaruje chleb masłem z dwu stron — powiedział przedwcześnie postarzały żołnierz. — A ty jesteś Józek — Wódz nagle zwrócił się do tęgiego mężczyzny, siedzącego w milczeniu. Rozległy się brawa. — Zaczynasz się do nas przyzwyczajać, rozpoznawać nas — mówił Bolek. Gdy po roku wracałeś do nas na wakacje, od razu poznawałeś Janka — teraz też go próbowałeś odnaleźć wśród nas — i Józka. Czasem też poznawałeś mnie, Wodzu. — Teraz minął nie rok, a czterdzieści dwa lata. Kelnerka i pomocnica podeszły z tacami pełnymi zakąsek. — Jak wtedy! Jak wtedy! — entuzjazmowali się. — Gdy wracaliśmy z walki, twoja matka czekała z półmiskiem chleba grubo smarowanego masłem. — Nie śmiem pytać, twoja mama, Wodzu, żyje? Wodzowi stanęły łzy w oczach. — Już piętnaście lat, jak nie żyje. . ... — Zostawiła cię samego. Tylko przy nas godzi- 203 łeś się jeść — powiedział piąty mężczyzna z wąsami, którego Wódz nie mógł zidentyfikować. — Nasz głód dodawał ci apetytu. Ja prosiłem o cukier do chleba, a tobie robiło się niedobrze na ten widok. — Dzięki wam i naszym ćwiczeniom wyleczyłem się z blednicy — powiedział Wódz. — Mówi się anemii — surowo skorygował go Bolek Pągowski. — Wodza nie poprawiaj — skarcił Bolka Józek. — On ma wszystkie możliwe tytuły naukowe. Prawda, Wodzu? — Tak. Mam. — A jaki masz stopień wojskowy, Wodzu? — Szeregowego. Zapadła cisza pełna zdumienia. — Nie uwierzymy ci, Wodzu. Wszyscy mamy co najmniej kaprala, Wiktor, ten z wąsami i miniaturkami w klapie, jest podpułkownikiem. Niedawno przeszedł na emeryturę. To głupio wypadło, stał na baczność przed szeregowym. Wtrącił się podpułkownik Wiktor: — Po studiach, Wodzu, dostałeś automatycznie szeregowego? — Tak było. — A w czasie wojny? — pytał dalej Bolek. — Co prawda byłeś najmłodszy z nas wszystkich. — Najmłodszy, najmniejszy i najsłabszy — dorzucił Lutek i wybuchnął śmiechem. — Pamiętasz, jak siłowaliśmy się. Zawsze zwyciężałeś, bo chciałeś zwyciężyć, a my stosowaliśmy się do twojej woli. Ale raz coś ci wpadło do głowy i mówisz: wal mnie naprawdę. W jednej chwili byłeś na ziemi. — Płakałem? — Płakałeś — odpowiedział Latek i szybko zmie- 204 nil temat — w Zakolu, gdzie mieliśmy największą bitwę z „Bugajem" w styczniu 1945 roku, powtórzyła się ta sama sytuacja. Niemcy umocnili się tam gdzie my i bronili linii rzeki, a Rosjanie, nacierając na Zakole z dwu stron, usiłowali ich oskrzydlić, tak samo jak chłopcy z „Bugaja", a Niemiec, jak ty, wydał rozkaz natarcia na lewe skrzydło. — Dowódca „Bugajów", o ile pamiętam, kazał obiec wieś i zajść nas od tyłu — powiedział Wódz. — Tak się skończyło z Niemcami. Rosyjskie czołgi przebiły się przez las i wjechały na ich tyły, wprost na sztab — odparł Bolek. — Kiedy „Bugaje" nas zaatakowali, byliśmy bezradni — powiedział Bolek. — Nie przewidywałem walki — odrzekł Wódz. — Byliśmy gwardią przyboczną, żeby Wódz się nie nudził — odezwał się Bolek. — Matka mówiła mi: „Rzuciłeś w kąt żołnierzy ołowianych, bawisz się teraz nimi, ustawiasz w szereg, musztrujesz, każesz paradować. Ale ty nie lubisz wojny" — przypomniał Wódz. — Smołczyński, dowódca „Bugajów", powiedział mi, że stworzył armię chłopców z „Bugaja" specjalnie po to, by dać nam nauczkę. Nienawidził nas za to, że oddaliśmy się pod dowództwo słabego dziecka z miasta — powiedział Bolek. — Więc wspominacie dawne czasy? — spytał Wódz. — Nie uwierzysz, Wodzu, ale ze Smołczyńskim dawna wrogość pozostała — odrzekł Bolek. — Była pewna okoliczność, która może Wodza zainteresuje — zaczai Lutek, ale Bolek przerwał: — Po co to wspominać. Ukryliśmy naszą zbiórkę przed Smołczyńskim. 205 — Słusznie, to wroga armia — rzekł Wódz. Do sali restauracyjnej, którą widać dla nich zarezerwowano, bo tylko ich stolik był zajęty, zajrzała tęga kobieta z torbą wielkości walizki w ręku. Stanęła w drzwiach i patrzyła w stronę ich stolika. Bolek zerwał się gwałtownie i zaczął dawać znaki, by się wyniosła. Cofnęła się i po jakimś czasie weszła znowu. Bolek zerwał się, podbiegł do niej i zaczął wypychać ją w stronę drzwi. Cofała się powoli, patrząc Wodzowi w oczy. Coś mu to przypominało. Gdy przyszła trzeci raz i zbliżyła się, wszyscy byli tak pijani, że nie zauważyli, jak przysunęła sobie krzesło i siadła na końcu stołu. Patrzyła na Wodza, czekała na coś. — Czekam aż mnie poznasz, Wodzu — powiedziała. Gdy usłyszał głos wysoki i schrypnięty zarazem, wykrzyknął: — Sztynkwa-Pinkwa-Oberlinkwa! Rzucili się sobie w ramiona. Sztynkwa nieoczekiwanie pocałowała go w usta, mocno przywierając wargami do jego warg i całym ciałem napierając na niego. Było to ciało ogromne, zdeformowane, rozsadzone jak wielka piłka, twarz zaś wychudzona, pomarszczona i jakby zeschła. Z tego patrzyły oczy jednolicie czarne i prawie martwe, jak rogowe guziki. — Przeraziłeś się, Wodzu? Wyglądam, jakby dzieci i wnuki mieszkały jeszcze we mnie, a nie w nowych domach, które sobie powystawiały? Chyba urodzę wielką śmierć, ale rodzę i nie mogę urodzić. W tym momencie stara Sztynkwa, która daje jej schronienie, odejdzie z tego świata. Twarz ci się nie zmieniła, Wodzu, ale można się pod nią dopatrzyć młodego staruszka. Gdy zgłosiłam się do twojej armii, od- 206 mówiłeś, bo bałeś się, że to ośmieszy wojsko. Poszłam do twojej matki na skargę. Płakałam. Matka cię zawołała i powiedziała: „Nawet za Napoleonem jechały markietanki". Twoi żołnierze wołali: „Wódz musi mieć kochankę". „Będę twoją kochanką" — powiedziałam. To mniej się spodobało twojej matce. Pogroziła mi i powiedziała: „Ej, bo dam klapsa". „Mama bije mnie na gołka" — pochwaliłam się. Twoja mama jeszcze bardziej się rozgniewała. Zaczęłam płakać, ocierałam oczy końcem sukienki i odsłaniałam majtki. Wtedy dziewczynki na wsi nosiły majtki z flaneli. Krowa przestała dawać mleko, bo chciała jeść tylko w towarzystwie. Przywiązywałam ją i uciekałam do twojego wojska. Matka zbiła mnie. Krzyczałam bardzo. Ty nie słyszałeś jeszcze, by tak bito dziecko. Przybiegłeś i stałeś pod naszym domem. Gdy wyszłam, byłeś blady, zmieniony, przepraszałeś mnie. „Bije mnie pasem — chwaliłam się. — Mam ślady". „Pokaż" — powiedziałeś. Weszliśmy na strych domu, który wynajmowaliście na wakacje. Pamiętasz strome schody, podobne do drabiny? Jak tam było duszno? Klęknąłeś przy mnie, zsunąłeś mi majteczki. Mówiłeś, że chcesz mi wynagrodzić ból, który przeszłam z twojego powodu. Całowałeś pręgi, które zostawił pasek. Na drugi dzień poszłam do matki i przyznałam się, że znowu byłam z wojskiem na Zakolu. Matka zbiła mnie mocniej. Krzyczałam bardziej, niż mnie bolało, żeby ciebie wzruszyć. Na strychu całowałeś mnie leciutko, ale aż nie wiem co mi się zrobiło. Następnego dnia wiedziałam, jak mówić z matką, by mnie zbiła: „Dziś też nie pasłam krowy". „Nie będziesz jej paść?" — pyta matka. „Nie". „Ty bezczelna dziewucho, jeśli już teraz taka jesteś, 207 to co z tobą będzie? Biję cię, a ty pokazujesz mi, że nic sobie z tego nie robisz?" Przestraszyłam się, że mnie nie zbije i powiedziałam: „Uwiązałam krowę na złość tam, gdzie wyżarła trawę". Wtedy matka zbiła mnie. Na pupci nie było już miejsca, tak wszystko było zbite, więc smagała mnie po plecach. Pobiegłam na strych. Ty już tam byłeś. Powiedziałam: „Kazałam się matce zbić, bo chcę, żebyś mnie całował". Musiałam zdjąć majtki i sukienkę, aby ci się pożalić. Byłam go-luteńka. Ty rozesłałeś stare futro na polepie, położyłeś mnie i całowałeś całą. Ja byłam uświadomiona. Miałam pewność, że pokochasz mnie całkowicie, ale ty tylko czule mnie wszędzie całowałeś. Nie wiedziałeś nic. Bałam ci się powiedzieć. Ale i tak uważam cię za swojego pierwszego mężczyznę. Chodziłam skarżyć na chłopaków, żeby twoja matka mnie lubiła i w ogóle, chciałam być jej szpiegiem, donosić nawet na ciebie, by móc być zawsze blisko, ale matka twoja spojrzała na mnie surowo: „Matka cię bardzo bije?" „Inaczej byłabym złą dziewczynką". Przerwał jej: — Sztynkwo, powiedz. Jak to się stało, że ty to przechowujesz dla mnie w pamięci, a moja pamięć mnie zdradziła? — Wodzu, mizdrzysz się do Sztynkwy, jakbyś poczuł przypływ żądzy. Bolek cię zastrzeli. Ma trzy dubeltówki! — wykrzyknął mu nagle w ucho Lutek. — Niech sobie ją bierze w swoją torpedę. Sztynk-wa będzie do niej pasowała i zabierze ją do Paryża — powiedział Bolek. Sztynkwa nalała sobie wódki w szklankę od herbaty i wypiła duszkiem, a potem z wielkiej torby wyjęła papierek, rozwinęła go — było tam kilka różnokolorowych pigułek — połknęła je i popiła wódką. 208 — Tego się nie łączy, ale co tam — powiedziała. — A ja pamiętam — powiedział Wódz — jak w ostatnie wakacje wyjechałaś po nas powozem na stację. Siedziałaś na koźle i mimo upału byłaś w czarnych pończochach, a we włosach zamiast kokard, które przywoziła ci moja matka, miałaś czarną aksamitkę. Umarła mała Marianna. — O kim ty mówisz? — zdziwiła się i chwyciła się za czoło. — Boże, Boże, moja młodsza siostrzyczka. Tylko ty o niej pamiętasz. Tyle lat i ty naprawdę ją pamiętasz? Nawet moja matka pod koniec życia, wymieniając dzieci, o niej zapominała. Gdyby żyła, spotkalibyście się gdzieś w świecie i ożeniłbyś się z nią. — Przestraszyła mnie jej śmierć. Bałem się, czy nie jestem zbyt zdolny. Zmieniłem się. — Tak, tak. Mówili, że od tego umarła. Pytałeś ojca, co to jest śmierć. Odpowiedział ci: „Śmierć jest, gdy nas bocian zabiera". — Ojciec mówił do matki o mnie: „Unika dzieci, chyba że zgodzą się, żeby był ich wodzem". Czy dom, który wynajmowaliśmy na wakacje, istnieje? — Był opuszczony. Pijacy rozebrali go na ogniska. Piją na powietrzu, nawet w zimie, muszą się grzać. Co by było, gdybyśmy poszli na strych? Ale go nie ma. — Sztynkwusiu, przyjechałem, by się rozejrzeć. Chcę osiąść gdzieś na starość. Szukam miejsca. — Niech Bóg cię broni tutaj. Uważają cię za wielkiego człowieka, wodza. Jak porzucisz Warszawę i osiądziesz tu, zaczną cię lekceważyć. Dopatrywaliby się w tym twojej przegranej. Lepiej być całkiem obcym. Ale wtedy do czwartego pokolenia patrzą podejrzliwie. 209 14 — Lato be7. wakacji — Nisko więc cenią swoje życie? — Nisko. Nawet Bolesław. Z nim uważaj. Szykuje się na ciebie. A ty kim jesteś naprawdę? Co robiłeś? Na czym minęło ci życie? — pytała Sztynkwa. — Nie wiem, naprawdę nie wiem. Myślałem, że aby coś się okazało, trzeba całego życia. A teraz widzę, iż nie wystarczy. To jest tak obliczone, że się nie dowiemy. — Pamiętasz odpust? Małpka wyciągała nam wszystkie losy puste. To były losy po dwa grosze, dla dzieci — powiedziała Sztynkwa. W końcu wygrałeś. — To była dla mnie wróżba. — Twoja matka poszła za budę straganiarza, dała mu dwa złote, żebyś wygrał. Wódz po chwili powiedział: — Gdzie podzialiśmy się, Sztynkwusiu? — Nas nie ma. Początek i koniec naszego życia pasują jak ulał, a środek zniknął — powiedziała Sztynkwa i pocałowała go w usta. Nie czuł takiego obrzydzenia jak przedtem. — Bolek cię zabije — ponowił Lutek. Sztynkwa zagłębiła rękę w torbie i wyjęła garść pastylek, które ostentacyjnie łykała. — Bolek nie tknie mnie. Wie, że jestem chora — powiedziała. — Już jesteś pijana — stwierdził Lutek. — Wewnątrz, w sobie, jeszcze nie. Nalej mi ociupinkę. Pięciu mężczyzn, którzy w rozmowie przy nim czuli się skrępowani, korzystając ze zjawienia się Sztynkwy, pogrążyło się w swoich sprawach; ale w tej chwili Bolek nalał sobie i wstał. Trudno mu było zebrać myśli, kiwał się chwilę. Wreszcie przemógł się i podniósł swój kieliszek: 210 — Wszyscy wstać. Baczność. Apel poległych naszej armii. Minuta ciszy. Wszyscy podnieśli się, stanęli na baczność, trzymając kieliszki. — Janek, Wałek, „Burek", Romszajd — wzywam was. Na mój rozkaz zjawcie się. Gdzie jesteście? — głos załamał mu się. — „Burek" i Romszajd umarli, nie polegli — szepnął Lutek. — Cisza!!! — wrzasnął Bolek. Stali tak przez chwilę przedłużającą się coraz bardziej, jakby nie wiedzieli dlaczego i zapomnieli, że mogą usiąść. W tym czasie w holu wybuchła awan-tjira. Portier restauracji powstrzymywał kogoś, kto chciał się wedrzeć do zarezerwowanej sali. Lutek mrugał porozumiewawczo do Wodza, sądząc, iż ten domyśla się, kto może wszczynać awanturę. Jakiś mężczyzna otworzył drzwi sali i niosąc na sobie portiera w szarym uniformie, znalazł się przed stolikiem. — Szajka tchórzy! — krzyczał. — Błazny. Walczyliście za kakao? Bawiliście się w wojsko dla przyjemności maminsynka, a opłacali was jego rodzice chlebem z masłem; byliście zabaweczkami paniczyka. Jak pokazywali w telewizji, w Katandze! Najemnicy. Wasz żołd to było kakao! — Nie krzycz — powiedział pułkownik. — To dawne czasy. Czasy były ciężkie, my byliśmy dziećmi. — Chodzi o sprawę, przez którą Wódz wyjechał nagle z letniska i do dziś się nie zjawił. Wódz zerwał się, zmieniony na twarzy: — Wyjechaliśmy, bo ojciec przewidywał, że wybuchnie wojna. Przybysz machnął lekceważąco ręką, nie chciał rozmawiać z Wodzem, zwrócił się do Bolesława: 211 r — Ty szmato, kapusiu, przez ciebie wszystko przepadło. — Ej, bo każę cię wyrzucić — powiedział Bolesław spokojnie. — Niech powie — pisnęła Sztynkwa-Pinkwa--Oberlinkwa. — Oboje was każę wyrzucić. Portier czekał na rozkaz Bolesława. — Niech pan opowiada — powiedział Wódz. Bolesław odwrócił się do niego: — Wodzu, byłeś wodzem, ale nie jesteś. Mogę cię kupić razem z twoją srebrną strzałą, rozwijającą sto osiemdziesiąt na godzinę, za to, co mam w jednej kieszonce — i jakby miał przygotowany do pokazania — wyciągnął z górnej kieszonki marynarki zwitek dolarów. Wódz dziwiąc się, że czuje dojmującą przykrość, nie mogąc się opanować, wstał od stolika i podszedł do przybysza. Ten patrzył na niego porozumiewawczo i groźnie zarazem. Po chwili Wódz spostrzegł, że jedno jego oko jest jaśniejsze i patrzy inaczej, ciągle prosto. — Pan mnie nie widział nigdy, tak uciekaliście przed nami. — Jestem Smołczyński. „Dwaj wodzowie, zdradzeni, stoją obok siebie" — myślał. Wiedział, że jutro będzie się wstydził swojego zachowania. „A jednak — przekonywał siebie — zniszczyłem wielkie wspomnienie". W rozżaleniu postanowił zapłacić za całe przyjęcie. Kelnerka odpowiedziała stanowczo: —— Od pana nie przyjmę. Płaci pan Bolek. — Pieniądze przyślę poczta — powiedział. Wziął Smołczyńskiego pod ramię i chciał ruszyć w stronę drzwi, gdy Bolesław skinął na Smołczyńskie- go i ten posłusznie się zatrzymał. Poszli w róg sali, kłócili się zajadle, lecz szeptem. Potem Bolesław zbliżył się do Wodza: — Wodzu, niech pan będzie ponad tym — zmienił ton. — To nasze spory, małych ludzi. Jest pan Wodzem w Warszawie, a ja tu. Zawołał kelnerkę, kazał jej podać szampana, ile osób, tyle butelek. W jednej sekundzie szampan znalazł się na stole. — To nasze kakao — powiedział Bolek. Większość uczestników piła go ze szklanek od piwa, duszkiem i z ulgą. Nie mogli już łykać wódki, a bali się wytrzeźwienia; wydawało im się, że szampan łagodzi pragnienie, a picie go szklankami miało wskazywać obycie w luksusie. Smołczyński nie usiadł do stołu, ale szampana pił, przystawiwszy sobie butelkę do ust, aż gaz, który wypełnił żołądek, prawie go zadławił. — Wodzu, nie ty — zwrócił się do niego Bolesław — ale moja żona, zwana do dziś Sztynkwą, wygrała bitwę z wrogiem ostatniego dnia naszego pobytu. Ach, jak ona strzelała z procy! Zerwał się Lutek: — „Bugajowcy" zajęli całą okolicę, przerwali się od tyłu i otoczyli dom. Kamienie z proc padały na podwórko. Nawet rodzice Wodza bali się wyjść. Służąca rodziców Wodza namawiała ich, by wezwali policję i przedstawili to jako napad bandycki. Nie zgodzili się, więc pobiegła do rodziców Smołczyńskiego, by przyszli i zabrali go. — A tymczasem ja — zerwała się Sztynkwą, wypiwszy duszkiem szampana — sama rzuciłam się na Smołczyńskiego, z procy strzeliłam mu w twarz i... — obejrzała się na Bolka, który kiwnął głową przyzwa- 212 213 lająco — ...on upadł, a „Bugajowcy" zaczęli uciekać. Okrzyki i brawa zwabiły kelnerkę. Wódz kazał jej przynieść tekturę, może być pudełko po czekoladkach, nożyczki i jakie ma długopisy oraz ołówki. Kelnerka znalazła w magazynku przybory dekoratora, który namalował jelenia. Wódz wyciął z tektury medal. Wstążkę zakolorował na różowo i zielono. — Dlaczego tak? — spytała Sztynkwa. — Zieleń symbolizuje niewinność i szczęście naszego dzieciństwa, różowy kolor nadzieje, jakie mieliśmy. Na medalu wypisał: „Za odwagę"; na odwrocie „Ósma Armia 1939—1981". — Po czterdziestu dwu latach od pamiętnej bitwy na Zakolu uroczyste odznaczenie bohaterki — krzyknął Wódz. — Całość, baaa! Do dekoracji! — podał komendę Bolek. Wódz szpilką, którą ukradkiem podała mu Sztynkwa, przypiął jej order do piersi. — Prawdziwy order mógłbyś, Wodzu, załatwić? Mam podstawę — patrzył na niego znacząco Smoł-czyński. — Dostałbyś stały procent. Lutek i Józek porozumieli się wzrokiem i nie wypili. — Co to znaczy? Wypić do dna! — Bolek rzuci] się w ich kierunku. — Za pół minuty dwunasta. Jutro przystępujemy do komunii. Smołczyński wpatrywał się w niego znacząco jednym okiem, drugie było nieruchome, i uśmiechał się. — Widzi pan, jak ja na pana patrzę? Pan mi jest coś winien. Moje oko. r Zapadła cisza. — Nigdy pan nie spytał nawet, co ze mną się stało. — Co mogę dla pana zrobić? — pytał Wódz. — Dlaczego nie zgłosił się pan wcześniej? — Oko chłopskiego dziecka było dla niego niczym, tak mało miało zobaczyć — zawołał emerytowany pułkownik. — Niech pan przedstawi swoje roszczenia na piśmie. Przekażą je adwokatowi — powiedział Wódz, wyjął wizytówkę i wyciągnął w stronę Smołczyńskiego. Ten schował ręce za siebie. — Ciekaw byłem, czy pan się użali, a pan mi daje wizytówkę. Rentę mam bez pana łaski. Zresztą nie mam żalu, najmniejszego. On mnie napuścił na pana — wskazał Bolka. Przez niego, przez tych tu nie miałbym renty. Po wojnie wystąpiłem, że straciłem oko w czterdziestym czwartym roku, bo jako łącznik biegłem do lasu zawiadomić, że zbliża się obława. Opowiedziałem, jakbym był Jankiem, co zginął. Szef placówki dał mi zaświadczenie. „Weź za Janka" — powiedział. Gryzło go, że posłał Janka na pewną śmierć. Ale radca prawny Zakładu Ubezpieczeń wynalazł zapis w szpitalu z 1944 roku, że stało się to w wyniku zabawy. Rodzice posłali mnie do szpitala pięć lat potem, gdy traciłem wzrok. Ja na to radcy: „Po której stronie był pan w czasie wojny? Po stronie Niemców czy Polaków? Jeśli po naszej stronie, to musi pan wiedzieć, że Niemcy interesowali się rannymi, sprawdzali w szpitalach i przeglądali księgi. Co, mieliśmy podać na swoją zgubę, że byłem łącznikiem?" Wygrałem, ale radca przyjechał tu i zaczął chodzić, wypytywać, nie mówiąc, o co chodzi. Myśleli, że mówić o dawnych zabawach to rzecz niewinna. Wskazali, kto był w armii Wodza, 214 215 i pierwszy Bolek zeznał, że straciłem oko w zabawie, a za nim reszta. Poszedłbym do więzienia za wyłudzenie poważnej sumy. Dopiero Sztynkwa, przez którą wszystko było, podważyła ich zeznania, że Bolek w mojej sprawie nie jest wiarygodnym świadkiem, bo nienawidzimy się. — Tobie samemu już myli się, jak było — powiedział Bolek. Spojrzeli na siebie i roześmiali się. Podbiegli do siebie i zaczęli się ściskać z coraz większą siłą, aż Bolek jęknął w uścisku Smołczyńskiego, a ten, niby dla żartu, uniósł go w górę; Bolek zawisł na chwilę w powietrzu, zanim Smołczyński cisnął nim o podłogę. Bolek zerwał się, Sztynkwa wskoczyła między nich, rozdzielając chwytała za ręce męża i wołała: — Po co to? Wytoczy ci sprawę. Smołczyński wykorzystał ten czas, by zza Sztyn-kwy-Pinkwy-Oberlinkwy zadać jeden krótki, prosty cios Bolkowi. Bolek zatoczył się, uderzył w twarz Sztynkwę. — Tu będzie bójka — powiedziała Sztynkwa i pociągnęła Wodza do drzwi. Znaleźli się na dworze. — Ten krętacz Smołczyński — powiedziała — chciał wymusić na Bolku odszkodowanie jako na moim mężu. — Pokazała samochód Wodza. — Jeszcze takim nie jechałam. Przewieź mnie, Bolek oszaleje z zazdrości. Tylko wtedy zwraca na mnie uwagę. — Pojedziemy na grób Marianny. — Jak ci to powiedzieć? Pochowano ją z aniołeczkami na kwaterze dziecinnej, sadziliśmy kapustki. Taki nagrobek jest taniutki. Grabarz po jakimś czasie go likwiduje. Jedź w stronę lasu. Tam nie ma patroli. Będziesz przyjeżdżał na wakacje? — Nie. 216 — Dodaj gazu — poprosiła Sztynkwa. — Zaryzykuj dla mnie. Pędzili w ciemności polną drogą między łanami zbóż. — Podobno jesteś drugi raz żonaty? _, Nie odpowiedział. — Czym różnią się twoje żony? • — Są przerażająco podobne. Sztynkwusiu, skąd twoje przezwisko? — Czekałam lata, żeby ciebie spytać. Tak mówiła o mnie twoja mama. Nie chciała, by zrozumiały dzieci, więc to było w obcym języku. Dzieci usłyszały i tak zostało. — O ile pamiętani określenia mamy i to, jakie mogłaś wywrzeć na mamie wrażenie, to mogło być: chiąue, piąuante, mais pas trćs obćissante... — ...nie mów, co to znaczy! — przerwała mu Sztynkwa. — Niech zostanie, że nie wiem. Sięgnęła do torby, wyjęła proszki, łyknęła. — Co to za prochy? — Anomalgina. Na uspokojenie. — Czym się denerwujesz? '""• — Tym, co ci mam powiedzieć. — Powiedz od razu — zmniejszył szybkość. . " — Doktor powiedział: „Każdym dniem picia skraca sobie pani życie o rok". „Ile bym mogła jeszcze żyć?" „Ze dwadzieścia lat". „No, mam dwadzieścia dni picia przed sobą" — ucieszyłam się. To było przedwczoraj. Stare baby szaleją za wnukami. Powiem ci w tajemnicy. Jak się zwalają, modlę się, by poszli. Śmieją się ze mnie, że nie rozstaję się z tą torbą. Nie wiedzą, że mam tu trochę złotych drobiazgów. Jest też list do ciebie. Napisałam rok temu. Zdobyłam twój adres. Siedzisz sobie w Akademii, a tu zjawia się mło- 217 dziutka śliczna panienka, moja wnuczka, z listem od Sztynkwy-Pinkwy-Oberlinkwy, która umarła, pozdrowienie z wakacji sprzed lat. — Pokaż list. Przeczytamy razem. — Nie ma sensu. Tam jest napisane: „Czytasz te słowa, a mnie nie ma już na świecie". Zapadło milczenie. — Czarownik przemienił nas z dzieci w starców — dodała. Zmniejszył szybkość, zatrzymali się. — Mam jeszcze jedną wielką prośbę do ciebie. Zmuś się i weź mnie. To będzie dla mnie wielkie przeżycie. Schowam twarz. Wystawię ci co innego. Mam ją młodziutką, zobaczysz. Piczka się nie starzeje. Takiego przeżycia nie miałeś. Zapomnisz chudziutkie studentki, Francuzeczki, dziwki, ale tego nie zapomnisz. Dziecka nie będzie, staruszka jest najlepszą kochanką. To będzie ostatni raz w moim życiu. Ech, widzę, że ciekawość w tobie zawsze zwycięży. Samochód rozhuśtany przez cielsko Sztynkwy kiwał się jak na wyboistej drodze. Amortyzatory lekko trzeszczały. Chwilę potem Wódz wyskoczył z samochodu i zwymiotował. W mgle, która gęstniała ze świtem, odwiózł Sztynkwę pod wielki dom z kolumnami z betonu. Gdzieś mocno pachniały kwiaty. — Poczekaj — powiedziała Sztynkwa i wbiegła ciężko, niezdarnie do ogrodu. Zaczęła obłamywać obsypany kwiatami krzew. Wróciła z naręczem jaśminu. Położyła go na masce samochodu, jak kładzie się wieńce na trumnie. — Wiedziałam, że kiedyś się zjawisz lub ja cię odnajdę, a teraz wiem, że już się nie zobaczymy. Nie przyjeżdżaj tu, kiedy mnie nie będzie — powiedziała Sztynkwa. 218 Cofając samochód, zrzucił bukiet. Ruszył, aż koła wyrzuciły kurz i kamyki. Dwu ludzi wyskoczyło przed samochód, zatrzymując go gwałtownymi ruchami. Był to Lutek i Józek. Spieszyli się do kościoła na pierwszą mszę, zaczynającą się o wpół do siódmej. Ludzie już na nią szli we mgle. W pędzie zajechali na parking przed kościołem. — Wejdź — powiedział Lutek — pomodlisz się. Wzięli go pod ramiona i prowadzili uroczyście, jak ważną osobę, albo jak tajniacy na filmach prowadzą aresztowanego. Otwarte było wejście do bocznej nawy. Tamtędy, w ciszy, wchodzili wierni. Czy był godzien wejść po tym, co robił przed chwilą? „Jeden z moich nielicznych dobrych uczynków" — pomyślał. Zamiast skruchy ogarnęła go duma. Jego spojrzenie padło na obraz wiszący przy wejściu. Gdy przyjeżdżali na mszę z matką i Sztynkwa — wpatrywał się weń. W czasie księżycowej, widnej jak dzień nocy, nad pogrążonym we śnie miastem anioł unosił ku niebu dziecko. Od śmierci Marianny bał się, że umrze nie dowiedziawszy się, jakie będzie jego życie. Błagał Boga, by nie oszczędzał mu niczego, przysięgał, że gotów być nędzarzem, wybierać jedzenie ze śmietników, aby tylko przeżyć. Bóg wysłuchał jego błagania, ale on zapomniał, że błagał i ile obiecywał. „Starcy, którzy nie mogą spać, zbierają się na najwcześniejszej mszy. A potem? Jak znoszą dzień, który trwa dla nich dwadzieścia godzin?" — myślał i walczył ze snem. A może spał chwilę? Zaczynała się komunia święta. Wszyscy, którzy byli na mszy, gromadzili się przy ołtarzu. Tylko on został w ławce. Ze stu starców w ciemnych garniturach i starych kobiet w czarnych sukniach, wszyscy pewnie owdowieli, sami tak blisko śmierci, iż było pewne, 219 r że są ubrani w rzeczy, w których pójdą do grobu. Wracali przejęci, wniebowzięci, już nieobecni. Nadszedł Józek i Lutek. Zalatywało od nich stęchliz-ną i alkoholem. Byli zegarami, które wskazywały późną porę. Twarze zniszczone prawie doszczętnie, przeźroczyste, przez które zdawały się przeświecać dusze. Ze spłoszonych spojrzeń wyczytał, że życie minęło i wszystko jest przesądzone. Jak na dzieci, byli przerażająco starzy. Wyszedł, nie żegnając się. Miał przeczucie, że zginie w wypadku w powrotnej drodze. Odjechał, używając całej mocy silnika. Szczęśliwie dojechał pod dom. Otwierał drzwi swojego mieszkania, obcego, obszernego. Wydało mu się, że przeżywa scenę, którą wyobraził sobie przed laty, a teraz dokładnie odtwarza: parkowanie samochodu, jazda windą, układ i umeblowanie pokoi, gest, gdy odsłania kotarę. Śniadania w „Batawii" Po wieczorze autorskim młodzi chłopcy, przeważnie studenci, zatrzymali pisarza, wypytując o technikę konstruowania fabuły. Zaprosił ich na następny dzień na śniadanie, na dwunastą w południe, do kawiarni „Batawia" w oranżerii Ogrodu Miejskiego. Zjawili się punktualnie. Z radia na kontuarze słychać było sygnał czasu. Zaczęli zestawiać stoliki, nie pytając o pozwolenie. Nie spodobało się to dzierżawcy kawiarni. Zakazał kelnerce tam podchodzić. Wreszcie zjawił się potężnie zbudowany niemłody mężczyzna z rudą brodą. Wszyscy wstali na jego widok, on zasiadł pośrodku, a młodzi ludzie po obu stronach, zwróceni ku niemu jak na „Ostatniej wieczerzy" Leonarda. Jeden z młodych ludzi wyjął z zielonego chlebaka długą bułkę, inny wyciągnął sprężynowy nóż, otworzył go z trzaskiem. Dzielili bułkę i jedli. Dzierżawca wysłał kelnerkę, by ich wyprosiła. Podszedłszy straciła odwagę i przyjęła zamówienie: jajecznicę z trzydziestu jaj i butelkę martela. Dzierżawca wyszedł na zaplecze i zatelefonował do wywiadowcy, który miał lokal pod opieką. Nie zastał go. W tym czasie na stoliku zjawiła się jajecznica i koniak. Wszyscy czekali, aż odezwie się mistrz. 222 — Miałem dwadzieścia jeden lat — zaczął — i gotowych sześć opowiadań. Wysłałem je sławnemu pisarzowi. Popełniłem błąd. Wielbiłem pewnego pisarza, ale na protektora wybrałem innego. Kilka dni potem nadszedł od pisarza list. Bałem się go otworzyć. Kiedy to zrobiłem, szalałem ze szczęścia. Pisarz wyznaczył mi spotkanie w najsłynniejszej kawiarni literackiej przy stoliku, który miał wejść do historii literatury. Przyszedł pierwszy, poznałem go z daleka, a on domyślił się we mnie autora opowiadań, bo pomachał do mnie maszynopisem. „Zaprosiłem pana na tę kawę, bo z opowiadań wywnioskowałem, że jest pan odważny i nie pozbawiony bystrości. Ufam, że godzien pan jest, żebym z panem mówił zupełnie szczerze. Otóż, błagam pana, proszę na kolanach, niech pan spali te opowiadania, a popiół zbierze, wysypie do muszli klozetowej i trzy razy spuści wodę. Niech pan nigdy więcej nie pisze. Inaczej wyrządzi pan sobie krzywdę. Niech pan mi to przyrzeknie" — wstał i serdecznie, ciepło się uśmiechając, potrząsnął mi kilkakrotnie ręką, czekając, aż powiem „przyrzekam". — Na imię mi Krystian — powiedział jeden z chłopaków. — Mam pytanie. Co pan zrobił? — Myślałem o śmierci. Minęło kilka dni. Pochwalił mnie za odwagę i bystrość; dlaczego włożył tyle wysiłku w przekonywanie mnie, bym nie pisał? Zajrzałem do opowiadań i pierwsze z nich zacząłem pisać od nowa. — Co pan sądzi dziś o tej rozmowie? — Dodała mi odwagi. — Jak nazywał się ten pisarz? — indagował go Krystian. — Nie powiem, żyje jeszcze. 222 — Dalej jest sławny? — Bardziej, niż był. — Jak reaguje na to, że złamał pan obietnicę? — Nic mu nie przyrzekłem. Nie wypowiedziałem tych słów. — Dlaczego wybrał pan na protektora jego, a nie autora, którego pan podziwiał? — Bo uwielbiany przeze mnie pisarz nie miał wpływów i nie mógłby mi pomóc w umieszczeniu tych opowiadań. — A tamten dalej ma wpływy? — Większe niż przed wojną. — A tego, którego pan uwielbiał, spotkał pan? — Przyszedł i na to czas. Znam prawie wszystkich w tym mieście. — Opowiadał mu pan o tym wydarzeniu? — Tak. — A o swoim uwielbieniu dla niego? — Tak. — I co on na to powiedział? — „Wszystko przychodzi za późno. Teraz hołdy mnie drażnią". — Te opowiadania były publikowane? — Nie. — Niech pan przeczyta je nam. — Nie przeczytam. — Może ten pisarz, dając panu do zrozumienia, że nie ma pan talentu, miał rację, wyciągnąwszy wniosek z tych opowiadań? — Nie. Nie miał. To były dobre opowiadania. — Niech pan przeczyta. — Spłonęły w powstaniu. — To niech pan nam opowie treść choć jednego. — Dzieje się na podwórku przedwojennej kamie- 223 nicy. Od frontu mieszka siedmioletni chłopiec, Kocha się w szesnastoletniej córce dozorcy, Zosi. Gdy ona zastępuje ojca i zamiata podwórze, chłopiec na nitce spuszcza listy, w których sławi jej urodę. Panienka odczepia liściki, długo wpatruje się w nie, chowa do fartucha, ale nie odpowiada. Nie umie czytać ani pisać. Pewnego dnia do bramy podchodzą cyrkowcy. Nie mają prawa wstępu na podwórze tego domu, gdzie mieszkają zamożni ludzie. Chłopiec staje na balkonie i błaga Zosię, by ich wpuściła. Zosia ulega. Zachwycony chłopiec po każdym numerze rzuca cyrkowcom nie miedziany pieniążek, lecz banknot, który wyciągnął ze szkatułki ojca. Rodzice wróciwszy do domu nie znajdują pieniędzy. Wykrywają, że chłopiec wyrzucił wielką sumę. Wychodzi na jaw, że wpuszczono cyrkowców. Dozorca zostaje usunięty. Bije strasznie Zosię. Chłopiec słyszy jej krzyki. Nazajutrz ani dozorczy-ni, ani Zosi już nie ma na podwórzu. Teraz płacze chłopiec. — To panu się zdarzyło? Taka Zosia istniała? — Wszędzie byli dozorcy. Mieli córki lub synów. Nasz spłonął, gasząc dom, którego pilnował tyle lat. — Więc, nie wiedząc o tym, ratował opowiadanie, w którym był opisany? — Nie. To opowiadanie wymyśliłem w tej chwili. Dopiero teraz, gdy tego podwórka nie ma, a oni nie żyją, łatwiej poddają się modelowaniu. Opisuję, jeśli to możliwe, tych, którzy umarli. Cienie są wyrazistsze od ciał; podpowiadają z zaświatów coś, czego nie wiedzieli o sobie, kiedy żyli. — Jaką jeszcze pan ma radę dla nas? — Nie wierzcie, że rodzi was matka. Można urodzić się tylko z siebie. Ale większość ludzi umiera jako nie narodzone i niedorozwinięte płody. 224 — Co to jest piękno? — To zagęszczona prawda. — Czyli brzydota jest zagęszczoną nieprawdą? — Tak, bo brzydoty nie ma. : — A zło? — Zło z naszego punktu widzenia jest piękne. Jest nam niezbędne jak kucharzowi świeże mięso. Kto wejdzie na drogę prawdziwych trudności, zapomina o rozdzielaniu na dobro i zło. — Neguje pan zło? Co to są „prawdziwe trudności"? — Zło trzeba rozłożyć na czynniki pierwsze. Są to lęk i lenistwo. Za swoją słabość każe się płacić innym. To jest tak zwany zły człowiek. Ale ostrożnie! Odwaga i wola są tylko słownym przeciwieństwem. Są równie ślepe i mogą stać się równie potworne. — Więc nie ma reguł? — Życie jest grą bez reguł. Kto ich szuka, znajdzie fałsz. Czasem nieład i bezsens dochodzi do tego stopnia, że przybiera formę samouporządkowania. — Jak ono się przejawia? — Przybiera łudzącą formę następstwa czasowego. A chronologia jest fałszem pamięci podobnym do perspektywy. — Więc czego się uczepić? — Bóg miał rację. Tworzyć można tylko z niczego. — A to nic czym jest? — Właśnie, czym? '' — To są może fakty, zdarzenia? — To śmieci, które zbierają nędzarze. Jakiś mężczyzna pośpiesznie wszedł do „Bata-wii" i od drzwi rzucił na nich błyskawiczne spojrzenie. Dopadł do stolika zarezerwowanego dla dzierżaw- 225 15 — Lato bez wakacji cy i usiadł ciężko na krześle. Zjawił się dzierżawca z tacą, na której stała coca-cola i setka koniaku. Mężczyzna wypił koniak duszkiem i znieruchomiał na dłuższy czas. Dzierżawca, zerkając na stolik mistrza, mówił mu coś długo, po czym wstał, podszedł do baru i przyniósł nową setkę i nową colę. — Nie interesuje pana człowiek, który nagle tu wpadł? To wydarzenie to dla pana śmieć? — Tak. Ale wiem, że to człowiek nieśmiały, bo szedł bardzo szybko przez salę i poczuł się pewniej, gdy się zwalił na krzesło. Musiał jeszcze poprawić to dwiema setkami koniaku. Jest stałym bywalcem. Wiedzą, co mu podać. Pije koniak, bo jest najdroższy. Nie zapłaci za niego. To kapuś, który tu wpada, by się rozejrzeć. — Jeśli będzie inaczej, pan nam postawi koniak. Ale poprosilibyśmy winiak, żeby było więcej — rzekł Krystian. Akurat dzierżawca, przybysz i kelnerka zwrócili na nich wzrok, przyglądali im się. Mistrz im pomachał. Kelnerka podeszła szybciej niż poprzednio. — Dwie półlitrówki winiaku lubuskiego — powiedział mistrz. — Panowie są wycieczką? — spytała kelnerka. — Ten pan kazał pani o to zapytać? — Mistrz wskazał palcem na przybysza. Kelnerka zmieszała się i odeszła. Za chwilę wróciła z winiakiem, uśmiechnęła się i powiedziała przyglądając się Mistrzowi. — Pan jest kimś znanym? — Skoro pani nie wie, to nie jestem znany —j odrzekł Mistrz. — Ja jestem Jan Lupa — rzekł jeden z chłopaków. — Mnie nie interesuje ten typ, co przyszedł. Ale i pan mi się nie podoba, Mistrzu, bo odgrywa przed 226 nami rolę mistrza, nadyma się pan i parę razy wprowadził nas pan w błąd. — Jedynym moim błędem było zamówienie zbyt dużej ilości winiaku — odrzekł Mistrz. — Wykręca się pan od porad — upierał się Lupa. — Jeszcze pan nie zaczął pisać, ale jest pan skończony, skoro szuka pan porad. — Ja? Skończony? — Lupa wychylił do końca winiak i podsunął Mistrzowi kieliszek. — Jeszcze pan zobaczy! — Mogę wam dać poradę. Ściągnijcie na siebie nieszczęście. To najlepsza inwestycja dla pisarza. Potem je opiszcie. — Jaki rodzaj nieszczęścia pan radzi? — dopytywał się jeden ze studentów, który dotąd się nie przedstawił. — Radzi pan nadmierną otwartość, by czytelnik wstydził się za nas? — Widzi pan wagon ze złomem na bocznicy kolejowej. Czy tam jest temat opowiadania? — przerwał mu Jan Lupa. — Każda z rzeczy wyrzuconych na złom opowiada o sobie. Czym była! Dramat niepotrzebnych, odrzuconych przedmiotów — poddał jeden z chłopców. — Jestem Cezary Wilk. Pociąg rusza, przyspiesza. W chwili gdy przelatuje między peronami pełnymi pasażerów, blacha załadowana na wierzchu zsuwa się i ścina głowę czekającej na peronie dziewczynie. Z ręki wypada jej bukiet, zgilotynowana głowa wpada między tory. Nadjeżdża pociąg osobowy. Wysiadający widzą zbiegowisko. Chłopak, który przyjechał, nie interesuje się nim. Podnosi bukiet i myśli, że da go dziewczynie. Nie widzi jej wśród czekających. Rozżalony, że nie wyszła po niego, wsiada z bukietem z powrotem do tego samego pociągu i odjeżdża. 227 — Głupie, efekciarskie! — krzyknął Lupa. — Nieprawdopodobne. Pchałby się do zbiegowiska z ciekawości lub niepokoju. — Pod złomem wywieziono, bezcenne części. Na bocznicy złodzieje, którzy jechali równolegle samochodem, wyciągają je spod nieużytecznej blachy i rozładowują — odezwał się ten co przedtem chłopiec. Mistrz skrzywił się. — Jak brzmiało pierwsze zdanie pierwszej pana noweli? — zwrócił się do niego Cezary Wilk. — Miałem szesnaście lat. Szedłem do szkoły. To było w prowincjonalnym mieście, dokąd rodzice mnie zesłali, bym nie kompromitował siebie i rodziny. Wybrałem okrężną drogę przez park. Była jesień. Pachniały liście. Nad jeziorkiem w parku unosiła się mgła. Dwie grube kobiety wyszły z budynku, który stał przy bramie parku. Na; budynku był napis: „Łaźnia miejska". Pod wpływem tego widoku przez wszystkie lekcje pisałem nowelę. Dotąd ją przerabiam. Nie umiem wyjaśnić „uczucia pod łaźnią miejską". Z tego zrobię główny wątek. —— A co my mamy robić? Moja droga do szkoły wiodła przez osiedle „Mirów" — odezwał się Krystian. — Nauczcie się angielskiego. Piszcie krótkimi, prostymi zdaniami po angielsku i tłumaczcie na polski. Napiszcie historię człowieka, który jest pozbawiony zmysłów poza czuciem, smakiem i węchem. Ułóżcie baśń: cień, odbicie i echo wiodą spór, które jest prawdziwsze. Od tego dnia spotykali się w „Batawii" w pierwszy piątek miesiąca. Mistrz kazał sobie przynosić biały ser, razowy chleb, włoskie orzechy, puszkę rybek. Pił mleko, wino i miód rozcieńczony wodą z Krynicy. „Trzeba karmić mózg — mawiał. — Jest mięśniem du- 228 szy. Musicie trwać w zdumieniu, w zachwycie. Musicie mieć chwile autozachwytu. Z niego można czerpać odwagę". Toczyli walkę na pomysły. Na każdym spotkaniu kto inny czytał nowelę czy fragment powieści. Mistrz nie chciał słuchać wierszy. Jacek Zbieliński przyniósł opowiadanie biegnące w czasie wspak. W pierwszym zdaniu było zakończenie, w ostatnich trzech słowach opisał, jak się wszystko zaczęło. Krystian napisał o dwojgu siedmioletnich dzieci, które wymyśliły własny język, by ich nikt nie rozumiał. Opowiadanie było napisane w tym języku. Jednak bywalcy „Batawii" je zrozumieli. Leszek Bagiński czytał „Pamiętnik brzoskwini". Na początku wieku w wiejskim dworku zobaczono rękę męską, wyrzucającą coś do ogrodu z okna panieńskiego pokoiku. Wdarli się tam, znaleźli jakiegoś mężczyznę i przepędzili go. Wyrzucił pestkę. Zamiast dziecka, które poczęłoby się tej nocy, wyrosła brzoskwinia. Krystian napisał modlitwę czternastoletniej dziewczynki, błagającej o zesłanie jej grzechu. Bohater Jacka Zbielińskiego uważał, że ze wszystkich stworzeń najszczęśliwszy jest jego kot. „Po śmierci chcę się w niego wcielić" — mawiał. Nie spostrzegł, że zastawił na siebie pułapkę. Umarł i przebudził się jako "Swój kot, rozpaczliwie miauczący nad trupem pana. Przybiegli ludzie, kopali go, krzyczeli, że chce wygryźć oczy swemu panu. Błąkał się bezdomny, aż pobiegł ku reflektorom samochodu, bo pamiętał, że takie oczy miało coś, czym przyjeżdżał jego pan. Koła ciężarówki zmiażdżyły go. Bawili się w grę wyobraźni: łabędź—sedes, puch mlecza—wskazówka zegara, Łucja z. Lamermooru— zapalnik bomby. Jan Lupa odczytał opowiadanie. Rzecz zaczyna się opisem*rozległych pastwisk, relacją o nie 229 kończących się dniach w zimnym deszczu, opisem zapachu mokrego worka okrywającego pastuszka. Dziadkowie, ludzie bardzo starzy, przygarniają wnuka, sierotę. Każą mu pracować ponad siły. Mało jedzą i jemu dają mało jeść. Opowiadanie jest opisem bezsilnej nienawiści dziecka do starców i planów, jakim torturom podda ich, gdy dorośnie, jak będzie ich zarzynał jak kury, wieszał za nogi. — Niechże wreszcie ich zarżnie! — przerwał Mistrz. — Nas mordują tępym nożem nudy. — Co? Więc miałem ich zarżnąć? — wrzasnął Lupa, zaszlochał, i by ukryć płacz, wybiegł z kawiarni. Myśleli, że się więcej nie zjawi, ale za miesiąc przyniósł nowe opowiadanie. Rzecz działa się w obozie partyzantów w czasie drugiej wojny. Partyzanci wykrywają zdrajcę wśród siebie i skazują go na śmierć, ale nikt nie chce wykonać wyroku na koledze. Zdrajcy udaje się uciec i wskazać Niemcom, gdzie jest oddział. — Wiesz, czego ci brakuje, żebyś został pisarzem? — spytał Mistrz. — Nie wiem — odrzekł Lupa. Mistrz zerwał się, walnął go pięścią w szczękę. Lupa runął z krzesłem w tył. Nie mógł się podnieść, bo Mistrz trzymał go kopniakami przy ziemi. Lupa na czworakach uciekał przez kawiarnię, a Mistrz gonił go, kopał, krzycząc: — Masz ocenę! Masz ocenę! Rozległy się krzyki. Dzierżawca kawiarni, który; stał się najlepszym przyjacielem Mistrza i jego uczniów, a oni nazwali go „Pan Cham", wymawiając „Pen-czem", dał znak pianiście, który od niedawna został zatrudniony w „Batawii". Muzyk usiadł i silnie uderzył w klawisze. Mistrz wrócił do stolika. — Na miłość boską, niech kobieta w ciąży wy-| 230 trąci bandycie pistolet, niech bokser ma twarz dziecka, niech brutal przed ciosem pogładzi po twarzy — wrzeszczał Mistrz i zmienił ton: — Po pierwszej wojnie jako dziecko znalazłem się w kawiarni. Jakiś wytworny mężczyzna wstał od stolika, podszedł do podium z fortepianem, dotknął klawiszy sprawdzając instrument, przysunął taboret i zaczął grać cudownie, niesamowicie, w sposób niezapomniany. Zjawił się wtedy starszy kelner: „Gościom zabrania się grać. Może pan rozstroić instrument. Po południu zatrudniamy muzyka". Gdy ów pan schodził z podium, ktoś rozpoznał w nim słynnego na cały świat wirtuoza. Coś przepadło na zawsze. To byłby temat: nastrój obcego miasta, kawiarnia, palmy, lustra, kawa ze śmietanką, biały fortepian, na którym wzbraniają mu grać. Tego wieczora gra inaczej. Może lepiej? Wrócił Jan Lupa, przykładając sobie chusteczkę do ust, pachnących coraz bardziej. — Musiałem się wyzłościć — powiedział Mistrz — jesteś nudą, pustką, nicością. Opisz to. — Nie. U mnie musi być walka, śmierć, mord, nienawiść, strzelanina, ucieczka. Zemszczę się na panu — powiedział i rozpłakał się. Cezary Wilk przyniósł krótką historię: w niedzielę rano jedzie autobusem stary, z trudem poruszający się mężczyzna i zakonnica, która się nim opiekuje. Mężczyzna nie tylko nie okazuje jej wdzięczności, ale robi awanturę: „Z winy siostry zgrzeszę i spóźnimy się na mszę. Jeśli siostra ma mnie dowozić, proszę przyjeżdżać po mnie wcześniej". Siostra uspokaja go, prosi, aby się nie unosił, przeprasza, chcąc uchronić go od grzechu bezlitosności wobec kogoś, kto czyni mu dobro. Gdy Cezary Wilk skończył, Mistrz odezwał się: 231 — Autor podaje nam na stół ugotowaną kurę, ale zapomniał ją oskubać i wypatroszyć. Chce, byśmy się najedli... Z cuchnącego piżma robi się perfumy. Wystarczy odjąć od atomu jeden elektron, a zmienia się w inny pierwiastek. Tu mamy tylko tyle z zakonnicy i starca, ile zobaczyli pasażerowie. Dlaczego wstąpiła do klasztoru? Jak zakonnica osiągnęła cierpliwość? Nie wiemy nawet, czy mężczyzna ma laskę. Kim był, nim się zestarzał? To nie musi być napisane. To musi emanować, promieniować z kartek tej historii. — Pan trwoni pomysły — zauważył Lupa. — Mistrzu, dlaczego pan poświęca nam swój czas? — spytał Krystian. — Sami sobie odpowiedzcie... — Chce pan dominować, być podziwiany? — odezwał się Jan Lupa. — Uczy ten, któremu coś brakuje. Upewnia się, że skoro uczy innych, jest lepszy niż inni. — Pan jest ciekawszym człowiekiem, panie Janie, od tego, co pan pisze — odezwał się Mistrz. — Uczę się, ucząc was. Miesiąc potem w tygodniku literackim „Tworzywo" ukazało się opowiadanie Mistrza pt. „Nieśmiertelność". W niedzielny poranek autobusem jedzie starzec na wpół zniedołężniały i opiekująca się nim kobieta w średnim wieku. Starzec przez całą drogę przyciszonym, monotonnym głosem robi jej awanturę. Są skłóconym małżeństwem? Czuje się między nimi dystans. Kobieta jest wyniośle dobra. Pasażerowie słyszą, że powiedział do niej „siostro". A więc to rodzeństwo! Inni sądzą, że to pielęgniarka. Nikt nie domyśla się, że to zakonnica nie nosząca habitu, która dowozi go co niedziela na mszę. Wysiadają z autobusu. Zakonnica chwilę trzyma go w ramionach, nim usadzi na wózku. 232 Nikt jej nie pomaga. Spóźnienie się na mszę drażni starca. Robi scenę zakonnicy. „Całe życie poświęciłem zbawieniu mojej duszy, a siostra mi to odbiera". Tego dnia pokora zakonnicy posunęła się zbyt daleko. Sprowokowała go, by nią poniewierał. „Ona używa mnie jako narzędzia swojej świętości! Im się bardziej męczy ze mną, tym pewniej zarabia na wieczność — myślał podejrzliwie. A ja tracę!" Po powrocie z kościoła zadzwonił do matki przełożonej i powiedział, że rezygnuje z pomocy siostry. W zapomnianym modlitewniku swojej matki, w miejscu założonym obrazkiem św. Antoniego, znalazł modlitwę, niedługą, dającą tysiąc dni odpustu. Przestał wychodzić z domu, Zakupy robili mu dalecy krewni i sąsiedzi. Poza nimi nie widywał nikogo. Od przebudzenia do momentu, gdy nadchodził krótki sen, powtarzał tę modlitwę. Przez godzinę odmawiał dwadzieścia, w dzień dwieście razy. W pięć dni dawało to milion dni odpustu, a w ciągu roku siedemdziesiąt jeden milionów dni wieczności. Chciał żyć jak najdłużej, by dojść choć do miliarda dni, które mogły być milionową cząstką wieczności, choć zarazem wiedział, że wieczność nie daje się dzielić na części, gdyż nie jest całością, a czymś więcej niż całością. Nie modlił się o nic, powtarzał tę modlitwę nieustannie, przy wszystkich czynnościach, poza momentami oddawania kału i moczu. Tak minęła reszta jego życia. Rezygnacja starca z pomocy zakonnicy spowodowała, że przeorysza skierowała ją do pracy przy niedorozwiniętych dzieciach. Niektóre były dużymi embrionami. Jak rośliny nie mogły przenosić się z miejsca na miejsce. Nie wiedziały, co się z nimi dzieje. Siostra podejrzewała, że żyją w nudzie, straszliwszej niż piekło. Jeden, o skróconym kulistym korpusie i rączkach podobnych do płetw, szukał czegoś. Miał 333 jedyny prawidłowo rozwinięty organ: ta istota zdolna była do płodzenia dzieci. Wtedy siostra, wiedziona, jak to określiła w późniejszej rozmowie z matką przełożoną, nadmierną litością, naprowadziła tę płetwę na to miejsce. „Miał rację wtedy, kiedy jechaliśmy autobusem, ten pan, gdy powiedział mi, że jestem niegodna". Matka przełożona odrzekła: „Przejdziesz do obierania kartofli i jarzyn z nowicjuszkami. Nadmiar doskonałości gniewa Boga, jest bowiem próbą rywalizacji z Nim samym". — Ukradł pan opowiadanie — wrzeszczał chwytając się za głowę Jan Lupa. — Cezary oskarży pana. Ma świadków, wszyscy tutaj będziemy zeznawać. — Ależ, kochani, zmówiliście się. Niczego takiego nie było. A proces będzie ciekawy. — Nie wtrącaj się, przeklęty idioto — powiedział Cezary, blady. — To moja sprawa. — Zwrócił się do Mistrza: — Jak złodziej, który wycina żyletką stary obraz z ram, zniszczył pan tę historię. U pana jest martwy świat rozwijający się według praw algebry. Nie myślę dla czegoś tak nieudanego procesować się. Gdy pan już zejdzie z tego świata, będzie się o panu mówić dlatego, że użył pan mojego pomysłu. To zapewni panu nieśmiertelność. — Zrobiłem to dla was, niewdzięcznicy — roześmiał się pisarz. — Poważnie traktujecie zabawę. Ty, biedny Cezary. Nieśmiertelność? Mielibyśmy po to pisać, by narzucać się przyszłym pokoleniom? To wstyd. Wytoczyć mi proces? Na to jesteś za mało odważny. — Ale ja mam odwagę — zerwał się Lupa i wyszedł z „Batawii". Dwa tygodnie potem w piśmie „Młodzi" ukazało się opowiadanie Jana Lupy pt. Lumniewski: „W jednej ze stołecznych kawiarń zbiera się gieł-- 234 da literacka. Sami młodzi ludzie, którym imponuje, że prawie co dzień wpada tu sławny i bogaty pisarz Lumniewski. Chłopcy nie mają pieniędzy, rzucili dla literatury studia, nie stać ich nawet na dżinsy, chodzą w czarnych garniturach z domu towarowego, z przeceny, które według założeń producenta miały być ślubnymi. Do tego flanelowe koszule. Są samotni, opuszczeni przez dziewczyny. To sprzyja związkom homo-seksualnym, nagłym przygodom, gdy wychodzą do ustępu kawiarni. Udają przyjaźń dla siebie, ale rywalizują ze sobą. Są wydani na własne opinie, bo nie drukują prawie, tylko opowiadają swoje opowiadania w kawiarni. Y7alczą na pomysły, a potem próbują je sprzedać. Handlują między sobą. Linijka dialogu kosztuje pięćdziesiąt złotych, pomysł opowiadania od stu do tysiąca złotych. Taką cenę płaci tylko Lumniewski. Skupuje większość pomysłów, gromadzi je, jakby chciał, by starczyły mu do końca życia. Chłopcy podejrzewają, że kupuje pomysły, nie chcąc dopuścić, by oni nad nimi pracowali. Pewnego dnia Lumniewski drukuje historię opartą na pomyśle kupionym od Zenona. W piśmie „Tworzywo" ukazuje się atak na Lu-mniewskiego, ponieważ popełnił plagiat. Fabuła, dialogi zostały wzięte żywcem z opowiadania starorzymskiego. Wychodzi na jaw, że Zenon ranki spędza w bibliotece na czytaniu zapomnianych książek, sprzedaje pomysły Lumniewskiemu jako swoje własne i z tego żyje. Lumniewski wyrzuca go z giełdy. Zaczyna się wielkie pijaństwo. Jeden z chłopców pod wpływem euforii, nie mogąc utrzymać dłużej tajemnicy, opowiada nie zapisaną jeszcze „myśl swojego życia". Przeczytawszy ją pół roku potem w druku pod nazwiskiem Lu-mniewskiego, rzuca się pod pociąg i ginie. Wydawało się, że nikt nie przyjdzie do „Bata- 235 wii" po wydrukowaniu tego opowiadania. Ale przyszli wszyscy i na końcu zjawił się Mistrz. Jak gdyby nic się nie stało, zamówili jajecznicę i czerwone wino. Chłopiec, który był tu pierwszy raz, nie przedstawiając się rozpostarł zwinięty w rurkę tekst. Włożył do czytania okulary w drucianej oprawie. — „Wbrew własnej woli i woli rodziców wyszłam za mąż za człowieka, który był mordercą i miał stać się samobójcą..." — zaczął chłopak w okularach, gdy z zaplecza kawiarni nadszedł dzierżawca kawiarni i zbliżywszy się do Mistrza, szepnął mu do ucha. — Telefon do pana. Mistrz, zaskoczony, że ktokolwiek wie o jego bytności w „Batawii", pomyślał, że to skutek napaści Lupy w piśmie „Młodzi" i zaraz usłyszy stek obelg. Jakaś dziewczyna mówiła szeptem: — Moje nazwisko nic panu nie powie. Zostałam ostrzeżona, że moje przeżycia stały się przedmiotem ohydnego opisu. Ma być odczytany publicznie w tej kawiarni. Czy to prawda? Czy to się już stało? — Nie. Jeśli myślimy o tej samej historii, jest w trakcie czytania, ale nie publicznie, tylko w małej grupie. Proszę przyjść i przerwać czytanie. — Niech pan odbierze ten opis i odda mi. — Wykluczone. — Postawię sprawę jasno. Ujawnienie mojej przeszłości w tym gronie zniszczy moje nadzieje. Ktoś, kto będzie czytał to opowiadanie, chce, aby jeden ze słuchaczy, zainteresowany mną, domyślił się, o kogo chodzi... Zrobię wszystko, czego pan zażąda, w zamian za odebranie tego rękopisu. — Nie mogę się na tę propozycję zgodzić choćby dlatego, że nie wiem, jak pani wygląda. 236 — Zobaczy mnie pan, gdzie pan zechce i kiedy pan zechce. — Jutro w „Batawii" o tej samej porze. Zapraszam panią na śniadanie. Zdziwiło go, że dziewczyna nie upiera się przy prośbie o odebranie tekstu. Odłożył słuchawkę. Gdy wszedł na salę, chłopak wrócił do czytania. Nastąpiła charakterystyka młodego człowieka, którego narratorka znała ze słyszenia. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek ge spotka. Powszechnie żałowano jego matki i ciotki. Młody człowiek zabił w czasie bójki brata ciotecznego. Obie kobiety zostały w rozpaczy, skłócone. Jedna straciła syna, syn drugiej poszedł do więzienia. Wypuszczony po siedmiu latach, żył w osamotnieniu. Dziewczyna odbywała praktykę po studiach w rodzinnym miasteczku. Pewnego dnia, wczesną jesienią, szła do pracy. Zaszedł jej drogę młody mężczyzna, z przerzuconym przez ramię płaszczem. Uskoczyła, on za nią. Wtedy zobaczyła: młody mężczyzna przystawia jej do boku nóż. Przechodnie mijali ich, nie przypuszczając, co się dzieje. Z nożem opartym o jej bok poprowadził ją do sklepu z wódką. Stanęli w kolejce. „Kup pół litra" — powiedział. Wyjęła pieniądze, podała sprzedawczyni i powiedziała: „Proszę pół litra wódki". Wyszli, kierował ją w boczną uliczkę, uliczka skończyła się, weszli w pola, doszli do lasu. Napastnik kazał jej się rozebrać do naga. Podał butelkę z wódką i kazał pić. Zaczął ją całować. Gdy napotkał na zaciśnięte usta, znów przystawił jej nóż do piersi. Poczuła, że jest pijana. Całował ją czule, nie wypuszczając noża. „Kochaj mnie — rozkazał. — Jeśli komukolwiek powiesz, zabiję cię". 237 „Nikt mi nie uwierzy, że uległam w biały dzień, w tłumie. Byłabym zhańbiona" — myślała po powrocie do domu. Zwolniła się z praktyki. Nie wychodziła z pokoju. Gdy jej rodzice wyszli do pracy, wskoczył przez okno, przystawił jej nóż do szyi i zgwałcił. Od tego dnia co dzień się to powtarzało: przystawianie noża, czułość, aż zaczęła odczuwać rozkosz. Zorientowała się, że jest w ciąży. „Jeśli chcesz, mogę się z tobą ożenić" — tymi słowami się jej oświadczył. Matce powiedziała, że zrobiła to ze współczucia, ponieważ był samotny. Ukryła prawdę, bo się go bała, czy pragnęła go chronić, zaczynając kochać? Ślub odbył się w tajemnicy pod pozorem, że ciąża była widoczna. Widział przerażone spojrzenie, żałobny nastrój. Urodził się syn. Szeptała do niego: „Co przyniosłeś sobie na świat? Jak mogłam dopuścić, byś się urodził?" Weszła jej matka przejęta, blada. Oznajmiła, że dziś rano mąż dziewczyny odebrał sobie życie. Zadawszy sobie cios nożem, który rozpłatał mu brzuch, nie stracił przytomności i zadawał sobie dalej razy coraz słabsze, w piersi i brzuch. „Tylko ja znam związek między morderstwem, gwałtem a samobójstwem, historię poczęcia jego syna. Muszę uchronić dziecko przed wszystkim, co mu zagraża" — myślała młoda matka i tak kończyło się opowiadanie. — Jak się pan nazywa? — zapytał Mistrz. — Kazik Gałaś. — To pan jest tym jednym sprawiedliwym — wykrzyknął Mistrz i dodał: — Drażni mnie jednak, że nie wiem, dlaczego zabił ciotecznego brata. — Też nie wiem — odrzekł Kazik Gałaś. — O co poszło? — wrzasnął Mistrz. — Jakie były stosunki między ich matkami? Zawiść? Podziały majątkowe? Musi pan wiedzieć wszystko nawet o dziad- J kach mordercy i ofiary. Tylko broń Boże tego nie opi- i 238 sywać, jak robiono w XIX wieku. A dziewczyna? Dlaczego zostawia okno otwarte? — Mistrz czekał na odpowiedź: — Jak wyglądała? — Ładna — rzekł bezradnie Kazik. — Pociągało ją, że on jest mordercą — szybko wtrącił Krystian. — Wyczuł, że to dziewczyna, która czeka, by jej przyłożono nóż do boku. — Może było inaczej? — odezwał się Mistrz. — Chodziła z nim w tajemnicy. Może powiedziała o gwałcie, bo to był jedyny sposób, by uzyskać pozwolenie rodziny na ślub z mordercą. Gdy przedstawiła ich miłość w taki sposób, zabił się. — Godzi się pan, Mistrzu, by Kazik dopisał pańskie zakończenie? — zapytał Jaś Lupa. — Daję mu je w prezencie. Nazajutrz w drzwiach oczekiwał na Mistrza dzierżawca: — Ta pani czeka — wskazał dziewczynę, która zobaczywszy Mistrza, zerwała się i stojąc czekała przy stoliku. Wykonywała nakazy mody. Pogrubione brwi, skołtunione włosy, bufiaste spodnie. Usta utraciły kształt na rzecz obowiązującego serduszka. Gdy usiedli, dziewczyna wyjęła coś z torebki, którą miała przewieszoną przez ramię. Mistrz usłyszał szczęknięcie sprężyny i nóż ostrzem przebił mu marynarkę, koszulę i końcem wbił się w jego ciało. — Piękny nóż — powiedział Mistrz. — Już go widziałem. Ktoś krajał nim chleb. — Daję go panu — powiedziała dziewczyna, złożyła ostrze i podała Mistrzowi. — Kosztowny przedmiot! — Wrzucił nóż do kieszeni marynarki. — Pokażę panu blizny od tego noża, a gdzie i kiedy — to zależy od pana. 239 — Jeżeli o mnie chodzi, to może być natychmiast. — Proszę być ostrożniejszym. — Dlaczego? — Skąd mam nóż? Po co go przyniosłam? Dlaczego znalazł się w pana kieszeni? Były różne wersje, jak pokierować wydarzeniami. Istniała nadzieja, że po moim telefonie zechce pan wyrwać rękopis Kaziko-wi i dojdzie do bójki. Chłopcy mieli oskarżyć pana, że chciał pan ukraść rękopis Kazikowi i opublikować go pod swoim nazwiskiem. — A inne wersje? — Mieszkanie czeka. Mamy tam iść. Nad łóż-' kiem wisi kilim, zasłania drzwi. Za nimi jest pokój. Tam ukryli się uczestnicy spotkań. Będą podsłuchiwać. Mam doprowadzić pana do impotencji, mówiąc, że jest pan stary i niedołężny. Przedtem mam pana wyciągnąć na zwierzenia, o wszystkich, którzy są za drzwiami. Chcieli usłyszeć coś strasznego? Bardziej cierpieć? Nie uwierzyli, że pan im wszystko powiedział? Nie każdy może znieść otwartość. Może źle się wyraziłam. Co to jest otwartość? — Jest szczerością uzewnętrzniania siebie i jednocześnie przyjmowaniem świata. Co jeszcze? — Optymalny przebieg wypadków miał powtórzyć to, co jest w opowiadaniu. Miałam zaproponować panu, że mu się oddam, ale wyznać, że lubię robić to pod groźbą, i namówić pana, by przystawił mi do boku nóż osłonięty płaszczem. Tak mieliśmy iść ulicą. To niby miało mnie podniecić. W pewnym momencie zaczęłabym krzyczeć: „Na pomoc". Chcieli wsadzić pana do więzienia. Nazwał pan Kazika Gałasia, studenta szkoły teatralnej, wynajętego do odegrania roli auto ra opowiadania jedynym sprawiedliwym. To pana — 240 grążyło. Opowiadanie napisał Jan Lupa. Nie wie pan, jaką rolę w jego życiu odgrywa zemsta. Przedstawia się: „Jestem Lupa" i dodaje: „Jestem mściwy. Sam jestem sędzią swoich spraw". W jego wsi wszyscy boją się zemsty. Niech padnie to słowo, już każdy mięknie, bo wie, że go spalą. — Kim pani jest? — Byłą żoną Jana Lupy. Po dwóch tygodniach rozeszliśmy się. On tworzy fakty, by je opisywać. Dał ogłoszenie, że udziela lekcji angielskiego. Nie zna żadnego obcego języka. Chciał zwabiać dziewczyny, by napisać sztukę „Lekcja", lepszą niż lonesco. Zgłaszały się dzieci. Wyrzucał je za drzwi. Ja jedna stałam się jego ofiarą. Zauważyłam, że nauczyciel jest przejęty. Podręczniki leżały na stole, lekcja się jednak nie zaczynała. Poczęstował mnie winem, ale prawie całe wypił sam. Bardzo mi się spodobał, byłam gotowa na wszystko. Nagle przyłożył mi nóż do szyi i zaczął zdzierać ze mnie bluzkę. Było to idiotyczne, niepotrzebne, roześmiałam się. Obraził się, nacinał, przeciął mi skórę, krwawiłam. Bał się mnie zabić i wstydził się tego. Zaczął sztyletować krzesła, kanapę, przebił na wylot stół. Teraz pewno siedzi z nimi w pokoju i płacze, że stracił nóż. Tak dumny jest z opowiadania. Bolał, że pochwały spadły na Kazika Gałasia. — Po co się pani tego podjęła? — By pana poznać. — Niech pani zjawi się na następnym spotkaniu w „Batawii". — Obrzydziłam panu siebie, skoro nie chce pan widzieć mnie wcześniej? Myślałam, że zjednam pana. Oni czekają, a my pójdziemy do pana. — Urodziłem się w innej epoce — odrzekł Mistrz. — Kobietom, także tym, które kocham, wybaczam 241 16 — Lato bez wakacji wiele, ale nie umiem wybaczyć, jeśli kochają czy kochały mężczyzn, którzy mi się nie podobają. Dziewczyna zerwała się i wybiegła z kawiarni. W kolejny piątek uczestnicy spotkań przyszli jak gdyby nigdy nic. Zestawili stoły. Dzierżawca przysłał jajecznicą w misce i tacą z sześcioma butelkami wina. Weszła dziewczyna, popatrzyła Mistrzowi w oczy. Janek Lupa zerwał sią, chciał coś zrobić, ale przestraszył się i usiadł. Niespokojny, przerzucał wzrok z dziewczyny na Mistrza. Mistrz zaś powiedział: — Pozwolicie mili, tak ulubieni przeze mnie uczniowie, że raz ja przeczytam swój utwór. Wyjął maszynopis i przełknąwszy łyżkę jajecznicy zaczął czytać: Śniadanie w Batawii. Po wieczorze autorskim młodzi chłopcy, przeważnie studenci, zatrzymali pisarza i zaczęli wypytywać o technikę konstruowania fabuły. Zaprosił ich na następny dzień na śniadanie, na dwunastą, do kawiarni „Batawia" w oranżerii Ogrodu Miejskiego. Zjawili się punktualnie. Zaczęli zestawiać stoliki. Nie spodobało się to dzierżawcy kawiarni. Zakazał kelnerce tam podchodzić. Wreszcie zjawił się mężczyzna niemłody, brodaty, potężnie zbudowany, zasiadł wśród nich, a młodzi ludzie po obu stronach, zwróceni ku niemu jak w „Ostatniej wieczerzy" Leonarda. Jeden z młodych ludzi wyjął z zielonego chle- \ baka długą bułkę, inny sprężynowy nóż i otworzył go z trzaskiem..." Ulica Jasna Ulica Jasna wybrukowana była wielkimi kamieniami. Deszcze wypłukały spoiwo. Szeroka, z rowami zarośniętymi trawą, nie oświetlona — przypominała osiemna-stowieczny trakt. Mieszkańcy M. omijali ją, obce pojazdy przejechawszy kawałek, zawracały. Kochał tę ulicę, bo nikogo na niej nie spotykał. Była ciemna, prowadziła pod górę, tak że światła domów położonych wyżej zdawały się należeć do gwiazd nieznanej konstelacji, jak drogowskaz tkwiącej nad ulicą Jasną przez lato i jesień. Można było iść prosto na nią: trzy duże gwiazdy w rzędzie, z boku mgławica drobnych jak małe brylanciki gwiazdeczek. Wolał noce gwiezdne od księżycowych. Wtedy wszechświat, w którego wnętrzu jesteśmy i jednocześnie oglądamy go z zewnątrz, zdawał się wypromieniowywać słowa: „Jestem! Jestem wszechświatem, ale to jest pozorne, naprawdę jestem czymś innym. Nigdy się nie dowiesz, gdzie żyłeś". Jasna stała się najważniejszą ulicą w jego życiu. Była najkrótszą drogą między jego domem a domem 243 Izy. Od trzydziestu jeden lat szedł do niej wieczorem, spędzał noc, i rano wracał do swoich obowiązków. Na początku ich znajomości przebywał tę drogę biegiem. Wiedział, że Iza czeka ubrana jak na przyjęcie: w pantoflach na wysokich obcasach, w wieczorowej wydekoltowanej sukni, na którą ma włożony fartuszek. W karafce zimna wódka, zakąski na malutkich talerzykach, kwiatek w wazonie — hodowała je w zimie na stole w kuchni. Co dzień było odświętnie. Co dzień burzył na niej ten strój, zdzierał, musiała jeszcze biec, zdejmować pieczeń z pieca i w końcu jadali w szlafrokach. Miał u Izy drugi komplet rzeczy: piżamy, płaszcz kąpielowy, kosmetyki, maszynkę do golenia, nawet ulubione książki. Iza była najładniejszą dziewczyną w M,, on naj-zaniożniejszym tu mężczyzną. Oboje byli wolni. Dlaczego się nie pobierali? Różnie o tym mówiono. On żartował, że jest tak piękna, iż czuje się jej niegodny. Może w początkowym okresie sama chciała, żeby to było tymczasowe? Upływały lata. Ich zwyczaje stały się obrzędem, a potem rutyną. Kto do kogo miałby się przeprowadzić? Żadne nie chciało się rozstać ze swoim domem. Pobrawszy się, spowodowaliby skumulowanie podatków za dwie posesje. Obawa, że ślubem naruszyliby równowagę i doszłoby do rozstania, ciążyła nad nimi jak przesąd. Mówiono, że potajemnie zawarli ślub w konsulacie w Madrycie, gdzie byli na wycieczce. Ktoś tam twierdził, że stało się to na statku, którym płynęli, na pełnym morzu: załatwili podobno, że informacji o tym wydarzeniu nie przekazano do ksiąg stanu cywilnego w M., ale mówiło się też, że sami tę plotkę rozpuścili. Traktowano ich i przyjmowano jak małżeństwo. Ich związek był trwalszy od legalnych. Iza nie była już taka młoda. Na jej zawsze radosnej twarzy pojawiło się trochę smutku i goryczy. Musiała się zastanawiać, co będzie dalej. On coraz częściej wyprowadzał samochód, by przejechać Jasną. Od nierównego bruku bolał go kręgosłup — nieraz po przyjściu musiał się kłaść u Izy na kanapce. Wieczorem wracał: Iza nie lubiła, nawet teraz, gdy jego samochód przez całą noc stał na jej podwórzu. Któregoś wieczoru na początku znajomości z Izą zobaczył, że w bruku coś mętnie i fosforyzujące odbija światło. Wracając rano, odnalazł to miejsce. Był to biały kamień. Pochylił się. zobaczył delikatne, złotawe żyłki, świetlistą, przejrzystą materię. Marmur kara-ryjski użyty jako brukowiec! Odtąd co wieczór wypatrywał białego kamienia jako znaku skierowanego do siebie i za każdym przejściem próbował odczytać ten znak. Biały kamień zmienił całą przestrzeń. Kto i w jakich okolicznościach go umieścił? Iza kazała sobie opowiadać cały jego dzień, z najdrobniejszymi szczegółami. Nie lubiła opowieści o kamieniu. — Tysiące razy ludzie szli i nie zauważyli tego kamienia. To twoje dziwactwa! Po latach odważyła się powiedzieć, co myślała: — Twoje wyczulenie na pieniądze daje ci ten rodzaj spostrzegawczości. Marmur „woła cię", bo jest drogi, mógłby ci się przydać. — To jest myśl! — krzyknął. — Każę z niego wykuć rozetę nad wejściem do domu. Zerwał się wcześnie zaniepokojony, że ktoś tego właśnie ranka mógłby go ubiec. Trzem robotnikom ze swojego warsztatu kazał wrzucić na ręczny wózek oskardy, łopaty, łom oraz kamień, który pozostał z materiału na fundamenty nowego domu. Na nim w po- 244 245 godne dni jadali robotnicy śniadania, dlatego z niezadowoleniem unosili olbrzyma. Pojechali w górę Jasnej. Na widok marmuru robotnicy wybuchnęli śmiechem: — Szef to jest! Niczemu nie daruje. Szare kamienie trzymały się jeden drugiego, zapadły się głęboko w grunt, dzielnie broniły księcia: białego marmuru. Uparci, rozzłoszczeni robotnicy brutalnie tłukli kamienie naokoło, aż przystąpili do okopywania i podważania marmuru. Obchodzili się z nim delikatnie: z kieszeni szefa wyglądało pół litra, wiadomo było, że nie da, póki nie skończą pracy. Klęli, szarpali, aż potoczyli się z marmurem w rękach. Jeden z robotników, Józio, pobiegł do rowu, umoczył chusteczkę do nosa i obmył marmur. Obnażony, biały, leżał między nimi prawie cielesny. Przewrócili go. Jedna krawędź była spolerowana. Brukowiec stanowił część rzeźby. Tocząc go na wszystkie strony, spojrzeli pod właściwym kątem i zobaczyli coś w rodzaju zagiętej kartki, rogu księgi. Jakiś hieroglif zaczynał się i urywał, odłupany, gdy rozbito księgę. Było to pismo żydowskie. Polecił robotnikom wrócić do pracy, zanieść marmur do domu i położyć na biurku, a Józiowi załatać drogę. Przyszła Iza. Dawniej mijały lata i nie odwiedzała go. W tej fazie znajomości przychodziła i zostawała na noc. Przynosiła kolację w menażkach i odgrzewała ją tu, ale od czasu jak uwiązł jej obcas między kamieniami Jasnej i wszystko wypadło jej na bruk, przynosiła torbę z zimną kolacją. Pili do tego wódkę. Coraz częściej się kłócili. — Co to za ból, który napada cię tylko wtedy, gdy idziesz do mnie? — dopytywała się. — Niedługo Jasną wyasfaltują i stracisz tłumaczenie. Po co ka- 246 mień w domu? Przyniesie nieszczęście. Wyrzuć go. Ośmieszasz się. Powiedzą, że jesteś dziwakiem i przestaną się liczyć z tobą. Niewart tej robocizny. Przez ten czas warsztat stał i dałeś im jeszcze pół litra? Za jedynego znawcę Żydów w M. uważano niejakiego Piętę. Po zagładzie Żydów wykupił od ich spadkobierców w Palestynie za grosze całą ulicę Hurtową. Surowe rządy lat 1948—56 wydziedziczyły go. Zostawiono mu tylko parcelę, której nikt nie chciał, z fundamentami zburzonej przez Niemców bóżnicy. Na fundamentach świątyni Pięta zbudował dom, za co go potępiano. On jeden znał żydowski alfabet. W mieszkaniu siedział w czapce. Mówił, że chroni go to od zaziębienia, bo w tym domu są dziwne przeciągi. Wizyta najbogatszego w M. człowieka (choć ostatnio prześcignęli go hodowca szwedzkich różyczek i betoniarz) z kamieniem pod pachą poruszyła go. Przyniósł z głębi domu-bóżnicy tekturkę z alfabetem hebrajskim. Ukrył przed gościem, że przerysował go z Encyklopedii Powszechnej. Włożył okulary, studiował napis, wreszcie powiedział: — Tu jest napisane Chaim. To kawałek nagrobka jakiegoś Chaima. Nagrobek z Carary mógł sobie sprowadzić tylko Chaim Handelsman. Kierował interesami, cały dzień siedząc na poczcie. Wysyłał telegramy. Kupował i sprzedawał towary, których nie widział. Kirkut był w S., to jest dziewięć kilometrów. Chaima Handelsmana nieśli tam na ramionach. Odpoczywali w lesie przy szosie i nieśli dalej. Przyszła wojna. Żydzi odjechali w kierunku północnym, więc wywnioskowano, iż zginęli w Treblince lub w Majdanku. Bardziej umarli niż ci, co leżeli pod nagrobkami. Groby są dla żywych. Po co groby, jak nie ma ich kto odwiedzać? Przez to i cmentarze umarły. O ile przypo- 247 minam sobie, pana ojciec miał w czasie wojny przedsiębiorstwo pod Warszawą, wiać pan nie wie, że ulica Jasna to droga śmierci. Dlatego kamienie są tak wielkie, że kazano je nosić Żydom. Zataczali się, padali. Jednego zastrzelono, bo nie mógł unieść kamienia. Doszli do połowy, przyszła zagłada. Dalej ulicę poprowadzili Polacy. Nie skończyli, bo Niemcy uciekli. W jaki sposób kawałek nagrobka Chaima znalazł się w bruku? Wśród budujących byli mądrzy ludzie, z tych, co pamiętam — profesor szkoły tal-mudycznej, rabin Gottblat, i jego uczniowie. Oni wsunęli ten kawałek marmuru z imieniem Chaim między kamienie. Bo więcej zrobić nie mogli. Pięta po zagładzie Żydów nabrał ich sposobu wyrażania się. „Jak ich nie stało, musimy nauczyć się myśleć jak oni. Mój pracodawca radził: Nigdy nie kradnij dużo, tylko co dzień po trochu. Nie zrobisz krzywdy właścicielowi i nikt cię nie nakryje" — m*-' wiał Pięta, nieświadomie przytaczając opinię nieżyjącego szefa o sobie. Iza przychodziła rzadziej, a kiedy zjawiała się, nie zostawała na noc. Chciała wymusić na nim, by wrócił do dawnych zwyczajów czy wszystko jej obojętniało? Powiedziała, że nienawidzi ulicy Jasnej. „Dlaczego?" „Bo ty nią do mnie chodziłeś". A jemu żal było tej drogi, dziesięciu minut samotności, oddzielających dwie części dnia. Zaproponował jej wyjazd na wy-, cieczkę. Może Majdanek albo Treblinka? — Typowe dla ciebie. Jak wycieczka, to do obój zu zagłady. Po co? — Popatrzeć. — Nikogo tam nie znajdziesz. Są tylko prochy. — Można by przy okazji wpaść do Skiryckich. — Nienawidzę Skiryckich. 248 — Nic o tym nie wiem. Od kiedy? — Od naszej ostatniej wizyty, kiedy dali nam oddzielne pokoje. — Chcieli pokazać, że stać ich na luksus. — Nie. Chcieli nam przypomnieć, kim naprawdę jesteśmy dla siebie. Wtedy popełnił największy błąd w ich znajomości: — A może byśmy się pobrali? — spytał nieoczekiwanie. — Jak śmiesz poruszać tę sprawę takim tonem? — krzyknęła. — Teraz? Kiedy wiesz, że nie grozi ci, że cię przyjmę? Ty głupi, ty głupi wariacie, ze swoim kamieniem. Chwyciła marmur z biurka i zamachnęła się, chcąc uderzyć go w głowę, ale powstrzymała się czy ciężar był większy, niż się spodziewała? Przesadnie ostrożnym gestem postawiła kamień na dawnym miejscu i wyszła. „Więc na starość, po przeżyciu razem całego życia, zerwaliśmy ze sobą i zostaniemy całkowicie samotni?" — pomyślał. Dom, który budował dla siebie, bez myśli o Izie, wydał mu się pusty i niepotrzebny. Józio znosił mu wiadomości z miasta i pierwszy raz ośmielił się powtórzyć coś, co dotyczyło Izy. Widuje się z Michaliną i Daniela. We wczesnej młodości były wraz z Izą nierozłącznymi przyjaciółkami. Zerwały ze sobą przed trzydziestu laty. Ciążyło im, że za dużo wiedzą o sobie. Widziano je w Sopocie ze starszymi mężczyznami. Pojechały bez rodziców. Następnej zimy, znowu same, jeździły do Warszawy. Gdzie nocowały? Potem Michalinę dostrzeżono w luksusowym samochodzie, przejeżdżającą przez M., wpatrzoną w dal, nie poznającą 249 nikogo. W czasie tych rozpaczliwych poszukiwań nie znalazły sobie nikogo, ale zaszkodziły swojej opinii. Michalina i Daniela wyszły za mąż pospiesznie, za byle kogo. Niedawno Michalina owdowiała, a Daniela rozwiodła się. Izie powiodło się, ale dawne przyjaciółki uważały, że jej jest najgorzej. „Gdyby teraz błagał cię na kolanach, nie możesz wyjść za niego. Jeśli zrobisz to głupstwo, przyjdziemy na twój ślub w żałobie" — mówiły Izie. Michalina pamiętała mu, że najpierw chodził z nią tydzień czy dwa i przez nią zbliżył się do Izy. Iza przepraszała ją, ale Michalina odrzekła: „Bogu dzięki. Nie chcę losu, który sobie gotujesz". Daniela nienawidziła go. Niedawno na pewnym weselu posadzono ich obok siebie. Był moment, że wspaniale im się rozmawiało, zaczął być dla niej bardzo miły. Zaproponował, by wyjechali po zakupy do Warszawy. Daniela była pijana. W formie aluzji zaproponowała mu małżeństwo: „Pan umiałby wpływać na mojego syna". Odpowiedział, że nie lubi dzieci. Do wyjazdu nie doszło. Teraz Iza opowiadała przyjaciółkom jego tajemnice, także takie, które mogłyby zaszkodzić jego interesom. Opowiadała o kamieniu. Rozpuściły wiadomość, że wariuje. Wyciąga i zbiera kamienie z bruku, doszukuje się na nich napisów, a w jego przedsiębiorstwie rządzi Józio. Józio powtórzył mu plotkę o sobie. Wiedział, że podejrzliwemu panu należy dostarczać dowodów prawdomówności i uczciwości. Kiedyś na podłodze znalazł banknot tysiączłotowy, Józio wiedział, że szef go wypróbowuje. Wzrost znaczenia Józia był nieunikniony, dlatego że nic nie umiał. Łatwo go było oderwać od pracy i uczynić kimś do specjalnych po-rurtzeń. Gdy Iza odsunęła się, szef głodował. Józio bie- 250 gał po zakupy i gotował obiady. Dostępował zaszczytu jedzenia ich z szefem. Od świtu do północy przebywał w warsztacie i domu chlebodawcy. „Cały twój czas, całe twoje życie, Józiu, jest zapłacone" — mówił lejąc mu wódkę do musztardówki, a sobie do kieliszka — nieważne, czy masz przyspawać element czy rozmawiać ze mną". Skarżył się, że po odejściu Izy nie ma komu zapisać majątku. Chciał, by doszło to do Izy. Józio judził przeciw Izie, może nawet śledził ją, by mieć nowe informacje. Podobno Izabela, Michalina i Daniela jeszcze raz wyjechały starym szlakiem. W marcowym Sopocie, gdy przebywała tu druga kategoria gości, szukały dobrze zachowanych wdowców, przedwczesnych emerytów, rozwodników. „Szalały, podobno szalały — opowiadał Józio — to wariatki, degeneratki. TFzydzieści lat za późno. Pod pozorem, że wyjechały znaleźć pannie Izabeli męża, wystawiały ją, odmalowaną, na wabia. Ale są też wieści, że szukały dużo młodszych od siebie". Józio wyjął z kieszeni stare, wymięte zdjęcie i podał mu. On przyłożył do oka lupą. Ukazało mu się zakole rzeki, kwitnąca łąka za kościołem, której już nie ma, bo zrobiono tam wysypisko śmieci. Trzy przyjaciółki oparte na łokciach, zwrócone twarzami do obiektywu, nóżki zgrabne i szczuplutkie uniosły w górę. Tanie prążkowane pończoszki z bawełny, szkolne fartuszki, spojrzenia podobne: pełne nadziei, ufności, pewności, że co sobie wymarzą, spełni się. Działanie szkła powiększającego, skupiającego światło, spowodowało, iż wydawało mu się, że jakimś cudem widzi tę scenę sprzed lat. Oparł zdjęcie o biały marmur. Wiedział, że nigdy nie będzie szedł w górę Jasnej, choćby dlatego że ból dokuczał mu coraz bardziej. Józio bez jego zgody przyprowadził lekarza. 251 — Głuchy, promieniujący ból — powiedział doktor — nie pochodzi od kręgosłupa, ale od serca. Kazał mu zaprzestać wszelkich wysiłków, przestać pić. — Całe życie coś planowałem — odpowiedział. — Na starość, gdy nie będę miał celu w życiu, rozpiję się. — Jak pan uważa — powiedział doktor. Zwolnił pracowników z wyjątkiem Józia i zwinął warsztat. Wiedział, że do śmierci — nawet gdyby żył długo — wystarczy mu zasobów na utrzymanie i dożywotnią pensję dla Józia. Józiowi płacił za to, by z nim pił, bo jadał już bardzo mało. Ubrań, sprzętów domowych, bielizny pościelowej miał pod dostatkiem. Złoto wmurował w czasie budowy domu w fundament, gdy murarze się upili i trzy dni nie przyszli na budowę. Ułożył sam metr fundamentu. Jednym z kamieni była skrzyneczka ze skarbem owinięta umaczaną w betonie szmatą, tak że wyglądała jak biały kamień. Potrącił murarzom za pracę, którą za nich wykonał. Wściekli się na jego skąpstwo. Patrzył często na to miejsce. Zostanie dla tego, co zburzy ten dom. Pewnego ranka Józio zastał go martwego, leżącego w hallu. Nie udało mu się dopełznąć do telefonu. Przybiegła Iza, wmieszała się w tłum ciekawych. — Powinni cię wyrzucić na śmietnik — szepnęła cicho i kopnęła ciało nieznacznie, ale silnie, bucikiem o szpiczastym czubku. Testamentu nie było. Majątek dostali dalecy krewni, którym nie pozwalał przyjeżdżać w odwiedziny. Nie wiedzieli, kim jest pani w czerni, stojąca na pogrzebie koło nich, smutna i władcza, wtrącająca się do prac grabarza. Cały czas trzymała sporą paczką owiniętą w papier, którą z trudem mogła utrzymać. Kształtem przypominała głowę. Nasuwała myśl, że to 252 osobno przyniesiona głowa zmarłego. Gdy sypano piach, glinę i rzucano, jak, to było w zwyczaju w M., bukiety do grobu, podała grabarzowi ową bryłę, każąc opuścić na trumnę. Grabarz, zaskoczony ciężarem, wypuścił paczkę. Uderzyła z hukiem w wieko. Wtedy Iza przepychając się przez tłum, odeszła. Dołączyła do przyjaciółek, które nie brały udziału w pogrzebie, ale były na cmentarzu pod pozorem, że pracują przy swoich grobach rodzinnych. „Przywaliłam go tym kamieniem" — powiedziała Iza. Iza, Michalina i Daniela urządziły własną stypę. Piły wódkę, planowały wyjazd do Zakopanego. Niedługo potem Iza wyszła za młodszego od siebie wdowca z trojgiem dzieci i zajęła się ich wycho-. waniem. Miejsce na ulicy Jasnej, niedbale załatane, stało się przyczyną wypadku. Główny sprawca nie żył, skierowano akt oskarżenia przeciw Józiowi. Nie miał czym zapłacić grzywny i poszedł do więzienia. laa przysłała mu paczkę, w której były dwa szlafroki, pięć piżam, elektryczna maszynka do golenia, dwanaście tomów Sienkiewicza — rzeczy człowieka, którego kochała i których mu nie odsyłała przez zapomnienie czy sądząc, że wszystko się jeszcze wyjaśni. 253 Anioła stróż Jesień 1948 roku była tak piękna jak przed dziewięciu laty, gdy zaczęła się wojna. Wrzesień przechodził w październik nieznacznie, upały sprawiły, że liście nie spadały, ale zasuszone trwały we wszystkich kolorach, utopione w nieruchomości powietrza i światła. W nocy księżyc jak lampa rozjaśniał zastygłą przestrzeń, gdy Gottlieb Gottfinger w uśpionym przedziale wpatrywał się w okno, szukając znajomych stacji. Gdy tylko Izrael otrzymał niepodległość, Gottfinger pojechał do starego kraju. Jak wygląda bez Żydów? Czy to możliwe, by nikogo nie odnalazł? Mieliby wszyscy zginąć bez śladu, bez adresu? Zdawało mu się, że przyjechawszy tutaj coś wyjaśni — ale czy nie jechał po to, by uwierzyć w to, co się stało? Światło słońca w południe miało ten sam perłowy odcień co poświata księżyca. Pociąg z Wiednia zakończył swój bieg. Gottfinger z dwoma walizkami, ale sam lekki, jak w czasie gdy był komiwojażerem, nie wiedząc, czy określić siebie jako turystę, czy jako pielgrzyma, wyszedł z baraku zastępującego dworzec główny i rzucił się na siedzenie konnej dorożki. Dawno znajomy zapach uprzęży, siana i moczu końskiego 254 ogarnął go i poruszył. Poczuł, że zapada się i zapada, aż zamknął oczy. Dorożka już jechała, mężczyzna na koźle nie spytał, dokąd jechać, jakby go znał. Gottfinger zaciekawiony, gdzie go zawiezie, nie otwierał oczu. Nie chciał nic widzieć po drodze. Nie chciał widzieć zburzonych ulic chrześcijańskich, by jego oczekiwanie nie rozładowało się. Chciał oszałamiającego, na całe życie wrażenia. Chciał cierpieć. Pokłócił się z ojcem i braćmi przed wyjazdem do Palestyny. Nie puszczali go. A teraz nie żyją. Niemożliwe, żeby wśród ruin stał jeden dom i tam czekali na niego, marnotrawnego syna, który uniknął śmierci. Dorożka długo trzęsła się, podskakiwała, kołowała, chwilami wydawało mu się, że jedzie bokiem lub tyłem, słyszał tramwaje, ale ich dźwięk był obcy. Gottfinger domyślał się, że dźwięczą w pustce. Czyżby miasta nie było? Tylko ulice? Czuł się jak zakładnik czy parlamentarzysta wieziony w niewiadome miejsce z zawiązanymi oczyma. Ktoś bardzo blisko, prawie do ucha, powiedział czystym polskim akcentem, jakiego dawno nie słyszał: „Patrz, oplotło nas babie lato". Dorożka wreszcie stanęła. Nie wiedział, czy koń nie chciał iść dalej, czy zatrzymał ich zator. Dorożkarz nie odzywał się. Gdy trwało to dłużej, Gottfinger powiedział: — Miła szesnaście. — Tam nie ma żadnego numeru. Ulic nie ma. — Jak to? Miłej nie ma? — Nie wiem. Tam nikogo się nie wozi. Tam nikt nie mieszka. Dojechałem najdalej, gdzie się da. Gottfinger otworzył oczy. Wzrok z przyzwyczajenia skierował się na wysokość domów, napotkał pustkę. — Gdzie jesteśmy? — wykrzyknął. 255 Nigdzie nie jesteśmy. To nazywali placyk Me- jera. Pan jest w błędzie! Poznałbym ten placyk. — W porządku — odrzekł dorożkarz. Gottfinger zapomniał o „strasznym przeżyciu", na które się szykował. Kłótnia z dorożkarzem, płacenie (dał mu za dużo, specjalnie, by okazać — ale co?), wynoszenie walizek, to, że znalazł się z nimi w pustce, wytrąciło go z równowagi. Poczucie obcości wzmogło się, gdy dorożkarz odjechał. Nie trzeba było się z nim kłócić i zwalniać go. Do horyzontu, gdzie majaczyły budynki dalekich dzielnic, roz~ciąga!a się pustynia, pagórkowata, o płowym odcieniu. Przed nim otworzył się do polowy za- i sypany gruzem placyk, który przez to przybrał trój- f kątny kształt, W środku placu był kiedyś ogródek za | żelaznym ogrodzeniem. Poskręcało ozdobne sztachety, f Krzewy uschły od pożaru. Gorąco. Wygładzona do F śliskości kostka odbijała światło i wydawała się nie- | bieska. Spomiędzy niej wyrastała szorstka, wysoka trawa. Szyny tramwajowe rozdzielały się tu. Zwrot- | nica została, jak ją nastawiono, przygotowana do skrętu w lewo. Tory nikły pod gruzami. Słupy trakcyjne jakaś potworna siła przygięła w ironicznym ukłonie. Latarnie ścięte na jednej wysokości z drzewami. Pnie drzew były pełne, słupy latarń puste w środku. Słup ogłoszeniowy podziurawiony, jakby rozstrzelano tu tłum ludzi. Resztka plakatu, zżółkła od deszczu i po-nadpalana, zdawała się ostatnim ratunkiem, wskazówką, gdzie szukać braci. Zachowały się trzy słowa po niemiecku: ,,w razie zaś..." Gottfinger wczytywał się w nie, jak w słowa objawione: „na pewno je czytali na tym słupie" — myślał. Drugi człowiek pojawił się w bezludnej pustce. 256 Wyszedł z ruin. Gottfinger pomyślał, że może to być bandyta. Był młody, rosły, w białych tenisówkach, marynarce z samodziału w kolorze śliwkowym i w jedwabnym amerykańskim krawacie, na którym namalowana była kobieta. Chciał ukazać, jak przyjazne ma zamiary, bo z daleka się kłaniał i uśmiechał. Ej, czy to nie żydowska elegancja? Coś znajomego było w tym chłopaku. — Poniosę panu walizki — zaproponował. — Jakim sposobem? — spytał Gottfinger, ponieważ zauważył, że prawy rękaw marynarki młodego mężczyzny włożony jest w kieszeń. Ale chłopak złapał lewą ręką uchwyty obu waliz i uniósł je lekko: — Mam wielką siłę w tej ręce. Mam siłę trzech rąk w jednej. Wyrabiam ją codziennie. — Stracił ją pan w walce? — spytał Gottfinger. — Mama namawia mnie, żeby tak to przedstawiać, to dostanę rentę. — A jak było? — spytał uprzejmie Gottfinger, nabierając nadziei, że chłopak mu się przyda. — Przed wojną obciął mi tramwaj. Czepiłem się, a to była porządna linia, elegancka. Konduktor uderzył mnie szczypcami do biletów w dłoń, którą się trzymałem, i zsunąłem się. Gdzie idziemy? — Na róg Miłej i placyku Mejera. — Tu pan jest, dokładnie tu pan stoi. — Przeżyłem tu dwadzieścia pięć lat życia. Tu był stragan mojej matki. — Przysięgam, tędy szła ulica Miła — wskazał łońcuch niskich pagórków — niech pan sobie dobrze przypomni — odszedł kawałek i pokazał zwrotnicę. — Tu był przystanek. Przesiadka na Żoliborz lub na Powązki. Było ciemnawo, bo naokoło stały wysokie domy, a teraz jest jasno i pusto. 257 17 — Lato bez wakacji Gottfinger poszedł na środek placyku: — Zaczyna mnie pan przekonywać. Gdy pchałem wózek ojca, patrzyłem w ziemię, pochylony od wysiłku. Poznaję tę klapę z napisem „Białogon". Ojciec mój, Jonatan Gottfinger, mówił: „Patrz, nawet z ziemi woła do ciebie Żyd, to firma niejakiego Star- kiego". — Gdzie dalej idziemy? — spytał bezręki. — Miła szesnaście, niech pan prowadzi. — Musimy obejść naokoło. l To, co zostało z domniemanej ulicy Miłej, nikło | jak rzeka podziemna pod ruinami. Bezręki ruszył przo- * dem, niosąc walizki, jakby mieli się wprowadzić w ruiny. „Gdyby teraz rzucił się w znane sobie rozpadliny i ścieżki, walizek nigdy bym nie odzyskał" — pomyślał Gottfinger. Szli ostrożnie silnie nachylonymi usypiskami, piarg usuwał im się spod nóg. Ruiny były ruchome, coś się jeszcze w nich waliło, jak dwaj sza- | leńcy weszli na gzyms, który dawniej szedł wzdłuż-l drugiego piętra, a teraz znajdował się metr nad usypiskiem, i przesuwali się krok po kroku. Usypisko sięgało dna piwnic rozwalonych wybuchem. Gottfingero-wi kręciło się w głowie. Nie mógł iść dalej. Bezręki doszedł do końca gzymsu, postawił walizki, zawrócił po niego, podał mu rękę, przeprowadził, wziął walizki i zaczął wspinać się na najwyższe wzniesienie. — Tu kilka wysokich domów zwaliło się w jedną stronę. Tak poszedł wybuch — wytłumaczył bezręki. Na szczycie zatrzymali się. Bezręki postawił walizki. Gottfinger zobaczył, jak wielka jest przestrzeń ruin. Płowy płaskowyż pocięty jarami ciągnął się do horyzontu, a tam majaczył drugi wyższy krąg ruin — wypalone domy. Gottfinger domyślił się, że to były 258 polskie ruiny. Żydowskie były otoczone nimi jak Jerozolima raz jeszcze zburzona, w nowym, nie napisanym rozdziale Pisma Świętego. — Biblijne miasto — powiedział Gottfinger. Bezręki milczał. — Ja żyję, a oni nie żyją. Dlaczego? Jak to wytłumaczyć? Tamten znów nie odpowiadał, ale Gottfinger pytał dalej: — To jakiś znak dla mnie? Co ja mam zrobić? Jak to odczytać? Bóg ma niewyraźny charakter pisma. — Może Bóg nie wtrącał się w pańskie sprawy? — odezwał się bezręki. — Panie, pan mówi jak Żyd. Jak pan się nazywa? — Anioła. Matka była służącą u doktora Majente na Krochmalnej. Tam się chowałem. Majente używał mnie jako gońca. Doktor Majente niepokoił się o pacjentów i wysyłał mnie do tych, co nie mieli telefonów, bym dowiadywał się o ich stan. — I co było z panem? — Jak zrobili getto, matka chciała zostać u doktorostwa, ale doktor nie chciał nas brać na swoją odpowiedzialność. Matka powiedziała: to wezmę najmłodszą Irusię na stronę aryjską, ale i na to doktor Majente się nie zgodził. „Nie będziemy się rozdzielać. Niemożliwe, żeby jeden naród chciał zabić drugi naród" — powiedział doktor. — Była hierarchia śmierci. My weszliśmy wyżej. Was tylko co dziesiątego zabijali — przerwał Gottfinger. — Panie Gottfinger, wy byliście na śniadanie, my byliśmy na obiad. — Ale obiadu nie było. 259 T — Panie Gottfinger, to nie jest ładnie się targować i wykłócać o umarłych i podbijać cenę. — Ma pan rację. Nasze powstanie stało się częścią waszego, jakie prowadzicie od dwustu lat. Wszyscy polegli. Z tego powstał Izrael jak krew z krwi, kość z kości. Jedyne zwycięskie powstanie. Setki lat gościliście nas na swojej ziemi, a teraz my zapraszamy. Mamy żydowskie chłopstwo, żydowskie wojsko, żydowskich podchorążych. Żydzi byli zawsze odważni, bo mieli odwagę okazywać się tchórzami. Znosili szyderstwa, śmiech, bicie. Goje nie rozumieją takiego bohaterstwa. — Jeśli chodzi o takie rzeczy, panie Gottfinger, mniej są mi zaane. Dalej były ogromne nie rozbite bloki muru. Trzeba było się na każdy wspinać i schodzić z najwyższą ostrożnością. Potem wielopiętrowa ściana ułożyła się płasko i Anioła i Gottfinger szli wygodnie. Z Gottfin-gera lał się pot. Dalej krajobraz znów się zmienił. Wielki krater od czegoś, co wybuchło pod ziemią, prawdopodobnie pod wpływem pożaru, zmusił ich do obchodzenia między obnażonymi zbrojeniami, zaczepiali ubranie i kaleczyli się o żelastwo. Nigdzie nie było śladu ulicy. — Tu był pana dom — powiedział Anioła i postawił walizki. — Mnie tego nie mów, człowieku. Nie nabierzesz mnie. Ale ja ci i tak zapłacę. — Panie Gottfinger, gdzie wychodziły okna mieszkania pana rodziców? — Gdzie wychodziły? Co za pytanie? Na ulicę Miłą. — Co pan widział przez ?' ?:' — Co mogłem widzieć? Kar^u :.;oę naprzeciwko. 260 — Moim zdaniem była to kamienica numer siedemnaście. Po obu stronach bramy miała stalowe pachołki w kształcie grubych postaci. One zapobiegały, by wozy nie zahaczały o bramę. Widzi pan, tam wystaje głowa pachołka. A tu my jesteśmy, czyli w miejscu pana domu. Na sekundę Gottfinger nabrał nadziei, że jego brat Józef żyje, że Anioła go spotkał i Józef mu opowiedział o pachołku. Ten pachołek jak we śnie, którego potworność polegała na niemożności obudzenia się, był jedynym ludzkim kształtem, cieniem, przypomnieniem wszystkich, którzy tu żyli. Brat Józef był niski i gruby, miał małą głowę. „Pachołek od bramy" — tak go przezywał Gottlieb i teraz nie mógł paść na kolana i prosić o przebaczenie. Zsunął się w dół i ucałował żelazną część pachołka, która w oczach dzieci była głową. Ręka Gottfingera zagłębiła się w ostrym pyle pochodzącym ze zmiażdżonych cegieł. — Sądzi pan, że ten pył może pochodzić z mojego domu? — Może pochodzić. — To biorę go — Gottfłnger wyjął chusteczkę, nabrał garść, nasypał, związał węzełkami trzy rogi. — Dawniej Żyd nigdy by tak nie zrobił — rzekł Anioła. — Chyba że na sprzedaż. Gottfinger modlił się chwilę, po czym wstał. — Przeżegnaj się po swojemu — powiedział do Anioły. — Kiedy mam tylko lewą rękę, a lewą nie wolno — odrzekł Anioła. , — To pan się nigdy nie żegna? — Nigdy. — Tam pod ruinami ktoś może żyć i nie wie, że wojna się skończyła. 261 T — To się nie dowie i my się o nim nie dowiemy, bo zwały gruzu odcięły go na zawsze. Niech pan posłucha tej ciszy. — Myślisz zwyczajnie. Żydom potrzebne jest inne myślenie. Czy pamiętasz składy Bromsteina? — Jakżeby nie? — Ile tam było pięter pod ziemią? — Nie wiem. — To wiedział tylko Bromstein. To była kamienica idąca w głąb ziemi, żelazna winda szła w dół i ziemia ją pochłaniała. Jeśli zawodowo trudnił się składowaniem, to nie pomyślałby, żeby przechować samego siebie? Był bogaczem. Wielu nie opłaciło składowego i to przechodziło na jego własność. Może mieć na szóstej kondygnacji pod ziemią zapasy jedzenia na pół wieku, ciekły tlen, paliwo, studnię głębinową, a nawet być podłączony pod elektryczność miejską. — Widać by było dym. — Nie są tacy głupi. Mają system wentylacyjny. Przecież moi bracia, ojciec mogli zdobyć się na taki bunkier. Trzeba zacząć wielką akcję ratowniczą, zebrać kapitały na całym świecie. — Tereny zostały upaństwowione. — To wydzierżawimy ten teren, dostaniemy prawa do wszystkiego, co jest pod ziemią. Znasz teren, będziesz drążył te góry. Dostaniesz maszyny. — Już o mnie mówią, że rozkopuję w nocy ruiny w poszukiwaniu złota. To ostatnie chwile getta. Rząd postawi tu największe osiedle na świecie. Anioła chwycił walizki i wykorzystując szynę konstrukcyjną jako most przeszedł nad głębokim parowem, a za nim podążył Gottfinger. Miła znów wypłynęła z ruin. — Poznaję, poznaję — zawołał Gottfinger. Ucichł, 262 słuchał. — Co to za dźwięk? — spytał z odcieniem nadziei. — Świerszcze. Masy ich przywędrowały z pól. Są noce, że aż huczy. — Chodzisz nocami? Chciałbym, żebyś mi pokazał jakąś piwnicę. Anioła wrócił do poprzedniego tematu. — Raz — zawahał się — gdy szedłem nocą, widziałem na rosie ślad, coś pełzło czy nie pełzło? Jest tu nowy gatunek zwierząt, mieszaniec zająca ze szczurem. — Tfu, nie mów. — Lichtensteinowie w Mińsku Mazowieckim wyszli ze skrytki przed paru dniami. Ukrywał ich grabarz Bombiński. Powiedział im, że Hitler zwyciężył, w Rosji car obwołany, Anglia się poddała, Ameryka oblężona przez Japonię. Na Palestynę Niemcy rzucili wielką bombę i żaden Żyd nie przeżył. Od zwycięstwa Hitlera Lichtensteinowie płacili podwójną stawkę. W schowku było ciemno, nie wiedzieli, kiedy dzień i noc, nie wiedzieli, jaki rok. Bombiński mówił im, że jest już rok 1950 i za ten rok też pobrał pieniądze. — Skąd pan to wie? — Każdy, kto tu przyjdzie, opowiada. Ja opowiadam następnym. — Za pieniądze? — Niektórzy płacą, by im nie opowiadać. — Ja się nie boję. — Pani Faja Beryngerówna o wyglądzie mocno żydowskim uciekła, gdy zamykano getto w Kielcach. Zarzuciła na siebie ludową zapaskę, ale to była zapaska łowicka. Żydówka w łowickim stroju w Kielcach! Ale przedostała się do ludzi zaufanych, państwa Ko-zubkiewicz. A oni nie wpuścili jej za próg. Ogarnęła 263 ją rozpacz, że się na tych Kozubkiewiczach zawiodła. Miała z sobą nóż. Postanowiła, że jak zaczepi ją szmal-cownik, zgładzi go. Poszła na skwer, weszła w krzaki i podcięła sobie żyły. Przechodził mężczyzna, zobaczył na ścieżce płynącą krew. Na własnych plecach zaniósł ją do szpitala. Tam ją uratowali i ukrywała się u pielęgniarki. Ale nie miała chęci do życia przez to, że tak zawiodła się na tych Kozubkiewiczach. Aż pielęgniarka przynosi wiadomość, że gestapo przywiozło postrzelonego człowieka, trzyma pod strażą i każe leczyć, bo ma być porządnie rozstrzelany. To był ten Kozubkie-wicz. Przechowywał pięcioro Żydów w skrytce. Nie mieli kanalizacji. W nocy Żydzi wychodzili do wygódki. Sąsiad podejrzał, miał jakiś przedwojenny zatarg z Kozubkiewiezami, więc wydał ich. Gdyby Faję wpuścili, już by nie żyła. Wróciła jej chęć do życia. Postanowiła, że jak przeżyje, niesłuszne posądzenie odrobi tak, że wszystkim będzie o nich mówiła. Inni Żydzi przyszli w trzy osoby do znajomych ukrywać się. Mija jedna noc, druga, trzecia, tydzień, dwa, a tu jedni i drudzy nie śpią. Wreszcie ci Polacy mówią: „Oszalejemy z bezsenności, mamy sen równolegle z jawą", i wypędzili Żydów. Żydzi poszli, a tych ogarnęła rozpacz, że ich wypędzili i wyszli na miasto ich szukać. Po ruinach, po ogródkach działkowych. Znaleźli ich po trzech dniach w opuszczonej fabryce, przeprosili i zabrali z powrotem. — I spali jakoś? — Chyba. — I przeżyli? — Byli tu razem modlić się. Anioła postawił walizki i podniósł głowę: — Tu był dom — wskazał miejsce na niebie, przez które płynął biały obłok — na siódmym piętrze 264 na balkonie pojawiła się młoda Żydówka z dzieckiem na ręku. Miało oczy zawiązane chusteczką. Gdy skoczyła, czuło się bezpieczne, było w jej ramionach, może tylko dziwne było mu czuć, że leci. — Anioła, kim ty jesteś? — Przewodnikiem ruin. Tak nazwał mnie pan Ringer, śpiewak z Nowego Jorku. W pierwszy dzień po wejściu Rosjan przeszliśmy z mamą przez lód. Tylko my poszliśmy w stronę getta, bo jedni tu mieszkaliśmy dawniej. W gettcie było widać samotny dom. Do niego szliśmy. Był pusty od góry do dołu. Zawalony papierami. Mama bała się zająć pokój na piętrze, wybrała suterenę, wzdłuż której idą rury z kotłowni. Napaliliśmy papierami i poczuliśmy ciepło. Ten dom ocalał, bo tu była komisja likwidacyjna getta. Kilka dni potem już był administrator. Miał się wprowadzić u-rząd. Administrator nie chciał sobie robić kłopotu z wyrzucaniem nas. „Potrzebujemy ludzi, powiedział — pani będzie palić w kotłach, a ty, młody, będziesz stróżem". — To z matką sami mieszkacie w całym gettcie? Tu, gdzie było trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi? — Nas dwoje. I ciągle ludzie nas straszą. Jak możemy tu żyć? Czy wypada mieszkać w takim miejscu? Obrażamy umarłych. A może jest im lepiej, że jest tu ktoś żywy? Panienki z administracji nazywają mnie „Anioła stróż", bo mówią, że pilnuję tych wszystkich umarłych. Wszyscy urzędnicy uciekają stąd o trzeciej, biegiem. Na naszym oknie są doniczki i kwiaty, zasłaniają wszystko. Matka boi się, że ktoś mógłby zajrzeć. — Jakiś Żyd? Nieżyjący? — Matka śpi w dzień. — A ty, Aniele, czekasz na bogatych Żydów na placu Muranowskim? 265 — Jest, jak pan powiedział. Czasem mija trzy dni, tydzień i nikogo nie ma. Dorożkarze przywożą tam i zostawiają, bo dalej nie można jechać. Można też podejść do nas na Stawki. Dziewiąte okno sutereny jest moje. Nie trzeba się schylać, jeśli kto z pana znajomych przyjedzie. Wystarczy końcem buta pokopać w okno. Lekko, by nie rozbić szyby. W Warszawie najtrudniej jest o szkło. — Podsyłać ci klientów? — Bardzo pana proszę. Ja jeden wiem, gdzie co było. Mam oznaczone miejsca, gdzie stały synagogi. Mogę pokazać, gdzie był bunkier Anielewicza i skąd Stroop wydawał rozkazy. Możemy przejść drogą Kor-czaka od szkoły do rampy. Z tej rampy odjechali wszyscy. — Prowadź mnie tam. Skręcili na dno wąwozu. Rosły tu bodiaki, osty, łopiany, a spod nich wyzierała inna flora; rdzawa, przeżarta ogniem i rdzą, sprężyny tapczanów, drzwiczki od pieców, klamki, haczyki, zasuwki, żyrandole, werki zegarów. Jeden miał wskazówki. Wskazywały za dziesięć szóstą. O tej porze matka budziła Gottiin-gera, by biegł po bułki dla ojca. Gottlinger zadrżał. — Szósta za dziesięć — wykrzyknął Gottfinger, mimo że było wczesne popołudnie. — Stój pan — zatrzymał Anioła. — Gdy dowiedziałem się o zagładzie, czułem się i ja zgładzony, jakby i mnie nie było. Teraz wiem, co robić. Całe przyszłe życie stanęło mi przed oczyma — odezwał się. — Wierzę panu — odrzekł Anioła, zatrzymując się. — Widzę nawet krzaki róż przed moją rezyden-cją w Kalifornii. Pokazałeś mi żelaznego pachołka. Brat zemścił się za to porównanie. Gdy opuszczałem dom, nazwał mnie „dzikim pędem, który wytnie ogrodnik". Ojciec dodał, by mnie pognębić, że jeden taki pęd już został wycięty i rzucony w ogień. Wyjawił tajemnicę. Wtedy mnie nie obeszła. Nie myślałem o tym do dziś. Przed tamtą wojną moja ciotka wyczytała w żydowskiej gazecie, że Żyd z Ameryki zaprasza pobożną młodą Żydówkę ze Wschodu. Pojechała wbrew woli dziadka. Nigdy nie dała znaku życia. Jestem bardziej samotny niż jakikolwiek człowiek na ziemi. Miałem liczna rodzinę i rzuciłem ją, a potem straciłem. Jadąc tu nie wiedziałem, że ocalenie moje było tak wielkie. Raz już przeszedłem ucho igielne i muszę przejść drugi raz. Jak inni pragną się wzbogacić, tak ja pragnę odnaleźć ten dziki pęd. Naród żydowski nieraz odradzał się z takich dziczków, bo dobry pień, dający owoce, szedł w ogień rozpalony przez wrogów. Ciotka na pewno ma córki, wnuczki. Jedną z nich wezmę za żonę. Tak połączymy się, wyklęci. Znaleźli się na ulicy o niewiadomej dla Gottfin-gera nazwie. Mogła to być Inflancka, Stawki, Mura-nowska. Została z niej tylko jezdnia. Ruch był mały. Czasem przejeżdżały riksze wiozące rupiecie, których nie opłacało się przewozić. — Będziemy szli środkiem jak oni — powiedział Anioła. — Wszyscy przeszli tędy. To ostatni odcinek drogi. Zbliżyli się do ogrodzenia z siatki. — Tą bramą wchodzili na tereny stacyjne — Anioła postawił walizki, uchylił bramy i wpuścił Gott-fingera, po czym bramę zamknął. Napis na małym budyneczku głosił „Warszawa Gdańska". Przekroczyli tory i znaleźli się na rampie. Była zbudowana z betonu, obramowana stalowymi kątownikami, które mia- 266 267 T ły zapobiegać kruszeniu się betonu na krawędziach. Niedawno musiano przywozić tu węgiel. Gottfinger doszedł do końca peronu i wychylił się. — Tylko tyle? — spytał. — Tylko tyle — odpowiedział Anioła. — Boże, miej nas w swojej opiece — powiedział Gottfinger, a Anioła na dźwięk imienia Bożego pochylił głowę. — Stąd dalej odchodzą pociągi? — Tak. Dalej jest dworzec osobowy. Gdzieś się odjeżdża, ale gdzie, nie wiem. — Nieś tam walizki. Gottfinger ogarnięty był już innymi myślami, machinalnie sięgnął do kieszeni i wyjął portfel. Anioła powstrzymał go gestem: — Panie Gottfinger, pan odnajdzie rodzinę, pan się wzbogaci. Wiem to na pewno. Wtedy przypomni pan sobie ten dzień, mnie, i zrobi pan, co będzie uważał za dobre. Anioła chwycił walizki i ruszyli wzdłuż torów ku dworcowi. W oddali nad pustynią ruin drgało przegrzane powietrze i Gottfinger czekał, że ukaże się fatamorgana: jego dawne miasto. Spojrzenie Ziutki Dziadkowie przygotowali wyjście Ziutki na następny dzień rano. O szóstej powinna przejść granicę getta na Dalekiej. Była spokojna, ale czuła, że leciutko drży. Ubrała się w dwa swetry i czekała nadejścia poranku. Wiedziała, że nie zobaczy dziadków. Tylko jedno z nich trojga można było ratować. Dziadkowie zdecydowali, że ją, i musiała usłuchać. „Jeśli przeżyję wojnę, jak to będę znosiła?" — myślała. Przed świtem Niemcy zamknęli getto i rozpoczęli największą z dotychczasowych wywózkę. Blokady zaczęły się od przeciwnej strony dzielnicy. Ziutka odetchnęła: pobędzie jeszcze z dziadkami, w domu. Ten dzień zapamiętała jako szczęśliwy. Wolałaby, żeby tak zostało. Bała się obcego miejsca, nieznajomych ludzi, wśród których miała żyć. Nazajutrz policja wypędziła wszystkich mieszkańców ich domu. Pognano ich na plac koło składów kolejowych. Ogromna kolejka prowadziła na koniec placu do baraków przy rampach. Dziadkom nie pozwolono w niej stanąć, zniknęli nagle, nie wiadomo 269 gdzie. Nawet w tej kolejce znalazł się młodzieniec, który zapytał Ziutkę: „Jedziemy razem?" Babka powtarzała Ziutce: „Nie wiesz, jakie masz oczy. Kiedy przeglądasz się, zachwycasz się sobą, twoje oczy tracą blask. Ale patrząc na innych powinnaś powściągać spojrzenie". Przed nią stała kobieta z trojgiem dzieci: „Jeśli panią wyselekcjonują z nimi, pani się nimi zaopiekuje?" — błagała ją. „Nie — myślała Ziutka — nie będę z tymi dziećmi nigdzie jechać". Poczuła, iż zależy jej na życiu straszliwie, bardziej niż komukolwiek z tych, co stali przed nią i za nią. Wiedziała, że jeśli przeżyje, będzie szczęśliwsza niż ktokolwiek z nich. Co chwilę posuwała się o krok. „Jeszcze czas. Muszę coś wymyślić". Im było bliżej, tym kolejka szybciej topniała. Teraz Ziutka znalazła się przed stojącym pod gołym niebem biurowym stołem. Był poplamiony czerwonym atramentem. Przeraziła się: nie było na nim żadnych papierów, tylko poduszka z tuszem i pieczątka. Siedział za nim Niemiec w kapeluszu. Wyciągnął rękę po kartę Ziutki. Chcąc porównać twarz Ziutki ze zdjęciem, podniósł oczy. Wtedy spojrzała na niego tak, by zdał sobie sprawę, że jeśli wyśle ją do gazu, nie zapomni jej wzroku nigdy. Niemiec opuścił oczy, sięgnął po pieczątkę, z całej siły przycisnął ją do karty i polecił Ziutce gestem ręki, by skierowała się na prawo. Przeczuwała, że dziadków nie ma, ale zachowywała się, jak gdyby byli. Stanęła pod drzwiami i nacisnęła dzwonek. Dopiero gdy nikt nie otwierał, wyjęła klucze, włożyła jeden z nich w zamek i próbowała przekręcić, mimo iż wiedziała, że wychodząc, zgodnie z rozkazem niemieckim, zostawili dom otwarty. 270 Mieszkanie witało ją puste, jasne, odświętne. „Przecież wrócą. Musi stać się cud — myślała Ziutka i czekała na powrót dziadków. — Ucieszą się, że mieszkanie nie jest splądrowane". Trzeciego dnia wywózka się skończyła. Po zupełnej ciszy zorientowała się, że z całej kamienicy tylko ona wróciła. „Gdybym tu została — myślała — dziadkowie gniewaliby się na mnie". Wyjęła aryjskie papiery spod klepki w przedpokoju, zamknęła mieszkanie i skierowała się ku Dalekiej. „Czy możliwe, by ten przekupiony policjant miał wartę i by dotrzymał umowy?" Przejście nastąpiło tak zwyczajnie, błyskawicznie, że nie wiedziała, kiedy znalazła się za murem. Cisnęła klucze od domu w krzaki i szła w stronę, gdzie była ulica z pewnym adresem, który umiała na pamięć. — Spójrz tak — poprosiłem, gdy opowiedziała mi tę historię. Miałem przed sobą jej oczy, krótkowzroczne, brązowe, o niewyraźnych granicach tęczówek. Chciałem zobaczyć w nich tę moc, doświadczyć jej na sobie. Nie chciała tego, opuściła powieki. — Okazało się, że straciłabym mniej, niż myślałam — powiedziała. — Więc tego życia tak zachłannie pragnęłam? Malutkiej kawalerki, gdzie mieszkam sama i gdzie, by usnąć, musze usypiać się smutną kołysanką dla dorosłych: dwoma niebieskimi kuleczkami. Poszłam do przyjaciół: „Ukryjcie mnie. Przechowam się u was jakiś czas" — prosiłam. Zgodzili się, ale to nie zdało się na nic. Cudowne ocalenie niszczy przywrócone życie. Staje się nadprogramowe, darmowe, do roztrwonienia. Przywołuję w myślach tego Niemca: „Czemu tak zdecydowałeś?" Miał mnie nie zapomnieć, a tymczasem to ja myślę o nim. 271 Niedawno Ziutka odebrała sobie życie, otwierając gaz. Od pewnego czasu zapowiadała: „Uruchomię sobie prywatną, jednoosobową komorę gazową". Przy łóżku leżało lusterko. Przed śmiercią się przejrzała. Ostatnią istotą ludzką, jaką widziała, była ona sama. Musiała pomyśleć: „Już siebie nie zobaczę". Patrzyła na siebie, ale jej wzrok nie miał siły, w którą dawniej wierzyła. Łato bez wakacji Sekundę, może dwie, siedział nad Wisłą w upale. Znalazł się w wodzie. Prąd go znosił, więc wyszarpnął się rozpaczliwie, aż obudził się. Notował dalej przerwaną myśl. Profesor zdążył odejść o kilka zdań. Patrzył w jego stronę długo, jakby wykładał tylko dla niego. W tajemnicy przed kolegami i wykładowcami pracował. Groziło za to usunięcie z uniwersytetu. Był nocnym korektorem w dzienniku. Szkołę przebrnął, uniknąwszy znajomości ortografii. Wypracowania układał tak, by ominąć słowa, których pisowni nie znał. W drukarni bezustannie, pośpiesznie szukał w słowniku prawie każdego wyrazu. Słownik był wytłuszczony jak talia kart podrzędnego szulera. Kolumny spóźniały się. Drukarze stali mu nad głową, to denerwowało go jeszcze bardziej. Do linotypisty przychodziła córka. W dwu termosach przynosiła mu kolację. Chorował na wrzód żołądka i nie mógł jeść zimnych potraw. Nawet chleb zagrzewał zimą na kaloryferze. Dziewczyna zjawiała się koło dziesiątej. To był najważniejszy moment nocy. Na zaczepki i propozycje reagowała uprzejmością. Trzymała wszystkich z daleka. 273 18 — Lato bez wakacji Tej nocy dziewczyna podeszła do okienka jego boksu i usiadła na stole metramparskim. — Kiedy pan sam napisze artykuł? — spytała przeniknąwszy jego ukryte pragnienie. — Wtedy inni będą się martwić o blady ortograficzne. Miała szeroko rozstawione oczy, podobna była do dziewczyny z etruskiego fresku zwanego „Paryżanką". Odeszła na chwilę i przyniosła mu kubek jarzynowego rosołu: — Musi pan wypić. Nic pan sobie nie przynosi do jedzenia. Zaobserwowałam to. Pan wie? Całą wojnę nie miałam wakacji, nie byłam na wsi. Marzyłam, że znajdę się na wyspie, w środku Wisły. Dotąd moje marzenie nie spełniło się. Rodzice nie ruszają się z miasta, a samej mi się nie chce. Czy pan by mnie nie zabrał? Umówili się na najbliższą niedzielę o ósmej rano na dworcu podmiejskiej linii kolejowej przy kasie numer jeden. Był to zaskakujący zwrot w jego życiu, jak obietnica, nagroda za stracony okres. Od dawna nie widywał dziewcząt. Koleżanki z roku traktowały naukę z powagą. Pragnęły zostać nauczycielkami i jeszcze w czasie studiów wyjść za mąż. Patrzyły na niego z pogardą, bo zasypiał na wykładach. Nad ranem z soboty na niedzielę przyszła najwyższej wagi wiadomość. Trzeba było zrzucić wszystko z pierwszej kolumny. Opóźnienia narastały lawinowo, przerażająco. Biegł na dworzec przywołując słowa trenera z czasów szkolnych: „odbicie, lekkie dotknięcie ziemi, odbicie". Gdy wpadł, miała już bilety powrotne dla nich obojga. Z góry wiedziała, że wszystko między nimi będzie dobrze i będą razem wracać? — Nie wiedziałam, dokąd pojedziemy, więc kupiłam do końcowej stacji. 274 Dzień był piękny, zapowiadał się upał, ściany wykopu, w którym umieszczono dworzec, rzucały cień na perony. Było tu chłodno. Nadjechał nłebiesko-żół-ty pociąg, prawie pusty. W wagonie, do którego wsiedli, okna były pootwierane. Gdy przejechali tunel, pociąg przyspieszył. Gorące powietrze napłynęło do środka. Pęd szarpał włosami, napawał uczuciem radości. Wystawili głowy na zewnątrz, by doznać tego jeszcze silniej. Wysiedli na stacji nie spojrzawszy na jej nazwą. Czuło się Wisłę, jak czasem z oddali napływa zapach morza. Błękit nad rzeką wydawał się rozrzedzony, pierzaste chmurki porozciągane na wielkich wysokościach czyniły niebo podobnym do widywanego na włoskich obrazach późnego średniowiecza. Czego ta dziewczyna chce? Czy śmiałe zaproszenie, szukanie bezludnej wyspy na środku Wisły przesądzają o tym? Czy w tej okolicy będzie wyspa? — niepokoił się. Panienka pozwoliła się wziąć za rękę, szli tak chwilę, po czym oswobodziła dłoń delikatnie i stanowczo. Minęli pas letniskowych willi, zasiedlonych lokatorami, którzy nie znaleźli mieszkań w Warszawie. Dalej ciągnęły się zdziczałe, opuszczone ogrody i wreszcie weszli w strefę łąk i pastwisk poprzedzielanych płotami z drutu kolczastego. Słońce stało wysoko, gdy znaleźli się na brzegu rzeki. Poziom wody był niski i wysp wynurzyło się setki. Ujrzeli wyspę, jakiej chciała, rozległą, zarośniętą drzewami. Dziewczyna, której imienia nie znał, zdjęła sukienkę. Pod nią miała kostium kąpielowy, dwuczęściowy, biały. Trochę się zawstydziła, bo miała duże piersi, więc pędem rzuciła się w dół. W jednym miejscu było głębiej, silny prąd, dziewczyna straciła równowagę i musiała chwycić się jego ramienia. 275 Obeszli wyspę. Nigdzie nikogo. Tylko im chciało się iść tak daleko. Usiedli nad wodą. Przed oczyma mieli pędzącą rzekę. Suchy wiatr przynosił zapach wierzb, mułu i przegrzanego piasku. Wziął ją za rękę. Rozchyliła jego palce. — To ja powinnam cię wziąć za rękę — powiedziała i łagodnie objęła jego dłoń swoją. — To najgłupsza rzecz, gdy dziewczyna proponuje chłopakowi małżeństwo. W mojej rodzinie nikt o czymś takim nie słyszał. W czasach niewoli egipskiej za podobną rzecz karano chłostą. Odpowiesz „tak" czy „nie"? Oddaję się w twoje ręce. Wybrałam to miejsce, bo tu nikt nas nie usłyszy. Pewnie nie wiesz, jak się nazywam. Maria Strachocka. Nazwisko jest kupione wraz z imieniem. Dobrze dobrane do tamtych czasów. Matka ukrywała się ze mną całą wojnę udając krawcową. Miała tak mało żydowski wygląd, że po wyzwoleniu dozorczyni powiedziała „dobrze wiedzieliśmy, że pani ukrywa żydowską dziewczynkę". Byłyśmy za ostrożne, tak że nie ujawniało się nasze uczucie, i wydawało się, że udajemy matkę i córkę. W niebezpieczne dni leżałam w łóżku. Udawałyśmy, że jestem chora na zakaźną chorobę. Czasem trwało to miesiąc. Potem od nowa uczyłam się chodzić. Teraz mają wypuszczać Żydów na Zachód. Ojciec mówi, że chcą, by nas było tu jeszcze mniej. Teraz wy jesteście zamknięci jak w gettcie i jest wam duszno. Szkoda zmarnować miejsce przy mnie. Pobierzemy się i wyjedziemy. Paryż, Wiedeń, gdzie chcesz. Tam przeprowadzimy rozwód. Zaprosisz mnie na obiad, a ja zapłacę. Wybrałam ciebie, bo jesteś jasny, aryjski. Niech taki będzie ocalony. Ojciec przebył wojnę daleko. W nocy szeptem opowiada: są za czy przeciw — wszyscy smutno skończą. Teraz ja ciebie przechowam, twoja żydowska żona. Rozumiesz, że 276 między nami nic nie może zajść, nawet gdybym była zakochana w tobie, inaczej moja propozycja zhańbiłaby mnie na całe życie. Dlatego przestań mnie całować w rękę. Zrozum mnie dobrze. Jesteś dla mnie narzędziem. Nie mam się komu wywdzięczać. Podczas powstania strop przywalił tych, którzy zdobyli nam fałszywe papiery, dyplom krawiecki i udawali klientów mamy. Może jestem pyszna i wyrachowana w swoim pragnieniu pozbycia się długu? Ale dzięki temu nie musisz być mi wdzięczny. Chcę być dla ciebie narzędziem Opatrzności, co cię wywiedzie z domu niewoli. Nie odpowiadaj. Dasz mi znać. Najpóźniej za tydzień. Nie mów o naszej rozmowie, nawet jeśli skorzystasz z tej możliwości i będziesz na Zachodzie. Takich rzeczy nigdy nikomu się nie mówi. — Dziękuję, dziękuję — powiedział i pod tym pozorem usiłował ją pocałować. Odpychała go. — Jeśli nie pozwolisz się całować — przekonywał ją — to dla mnie będzie upokarzające. — Jesteś głupi. Najpierw zdecyduj. Jak będziesz narzeczonym, też ci na nic nie pozwolę. Ty głupi wariacie! Nawet po ślubie ci na nic nie pozwolę. Mimo wszystko całował ją. Odwracała głowę. Całował ją w policzek, szyję, chciał jej odpiąć stanik. Zerwała się, zaczęła uciekać. Biegali wokół wyspy, przedzierając się przez łoziny, które ich biły po twarzach. — To miłe z twojej strony, że tak się zachowujesz. Ale nic z tego nie będzie. Może to dobrze, bo nie wiem, czybym nie robiła jakichś głupstw, a to mnie trzyma na dystans od ciebie. Pomyśl o mnie. Wiesz, co to jest dla dziewczyny? Oświadczam ci się w tajemnicy przed rodzicami. Nigdy by mi nie wybaczyli. Potem będę rozwódką. Ślub możemy wziąć w koście- 277 le. Matka ofiarowała mnie chrześcijańskiemu Bogu i ochrzciła mnie. — Przez Żydów straciłem wiarę. — Z naszej winy? — Przez to, że was mordowali. — Gniewasz się na Żydów? Czy na Boga? Bóg wyraźnie powiedział: odpoczywam, wy stwórzcie resztę. Od Boga nie spodziewaj się pomocy. On czeka na pomoc od ciebie. Wtedy zbliżysz się do Niego. A nawet ujmując to jak ty: jeśli wysłuchał choć jednej osoby, znaczy, że jest. Zapominamy, o co błagaliśmy Boga, i gdy nas wysłucha, nawet mu nie dziękujemy. Rano, gdy jest pusto, wchodzę do kościoła. Cieszę się wtedy, że żyję! Umiem się modlić, znam mszę lepiej niż zwykli katolicy. Pytałam Boga, czego chce ode mnie. Wtedy przyszedłeś mi na myśl ty. „Czy ją pokocham? — myślał. — Można kogoś pokochać za jego dobroć? Jak wielkim skarbem mogą być takie małe, zaradne Żydóweczki o dużych piersiach! Może teraz ona czeka na moje oświadczyny, że powiem coś ważnego i uroczystego". Patrzył, jak zbierała gałęzie i rozpalała ognisko tuż nad wodą. Słońce było w zenicie. W jego świetle płomień ciemno odbijał się na powierzchni rzeki. Otworzyli wino z wiśni. Tylko takie wtedy sprzedawano. Miała kanapki, malutkie, pozawijane w papier, każda oddzielnie. Odwijali, jedli, papierki rzucali w ogień. — Kupimy sobie kiedyś tą wyspę — powiedziała. — Wyspy na Wiśle znikają. Tu będzie największa głębia — odrzekł. Spytał, czy pozwoli mu popływać. Prąd porwał go gwałtownie. Dziewczyna krzyknęła. Rzeka odniosła go daleko. Nie mógł jej pokonać, wrócić pod prąd. Szedł brzegiem. Widział dziewczynę z wysoka, w dole, samotną w wielkiej pustce, patrzącą 278 w miejsce, gdzie zniknął jej z oczu. Szedł ku niej, jedynej istocie ludzkiej w tej przestrzeni. Położył się tak, by mieć twarz na słońcu. Pozwoliła mu oprzeć głowę o jej kolana. „Co ja robię? Najpierw pływałem, teraz usypiam" — zdążył pomyśleć. Nic nie mógł poradzić przeciw sile snu. Gdy się obudził, wydawało mu się, że jest w drukarni, poprawia wiadomość, która przyszła w ostatniej chwili. „Dziś w Panmundżon (Korea) podpisano porozumienie o zawieszeniu broni..." Nie mógł znaleźć ukrytego błędu i to go obudziło naprawdę. — Długo spałeś — powiedziała Maria — musimy szybko wracać. Słońce schowało się za przeciwległy brzeg. Idąc usypiał. Prowadziła go jak dziecko, które wraca z dalekiego spaceru, w porze gdy normalnie już śpi. Jak przebył tak dużą odległość, nie zachowując nic w pamięci? Wiedział tylko, że są umówieni za tydzień w kawiarni na Nowym Świecie. Nie spytała, czy przyjmuje jej propozycję. To, że się umówili i że przyszedł do kawiarni, uznała za potwierdzenie z jego strony. Dla niego najważniejsze było się z nią spotkać. Namawiał ją, by znów pojechali nad Wisłę. ,— Wiesz, nie — odpowiedziała. — W każdym innym wypadku pojechałabym. A tak nie wypada. W dodatku martwię się, że nie powiedziałam matce o tobie. Po tym, co przeżyłyśmy, nic przed nią nie ukrywam. Patrzył na nią: „To moja narzeczona. Jestem zaręczony. Wcześniej niż ktokolwiek z roku". Musiał to sobie powtarzać, by w to uwierzyć. Wycieczka nad Wisłę była jedyną tego lata bez wakacji. Spotykali się z Marią w tej samej kawiarni, raz na tydzień, w południe, jak ludzie, którzy prowadzą inte- 279 resy. Ogłoszenie zaręczyn odkładali do momentu, gdy jej rodzice dostaną pozwolenie na wyjazd. — Sprzedaliśmy meble, zasłony, bielizną pościelową, serwisy, naczynia kuchenne. Mieszkanie jest nagie i puste. Sypiamy na pożyczonych materacach. Koczujemy jak przed czterema tysiącami lat — mówiła Maria. — Trzeba kupić tylko namioty. — To tak jak u mnie. Pracuję, aby mieć na wynajęcie pokoju i uniknięcie domu akademickiego. Nic tam nie ma, tylko książki i obraz przedstawiający anio-. ła, który kupiłem na bazarze. Chodź, to zobaczysz. — Dokąd trwa nasza umowa, jestem dla ciebie nietykalna. — To ją zerwę. Wtedy przyjdziesz? — Dokąd nie ujawnimy naszych zamiarów, możesz chodzić z inną dziewczyną — powiedziała i posmutniała. — Psujesz wszystko. — Gdybym cię nie lubiła, wybrałabym kogo innego. Wyjedziemy i wtedy okaże się, jak jest między nami. — Będę od ciebie zależny i będzie trudno się do ciebie zbliżyć. — To rozejdziemy sią i nigdy nie zobaczymy. Widywali się rzadziej. Nie miała dla niego wiadomości. Spotkał dawnego kolegę, który powiedział mu, że w budynku ich szkoły jest żeńskie liceum. Poszli zajrzeć do dawnej klasy. Odbywała się potańcówka. Brakowało chłopców i wpuszczono ich z radością. Bawił się z dziewczyną, która zapytała, czy nie udzielałby jej korepetycji. Zadzwonił do Marii, poprosił o spotkanie. Kawiarnia, gdzie się spotykali, była w remoncie. Chodzili tam i z powrotem Nowym Światem. Zapytał, czy mo- 280 że widywać się z tamtą dziewczyną. Zgodziła się. Powiedziała, że rodzice chcieli odkupić swoje meble. Ci ludzie zażądali trzykrotnie wyższej sumy. „Teraz powinienem ożenić się z nią. Jeśli mieliby jej nie wypuścić, tym bardziej powinienem to zrobić" — myślał. Chyba urosła, w dodatku nosiła buty na szpilkach. Żałował jej, dziecinnej, gdy szła boso, tupiąc po ścieżce przez łąkę nad Wisłą. „Widzisz, Żydzi nie chodzą boso, a ja potrafię" — powiedziała wtedy. Jej pod-malowane oczy przyciągały wzrok wszystkich. Patrzyły na niego bez dawnej radości i zdziwienia. Musiała oswoić się z myślą, że wybrała jego, prawie nieznajomego, a może ostatnio porzuciła tę myśl? Wyjechała piętnaście lat potem. Była mężatką i miała dwoje dzieci. Jej mąż zostawał w kraju. Nie było go wśród odprowadzających na Dworcu Głównym, na peronie numer siedem, skąd odchodził pociąg do Wiednia. Za to był on, jej narzeczony sprzed lat. Zobaczyła go w ostatniej chwili. Coś błysnęło w jej oczach — przecież była wolna. On się nie ożenił, ale nie z jej powodu. Obok nich zapaliło się zielone światło i pociąg powolutku zaczai przesuwać się przed oczyma odprowadzających. Maria z wielu rąk, które się do niej wyciągały, wybrała jego rękę. Biegł trzymając jej małą rączkę, chciał ją pocałować, ale pociąg nagle przyspieszył i rozerwał ich dłonie. Miąsko Mówił, że nie dąży do sławy. Czy nie dlatego, że mu jej brakowało? Miał wielbicieli, którzy „odkryli gc dla siebie". Dostawał listy stale od tych samych osób: wdowy wyleczonej z alkoholizmu, przedwojennego oficera, starych panien, bliźniaczek mieszkających z matką. Miał trzydzieści lat. Dyrektor teatru wpadł na myśl, że będzie dobrą reklamą dla teatru powierzyć mm rolę Hamleta. Jak jest wiek chrystusowy, tak trzy lata wcześniej jest wiek hamletowy. Powrót do Danii, wtedy właśnie. A gdzie on wraca? Do tomu Szekspira, który kupił w antykwariacie jako licealista. Były tam uwagi na marginesach, robione przez kolejnych właścicieli książki. Dodał swoje: „Głos ojca to nic innego jak plotki dworskie, aluzje, szepty za kotarami, raporty wiernych rycerzy". „Hamlet uświadamia sobie: musiałby zabić matkę. Jak żyć potem?" „Usunięcie matki i stryja da mu tron, którego Hamlet nie chce". „Pragnie spiętrzenia wydarzeń, które zmiotłyby ich wszystkich". W programie timieszczono jego zdjęcie na motocyklu „Harley" 998 cm. 282 „Hamlet na harleyu — pisał recenzent — raził pewnością siebie, obcą tej roli: gangster wraca do rodzinnego miasteczka, by pomścić ojca". Pojechał harleyem na ulubioną polanę. Siadł tyłem do motoru. Oszczędzał na niego od chwili, gdy zaczął pracować. Nie wziął nic do jedzenia. Przesiedział cały dzień. Przed powrotem do teatru ruszył ścieżką, gałęzie uderzały go po twarzy. W dziewiątym rzędzie spostrzegł dziewczynę. Wychylona do przodu, wkładała okulary. „Uległem złudzeniu, że wpatruje się we mnie" — myślał. Dochodził do lewego krańca rampy, dalej niż przewidział reżyser, i twarzyczka dziewczyny zwracała się za nim. Jaśniała w mroku sali, nie można było określić, czy jest wydelikaconą prowincjuszką, jakich już nie ma, laborantką, której urody dotąd nikt nie zauważył, czy uczennicą, ukrywającą przed wszystkimi swoją właściwą naturę? Coś dziecinnie nie dokończonego było w jej twarzy; oczekiwanie, gotowość; na co? — nie wiedział. Szekspir trzymał go długo martwego na scenie. Kiedy wpadł wreszcie do garderoby, cisnął miecz, zdzierał z siebie przemoczony od potu renesansowy strój. Zbiegł na dół. Szatnia była pusta. Jakiś mężczyzna oddawał lornetkę. Nieoczekiwanie przyłożył ją do oczu i spojrzał na niego. Wypadł na ulicę. Drobny deszcz przesuwał się falami. Stara kobieta zrywała przemokłe nekrologi ze ściany kościoła. Przeganiał widzów zaglądając im w twarze. Byli przestraszeni: skąd się wziął Hamlet, tu, w ulewie? Tylko jedna osoba, oddalająca się pustą ulicą, mogła być tą dziewczyną. Rzucił się biegiem mijając ją, stracił pewność, czy to ona, ale z rozpędu złapał 283 ją za rękę, przyciągnął. Chwyciła go drugą ręką, biegli chwilę razem, potem zawrócili. Na podwórku teatralnym za dekoracjami opartymi o ścianę było wejście. Wydawało się, że schody, z zamurowanymi drzwiami na każdym piętrze, nigdzie nie prowadzą. W miejscu gdzie się kończyły, prowadziły drzwi do mieszkania. Mały pokój w końcu korytarza zajmowali Starościńscy — sufler z żoną — do-zorczynią i szatniarką teatru w jednej osobie. Duży — dawniej salon dyrektora teatru — wiele lat był komuną, gdzie żyli aktorzy czekający na mieszkania. Teraz zajmował go on. Dziewczyna odezwała się. Miała wysoki dźwięczny głos, łamiący się na niższych tonach. Chciała ręcznik. Podał jej, zdjął marynarkę. Dalej ociekał potem. Dziewczyna wycierała głowę, przyglądając mu się w szybie obrazu. Widział jej twarz wyłaniającą się z ciemnozielonych przestrzeni leśnych. — Umiesz prześlicznie patrzeć — odezwał się. — To, co powiem — zaczęła — ułożyłam dawno, przetłumaczyłam na angielski i nauczyłam się na pamięć ze strachu, że zabraknie mi odwagi, by te słowa wypowiedzieć po polsku. Kocham pana. Jestem dziewicą. Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek pana poznam, ale postanowiłam, że oddam się tylko panu, kiedy pan zechce, i w miejscu, które pan wybierze. Kochałam pana od dzieciństwa. Zobaczyłam pana, gdy byłam w teatrze ze szkołą. Większość uciekła, teatr opustoszał. Była to pierwsza pana rola. Zrobiło mi się pana straszliwie żal. Patrzyłam na pana i chciałam, by pan patrzył tylko na mnie, chciałam zastąpić panu cały tłum. Pan mnie nie widział. Wiem, że pan ulegnie, bo nigdy by pan sobie nie darował odtrącenia mnie. 284 Zdjęła okulary i w miarę jak się rozbiegła, objaśniała: — To — pokazała bliznę — jak zawisłam na drutach kolczastych. Tu ugryzł mnie koń. To na.ghłina_ styce. Tu poniosły mnie saneczki i zaczepiłam o gałąź a tu zaczęłam za wcześnie zsuwać się z gruszki. Nazajutrz przyniosła białą torbę lotniczą, jakby wybierała się w niedaleką podróż. — Przyjechałam zdawać na studia, by chodzić na Hamleta. Nie zdałam, dalej zobaczę — oznajmiła. Torba była wypchana po brzegi, jak nadmuchana. Ru-chem prestidigitatora wyciągnęła z niej skurczone raj-tuzki, mikroskopijne majteczki, króciutką koronkową koszulę. — Tę — objaśniła przykładając koszulę do siebie — kupiłam w tajemnicy za stypendium. Gdy nikogo nie było w domu, przymierzałam ją w lustrze i \^y-dawałam się sobie rozpustna. Miałam w niej stać pjzed tobą. Opanowała jego zamek, jak nazywał swoje służbowe mieszkanie. Wychodziła na chwilę do kuchni, ale odwracała się i żegnała go takim wzrokiem, jakby mieli się więcej nie zobaczyć. Powstawało tam małe, lalczyne gospodarstwo. Kompletowała rondelki, w których gotowała potrawy dla dwóch osób, foremki do ciast, garnuszki. Robiąc ciasto, przychodziła z nim do pokoju. Pachniała jak ono: mąką, wanilią, drożdżami, kazała mu je całować. Przywiązywała wielką wagę do ciast, czy się udadzą, jakby zawierała się w tym wróżba. Mówiła, że gdy on jest zły, ciasto boi się, i nie rośnie. Raz pogniewała się na ciasto i wyrzuciła je. Innym razem przybiegła z kuchni z czterema torebkami cukru. „Weź 285 Tyle ważyłeś przy urodzeniu". W jedzeniu trafiały się włosy. — Włosek? — pytała zdziwiona. — To kawałeczek mnie. Chyba się nie brzydzisz? Na premierach, wernisażach, przyjęciach wstawała jak uczennica, podając rękę mężczyznom. Przedstawiał ją wszystkim. Potem nie kłaniano się jej, pytano: „Kim jest ta piękna dziewczyna?" Chwilami mówiono do niego, jakby nikt przy nim nie stał. Prawda, że zmieniała uczesania, makijaże, wcielenia: bywała damą, hipiską, gosposią, uczenniczką, małym dzieckiem, lalką. To zdawała się być Indianką, to Żydóweczka, to upodobniała się do Chinki. Może pragnęła być widzialna tylko dla niego? Często, gdy wracali z przyjęcia, zakasywała wieczorową sukienkę i w srebrnych pantofelkach zmywała przestrzeń dawnego salonu, a potem pastowała i froterowała, rozpędzając się i jeżdżąc na suknach z końca w koniec jak na nartach. Wbiegał po przedstawieniu i wydawało mu się, że jej nie ma. Była w szafie, myjąc ją od wewnątrz, albo w górze na pawłaczu, upychając niemodne rzeczy, by czekały, aż wróci moda. Przygniatała swój berecik jego butem. W przedpokoju powiesiła dwa inne bereciki jednakowego fasonu, biały i różowy. „Moje główki na zmianę" — mówiła. Wszędzie poniewierały się jej butki; potykał się o nie, jakby żartem, niesfornie podstawiała mu nogę. Rękawy jej płaszczyków jak ręce wysuwały się z szaf, których drzwi zostawiała nie domknięte, wypuszczała z nich zapach swych perfum, duchy swoich sukienek. Jego garnitury przywieszała żorżetowymi bluzeczkami. Chodziła w jego rzeczach. Rękawy jego szlafroków, marynarek, koszul były po-zawijane, w kieszeniach znajdował kamyki, pestki śłi- 286 wek, zeschnięte kwiatki. Obie jej ręce były jednakowo zręczne, a stopy na równi z dłońmi umiały chwytać i zaciskać się w piąstkę. Jak dzieci bawią się w dorosłych, tak ona bawiła się w dziecko. Często, zamiast buzi, dawała mu pupcię do pocałowania. Gdy dawał jej kwiaty, układała je w wazonie i stawiała przed nim. Nie chciała osobnego kieliszka. Upijała z jego małe łyki. Ile razy podawała kawę, w jego filiżance było mniej. Raz widział, jak niosąc upijała z niej łyk. Na chlebie znajdował ślady jej zębów. „Czary na czary" — mówił odgryzając odgryzione. Jej rzeczy przybierały od niej kształt, były wzruszające, nawet jej pantofelki miały miny podobne do niej. Przedrzeźniała „zupkę, jak się gotowała", słowiki, huk ognia w piecu. Jej torebka była zawsze na wierzchu, jakby tu była gościem i miała za chwilę wyjść. Była to kopia dorosłej torebki. Kazała mu w niej ciągle czegoś szukać. Zagłębiał rękę w miękkiej, pachnącej głębi, napotykając masę przedmiocików nie-rozpoznawalnych. Ruch wydawał mu się złodziejski, nieprzyzwoity i nic nie znajdował. Wtedy przewracała torebkę do góry nogami i mógł ogarnąć wzrokiem masy rzeczy, które tam były. Nie pozwalała sobie wybaczać. Nigdy nie była winna. Kupowała na bazarze stare sukienki po dziesięć złotych, wkładała je jeden raz i wyrzucała, bo się rozpadały. Lubiła swoje cerowane wełniane rękawiczki i podkolanówki, i cerowała je z uporem. „Już rączki całe, zaraz stopki będą całe, i nie będę marzła w butki" — mówiła. We flakonach przechowywała litry guziczków. Przyszywała mu je do ubrania na nim, kłując go i grożąc, że przyszyje do skóry. Znała tylko czystość. Poczucie porządku było jej obce. Często zapowiadała: „teraz zemdleję", ale nic się nie działo. Gdy w kuchni zapa- 287 dała cisza, to znaczyło, że wyczytuje stare wiadomości ze strzępów gazet, którymi sklepikarka zawijała jarzyny. To znów wybuchały przerażające huki, eksplozje, czasem krzyczała, chyba z bólu, to znów wołała: „To nic, to tylko niebieska salaterka". Ubierała sią przy nim, powoli, jak zawodowa striptizerka, rozbierała się jednym ruchem, a znanym tylko sobie sposobem zrzucała wszystko, od kapelusza po długie buty, „całą siebie", jak skórę, przewracała siebie na nice. Jej rzeczy warowały jak dzikie zwierzę przy łóżku. A na fotelu leżały następne, przygotowane na dzień, który nadejdzie: sweterek, spódniczka, skarpetki, ułożone tak, że odtwarzały jej figurkę i zapowiadały, jak będzie wyglądała nazajutrz. „Jak pomieszamy nasze ubrania, zrobi się jajeczko" — mówiła. Jajeczko w jej słowniku znaczyło dziecko. Wchodząc do łóżka, przestępowała przez niego. Gdy po przedstawieniu nie mógł zasnąć, wybierała mu z włosów płatki sztucznego śniegu, który nie topniał, przytulała go do piersi, dużych jak kilowe bochenki chleba o opalonej na brązowo skórce. Była „gorącym wypieczonym chlebkiem, składającym się z kilku chlebków". Gdy uśpienie „na chlebek" nie skutkowało, usypiała go „na mięsko". Jej powiedzenie „bawimy się w dom" nie znaczyło dokładnie tego, co „bawimy się w męża i żonę". Czasem leżeli na wznak obok siebie trzymając się za ręce, jakby szli na spacer. — Wiedziałam, że byłam w brzuszku mamy, czyli połknęła mnie. Gdzie przedtem byłam? A potem mama zrobiła kupkę i ja się urodziłam? Więc ciąża jest przerażającym, długotrwałym zatwardzeniem? Byłam pewna, że można przechodzić wielokrotnie w obie strony. Za miasteczkiem była łąka otoczona kolczastym drutem. Bydło tam się truło rośliną o niebieska- 288 wych kwiatkach. Rozgryzłam ją, wyssałam. Nie była gorzka, lecz mdła. Czekałam odrętwienia, śmierci. Po godzinie zawiedziona wróciłam do domu. Byłam samotną dziewczynką, od maleńkości obrażoną na rodziców. Ale o co? Sama śpiewałam sobie kołysanki i usypiałam. Ciągle przebywałam w drodze, wysyłana przez rodziców po mąkę, nici, boczek, gazety, z listami. Bywałam koniem, galopowałam. Zatrzymywałam się nagle, stawałam się wierzbą, i czułam to, jak żadna wierzba nie czuje. — Kocham cię za to, że byłaś małą dziewczynką — powiedział. Przywiozła posag. Matka dała jej swoje karakułowe futro, w którym nie chodziła, oszczędzając go, aż się zleżało. Sięgało jej do kostek. Liczyła, ile perełek jest w posażnym sznurze, za każdym razem wychodziła jej inna liczba. Na ich wesele przyszedł cały teatr, także dozor-czyni i sufler. Starościńscy przynieśli prezent, ogromne drzewo kamelii. Kochali ten kwiat, więc wyrzeczenie się go zdziwiło wszystkich. Wyjeżdżając w podróż poślubną połączoną z wakacjami, nowożeńcy musieli poprosić Starościńskich o podlewanie kamelii, na co zgodzili się niechętnie. Młodzi wynajęli na wsi pół domu, stojącego w sadzie zarastającym chwastami. W nocy ktoś wszedł do ich pokoju. Zapalili światło. Nie było nikogo. Zgasili i znów rozległy się stąpania. To skakała ropucha. — Niech zostanie z nami — powiedział, ale ona rzuciła się w pogoń za żabą. Trafiła ją ścierką, okręciła i cisnęła w ciemność ogrodu. — Pocałowałbyś ją i znaleźlibyśmy się w łóżku we troje z piękną długowłosą blondynką — przykryła jego i siebie po szyję i usnęła. 289 19 — Lato bez wakacji Pomyślał, że ona lepiej wie, jakie kobiety mu się podobają, niż on sam. Gdy jeszcze spała, pojechał na motorze po bukiet dla niej. Jakaś dziewczyna o długich jasnych włosach zatrzymywała go gwałtownym machaniem. „Więc wyswobodziła się ze ścierki i zamieniła w dziewczynę" — pomyślał. Minął ją, dodając gazu. Zerwał bukiet leśnych kwiatów. Trzymając go jedną ręką, a kierownicę drugą, wjechał na podwórko. Obudził ją łaskocząc leśnymi dzwonkami po ustach, po powiekach. Zerwała się, wybiegli do sadu, ona w koszuli nocnej tył na przód, na lewą stronę, boso. Chodziła po trawie, mówiła „popatrz, to też dywan, tylko żywy". Bawili się w berka, zjedli dwie róże na surowo. Właściciel domu zbliżył się z prośbą, by nie biegali w takim negliżu ze względu na sąsiadów. Poszła do lasu i zebrała koszyk maślaków. Wieczorem z grzybiareczki zamieniła się we fryzjereczkę, ostrzygła go nierówno, ale tak, że było mu ładnie. Potem myła go w cebrzyku, polewając bardzo gorącą wodą. Noc była upalna, gwiaździsta, dwudziesta czy trzydziesta taka z rzędu. Obudziła go, szarpiąc: — Spisz i śpisz, a ja tęsknię za tobą. Śniły mi się śniegi, śniegi bez końca, a nad śniegami latały białe ćmy. Usnął. Śniła mu się córka Starościńskich, której nie znał, bo Starościńscy są bezdzietni. Zaczęli całować się czule, gwałtownie. To go obudziło. — Całowałeś mnie — wyszeptała żona. — Więc możesz przenikać w moje sny pod postaciami różnych kobiet, a potem mówić: „To byłam ja?" — A co się stanie w moich snach, zależy od tego, co ty w nich zrobisz. 290 Następnej nocy śnili jednocześnie ten sam sen. On był w jej śnie, ona w jego. Stali na podwórzu teatralnym, weszli za dekoracje: gigantyczne niebo za ciemną chmurą. Tam mieli mieszkać. Krzyknęła i zapłakała. Obudził się i znalazł ją przy sobie, nie jak we śnie — stojącą przy nim, ale leżącą. Obudził ją, zdziwiła się: i — Przed chwilą układaliśmy się do snu za dekoracjami. Nie budź mnie, gdy mam straszny sen, bo nie mogę go zapomnieć. Nie przyglądaj mi się we śnie ani nie próbuj ze mną rozmawiać. Dowiedziałbyś się czegoś. — Czego? : — Jak bardzo cię kocham. ; — Przecież powiedziałaś. — Ale nie dowiedziałeś się, jak bardzo. Jedli cukierki i pili wino. — W ciemności wszystko ma silniejszy smak — powiedziała. — Teraz uśnij. Będę patrzeć, jak usypiasz. Tylko nie śpij długo, bo będę tęsknić. Rano była obrażona za to, jak zachowywał się w jej następnym śnie. Ale co robił, nie chciała powiedzieć. Dopytywała się podejrzliwie: — A tobie co się śniło? Teatr, podwórko wydało im się zużyte, nudne, choć wystawiono nowe dekoracje. Nie było to niebo, tylko zwężająca się perspektywa ulicy w wielkim mieście. Weszli do domu. Zaskoczył go widok kwiatu. Kamelia była żółta. — Patrz, jesień kwiatów doniczkowych! — krzyknął. Ale ona się przestraszyła. Kamelia miała być drzewkiem szczęścia, ale nie chce żyć. — Będziemy go zabierać ze sobą — powtarzała. — W doniczce jest zakopane złoto i brylanty, o któ- 291 rym Starościńscy zapomnieli. Korzenie napotkały na skarb i nie mogą dalej rosnąć. Przez dzień ukrywała przed nim inną złą wiadomość: sufler był umierający. Może dając im to drzewko oddali z nim szczęście z domu? Może im je odnieść? Ale jak przynieść ginącą, umierającą podobnie jak sufler kamelię? — Nie choruj mi, drzewko — prosiła i nawet całowała po listkach. Poczuła sól. Ktoś chce zabić drzewko! Tylko Starościńscy mieli klucz. Ledwie to powiedziała, już przeskoczyła przez korytarz i ciągnęła Starościńską. „Nigdzie nie idę. Muszę być przy mężu" — powtarzała, szarpała się. Zaraz wyśpiewała: „Ten kwiat zabija. Mąż padł ofiarą". Gdy dali drzewko nowożeńcom, przerazili się, że spotka ich kara, chcieli ratować młodych państwa. Te słowa przygłuszył szum prysznica. Żona kąpała kwiat. Walka o życie drzewka trwała, w tym czasie sufler zmarł. Te same osoby z teatru, które były na ślubie, przyszły na pogrzeb. Rozpoczęły się przygotowania do wystawienia nowej sztuki. Gdy ją czytał, żona tańczyła przed nim nucąc cichutko; czuł na twarzy lekki powiew od jej sukienki. Grał rolę Fiirstenmanna, podporucznika z oddziału Wehrmachtu, odkomenderowanego do walki z partyzantką na wschodzie. „Jestem Erich Fiirstenmann, mam 28 lat, jestem porucznikiem 55 pułku 8 armii. Mam żonę Karin, którą niezmiernie kocham. Z jej powodu nie zabiłem Żyda. Jestem jej ideałem. Ona terroryzuje mnie swoim wyobrażeniem o mnie i zmusza mnie, bym był mądrzejszy, doskonalszy, lepszy" — mówił do siebie. W sztuce nie było słowa, czy Fiirstenmann jest żonaty. 292 Powiedział jej, jaki znalazł motyw czynu porucznika. Odpowiedziała: — A wiesz, za co ty mnie kochasz? Za to, z jaką siłą ci się narzuciłam. Wpadał do domu podczas każdej przerwy w próbie. Zapowiedział, że po premierze będzie chorował, ale to ona została w łóżku, tak przejmowała się jego przejęciem. Mierzyła się przy futrynie, jeżdżąc sobie ołówr-kiem po głowie. , — Od ślubu urosłam. .; — Twoje ciało stało się cielesne i cieliste, świe~ tliste, zmieniło konsystencję. Jest nabite jak kamyk i pulchne, utuczona dzika gąska. ;: — Takich nie ma. ; ;i — Twoje ciało to jest osobny gatunek mięska. — Jasięcinka? — spytała, bo na imię było jej Janina. Wzięli motor, pojechali szukać stada gęsi, by porwać jedną i upiec, ale bali się, że ich poszczypia Znaleźli gospodynię, od której kupili gęś. Gospodyni skubała gęś, a oni opalali się na ławeczce. On spał, a ona piekła gęś, obudziła go: — Chodź, wszystko gotowe. Zerwali z łóżka Starościńską. Otworzyła teatr. Widownia i scena były ciemne. Przynieśli do loży stor lik, talerze, sztućce, kieliszki, nakryli białą serwetą, pili szampana i. jedli gęś, zawsze zgodni: on pierś, ona nóżkę. — Anielski pokarm, idzie wprost do duszy — powiedział.—Jakiś nowy smak. :: — Dzieląc mięso, skaleczyłam się — powiedziała. — Gdybyś się brzydził, umarłabym.. Moja krew jest słodka. Spróbowałam twojej, gdy się zaciąłeś, była słona. .:...-,.. . 293 Wchodziła jednymi drzwiami i wracała drugimi: — Nieustannie mam ci tyle do opowiedzenia, że muszę się wstrzymywać, by cię ochraniać — trzymała w ręku pajdę chleba. — Nie widziałem dziewczyny, która by tyle jadła. — Muszę się najadać, by być silna dla siebie. Gdy bolała ją głowa, zawiązywała opaskę na oczach. Przypominała wyrocznię i wydawało się, że bawi się w ciuciubabkę. Malowała się trochę i jej usteczka wyglądały jak lukrowane. Buty i rękawiczki dalej kupowała w sklepach dla dzieci. W restauracjach legitymowano ją, gdy zamawiała wino. Ci, co znali ją przez telefon, nazywali ją Głosikiem, ci, co widywali, Buzień- ką. — Piękny dzień spędziliśmy w zgodzie — powiedział. — Zawsze żyjemy w zgodzie, bo się na mnie nie gniewasz; Gdy będziesz niedobry, rzucą się do wanny i utopię. Albo jeśli będziesz zbyt dobry. Jestem za szczęśliwa, aż trudno znieść. — Nie! — wrzasnął. — Jestem niedobry! Zły! — szczerzył zęby, tupał. — Tyle myśli mi przychodzi do głowy! Wczoraj rozśmieszyła mnie mina sprzedawczyni. Wrzasnęła na mnie, bo weszłam do kotła, złożyłam się wpół jak fakir, co w skrzynce przepłynął ocean, i spod pokrywy stroiłam do niej miny, a potem kupiłam ten kocioł. Przyłożyła jego fotografię do swojego zdjęcia. — Niech się całują. Wiesz — powiedziała — życia mi nie starczy, by być z tobą. — Dziwne mieć kogoś na własność. — Gdybyś chciał, możesz mnie zabić. Ciało mi jest niepotrzebne, Rezygrmję z niego na twoją rzecz. Żebyś nie miał przykrości, napiszę oświadczenie, że 294 odebrałam sobie życie. Sprawiedliwy podział: ty dostajesz wszystko, ja nic, poza tobą. Tak niewiele ci zabraniam: przeciągać paznokciem po płótnie, używać słowa „pejoratywny" i pić herbatę łyżeczką. Od czasu powodzenia nowej sztuki zapraszano ich często. Nazywali siebie maleńkim pociążkiem. Ona była lokomotywą, on wagonem, ciągnęła go, on szarpał na zwrotnicach, jakby chciał wypaść z szyn, w końcu wpadali do knajpy czy na przyjęcie. Gdy wkładała sukienkę, którą nazywała „pancerzem rycerza", wiadomo było, że się wynudzą. Wracając zdejmowała kwiaty przypięte do sukienki: „One też się nudziły". Kładła się w wieczorowej sukni i natychmiast zasypiała. Spała, zagarniając poduszki ruchami crawlistki, to znów zapadała w sen, jakby pogrążyła się w nim za głęboko, i tam utonęła. Czasami ubrani do .wyjścia decydowali się zostać w domu. Kazała mu patrzeć na swoje uczesanie od słynnego fryzjera, by się nie zmarnowało. Gdy zapraszali znajomych, przeważnie przychodzili jednocześnie z nimi z miasta i wychodzili razem, jakby siebie sami zaprosili. Po wyjściu gości z resztek robili przyjęcie dla siebie, zlewali wódkę i dopijali. — Ukradliśmy życiu dwie godziny — mówiła. W lecie nie nosiła nic pod spodem. Na poważnych koktajlach i przyjęciach oficjalnych różnymi sposobami mu o tym przypominała, by go rozśmieszyć. Zawsze zakrywała się przed nim. — Zostawiam ci swój widok na później — mówiła — gdy ubiorę się w nagość. Byłam mała, raz rodzice wyszli na całe popołudnie. Chodziłam goła po domu w szpilkach mamy i paliłam papierosa, jedynego w życiu. Szkielety, gdy byłam dzieckiem, nie przerażały mnie, robiły wrażenie nieprzyzwoitych, nadmiernie rozebranych ludzi. Może dlatego, że byłam chuda? 295 Kiedyś mama posłała mnie po pomarańcze. Dwie włożyłam sobie za bluzkę i mama dała mi klapsa. Rok potem miałam sześć miar żakiecika od kostiumu. Biust rósł mi z godziny na godzinę. Jej piersi, dorosłe w porównaniu z buzią, robiły zeza sutkami. — Wyszczuplałam, straciłam tłuszczyk — chwaliła się stojąc przed lustrem i tłumaczyła: — Są dwa niezawinione tłuszczyki: niemowlęcy, który dziecko przynosi z brzuszka mamusi, i tłuszczyk dziewiczy. — Bądź jeszcze bardziej taka, jaka jesteś — powiedział. • — Nasze małżeństwo to adoptowanie mnie przez ciebie — oświadczyła, odpowiadając na jego myśl, a nie na to, co mówił: — Od kiedy tu jestem, mój organizm inaczej funkcjonuje. Więcej ci nie powiem. Nazywał ją w myślach „wnuczką naczelnika poczty", bo nią była. Była też córką dyrektora liceum. Ojciec pilnował, by nauczyciele nie dawali jej stopni ze względu na niego. Miała piątkę tylko z gimnastyki. Bicepsy i uda miała rozrośnięte. Walczyła z nim. Nie po to, by zwyciężyć, ale by poczuć jego siłę, poznać ją lepiej, spleść się z nim. Zacięta i zręczna, wymykała mu się. Krzyczała z bólu i zaśmiewała się, póki nie zwinął jej w kulkę. Kazała mu się mocno całować. „Pocałowałeś moje usta, a nie pocałowałeś mnie w usta". Były to ważne dla niej rozróżnienia. Nic nie pamiętała. Pytała go: „Ile ja teraz mam lat?" Z bransoletek zrobiła kajdanki, spinając swoją lewą i jego prawą rękę. Przedstawiała się jako jego zabaweczka. Kładła się i zamykała oczy, wstawała i otwierała. Kazała, by nacisnął jej brzuszek, mówiła „mój kochany". „Przyłóż ucho do mojego serca, słuchaj, bije dla ciebie noc i dzień, nieustannie, 296 pocałuj je choć z zewnątrz, bo inaczej się nie da". Wychodząc zostawiała wszystkie światła, lubiła wracać do jasnego mieszkania. Nie szukała kluczy, ale dobijała się i dzwoniła jednocześnie, chcąc, by jej otworzył. Budziła się, nim zadzwonił budzik, i rozbrajała go jak bombę zegarową. Zepsute mechanizmy zaklinała i naprawiały się same. Złapała mysz gołą ręką. Kremem „Coty" smarowała twarz i buty, wyglądały pięknie. Była utalentowaną żebraczką. Wybłagiwała stare meble od ludzi i zwoziła je triumfalnie do domu. Ciągle coś znajdowała na ulicy, na schodach: kostkę masła, chryzantemę, żołnierzyka z plastyku, sto złotych, szafir, który komuś wypadł z pierścionka. Nie mogąc wytrzymać, wsuwała rękę przez płot do cudzych ogrodów po ka-pryfolium czy buldeneż. Poraniła się kolcami, gdy kradła róże. Sama siebie odznaczyła wysokim orderem argentyńskim, który kupiła w antykwariacie i nosiła go do szlafroka. Nauczyła się jeździć harleyem. Ubierała się jak cebula, koszulka na koszulkę, majtki na majtki, ciepłe majtki miała od czasów szkoły podstawowej, kupione na \vyrost. Ich długie nogawki, ciemnogranatowy kolor, podwójna grubość miały w sobie coś ostentacyjnie wstydliwego i przez to wyzywającego. Do tego wkładała długie wełniane pończochy i nie mając ich jak umocować, przyszywała je do ineksprymabli rzadkim ściegiem. — Jestem jak szmaciana laleczka, zaraz posypią się trocinki. Póki nie ruszyła gwałtownie harleyem, aż przednie koło unosiło się w górę, wyglądała jak zawodnik rugby, jej ruchy przypominały poruszenia kukiełki. Odjeżdżając, salutowała mu, podkreślając, że 297 jest żołnierzykiem w jego służbie. Manewrowała dziko między pojazdami, wyprzedzając po prawej stronie. Dał jej brezentowy worek pełen dwuzłotówek, wymienianych w szatni u Starościńskiej. Przytroczyła go do motoru. Co godzinę miała telefonować z miasta. Doprowadzając do wściekłości patrole służby drogowej, płaciła nimi mandaty za potrójne przekraczanie dozwolonej szybkości. Telefon milczał. Mieli jajecznicę z dwudziestu jajek, gdy jechała ze sklepu i gwałtownie zahamowała. W chwili największego niepokoju, by mieć chwilę ulgi, wyobrażał sobie życie bez niej. To wywołało jedyną ich sprzeczkę. Wyszła na korytarz, zza drzwi wysłuchiwała jego gniewnych słów i odpowiadała przez szparkę. Ukrywała uśmiech, cieszyła się z jego gniewu: niepokoił się o nią! Ale był zły cały dzień. Ciągle pisała liściki i znajdował je w kieszeniach, zastawał włożone w drzwi, nabite na klamki, w maszynie do pisania, na talerzach z jedzeniem, które mu zostawiała. Czasem wysyłała z miasta widokówkę, z miejsca, gdzie była, czasem list polecony z wyznaniami miłości. Chował je, zaczęły wypełniać szufladę: „Najmilszy, nie złość się na mnie. Do kogo mam się zwrócić ze skargą, że się na mnie rozżaliłeś, jak nie do ciebie?" „Po przyjściu domknij okno, wietrzyło się troszeńkę — byś nie zmarzł". „W lodówce na trzeciej półce po prawej stronie pod talerzykiem jest kanapka. Zjedz ją natychmiast po przeczytaniu tej karteczki". Po roku oświadczył się jej drugi raz. W czasie wakacji w wiejskim kościółku ogłoszono ich zapowiedzi. Po czterech tygodniach, ponieważ nikt nie wniósł zastrzeżeń, odbył się ich drugi ślub. Świadkami był kościelny i jego córka. Czuli się jak bigamiści. Załamał mu się ze wzruszenia głos, gdy powtarzał słowa przysięgi. 298 Na wesele pojechali drabiniastym wozem gospodarza na dancing do miasteczka. Córka kościelnego upiła się i popłakiwała, bo ojciec nie dał jej tańczyć z mężczyznami, którzy podchodzili do stolika prosić ją. Byli gniewni z powodu odmowy, zbierali się w przeciwległym rogu, patrzyli wrogo i naradzali się. Nagle wybuchła między nimi bójka. Panna młoda rzuciła się między walczących, by wyciągnąć zranionego butelką i opatrzyć go. Gdy wyszli przed restaurację, powiedziała: — Niepokoję się o kwiatek, Starościńska znów będzie chciała mu coś zrobić. Choć przysięgała, że będzie się opiekować drzewkiem. Byli gotowi jechać do niego całą noc, by je ochronić. Tyle przeżyło i oni razem z nim. Ale gdy weszli do chałupy, stwierdzili, że gospodarze wynieśli się z domu, zostawiając im własne łoża ze stosami poduszek, pierzynami obleczonymi w nie używane nigdy — jak powiedzieli — poszwy. Skończyły się wakacje, jechali powoli przez kraj. Zatrzymali się, palili ognisko i piekli kiełbasę, którą dostali od gospodarza. Gdy znaleźli się na mchu koło jesiennych bladofiołkowych dzwonków, ostrzegła go; — Przed laty pewien pan był z panią w lesie, wypuścił nasionko w taki kwiatek i urodziła się dziewczynka. Ma jasną, bladą buzię i wszyscy ją pytają, czemu jest taka dziwna. Drzewko wracało do zdrowia. — Wychowałam je sobie — powiedziała. — Krzyczę na nie i ono się mnie boi. Rozrastało się, zajęło pół pokoju, aż było ciemno. Rozpychało się, było głównym lokatorem. Kazało sią odwdzięczać za swoją wdzięczność. W jego doniczce 299 zasadziła pietruszkę, by w zimie mieli świeżą natkę. — Wiesz — powiedziała kiedyś — może dlatego, że miałam wannę gotową do kąpieli, a musiałam wstawić pieczeń, złapałam się na myśli, że muszę się śpieszyć i wchodzić do garnka, by zdążyć się ugotować przed twoim przyjściem, bym ci smakowała, Od tego dnia po przedstawieniu wpada do domu, bojąc się ciszy. Szuka jej od progu, przebiega wszystkie zakamarki, woła. Sacharynka I Jadąc autobusem Jadwiga S. przychwyciła wzrok młodej pasażerki, wpatrzonej w jej dzieci. Parę dni potem była z nimi na skwerze. Ta sama pani przyszła, usiadła trzy ławki dalej. Jadwidze S. wydało się, że przyglądała się dzieciom. Nie wiedząc, dlaczego to robi, zawołała dzieci i odeszła. Kątem oka spostrzegła, że tamta oddala się w przeciwną stronę. Następnego dnia Jadwiga S. poszła na błonia pod miasteczkiem, mimo że było to daleko. Dzieci rozbawiły się nadmiernie i uciekały. Ta kobieta przyszła w chwilę potem i w niedużej odległości przechadzała się po ścieżce. Jadwiga była żoną dyrektora wielkiej fabryki. Nie pracowała, prowadziła dom i zajmowała się dziećmi. Zastanawiała się, czy mówić mężowi o tych wydarzeniach. Bała się, że ją wyśmieje, ale wyczuwała nieuchwytne niebezpieczeństwo. Teoretycznie mogła mieć rację. Władza jej męża była ogromna. Miał wpływ na życie każdego, kto mieszkał w tym miasteczku, nieproporcjonalnie małym wobec ogromu zakładu. Mógł kogoś skrzywdzić i czyjaś zemsta grozi dzieciom. Pozycja męża odgradzała Jadwigę od wszystkich. Nie 301 miała do kogo zwrócić się z pytaniem, czy zna tę kobietę, nie powodując plotek i komentarzy szkodzących prestiżowi męża. Zgodnie z jej przewidywaniem mąż się rozzłościł: — Przecież nie usiłujesz mi wmówić, że ktoś chce porwać dzieci? Gapią się na nie dlatego, że są moimi dziećmi. Nie bierzesz samochodu, jak cię prosiłem, tłuczesz się autobusami, łazisz po skwerach, to jest skutek. Wziął blok i poprosił, by podała mu rysopis. — Przed trzydziestką. Platynowa blondynka, śniada cera. Ciemne oczy. Nigdy jej przedtem nie widziałam. W granatowym szyneliku, jakie ostatnio modne. Zauważyła, że mąż zainteresował się słowami „platynowa blondynka". Wysłała dzieci do sklepu. Dziewczynka, starsza, umiała wszystko załatwić. Gdy dłużej nie wracały, wyjrzała przez okno i zobaczyła, że pod płaczącą wierzbą nieznajoma rozmawia z dziećmi. Zawołała je i wtedy nieznajoma skłoniła się jej lekko. Dzieci przybiegły natychmiast. Od tego czasu nieznajoma kłamała się Jadwidze, co mogło być usprawiedliwone tym, że w miasteczku prawie wszyscy się sobie kłaniali, a także pozycją społeczną Jadwigi. Po pełnym dystansu pochyleniu głowy, z jakim witała Jadwigę, następowały uśmiechy do dzieci. Czasem wysyłała im całusy; nieznajoma dawała do zrozumienia Jadwidze, że o nią jej nie chodzi. Jadwiga wahała się, czy nie podejść i nie spytać wprost „czego pani chce?", ale ośmieszyłaby się. Nie może zabronić nikomu lubić swoich dzieci. Odkłaniała się chłodno, tamta nie wyglądała na osobę, którą by to dotknęło. Jadwiga podejrzewała, że mąż ją zdradza. Domyślała się, że przeważnie były to pracownice fabryki. 302 Działo się to poza jej wiedzą, pewnie w godzinach służbowych, stając się częścią zajęć dyrektorskich za ogrodzeniem fabryki, które Jadwiga przekroczyła kilka razy. Mąż nienawidził jej odwiedzin, nienawidził, by cokolwiek prywatnego przenikało na teren fabryki, a w domu sprawy fabryki były objęte tajemnicą. Dentystka spytała Jadwigę: — Czy państwo są sprokrewnieni z inżyniero-stwem L.? Nie znała tego nazwiska, ale ukryła to i spytała: — Dlaczego pani o to pyta? — Nic. Nic. Pomyślała, że ci państwo L. muszą być znajomymi dentystki i przechwalali się pokrewieństwem z dyrektorem fabryki. Nie miała siły skupić na tym myśli. Męczyły ją dzieci. Musiały to zauważyć i stały się spokojniejsze. Ale ją to mniej obchodziło. Lidia, nazywana Idą, miała sześć lat. Marian pięć. Dzieci urodziły się jedno po drugim, w ciągu jedenastu miesięcy, i od tego czasu nie odpoczywała. Kładła się więc w ciągu dnia, prosiła dzieci, żeby zachowywały się cicho. Mąż po rozmowie na temat blondynki przyglądającej się dzieciom wezwał do siebie funkcjonariusza straży ochrony przemysłu, którego używał do szczególnych poruczeń, czasem we własnych sprawach — odczytał mu notatki z bloku i kazał zidentyfikować tę osobę. Następnego dnia rano funkcjonariusz czekał na dyrektora. Wszedłszy do gabinetu, nie mógł powstrzy-rmać uśmiechu: — To żona pana nowego pracownika, inżyniera L. — Niech pan ją zaprosi tutaj. — Jaki podać powód? r- — Tyle, że chciałbym z nią porozmawiać. 303 Gdy weszła, nie patrzył na nią. Zaglądał w notatki. — Pani interesuje się moimi dziećmi. — Zachwyciły mnie od pierwszego wejrzenia. Zakochałam się w nich. Myślałam, że są to dwie dziewczynki, bliźniaczki. Chłopczyk ma jeszcze bardziej kręcone loczki. Są tak przejmująco dziecięce. Na obraz i podobieństwo dzieci z moich marzeń. Nie chcę rodzić żadnych dzieci, chciałabym mieć te, tylko te. Niech mi pan uwierzy, na początku nie wiedziałam, czyje są. Gdybym się pana nie bała, ukradłabym je. Nastąpiła chwila ciszy. Kobieta dodała: — Jesteśmy tu z mężem od niedawna, nie znamy nikogo. Zresztą czy warto tu znać kogokolwiek? — Nie warto — odpowiedział. — Idąc byłam wściekła na pana, że idę, poddaję się pana tyranii. — Najważniejsze, że pani przyszła. W sobotę będzie przyjęcie z okazji przyjazdu delegacji handlowej ze Szwajcarii. Goniec przyniesie państwu zaproszenie. Jak pani na imię? — Ulryka. Zapisał to w bloku. Od czasu pamiętnego przyjęcia kręgi dyrekcji były zdziwione przyjaźnią młodego inżyniera L. i jego żony z dyrektorem naczelnym. Bywali razem w podmiejskiej restauracji „Diana", dojeżdżali do miasta wojewódzkiego do kina i na dancingi w hotelu „Europa". Jadwiga prawie ciągle leżała w łóżku. Uskarża-się na zmęczenie. Nie uznawał tego słowa. Uważał, że takiego stanu nie ma. Ale żona nie wstawała. Dawniej kazałby jej się ubrać i „wziąć się do czegoś", ale teraz było to dla niego wygodne. Gdy wracał w nocy, nie spała. Zauważył, że schu- 304 dła. „Nie je, by mnie zaniepokoić" — pomyślał. — Chyba do zmęczenia nie warto wzywać lekarza? — spytał. • — Nie, nie warto — odpowiedziała. Znał dobroć żony, jej gotowość do poświęceń, usuwania się na dalszy plan. Czasem przypominała mu pełną dobrej woli i trochę roztargnioną służącą jego matki. : — Musisz sama przełamać apatię — powiedział. Dzieci bawiły się cicho całymi dniami, same. Unikały jej. Wydawało się, że się jej boją. Na północ od miasteczka rozciągały sią bory. Trzeba było zjechać z drogi głównej na leśną, zakazaną dla pojazdów mechanicznych, potem na dukt, od którego odchodziła droga na nasypie po dawnej kolejce wąskotorowej. Tam czekał dyrektor, potrząc w lusterko wstecz, póki nie podjedzie malutkie autko i nie stuknie zderzakiem w jego zderzak. Żona inżyniera L. była najpiękniejszą kobietą w okolicy i prawem pozostałości feudalnych, jakie niepisane, obowiązywały w tej okolicy, musiała przypaść najpotężniejszemu człowiekowi. Coraz częściej eskortował ją do miasta, jadąc tuż za nią z włączonymi światłami. Widział jej spojrzenie w lusterku. Spotykali się w dni na „S" — soboty i środy, a potem w dni na „P" — w piątki i poniedziałki. W tym czasie odbyła się rozmowa między Jadwigą a jej mężem: — Doktor dawno nie widział cię w mieście. Dopytywał o twoje zdrowie. Widać ktoś robi plotki. Chciał przyjść, powiedziałem, że nie warto, by się fatygował. Narzuca się, bo chce tu przychodzić. Co o tym sądzisz? Może życzysz sobie jego wizyty? — Nie, nie chcę. Miałeś rację — odrzekła Jadwiga. -.•• • ' * •-••'•' : • - .• ' •'• ••• •• 305 20 — Lato bez wakacji Od kiedy upewniła się, że mąż nie chce, aby się leczyła, przestała wstawać z łóżka. Była coraz bardziej wychudzona. Po dwu następnych tygodniach zaczęła wpadać w omdlenia. Trzeba było ją zabrać do szpitala. Zaczai się etap diagnostyczny, przeprowadzanie licznych badań. ' Drwale zauważyli w lesie samochód naczelnego dyrektora fabryki i obok niego inny, mały; zaciekawiło ich to, zanotowali numer i podali do nadleśniczego. Tak wykryto, kim jest osoba przyjeżdżająca małym autkiem. Inżynier L. nie znał w mieście nikogo, kto miałby odwagę powtórzyć mu plotki, jakie szalały. W momencie który uznała za odpowiedni, Ulryka sama powiedziała o wszystkim mężowi: — Przeżywam miłość. Zaczęło się od tego, że zobaczyłam dwoje dzieci, innych niż wszystkie. Nie podchodziły do innych dzieci i dzieci trzymały się od nich na dystans. Wszyscy ludzie odsuwali się od nich z respektem. Mogłyby przejść w największym tłumie. Oglądano się za nimi. Coś tak dumnego, delikatnego było w tych dzieciach, że aż mnie to bolało, i zakochałam się w nich. Nie mówiłam ci, wiesz najlepiej, że dzieci to temat, którego nie poruszam. Odkryłam źródła, skąd brał się blask: była to władza ich ojca. Moje zachowanie zwróciło uwagę. Agent z jego ochrony, w czasie gdy ciebie nie było w domu, złożył mi wizytę i zaprosił do dyrektora. Dalej domyśl się. W pojęciu inżyniera L. Ulryka postawiła go wobec konieczności przeprowadzenia rozmowy z dyrektorem. Zadzwonił, by się zapowiedzieć, i dyrektor przyjął go natychmiast, nie przygotowanego. Rozmowa skończyła się ugodą: inżynier otrzymał kierownictwo nowo zbudowanego wydziału fabryki, a Ulryka przeprowadziła się potajemnie do mieszkania dyrektora. 306 Wstawiono jej łóżko do saloniku. Dyrektor odwiedzał Jadwigę w szpitalu dwa razy w tygodniu po skończeniu urzędowania. — Nie uważasz — zapytał ją w czasie pewnej wizyty — że przyprowadzenie dzieci odłożymy do czasu, aż nastąpi wyraźne polepszenie? Widok ciebie w szpitalu mógłby się dla nich stać zbyt wielkim wstrząsem. — Tak. Po co mają zapamiętać mnie w takim stanie. Jadwiga musiała się z tym liczyć, że ich nie zobaczy. Może narastał w niej żal do dzieci, że były posłuszne, nie złamały zakazu i nie przyszły do niej? A zarazem musiała wiedzieć, że są za małe na taką wyprawę. Czy chciała odejść nie zauważona, zapomniana, nie opłakiwana? Czy straszne zmęczenie pochłonęło wszystko i zmieniło się we wszechobejmującą obojętność? Nawet nie spytała, kto się nimi opiekuje, ale jej maż pospieszył z wyjaśnieniem, że już zatrudnił odpowiednią kobietę. Jadwiga kiwnęła głową na znak zgody. W rzeczywistości Ulryka już przejęła opiekę nad jej dziećmi. Po osamotnieniu, które przeżywały w czasie choroby matki, zjawienie się Ulryki przyjęły z radością. Matka, zniecierpliwiona, zrzędząca, znudzona, przemęczona, karząca — została zastąpiona ciągle uśmiechniętą panią, patrzącą im w oczy, czekającą na ich zawołanie. Nie wyjaśniono im, kim jest ta pani. Tajemniczość dodawała jej uroku. Dziwiło je, że nie wychodziła z domu nawet z nimi na spacer. Ostrożności te były niepotrzebne. W miasteczku wiedziano nawet, że łóżko, które wydał magazynier fabrycznego hotelu, jest metalowe, malowane na biało, z grubym materacem. Czy w szpitalu bariera oddzielająca Jadwigę od 307 ; świata była słabsza niż wtedy, gdy była zdrowa, czy nadszedł czas na posunięcie, które planowała od dawna, dość że wysłała salową z listem do swojego miesz- •• kania, adresowanym na nazwisko Ulryki, w którym wzywała ją do siebie. Ulryka wyszła ukradkiem, klucząc i okrążając miasto. Nie umalowana, z włosami upiętymi w kok, wyglądająca młodziej i bardziej świeżo, śmiertelnie bla-da,; weszła do separatki Jadwigi. — Skąd to imię Ulryka? — spytała Jadwiga. — Dziadkowi było Ulryk. • •: : '— Aha — szepnęła Jadwiga. Zapadło milczenie. Jadwiga zrobiła gest przyzywający Ulrykę bliżej łóżka. —t— Przekazuję pani moje dzieci. Proszę się nimi opiekować. Proszę przysięgnąć, że będzie pani dla nich dobra. ; Ulryka była gotowa wszystko obiecać. Uklękła i przysięgła. Jadwiga wiedziała, że dzieci są już w jej władzy. Wiążąc Ulrykę przysięgą w obliczu własnej śmierci i własną śmiercią ją przypieezętowując* da-^wała jej przykład, jak należy postępować, mając za nic swoje ambicje, nawet życie, zabezpieczając w jedyny możliwy sposób przyszłość dzieci. Zmusiła Ulrykę,- by się uspokoiła. Powiedziała jej, do jakich chorób dzieci są skłonne, podzieliła się nadziejami co do ich zdolności, a być może talentów. Zdecydowały, że dzieci pójdą od razu do szkoły, razem do jednej klasy, co spowoduje, iż chłopiec zacznie naukę w wieku sześciu lat. Omówiły naukę francuskiego dla dziewczynki. „Angielski będzie dla chłopca" — postanowiły. ; Gdy mąż odwiedził Jadwigę, był miły jak Jawnie j. Hamowana odraża do wyglądu żony znikła1. Czuł 308 ulgę, że wszystko się wyjaśniło, wdzięczność dla Jadwi* gi, podziw. Posunięcie Jadwigi wywołało w Ulryce wstrząs, korzystny dla niego. : : .:::<. — Masz rację —; powiedziała Jadwiga. -+ Jest młoda, wyjątkowo ładna. Masz ją kochać. Jest tego warta. Ożeń się z nią natychmiast, gdy to będzie możliwe. Musisz jej być wierniejszy niż; mnie. Będziesz zależny od niej z powodu dzieci. . : :•. •• >\ Znała męża, wiedziała, że;wszystko opowie Ulryce. Przewidywała, że stosunki między mężem a Ulry^ ką będą odbijały się na dzieciach. Jadwiga przeszedłszy na stronę tych, którzy pragnęli jej śmierci, miaia ich w ręku. Pułapka szczęknęła; Ustąpiła Ulryce sw.o-. je życie,'biorąc ją na zakładnika swoich dzieci. Umierała wielkodusznie, we właściwym momenciei Oszczędziła dzieciom rozwodu, rozdarcia, znikła z ich życia. Zastrzegła, by nie brać ich na pogrzeb. „Nie szarp: teraz dzieci. Niech nie wiedzą dokładnie, co się ze mną stało" — rozkazała. II Umierała, jakby Bóg spełnił modlitwę {liryki,; czego właściwie nie powinien uczynić. Dobroć rywalki wydawała ją w ręce dzieci. Mogły zmienić się w sędziów, mścicieli, a jedyną podstawą : ich wyroku miało stać się, jaka będzie dla nich Ulryka. Ulryka pocieszała się,, że Jadwiga była zmęczona, udręczona, rozczarowana i sama zrezygnowała z męża, dzieci, życia.-Było to,sa-; mobójstwo Jadwigi bez winy jej męża i Ulryki. Po śmierci Jadwigi lekarze nie. sformułowali dia-gnozy. Podejrzewano zanik jakiegoś gruczołu, brak; pewnych, przeciwciał. Nie przypominano:późnego przy- 309 wiezienia do szpitala. „Piętnaście procent pacjentów umiera na nie wyjaśnione dolegliwości, a dla statystyki podciąga się je pod symbole różnych chorób" — powiedział lekarz -naczelny mężowi Jadwigi, chcąc, by zachował dobre wspomnienie o nim. Dzieci myślały, że „mamusia mieszka w szpitalu". „Mama wyjechała daleko i wyjedzie jeszcze dalej" — powiedziała Ulryka. „A jak daleko?" — pytała dziewczynka. „Dlaczego nie przyszła powiedzieć do widzenia?" — dodał chłopiec. Ulryka klęczała przy nich, siedziała na podłodze, biegała na czworakach. Były przygaszone, grzeczne, więc można było spełniać każdą ich prośbę. Uczyła je grać w szachy, opowiadała im bajki: — Tej nie znajdziecie w książeczkach. Bajka o mnie. Gdy byłam mała jak wy, babcia opowiadała mi bajkę, w której dobra dziewczynka miała jasne włosy, a zła ciemne. Ja miałam ciemne, a chciałam mieć jasne. Babcia nie umiała nic poradzić. Dopiero gdy skończyłam osiemnaście lat, włożyłam włosy do specjalnego płynu i przemieniłam się w blondynkę. Babcia płakała. Odtąd jestem blondynką, ale muszę co tydzień używać tego płynu. Dzieci zapytały: — Więc wtedy stałaś się dobra? — Czułam, jak się zmieniam. ' — A jak płynu zabraknie? Będziesz zła? — dopytywała się dziewczynka. Ulryka usłyszała tę bajkę nie od babki, lecz od matki, ale słowa „matka" wolała nie używać. — Światy umieszczone są w światach jak pudełka w pudełkach. Krasnoludki mają dzieci, maciupeńkie krasnoludeńki — mówiła Ulryka. — A te malusieńkie dzieci krasnoludków wierzą 310 w krasnoludki milion razy mniejsze? — spytała dziewczynka. — I w ich dzieci, krasnoludenieńki miliard razy mniejsze? — poddał chłopczyk. — Wasze życie będzie bajką, którą wam opowiem. Podeszła do domu dozorcy i podrapała blok piaskowca, by wykazać, że marcepan skamieniał. Pokazywała im cukrowy śnieg. Na wycieczce wysiedli w jodłowym lesie, który poznała w innych okolicznościach. — Boję się tam iść. Tam została przemieniona pewna dziewczynka — powiedziała Ulryka. Stali jak urzeczeni, patrząc w zielonkawą ciemność. — W co? w co? — dopytywały się dzieci. — Dowiecie się, gdy znajdziecie ułamek lusterka stłuczonego przez czarownicę i przejrzycie się. Zdziwiły się, ułamek lusterka był w trawie. Pierwsze miesiące, przed którymi drżała, zachowały się w jej pamięci jako okres triumfu i szczęścia. Dziewczynka powiedziała: — Bawimy się w mamusię i córkę. Wielkie niespodziewane szczęście zawisło nad nią na ułamek sekundy, ale dziewczynka dodała: — Ty będziesz córką, ja mamą. — A potem ja mamą — poddała Ulryka. Gdy zmieniły role, wydawało się, że naprawdę bawi się z nimi w matkę i dzieci, a zarazem była poważniejsza, bardziej przejęta niż prawdziwe matki. — W tę zabawę możemy się bez przerwy bawić. Możecie mi mówić „mamo". — A ja będę ojcem — dodał chłopczyk. Od tej chwili mówiła do nich „córeczko", „sy- 311 neczku", zaznaczając, że bawi się dalej, a one do niej „mamusiu". Do Jadwigi mówiły „mamo", ale czy to pamiętały? . Ich ojciec długo rozważał z Ulryką, czy dzieci mają być na ich ślubie. Zdecydowali, że jak na pogrzebie matki, mają być nieobecne. Nie mogło być żadnych wydarzeń, które uświadomiłyby im zmiany. Ulryką zostawiła wszystko pierwszemu mężowi) Gdy związek został zalegalizowany, złożyły jej wizytę ciotki dzieci. W rzeczywistości były to ciotki Jadwigi, która była jedynaczką, i podobnie jak zdarzyło się jej dzieciom, została wcześnie osierocona przez matkę. Ciotki ją zastępowały, teraz chciały przenieść swoją opiekę na dzieci. Rozmowę z Ulryką prowadziły niezmiernie ostrożnie. Jadąc tu, postanowiły nie wspominać imienia siostrzenicy. Były zdumione i wstrząśnięte gdy i z tamtej strony nie padło. Dzieci nie wyszły do nich. Powtórzyło się to na następnej wizycie. Ciotki nie zraziły się. Nie chciały tracić najmniejszej szansy Prowadziły rozmowę, jakby Jadwiga nigdy nie istniała. Nic nie pomogło. Nie rewizytowano ich, mimo to telefonowały, ale i nie zapraszano, aż stało S1ę dla nich jasne, że znoszenie dalszych upokorzeń mc me da. Ulryką powiedziała do męża: — Przecięliśmy stosunki z rodziną pani Jadwigi - tak nazywała swoją poprzedniczkę - dla równowagi zerwę z, moją rodziną. Nikt nie może się do nas wtrącać. — T.o wielkie poświęcenie z twojej strony — wzruszył się. . — Muszę skupić się na dzieciach. Nie przyznała się mężowi, że zerwanie z siostrami nastąpiło kilka tygodni temu. Jej nowy związek uważały za sukces. Telefono- 312 wały, prawie co dzień zamawiając międzymiastową, zamęczały ją prośbami o protekcję, pomoc dla swoich znajomych, nawet o usunięcie ze sklepu sprzedawczyni, która była dla jednej z nich nieuprzejma. „Jesteś królową całego państewka, wiemy, wiemy — wołały jedna przez drugą. — Jesteśmy ciekawe dzieci! Jako nowe ciotki chciałybyśmy im pewne rzeczy powiedzieć, wywrzeć na nie wpływ". ,,Co byście chciały im powiedzieć?" j— spytała Ulryką. „Żeby były dobre dla ciebie i opiekowały się tobą". Odpowiedziała, że na ich wizytę jest za wcześnie. „Jak to? Nie możesz widzieć się z własnymi siostrami? Co tam się dzieje? Co oni z tobą zrobili?"— najmłodsza wyrwała telefon średniej, krzyczała, aż trzeba było odsunąć słuchawkę od ucha: „Straciłaś własną wolę?" „Nie ważcie się przyjeżdżać" — odpowiedziała Ulryką i przerwała połączenie. Przyjechały nazajutrz wszystkie trzy, wziąwszy taksówkę. O której musiały wstać, skoro były o pół do dziewiątej rano. Wiedziały, że jej mąż wyjeżdża o tej porze do fabryki. Taksówki nie zwalniały. Liczyły, że Ulryką zapłaci za trzystukilometrowy kurs. — Pakuj się — powiedziała najmłodsza, najmniej obliczalna z czterech sióstr. — Zabieramy cię. Nie będziesz wychowawczynią w sierocińcu, niewolnicą dwojga podrzutków. Starsza siostra dała znak i młodsza zamilkła. —— Twój mąż, gdy jedną ofiarę zadręczył, znalazł ciebie. Poddał cię władzy dwojga rozkapryszonych tyranów, których nie obeszła śmierć matki. Chcą z ciebie zrobić swoją służącą. Chcą cię wchłonąć jak jamochłony. Aż zbrzydniesz, zestarzejesz się przedwcześnie i ty z kolei umrzesz. Już cię zaszachowały. Już się ich boisz. To potwory. Opanowały cię. Zaczarowały cię. Złamałaś sobie życie. Rzuciłaś dobrego męża. 313 — Proszą stąd wyjść! Nie znam pań! — krzyknęła Ulryka. Zaskoczone, nie ruszały się z miejsca. Ulryka wyszeptała: — Wezwę strażnika. Nazajutrz przyjechała matka Ulryki, by godzić córki. Zgnębiona, że Ulryka nie miała dzieci w pierwszym małżeństwie, i uważając, że winę za to ponosi jej mąż, teraz pokazywała sąsiadom zdjęcia Idy i Marysia. Nie wspomniała, że są pasierbami Ulryki. Po całym dniu mówienia do Ulryki, nieustannego, bezskutecznego, zasiedli w pięcioro do kolacji. Matka Ulryki chorowała na cukrzycę. Wyjęła fiolkę i wrzuciła pastylki do herbaty. — To jest sacharyna. Jest dwieście osiemdziesiąt razy słodsza od cukru, ale takiej słodyczy jak on nie daje — pożaliła się dzieciom. Dzieci wybuchnęły śmiechem. Ulryka poprosiła, by się nie śmiały, ale chichotały dalej, niepowstrzymanie, konwulsyjnie, aż stanęły im w oczach łzy. Trzeba było je wyprowadzić. Ulryka powiedziała matce: — Zostawcie nas na jakiś czas. Potrzebujemy spokoju. Oczekiwała, że dzieci same powiedzą, co było przyczyną ich zachowania. Ale nie powiedziały. Fakt, że je o to nie zapytano ani nie skarcono, speszył je. Ulryka onieśmielała dzieci swoją doskonałością. Uprzejma, łagodna, cicho mówiąca, była groźna w swoim opanowaniu. Przy obcych, nawet przy ich ojcu, była powściągliwa. Gdy zostawali razem, nastrój się zmieniał. To była ich wspólna tajemnica. Wychwalała je, pochlebiała im, nadskakiwała. Z rysów dziewczynki wyczy-tywała jej przyszłą urodę, chłopcu wróżyła z ręki, mó- 314 wiąe, że dokona czegoś ważnego. Nieustanna adoracja podlizywanie się, bałwochwalstwo, „cześć boska" — jak zdążyła to określić najmłodsza siostra Ulryki — oddawana dzieciom, jakby były istotami wyższymi nadprzyrodzonymi, wynosiła je tak, że musiały się pilnować, by odgrywać role bóstw. Była służebnicą istot wybranych, ale one musiały pamiętać, że nie wolno im robić nic głupiego. W ten sposób wymuszała posłuszeństwo. Starały się być takie, jakie wmawiała im, że są. Nie pozwalała im smucić się, płakać — wtedy płakała z nimi. Mali bożkowie próbowali być niedobrzy. Wtedy gładziła ich po główkach i mówiła „nic nie szkodzi", „tobie pozwalam". Specjalnie wybiły szybę, by zobaczyć, co zrobi Ulryka. Powiedziała: „szyba się zrośnie", i rozpłakała się. Bajka o złych sierotkach nie udała się.' Wybaczenie niszczyło wszystko. Terror dobroci był nie do zwalczenia. Dzieci spytały Ulrykę: — Gdybyśmy cię nie kochały, co byś zrobiła? — Wyjechałabym daleko bez pożegnania. Nigdy byście mnie nie zobaczyły. Dzieci przeraziły się. Bały się nowych zmian <Ś«ś im podpowiadało, że Ulryki nie wolno zrazić. Najbardziej się bały, że Ulryka zmieni pocałunki w ciosy, tak samo częste, gwałtowne, niepohamowane. Zawsze trzymała jedno na kolanach i gdy zmęczone nieruchomością wydobywało się delikatnie z jej objęć, porywała drugie i przytrzymywała silnie, tak że nie mogło drgnąć. Całowała je czasem lekko, aż zaśmiewały się od łaskotek, czasem gniotła, dusiła uściskami. W usta całowała je rzadko, ale słodko, delikatnie. Biorąc na ręce patrzyła im w oczy. Po chwili odwracały wzrok, jak robią to zwierzęta. Znikł dystans między nimi a 315 Ulryką. Ciągła bliskość, przenikanie się jak w qkre-sie, nim dziecko przyjdzie na świat, ograniczenie: fru-' chów, nieustanne, niezwalczone zainteresowanie, któremu musiały ulec. i : ••••• ;•:>.'<•;;!;-' Czas mijał, a ona odnosiła się do nich, jakbyo nie rosły, miały dalej po pięć i sześć lat. Odsuwali świat, zamykając się we troje na górze willi. 'Przewrażliwię:-; nie dzieci zadziwiało Ulrykę. Podsycała je i zdobywała• przewagę nad nimi, bo wszyscy ludzie, nawet ojciec, wydawali im się szorstcy, oschli, nieczuli. J jej samej tacy zaczynali się wydawać, wolała ich unikać. ^Dzieci stały się jej jedynym towarzystwem. Nigdy nie,; okazały, że poznają w niej panią, która zatrzymała jie pod płaczącą wierzbą, gdy biegły do sklepu. Wtedy miała szaloną nadzieję, że wezmą ją z obu stron i za.ręee,, poprowadzą daleko, i w ten sposób odbędzie się ;pbt\va-; nie. Przygarnęłaby i Jadwigę, tak była: wspaniałomyślna. '••••• • v1' '.•••-•-• '•'•••'' Pójście dzieci do szkoły nic nie zmieniło w ich stosunku do Ulryki. Przeciwnie, uciekały w 'czasie lekcji, biegły do Ulryki, opowiadając, jak są znudzone i rozczarowane. Inne dzieci wydawały się im" głupie i nieznośne. Trzymały się od nich z daleka, ale i dzieci, widać ostrzeżone, z kim mają do czynienia, nie w.cią-gały ich w zabawy. Pauzy spędzały razem, na duża; przerwę' wpadała Ulryką. Gdy Marysia zaczepił pewien chłopiec, Idą chwyciła piórnik i walnęła go w głowę, Ulryką, przy, pomocy tego samego zaufanego funkcjonariusza, straży przemysłowej, który kiedyś,ją wyśledził,:.odnalazła ojca chłopca. Kazała go wezwać do wydziału. personalnego spółdzielni, gdzie pracował -r- uzależnionej^ żresz-; tą od fabryki, którą kierował jej .mąż '— i tąm.;-i 316 prowadziła rozmowę. Chłopiec znikł, bo ojciec przeniósł go z pomocą, Ulryki do drugie j szkoły. Dzieci, w kremowych ubrankach, z wijącymi się lokami, odbijały wyglądem i zachowaniem od innych dzieci. Jak istoty z innego świata zstępowały ze swego Olimpu. Im były doskonalsze, tym bardziej Ulryką przywiązywała się do swojego dzieła, ale i one bardziej podziwiały siebie wzajemnie. ' Gdy jechała z dziećmi nad morze w wagonie sypialnym, budzili sensację. „Jakież niezwykłe podobieństwo do mamusi" — powiedziała pani na korytarzu, przynosząc im prasowane daktyle. Rzeczywiście, Ma-ryś' miał ten sam odcień skóry i blask jasnych włosów eo> Ulryką, i coraz widoczniejsze było podobieństwo wyrazu oczu, sposobu patrzenia, trochę z boku i od dołu, co czyniło oko skośnym. • Przyjechał za nimi ojciec. Poszli we czworo do nadmorskiej kawiarni. „Mamusi dzieci, nie tatusia. Dwie fotografie mamusi" — powiedziała kelnerka poda jiąc im lody. '•••••' • Ulryką uśmiechała się zwycięsko. Nowa pielęgniarka fabryczna zwróciła się do Ulryki: ^Pani, która dw:a- razy rodziła, powinna wiedzieć, że..." Co powinna wiedzieć, Ulryką nie usłyszała, uderzona tymi słowami. ;. W miarę upływu lat i przybywania do miasteczka nowych ludzi, była wciągana w rozmowy o ciąży, pielęgnowaniu niemowląt. Dzieci dyrektora uważano za ideał. Poproszono ją nawet o odczyt w Kole Matek. • Ulryką przebyła z dziećmi koklusz, odrę i: szkarlatynę, których nie przechodziła przedtem. Leżała z dziećmi w ich pokoju. Zarażała się, bo tak się przejmowała — czy jej odporność stała się mniejsza? Była wyczerpana napięciem — ciągle niespokojna* że ńaj- 317 mniejsze nieporozumienie może popsuć wszystko między nimi nieodwołalnie. Był to większy wysiłek, niż gdyby je urodziła. Nauczycielka polskiego pozwoliła sobie na wybryk. Zadała w listopadzie wypracowanie na temat: „Na grobach najbliższych", chcąc wybadać, czy dzieci dyrektora bywają na grobie matki. Kiedyś szukała go na całym cmentarzu. Nie wiedziała, że Jadwiga była pochowana w grobie rodzinnym, w mieście gdzie mieszkały jej ciotki. Ulryka wyprawiała tam męża raz do roku z kwiatami, które sama kupowała. Ulryka, zobaczywszy w zeszytach dzieci nowe wypracowanie, prawie jednobrzmiące „My nie odwiedzamy nikogo, bo groby dziadziusiów są daleko...", naradziła się z mężem. Chciał spowodować przeniesienie nauczycielki. Ulryka była przeciwna. Inni nauczyciele mogą wziąć za nią odwet. Poszła do szkoły. Gdy zaszła drogę nauczycielce na korytarzu, ta drgnęła z .przestrachu. — Proszę zatrzymać się na chwilę — powiedziała Ulryka — cokolwiek pani przedsięweźmie, proszę pamiętać, że ona patrzy na nas. Ja się nie bo4ę jej spojrzenia. Jeśli pani pozwoli sobie jeszcze na cokolwiek, to... — Ulryka nie dokończyła i odeszła. Tej nocy była pewna, że Jadwiga jej się przyśni. Dotknie jej czoła zimnymi ustami. Będzie ubrana w futro, które się na niej będzie rozłaziło. Ale Jadwigą nie zjawiała się w jej snach. Ulryce przyszło na myśl, że Jadwiga śni się dzieciom, tylko się nie przyznają. Po okresie gdy powszechnie nienawidzono Ulry-kł, a żałowano Jadwigi i dzieci — nastroje odwrpciły się. Współczujący poczuli się oszukani. Dzieci w roli sierot zawiodły. Nie tylko nie były nieszczęśliwe, ale były śliczne, roześmiane, w sposób wyraźny, objarza- 318 jacy szczęśliwe, a może szczęśliwsze niż dawniej. Nie prosiły o nic. Odtrącały współczucie, wyzywająco radosne, wyniosłe, triumfujące. „Zapomniały o matce" — krytykowano je. Koledzy Idy i Marysia słuchali tego, co mówią rodzice. Grzeczność dzieci dyrektora raziła je. Chłopcy z ósmej klasy długo za nimi chodzili, aż znaleźli moment na błoniach, gdy nie było nikogo, i pobili je. Pokrwawione wróciły do domu. Powiedziały Ulryce, kto je napadł. Ulryka w tajemnicy przebrała się w kurtkę męża z demobilu, którą brał na polowania, włosy schowała pod siatkę, włożyła długie buty. Dotąd chodziła po błoniu, aż spotkała bandę. Nasunęła na twarz kominiarkę z wyciętymi dziurami na oczy i zaatakowała ich gwałtownie pasem klinowym od koparki. Ciosy były tak silne, że poupadali, a ona biła leżących bez litości. Mówiono potem, że dyrektor nasłał tajniaka ze straży przemysłowej. Inni twierdzili, że była to kobieta: „Duch Jadwigi pomścił dzieci". Tej nocy Mariusz krzyknął przez sen: — Mamo! Mamo! Mamusiu! Drzwi do pokoju dzieci były uchylone. Nie wiedziała, którą z nich woła. Sparaliżował ją strach. Jeśli podejdzie i chłopiec odepchnie ją, wszystko będzie stracone. Nie ruszała się. Mariusz przebudził się, zerwał, pobiegł do jej łóżka i przytulił się. Ulryka zastanawiała się, dlaczego nigdy nie wspominały o matce, nie pytały o nią. „Może tak ktoś zniknąć bez śladu, pamięć o nim, jak gdyby nie istniał, i to matka?" Było w tym coś niepokojącego. „O mnie jeszcze szybciej zapomną. Wyjadą i nie pomyślą nigdy. Umrę, i nie dojdzie to do ich świadomości. Są zdradliwe, niewierne, niewdzięczne — myślała Ulryka. — Ze szczerością i niewinnością nazywają mnie matką, póki 319 ich nie zabierze z ulicy i nie zaadoptuje bogata Amerykanka. Dadzą się uwieść, ukraść każdemu". Był ślad Jadwigi na fotografii: jest zima, dzieci malutkie, trzymają się za ręce. Spoza zdjęcia wysuwa się ręka osoby niewidocznej na zdjęciu w białej wełnianej rękawiczce. Dzieci nie pytały, do kogo należała ta dłoń. Wieczorem słyszała ich szept sączący się zza drzwi. Panowała tam ciemność. Nie mieli klucza, ale pokój wydawał się twierdzą. Nie miała odwagi tam wejść i kazać im spać. Nie wiedziała, o czym rozmawiają. Nigdy, podsłuchując, nie wychwyciła swojego imienia, ani tamtego, ani słowa „mama". Przerzuciła się w drugą skrajność. Podejrzewała dzieci, że w tajemnicy uprawiają kult Jadwigi. Wyobrażała sobie wymyślone modlitwy, tajny język, którym przemawiają do zmarłej. Wyrzucała sobie, że sama to zorganizowała, nie rozdzielając ich nigdy. Teraz bała się ich jedności. Wmawiała sobie, że widzi ich umówione znaki. Spisek przeciw niej. Śledziła ich spojrzenia. Zauważyli to i w jej obecności przestali patrzeć na siebie. Uznała to za groźny symptom. Do-stępniejsza była dziewczynka. Chłopiec ukrywał się, a dziewczynka prowadziła dyplomację, grając córeczkę mamusi. Ale mogła być przywódcą mafii. .Ulryce przyszło na myśl, że gdyby Jadwiga żyła, miałaby z nimi wielkie trudności. Trudno było sobie wyobrazić, jak daleko by to zaszło. Zahipnotyzowane przez Ulry-kę dobrocią, przekonały się, jak groźną bronią może być dobroć i nauczyły się używać jej przeeiw Ulryce. Inicjatywa przeszła w ich ręce. Teraz one osładzały wszystko. Kryły się za poprawnością, zawsze czujne i nadmiernie uprzejme, uległe uległością stalowej/sprężyny. :;-.•••:;•• Idą nie chciała się wyprowadzić ze wspólnego 320 z Marysiem pokoju. Choć było w tym coś, czego nie należało tolerować, Ulryka nie mogła się upierać, bo gdyby postawiła na swoim, zrodziłoby to podejrzenie, że chce ich rozdzielić. Każda zmiana mogła naruszyć prawo równowagi rządzące ich trójką. Doszły do wieku, gdy trzeba mieć odwagę, by się nie buntować, tak wielki jest nacisk rówieśników. One się śmiały ze zbuntowanych jako z tchórzy i kon-formistów. „Wykonują rozkazy rodziców, tylko na odwrót". Dzieci od dawna były dziećmi Ulryki. To ojciec wyglądał na ojczyma. Dzieci wiedziały, że dla nich odsunęła ojca na drugi plan. Na próżno w czasie długich konferencji czy podróży starał się zrozumieć, co się zdarzyło. Dawniej w takich okolicznościach myślał o fabryce. Początkowo doszedł do wniosku, że dzieci karzą go za matkę, udają, że wolą Ulrykę niż jego, chcąc go jej pozbawić. „W razie rozwodu pójdą za mną czy za nią? A Ulryka? Dlaczego zwróciła mu na nią uwagę Jadwiga? Czy już czuła się chora, tylko to ukrywała, i spostrzegłszy, że ktoś zachwyca się dziećmi, wybrała tę osobę?" Przechodził napady nienawiści do Ulryki. Najpierw wierzył, że dzieci użyła jako narzędzia, by zbliżyć się do niego, teraz zarzucał jej w myślach, że posłużyła się nim, by zawładnąć dziećmi. Kidnaper korzysta ze współpracy kogoś z domowników. On był tym słabym ogniwem, narzędziem do wykonania planu. Skręcał się z wściekłości. Gdy sądził, że Ulryka poświęca się dla niego, ciągle jej dziękował. Teraz za późno było odwołać te słowa, więc zaczął mówić tak uroczyście, żeby te słowa brzmiały szyderczo. Przez te wszystkie lata raz pomylił się i powiedział do niej „Ja-dziuniu". Ulryka zobaczyła jego przerażenie i przy- 321 21 — Lato bez wakacji jęła to dobrze. Dzieci przy tym nie było. Był zazdrosny i o Ulrykę, i o dzieci. Pozbawił je matki, a one go pozbawiły Ulryki, dla której poważył się na zaniedbanie choroby Jadwigi. Nie wytrzymał i poskarżył się Ulryce na obcość i obojętność dzieci wobec niego. Ulryka przyjęła to jak atak na siebie. — Tak, mój najmilszy — odpowiedziała Ulryka. — Tak jest. Nie wiesz nawet tego, że dzieci nazywają cię dyrektorem. Zadała mu straszny cios. „Jak jestem samotny" — rozżalił się nad sobą. Zatęsknił za Jadwigą. Do zakładu przyjęto osiemnastoletnią telefonistkę, Rite. Dobrze wybrała zawód. Jej głos, schrypnięty, wyzywający i przymilny powodował, że dzwoniono do centralki tylko po to, by z nią porozmawiać. Osoba mówiąca tym głosem nie sprawiała zawodu, gdy się ją zobaczyło. Ulryka nie znała głosu Rity i nie wiedziała o jej istnieniu, ale miała przeczucie. Wyjechał na urlop bez Ulryki i dzieci. „Naprawdę już zajęłam miejsce Jadwigi" — myślała Ulryka. Rita wsiadła do pociągu, przejechała parę stacji, wysiadła. Na parkingu przed dworcem czekał na nią. Pojechali w góry. Ulryka, Idą i Maryś pojechali w przeciwną stronę, nad morze. Po powrocie Ulryka zaczęła się źle czuć. Była osłabiona, doznawała zawrotów głowy, wymiotów, zjawiały się lekkie bóle, czuła stwardnienie nad żołądkiem. Przyszło jej na myśl, że to dziesięć lat ciągłego czuwania. Jeśli jest choroba sieroca, może istnieć też macosza? Więc dzieci ją zabijają. To jest coraz dokładniejsze powtórzenie tego, co było. Za rok osiągnę ten wiek, co Jadwiga, gdy umarła, umrę, jak umarła Jadwiga. To byłaby kara nie dla mnie — zwróciła się do Boga, gdy zobaczyła zaniepokojone dzieci. Bały się, 322 że druga mama umrze? Wszystko wiedziały i pamiętały? Wezwała lekarza, tego samego, który upominał się o możność zbadania Jadwigi. Powiedziała, że obawia się raka z przerzutami w jamie brzusznej. — To nie jest w mojej kompetencji — powiedział doktor, zbadawszy ją. — Pani jest w ciąży. Wybuchnęła śmiechem, śmiała się, śmiała, aż się rozpłakała i dostała torsji. Doktor podał jej ligninę. Opanowała się. — Pan jest aniołem zwiastowania. Czuję podobne zdziwienie. — Czyżby była pani dziewicą? — spytał doktor. Ulryce jako młodej dziewczynie powiedziano, że nie będzie miała dzieci. Przeżyła lekkomyślne lata, nigdy nie była ostrożna i teraz stało się to, gdy ma 41 lat? Mając władzę, jakiej nie ma matka — zdająca się na przybycie nieznajomej istoty, ponieważ nie może wejść do przedsionka dusz nie narodzonych — wybrała sobie dwoje spośród wszystkich, które znała, najwspanialszych. Od pojawienia się Rity nie żyła z mężem. Nad morzem popisywała się pływaniem. Cała plaża podziwiała ją i drżała „ze względu na dzieci", że utonie. Czasem płynęła wzdłuż brzegu do drugiej miejscowości. Odkryła tam małą dziką plażę, gdzie opalała się nago. Pewnego dnia, gdy była w morzu, pojawił się obok niej obcy mężczyzna. Płynął szybko, ostro, ciął wodę jak rekin i groźnie uśmiechał się do niej. Ważył się na rzecz niesłychaną, zuchwałą, płynąc obok, nurkując pod nią, zdobywał ją. Ściągnął jej czepek, uwolnił włosy, chwycił kostium tak, że wypłynęła z niego. Uderzył ją czymś, co przypominało jej gumę, którą zbiła chłopców na błoniach. „Ty chamie, jak śmiesz" — 323 krzyknęła. Pchnął ją z potworną siłą, aż poszła pod wodę. Płynął przy niej, traciła oddech, tonęła, ginęła, kierował ją ku zatoczce dzikiej plaży. Tam „zwierz morski dopuścił się na niej swego ohydnego czynu" — jak nazywała to w myślach. Potem zostawił ją i odpłynął. Usnęła na słońcu. Obudziła się. Była bez kostiumu, który poniosło morze. Musiała zrobić sobie przepaskę i stanik z gałęzi. Tak przywlokła się brzegiem. Dzieci były zachwycone jej strojem. Pozycja, jaką nadała jej woda, uczyniła ją podatną na zapłodnienie? Czy pod wpływem ciągłej obecności dzieci coś się w niej otwarło i stała się matką? Bez ich przyczyny nic się nie działo w jej życiu. Miałaby dla dodania komplikacji urodzić dziecko nieznajomego mężczyzny jako przybranego braciszka czy siostrzyczkę dzieci Jadwigi? Jak wytłumaczy mężowi fakt jego poczęcia? Czy udałoby się przekonać go, że to jego dziecko, inscenizując natychmiast zbliżenie? Czy nie byłoby gorzej? Wzbudziłoby podejrzenia lub na odwrót: uwierzywszy, że dziecko jest jego, mógłby zmienić się wobec Idy i Mariana, którzy odsunęli się od ojca z jej winy? Miałaby świadomość, że to jest jej prawdziwe dziecko. Zabrała im jedną matkę, nie wolno zabrać drugiej. Stałyby się zupełnymi sierotami. „Zabiłam dziecko dla nich. Rzuciłam swoim bóstwom krwawą ofiarę, mały strzępek pod nogi". Nie stało się to w sensie dosłownym, bo siostra asystentka błyskawicznie to gdzieś wyrzuciła. „To dziecko zapłaciło za śmierć tamtej kobiety. To życie — za życie Jadwigi" — myślała Ulryka. Oskarżała Jadwigę o współ-winę, a dzieci o zawiść wobec małego następcy, podżeganie do zabójstwa, i jednocześnie bała się, że zauważą, że ona ma do nich żal. Tego dnia, gdy wrócili ze szkoły, Ulryki nie by- 324 ło. Nie zostawiła też swoim zwyczajem kartki w drzwiach ich pokoju z informacją, gdzie jest i o której wróci. Był to pierwszy taki wypadek, od kiedy Ulryka była z nimi. Ulryka nie wróciła do wieczora. Kiedy zjawił się ojciec, nie uwierzył. Myślał, że we troje szykują jakiś żart. O północy podzielili miasto na trzy strefy: tak zwane „miasto" i nowe osiedle; park, skwer, kościół; Błonia i dworzec, tereny fabryczne, składy. Dziewczynka objęła strefę pierwszą jako najbezpieczniejszą, chłopiec drugą, ojciec trzecią. Szukając nike-go nie mogli pytać, czy jej nie widział. O drugiej w nocy zgodnie z umową zeszli się w domu. Poszukiwania nie dały wyniku. Dzieci zauważyły, że znikła z przedpokoju myśliwska kurtka z demobilu. To było zagadkowe. Ze Ulryka raz jej użyła, nie wiedziały. Ułryka, wciśnięta w tłum czekających na dworcu, w chustce na głowie, między pijakami, bezdomnymi i włóczęgami zobaczywszy męża skuliła się. Dwa razy przebiegł halę, raz spojrzał jej prosto w oczy, ale nie poznał, mimo że była w jego kurtce. Przed północą odchodziło dużo pociągów. Obwieszczenia przez megafon, wypowiadane surowym, obojętnym głosem, były skierowane jakby do niej. Nie miała biletu, pieniędzy. Nazwy miast wydawały się jej obce, wrogie. Bała się wsiąść do pociągu. W morzu woda jest już pewnie zimna. Lepiej jechać w góry, wybrać jakąś turnię. Piętnastoletni chłopiec, pewnie uciekinier z domu, dmuchnął jej w twarz dymem z papierosa. Sprzątaczka wymiatała śmieci. By okazać władzę, obsypała jej nogi kurzem, lepkim, obrzydliwym. Potem Ulryka usnęła. Obudziła się, gdy było widno i tłum robotników pędził z peronów ku fabryce. Sprzątaczka znów zamiatała halę. Tym razem uderzyła Ulrykę szczotką w kostkę. 325 Nadszedł następny wieczór. Te same pociągi odchodziły w tych samych godzinach do tych samych miejscowości. Sprzątaczka zbliżyła się po raz trzeci. Rosła błyszcząca, wilgotna, pusta przestrzeń. Został tylko kat z Ulryką. Sprzątaczka uniosła wysoko śmietniczkę przepełnioną niedopałkami, zmiętymi papierami, kurzem, kłębami włosów. Zbliżyła się do Ulryki i wysypała jej śmieci na głowę. Ulryką, unosząc się z ławki, wymierzyła sprzątaczce kopniaka w czubek głowy. Sprzątaczkę rzuciło w tył, upadła i potoczyła się po mokrej podłodze. Próbowała się podnieść, ale Ulryką dopadła jej i krótkimi, małymi, bolesnymi kopniakami trzymała ją przy ziemi. Sprzątaczka usiłowała schwycić ją za nogę. Dostała kopnięcie w dłoń, błyskawiczne, celne. W krajach Europy Wschodniej istnieje policja kolejowa. Na większych stacjach są specjalne komisariaty. Gdy Ulryką się tam znalazła, kierownik komisariatu zadzwonił do naczelnika stacji. — Czy sprzątaczka na dworcu jest naszym funkcjonariuszem w takim rozumieniu, że naruszenie jej nietykalności cielesnej można zakwalifikować jako zamach na urzędnika wypełniającego czynności służbowe? Bo muszę wiedzieć, czy mam zamknąć tu kogoś i wystąpić o sankcje, czy wypuścić, by odpowiadał z wolnej stopy. Ulryką nie miała torebki, dowodów. Podała, że mieszka w Suwałkach, tę myśl nasunęła jej zapowiedź kierunku, w jakim szedł jeden z wieczornych pociągów. Nie pracuje, jest na utrzymaniu, zawahała się, a kierownik poddał „...rodziców?" — więc kiwnęła głową. Odpowiedź z Suwałk, że osoba taka nie jest tam meldowana, nadeszła w błyskawicznym tempie. Kierownik komisariatu rozważał na głos, co robić, 326 jakby pytał Ulrykę: trzymać ją na miejscu czy wysłać do aresztu śledczego w mieście wojewódzkim* W tym momencie wszedł zaufany pracownik straży przemysłowej. Rano został wtajemniczony przez męża Ulryki, za jej znalezienie dyrektor obiecał mu dziesięć tysięcy złotych. Wrzasnął na jej widok, z radości rzucił się do jej rąk, całował je. Kierownik komisariatu zsiniał: — Zamknąć sprzątaczkę? — dopytywał się szeptem. — Zrobić jej sprawę o napaść na pasażera? I za fałszywe zeznanie? — Niech pan nie nadaje biegu sprawie. Resztę biorę na siebie — odrzekł zaufany dyrektora. Ulryce, gdy została przywieziona do domu, humor się zmienił. Zamknęła się z dziećmi w ich pokoju. Opowiadała o zwycięskiej walce ze sprzątaczką, jak w komisariacie nie potrafili ustalić, kim jest, i chcieli wysłać ją do więzienia. Dzieci były zachwycone. — Od kiedy zaczęłyście dorastać — mówiła Ulryką — drżałam, że uciekniecie. Martwię się, że wszystko przede mną ukrywacie. Zastanawiam się, jeśli to zrobicie, gdzie was szukać, aż sama to zrobiłam. — Nie zrobimy tego. To byłoby śmieszne. Co innego, gdy ty, mamo, tak postąpiłaś. Powiedz, nie powiemy nikomu. Zakochałaś się? — spytała dziewczynka. — Co pomyślałby wasz ojciec, gdyby to usłyszał? — krzyknęła Ulryką pierwszy raz, od kiedy tu zamieszkała. Dzieci nie były zdziwione. Od dawna czekały na jej wybuch, że zacznie je bić, oszaleje, czy stanie się coś niemożliwego do przewidzenia. — Kochani. Przepraszam was. Zachowałam się niewłaściwie. Mówię głupstwa. 327 — Ależ nie szkodzi — zawołały dzieci zgodnie i uprzejmie. ,...., Pchnięta niewytłumaczalnym impulsem, chcąc nimi wstrząsnąć, przykuć do siebie ostatecznie i związać się z nimi tajemnicą, oddać im się w ręce, powiedziała: — Miałam mieć dziecko. Zrezygnowałam z jego narodzin. Nikt o tym nie wie, nawet wasz ojciec. Nigdy aie wybaczyłby mi tego. — Jak się rezygnuje z narodzin dziecka? — zawołał chłopiec. — Po co tak zrobiłaś? — spytała dziewczynka. •'.•• — Stracilibyście mnie, nie miałabym dla was czasu, ojciec mógłby się wobec was zmienić. — Jeśli robiłaś to dla nas, trzeba było nas zapytać. A może byśmy chcieli braciszka lub siostrzyczkę? — powiedziała Idą. — Cofnij te słowa! Taki cios mi zadajesz! Ulryka pomyślała, że chcieliby mieć spokój od niej. ;' — Mamo, chodzi o ciebie. Byłabyś szczęśliwsza. — Jestem szczęśliwa. Mam was. Nikt inny nie jest mi potrzebny. Jesteście moimi dziećmi — mówiła rozkazująco, coraz bardziej rozjątrzona: — Wymarzyłam was, wyśniłam. Może dlatego urodziliście się, choć za pośrednictwem innej kobiety? Powstaliście, by być moimi synem i córką. Potem wynosiłam was, znam wasz ciężar, czasem we śnie go czuję. Przez zimę i wiosnę byli dla niej szczególnie czuli. Kiedyś ona dbała, by w pierwszym okresie zapomnieli o swoim sieroctwie, teraz oni starali się, by Ulryka przebyła lżej czas po stracie dziecka. Chłopiec ubłagał ojca, by zabrał go na ryby na jeziora do Finlandii. Ulrykę prześladowała myśl, że jest z nimi Rita, i Marian nigdy jej o tym nie powie. 328 Ulryka i Idą wybrały się nad morze. Idą miała piętnaście lat. Były podobne do siebie w nowy sposób, nie jak matka z córką, ale jak dwie kobiety równe wzrostem, podobnej budowy. Zapragnęły dokładnego porównania. Nim włożyły kostiumy kąpielowe, stanęły nago przy sobie przed lustrem kabiny nr 202, którą wynajęły na całe lato. —••— Być tak ślicznym dzieckiem i nie wyrosnąć z tego! To się nie zdarza — zawołała Ulryka. — Twoje nogi są tak piękne, że aż groźne. Kończą się pod pachami. Moje nogi są bardziej wyzywające od twoich. Zobacz: mam troszeńkę za małe łydki. Za to uda mam niezłe. Dlatego noszę krótsze sukienki niż ty. Ty masz cycuszki jabłuszka, a ja mam gruszeńki. Dziewczynka pomyślała, ze mężczyzn musiały zadziwiać i podniecać w Ulryce prawie białe włosy do ramion — a tu czarna kępka. To miejsce Idą mia'ła prawie niewidoczne, słabiutko zarośnięte. Ulryka zwierzyła się, że teraz nie rozjaśnia- włosów, tylko je farbuje, by ukryć siwe pasma. : Stały jak do fotografii, ehcąc zachować ten moment na całe życie. Patrzyły sobie w oczy poprzez lustro. Spojrzenie Ulryki było : pytające, oczy dziew1-czynki, jak zamknięte od wewnątrz niewidzialnymi powiekami. „Która z nas ładniejsza?" — pomyślały jednocześnie, odgadły wzajemnie swoje myśli i"wy-Ł buchnęły śmiechem. — Może chcesz mówić mi po imieniu? — spytała Ulryka. — Tak, Ulryko — odpowiedziała Idą. •••;•• — Łatwo się pozbyłaś mówienia mi j,mamo" — powiedziała zmienionym głosem Ulryka. :: ———— Zgodziłam się, bo tego chciałaś. Wszyscy będą myśleli, że jesteśmy siostrzyczkami. -: ; =; 329 Na plaży odbywały się dancingi. Chodziły zawsze we dwie, stały się znane. Tańczyły razem, nie dając się rozerwać chłopcom. Opalone tak samo mocno, w jednakowych kostiumach kąpielowych, z rozpuszczonymi włosami, przerzucały się w figurach rocka. Wybrały wszystkie pieniądze z książeczek oszczędnościowych, Idą oszczędności całego dzieciństwa. Traciły wielkie sumy na taksówki, nowe kostiumy kąpielowe, na lody, na kolacje w dawnym kasynie, gdzie wzięto je za kosztowne prostytutki. Na deptaku podszedł do nich potężnie zbudowany mężczyzna z głową ogoloną do gołej skóry, opalony na czarno, przypominający egipskiego kapłana w filmie „Antoniusz i Kleopatra". Był profesorem akademii. Błagał, by mu pozowały. Milczenie Ulryki i Idy, porozumienie między nimi, ich opanowanie speszyło go, aż uciekł. „Najlepszy moment, by Idą straciła dziewictwo. Stałoby się to przy mnie, trzymałabym ją za rękę, pomogłabym jej to przebyć, mówiłabym ciepłe słowa" pożałowała Ulryka. Przyszła jej myśl: „gdyby Idą była moją córką, nie byłabym do czegoś takiego zdolna", a potem następna zagłuszyła tamtą: „czyli jestem lepsza dla Idy, bo nic mnie nie krępuje". Nie powiedziała Idzie, że przyjechała tu, by odnaleźć mężczyznę, z którym spotkała się w morzu. Nie wiedziała, czy będzie go błagała, by znów ją zapłodnił. Nie była pewna, czy pamięta jego twarz. On tym bardziej jej nie pamięta. Ciągle widziała jego rzęsy zlepione wodą. W miasteczku, gdzie mieszkały, wszyscy wszystko wiedzieli o jego mieszkańcach i ich krewnych, gdziekolwiek by wyjechali, nawet jeśli wyemigrowali do Patagonii. We wrześniu przyszedł anonim „Pani 330 Wałecka rozpowiada, że nad morzem pani Ulryka i panna Idą nie zachowywały się dobrze. Zaprzeczam kłamstwom, ale plotkarkę trzeba ukarać''. — Coś jest niedobrze — Ulryka powiedziała do Idy. — Co mamo? — Nic. Nie oddała anonimu mężowi, wiedząc, że przekazałby go swojemu funkcjonariuszowi straży przemysłowej. Przez podane w liście nazwisko mógł dotrzeć do autorki. Nie chciała żadnej z tych osób znać. Pisali anonimy, więc wiedzieli, że jej pozycja jest zachwiana. Dzieci były odchowane, telefonistka Rita została awansowana na stanowisko zastępcy kierownika wydziału personalnego. Fala plotek wróciła. Ale wole oko gapiostwa jest ślepe. Niewiele widziało. Mówiono, że dzieci były nieślubnymi dziećmi dyrektora i Ulryki. Jadwiga przyjęła je jako swoje i figurowała jako ich matka. Nie było jej grobu na cmentarzu w miasteczku, więc mówiono, że ta śmierć została upozorowana, by rozwiązać sytuację. Ciekawość miasteczka była napastliwa. Ulryka odczuwała ją jako nieokreśloną groźbę. Jeszcze jedno było dla niej bolesne. W miarę dojrzewania Idą traciła podobieństwo do Ulryki. Możliwe, że przedtem wynikało ono z naśladownictwa sposobu bycia, ubierania się i czesania Ulryki. Z nabraniem pewności siebie, jak owad, który zmienia postać, zrzuciła z siebie kształt Ulryki i wyłoniła się z tego istota tak podobna do Jadwigi, że chyba przysłana przez nią, by każdym gestem, ruchem, uśmiechem, każdą miną przypominać ją UIryce. Dzieci uczyły się z podejrzaną w oczach Ulryki gorliwością. Obawiała się, że pilnością, ciągłym zaab- 331 sorbowaniem nauką chciały jak barierą odgrodzić się od niej. Były nieobecne z powodu nauki i chciały przy jej pomocy uciec ód Ulryki. Idą zrobiła dwie klasy w jednym roku. Zdała na filologię klasyczną. Odjeżdżała pierwsza, zostawiając braciszka i Ulrykę. Żegnała się z nią, jakby miały się nie zobaczyć. W miasteczku nie zatrzymywały się pociągi pospieszne. Był jeden pociąg do Krakowa. Stawał na minutę. Odprowadzali Idę Ulryka i Maryś. Trzymali się za ręce wszyscy troje. Ojciec nie mógł być na dworcu. Stanęli na końcu peronu, z daleka od innych pasażerów. Ulryka była chmurna. Pierwszy raz, odkąd ją znali, nie uśmiechała się do nich. W jej głowie zrodziła się myśl, że od początku padła ofiarą spisku. Jadwiga była dawno chora. Trafiła jej się niezwykła sposobność. Ulryka sama pchała jej się w ręce. Czy możliwe, że było to ukartowane? „Pani Jadwigo: jak było?" — Ulryka z początku żartobliwie, potem coraz poważniej zwracała się do Jadwigi z pytaniami. „Wróciwszy do domu, zadzwonię do sióstr, przeproszę je" — postanowiła. Nie widziała ich ód dziewięciu lat, od śmierci matki, kiedy na pogrzebie szły razem, pozornie zjednoczone wobec tłumu. — Nie będziecie mieć nic przeciw temu, że zadzwonię do sióstr i pogodzę się z nimi? — spytała. Dzieci zrobiły wystraszone miny. — A cóż to szkodzi? Abyś się potem nie złościła na siebie — powiedział chłopiec. W marcu ojciec dał Marysiowi pieniądze na bilet, pozwolił nie być w szkole i odwiedzić siostrzyczkę. Wynajmowała pokój u dalekich krewnych. • •'• Dni były ciepłe jak w maju. Ptaki, zmylone, szalały. Drzewa, ostrożniejsze, wypuściły maleńkie pącz- 332 ki. Siedzieli przy otwartym oknie. Rozkoszowali się piskiem tramwajów przy Plantach. Chłopiec zapuścił włosy, panienka je ścięła, by samej sobie nie przypominać Ulryki. Mieli jednakowe fryzury, najmodniejsze, z przedziałkiem ukośnie idącym, bo fryzjer Idy sprowadzał katalogi mody fryzjerskiej z Paryża. Włosy gęste, lekko falujące, jak dwie idealne peruki, aż chciałoby się je schwycić i zedrzeć z głów. Siedzieli naprzeciw siebie jaśni, spokojni, uśmiechnięci, w jednakowych spranych dżinsach, niebieskich lnianych koszulach. Idą w rozchyleniu koszuli miała zatkniętą różyczkę. Przywiózł ją chłopiec i przy niej obłamał z kolców. Panienka zrobiła herbatę. Chłopiec zapalił hawańskie cygaro. Gardzili papierosami. Mówili do siebie cicho, prawie szeptem, jak dawniej. Słowo „błonia", które w ich języku miało tajemne znaczenie, odzyskało właściwy sens. Tylko słowo „Sacharynka" pozostało i miało pozostać na zawsze: Ulryka, ich wielki temat, który się nie kończył. Właśnie mówili, że tak pozostanie do ich śmierci. Zburzyła życie,; jakie im się szykowało. Jej zjawienie znaczyło więcej niż'śmierć matki. Ulryka pozostanie na zawsze największą postacią ich życia. — O czymkolwiek, kiedykolwiek będziemy mówić, zejdziemy na Sacharynkę. Nikt taki się już nie pojawi — mówiła dziewczynka. — Spowodowała, że tak zbliżyliśmy się do siebie — odrzekł chłopiec. — Dlaczego była nam całkowicie oddana? Gdy uznała, że przestała być nam potrzebna, osierociła nas. — Gdyby nasza prawdziwa matka żyła, bylibyśmy inni. Trudno sobie wyobrazić — jacy. Pamiętam tylko, że tamta mama była bezwolna, smutna, łatwowierna; —-Wierzyła we wszystko, bo była zmęczona. : 333 '— Gdy nastała Sacharynka, myślałam, że to ktoś sprowadzony do opieki nad nami. Pamiętam, że przyszła z dwoma walizeczkami. Sama je wniosła. Ojciec otworzył drzwi. — A, walizki! — wrzasnął chłopiec i rzucił się do swojej torby podróżnej. — Wyjął pudło od butów. — Ojciec miał to w kasie pancernej. Przewrócił pudło do góry dnem. Sypnęły się fotografie. Utworzyły stos na środku pokoju. Usiedli na podłodze. Wzięli jedną. Ukazywała nieznajomą panią w modnym płaszczu. Chłopiec wynalazł inne zdjęcie. Jadwiga, pochylona, stoi z ręką wyciągniętą w bok, uciętą przy przegubie. — Tarn dalej jesteśmy rny. Jest takie nasze zdjęcie z ręka w białej rękawiczce. Tam są dwa okna, tu trzecie tego samego domu. — Zlepmy je. Było więcej zdjęć, z których Jadwiga została odcięta. Wszędzie była samotna. — Biedna, uwięziona. Jak strasznie sama była w tej kasie — powiedziała Idą. — Nie była tak ładna jak Sacharynka. Wyglądała starzej od Sacharynki. A przecież obie umarły w tym samym wieku. — Odziedziczyliśmy urodę po Sacharynce. — Czerpaliśmy z dwu matek. Na geny tej, która nas urodziła, nałożyła się doskonałość i szaleństwo tej, która nas wychowała. Dobroć naturalną wzięliśmy od matki, wyrozumowaną od Sacharynki. Po matce odziedziczyliśmy poddanie się losowi — wolę po Sacharynce. — Skąd to wiesz, jeśli nic nie wiesz o matce? Po matce masz kolor włosów, po Sacharynce uczesanie, ale już się go wyrzekłaś — oponował chłopiec. — 334 Była przeciętna w gruncie rzeczy, a zgotowała nam takie życie. Swoje rozumienie świata oparła na baśniach, ale nie miała dzieci i nie miała komu ich opowiadać. To, co nam się zdarzyło, to bajka o dobrej macosze, którą nam opowiadała. Jak to było? — Wyszła w myśliwskiej kurtce ojca. Miała ją, kiedy uciekła na dworzec. Gdy ją znaleziono na błoniach, z głowa w kapturze, była sierotką, która sama siebie wygnała w nocy z domu, zabłądziła i umarła nie z zimna, ale z czegoś... — To się zbyt narzuca jako wyjaśnienie. Całe życie będziemy się zastanawiali. Jeszcze niedawno mi mówiła: „Teraz zakochacie się, obcy ludzie mi was odbiorą". Pomyślałam, że dla prawdziwej matki byłoby to bardziej naturalne. Dodała: „Czekam na wnuki. Będą bardziej moje niż wy". — Nienawidziłem naszej matki za to, że umarła. — Jedna przeszła w drugą tak, że można by pomyśleć, iż nasza matka była zaklęta w jej osobie, by dalej nam służyć. — Byliśmy porwani w sposób zgodny z prawem, legalny i zarazem najbardziej podstępny, jaki można sobie wyobrazić. — Potem nas winiła za śmierć swojego dziecka. — Jedyne istoty na świecie, których się bała, to byliśmy my. — We wszystkim chciała przewyższyć naszą matkę. Gdybyśmy zażądali, karmiłaby nas ciastkami, kremem i czekoladą. A sama była taka słodka! — Czy sadzisz, że jej ciąża była urojona, a skrobanka zmyślona? — Sacharynka była bandziorką, ale nie umiała znieść tego, co sama narobiła. — Została po niej pełna szafa. Przymierzałam 335 wszystko. Wszystko się nadaje.: Czekam zimyj Będę nosić jej śmieszne czarne futerko. Tylko zleję je.wodą kolońską, aby zabić zapach jej perfum. •>!• . ; . — Ojciec rozwiódłby się i tak z naszą matką. Byłoby jeszcze smutniej. Gdy rozwody są powszechne, sieroctwo staje się czymś elegantszym. ' ' '-^ Z Sacharynką też by się rozwiódł. —• Jesteśmy zobowiązani dobrze zakończyć bajkę. :— Chętnie. Nie lubię nieszczęśliwych ludzi'.' — My jesteśmy zbyt szczęśliwi. — Ach, ci chłopcy podobni do dziewczynek! Narzekają na szczęście. Po śmierci Sacharynki, która była czujna, spostrzegawcza i przewrażliwiona, świat wydaje nam się rozległy, a my sobie samym nadmiernie wolni. Próbowałam całować się ze wszystkimi 'kolegami po kolei, by zbadać, czy naprawdę mi wolno: 'Potem płukałam usta. Zaczęłam myśleć o Sacharynce, która : przyznała mi się kiedyś, że miała szalony okres, nim'wyszła pierwszy raz za mąż. „Za wolność'-płaci się samotnością" — powtarzała. •.•••:••>•>'••• —• ; Dlatego oddała się nam w niewolę. : . .: . — Mówiła, żebym się nie poddawała przypadkom i dokąd można, trzymała się ciebie. „Ach, gdybyście się mogli pobrać" — powiedziała. Nazywała to „podstręczaniem", uważała, że wkrada się w moje łaski. — Zamieszkasz ze mną, by prowadzić mi gospodarstwo. Moglibyśmy podróżować. Wszędzie .meldowaliby nas w hotelach jako małżeństwo. . ,; • . ——.Nie, mój braciszku. Na zawsze — nie! — przysunęła się i zaczęła bawić grubym, srebrny m'łańcuszkiem na jego szyi. — Każde z nas musi iść w swoją stronę. To smutne, ale wiedząc o tym, jesteśmy'teraz jeszcze szczęśliwsi. Nie poczujesz bólu. Poznam cię z koleżankami, cudowne, łatwe, lekkomyślne, jedna przekaże cię następnej. Pocałował różę, którą jej przywiózł, a ona wsunęła ją głębiej w zapięcie koszuli. Posłuszny jej słowom, nie wierząc, że kiedykolwiek się rozdzielą, poddał się smutkowi i szczęściu jednocześnie. 336