Adieu Jan Grzegorczyk PRZYPADKI KSIĘDZA GROSERA W drodze Copyright © by Jan Grzegorczyk, 2003 Redaktor Paulina Jeske-Choińska Redaktor techniczny Agnieszka Bryś Projekt okładki i stron tytułowych Lucyna Talejko-Kwiatkowska Fotografia autora na IV stronie okładki Jan Boczko Rysunki ISBN 83-7033-458-X Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze, 2003 ul. Kościuszki 99, 60-920 Poznań tel. i faks (061) 852-39-62 . e-mail: sprzedaz@wdrodze.pl www.wdrodze.pl Mojej żonie Justynie Z listów do redakcji miesięcznika „W drodze" nadesłanych po publikacji kilku odcinków Przypadków księdza Grosera: „Witajcie Kochani... Pewnie ten list będzie niespodzianką, ale nie mogłem go nie napisać. Otóż przed dwoma tygodniami trafiłem do nadkaspijskie-go Atyrau. Przyczyna: poświęcenie pierwszego na tej starożytnej Sarmatów ziemi kościoła pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego. Radość ogromna, zjechali się wszyscy kazachstańscy biskupi pod wodzą nowego Księdza Arcybiskupa Nuncjusza. Niewiele było czasu na rozmowy. I wyobraźcie sobie, że jednym z tematów tych rozmów był... ksiądz Groser. Zapamiętałem szczególnie wypowiedź Administratora Apostolskiego Zachodniego Kazachstanu, księdza Janusza Kalety: — Wreszcie ktoś o poważnych sprawach pisze w sposób przystępny, czytelny. Wreszcie ktoś postanowił pokazać księ-dza-człowieka, z jego problemami, które jakże wielkie bywają, z radościami. Po prostu księdza-człowieka w prawdzie. Ja od kilku miesięcy zaczynam lekturę „W drodze" od księdza Grosera. Groser jest żywy, jest gorący... Na pewno posypią się gromy. Brońcie go i nie bójcie się." Zdzisław Nowicki, ambasador Polski w Kazachstanie „Grzegorczyk jest pierwszym facetem, który podjął się prawdziwego opisu księdza w teraźniejszej Polsce. Niczego podobnego do tej pory nie czytałem." Michał Zioło, trapista Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń jest przypadkowe. Także postaci powieściowe noszące nazwiska osób publicznych wypowiadają słowa, które są jedynie wymysłem autora. POŻEGNANIE z AFRYKĄ „ l ajemnica człowieka jest zbyt ogromna i zbyt głęboka, aby mógł ją wyjaśnić drugi człowiek". Ksiądz Wacław zapisał ostatnie zdanie opowiadania. Zakończył słowami swego mistrza. Włączył drukarkę, i po chwili zaczęły z niej wypływać biało-czarne stronice laserowego wydruku. Uczucie ulgi. Okruch wyrwany zapomnieniu. Włączył ścieżkę z filmu Pożegnanie z Afryką, której słuchał już od paru tygodni. Tak było zwykle: gdy coś przeżywał, tworzył, puszczał jeden utwór. Dopiero kiedy ukończył pewien etap, zmieniał płytę. Zasiadł w fotelu i trwał tak może pół godziny. Sycił się chwilą wolności. Nareszcie ferie szkolne. Godziny nie wisiały nad nim jak siekiery na nitkach. Napawał się czystym czasem. W końcu wstał, schował wydrukowane kartki do teczki z napisem Konfesjonał. Położył ją na biurku, obok zeszytu z programem katechezy na rok 2000 -2001. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiętnasta. Cieszył się bardzo na to spotkanie. Wyciągnął z szafy johnnie walkera, wsadził do reklamówki, narzucił kurtkę i wyszedł. Na dworze lało. Cofnął się po parasol. Dopiero w pokoju uzmysłowił sobie, że przecież zgubił go w zeszłym tygodniu. W holu, co prawda, wisiały trzy parasole proboszcza, ale nie wziął żadnego. Na pewno by go gdzieś zostawił. W jego rękach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko się dematerializowało. W szufladzie znalazł jedynie czapkę z pom-ponikiem, wsadził więc ją na głowę i wyszedł ponownie. Do narożnika ulicy odprowadzało go spojrzenie proboszcza. Kiedy zniknął z pola widzenia, prałat Henryk zszedł piętro niżej i otworzył pokój wikarego. Skierował się do biurka. Na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. KONFESJONAŁ ,..q - ''..y ił Zadzwonił do drzwi. Po dłuższej chwili, kiedy już zamierzał zrezygnować i odejść, ukazała się w nich postać pana Romana Koleckiego. Łysiejący blondyn z rudą brodą. Na piżamą miał nałożony olbrzymi rozpinany sweter, który nie był jednak w stanie zakryć wydatnego brzuszka. — Oo, ksiądz Wacław, co za niespodzianka. Tylko że ja chory i sam — oznajmił, zapraszając uniżenie do środka. — Dlatego tu jestem — rzekł nie zbity z tropu gość. — Skąd ksiądz wiedział? — Od tego jestem księdzem, żeby wiedzieć, co się dzieje z moimi parafianami. — Szkoda, że nie ma Danki. Ucieszyłaby się, no i przyrządziła coś dobrego... Zawsze lubiła księdza, ale po ostatniej kolędzie stała się po prostu fanką. — Cieszę się, ale może to nawet lepiej, że będziemy sami. Mam taką sprawę, że... — Coś poważnego? Wacław pokiwał przecząco głową i pociągnął nosem. — Proszę, proszę dalej... Może jednak najpierw ksiądz się podsuszy w łazience, a ja tymczasem zbiegnę na dół do sklepu. I tak już miałem wstawać. — Nie trzeba. Przyniosłem coś odpowiedniego — powiedział Wacław, wyciągając butelkę z reklamówki. Pan Roman przeciągle zagwizdał. — No, to przyniosę szklaneczki. Wacław został sam. Koleccy mieszkali w starym budownictwie. Pokój był solidnych rozmiarów. Pod centralną ścianą naprzeciwko wejścia stało ogromne akwarium, źródło światła i ciepła. Kolorowy wodny świat kontrastował z szarą rzeczywistością za oknem. Meble pozbierane z różnych epok świadczyły, że gospodarze zdobywali je latami. Zanurzył się w skórzanym holenderskim fotelu, przy ścianie zawieszonej prawie w całości kluczami. Klucze od bram, drzwi, drzwiczek. Małe, duże. Najróżniejszych kształtów. Niektóre bardzo stare, musiały mieć po kilkaset lat. Wstał, by przyjrzeć się im z bliska. — Trochę to niepoważne — rzekł Roman, widząc księdza przyglądającego się zbiorom na ścianie. — Pierwszy klucz, o, tego olbrzyma, wykopałem piętnaście lat temu w ogrodzie i tak zacząłem to swoje hobby. Przywoziliśmy klucze z każdej wyprawy. Potem znajomi przynosili mi je jako prezenty imieninowe. Ciężko teraz im powiedzieć, że już straciłem do tego serce. Wacław pokiwał głową. — Jeśli chodzi o mnie, to ja tylko gubię klucze. Gdyby zebrać te moje zguby, też byłaby niezła kolekcja. Gospodarz odkręcił butelkę, chcąc nalać gościowi, ten jednak wykonał przeczący gest dłonią. — Ja dziękuję, tylko herbata. — Jak to? — spytał zdziwiony Roman. — Ano, nie powinienem pić... — oświadczył Wacław ze skruszoną miną. — Naprawdę? Ksiądz... — zawahał się, ale pytanie już było na języku — ... się leczy? — To moja prywatna diagnoza. Stwierdziłem, że za bardzo ciągnie mnie do alkoholu i od trzech miesięcy nie biorę go do ust. — No, to w takim razie... — chciał odstawić szklaneczki na tacę. — Nie, nie... Celowo przyniosłem tę butelkę. Mam dużą radość, gdy mogę patrzeć, jak piją inni. To jest mój trening. — Czy to rozsądne wodzić się na pokuszenie? — Właśnie dlatego przyszedłem do pana. Zaraz wszyst- 10 11 ko wyjaśnię. Widzi pan, ja chciałbym się u pana wyspowiadać... — U mnie? — zaśmiał się Roman. _ To znaczy, wie pan, taka spowiedź niesakramen-talna. Pogoda paskudna, mam chandrę i potrzebuję pomocy... duchowej. — Ode mnie? Moją branżą są raczej komputery, a nie zagubione dusze. Na tym polu sam jestem klientem. Ksiądz już nie pamięta, że to ja dwa lata temu przyszedłem, bo nie widziałem żadnych szans dla mojego małżeństwa? — Pamiętam doskonale. Ale muszę panu coś wyznać. Tego samego dnia ja napisałem list do biskupa z prośbą o zwolnienie mnie z kapłaństwa. Więc kiedy pan stwierdził, że rozpada się panu małżeństwo, powiedziałem sobie w duchu, że coś trzeba ratować. To był instynkt. Postanowiłem wytrwać w kapłaństwie, żeby ratować pana rodzinę. Nie mogłem panu przyklasnąć i powiedzieć: „Ma pan rację, wszystko jest funta kłaków nie warte, niech to potop zaleje"... Nie mogłem jednak też namawiać pana do wytrwania w małżeństwie, sam chcąc porzucić kapłaństwo. Roman uśmiechnął się do swego gościa, nie wiedząc za bardzo, co powiedzieć. Nigdy by się nie domyślił tej walki, o której przed chwilą usłyszał. Księdza Wacława miał zawsze za człowieka duchowo niezwykle poukładanego. Trochę mu nawet zazdrościł, że w przeciwieństwie do niego idzie przez życie z jasno wytyczonym celem. Przed miesiącem ksiądz Wacław był u nich na kolędzie. Rozmawiało im się tak dobrze, że minęła północ, nim wyszedł z ich mieszkania. Żona oznajmiła przy pożegnaniu: „I proszę pamiętać, że zawsze, ilekroć księdzu przyjdzie ochota, drzwi tego domu są dla księdza otwarte" — a Roman teatralnym ukłonem potwierdził ważność jej wyznania. Wacław przeczesał palcami ciemne włosy. — Taka resztka przyzwoitości... Ina coś się chyba przydała, bo gdy byłem na kolędzie, miałem wrażenie, że nie ma bardziej kochającego się małżeństwa. r — Potrafimy doskonale grać tę rolę, podobnie jak ksiądz — zaśmiał się Roman. — O rozwodzie już pan nie myśli — raczej stwierdził, niż spytał Wacław. — Rozwód... — Roman filozoficznie pokiwał głową. — Kiedyś żonę Billy'ego Grahama zapytano z okazji pięćdziesiątej rocznicy małżeństwa, czy przez te wszystkie lata myślała kiedyś o rozwodzie. I wie ksiądz, co odpowiedziała. .. „Nigdy, ale o morderstwie: często". — Widzę, że jest nie najgorzej; wtedy miał pan nastrój, jakby się chciał powiesić. Jak pan z tego wyszedł? Nie sądzę, żeby moje rady cokolwiek pomogły. — Coś pomogły. Powstrzymały mnie od głupoty na parę godzin. Tak naprawdę uratowało mnie wtedy coś zupełnie niepoważnego. Ludzie niepoważni otrzymują widać niepoważny ratunek. Wypiłem sobie wieczorem i włączyłem telewizor. Leciało jakieś rozczulające romansidło, jakby na nasz temat, tylko z większą dozą tragizmu. Rozkrochmali-łem się i nagle wezbrało we mnie takie cholerne pragnienie dobra, wynagrodzenia żonie... Uratowało mnie pół litra i kiczowaty film. Potem zrozumiałem, że moje użalanie się nad sobą było równie kiczowate... Dopiero wtedy zacząłem się modlić i podziękowałem Bogu za czuwanie nad naszym małżeństwem. Przedtem się do Niego nie zwracałem — Roman potarł się za uchem, wykrzywiając twarz, jakby ten wysiłek miał mu pomóc w dokończeniu wyznania. —No dobrze, ale przecież to ksiądz chciał się wygadać. Patrząc z boku, zawsze mi się wydawało, że ksiądz jest po prostu ideałem. — Naprawdę? Wie pan, przykładam się... ale od wewnątrz jestem wypalony. — Wypalony? Czym? — Sobą... proboszczem. Proboszcz mnie przygniata, a ja nie potrafię mu się przeciwstawić. Próbuję, ale... — ksiądz nagle przerwał wyznanie. — Mam propozycję. Mówmy sobie po imieniu. Nie wypijemy, co prawda, bru-dzia, ale tak będzie naturalniej. Jesteśmy chyba rówieśni- 12 13 karni. Urodziłem się 28 czerwca 1956 roku, w czasie wypadków poznańskich. — A ja 5 marca 1953 roku, w dniu śmierci Stalina. — To coś nas łączy. Dzieci historii. Co to ja chciałem powiedzieć... No właśnie, na zewnątrz to jakoś wygląda, ale jak po wiedział ktoś mądry, wiara oznacza to, jak zwracasz się do Boga, kiedy jesteś sam. — Noi...? — Jak jestem sam, to jestem sam. — Mogę tyle powiedzieć, co cię słyszę na kazaniach. Są świetne. Wiem, że innym też się podobają. — Tak, tylko że nie mówię o Bogu, który mieszka we mnie. To jest Bóg książek, refleksji. Zachwycam się pokorą, a zżera mnie ambicja. Kiedy za moje starania, zamiast pochwał, po raz kolejny dostałem po tyłku, nabrałem obrzydzenia do ludzi Kościoła. Nie mogę znieść tego intryganc-twa... Wiem, że to mocne słowa, ale uważam, że Kościół mnie zniszczył. Papież mówi, że człowiek jest drogą Kościoła. Ale Kościół bardzo lubi po tej drodze deptać. Zamilkł, a po chwili dodał: — A większość księży, cokolwiek by nie powiedzieć, to wrażliwe dusze i łatwo je zranić na zawsze. Roman wstał nagle, przeciągnął się, jakby chciał wszystko z siebie zrzucić. — Włączę jakąś muzykę. Może Misję Ennio Morricone? — Słuchałem tego namiętnie jakieś pięć lat temu. Byłem wtedy takim szczęśliwym księdzem. Po chwili pokój wypełniły dźwięki rajskiej muzyki. Kojące strumienie fletów. Wacław zapatrzył się w akwarium, w którym majestatycznie przesuwały się złote ska-lary wielkości dużej dłoni. — Posłuchaj, ale co to wszystko oznacza? — Roman powrócił do przerwanej rozmowy. — Że nie wierzysz? Że jesteś księdzem dlatego, żebyśmy my byli nadal małżeństwem? Jeśli tak, to jesteś zwolniony z tego obowiązku. My się już raczej nie rozpadniemy. 14 — Od tej strony patrząc, to jest więcej takich rozpadających się małżeństw w naszej parafii. Mógłbym więc być do końca życia kapłanem jako całopalna ofiara, ale nie... nie o to chodzi... Potem dorobiłem sobie nową motywację, by zostać. Zacząłem odtwarzać w pamięci chwilę mojego powołania i wierzę, że to wszystko było bardzo prawdziwe, że Bóg naprawdę chciał, żebym był księdzem. Nie rozumiem tego, co się ze mną dzieje, dlaczego jestem taki duchowo sparaliżowany. Mam też taki powód bardziej przyziemny, by wytrwać: chcę pochować moich rodziców jako ksiądz. Uważam, że im się to ode mnie należy... — Posłuchaj, Wacław, czy tyle samo jest rozbitych księży, co porozbijanych małżeństw? — Nie wiem. Na zewnątrz nie wygląda to źle. Odpa-dająjednostki, ale nigdy nie wiadomo, kiedy kogo co dopadnie. Słabeusze, tacy, co ledwo zostali wyświęceni, potem okazują się najlepsi, a tych najlepszych nagle szlag trafia. Na przykład mój kolega na poprzedniej parafii. Wszyscy go kochali i podziwiali. Miałem wobec niego zawsze kompleksy. Nie miał problemów w kontaktach z ludźmi. Otwarty, dobry. Niektórzy mówili, że do przesady. Koledzy po święceniach w większości kombinowali, jak zdobyć „malucha", a on postanowił za nic nie brać pieniędzy i nigdy w życiu nie mieć samochodu. Miał kłopoty z proboszczem, bo wpuszczał na plebanię różnych biedaków i wykolej eńców. Często go okradali, ale tylko się z tego cieszył. Powiedziałbyś: święty. I ta dobroć go zgubiła. Był tak dobry, że zakochała się w nim katechetka. Też wspaniała osoba. Bardzo ją lubiłem. Może dlatego od razu nie spostrzegłem, co się święci. Wiesz, było tak, że najpierw ja z tą katechetką dużo współdziałałem i bałem się, że moje podejrzenia to urażone ambicje albo zazdrość. Nikt nic nie widział. Oprócz dzieci. Podrzuciły katechetce pudełko z ropuchą. Dołączyły też karteczkę z napisem: „Przemienisz się w nią, jak nie zostawisz naszego księdza". Dziewczyna dostała rozstroju nerwowego. Trwało to parę tygodni. 15 Na szczęście wkrótce były wakacje. Tadek — mój kolega — próbował się bronić. Zamykał się w kościele i płakał. Potem stwierdził, że ma dwa powołania. Dziewczyna też płakała. Powiedziała mu, że wyjeżdża jak najdalej, że to ona jest wszystkiemu winna. Usłyszała, że jest egoistką, bo „interesuj ą ją tylko własne wyrzuty sumienia". — Niezły demagog. I to on ci wszystko opowiedział? — Roman przygryzał słonego paluszka, johnnie walker z jego szklaneczki jakoś nie znikał. Chyba nie za bardzo smakował mu w pojedynkę. — Nie, o wszystkim opowiedziała mi katechetka. Szukała u mnie pomocy, choć nie wiem, czy j ą naprawdę chciała znaleźć. Raz mówiła, żebym ją z tego wyrwał, kiedy indziej, że o naszej rozmowie nie może dowiedzieć się Tadek. — A ty co? — Próbowałem. Poszedłem do Tadka i chciałem delikatnie rozpocząć rozmowę. Wyczuł od razu, że wiem o wszystkim. Powiedział, że jak tylko wykonam najmniejszy ruch, to wejdzie na ambonę i powie całą prawdę. Był tak napięty i zdesperowany, że mu uwierzyłem. Zdałem się na wolę Boską. Potem wszystko im się poplątało... Dziewczyna zaszła w ciążę. Pojechali do Rzymu, poszli na audiencję do Papieża, licząc na jakiś cud, że Papież na nich spojrzy i coś odmieni, albo że każe im przejść do Kościoła anglikańskiego. Cud się jednak nie zdarzył. Urodziło się dziecko i Tadek porzucił kapłaństwo. Boże, po co ja ci to wszystko opowiadam? Roman pokręcił przecząco głową. — Posłuchaj, to co, na pewno się nie napijesz? — spytał. — Nie, dzięki, chcę mieć satysfakcję, że przynajmniej nad czymś panuję. Ksiądz wierzchem dłoni potarł zarost na brodzie. — Tak, ale miałem ci mówić o sobie... — Słuchaj, a z tym naszym proboszczem w ogóle się nie daje porozmawiać? — Nie, on z nikim nie rozmawia. A mnie nie lubi w dwójnasób. Nie cierpi inteligentów. Wiele razy próbowałem z nim nawiązać kontakt, ale to niemożliwe. Przez trzy lata, jak tu jestem, ani razu ze mną nie porozmawiał. Co najwyżej zdawkowe zdania o pogodzie, rozkładzie zajęć. — Ja z Danką się kłócę parę razy w tygodniu. Wacław wygodnie wyciągnął się w fotelu, splótł dłonie z tyłu głowy. — Kłótnia to jak burza w przyrodzie. U nas nie ma żadnej burzy ani w ogóle przyrody. Zupełna martwota. Proboszcz jest za dobrym dyplomatą, żeby doprowadzić do kłótni. To wielka sztuka — kogoś nie cierpieć i okazywać mu to za pomocą miłego uśmiechu. Wypracował cały system zachowań prowadzący do mijania się. Przez te trzy lata był raz w moim pokoju. Zaprosiłem go na mecz. Dał się namówić, bo nie miał satelity, a to był jakiś ważny finał. Przyszykowałem się. Miałem w pogotowiu kawę, koniak, ciastka. Po kolei za wszystko dziękował. — Posłuchaj, jego nic nie interesuje, co robisz? — Interesuje — Wacław podrapał się w tył głowy. — Mam wrażenie, że mnie odwiedza, ale wtedy, gdy mnie nie ma. — To czemu nie zamykasz pokoju? — Nie chcę rezygnować z tej jedynej formy kontaktu. Jak wiesz, próbuję pisać. Myślę, że on to czyta. Pisanie to zresztą mój a jedyna terapia. — A spowiedź? — Od lat żadna spowiedź mnie nie oczyściła. Nie potrafię się otworzyć. Po raz pierwszy zrobiłem to przed kobietą. Przedtem się otwierałem jedynie przed Bogiem. I tej kobiecie wyznałem to, czego nie udawało mi się wyznać przed spowiednikiem. — Mam wrażenie, że przede mną też jakoś jeszcze nie możesz się otworzyć. — Myślisz pewnie, że wszystko skończyło się w łóż- 17 ku. Otóż nie. Jednak boję się następnej takiej spowiedzi, dlatego przyszedłem do ciebie. Wacław ponownie utkwił wzrok w akwarium. Trzy razy w życiu próbował zakładać akwarium, bez skutku. To wyparowała mu woda, to ryby przekarmił albo ich nie dożywił. Brakowało mu cierpliwości i dyscypliny. Może dlatego wybrał celibat? „Kto nie potrafi utrzymać akwarium, tym bardziej nie powinien się brać do małżeństwa" — wygłosił przy jakiejś okazji ten wątpliwy pogląd, choć sam znał kilku zapalonych akwarystów, którzy byli starymi kawalerami. Z podziwem patrzył więc na perfekcyjnie utrzymane akwarium. — Żeby ci coś doradzić, to muszę wiedzieć trochę więcej — odezwał się po dłuższej chwili Kolecki. Patrzył na księdza jak nauczyciel na ucznia, którego zostawił po lekcji, by go wybadać, dlaczego się opuścił w nauce. — Posłuchaj, twoim problemem jest kobieta? — spytał, chcąc pokazać, że żadna odpowiedź go nie zaskoczy. — Myślę, że nie — Wacław powoli przeniósł swój wzrok ze skalarów na dobroduszną twarz ich właściciela. — Przeżywam potworny kryzys i kobieta wydaje mi się czasem ratunkiem, ale chyba nie o nią chodzi. Przynajmniej tak się łudzę... Czuję się, jakbym otwierał bramy do swego wnętrza i chciał być zdobyty, ale nie wiem przez kogo... Przez Boga czy kobietę... — Nie musisz przede mną owijać w bawełnę. — Zastanawiam się, co ważniejsze, być księdzem czy dobrym człowiekiem. Urwał. Z głośników docierały pełne niepokoju dźwięki fletni Pana. Wacław zastanawiał się, które z przelatujących mu przez głowę myśli ubrać w słowa. Jego wahania przerwał znów Roman. — Słuchaj, ale ty jesteś księdzem. Masz być dobrym człowiekiem jako kapłan. — A może kapłaństwo to tylko droga do człowieczeństwa, do tego, żebym był lepszym Wackiem. 18 — Przepraszam cię, Wacek, ale myślę, że ta samotność pada wam trochę na łeb. Świeccy głupieją, jak mają za dużo pieniędzy, a wy... Roman spojrzał na swego gościa, który miał minę, jakby chciał powiedzieć: „Chyba masz rację". — No sam powiedz — odezwał się po dłuższym milczeniu Wacław — czy ktoś taki... jak ja może być księdzem? — Oczywiście. — Pomimo słabości? — Może właśnie dlatego. W życiu najpiękniejsza jest wierność. Ja teraz, z perspektywy widzę, że nasze codzienne szare ścieranie się z całą mizerią życia jest czymś najpiękniejszym w małżeństwie. Czy ty wiesz, jak ja Bogu dziękuję, że takiemu cherlakowi dał łaskę wierności? — Może ty powinieneś głosić kazania, a nie j a. Ludzie bezbłędnie wyczuwają, czy ksiądz żyje słowem, które głosi. Roman nic nie odpowiedział, tylko tym razem skupił się na wysączeniu do dna szklaneczki whisky. Po chwili wstał i klepnął gościa po ramieniu. — Nic ci innego nie doradzę, musisz cierpieć, żeby nie cierpieć więcej. Najłatwiej w bólu popełnić głupotę, ale ty tego nie zrobisz. — Dlaczego tak sądzisz? ; — Bo odstawiłeś alkohol. . Po powrocie znalazł na biurku karteczkę z informacją, żeby zgłosił się do proboszcza bez względu na porę. Zauważył też, że znikła teczka z opowiadaniem. Właśnie minęła dwunasta. Wbiegł na piętro i lekko dysząc, zapukał do drzwi. — Od dłuższego czasu chciałem z księdzem porozmawiać. — Cieszę się, choć muszę przyznać, że tego nie wyczułem. — Wielu rzeczy ksiądz nie wyczuwa — rzekł z udanym ubolewaniem, a jednocześnie rezygnacją w głosie prałat Henryk. — 19 i Na przykład, co księdzu przystoi, a co nie. Chodząc w tej żałosnej czapeczce, ośmiesza ksiądz nie tylko siebie. Bardzo przepraszam, to w końcu nie moja sprawa. Muszę księdzu się przyznać do drobnego grzeszku. Otóż w czasie dość długiej księdza nieobecności bardzo potrzebowałem planu katechezy i byłem zmuszony wejść do księdza pokoju. Zrobiłem coś wbrew swojej życiowej zasadzie. Ksiądz chyba zauważył, że staram się nie wkraczać w cudze życie. — Tak. — No właśnie... Natrafiłem bowiem w księdza pokoju na dość nieoczekiwane dla mnie zapiski. Nigdy bym się nie posunął do tego, żeby czytać cudze notatki, ale sprowokował mnie tytuł. Konfesjonał. Wiem, że ksiądz nie ma hamulców i w poszukiwaniu rozgłosu rok temu był ksiądz nawet zdolny opublikować opowiadanko, w którym opisał to, co było treścią księdza spowiedzi. — Wyjaśniałem już, że to nie miało nic wspólnego z jakąkolwiek rzeczywistą spowiedzią. — Nieważne. Ksiądz może nawet pisać o krasnoludkach, a ludzie pomyślą, że to prawda. Znając księdza zapędy, poczułem się upoważniony, wręcz zobligowany do przejrzenia tego tekstu. Rzeczy, które tam wyczytałem, zatrwożyły mnie. Wystarczy już, że ksiądz poszedł do prawie obcej osoby, świeckiej, i obnażył się w sposób kompromitujący. Chyba nie zamierza ksiądz drukować historii swego upadku? Kategorycznie się temu sprzeciwiam. Na twarzy proboszcza pojawił się odcień emocji, może niezbyt wielkiej, ale i tak, biorąc pod uwagę jego zwykle beznamiętne oblicze — znaczący. — To są problemy, które trzeba powierzyć spowiednikowi, proboszczowi, ewentualnie iść z nimi do biskupa. Widziałem od dawna, że coś księdza dręczy. Po czterdziestu latach kapłaństwa wystarczy, że spojrzę na człowieka, i wiem, co w nim siedzi. Proboszcz zmrużył oczy, jakby raziło go światło. — A mnie się ciągle wydaje, że człowiek jest zbyt wielką tajemnicą, żeby mógł ją pojąć drugi — odparł Wacław, uśmiechając się do swych myśli. — Tak na marginesie, to opowiadanie nie jest opisem mojego życia i problemów, przynajmniej w większości. 20 — Może zamiast żyć cudzym życiem, lepiej zająłby się ksiądz trochę swoim — głos proboszcza przybrał nagle barwę ojcowskiego ciepła. — Zawsze mi się wydawało, że powołaniem księdza jest otwierać się na problemy innych. — Ja wiem, że ksiądz ma mnie za idiotę — rzekł ze spokojem prałat. — Jest mi to obojętne, ale nie jestem tak naiwny, żebym nie potrafił się domyśleć, że w księdza opowiadaniu skarga na proboszcza, który przez trzy lata nie rozmawia ze swym wikarym, odnosi się do mnie. — Wie ksiądz, literatura polega na tym, że miesza się fikcję z rzeczywistością, żeby coś powiedzieć, a nikogo nie zranić. — A może do księdza rzeczywistości coś innego się wmieszało? Na przykład kobieta? Może to z nią do tak późnej godziny spędzał ksiądz czas poza plebanią. Nie mówię o innym towarzyszu, johnnie walkerze. No, ale tu ksiądz ma alibi, bo nie pije. — Nie, czemu? Aha, ksiądz znowu mówi o opowiadaniu. W małych ilościach i dobrym gatunku piję... Proboszcz słuchał z obojętnością. — Jeśli ksiądz nie wierzy, mogę chuchnąć — zaproponował Wacław. — Ksiądz jest nie tylko bezczelny, ale prostacki — rzekł raczej z politowaniem niż oburzeniem prałat. — Może raczej zraniony. Kobiet jest w istocie wiele w moim życiu. Jak ksiądz wie, prowadzę grupę modlitewno-pielgrzym-kową składającą się w 90 procentach z kobiet. Ale akurat dzisiejszy wieczór spędziłem z mężczyznami. Mieliśmy cokwartal-ne spotkanie naszego rocznika z seminarium. No, to zaniosłem, co miałem najlepszego. — Czyli to motto do księdza opowiadania też jest zmyślone? — Jakie motto? — Przeczytam je księdzu: „Jeżeli celibat nie będzie formą miłości, i to takiej, na którą w pewnym sensie nigdy nie będzie pełnej odpowiedzi — to, co tu dużo mówić: przychodzi noc, człowiek się kładzie do łóżka i... brak kobiety. Wacław O." Dziwne, że nie podpisał się ksiądz swoim ulubionym pseudoni- 21 mem: Groser. Nawet całego nazwiska nie ośmielił się ksiądz napisać. — Jakiego nazwiska? — Olbrycht, księdza prawdziwego nazwiska. Wacław z trudem nadążał za skomplikowanym wywodem proboszcza. — A nie...To jest cytat z księdza Wacława Oszajcy. Jego głos z takiej pięknej dyskusji o celibacie, która była przed laty w „Znaku". — Szkoda, ale nie czytuję moderny. Te słowa, jak przypuszczam, księdza duchowego mistrza, to rzeczywiście piękny znak księdza tęsknot. Zapadła grobowa cisza. Żeby chociaż zegar tykał. Nic. Po chwili odezwał się Wacław. — Niech mi ksiądz powie, czy można być księdzem, nie kochając ludzi? Będąc całkowicie samemu? — Ksiądz myśli o sobie czy o mnie? — Tak w ogóle. — To jeżeli w ogóle, to wie ksiądz, zrobiła się pierwsza w nocy. Mimo wszystko dziękuję, że znalazł ksiądz dla mnie chwilę o tak późnej porze. Aha, zwracam opowiadanie. Przyznam się, że byłem trochę zawiedziony. — Przykro mi. Może dalsza część będzie bardziej interesująca. — Zostawiłby ksiądz pisanie takich dyrdymałek świeckim. Oni mają do tego większy talent. Jest tyle rzeczy do zrobienia w parafii. Ja też mam swoje ambicje, ale ich nie realizuję, bo wiem, jaka jest hierarchia ważności. W holu stały spakowane kartony i dwie walizki. Wszystko rozegrało się bardzo szybko. Stosunkowo szybko. Wacław pobył u Świętego Mikołaja jeszcze cztery miesiące, do końca roku szkolnego. O „decyzji władzy duchownej" dowiedział się chyba ostatni w parafii. Czy przeważyło szalę jego niefortunne kazanie 22 wygłoszone dwa dni po jedynej w historii rozmowie z proboszczem? Powiedział w nim, by się nie dziwić, że młodzież gromadzi się wokół Owsiaka, bo on, cokolwiek o nim powiedzieć, coś jej proponuje. „A co nasz Kościół ma jej do zaoferowania?" — spytał dramatycznie. Proboszcz siedzący przy ołtarzu przymknął tylko oczy. Synek pana Romana powiedział: „Zobacz tato, proboszcz śpi". On jednak nie spał. Nie skomentował też kazania ani jednym słowem. Nie było już żadnej nocnej ani dziennej rozmowy. Proboszcz był człowiekiem czynu. Następnego dnia pojechał do kurii. Prawdę powiedziawszy, jeździł tam regularnie przynajmniej raz na dwa tygodnie. Jedno niemądre kazanie mniej czy więcej. „Decyzja władz" była sprawą czasu. Pożegnanie księdza Wacława było prawdziwą manifestacją. Parafianie przybyli tłumnie, choć było ono na mszy o dziewiętnastej, tzw. nygusce, mszy dla letnich i leniwych wiernych. Chociaż proboszcz zapewniał, że przeniesienie księdza Wacława jest dla niego otwarciem nowej drogi — uczynił delikatną aluzję na temat probostwa — byli smutni. Większość nie rozumiała decyzji o przeniesieniu ulubionego wikarego. Wszyscy byli wzruszeni, szczególnie gdy ksiądz Wacław publicznie podziękował za całe dobro, którego doświadczył od proboszcza, za wszystko, czego się od niego nauczył. Na pamiątkę tej wdzięczności kupił proboszczowi stulę. Co prawda, słyszało się tu i ówdzie, że między proboszczem i wikarym były jakieś tarcia, ale tak przecież zawsze się mówi. „Parafia to jest wspólnota miłości. Nigdy tej miłości nie zapomnę". To było ostatnie zdanie Grosera, które powiedział od ołtarza w parafii Świętego Mikołaj a. CARTEBLANĆHE JN a razie było wiadomo, że odchodzi. Rozstał się oficjalnie z parafią, nie wiedział jednak, do jakiego portu ma się udać. Biskup poinformował go, że jego losy jeszcze się decydują. Prosił, żeby wyjechał na zasłużone wakacje i zgłosił się pod koniec sierpnia. Wacław nie był z tego powodu szczególnie załamany. Poprosił Romana o przechowanie w jego piwnicy kilku kartonów wypełnionych skromnym dobytkiem, głównie książkami i wieżą z kompaktami. Już parę razy zmieniał parafię i nie przywiązywał do tego większej wagi. Kolejne plebanie traktował jako swoje/>żed--a-terre, jak namiot, który zwija w razie potrzeby i wędruje dalej. Każde nowe miejsce było dla niego przygodą. To, co dla innych byłoby celnie wymierzonym kopniakiem, on uważał jedynie za zmianę sceny. Boży aktor. Cieszył się z każdej roli, którą mu wyznaczano. Nieważna była jej ranga, ważne, jak j ą zagra. Nie inaczej więc było i tym razem. Parę osób zamierzało nawet interweniować u biskupa, ale wytłumaczył im, że nie ma to najmniejszego sensu, gdyż nie czuje się ofiarą. Gdy tylko dowiedział się o swoich niespodziewanych wakacjach, zadzwonił do Rafała. Był on alpinistą, którego Wacław poznał przed sześcioma laty u Zosi, swej dawnej wychowanki z oazy. Rafał szybko stał się w jego życiu ważną postacią. Był niewierzący, Wacław nie patrzył jednak na niego jak na obiekt ewangelizacji. Grosera ciągnęło do osób, które nie mogły o sobie powiedzieć wprost: „praktykujący katolik". Przed laty prze- 25 czytał gdzieś, że niekiedy Pan Bóg chce, aby człowiek był niewierzący. Jego niewiara jest bowiem jeszcze jednym dowodem na Jego istnienie. W towarzystwie Rafała doświadczał przedziwnej prawdy tych słów. Groser lubił przebywać na obrzeżach Kościoła. Może spotykał wśród niewierzących ludzi bardziej szczerych, może fascynował go klimat autentycznego poszukiwania. Choć oczywiście i tam nie brakowało osób zamkniętych na wszystko, zwykłych chamów, zoologicznych antyklerykałów, z którymi trudno było podążać w jakimkolwiek kierunku. Kiedyś nazwał ich sam dla siebie: „ateistyczne dewotki". Nie wiedział, jak się. rozwinie znajomość z Rafałem, ale był cierpliwy. Nigdy wprost nie rozmawiali o Bogu, a przynajmniej o Jezusie. Raz tylko wyszło żartem, że dobili targu: jeśli Wacław dokończy swój doktorat, to Rafał weźmie ślub kościelny z Zosią — dotychczas byli połączeni jedynie związkiem cywilnym. Wacław był trochę przerażony, bo co się stanie, jeśli nigdy nie skończy doktoratu? Stracił wewnętrzną motywację do wyrobienia sobie tego papierka, a przecież doprowadzenie przyjaciela przed ołtarz, choć głośno tego nie mówił, leżało mu na sercu. Kiedyś Rafał mieszkał przez parę dni u niego na poprzedniej parafii. Tamtejszy proboszcz był typem bardzo czułego kapłana — całkowicie różny od prałata Henryka — opiekował się Wacławem, ale na kapłaństwo patrzył w sposób całkiem odmienny niż jego wikary. Ksiądz według niego był pasterzem swojego stada, a raczej należałoby powiedzieć — zagubionej trzódki. Kapłan w hierarchii bytów stał niewypowiedzianie wyżej od człowieka świeckiego. Proboszcz cytował czasem św. Franciszka Saleze-go, który miał powiedzieć, że gdyby spotkał na drodze kapłana i anioła, to najpierw ukłoniłby się kapłanowi. Takie miał poglądy, ale mimo wszystko dało się z nim żyć. Po kilku przypadkowych i spotkaniach z Rafałem proboszcz wyczuł, że nie jest to typ czło- | wieka naprzykrzający się Panu Bogu, i po jego wyjeździe zagad- l nął o to Wacława. Pytał, dlaczego zmarnował tyle czasu dla kogoś, kto i tak do kościoła nie chodzi. — Widzi ksiądz — tłumaczył Wacław — są wierzący i niewierzący, jak dwie armie. I między nimi pojawiają się mediato- 26 rży, łącznicy. Może mam taką rolę do odegrania? Rafał nie uważa się za chrześcijanina, ale jest ciekaw, jak żyję, co robię, co czytam. Czasem wchodzi do kościoła, boja tam jestem. Nie wiem, jak to się skończy, ale wszystko przed nami. — Oby on księdza do swojej armii nie zwerbował. Były takie przypadki misjonarzy, co to sami wiarę potracili. Kapłan musi być nieufny wobec świeckich. Niech ksiądz ma się przed nimi na baczności. Ja u księdza w ogóle zaobserwowałem taką tendencję do zbytniego ufania świeckim. To już nie chodzi o tego pana. Ksiądz na przykład wpuszcza do swojego pokoju ministrantów, a sam w tym czasie odprawia mszę. A ksiądz nie uważa, że oni lubią sobie wtedy pomyszkować? Ja, proszę księdza, nikomu nie ufam. Powiem więcej, ja nawet nie ufam samemu sobie. — To przyznam, że tu się różnimy — odparł Wacław. — Widzi ksiądz, ja chodzę z Rafałem po górach, mówiąc ściślej, wspinamy się po nich. W czasie wspinaczki jesteśmy połączeni liną. Bez wzajemnego zaufania nie mielibyśmy szans. «§* Wacław od razu Rafała polubił. Zapamiętał uścisk jego graby. Coś wtedy przeskoczyło między nimi i to nieokreślone „coś" było zarodkiem przyjaźni. Już pierwszego dnia Rafał zaproponował Groserowi wyprawę w góry i wspólną wspinaczkę. Ten uśmiechnął się z niedowierzaniem: „Sądzisz, że to możliwe? Ja mam, bracie, prawie czterdziestkę". Wacław od dziecka uwielbiał jeździć w góry. Miłość do nich zaszczepił w nim w podstawówce nauczyciel geografii. Potem, w liceum i w seminarium, prawie co roku wędrował po Gorcach i Beskidach. Pewnego lata próbował nawet amatorskiej wspinaczki po skałkach, ale to było wszystko. Na szczęście był w świetnej formie, brak samochodu zmuszał go do codziennej jazdy na rowerze. Rafał podjął się wprowadzenia go w tajniki i filozofię wspinaczki. Pierwszy prawdziwy instruktor alpinizmu. Nauczył Wacława zakładać stanowisko asekuracyjne, wbijać haki, wpinać linę w przeloty. Pomógł mu kupić kask, buty, karabinki. Pokazał 27 spity, kostki, friendy, dzięki którym można się wspinać w miarę bezpiecznie. Lina połączyła księdza i agnostyka. Rafał parę razy uratował Groserowi życie, co prawda, wcześniej samemu wystawiając je na ryzyko. „Partner wspinaczki to nie może być byle kto — powiedział kiedyś Wacław do młodzieży w duszpasterstwie, która wypytywała go o jego nową pasję. — Lina łączy na śmierć i życie. Odpadnięcie prowadzącego jest zagrożeniem dla partnera, nagłe szarpnięcie liny może wyrwać ze ściany całe stanowisko, a asekurującego zepchnąć w czeluść. To nie jest tak, że jeden sobie spada, a drugi patrzy. Musisz wytrzymać upadek partnera". Rafał objaśnił Wacławowi skalę ludzkich możliwości wspinaczkowych. Kiedyś kończyła się na szóstce. Nikt nie marzył nawet o wytyczaniu czy wspinaniu się na trudniejsze drogi. Teraz skala sięga nawet VI7-VT 8. Wacławowi nie chodziło o zaliczanie najniebezpieczniejszych tras. Był za słaby i za stary. Wspinając się, doświadczał natury, poznawał siebie samego, dotykał granic swoich możliwości. Nie jechał też w góry szukać Boga, tylko oglądać Jego dzieło. Zaliczyli kocioł Hali Gąsienicowej i Morskie Oko. Pokochał Filar Staszla na Granatach i wschodnią ścianę Kościelca. Miał też swoje przegrane. Na Zamarłej Turni, na Motyce siadła mu psycha i odpadł od ściany. Na szczęście wspinał się jako drugi. Trzymana przez Rafała lina naprężyła się. Jedynie lekko tąpnął. Nie zapomni tego dnia, kiedy pierwszy raz doświadczył ekspozycji. Wyszedł za kant niewielkiego filarka i poczuł, że ma pod sobą kilkadziesiąt metrów mniej więcej pionowej przepaści. Spojrzał w dół — przestrzeń, w bok — przestrzeń, w górę — przestrzeń. Bezlitosny pion. Musiał się skoncentrować na ruchu, który wykonywał. Skupienie maksymalne. Jak to mówią: „Taniec na granitowej płycie". Szkoda tylko, że w za ciasnych różowych borealach. To wszystko zawdzięczał Rafałowi. Nigdy nie mówił mu wprost, jakimi rekolekcjami są dla niego te wyprawy, ale to chyba było oczywiste. Cudownie się składało. Mogli ruszyć za trzy dni. Tym razem 'ednak nie w polskie Tatry, ale na Słowację, na Kieżmarski. To było to. Rafał postanowił, że będą wchodzić drogą Puśkaśa. Pięć, sześć godzin wspinaczki po sześciusetmetrowej ścianie. Z Tatrzańskiej Łomnicy wjechali kolejką na Skalnate Pleso. Groser siedział obok alpinisty, który wyglądał jak wyjęty z żur-nala. Kurtkę firmy Patagonia zdobił wypasiony nikon. Lustrzan-kowe gogle lodowcowe, jedwabna chustka indyjska niedbale zawiązana pod szyją. Co zawierał nowiutki karrimor, można się było tylko domyślać. Do plecaka przytroczony był kask Salewa. Wacław wyglądał przy swym sąsiedzie, jakby sprzęt wypożyczył z muzeum, i to niekoniecznie taternictwa. Wytarte i pozszywane spodnie w kolorze khaki, na których w zeszłym roku tak umiejętnie powiesił się na wystającym ze ściany haku, że wyglądał jak przysłowiowa „dupa, nie taternik". Wyciągnięty, spłowiały czarny sweter. Sprzęt miał, na szczęście, ukryty w plecaku. Uroku dodawały mu włosy, corocznym zwyczajem ścięte na zapałkę. Rafał przypatrywał się temu obrazkowi beznamiętnym wzrokiem, a w środku pękał ze śmiechu. Zaraz po wyjściu z kolejki odciągnął Grosera na bok i szepnął: — Niezły szpaner, co? Góry się zesrają z wrażenia. O dziewiątej wyruszyli ze Skalnatego Plesa. Około jedenastej związali się liną i rozpoczęli wspinaczkę. Szło znakomicie. Kolejny hak, przelot, stanowisko. Cierpkie powietrze i żadnych chmur. Wymarzona pogoda. Czy to ona ich zwiodła? Dziwnie stracili rachubę czasu. Ku ich zaskoczeniu, gdy weszli na szczyt, była prawie osiemnasta. Przybili piąteczkę za udane wejście. Odetchnęli i usiedli. Teraz najprzyjemniejsza chwila. Zapalenie papierosa. Obydwaj nie palili, ale zaciągnięcie się marlboro na szczycie było nagrodą za trud. Rafał nie palił od dwóch lat, a Wacław rzucił palenie, kiedy poszedł do seminarium. Jednak na szczycie to był rytuał, bez którego droga byłaby niepełna. 28 29 — No daj — rzekł Rafał, prężąc ramiona w triumfalnym geście. — Już — Wacław zerwał sreberko. Podał Rafałowi papierosa! i zaczął szukać zapalniczki. Chwila ta podejrzanie się wydłużała. — Cholera, co ja mogłem z nią zrobić? — Tylko nie mów, że nie masz zapalniczki. To, że zapomniałeś wody, mogę ci wybaczyć... — Nie, no wkładałem... — Wacław jeszcze parę razy wyciągał zawartość kieszeni, ale robił to wyraźnie bez większej nadziei. Na koniec tylko rozłożył bezradnie ręce. — Aaa! — warknął Rafał. — O kant dupy rozbić! Po cholerę się wspinaliśmy?... —jeszcze kilka razy westchnął ze wściekłością i zamknął się w sobie. Wacław rozglądał się załamany dookoła. Wznosił też oczy do nieba. Na tej wysokości mógł w końcu oczekiwać pomocy z góry. Nagle z prawej strony szczytu wyłonił się napis „Salewa" na białym kasku, a potem kolorowa sylwetka alpinisty. Szpaner z kolejki! Niesamowite. Wacław patrzył na niego z rozrzewnieniem i nadzieją, jakby zobaczył Pię-taszka na bezludnej wyspie. Podniósł ściśniętą pięść na przywitanie i czekał aż wejdzie kolega Szpanera. Po kurtuazyjnej wymianie zdań na temat drogi zapytał: — Macie ognia? — Oczywiście!... — odparł Szpaner. Wacław spojrzał triumfalnie na Rafała. „No widzisz, i po co te nerwy?" Szpaner dobył z kieszeni zapalniczkę Ronsona. — Proszę — Groser zaproponował papierosy. Szpaner z kolegą pokiwali przecząco głowami. — Dziękujemy, niepalący. — My też nie — uśmiechnął się usprawiedliwiająco Wacław. Zapalili i chłonęli widok. Poprad. Huncowski Szczyt, Mały Kieżmarski i Przełęcz Widły. Wszystko cudownie wyraźne, w przejrzystym powietrzu. Majestatyczny skalisty masyw o lekko niebieskawym odcieniu zdawał się być na wyciągnięcie dłoni. Poczucie uratowanego rytuału wzmocniło jeszcze intensywność doznań. Zmęczenie ulatywało nad szczyty wraz z wydmuchiwanymi tytoniowymi obłoczkami. Nadszedł czas na snickersy. Na szczycie nie powinno się za wiele mówić. Kiedyś Rafał wspinał się z młodym góralem i gdy wyszli na szczyt, góral zaczął wodzić rozmarzonym wzrokiem po horyzoncie. Rafał spytał go, o czym myśli. „Co byde jot" — usłyszał rzeczową odpowiedź. To nauczyło go milczeć. A jednak na Kieżmarskim odstąpił od zasady. Długo patrzył przed siebie w milczeniu, aż w końcu się odezwał. — Jeśli jest Bóg, to właśnie tak. Wspiąć się i ogarnąć wszystko wzrokiem. Uwolnić się. Wszystko zależy od perspektywy, dystansu. Znasz tę hinduską opowiastkę? Do słonia zbliżyła się w nocy grupa osób i zaczęła go dotykać. Jeden z nich chwycił ogon, drugi trąbę, trzeci kły i każdy wrzeszczy, że trzyma słonia. I tak jest z wyznawcami wszystkich religii. Jeśli jest Bóg, to można Go zobaczyć tylko z daleka i w świetle. Bóg się objawia w spojrzeniu... Wacław zerknął kątem oka na Rafała. — Dla mnie Bóg to również dotknięcie. Może głównie dotknięcie... — rzekł zachęcony nieoczekiwanym otwarciem się przyjaciela. Rafał odwrócił się w jego kierunku. Wzniósł brwi i powiedział: — Hmm — co miało oznaczać „niech ci będzie, jeśli tak uważasz", a zaraz potem nagle rzucił komendę: — Trzeba się zbierać. Niepostrzeżenie wokół szczytu pojawiły się pojedyncze chmurki. Zaczęli iść po ledwo widocznej ścieżce. Jedyne bezpieczne zejście o tej porze wiodło granią na północ, a potem w dół Filarem Grosha do doliny na wschód od Huncowskiego. Z początku nie było powodów do niepokoju, skała była lita, a zejście stosunkowo łatwe. Wiatr wymiótł chmury za grań tak, że widzieli stację kolejki. Z minuty na minutę było jednak coraz ciemniej i stromiej. Miła droga do domu zaczęła się zmieniać w dramatyczny odwrót. Pierwszy zjazd założyli ze stałego haka pozostawionego w ścianie. Kolejne stanowiska zakładali już sami. Groser wsłuchiwał się w wysoki dźwięk mocno wbijanych tater-nłczych haków. Zmierzch gęstniał z każdą chwilą. Czuli, że to ostatni, może przedostatni zjazd. Pośpiech sprzyja brawurze, więc ostatnie stanowisko Rafał założył, zarzucając linę na występ skal- 30 31 ny. Wsunął oba końce liny w ósemkę i zjechał. Stanął na wąskiej| półce, szybko wbił hak, wpiął się w niego. — Lina wolna!! Wacek!! Jedź!! Groser zjechał. — Dobra. Wepnij się tutaj — Rafał wskazał mocno wbity hak-rynienkę— i ściągamy linę. Wacław zaczął ciągnąć jeden koniec liny. Ledwie drgnęła. Jeszcze raz. Znowu nic. Zaczęli ją szarpać i huśtać nią we wszystkie strony. Klęli obydwaj. Już wiedzieli, co ich czeka. Kibel — romantyczny biwak w ścianie. Bez kochera, goretexów, żarcia i wody. Niewiele mówili do siebie. Wpadli jak nowicjusze. Rafał założył na linę prusiki, węzły asekuracyjne, zaciskające się w przypadku odpadnięcia, wypiął się ze stanowiska i zaczął się wspinać, cały czas próbując odklinować linę. Groser został na stanowisku. Po chwili nie słyszał już sapiącego w górze Rafała. Naraz rozległ się huk kamieni i potworny krzyk. Groser uskoczył gwałtownie w bok, napinając linę łączącą go ze stanowiskiem asekuracyjnym. Spadające kamienie ocierały się o jego nogi i ręce, odbijały się od zaciśniętych na linie palców. Poczuł swąd siarki. Po chwili wszystko ucichło. — Wacek!!! — Rafał, żyjesz?! — Kiblujemy!!!... Zostajemy w ścianie!!! Czuł, że kamienie go pokaleczyły, ale nie był połamany. Istny cud. Po chwili Rafał wrócił na stanowisko. Byli tak odwodnieni, że drobne ranki nawet nie zaczęły krwawić. Powbijali wszystkie haki, które im zostały, i usiedli na wąskiej półce. Opierając się o siebie plecami, przeczekali niemal w milczeniu do rana. Gdy zrobiło się jasno, Wacław wszedł odczepić linę. Nigdy wcześniej podczas wspinaczki nie czuł takiego strachu, sztywności każdego kroku. Każdy chwyt wydawał mu się niepewny. Przesuwał prusika po wilgotnej linie i wbijał haki prawie co metr. Wspiął się na występ skalny. Cały zamarł. Jeszcze nie starał się nic zrozumieć. Na granitowej półce przed nim leżała wyprasowana przez deszcze, przyschnięta do skały biała chusteczka. Nie przyduszona żadnym kamieniem. Nierealna. To było jak uderzenie pioruna. Ostrożnie ją podniósł. Zjechał po linie. — Niesamowite... — pokazał Rafałowi chusteczkę. — Mamy darowane życie. Przedarł ją na pół i dał mu jedną część. — Możemy zaczynać od nowa. Reszta ich pobytu na Słowacji nie miała już właściwie historii. Zrezygnowali z dalszej wspinaczki. Nazajutrz okazało się, że są solidnie potłuczeni i pokaleczeni. Rafał miał mocno poranione dłonie. Przez następne dni nie zasnął, dopóki się nie upił. Wacław pisał swój dziennik. Tamtego pamiętnego dnia po zejściu zapisał tylko dwa słowa: carte blanche. 32 KOLORATKA \V szedł na peron w Krakowie. „Boże święty. Wojna czy co?" Morze głów. Spojrzał na tablicę informacyjną. W tym momencie uświadomił sobie, że kupił bilet na pociąg-legendę — koszmar z Przemyśla do Szczecina. Zrezygnował z ekspresu o 16.40, bo musiałby na niego czekać trzy godziny. Popełnił błąd. Była niedziela i wszyscy wracali po weekendzie. — Gośka, wskakujemy do I klasy — wydał komendę. Gośkę spotkał na dworcu, nie zdążyli zamienić z sobą jeszcze zdania poza tym, że jadą oboje do Wrocławia. Chodzili razem do liceum. Nie widział jej chyba ze dwadzieścia lat. — Głupia sprawa. Nie wiem, czy będę miała na dopłatę. Wszystko straciłam w Krakowie — oznajmiła. — Tym się nie przejmuj. Już, już — przynaglił Groser. — Czy są dwa wolne? — spytał, zaglądając do pierwszego z brzegu przedziału. Z drugiego krańca wdzierała się już nawałnica ludzi. Wolał nie ryzykować dalszych poszukiwań. — To zaljeży. Jedno by się znalazło — rzekł ze wschodnim zaśpiewem gruby mężczyzna z piwem w ręku i w rozchełstanej flanelowej koszuli. Spojrzał przy tym znacząco na Gośkę. Na jego owłosionej klatce piersiowej spoczywał olbrzymi złoty krzyż. — O, to drugie też będzie wolne — dodała korpulentna kobieta — bo ta pani, co tu siedziała, poszła do córki. 35 Nie czekając na przyzwolenie Niedźwiedzia, zaczął wpychać Gośkę wraz z bagażami do środka. Uratowani. Padając na siedzenie, potrącił rękę sąsiada. Bryzga spienionego piwa poszła na spodnie Grosera. — Nie szkodzi — skomentował Niedźwiedź. — Kupi się następne. Szef też się napije. — Nie, ja dziękuję — odparł Wacław z wymuszonym uśmiechem. — Spokojnie, ja stawiam. „Królewskie", pięć złoty puszka. Taniutko. W tym momencie spostrzegł przypatrującego mu się dobrodusznie z naprzeciwka mężczyznę około sześćdziesiątki o twarzy zawodowego boksera po skończonej karierze. Spłaszczony nos ulokowany był na prawym policzku. Po obu stronach jegomościa siedziały starsze panie, obie obfitych kształtów. Jedna ufarbowana na kasztan — ta ich wsparła — i blondynka. „O Boże, aleśmy trafili!", jęknął Groser w duszy. — No, to mamy szczęście — rzekł do Gośki. Smród, ścisk i wspaniałe towarzystwo. Nasączona piwem nogawka nie poprawiała samopoczucia. Wymienił uśmiechy i zaczął się zastanawiać, jak zacząć z Gośką rozmowę. W liceum byli bratnimi duszami. Przez krótki czas między nimi nawet coś było, ale... W tej chwili Niedźwiedź szturchnął go w łokieć, pokazując za oknem okazały cygański budynek. — Patrz pan. Tamten pałac to wywaliła sobie ta żydowica Suchocka. Ile ona tam forsy utopiła. Sama już tam nie mieszka, tylko trzyma tego swojego synalka, co go z Murzynem zmajstrowała. Teraz UOP go pilnuje za nasze pieniądze... Te, kurwa, Żydy, krwiopijcę. Panie, nie ma na świecie gorszego stworzenia jak Żyd! — podniecił się Niedźwiedź i zawinął wolną ręką, jakby miał grzmotnąć w niewidzialny stół. Wacław chciał od razu zareagować. Zaczął kręcić głową na znak protestu. Tak się składało, że byłą premier znał osobiście i wiedział, że ludowa wyobraźnia przypisywała jej willę w niemal każdej miejscowości Polski. Ale przecież nie o to chodziło. Jak miał j ej bronić? Że nie jest Żydówką? W ten sposób przyzna- 36 \vałby rację Niedźwiedziowi, że pochodzenie żydowskie samo w sobie jest zbrodnią. Zanim jednak zdołał wypowiedzieć jakiekolwiek słowo, poczuł, jak Gośka gwałtownie ściska go za ramię. Zbliżyła z czułością usta do jego ucha i szepnęła: —— Siedź cicho. Nie dyskutuj. Uśmiechnięty Bokser z naprzeciwka zdartym, ochrypłym głosem rzucił konfidencjonalnie: — Proszę się nie krępować. Jak jest ochota, przytulić się do mężusia... Ja to rozumiem, tyż jestem człowiek gorący i kochliwy... Gdyby szanownego małżonka nie było, sam bym się panią zaopiekował—pokancerowana twarz nabrała słonecznego piękna. _ Państwo nie mają za złe, lubię pożartować. W Groserze się gotowało. „Co za kretyńska sytuacja. Uciec stąd". Spojrzał na korytarz — nie wepchnie się już ani szpilki. Drzwi przedziału były otwarte. Fala dymu papierosowego wdzierała się do środka. Ludzie z korytarza przyglądali się im, jakby wykupili bilety do teatru. „Co robić? Słuchać się nie godzi. Dyskutować z pijanymi się nie da. Zatrzymać pociąg czy co?" Tymczasem Niedźwiedź kontynuował swoje. — Przez tych Żydów wszystkie nieszczęścia na świecie. Wszystkie wojny. A Hitler? Czemu wojnę rozpoczął? Żydki go zmusiły. Najpierw mu pieniędzy napożyczali, a potem procentem go zaczęli dusić, że nie miał wyjścia. I, kurna, o mało co by tę zarazę wytępił. Ja bym mu pomógł, piecyk bym zmajstrował i mu pomógł. Tylko on też głupi był, bo niepotrzebnie wojnę z Polakami zaczynał. — Panie, tak nie uchodzi — odezwała się pulchna pani siedząca pod oknem. — Trochę pan sobie popił i takie rzeczy wygaduje. Ja też Żydów za bardzo nie lubię, ale żeby takie rzeczy wygadywać. Krzyżyk pan nosi, może i do kościoła pan chodzi... — Jak ja bym raz na tydzień do kościoła nie poszedł, nie ogolił się, mordki kolońskąnie posmarował, to bym nie wiedział, że żyję! — rzekł w uniesieniu rozanielony Niedźwiedź. — A nienawidzić mam prawo. Zarazy jednej... Jakby się człowiek nie bronił, to by nas dawno zjedli. Żydki, Ukraińcy... Jeden czort. Pani młoda, to niewiele wie. Ja bym pani opowiedział, jak nas 37 Ukraińcy wyrzynali pod Lwowem. Jak mi zamordowali ojca... Matkę powiesili, język i piersi jej obcięli. Dziesięć lat miałem i na to wszystko patrzałem. To byli ludzie?... To byli, kurwa... — Ale, Włodziu — wtrącił się Bokser, zaniknąwszy oczy i kręcąc głową— tak nie możesz mówić... Wszędzie są dobrzy i źli ludzie. A nasi co z nimi potem robili? — Ty tam, Kazik, nie pieprz. Komuna ci wodę z mózgu zrobiła — Niedźwiedź odwrócił się do okna i delektował piwem. — Panie — szarpnął Wacława za kolano Bokser. — Wyzywa mnie od komucha, boja do kościoła nie chodzę. Dobrze wie, że ja do żadnej partii nie należałem. Panie, przez czterdzieści lat żeśmy razem na lokomotywach jeździli. A teraz raz na tydzień zawsze po ten spirytusik do Przemyśla się skoczy. Znacząco wskazał głową na półki, gdzie stały pokaźne torby. — Bileciki darmowe. Jakby człowiek miał chęć, to po całej Europie mógłby jeździć. Zobacz, panie, moje ręce, te blizny. Że ja je mam, to cud. Ta łapa wisiała dosłownie na włosku, na tym kawałku skóry. Jucha tak poszła, że by zalała ten przedział. Pulchna blondyna siedząca obok przewróciła oczami, jakby miała zemdleć. Za to kasztanowa wychyliła się zza ramienia Boksera, chyba w nadziei ujrzenia krwistej sceny. — Ile to człowiek musiał się naharować, zanim został maszynistą. Panie, słuchaj pan... Ja na religii się znam. W żadnym temacie mnie pan nie zagnie. Panie, ja Biblię tu... ooo! Mężczyzna podsunął Wacławowi pod nos wykrzywiony mały palec. Uśmiechnął się przechernie. — Co, nie wierzy pan? Panie, słuchaj no... — Bokser przy każdej swej kwestii dawał Groserowi znak głową, by się przybliżył. — Ja trzy i pół roku byłem w seminarium. W Krakowie. Ale nie wytrzymałem. No bo, panie, ja jestem pies na kobiety, dusiłem się, ja bez kobiety nie wytrzymam. Pan rozumie. No, czy pan by bez swojej gołąbeczki wytrzymał? Wacław dopiero teraz uświadomił sobie, że Gośka przez cały czas jest wtulona w jego ramię. Poczuł nagle bijące od niej ciepło. Udawała, że śpi. Jednak nie wytrzymała, podniosła niby zaspaną twarz i uśmiechnęła się do Wacława rozbawiona. 38 —- No... nie — przytaknął Bokserowi Groser. Tym wyznaniem zadowoli Gośkę i dowiedzie, że traktuje wszystko jak urojenie. Potem jednak wbrew zdrowemu rozsądkowi zaczął dyskutować. — To dlaczego pan poszedł do seminarium? —— A co ja, panie, miał do gadania? Ojciec z proboszczem ustalili i tak musiało być. —- No dobrze, ale w seminarium mieliście jakieś rozmowy wstępne. — Jakie rozmowy? Panie! Mój proboszcz z rektorem to byli kumple — Bokser uśmiechnął się, machnął ręką. — Panie kochanieńki, pan nie zna tego świata. Nie chcę tu opowiadać tych wszystkich historii, bo małżonka słucha. Panie, ja się. tam napatrzyłem dosyć na zboczenia i to wszystko. Od tego czasu do kościoła nie chodzę. Zresztą, panie, naprzeciwko mnie mieszkaj ą księża. Garaże do swoich samochodów postawili większe niż kościół. Ja, panie, wolę na rybki skoczyć i tam się pomodlić. Nie, no ja uznaję, że światem rządzi siła wyższa, ale obłudy nie trawię. Jednych szczują przeciw drugim. Ten ksiądz Jan-kowski na przykład, pajac jeden, żyje jak magnat. Tylko mercedes, antyki, bursztynowe ołtarze stawia. Czy to Panu Bogu jest potrzebne? Ludzi na tych Żydów napuszcza. Pan Jezus kazał wszystkich kochać. No nie jest tak? A co w kościele mówią... — I prawidłowo, bo ten naród ciemny jak tabaka w rogu — ocknął się Niedźwiedź. — Bogactwa mu zazdroszczą, Żydki zasrane. Wreszcie te Unie Wolności z sejmu wypieprzą. — Co ty gadasz? W sondażach nadal wchodzą — obruszył się Bokser. — Tam srać na sondaże, sami je robią. Nie wejdą za cholerę. Po tylu latach ten naród zmądrzał. Ale te Żydki są takie cwane, że ich drzwiami wywalisz, a oknem wlizą. Już wiedzą, że Unia to mumia, to teroz se Platformę wymyślili. No, kurna, nie ma siły na nich. Taki Balcerowicz to ci będzie tak słodziutko pierdolił, że ci się uszy powykręcają. A tju, tju, tju — Niedźwiedź przybliżył swój ą dłoń do twarzy i przemawiał do niej dziecięcym ka- 39 rykaturalnym głosikiem, jakby mu na niej siedział rzeczywiście Balcerowicz o rozmiarach Tomcia Palucha. Bokser tylko mrużył oczy i kręcił głową na wywody kolegi. Zbliżywszy się po raz kolejny do Wacława, szepnął mu na ucho: — Panie, on tak tylko gada, ale serce ma dobre. Zawsze tak jest, jak wypije. Ja to mam zasadę: na trasie dwa piwka i spokój. Pulchna blondyna siedząca pod oknem wtrąciła się do dyskusji. — Jakby tak panów ze sobą skrzyżować, to by dobry człowiek wyszedł. Pan nienawidzi wszystkich, ale wierzący i katolik — zwróciła się do Niedźwiedzia. — A pan niewierzący, ale dobry i wszystkich kocha — spojrzała na Boksera. — Co?! On niewierzący?! — zareagował gwałtownie Niedźwiedź. — Nie ma, kurna, na świecie takiego maszynisty, co by w Boga nie wierzył. W każdej jednej lokomotywie krzyżyk wisi! A pan inteligent wierzy? — nie wiedzieć czemu zwrócił się Niedźwiedź do Grosera. — Co „wierzy?" — odparł zaskoczony. — No, w Boga! — Nie — odpowiedział Wacław, chcąc zaprotestować przeciwko paranoi, w której się znalazł. I w tej chwili Gośka spojrzała na niego zdziwiona, z jakimś wyrzutem. A Niedźwiedź dodał z triumfem: — Od razu wiedziałem, że komuch... Stali na peronie we Wrocławiu. Wymaglowani niemiłosiernie i śmierdzący dymem, a Wacław dodatkowo piwem. — No, tośmy się spotkali — roześmiała się Gośka. — Po dwudziestu latach. Całą drogę ani słowa. Przepraszam za to przytulenie, ale musiałam udawać, że śpię, żeby mi dali spokój. Nadal mieszkasz we Wrocławiu? — Nie, jestem przejazdem, chcę tylko odwiedzić matkę. — Ale najpierw wstąpisz do mnie. Zapraszam. Nie wykręcisz się. Musimy sobie wszystko opowiedzieć. Nigdy się taka okazja nie powtórzy. Obrączki nie nosisz. Nie powiesz mi, żeś kawaler? — W pewnym sensie. , Rozumiem, ja też już jestem rozwiedziona. Nie. Widzisz... ja jestem księdzem — uśmiechnął się Wa- cław. Gośka krzątała się po kuchni, co chwilę zadając pytania. — Z Grzegorzem masz jakiś kontakt? — Nie... — A że Hanka do Stanów wyjechała, to wiesz? — Nie, Gośka, wiesz, ja zupełnie straciłem kontakt z ludźmi. Po maturze wyjechałem z Wrocławia — rzucił Wacław w kierunku kuchni. — Zaraz cię podszkolę, kto, z kim i jak daleko zaszedł — Gośka wyszła z tacą, na której piętrzyły się smakowicie przyrządzone kanapki. — Jeszcze tylko wyciągnę wino, które mi koleżanka przywiozła z Izraela. Carmel, podobno świetne. Trzymałam je na specjalną okazję, no i się nadarzyła. Zapaliła stojącą na stole świeczkę i zwróciła się do Grosera: — Jak to się stało? — Co? — Że zostałeś księdzem. Nie wyszło ci z kobietami? — nalała wina do kieliszków. — Jak widać — Wacław rozłożył ręce usprawiedliwiająco. — Nie uwierzę, mogłeś mieć od wyboru do koloru. Pamiętam, była taka Bernadetta z „c" klasy. Piękna dziewczyna. Szalała za tobą. Dała ci spokój? — Tak, została zakonnicą. — Żartujesz? Z taką urodą na zakonnicę? Co jej się stało? Ach — Gośka pokiwała głową, jakby doznała olśnienia — ... z rozpaczy za tobą. — Żadna rozpacz, to powołanie. — Co to znaczy? — Że chce się kochać wszystkich... — To do tego trzeba być księdzem albo zakonnicą? 40 41 Groser uśmiechnął się lekko. „Jak tu najprościej wytłumaczyć rzeczy niewytłumaczalne?" Gośka jednak pokręciła głową i zakończyła temat. — Podziwiam was, ale nie rozumiem tego waszego celibatu — dopełniła kieliszki. — W końcu nie muszę rozumieć... Co tam, moje związki z Kościołem są luźne. Kiedyś chodziłam co niedzielę na mszę. Byłam przykładną katoliczką. Na święta do spowiedzi. Do czasu ślubu. Potem wszystko się zmieniło. Mąż do kościoła nie chodził. Nie wywierał na mnie nacisków. W ogóle na tematy religijne ze sobą nie rozmawialiśmy. Jedyna jego religijna deklaracja, którą pamiętam, to że lepiej grzeszyć i potem żałować, niż żałować na starość, że się nie grzeszyło. Typowa filozofia używania życia. Nie przeciwstawiałam się. Z czasem sama do kościoła zaczęłam chodzić w zależności od nastroju, pogody... Gośka przerwała. Wpatrzyła się w swoje kolana i zaczęła gładzić koniec spódniczki, jakby ją chciała wydłużyć albo wyprasować. Chrząknęła. — Osiem lat temu zaszłam w ciążę. Nie byłam już taka młoda. No i... usunęłam... Zabiłam... jak mówicie — schowała twarz w dłoniach i trwała tak kilkanaście sekund. Potem gwałtownie się wyprostowała. — Nie ma sensu opowiadać, jak to się stało. Nie chcę nikogo oskarżać. Siebie za to wszystko winie, choć on mnie do tego namówił czy nawet zmusił. Szykowała mu się świetna praca za granicą, dziecko mogło wszystko pokrzyżować. Kiedy dotarło do mnie, co zrobiłam, wpadłam w rozpacz. Ciągle płakałam — głos Gośki zaczął drżeć. — Każde zakichane urządzenie ma w sobie bezpieczniki, tylko człowiek może zrobić wszystko, nic go nie powstrzyma... Groser chciał coś powiedzieć, ale Gośka kontynuowała opowieść, wpatrując się w odległy punkt. — Mój mąż próbował mnie pocieszać i uspokajać, ale bez skutku. Wściekł się na mnie i powiedział, że nie ma zamiaru patrzeć na moje cierpienie. Zaczął szukać sobie pocieszenia gdzie indziej. I wkrótce wykreślił mnie ze swojego życia. Nawet za bardzo nie protestowałam. Ocknęłam się, gdy wyjechał z Polski. Do kościoła w ogóle przestałam chodzić. Powiedziałam sobie, że tylko ja mogę nieść ten krzyż, który sama sobie sprawiłam. Raz wybrałam się na mszę, ale to, co wtedy usłyszałam, utwierdziło mnie w przekonaniu, że muszę cierpieć. Ręce, które... — Gośka urwała w pół zdania. — Drzwi Kościoła się dla mnie zamknęły- Chciałam nawet po tym kazaniu popełnić samobójstwo. Jakieś dwa lata później była kolęda. Nagle wbrew sobie powiedziałam ministrantom, że przyjmę księdza. Przyszedł jakiś nowy. Nie znałam go. Zaczął się dopytywać o moje związki z parafią. Powiedziałam mu wszystko bez udawania. Czekałam, aż wygłosi mi naukę. Nic. Milczał. Rozryczałam się. A on przytulił mnie i trzymał mnie tak długo, aż się uspokoiłam. Potem powiedział, że Bóg czeka na mnie. A ja, że chyba z moim dzieckiem na kolanach, i znowu zaczęłam ryczeć. „Nigdy nie wiemy, co nas prowadzi do Boga — powiedział. — Nieraz idziemy do Niego przez grzech i upadek". Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas, trudno to zresztą nazwać rozmową. Próbował mnie jakimiś zaklęciami wyciągnąć z rozpaczy. Dał mi nazwisko księdza, który, jak mówił, jest mądrzejszy od niego w tych sprawach i na pewno mi pomoże. Nigdy się do niego nie zgłosiłam. Zjawiła się u mnie przyjaciółka, która miała inny sposób, żeby wyciągnąć mnie z dołka. Groser się nie odzywał. Podparł dłonią twarz i słuchał. — Wacek, mam prośbę, zapomnij teraz to wszystko, co ci powiedziałam. Nie, nie próbuj mi mówić nic mądrego. Żadnego pocieszenia ani morałizowania. Jeżeli jesteś w stanie patrzeć na mnie jak na Gośkę, którą znałeś przed laty, proszę bardzo, jeśli nie, to już lepiej idź. Uśmiechnął się i westchnął. — A teraz wino włoskie — oznajmiła z werwą Gośka, zmieniając całkowicie nastrój, jakby skończyła się jedna odsłona teatralna. — Żydowskie napełniło ten pokój smutkiem. Podeszła do szafki i wyciągnęła z niej butelkę Chianti. — Otwórz, a ja doprowadzę się do ładu. Wróciła po chwili, przebrana. Zdjęła sweter i była teraz w rozpinanej śliwkowej bluzce z krótkim rękawkiem. — No, to rozlej. ; 42 43 — Może starczy? — Nie, jeszcze ci wszystkiego o sobie nie powiedziałam. Nie pytasz się, kim w ogóle jestem. — No właśnie — potwierdził, nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć. Przybrała minę, jakby miała zaraz wystąpić w szkolnym teatrzyku. — A więc Gosia ukończyła historię z wybitnymi ocenami. Zostałam na uczelni, zrobiłam doktorat, a potem... potem zmieniłam firmę i poszłam do prywatnego wydawnictwa, bo tam znacznie lepiej płacili. Teraz idzie trochę gorzej, ale jakie wymagania może mieć samotna czterdziestoletnia kobieta. Na życie starcza. Druga butelka wina zaczynała działać. Oboje czuli, jak coraz szybciej krąży w nich krew. Gośka delikatnie przysunęła się na kanapie. Niby dla zabawy przejechała dłoniąjeżyka Wacława. — Proszę, ani jednego siwego włoska. Ja już od paru lat muszę się farbować. Ten celibat ci jednak sprzyja. Mniej stresów. Jedzonko podane, rachunki płaci kto inny. W sumie mądrze się urządziłeś. Nieważne, co kto robi, byle osiągnął swój cel. Tym razem ręka Gośki wylądowała na szyi Wacława. Delikatnie odłożył ją na jej kolana i spojrzał na nią przepraszająco. — O co chodzi? Żałujesz mi odrobiny czułości, a mówisz, że po to zostałeś księdzem, by obdarowywać wszystkich miłością. Boisz się o swój celibat? Celibat to samotność, ja nie chcę ci jej odebrać. Nasze samotności spotkały się jak ptaki w locie i zaraz pofruną w swoich kierunkach. A zresztą celibat narodził się w historii i w historii zginie. Nie znam się na teologii, ale jestem historykiem i coś niecoś na ten temat wiem. — Gośka, nie żartuj. Nie będziemy teraz dyskutować o celibacie, bo to nie ma sensu, w każdym razie celibat to nie tylko samotność. Poprawił się na kanapie i nieznacznie odsunął się od niej. — Dlaczego nie mamy rozmawiać? Boisz się, że zabrakłoby ci argumentów? — Trochę za dużo alkoholu. 44 — In vino veritas — na potwierdzenie swych słów Gośka sięgnęła po kieliszek. — Raczej gorączka zmysłów. — To chyba wy to tak traktujecie. Dla was wszystko jest seksem. Albo ucieczką od niego. Chcę tylko trochę uczucia. Ale to dla was coś obcego, coś, czego się boicie. Boicie się, że ktoś zdobędzie nad wami władzę. — Nie boję się uczuć — Wacław patrzył jej prosto w oczy. — To dlaczego drżysz o ten swój celibat? Nie masz rodziny, możesz kochać każdego. Na czym ta twoja miłość ma polegać? — głos Gośki drżał. Wypite wino dawało o sobie znać. — Chyba najlepiej będzie, jak już pójdę — spuścił bezwładnie dłonie na kolana. — Wacek, nic ci nie zagraża. Możesz zrobić dobry uczynek, ja potrzebuję odrobiny uczucia, która pozwoli mi przeżyć. W imię dawnej... przyjaźni. Raz jeden. Nikt się o tym nie dowie. Możesz być pewien, że nigdy później nie będę cię dręczyć, wydzwaniać. Po prostu los nas dziś zetknął. Chcę, żeby ktoś ze mnie zdjął ten ból. Potrzebuję potwierdzenia, że nie jestem trędowata. Jej twarz przez moment przypominała buzię mającej się zaraz rozpłakać dziewczynki. Spuścił głowę. — Nie jesteś trędowata. Masz ranę, która wymaga zupełnie innego leczenia. Chcesz, żebyśmy zadali sobie nowe rany? — powiedział cicho i spojrzał na nią. W jej oczach kołysały się dojrzałe łzy. Zacisnął z całej siły powieki, żeby wreszcie zniknął ten koszmar. Już drugi raz dzisiaj nie potrafi uciec. Koniec dyskusji. Wstał gwałtownie. — Słuchaj, Gośka, ja muszę... — zaczął i w tej chwili zobaczył jej piersi. Fala gorąca uderzyła mu gwałtownie do głowy. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Poczuł dotyk rąk na szyi, a potem wilgotne rozpalone usta musnęły jego czoło. Po jego policzku spływały łzy Gośki. — Tylko ten jeden raz... Resztką sił odwrócił się i ruszył do drzwi. Po chwili stał na klatce schodowej i wpatrywał się otępiały w zasuszone kwiatki 45 stojące na parapecie. Cofnął się. Zadzwonił raz jeszcze do drzwi. Otworzyły się niemal natychmiast. — Przepraszam, ale zapomniałem plecaka. Po paru sekundach orzeźwiło go wieczorne powietrze. Ocknął się gwałtownie ze snu. Otrząsnął się kilka razy. Zaczął rozmasowywać walące jak młot serce. Wodził wzrokiem po ścianach rodzinnego domu, żeby się uspokoić. Wszystko dokładnie tak samo jak przed dwudziestoma laty, gdy go opuszczał. Zatrzymał spojrzenie na dużej fotografii. Matka z ojcem stoją za sofą, na której siedzi on wraz z bratem i siostrą. Wacek, Andrzej i Ewa. Ojciec zmarł dziesięć lat temu. Brat zginął przed pięcioma laty w wypadku. Przypomniał sobie czasy, gdy wszyscy stawali przed tą fotografią i wspólnie ją komentowali. Teraz pozostali tylko matka, Ewa i on. Rozglądał się dalej po pokoju. Nie przybył ani nie ubył żaden mebel. Czas się zatrzymał. Ale tylko w tym pokoju. Sięgnął po leżący na stoliku brewiarz i zatopił się w modlitwie. Zza drzwi dochodziły odgłosy krzątania się po kuchni. Po paru minutach odłożył modlitewnik. „Jak dobry jest Bóg dla prawych, dla tych, których serce jest czyste. A moje stopy niemal się potknęły, prawie że zachwiały się moje kroki", powtórzył słowa psalmu. Wstał i poszedł do kuchni. Na twarzy matki pojawił się ciepły uśmiech. — I jak tam? Wyspałeś się, synku? — Tak. Chociaż dręczył mnie koszmarny sen, że nie zdałem matury. Często mi się to śni. Dziwne. Miałem przecież same piątki i jedną czwórkę. Spotkałem wczoraj w pociągu Gośkę. Pewnie dlatego mi się przyśniła szkoła. Nie miała pojęcia, że zostałem księdzem. Ale co u ciebie, mamo? — Dobrze, bardzo dobrze. Tylko, wiesz, wszystko tak szybko się zmienia. Moje oczy i nogi już nie nadążają. Słyszysz ten hałas? — Wiertarka? Matka pokiwała głową. Nalała synowi kawę i podsunęła talerz z kanapkami. 46 — Jedz. Wyglądasz dobrze, ale jesteś trochę za szczupły jak na księdza. Trzeci raz w tym roku sklep zmieniają. Pamiętasz, tu zawsze był piekarz. Dwa lata temu zrobili obuwie sportowe. Podobno nie szło, więc to wszystko nowiuśkie, ledwo co pomalowane, przerobili na sklep z lampami. Nie minął rok i lampy zlikwidowali. Teraz znów wszystko rozwalają, bo ma tu być salon samochodowy. A po co mi tu salon samochodowy? Mają jakiś strop podwieszać, więc całymi dniami tłuką, wiercą. Serce mi się kraje, jak patrzę na to marnowanie. Nie ma dokąd uciec. Umrę już w tym hałasie. Kiedyś, nawet jeszcze za komunistów, ten świat był uporządkowany. A teraz to wychodzę na ulicę i nie wiem, gdzie jestem... Po co to wszystko? Wacław się uśmiechnął i pokiwał głową. — Tak jest, ale to wszyscy mają. Ciągle ktoś przychodzi i mówi, że już nie potrafi się odnaleźć. Ale trzeba tę drogę przejść. — Co władza przyjdzie, to mówi to samo. — Hmm — westchnął Wacław. — Mamo, nie brakuje ci pieniędzy? — Nie, broń Boże. Jeszcze Ewie z emerytury coś dorzucę. Nie przelewa się im. — Co u nich? — Nie najlepiej. Ciągle się z Tomkiem kłócą. Dostał wypowiedzenie. Pracy znaleźć nie może. Patrycja mówi, że się wyprowadzi z domu, bo inaczej tam zwariuje. Ewa się nie zdradza ze wszystkim, ale jak do niej zajdę, to często widzę, że płakała. Jeszcze parę lat temu byli tacy szczęśliwi. Nowy samochód, mieszkanie, życie się do nich uśmiechało. A teraz Tomek ciągle narzeka na ustrój, na Kościół, na wszystko. „Wszyscy złodzieje, oszuści, a księża jeszcze tych oszustów błogosławią" — matka udatnie naśladowała zacietrzewienie w głosie zięcia.—Prezes, który go zwolnił, podobno wielki krętacz. Coś tam z podatków dał na Kościół, więc ksiądz go od ołtarza dał wszystkim za wzór. Tomek był świadkiem tego. Powiedział, że jego noga już w tym kościele nie postanie. Ma dość Kościoła, który błogosławi oszustów. „Kościół zawsze będzie trzymał z bogatymi", mówi. Ach, nie będę ci powtarzać tego... I pomyśleć, że kiedyś biegał do kościoła, księdza Po- 47 pieluszkę nad biurkiem wieszał. Wiesz, jak to on, gorąca głowa, sądy zawsze skrajne. Teraz czyta taką gazetę „Fakty i Mity". To podobno coś strasznego. Nie wiem, bo w rękach tego nie miałam. Ponoć jeszcze gorsze niż to „Nie" Urbana. Tyś to widział? — Tak, raz czy dwa w Internecie. Prowadzi to były ksiądz. — Swoją drogą, czasami jak Tomek wygaduje na proboszcza, to nie wiem, co mu odpowiedzieć. Proboszcz rzeczywiście trochę za bardzo ugania się za pieniędzmi. Jedni mówią, że obrotny, dba o parafię, drudzy, że pazerny. Nieraz to się modlę, żeby Pan Bóg dał księżom dużo pieniędzy, żeby nie musieli się o nie łasić do bogatych i siać zgorszenia. Ale co ja ci tu tyle opowiadam, przecież ty wiesz lepiej, jak jest. Powiedz, synku, czy ty jesteś szczęśliwy? — Tak, mamo... — Tyle się modlę za ciebie... Cieszyłam się, że życie oddałeś Panu Bogu. Ojciec był taki dumny. — A teraz już się nie cieszysz? — No cieszę się, ale ciągle słyszę, jak na was nalatują... — Mamo, nie przesadzaj. A wiesz, ilu nas rozpieszcza? Dziesiątki razy zastanawiał się sam i w gronie kolegów, czy obecne czasy są wyjątkowo ciężkie dla księży. „Darmozjazdy i truciciele radości życia, a teraz jeszcze chcą, żeby na nich podatki płacić. Za co? Odszkodowanie niech nam dadzą" — usłyszał od jednego ze słuchaczy, który dodzwonił się w trakcie audycji na temat autorytetu księdza. Uważał, że tego typu wypowiedzi są dla księży pożyteczne. Dzięki nim mogą poczuć solidarność z wieloma ludźmi, których podobnie próbuje się wyrzucić na margines życia jako nieprzydatnych w nowej rzeczywistości. — A jak ci się teraz układa z proboszczem? — zmieniła temat matka. — Jeszcze nie wiem, właśnie dzisiaj idę do biskupa po przydział. — Jak to? Coś się stało? Nic nie mówiłeś, że będziesz przenoszony. — Nie, mamo, to normalne. Wikary musi co jakiś czas zmie- 48 nić parafię. Rzeczywiście, z proboszczem nie żyło mi się najlepiej. Ale byłem szczęśliwy, miałem wielu przyjaciół w parafii. Wacław uśmiechnął się, ujął dłonie matki i ucałował je. Poczuł się nagle niebywale szczęśliwy. Uzmysłowił sobie, że siedzi obok źródła miłości, tego źródła, bez którego być może nigdy by nie był kapłanem. — Spotykasz się z Krystianem i Piotrem? Byliście nierozłączni _ spytała z czułością w głosie. — Piotr został proboszczem na wsi, w Kołomorzu. Z Krystianem raczej kontakt się urwał, ale nieraz na siebie wpadniemy. Pracuje w kurii. Wie mama, nikt nie ma czasu. — I był jeszcze ten Norbert. — Norbert... rzucił kapłaństwo, ma żonę i dwójkę dzieci... — Boże, świat się wali... — Podparła ręką czoło i kręciła głową. — Teraz gdzieś czytałam, że jakiś nawet kardynał Milongo... — Milingo. — No właśnie, ożenił się z takąKoreanką, co go leczyła aku-presurą. On ma siedemdziesiąt lat, a ona czterdzieści. — Podobno mu wyprali mózg w sekcie Moona — Wacław uśmiechnął się do matki. — Niech się mama tym wszystkim nie przejmuje. Od tego końca świata nie będzie. To wszystko już kiedyś Kościół przeszedł, mamo. Zawsze tak było. Może jest tego teraz trochę więcej, ale Kościół się nie zawali. Dam mamie trochę pieniędzy dla Ewy, tylko niech to mama tak zrobi, żeby nie dowiedziała się, że to ode mnie. Lepiej, żeby Tomek nie wiedział. — No przecież będziesz teraz potrzebował na przeprowadzkę. — Mamo, jaka przeprowadzka? Trochę książek i komputer. I pamiętaj, mamo, wszystko się wyprostuje. Ewa będzie jeszcze z Tomkiem bardzo szczęśliwa. — Skąd wiesz? Syn trącił znacząco palcem po nosie i uśmiechnął się do matki. 49 Biskup Zdzisław wyszedł Wacławowi na spotkanie. Uścisnął serdecznie jego dłoń i ujął za łokieć. — Proszę siadać. Mam dla księdza dwie wiadomości. Zaczynam od gorszej. Nie mam jeszcze dla księdza parafii. A teraz dobra—jestem już bliski jej znalezienia, a właściwie znalazłem, tylko musi się tam wyjaśnić pewna sytuacja personalna. Nie chcą jeszcze operować konkretami, ale niech ksiądz mi wierzy, to dobra parafia. Ulokować księdza byle gdzie mógłbym od razu, ale uważam, że dość ksiądz się już natułał. Trochę bez sensu. Czuję się winny, że nie dość wykorzystujemy księdza charyzmat literacki. Trzeba księdzu stworzyć warunki. Kościół powinien hołubić mistrzów słowa. Dowartościowywać słowo. — Nie chciałbym żadnych przywilejów z powodu mojej ułomności — przerwał Wacław coraz bardziej patetyczny wywód biskupa. — Dobrze, dobrze, już ja wiem. Proszę mi tylko powiedzieć szczerze, czy ksiądz miałby gdzie mieszkać jeszcze przez ten miesiąc lub dwa, aż sprawa się definitywnie wyjaśni? Może u matki? — spytał z troską w głosie. — Wolałbym, aby nie widziała mnie zdemobilizowanego — pokiwał przecząco Wacław. — Ależ proszę nie używać takich określeń — biskup wykrzywił teatralnie twarz. Zdawało się, że prowadzi ze swym rozmówcą pojedynek na miny. — Jeśli jest kłopot, postaram się znaleźć lokum. — Nie, nie, mam kilku przyjaciół wśród księży z większym metrażem. Nie ma problemu. Czuję się tylko trochę nieswojo. Wróciłem z wakacji i... — Wacław gestykulując prawą dłonią, próbował jaśniej wyłożyć swoje argumenty. Biskup Zdzisław przerwał mu, kręcąc przecząco głową. — Mądrością włodarza są dobre inwestycje, a nie zajeżdżanie robotników. A my tu na księdza liczymy. Polska potrzebuje następcy Tischnera, a ja w księdzu widzę wiele cech wspólnych i talent. 50 Groser zamknął oczy i chwycił się dłońmi w okolicy wątro-hy na znak, że nie godzi się słuchać pochwał biskupa. _ No dobrze, już dobrze. Wiem, że ksiądz oprócz innych zalet jest także pokorny. No to świetnie. Pozostała sprawa finansów. Coś... ._ Proszę się tym nie martwić, niewiele, ale trochę zarabiam moim pisaniem. To mi zupełnie wystarczy. — Prosiłbym zatem o zostawienie jakiegoś kontaktowego numeru. Komórkę ksiądz posiada? Świetnie. Mamy dziś 28 sierpnia. Myślę, że jeszcze miesiąc i sprawa będzie załatwiona. >ś> Przyszło mu na myśl jedno miejsce, gdzie mógłby przeczekać. Kołomorze. U Piotra. Piotr był pierwszy wśród wszystkich przyjaciół. Poza tym Wacław miał w sobie wielką tęsknotę za wsią. W dzieciństwie każde wakacje spędzał u ciotki. Wtedy nie zdawał sobie sprawy, jak cudowną harmonię zyskiwał dzięki tym miesiącom spędzonym wśród pól, lasów, krów, much, spracowanych kobiecin i chłopów. Potem życie go odcięło od tej gleby. Myśl o spędzeniu paru tygodni u Piotra wywołała radosne podniecenie. Wziął głęboki oddech. Z rozkoszą wciągnął wiejskie powietrze, choć stał jeszcze na ulicy przed pałacem biskupa. KCCDMORZE .L/zwony kościoła Świętego Antoniego wybiły na Anioł Pański, co było widomym znakiem, że proboszcz Piotr Cybulski jest w domu, a ściślej biorąc w kuchni, gdzie znajdował się przycisk, którym codziennie uruchamiał je dwukrotnie. O godzinie dwunastej w południe i przed wieczornym nabożeństwem. Jego poprzednik, śp. prałat Ludomir Świerszcz, uruchamiał je kiedyś także o godzinie szóstej rano, ale musiał odstąpić od tej praktyki. Do urzędu gminy wpłynęła bowiem skarga od miejscowego działacza ludowego, że jego sen Jest zakłócany przez czynniki obce mu światopoglądowo". Wacław przeszedł między potężnymi murowanymi słupkami — pozostałością osiemnastowiecznego płotu — i skierował się ku plebanii z czerwonej cegły porosłej winogronem. Zapukał mocno do drzwi i, nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. Po chwili utonął w potężnych ramionach gospodarza, poklepywany tak solidnie, że miał wrażenie, iż płuca mu się wywiną na drugą stronę. — Toś mi, bracie, radość sprawił — rzekł Piotr, któremu oczy aż błyszczały z radości. — Nie ciesz się za bardzo, bo być może tak łatwo tego trutnia się nie pozbędziesz — odparł Groser, krzywiąc ostentacyjnie twarz i rozmasowując ramiona. — A siedź tu sobie choćby do końca świata. Jakiś ekstra urlop? — Cybulski przystąpił rzeczowo do wyjaśnienia radosnej, aczkolwiek tajemniczej wizyty przyjaciela. >• ^,..-.,,,>». ,.... 53 — Bezrobotny — padła krótka odpowiedź. , — Żartujesz? — czerstwa twarz proboszcza, okolona rudą brodą, kręciła się niedowierzająco. — Za dużo nas jest? — Jakby ci to powiedzieć — rzekł Wacław. — Henio mnie jakoś nie pokochał i wyprosił zmianę wikarego. Z kolei Zdzisiu pokłada we mnie duże nadzieje i szuka mi takiej parafii, w której bym się nie marnował. — Szczęściarz z ciebie — Piotr wydął usta i pokiwał głową na dowód uznania. — Chyba wiesz, że w naszym zawodzie najważniejsze, by cię szef lubił. — Powiedział, że mam wyjechać do kurortu. — Kurort? Ho, ho, tu mamy prawdziwy szpital. Chodźmy na obiad. Piotr eskortował Wacława do stołowego. Podłoga jęczała pod ich stopami, jakby to ona miała najwięcej do powiedzenia o mizerii życia w Kołomorzu. Zasiedli przy olbrzymim dębowym stole, nienakrytym serwetą, dzięki czemu mogli podziwiać piękny, wytarty, wiekowy blat. Pokój był ciemny, ale przez dwa małe okna wpadały jasne snopy światła akurat na dwójkę przyjaciół, niczym na obrazach Rembrandta. Po modlitwie Piotr, który miał wybitną zdolność jednoczesnego jedzenia i mówienia, powrócił do przerwanej rozmowy. — W tym dekanacie każdy jest chory i tylko taka różnica, że leży przeważnie na innym oddziale tego pociesznego lazaretu. Najwięcej alkoholików i psychicznych. Mamy tylko jednego zdrowego. Ksiądz Zygmunt z Potrzebowa. Żeby nie zachorować, nie utrzymuje z nikim kontaktu. „Hierarchia — mówi — to tylko forsa i układy. Księża szaraczki — czyli my — alkohol i kobiety, a chłopi oprócz wszystkich tych cech są jeszcze prymitywni". — To co mu pozostało? — spytał z udaną powagą i troską w głosie Wacław. — Wierność Ewangelii, powiada. Jak się ta wierność przejawia, trudno mi powiedzieć. Taki mamy, widzisz, przypadek zdrowia kapłańskiego. A ja tu, bracie, się babram. Próbuję tak i owak. Niewiele z tego wychodzi, ale kto powiedział, że ma wychodzić. Gdybym miał trochę talentu literackiego, jak ty, to bym mógł 54 nisać jakichś Chłopów, a tak wezmę wszystko do grobu. Jed-czym się mogę pochwalić, to zacząłem czytać poezję. Jak z}'owiek pożyje w naturze, to rodzi się w nim poeta. Chociaż chłopi jakoś nie chcą czytać poezji. Zrobił minę pełną rezygnacji. _ W ogóle niczego nie chcą czytać. Oni wszystko wiedzą. Chciałem tu założyć taki Uniwersytet Ludowy. Rozmawiam z jednym, z drugim, a oni: „Proboszcz, my wszystko wimy, niech uni tylko płacom". Nie pytając Wacława, położył mu na talerzu drugi kotlet. Ten nie mógł zaprotestować, bo Piotr ciągnął dalej: — Jak chcesz z kimś pogadać, to musisz się z nim napić. Jak pijesz, jesteś swój, jak nie, to ci nikt nie ufa. I tak tu się większość księży zajeżdża. Bo jak się chłop napije, to wie, jak wytrzeźwieć, a ksiądz... — Piotr pokręcił głową. — Bodzia pamiętasz. Bidaczek się kończy. Ale nie ma jak do niego dotrzeć. Kiedy pije, to się zamyka i koniec. Miesiąc temu przewrócił się na mszy razem z ambonką. Ludzie go kochają bardzo, bo naprawdę poczciwy człowiek. Przyszli do mnie, żebym jakoś mu pomógł, wiedzą, że jestem w tych różnych ruchach trzeźwo-ściowych. Pojechałem. Chyba zrozumiał, co się z nim dzieje. Płakał. Załatwiłem mu miejsce w szpitalu. Tu zorganizowałem pomoc, żeby przez ten czas parafia funkcjonowała. Wszystko nagrane, przyjeżdżam po niego, a tam zastaję piekło. Przyjechała jego matka. Znalazła jakieś pismo na stole, gdzie była pieczątka szpitala. Jak się zaczęła wydzierać: „Synku, nie daj się. Oni chcą z ciebie wariata zrobić, żeby ci odebrać parafię. Nie będziesz miał dokąd wrócić". Na mnie zaczęła krzyczeć, że ostrzę sobie zęby na jego kościół. Bodziu siedział skołowany, ale widać godził się z matką. Wziął mnie na bok i mówi: „Wiem, wszystko wiem, ale jakoś dam sobie radę". Piotr skończył jedzenie i swój ą opowieść. Uśmiechnął się i rozłożył ręce. Olbrzymie chłopisko o urodzie Skandynawa. Blond włosy o lekkim ryżawym odcieniu, jasne krzaczaste brwi i broda. — Tak, bracie, skarb w glinianych naczyniach. Trzeba mieć wiarę ogromną, żeby tu nie zwątpić na tym naszym Sybirze. 55 Szkoda, że wśród apostołów nieś było jednsgz problemem koholowym, tyto jakiś wzorzec {-dla nas. Aleawiedz co u bie, bo cię zadepczę słowami —— Piotr siętóiechnał — S" dzisz? Poeta ze ^ Czekasz naaa swój po, Feznaczenia i? poza tym? c° - W górach Mem, na Słowacji. Schofómy po ciemk, 2 Kieżmarskiego l ° mało co nie zaa ^ważyłbyae przechodzę n» drugi świat. Obsud* się na nas lawiwina kamieimdem ocalałem Rano zbieraliśmy Sp^ęt i na półce skfcalnej znalazh rozłożoną czv' sta chusteczkę. Qt* blanche. Nie v\wiem do koń, co to ma oznf czać. Może mam W narodzić po irraz wtóry. Tko co miałbym" robić? Odzieją tertZ™jdę robotę, gg-rafoman i^ski moralista — Hmm - Piotr popatrzył z t Croską na pocięła — Na razie pisz i odpoc^aj. Pewnie BrfCóg wyznatz ci zadania do których musisz na^c siły. W poniee. działek nożyna się sźko ła. Gdybyś wziął w <%» tygodnia p^aarę mszy, tyym ci wdzi ~ ny. No i trochę pospadał. Do mnti jie to przjddzą tylko dzie ci i staruszki. Aha, słyszałeś o tej affśerze w Pozmiu? — Nie. — W „Faktach i Mitach" ukazał f się jakiś obydliwy artykuł o arcybiskupie, fisft że molestow/sał kleryk»vMam takiego w parafii, co nami^e czyta Urbanem i te ws^ie brukowce chciał mi to przynieś, ale mu zakazaaełem. Początek września»pierwszy piątefcHk miesiącj. racław o szesnastej poszedł do konfesjonału. Przyyyszło killajścioro dzieci wyspowiadać się z pilenia papierosów^, picia wiń wykradania rodzicom pieniędzy $ ten cel. Po dzii-ieciach dcs3 kilka staruszek i na tym koniec. Gr<>ser posiedzi! iiał jeszczt kies dziesięć minut i już zamierzał WJ^, gdy dostrrrrzegł sied!?go pod chórem mężczyznę. Coś $° tknęło i został.L -. Po paruieindach mężczyzna wstał i ruszył do konfesjonału.. Wacław zaknął oczy — W imię Ojca i Syna, i Ducha Św./rviętego... -mknęło i za- 56 cisza. Po chwili mężczyzna odezwał się. — Wyrzuciłem żonę... — głos znów się urwał. _ Dlaczego? — spytał Wacław. __ Bo jest kurwa... Groser mocniej zacisnął powieki, a potem je gwałtownie otwo-vł chcąc się upewnić, że nie śni. Wciągnął powietrze i poczuł zapach wódki. _ Przepraszam, że o to pytam, ale muszę wiedzieć, czy nie jesteś pod wpływem alkoholu? _ A co to ma do rzeczy? Wiem, co mówię. ._ Nie możesz przyjść do spowiedzi po tym, jak piłeś. _ To ksiundz myśli, że j a przyj de, j ak się nie napij ę? Dobra, jak ksiundz mnie nie chce słuchać... Wacław nie wiedział, co począć. — Bardzo chcę cię wysłuchać, ale nie każda rozmowa musi być spowiedzią. Może pójdziemy na plebanię? Do mszy jeszcze prawie godzina. Nikogo tam nie ma, porozmawiamy w spokoju. Dobrze? Po chwili siedzieli w wytartych fotelach w stołowym, do którego wchodziło się bezpośrednio z sieni. Mężczyzna mógł mieć jakieś 35 lat. Był nieogolony i miał wąsa a la Wałęsa. W ogóle jako żywo przypominał przywódcę Solidarności z czasów, gdy tamten przeskakiwał płot stoczni. Milczał, widać nie wiedział, jak rozpocząć rozmowę. — Proszę, niech pan powie, co się stało? — zachęcił Wacław. — Ale czy to tak będzie w tajemnicy, jak na spowiedzi? — Oczywiście. Mężczyzna zmarszczył czoło i podrapał się w tył głowy. — Tak w ogóle, to jestem Zbigniew Skwarek. Chodzi o to, że ona się puszczała, to ją wywaliłem z domu. — Ma pan pewność, czy się pan domyśla? — Większy nie potrzebuję. Ona... od roku pracuje wmieście. Z zawodu jest krawcowa, kiedyś tu miała swój warsztat, ale teraz to nie miało sensu, bo ciuchy za grosze można kupić w markecie. Nikomu się nie opłaca szyć. Rok temu znalazła robotę w mieście. Trochę mi się to nie widziało, bo mówię, że 57 same dojazdy zeżrąto, co zarobi. Ale jakoś ji dobrze płacili, cze się okazało, że tam u roboty jeden mieszka w naszym runku i dogadali się, że jak mu będzie pasować, to j ą podwiezie Od razu mi się nie podobało, że jakiś obcy ma ją wozić, ale gada-„Co ty, Zbiniu, o starego dziada jesteś zazdrosny. Jak chcesz, to ci go pokażę". Przyjechała z nim. Rzeczywiście. Facet łysy, gruby w okularach. „No dobra", mówię. Musiała by być chyba ślepa żeby z takim coś wywijała. Ale przeszło parę miesięcy, a ja \\ jakoś nie mogę poznać. W łóżku leży jak kawał baleronu, głowa ją ciągle boli albo jej się chce spać. Mówię: „Coś nie tak. Hela czort z tymi twoimi pieniędzmi. Jak tak dali pójdzie, to ja więcej pieniędzy w agencjach przepuszczę". Zażartowałem. A ona ino wzdrygnęła ramionami, jakby to ji całkiem było obojętne. Dwa tygodnie temu zaczaiłem się w lasku przy szosie, tam gdzie ją zawsze wysadza. Stają, ale ona z samochodu nie wyłazi. Wyglądam zza drzewa, a oni jakoś głowami nachyleni... Doleciałem, szarpłem drzwiami i krzyczę: „Koniec tego burdelu na kółkach. Wyłaź, ty łysy palancie". On jak ruszył ze strachu tym swoim fordem, to by w drzewo łupnął. Ta w szloch. „Ty chamie, co on sobie pomyśli". Co ja sobie pomyślałem, było jej obojętne. W domu się jeszcze stawiała. Jak jej wyrypałem, że ze starym dziadem się puściła, to mi powiedziała, że przynajmniej nie śmierdzi i jest kulturalny. To ja powiedziałem krótko. „Tam są drzwi". Spakowała się i wychodzi. Dzieci w ryk, a ona, że po nie szybko przyjedzie. Ja ji dam dzieci! — I co pan zamierza? — spytał Wacław. — Jakoś bez ni wytrzymam, a potem zobaczymy. Chyba to mniejszy wstyd, niż kurwę w chacie trzymać. — Niech pan nie używa tego słowa. Pan mówi o swojej żonie. Skwarek wzruszył ramionami. Toczył wewnętrzną walkę. Prawdopodobnie pod powłoką brutala krył się wrażliwy człowiek, który nie potrafi nazwać swoich uczuć. — Dzieci mają mieć... taką matkę? — z trudem przestawiał się na cenzuralny język. — Po pierwsze, to z tego, co mi pan powiedział, do tej pory nie porozmawiał pan z żoną w spokoju. Nie może mieć pan żad- 58 • ewności, że żona pana nie kocha. Emocje nie mogą prze-!T ślić tego, co przysięgaliście sobie przed Bogiem. __ Chyba przepędzenie tego no... rozpusty jest po Bożemu. >j- będziesz cudzołożył, chyba jest takie przykazanie? Dawniej kie kamienowali. Jak ksiundz se wyobraża, że dzieci mają z taką matką żyć pod jednym dachem, Boga obrażać? _— Na pewno Boga bardziej smuci to, w jaki sposób pan się wyraża o żonie, bez względu na to, co ona zrobiła. Pan musi nrzede wszystkim ochłonąć. Żaden grzech nie przekreśla człowieka. Ale kiedy człowiek pokocha nienawiść i zemstę, to się na newno od Boga oddala. Pana żona została zraniona. Jeśli zgrzeszyła, potrzebuje pomocy. Ciężko będzie jej samej się podnieść. Czyż nie tak?—jego głos płynął łagodnie i monotonnie jak muzyka z terapeutycznej płyty. — No, można tak powiedzieć — odparł niewyraźnie Zbigniew, nie za bardzo wiedząc, do czego zmierza ksiądz. — A zna pan przypowieść o miłosiernym samarytaninie? — No chyba. Groser zamilkł. Zbigniew, zdeprymowany ciszą, potarł po chwili ręką czoło. — To znaczy, że ja mam być ten samarytanin? — spytał. — Nie. Samarytaninem jest Pan Bóg. Pan jest gospodarzem, któremu On oddaje pod opiekę ranną małżonkę. Mówi: daję ci dwa denary, a cokolwiek wydasz więcej, zwrócę ci. Rozumie pan? Mężczyzna pokiwał głową, ale bał się odezwać, żeby się nie okazało, że nie do końca rozumie. — Bóg oddaje panu zranioną małżonkę, ale opatrzył jej rany. Pan ma tylko teraz ją kurować. A jak pan kiedyś upadnie, to Jezus odda z kolei pana pod jej opiekę. — To co mam robić? — Niech pan odszuka żonę, przeprosi ją i przebaczy. Niech ją pan sprowadzi do domu i tak ją kocha jak przed ślubem. Mężczyzna zaczął kręcić głową z niedowierzaniem. — Teraz mi ksiundz zadał... Myśli ksiundz, że ona ze mną do stodoły pójdzie? 59 Był wtorek, 11 września. Przed południem Wacław wybrał się na grzyby. Nie był zapalonym grzybiarzem, ale potrafił od-różnić prawdziwka od muchmora. Spędził parę godzin w lesie Grzybów szukał w sposób umiarkowany, za to chłonął chciwie śpiew ptaków i ciszę. Jedno podkreślało drugie. Żadnych zakłócających dźwięków. Co jakiś czas siadał pod drzewem, zamykał oczy i głęboko oddychał. Przed paroma miesiącami rozmawia} z biskupem Darczakiem po jego powrocie z Katynia. I usłyszał że podobno w tym sosnowym lesie, który stał się mogiłą tysięcy pomordowanych, nie śpiewają żadne ptaki. Dziwnym trafem, kilka dni później przeczytał wiersz: Gorzka jest wieczność bez ptaków i nie mógł połączyć tych dwóch informacji. Dlaczego ci niewinni ludzie mieliby mieć gorzką wieczność? Wrócił koło południa i zabrał się do obiadu. Co prawda, w lodówce było coś gotowego do podgrzania, ale stwierdził, że Piotr na pewno ucieszy się na kaszę z grzybami. Kilka dni temu wyznał, że nie pamięta, kiedy jadł to danie po raz ostatni. „Wiesz, Wacuś, jak mam chwilę wolną, to lecę do mych pszczółek. Nie ma czasu na grzybki". Groser uwinął się w godzinę, zostawił wszystko gotowe na piecu i poszedł do „salonu" czytać. Biblioteczka kołomorskiej parafii była dla niego prawdziwym rajem. Gromadził ją przez prawie czterdzieści lat proboszcz Ludomir Świerszcz, którego portret wisiał nad ciemnymi regałami. Wacław czuł ogromną sympatię do uśmiechniętego kapłana na obrazie. Dzięki niemu przeczytał już Pod słońcem szatana Berna-nosa, a teraz przypominał sobie Czerwony kapelusz Marshalla. Ludomir Świerszcz zgromadził setki woluminów, których Wacław nie połknąłby, nawet gdyby został tu skazany na dożywocie. Prawdziwe szczęście, że dzięki trochę nierealnemu czasowi w Kołomorzu może przenieść się teraz w świat księdza Camp-bella, nawróconego protestanta, który nie zabiegając wcale o zaszczyty, został arcybiskupem i kardynałem Kościoła katolickiego. Wacław upajał się głębią myśli i poczuciem humoru Marshalla. I zastanawiał się, dlaczego prawie wszyscy mający jako takie — cię o pisaniu wyprowadzili się z Kościoła. „Niektórym się daje, że jak nauczyli się poprawnie pisać i wierzą w Matkę n ka to są pisarzami katolickimi" — przypomniał sobie słowa la ukochanego profesora z seminarium. Czytał właśnie dział o podróży Campbella do Hiszpanii i jego kłótni na temat rridy z arcybiskupem San Firmino. Dysputa była prowadzona pośrednictwem kapelana zaprzątniętego bardziej zajadaniem łososia niż tłumaczeniem. — Jego Najprzewielebniejsza Ekscelencja sądzi, że zwierzęta zostały stworzone dla człowieka, nie człowiek dla zwierząt. Jego Najprzewielebniejsza Ekscelencja uważa ponadto, że walka byków jest sztuką katolicką. _ Proszę, powiedzieć Jego Najprzewielebniejszej Ekscelencji, że przez mgnienie oka zastanawiałem się, czyby od jutra nie wrócić na łono protestantyzmu... Nagle w drzwiach stanął Piotr i zawołał podekscytowany: — Chłopie, ty tu sobie spokojnie siedzisz, a tam koniec świata. — Co się dzieje? — Wacław odłożył książkę, widząc, że Piotr wcale nie żartuje. — Dwa samoloty z pasażerami na pokładzie uderzyły w największe wieże w Nowym Jorku, a trzeci w Pentagon. Panika. Podobno to terroryści arabscy, ale nikt nic nie wie. A my już w ogóle jak ciemnota. Cholera. Spojrzał na stojący w rogu stołowego telewizor. — Zepsuty. Postanowiłem, że nie będę go naprawiać. Złodziej czasu, ale teraz by się przydał. Może to koniec świata. Chyba pójdę po mszy do Motylewskiego. Najbardziej oświecony we wsi. Ciągle zaprasza, chce udzielać rad, jak zaktywizować politycznie parafię. Delikatnie go unikam. Pójdziesz ze mną? Będę się czuł bezpieczniej. To czystej krwi radiomaryjowiec. Pomimo wstrętu do telewizji, Wacław pokiwał twierdząco głową. 60 61 Na kilka dni wszystko zeszło na bok. Mówiło się tylko o Mań-hattanie i Osamie bin Ladenie. Parę osób w parafii zaczęło gorli. wiej uczęszczać na codzienne msze, ale szybko oswojono się z kolejnym końcem świata. Nie minęły dwa tygodnie i Osamę bin Ladena w rozmowach zdystansował Lepper. Zbliżały się wybory do Sejmu. Ci, którzy niedawno jeszcze kpili z przywódcy Samoobrony, teraz by dali sobie za niego rękę uciąć. Motylewski dostrzegł w księdzu Wacławie człowieka, któremu może przekazać swoje polityczne przemyślenia. Nie miał zresztą żadnego wyboru. Chłopi na jego widok uciekali, gdzie się dało. Proboszcz także nauczył mu się wywijać jak ryba. Pozostawali nauczyciele, Dagmara i Krzysztof Wiłowscy, jedyna inteligencka para we wsi. Ci jednak mieli poglądy zbliżone do Unii Wolności. Co prawda, teraz ewoluowali i lokowali swoje sympatie w Platformie Obywatelskiej, ale dla Józefa Motylewskiego partia Andrzeja Olechowskiego była tylko kolejnym odcieniem „różowych", a sam jej przywódca człowiekiem wylansowanym przez międzynarodową żydomasonerię. Groser zapowiadał się na idealną ofiarę. Kulturalny, nie zbywał go dowcipem. Kilka seansów telewizyjnych pozwoliło Mo-tylewskiemu opleść go swą pajęczyną. Pan Józef sprowadził się do Kołomorza jakieś dwadzieścia lat temu. Nikt wtedy do końca nie wiedział, co to właściwie za człowiek. Chodził regularnie do kościoła, ale wszyscy mówili, że musi mieć z czerwonymi powiązania, bo podobno nawet w stanie wojennym wszystko potrafił załatwić. Ludzie ze wsi mu zazdrościli. Nie chłop, tylko inteligent, a znał się na gospodarce. Kiedy w 1989 wybuchła nowa Polska, Motylewski zameldował się na służbę narodowi. Zaczął objawiać nieznane dotąd oblicze działacza politycznego, i to z heroiczną przeszłością. Kampania wrześniowa, partyzantka, wywózka na Sybir. Był mężem zaufania w komitecie Wałęsy, do czasu ujawnienia papierów „Bolka". Potem nadzieję ujrzał w Janie Olszewskim i całą energię skoncentrował na demasko- 62 zdrajców z Magdalenki, gdzie według niego dokonano pią-rozbioru Polski. Był blisko Radia Maryja, ale nie ukrywał, że . tarn jest dużo dzieci PRL-u. Zawiodło go, gdy postawiło w wyborach prezydenckich na malowaną lalę — Mariana Krzaklew- kiego. Pozostał jednak wierny ojcu Rydzykowi, który był dla niego mężem opatrznościowym. Każdy atak na ojca dyrektora hył dla niego tylko potwierdzeniem tezy, że międzynarodowa ży-domasoneria wie, kto jako jedyny w Europie może powstrzymać jej plany zniszczenia Polski i chrześcijaństwa. Ojciec Tadeusz — „Nóż wbity w serce Brukseli". W gabinecie Józefa Motylewskiego nad biurkiem wisiała lista prawdziwych nazwisk ludzi sprzedających kraj. Nad nią większymi literami było wypisane hasło: „Mądry Żyd to zakonspirowany Żyd". Swego czasu codziennie słał elaboraty do episkopatu i do ojca Rydzyka, wskazując, na jakiego człowieka powinien postawić Kościół. Ostrzegał przed zdrajcami i agentami nie-Po-lakami. Potem dał już sobie spokój z episkopatem. „Nie pierwszy raz w historii zdradzili naród. Wieszano ich na latarniach. Ostatnio zdradzili w 1953 roku, kiedy podpisali Bierutowi uwięzienie Prymasa Wyszyńskiego". Prawdziwy episkopat to biskupi: Zawitkowski, Frankowski i Tokarczuk. Prymas Glemp z racji swego antyradiomaryjowego kursu był anryprymasem. Dorównywali mu jedynie biskup Pieronek, zwany przez pana Józefa Pie-kielnikiem, oraz arcybiskup Życiński ochrzczony Żydzińskim. «<§> Tego wieczora Wacław poszedł sam do Motylewskiego. Pan Józef wyciągnął z szafy nalewkę robioną wedle lwowskiej receptury. — Yoila. Tylko tyle mi z rodzinnego miasta zostało—westchnął. Pan Józef liczył sobie dziewięćdziesiąt lat. Miał gęste, zaczesane do tyłu siwe włosy i nosił wiśniową muszkę. Już sam ubiór skazywał go w Kołomorzu na izolację. Chłopi z tej jego muszki się naśmiewali, ale może dlatego, że budziła w nich respekt. Pochodził ze Lwowa, lecz nigdy po wojnie tam nie pojechał. „Serce by nie wytrzymało". , 63 Józef tylko kręcił głową. Włączył telewizor, ściszając całko-wicie głos. Podszedł do stolika i włączył Radio Maryja. Nie musiał go nastawiać, bo słuchał zawsze tylko tej jednej stacji. — Ich wizja, nasza fonia — uśmiechnął się porozumiewawczo do Grosera. Po pięciu minutach, kiedy nie było słychać ani ich, ani naszej fonii, tylko Motylewskiego, Wacław wykorzystał moment, gdy na ekranie pojawił się Aleksander Kwaśniewski. — Panie Józefie, niech go pan na chwilę włączy. Z ekranu płynęły zapewnienia skierowane do George'a Busha o solidarności polskiego narodu z Amerykanami. Motylewski nie wytrzymał. — Żyd przemawia w imieniu Polaków. Prezydent — Motylewski uniósł brwi i z ubolewaniem pokręcił głową. — Jaki Żyd? — nieopatrznie odezwał się Groser. — Stolzmann. Wacław momentalnie zrozumiał, jaką lawinę uruchomił swym pytaniem. Spróbował więc zbagatelizować temat. — Jak mądry, to niech będzie i Żyd. — Słusznie, niech sobie będzie, ale niech wyraźnie powie, że się nazywa Stolzmann. Naród ma prawo wiedzieć, kto nim rządzi. Oszust. Oszust. Oszust — Motylewski upajał się wypowiadanym słowem. — Taki zawsze kłamie. Kłamał, że jest magistrem, kłamał z majątkiem. W Katyniu bolało go kolano, a nie, że był pijany. A jak kazał Siwcowi szydzić z Papieża i całować mu ziemię w Kaliszu... Oszust, bandyta, bluźnierca!... Hańba! — Panie Józefie, dajmy spokój... — No jak to? A gdzie honor!? Przecież on dorobił się stanowiska ministerialnego w PZPR, organizacji uznanej za zbrodniczą nawet przez sejm. To ja mam prawo tak mówić. On nie był szeregowym członkiem. Wszystko na kłamstwie. Mydli oczy ludziom swoją Joleczką. Bez wstydu do Papieża, wepchnął się do papamo-bile i tak sobie dojechał do drugiej prezydentury, ludziom we łbie powywracał. A żona? Aferzystka, która okradała naród przez tę swoją spółkę „Polisa". A teraz królowa, tylko bale charytatywne. Stroi się za takie pieniądze, że połowy z tego na nich nie zbiorą. 64 Niedawno przebrała się za turbinę okrętową. Wstydu nie mają. Naród głoduje, a ona sukienkę za kilkanaście tysięcy. Groser pomyślał o pani Wandzi, gosposi z Mikołaja, która pomimo że też była wierną słuchaczką Radia Maryja, o pani prezyden-towej mówiła ze łzami w oczach. Była ona dla niej uosobieniem wszelkich cnót. „Tak jak ona papieża kocha, to własna córka bardziej by nie mogła". Nie podzielił sięjednak swym wspomnieniem z Motylewskim, wiedząc od Piotra, że najmniejsza dyskusja z nim nie ma sensu. Nie był zresztą w stanie przerwać jego oracji. — Ja traktuję księdza jak syna. Pokładam w księdzu nadzieję. Przecież ksiądz tu się nie znalazł przez przypadek. Ja już od życia nic nie potrzebuję, ale chodzi mi o naród. On musi poznać prawdę. Musi wiedzieć, skąd się wziął w Polsce Stolzmann alias Kwaśniewski. Musi wiedzieć, że nie żaden Skalski, ale Lineker, nie Borowski, ale Bermann, nie Suchocka, ale Silberstein, nie Michnik, a Szechter, nie Balcerowicz, tylko Bucholz. Trzeba zdemaskować tę judeobolszewię. To jest misja wobec narodu. Ten naród nic nie rozumie. Kumunistów — pan Józef, pomimo swej bardzo pięknej polszczyzny, zawsze kaleczył to słowo — cie-miężycieli wybrali do władzy. Ale kto wybrał? To nie Polacy, to tubylcy mówiący po polsku, jak to świetnie nazwał ojciec Tadeusz. Sowieci wiedzieli, że najpierw trzeba naród pozbawić świadomości. Księże Wacławie, ja widzę, że ksiądz ma wpływ na tych ludzi. Dlatego ksiądz musi mi pomóc, to znaczy ja pomogę księdzu. Niech sobie ksiądz wyobrazi, że przy każdej parafii powstanie małe kółko uświadomienia narodowego, w którym ludzie będą poznawać prawdziwą historię z książek Roberta No-waka i Henryka Pająka. — Panie Motylewski, bardzo lubię do pana przychodzić, ale ja się na tych sprawach nie znam... — Ja księdza wszystkiego nauczę. Założymy partię. Antyju-deobolszewicka Jedność Narodu Polskiego. No, nazwę można jeszcze przedyskutować. Wacław w końcu nie wytrzymał. Bardzo grzecznie oznajmił, że jako ksiądz nie może być nawet słuchaczem w jego partii. Chce być z każdym człowiekiem. 65 — Panie Józefie, granice dobra i zła nie biegną granica^ narodów, ale ludzi. Drażni mnie ten przedrostek „anty". Motylewski wysłuchał ze spokojem Grosera, jak stary na-uczyciel słucha naiwnych pytań ucznia, żeby potem pokazać mu prostą odpowiedź. — Ksiądz ma obowiązek służenia prawdzie. My mamy rni-sję. Zdemaskowanie Żydów — wrogów narodu polskiego. Oni mają w Talmudzie zapisane zniszczenie naszego narodu. — Panie Józefie, przyszedłem tu dowiedzieć się, co w Ameryce, a pan mi o Żydach — Wacław spróbował odegrać rolę obrażonego gościa, wszystko, byle się wyzwolić. — A co? Te zamachy to też robota Żydów. Kto na tym skorzystał najwięcej? Cztery tysiące Żydów do roboty nie przyszło w tym World Center. Wacław wstał. Złożył ręce niczym mnich buddyjski, skłonił głowę i wyszedł, zostawiając osłupiałego Motylewskiego. -<^ Piotra nie było na plebanii. Groser wyciągnął klucz spod doniczki i wszedł do środka. W stołowym zapadł się w fotelu. Przy jego nogach ułożył się Aron, pies plebanijny. Skrzyżowanie buldoga z jamnikiem i wilczurem. Spojrzał na uśmiechniętego proboszcza wiszącego na ścianie. Odwzajemnił uśmiech. „Wiem, wiem. Polska leży między Radiem Maryja a »Gazetą Wyborczą«, tak samo jak między Tatrami i Bałtykiem. A pośrodku jeszcze dziesiątki innych krajobrazów". Nie minęło pięć minut, jak usłyszał otwierane drzwi. — Co? Widzę, że Motylewski cię zdołował. Do pokoju wszedł Piotr, zapalając światło. — Bez przesady — odparł Wacław — gdyby mnie takie rzeczy miały dołować, to bym musiał zmienić profesję. Zastanawiam się w ogóle, czy nie grzeszę, zażywając wczasów, gdy inni ścierają się jak papier ścierny. Piotr jednak, jakby nie słysząc tego zapewnienia, kontynuował wywód na temat Motylewskiego: — Mówię ci, najlepiej być przy nim głuchym i niemową. Żona 66 zmarła pięć lat temu. Podobno nie mogła wytrzymać jego dania. Córka powiedziała, że ona ma swoje życie tu i teraz —Q będzie żyła upiorami przeszłości. Syn zerwał z nim stosun-. jyedy parę lat temu Motylewski przekazał olbrzymią sumę ieniędzy na Radio Maryja. Wpadł podobno w taki szał, że wrzucił AO niecą poezje, które ojciec, narażając życie, przywiózł z Wor-kuty Obaj się przeklęli. Syn ojca, ojciec syna. Jeden w imię pieniędzy, drugi w imię prawdy narodowej. Wacław patrzył na Piotra dziwnie mętnym wzrokiem, jak na akwarium, i nic nie mówił. _ Kiedyś spotkał się u mnie z Wilowską i zaczęli dyskutować. Poszedłem zaparzyć herbatę. Takie ekumeniczne spotkanie, chciałem stworzyć dla niego oprawę. Nie zdążyłem, usłyszałem krzyki. Przylatuję. Motylewski już w drzwiach, wychodzi. „Niech ksiądz wytłumaczy tej panience, gdzie był holocaust Polaków. Że ponad milion naszych wymordowali na Wschodzie z udziałem jej ukochanych Żydów"—ukłonił się i wyszedł. Zostawił mi Wilowską, która przez pół godziny płakała w fotelu. Pięć minut rozmowy wystarczyło, żeby się pozabijali, nie zważając na wiek i płeć. Mówię ci, jak ludzie dobiorą się do historii, budzą się demony. Wilowską ma odchyl w drugą stronę. Przyszła do mnie, żeby w kościele zbierać podpisy z prośbą o przebaczenie narodowi polskiemu zbrodni w Jedwabnem. Mówię: „Pani Dagmaro, po co krew ludziom psuć. Nie wiadomo, jak do końca było. Komisja dopiero bada te sprawy. A w ogóle, nasi ludzie Żyda na oczy nie widzieli". Opowiedziałem jej ten dowcip o Olisadebe. Znasz go? — Nie. — No wiesz:, JKiedy Olisadebe zostanie prawdziwym Polakiem?" „Kiedy przeprosi Żydów za zbrodnię Polaków w Jedwabnem". — A tak, teraz sobie przypominam — Groser uśmiechnął się. — Zrobimy sobie herbaty z konfiturami — zaproponował Piotr i oblizał usta. Przenieśli się do kuchni. Nastawił czajnik. Zapalił światło w spiżarce i wszedł do tej skarbnicy wszelkich smaków kołomorskiego ogrodu i lasu. Soki, dże-my> grzybki marynowane i suszone. Słoiki z miodem z własnej pasieki. Ludomir Świerszcz był zapalonym pszczelarzem i pozo- 67 stawił Piotrowi w spadku kilkanaście uli. Siłą rzeczy musiał ten spadek pokochać albo zlikwidować. Odziedziczył też po swoi^ poprzedniku piwniczkę z imponującą kolekcją win domowej pro, dukcji. Jako że Cybulski alkoholu nie nadużywał, większość ga. siorków i omszałych butelek stała nietknięta do dziś. — Maliny czy wiśnie — krzyknął do Wacława. — Daj jedno i drugie. Groser nałożył sobie kilka łyżeczek dżemu z malin i zaczął kosztować, wydając dźwięki świadczące o niebiańskiej rozkoszy podniebienia. Piotr zapalił świece i patrzył z zadowoleniem na przyjaciela kosztującego jego konfitur. Po chwili sam włożył maliny do swej herbaty i wdychał unoszący się nad szklanką aromat. — Zgadnij, kogo dzisiaj spotkałem. Groser pokręcił bezradnie głową. — Krystiana. Byłem w kurii. — I co tam u naszego kochanego Watykańczyka? — spytał Wacław, sięgając znów po konfitury. Zahaczył łokciem o łyżeczkę w szklance i herbata wylała się na talerzyk z wiśniami. Stół pokrył się lepką mazią. — Widzę, że nasz przyjaciel wywołał w tobie duże emocje — zakpił z niego Piotr. — Przepraszam, nigdy nie grzeszyłem zgrabnością. Cybulski sięgnął po ścierkę. Wytarłszy stół powrócił do spotkania z Krystianem. — Krystianek nieco wyliniał ostatnio, ale trzyma formę. Usteczka ma nadal ponętne. Miejscowe solaria czerpią z niego pewnie niezły dochód. Ani cienia zdeprymowania tym, jak mi się przysłużył. Dyplomata. Uraczył mnie anegdotą z wyższych sfer, ponoć zna ją od szefa. Glemp spotkał się z Millerem i przepraszał go za Radio Maryja, a Miller na to z pełnym zrozumieniem: „Ależ, księże kardynale... My też mamy swoje Radia Maryja". Dwudziestego trzeciego września wybory do sejmu. Wacława czekało spotkanie z Motylewskim, który do czasu powołania 68 — prawdziwie polskiej partii przystał na kompromis i był mę-S m zaufania w komitecie LPR-u. Powitał Grosera ciepłym i jednocześnie pełnym żalu spojrzeniem. _ Życzymy dobrego wyboru — rzekł, odprowadzając Wacława wzrokiem do urny. Groser i Piotr wrzucili bez przekonania swoje głosy na partie mniejszego zła i pragnęli jak najszybciej zapomnieć o spełnionym natriotycznym obowiązku. Żaden z nich nie czuł miłości do polityki. Wieczorem nie próbowali nawet oglądać studia wyborczego. Wystarczy, jak dowiedzą się nazajutrz wszystkiego z radia. Zapalili w stołowym świeczki i zaczęli wspominać czasy seminaryjne. Piotr wydobył z piwnicy antałek wina, nakroił wędlin i udali się w podróż sentymentalną. Na stole pojawiły się albumy z fotografiami. Wszyscy szczupli, niczym prekursorzy anoreksji. Szczupli i długowłosi. Groser niewiele się zmienił. Trochę zmężniał, za to Piotr, zwany w seminarium Cybulą, zwiększył wymiary dwukrotnie. Na każdym zdjęciu przyczepiony do nich ciemny przystojny młodzieniec z niezwykle pełnymi wargami. — Zobacz naszego Wargina, na tych zdjęciach od razu widać, że natura wyrachowana... — No, no, Cybulą, nie przesadzaj... — Hę, hę, Cybulą. Jak już dawno tego nie słyszałem — Piotr pokiwał z rozrzewnieniem głową. — Ty nie miałeś jakoś żadnej ksywy. Dopiero sam sobie tego Grosera wymyśliłeś. Zobacz, Norbert. Pamiętasz, jak miał wylecieć za to, że zaprojektował sobie sutannę?... Stanęliśmy w jego obronie jak muszkieterowie. Być może takie było przeznaczenie, a myśmy przyczynili się do jego dramatu. Chłop by miał czysty życiorys. O, patrz, nasza czwórka w komplecie. PKWN. Podsunął Wacławowi zdjęcie w landrynkowych kolorach, na którym Piotr, Krystian, Wacław i Norbert, przebrani za członków radzieckiego Biura Politycznego, odbierają defiladę na Placu Czerwonym. Scena z napisanego przez Grosera w 1979 roku przedstawienia, w którym Jan Paweł II pielgrzymuje do Moskwy. — Jako prorok się nie sprawdziłeś — skomentował ze śmiechem zdjęcie Cybulą. 69 Wspominali seminarium, a tymczasem w telewizji dokony. wały się istotne przetasowania na scenie politycznej. Wyrósł Lep. per i Liga Polskich Rodzin. Odpadły z gry AWS i Unia Wolności Gdy Wacław dowiedział się na drugi dzień o wyniku wyborów przypomniał mu się Niedźwiedź i jego sejmowe przepowiednie. Usiadł na werandzie i narysował sobie scenkę ze swej podróży z Krakowa. Boksera, Niedźwiedzia, Gośkę i obie panie Pulchne. 70 \V seminarium bardzo lubił rysować. Ostatnimi laty rzadko się-, Ołówek. Ale może warto do tego wrócić. Wyczytał kiedyś ^pamiętnikach Churchilla, że człowiek powinien znaleźć sobie ^eś hobby, które uruchomi zupełnie inne części jego półkul móz-JL\vych Bierny wypoczynek nie pomaga. Trzeba zacząć używać bezczynnej półkuli, bo tylko wtedy przestaje pracować ta, którą zwykle przemęczamy. Zluzować fałdy wymyślające słowa, idee i dociążyć te, które tworzą obrazy. Churchill zaczął malować, będąc już dobrze po czterdziestce, i stało to się jego pasją. Wacław często zachodził do pani Burkietowej, samotnej staruszki, którą poznał w lesie, jak zbierała drewno na opał. Jedyny jej syn w zeszłym roku zapił się na śmierć. Przywiozła go po wojnie z Niemiec, gdzie była na robotach. Nie wiadomo, kto był jego ojcem. Burkietową, która miała wtedy szesnaście lat, gwałcili i Niemcy, i Rosjaninie. A ona do tego mówiła jeszcze o polskim żołnierzu. — Księże, raz tylko miałam w życiu chłopa i co z tego wyszło... Urodziłam dziecioka u Niemców, u jednego bauera. Go-rzy jak pies rodziłam. Wlokłam się potym z nim do Polski. Wodę mu dawałam do picia z lokomotywy. Pewnie przez to wszystko był już taki dumowaty przez całe życie, bo woda była skażona. Wróciłam do Kołomorza, to mnie ludzie palcami wytykali. Chłopaka od Szwaba przezwali. Znikąd pomocy. Ojciec nic do mnie nie godoł, jakbym to jo wszystkiemu zawiniła. Trochę pożył, wziął się i umarł. I jo tak z matką i tym moim... Ile razy to prosiłam Boga, żeby mi go zabroł. Żadnygo pożytku z niego. Ino lotoł, gdzieś znikoł. Potem milicja go przywoziła. W końcu go zabrali do poprawczaka. Było trochę ulgi, ale długo nie trwało, ucik i przylecioł z powrotym. Ale w strzelaniu z procy był najlepszy we wsi, bo łojciec wojskowy... I tylko piuł, piuł, calom mojom rynte przepijoł. Wacław patrzył na twarz Burkietowej schowaną we wzorzy- 71 stej chuście. Obliczył, że nie miała jeszcze siedemdziesięciu lat, była młodsza od jego matki. Wyglądała jednak co najmniej na dziewięćdziesiąt. Nie miała zmarszczek, tylko bruzdy, które zbiegały do warg okalających bezzębne dziąsła. — Nikt tu pani na roli nie pomoże? Rodziny pani nie ma? — Siostrę, ale łuna miastowo — Burkietowa, mówiąc, zamykała oczy i trzęsła głową. Słowa też się jakoś trzęsły, wychodząc z jej ust. — Uuu! Una zimi nie tknie, bo godo, że się łod ni zarazi. — A ja bym tak chciał trochę u pani popracować — rzekł Wacław. — Ło nie. Gdzie, ksiundz? To by mje ludzie na języki wzini. — Ja muszę, pani Burkietowa, bo ja taką pokutę dostałem... — No, ksiundz to rycht komedjant — Burkietowa pokazała swoje resztki uzębienia i śmiejąc się, machała przed ustami ręką. I na tym stanęło. Wacław przynajmniej raz w tygodniu zachodził do Bożeny Burkietowej i pomagał jej przy chudobie. I roznj mawiał z nią godzinami, aż mu wyznała, że przez całe życie siq tyle nie nagadała. Chatka pani Bożeny składała się z dwóch izb. Były to raczej ciemne nory, pewnie raz, na samym początku pomalowane. Spod brązowych warstw przebijał błękit. Paleta barw na ścianie przy-| pominała stare płótno. Niejeden znawca sztuki pewnie by się l zachwycił. Jednak Wacław pewnego dnia postanowił wymalc wać Burkietowej jej chalupinkę, żeby pożyła wśród trochę in-| nych kolorów. Kobieta z początku protestowała, ale szybko się dała przekonać. Groser wybrał się z Piotrem do miasta i kupił dwadzieścia litrów farby w odcieniu delikatnej kości słoniowej. Wyszukał u Cybuli jakąś starą koszulę i spodnie i wziął się do dzieła. Przesuwając szafę w kuchni, dokonał ciekawego odkrycia. Prawie cała była zapakowana starymi opakowaniami po zużytych produktach spożywczych. Setki torebek po zupach błyskawicznych, cukrze, soli, herbacie. Szuflady wypełniały pudełka po zapałkach i paście na buty. Gdyby te wszystkie opakowania napełnić z powrotem, można by odtworzyć cały żywot Burkietowej i czasy PRL-u. Co z tym zrobić? Uradzili, że zostawią po jednym na pamiątkę. Resztę spalili. 72 Cały dzień zajęło Groserowi gipsowanie dziur w ścianach, przygotowywanie podłoża, gruntowanie. Ofiarą tych działań padły całe populacje pająków, szczypawic i wszelkiego robactwa. Samo malowanie poszło błyskawicznie, mimo że kładł cztery warstwy farby. Efekt był piorunujący. Burkietowa przez parę dobrych minut zalewała się łzami i trudno było oddzielić łzy radości od tych wylanych nad zamalowaną przeszłością. Wacławowi zaświtał w głowie jeszcze jeden pomysł. Postanowił przez Piotra dotrzeć do jakiegoś miejscowego majstra i dobudować pani Bożenie maleńką toaletę. Na razie nie zdradzał jej swych planów, ale miał nadzieję, że uda mu się tego dokonać jeszcze przed zimą, jako że spodziewał się paru groszy za wznowienie Kazań dla teściowej księdza. Na drugą albo trzecią niedzielę po wyborach Wacław zobaczył w kościele pana Zbigniewa wraz z kobietą. Przypuszczał, że to żona. Nie sądził, żeby jego niedoszły penitent zdecydował się przyjść tutaj z kimś innym. Skwarek był elegancki: w garniturze i widać, że prosto od fryzjera. Promieniał. Po mszy Wacław z Piotrem stali przed kościołem i witali się z parafianami. Zbigniew posłał Wacławowi uśmiech i najwyraźniej zamierzał podejść. Ale żona prawie niewidocznym ruchem ręki odwiodła go od tego zamiaru. Groser przekonał się już wielokrotnie, że ludzie, którym pomógł wyprostować życiowe ścieżki, potem go omijali, jakby chcieli zapomnieć o świadku swoich zawirowań i upadków. Przypuszczalnie Zbigniew w swojej szczerości opowiedział żonie o rozmowie z nim, a ona nie potrafiła odnaleźć się w roli nawróconej żony. To nic. Tak czy owak, opłaciło się rozmawiać z podchmielonym Zbigniewem. 73 Minęły dwa miesiące, a telefonu od biskupa jak nie było, tak nie było. Postanowił więc sam zadzwonić. — Księże Wacławie, cierpliwości — usłyszał pełen ciepła i humoru głos pasterza diecezji — sprawy się naprawdę rozstrzyga, ją. Kościół uczy cierpliwości. Jak tylko będzie decyzja, dam znać. Wrócił więc do pisania i rezydenckiej posługi. Cybula znalazł instalatora, złotą rączkę, Jerzego Szparę, który zgodził się za niewygórowaną cenę dobudować Burkietowej łazieneczkę. Dwa metry na trzy, kto tam będzie od pani Bożeny żądał pozwolenia na rozbudowę. Szpara miał zająć się kupnem potrzebnych materiałów. Na początek Wacław musiał wyłożyć około czterech tysięcy. Pojechał więc z Piotrem do miasta wypłacić pieniądze. Cybula kręcił głową na pomysł Wacława. — Chłopie, ty możesz u Burkietowej wywołać jakiś kryzys tożsamości. Przecież ona całe życie korzystała z wychodka, a wodę czerpała ze studni. — Dobra, dobra. Czy ty widziałeś jej ręce powykręcane od reumatyzmu? Wrócili późnym wieczorem, nie za bardzo już pasowało jechać do Szpary, zresztą okazało się, że materiały będzie i tak kupował dopiero pojutrze, bo kończy jeszcze jakąś robotę. Następnego dnia Piotr wyjechał do księdza Bogdana. Dostał od jego parafian telefon z prośbą, żeby coś zrobił, bo ich proboszcz od tygodnia nie wychodzi z plebanii. — Boże, co tu robić, najpierw bym musiał ubezwłasnowolnić jego mamusię — wzdychał Cybula, wsiadając do samochodu. Wacław odprawił rano mszę, popisał około dwóch godzin, po czym wybrał się z Aronem na spacer do lasu. Może znajdzie jakieś podgrzybki, choć w nocy chwytał już lekki przymrozek. Był prawie koniec października, ale instynkt grzybiarza kazał mu iść. Dochodząc do lasu, spotkał żonę pana Zbigniewa. — Szczęść Boże księdzu — zwróciła się do niego serdecznie. — Szczęść Boże — uśmiechnął się Groser, zaskoczony zarówno spotkaniem, jak i ciepłym powitaniem. Krótko obcięta 74 zatyflka. Zgrabna. „Piękna kobieta", pomyślał Wacław. „Ten Skwarek to szczęściarz". Zreflektował się, że poddaje ją ocenie niekoniecznie stosownej dla kapłana. Żona Zbigniewa jednak tak odbiegała swoim wyglądem od wszystkich, których spotykał w Kołomorzu, że było to poniekąd usprawiedliwione. —- Bardzo bym chciała z księdzem porozmawiać. — Proszę, mam dużo czasu... — Ale nie tutaj. Ktoś mógłby nas zauważyć... — Rozumiem — potaknął Wacław, choć za bardzo nie rozumiał. — Czy będzie ksiądz kiedyś sam na parafii?... Bez proboszcza? — Tak, choćby dzisiaj. — Czy mogłabym przyjść za pół godziny? Kiwnął potakująco głową. Kobieta ruszyła do lasu, a Wacław w przeciwnym kierunku, ku plebanii. „Chyba nie pakuję się w coś idiotycznego? Nie każda kobieta jest jak Gośka. Ty sobie, Wa-cuś, za dużo nie wyobrażaj". Myśli przelatywały mu po głowie jak natrętne muchy. Owszem, Groser wyczuwał niekiedy zainteresowanie swojąosobą, ale nie brało to się z jakichś jego szczególnych męskich walorów. Uważał się za istotę zupełnie przeciętną, której Pan Bóg nie obdarzył ani zbytnią urodą, ani nadmierną szpetotą. W sam raz, by móc spokojnie być kapłanem. Jego seminaryjny kolega, Krystian... ten był Adonis... Wrócił na plebanię. Z oplatających dom winogron opadły już prawie wszystkie liście. Wacław dojrzał na gałązkach schowaną kiść. Zerwał i wsadził parę kulek do ust. Poczuł nieprawdopodobną słodycz na języku. Już dawno nie smakował jesieni. Parę tygodni wcześniej zajadali się z Piotrem tymi winogronami, ale wtedy właściwie nie doceniał ich smaku. Wyjął kluczyk spod doniczki. Włożył do zamka, lecz nie mógł go przekręcić. Po kilku próbach nadusił na klamkę. Drzwi były otwarte. „No tak, nie zamknąłem. Przez to moje roztrzepanie kiedyś Piotrusia opędzlują". Było jeszcze trochę czasu. Wszedł do łazienki. Umył ręce i machinalnie sięgnął po szczoteczkę do zębów. Nagle uznał, że jest to czynność, która może być obciążona nieuświadomioną intencją, i odłożył szczoteczkę na półkę. 75 Poszedł do stołowego i zaczął przeglądać biblioteczkę. Po dzie-sięciu minutach usłyszał pukanie do drzwi. Wprowadził gościa do stołowego i posadził w fotelu pod portretem Świerszcza. Kobieta spojrzała na Grosera, jakby chcąc się upewnić, że ustalenia sprzed pół godziny są aktualne, i zaczęła: — Czy mogę być z księdzem szczera^... Aha, jeszcze się księdzu nie przedstawiłam. Helena Skwarek. Groser przymknął potakująco powieki. — Wiem wszystko od męża o waszej rozmowie. Wiem, że to ksiądz kazał mu sprowadzić mnie do domu. Ale czy mąż przedstawił księdzu prawdziwie to, co się zdarzyło? — Wacław zrobił minę wyrażającą bezradność. — Byłam w małżeństwie samotna. Proszę księdza, miałam warsztat krawiecki, ale musiałam z niego zrezygnować, bo nie miałam w mężu partnera. Ja chciałam zakład rozwijać, a on się pytał, po co. No więc zakład podupadł, przestał być konkurencyjny. Nie będę księdza zanudzać tymi szczegółami. Znalazłam pracę w mieście, a w pracy człowieka, który mnie dobrze rozumiał. Kierownika produkcji. To człowiek zdecydowanie starszy ode mnie, ale duszą byliśmy rówieśnikami. Jemu też małżeństwo nie wyszło. Mieliśmy więc masę wspólnych tematów, pracę i... samotność. Staliśmy się przyjaciółmi. Nic z tych rzeczy, o które posądzał mnie mąż... Były co najwyżej pieszczoty. Taka forma okazywania sobie przyjaźni. — Hmm — Wacław westchnął, co miało wyrażać nadzieję, że ta forma przyjaźni należy już do przeszłości. Skwarkowa, doskonale wyczuwając pytanie zawarte w tym krótkim westchnieniu, odparła: — Oczywiście, z tym już koniec. — To trzeba teraz wyruszyć w drogę ku sobie. W małżeństwo trzeba inwestować, inaczej zacznie się kruszyć. Kobieta słuchała Wacława, ale widać było, że nie powiedziała jeszcze rzeczy najważniejszej. — Proszę księdza... jestem w ciąży. — To wspaniale. — Byłoby... gdyby to było dziecko mojego męża. Groser odchrząknął z wrażenia. ... , 4., Ł, . ,.: 76 __- Mówiła pani... _ Tak, mówiłam, ale to nie jest dziecko tego... mojego przy-• cielą. To jest dziecko zupełnie przypadkowego... to znaczy innego człowieka. Kogoś stąd, dlatego nie chcę opowiadać szczegółów. Kiedy mąż przepędził mnie z domu... — kobieta z coraz większym trudem dobierała słowa — czułam się tak poniżona i wtedy spotkałam go... On ma taki dar słuchania. Wacław pomasował się palcami po czole, wyraźnie zbity z tropu. .— Jestem w drugim miesiącu ciąży. Mąż wie i jest przekonany, że to jego dziecko. Po moim powrocie kochaliśmy się. Był dla mnie tak czuły i w ogóle... — Helena pokręciła głową. — Myśli, że to dziecko szczęśliwego powrotu. Jest tak pewny, że nawet sobie zażartował: „Tylko pamiętaj, jeśli nie będzie miał takiego samego wąsa jak mój, to nie wiem, co zrobię". Skwarkowa zaczęła nagle płakać. Wacław patrzył i nic nie mówił. — Czy ja tak mogę żyć? — otarła palcem łzy. — A prawdziwy ojciec wie o tej sytuacji? — Nie — potrząsnęła głową. — Jego żona też spodziewa się dziecka. Przytknął dłoń do ust, jakby chciał zablokować jakieś nierozważne słowo. Potem chwilę patrzył na Helenę Skwarek, ocierającą łzy chusteczką. — Nie mogę pani nic zalecić. Trzeba tu zachować dużą roztropność. Skoro pani czuje, że mąż nie jest w stanie tej prawdy przyjąć... I może to zaszkodzić dziecku... Musi pani się modlić o taką sytuacją, kiedy możliwe będzie powiedzenie mu tej prawdy. Może to się nigdy nie stanie. Ale może być tak, że dziecko urodzi się bardzo podobne do swego fizycznego ojca i zupełnie inne niż pani mąż... — Oni są bardzo podobni. Uśmiechnął się. Skwarkowa nie pojęła, co wywołało jego uśmiech. Rozejrzała się wokół i poprawiła włosy. — Tak czy owak, niech się pani modli, żeby wyprostowały 77 ^m się te ścieżki, bo inaczej będzie to panią całe życie dusić C prawda, ktoś powiedział, że Pan Bóg pisze prosto po krzywych liniach życia... n Pani Helena wyszła przed piętnastą. Była akurat dobra pora, żeby zanieść pieniądze Szparze i dogadać z nim szczegóły. Poszedł do swojego pokoju po saszetkę z gotówką. Nachylił się do nocnej szafki, ale nie natrafił na spodziewany przedmiot. Uklęknął, przejrzał całe wnętrze szafki. Nie ma. Odchylił poduszkę. Było to miejsce, w które wielokrotnie chował różne skarby. Pusto. To już go lekko zaniepokoiło. Zamknął oczy i intensywnie próbował odtworzyć wszystkie swoje ruchy po wczorajszym powrocie z miasta. Gdzie mógł ją schować? Nic nie przychodziło mu do głowy. Poszedł do kuchni. Zaraz po przyjeździe jedli kolację, może gdzieś tam położył. Wchodził na stołki, przeglądnął wszystkie górne i dolne półki. Wszystko. I nic. Otworzył lodówkę, potem zamrażarkę. Niestety, cud sprzed paru lat się nie powtórzył. Odchylił drzwiczki piekarnika i wtedy wszedł Piotr. — Co ty robisz? Chcesz coś piec? Groser wstał i pokręcił przecząco głową. — Schowałem gdzieś pieniądze i nie mogę znaleźć. — Ile? — Cztery tysiące. — Nie wiesz, gdzie je włożyłeś? — Piotr odstawił machinalnie teczkę na krzesło. — Wydaje mi się, że wsadziłem je do szafki przy łóżku. Piotr nie mówiąc słowa, poszedł do pokoju Wacława. Zlustrował szafkę. Spojrzał na odchyloną poduszkę. Wrócił do kuchni. — No nie ma — potwierdził zeznania Grosera. — Wychodziłeś na zewnątrz? — Tak... — Z Aronem? t v,«„- w — Tak. 78 .— To ktoś pewnie je sobie pożyczył. — Nie, nie... — Groser zaczai gwałtownie protestować. — Słuchaj, ty nie masz pojęcia, co ja potrafię zrobić z każdą rzeczą. To jest odruch, nad którym nie panuję. Przejdzie mi impuls w podświadomości, że coś mam schować, i to robię, ale zupełnie nad tym nie panuję. Wszystko jest możliwe... — Tak, ja zostanę arcybiskupem, a ty zajdziesz w ciążę. Cybula zestawił teczkę z krzesła na podłogę i usiadł. Przez parę sekund pocierał brodę. — Hmm, hmm. Już parę razy podejrzewałem, że ktoś tu grasuje. Ale do tej pory nie miałem pewności... — Ale kto? Kto tu ma klucze? Piotr machnął ręką. — Daj spokój, klucze to żaden problem. Pół wsi wie, że trzymam je pod doniczką. Maje gosposia, ale ona jest poza podejrzeniem. Miesiąc temu dała mi na kościół dwa tysiące ze spadku po ojcu. Byłem dumny, że niczego nie muszę chować, kryć jak przed złodziejami. Ale cztery tysiące to już nie w kij dmuchnąć, i w dodatku nie moje, tylko mojego gościa. Groser milczał. Był rozdarty. Może rzeczywiście ktoś pieniądze ukradł, a może nieświadomie ukrył je gdzieś w miejscu tak nieprawdopodobnym, że potrzeba cudu, by je odnaleźć. A może zabrał je bezwiednie na spacer i zgubił? Jakiekolwiek byłoby wytłumaczenie, pozostawała konkretna sprawa do rozwiązania. Miał dzisiaj dostarczyć pieniądze na materiały. Stanęło na tym, że Piotr pożyczył mu dwa tysiące, wszystko prawie, co miał na plebanii, i zawieźli je Szparze tytułem zaliczki. 10 W połowie listopada miało się odbyć w Kołomorzu bierzmowanie. Wacław stwierdził, że wygodniej będzie na ten czas przenieść się do pobliskiej leśniczówki, którą dzierżawił dla swego duszpasterstwa ksiądz Franek ze Zbawiciela. Zapasowe klucze były zawsze u Piotra, zaglądał tam od czasu do czasu, 79 by sprawdzić, czy wszystko stoi na swoim miejscu Co da, do Kołomorza nie miał przyjechać sam ordynarjusz sław, tylko biskup pomocniczy Florian, ale Groser j taj, z'~ żał, że będzie bardziej dyplomatycznie, jak sie_ na t a" wyprowadzi. „Niech oni sobie sami o mnie przypon-yją" 7T 3S marzył, aby pomieszkać samotnie w lesie, rozpalić ogień w v ^ minku. Dwa dni pustelni. °" Biskup Florian, który był kolegą Piotra, rzucił pomys} ż bierzmowaniu przenocuje u niego. Pogadają sobie do woli 'ad giego dnia obejrzy parafię. Cybuli myśl bardzo się spodob ł" Postanowił przy okazji zorganizować spotkanie z r^dą paraf l na, by przy biskupie przedyskutować sprawę remontu kościół Pewno niewiele uradzą, ale może magia urzędu spj-awj „ się w ludziach otworzy, przejmą trochę inicjatywy we'własn ręce. Już raz się sparzył z budową i teraz chciał, żeby to świec cy w obecności biskupa przynajmniej obrali jakąś strategie Na remont potrzeba by minimum trzysta tysięcy, a z rocznych do chodów mógł na ten cel wygospodarować najwyżej trzydzieści tysięcy. Zapożyczyć się w banku? Niech parafianie decydują Niestety, plany wzięły w łeb. W dniu bierzmowany pjotr 0(je_ brał telefon od Floriana, że po ceremonii będzie musja} natychmiast wracać do miasta. Tak więc z wieczornej ro2mowv njcj Biskup przyrzekł jednak, że na spotkanie z radą Parafialną następnego dnia przyjedzie. „Słowo się rzekło, kobyła n płotu" Biskup Florian odznaczał się nad wyraz bujnym owłosieniem Szopa rudo-czarnych włosów spowijała j ego czaszkę Krzaczaste brwi i rudo-czarna otoczka wokół twarzy. Pomimo codziennego golenia wyglądał, jakby miał namalowaną brodę. wjosy wyrastały mu z uszu i nosa. Zajechawszy pod kościół tuż nrzed samym bierzmowaniem, biskup chciał od razu nawią2ac- sercjecz. ny kontakt z parafią. Zaczepił malca, który ustawił sig przed zakrystią, prawdopodobnie żeby obejrzeć wspaniałą skodę octavię. — Jak masz na imię, kochany? — Florian nachylił się do chłopca. — Damian. - ; Co za piękne imię... A ty, Damianku, nie jesteś jeszcze „jioistrantem? Ul Czemu? — udał zdziwienie Florian, jakby pyta}, dlaczego nka nie kwitnie w maju. — Zostałbyś potem księdzem, a po-] biskupem — głos gościa stawał się teatralnie kuszący, ni-tem łos wilka z Czerwonego kapturka. — Co, nie chciałbyś °?• biskupem? — dostojnik spojrzał uśmiechnięty na twarze licz-!!L zgromadzonych wokół Kołomorzan. _ Nie _ dobiegła go odpowiedź Damiana. — Czemu? — nacierał z troską Florian. Damianek wzdrygnął ramionami, po czym odparł zdecydowanym tonem: < — Bo biskupom rosną kłaki z nosa. Na szczęście w pobliżu nie było matki Damianka, która pewnie stłukła by swego rezolutnego malca, tak że nie tylko nie zostałby już biskupem, ale czułby uraz do kleru na całe życie. Biskup uśmiechnąwszy się, lekko zmieszany, rzucił do Cybuli. _ No, no, dowcipny tu masz narybek. Pójdźmy go bierzmować. •dł Nazajutrz parafialny aktyw czekał na plebanii od osiemnastej. Biskup spóźnił się pół godziny. Piotr dla rozładowania napięcia stwierdził, że cieszy się z tego spóźnienia, bo skoro wielcy mają słabości, to pozwala się to nie załamywać nam, maluczkim. Florian uśmiechnął się kurtuazyjnie, a w rewanżu szepnął Cybuli, że pech go nie opuszcza i za dwie godziny musi się stawić u szefa. Piotr rozłożył ręce i westchnął: C'est la vie. Przystąpiono do narady. Rozmowa się nie kleiła. Z nerwowych i napuszonych wypowiedzi zebranych wynikało, że trzeba koniecznie przystąpić do remontu albo jeszcze się wstrzymać ze dwa lata, a w razie czego wziąć pożyczkę albo jej nie wziąć. Deptułowa okazała się w ogóle przeciwna wspólnemu radzeniu: — Jo nie wim, o czym my tu debatujemy. Jak jo była młoda, to nie to, co teroz. Jak nom proboszcz godoł, że tak ma być, to tak 80 81 było, a te bogatsze od nos to przecie fundowali te obrazy, co tero są przy ołtarzu wymalowane. Biskup słuchał każdej wypowiedzi, udając zrozumienie, na dowód czego kiwał w sposób dystyngowany głową. Piotr wznosi} oczy do nieba, który to fakt kulturalnie skrywał dłonią. Na koniec głos zabrał Maruszczak: —Bo wicie, jo byłem brygadzistą w taborze naprawczym i my szykowali te rumuny. Wicie, co to są rumuny? I Szperlok robiul pode mną. I on mioł zawsze rycht takie zdanie jak jo. Dlatego jo bym się z tym wszystkim nie spieszył. Biskup słuchał z niegasnącym zainteresowaniem na twarzy. Jednak po tej wypowiedzi błyskawicznie podjął decyzję, by uciąć dyskusję nad remontem świątyni. Spojrzał na proboszcza z uśmiechem, jakby był roztapiającą się właśnie kostką lodu. Poprosił o głos i przemówił. — To wszystko, coście, drodzy państwo, powiedzieli, świadczy o waszej wielkiej trosce o Kościół, o wspólnotę. Mogę wyrazić tylko radość, widząc tak duże zaangażowanie osób świeckich, które, jak naucza sobór, są podstawową tkanką tworzącą lud Boży. Chciałbym zatem pobłogosławić tym waszym wysiłkom... Kiedy zostali sami, biskup Florian tonem troskliwego przyjaciela zwrócił się do Piotra: — Jak ty tu sobie radzisz? — A jak myślisz? — Nie wiem, nigdy nie mieszkałem na wsi — odparł usprawiedliwiająco Florian. — Zapraszam zatem choćby na urlop. — To trzeba rozważyć — rzekł z uśmiechem biskup, unosząc w górę palec wskazujący. — Muszę się już zbierać. Przepraszam. Już nawet nie mam siły się przed tobą tłumaczyć. Tak się cieszyłem na tę rozmowę. Ale wierz mi, to jest wariactwo, a nie życie. Cybula ze zrozumieniem pokiwał głową nad biskupią dolą swego kolegi. — Ja już, Piotruś, tego tempa nie wytrzymuję — rzekł biskup Florian, siadając za kierownicą. — Chętnie bym się z tobą 82 mienił. Wsi spokojna, wsi wesoła. Dzień w dzień wizytacja, h'erzmowania, potem do nocy pisanie protokołów. A jeszcze szef . do końca zadowolony. Pamiętaj, Piotruś, wystrzegaj się bi- . upstwa. Jeśli masz ogród i bibliotekę, niczego już więcej do szczęścia nie potrzebujesz. Cybula pokiwał twierdząco głową i granatowa skoda octavia biskupa Floriana wyjechała z kołomorskiej plebanii. 11 Uwielbiał widok ziemi kładzionej przez chłopów na odpoczynek do zimowego snu. Mgły nad polami, szybkie zmierzchy. Krwisty horyzont. Raz w tygodniu szli z Piotrem na parogodzinny spacer i odmawiali różaniec. Ziemia tężała coraz bardziej i łatwo było sobie skręcić nogę na skamieniałych grudach. Pewnego dnia, gdy za namową Grosera szli środkiem pola, niespodziewanie nad zaoraną ziemią zaczęły się unosić białe kłęby. Krajobraz stał się nierealny. Fragment miedzy był porośnięty purpurowym dereniem. Biel i purpura. Szli w nich niczym w promieniach miłosierdzia. W ciągu następnych paru minut mgły stały się jak mleko. Znaleźli się pośrodku oceanu. Biała ciemność, o wiele bardziej nieprzenikliwa niż mroki nocy. Na dobrą sprawę widzieli coś dopiero, gdy tego dotknęli. Szczęśliwie dotarli na skraj lasu. Zaczęli się śmiać. Wacław zamknął oczy i wydychał śnieżne kłęby. Byli parę kilometrów od domu. — I co teraz? — spytał Wacław. — Nic. Jezu, ufam Tobie, i idziemy... Wrócili po trzech godzinach, posuwając się dosłownie stopa za stopą, żeby nie złamać nogi i nie zbłądzić. Brnęli, obmacując co jakiś czas drzewa i słupy. Wrócili zmarznięci i głodni jak wilki. Piotr wyciągnął ze spiżarki pęta wędzonej kiełbasy, bochen chleba, kwaszone ogórki i wlał do garnka trzy butelki piwa na grzańca. Rozpalił w kominku. — Dzisiaj jemy przy ognisku — zawyrokował. Przyciągnął mały stolik i znieśli na niego wieczerzę. 83 — Cudownie — rzekł Wacław i zamknąwszy oczy, przeci nął się. —Ze wszystkich pór roku najbardziej lubię wiosnę, lat jesień i zimę — rzekł sentencjonalnie. ' °' — Ja też — potwierdził Piotr zapatrzony w płomienie. 12 Na rekolekcje adwentowe Piotr zaprosił księdza Jarka, który był tu przed laty wikarym, ale musiał z parafii wyjechać z powodu problemów z alkoholem. Spotkali się niedawno, kiedy Piotr zadzwonił do niego o pomoc w ratowaniu księdza Bogdana. Pomyśleli wtedy wspólnie, że czas, który minął od wyjazdu Jarka z Kołomorza, pozwoli mu złożyć teraz przed ludźmi świadectwo o upadku, powstaniu i walce o wytrwanie. Jarek miał za sobą dziesięć lat trzeźwości. Był to okres nie tylko odzyskanego spokoju, ale także heroicznych zmagań ze sobą, okres szukania utraconego miejsca w Kościele. I właśnie dlatego, że nie było mu łatwo, stwierdzili, iż jego głos może coś znaczyć dla parafian. Alkohol stanowił problem wielu rodzin w Kołomorzu. Na rekolekcjach adwentowych gromadziło się sporo ludzi. Właściwie kościół był pełen. Jedyny czas, kiedy chłopi mogli sobie pozwolić, by do wieczora nie siedzieć na polu. Ksiądz Jarek, choć opowiadał o swojej drodze do trzeźwości już wielokrotnie, teraz zaczął się bać. Czy jest sens odsłaniać się przed tymi, którymi miał się kiedyś opiekować duchowo? Nikt nie jest prorokiem u siebie, a co dopiero wiarygodnym pokutnikiem. Przez parę godzin nie wychodził z pokoju. Ważył w sobie, co powiedzieć, a czego nie. Na koniec zatopił się w modlitwie. Piętnaście minut przed rekolekcjami Piotr zapukał do jego pokoju. Wyszedł i kiwnął głową na znak, że już nie ma odwrotu. Uśmiechnięty skazaniec. Gdyby Piotra nie było przy nim, pewno by uciekł. Drogę do kościoła przebył nieświadomie. Ocknął się dopiero, gdy usłyszał, jak z jego ust dobywa się głos: — Moi kochani, znacie mnie, przynajmniej większość z was... — Przerwał na moment. Popatrzył na lud/i. — Ale chciał- 84 hvm wam przedstawić się jeszcze raz. Chcą wam powiedzieć, je jestem alkoholikiem i księdzem Jarosławem. Natężyli wzrok i słuch. Na twarzach widać było zaskoczenie. _ Dlaczego taka kolejność? Chyba dlatego, że ilekroć zapominałem o tym, iż jestem alkoholikiem, tylekroć szargałem moje kapłaństwo, tylekroć niszczyłem swoje człowieczeństwo... Zaczęło się w wieku czternastu lat. Pierwszy smak alkoholu, jakiegoś taniego wina wypitego z kolegą. Pamiętam tylko straszne samopoczucie przerywane wymiotami i wyrzutami sumienia... Liceum to piwo wypijane sporadycznie, przy okazji tak zwanych prywatek. Ale liceum to też budzące się powołanie. Kapłaństwo, jakie malował mi katecheta, można zamknąć w słowach high life. Po prostu będziesz kimś! Lepsze życie. Ani słowa o ofierze, o trudnościach, o krzyżu, o samotności... W seminarium nie piłem ani kropli, totalna abstynencja pod groźbą relega-cji. Ale w wakacje, przy okazji spotkań z kolegami z liceum, była obowiązkowa popijawa i koniecznie „do dna". Wreszcie nadszedł dzień święceń... I potem się zaczęło: Praca, praca, alkohol, Praca, alkohol, praca, Alkohol, praca, alkohol, Alkohol, alkohol, praca. Ksiądz Jarosław zapomniał już zupełnie, że jest w swoim dawnym kościele. Mówił teraz spokojnym tonem. Wydawało się, że patrzy z dystansem i współczuciem na potykającego się, zupełnie innego Jarka. — Kiedyś usłyszałem, „lecz się tym, czym się zatrułeś". Zaczęły się ciągi i ten nieodstępujący lęk, te kotłujące się po głowie pytania: jak zakończyła się impreza? Jak wróciłem do domu? Czy nie dałem zgorszenia? Widok skacowanej, wymizerowanej twarzy w porannym lustrze, metaliczny oddech w konfesjonale tłumiony miętówkami. Strach, niepokój i ten paraliżujący wstyd. Boże!..." Mężczyźni w kościele coraz częściej odchrząkiwali. W pewnym momencie z ławki wyszła Deptułowa. Mijając męża, skinęła mu głową. —• Coś ci jest? — spytał, gdy znaleźli się na zewnątrz. 85 — Jeszczy trochę rozumu mam. Idzimy do dumu. Nie byn słuchać, jak się ksiundz własnymi grzechami w kościele chwalj — Jak chcesz, to wracaj. Wedle mnie to on dobrze godo -l odparł i wrócił do kościoła. Ksiądz Jarosław chyba nie zauważył wyjścia Deptuło wej . Ciąg. nął swoje wyznania, patrząc na zgromadzonych w kościele, ale ich nie widział. Przed nim były jego pijane dni, pijane noce. — Moje życie duchowe legło w gruzach. Msze święte odprawiałem jak zadanie domowe, tym były milsze, im bliższe końca. Codziennie jednak przed mszą i wieczorem przed niby-snern odmawiałem akt żalu i modliłem się, żeby w chwili śmierci był przy mnie kapłan. . . Pewnego dnia stwierdziłem: „Jadę do biskupa, chcę się leczyć". Kościół słuchał w skupieniu. Kobiety coraz częściej sięgały po chusteczki. Trudno powiedzieć, ile z powodu zimowych przeziębień, a ile ocierało łzy. — Powiedziałem wam to wszystko nie dlatego, że dostałem taką pokutę — zakończył Jarek. — Nie, żeby się upokorzyć. Ale może komuś się to przyda... Jeżeli ktoś z waszych bliskich nie potrafi zapanować nad alkoholem, nie poddawajcie się. Z tym można walczyć... Przyjechałem, żeby wam o tym powiedzieć... Wychodzili w zadumie, jedynie Szperlok rzekł na ucho Ja-dwisiakowi: — Tak pieprzył, a to jo go przecież jechałem zakablować do biskupa... Ksiądz Jarek został w Kołomorzu jeszcze tydzień, a potem miał wrócić do miasta z Wacławem, który chciał na święta pojechać do Wrocławia, do matki. Codziennie do Jarka przychodzili parafianie z prośbą o poradę. Co prawda, niezbyt liczni i. . . same kobiety. Ale siedziały u niego długo, a potem wychodziły spłakane i dziękowały. Może nawet nie tak ważne były rady, co samo pocieszenie. Dzień przed wigiliąKołomorze zasypał śnieg, jakiego od kilku lat nikt nie widział. A może w ogóle tylko starzy mieszkańcy pamiętali takie opady. Zaczęli kopać korytarze w śniegu, żeby dokąd- 86 iwiek dotrzeć, choćby w obejściu. Z wyjazdu nici. O jakiejkol-•ek jeździe samochodem należało zapomnieć. W tych warunkach terenowy nie dałby rady, a co dopiero maluch Jarka. _ Co to jest? — kręcił głową Wacław. — Ja już w ogóle estałem wierzyć, że istnieje coś takiego jak zima. Przecież podobno się. klimat zmienił. . . _ No, kochani, nie wiem, czy wam współczuć, czy się. cie- szyć, że wspólnie odprawimy pasterkę.. W każdym razie karpie są na miejscu. Karp był, i owszem, i dwanaście potraw jak tradycja każe. Piotr po raz pierwszy w życiu musiał jechać na drugą pasterkę o dwunastej do Hyrowa ciągnikiem. Ludzie czekali na niego i śpiewali kolędy, a on, siedząc na kole traktora, dzwonił z komórki do kościelnego i udzielał instrukcji: — Niech szafarz rozpocznie akt pokutny, a lektor przeczyta lekcje. Potem modlitwa powszechna. . . Dotarł na wpół zamarznięty. Ludzie odprowadzali go wzrokiem do ołtarza niczym bohatera wojennego. — Kochani, zawsze może być gorzej — zaczął swoje nad wyraz krótkie bożonarodzeniowe kazanie, pociągając nosem. W pierwsze święto nie wstał już z łóżka. Gorączka trzydzieści dziewięć stopni. Na szczęście nie był tego roku jedynym kapłanem w Kołomorzu. Wkrótce po całym dekanacie rozeszła się wiadomość, że „u Cy-bulskiego świeccy odprawiają mszę świętą". •<§> Telefonu od biskupa Groser doczekał się dopiero w połowie stycznia. — Drogi księże Wacławie, niestety, tak wyszło. Zwlekałem do świąt, bo różne cuda się zdarzają, ale teraz mam pewność, że czeka na księdza piękne miejsce. Jednym słowem, parafia Braci Męczenników. Proszę się nie kierować nazwą, spotka tam ksiądz cudowną atmosferę. Proboszcz Bronisław Potocki. Szalenie wrażliwy i kulturalny człowiek. Oczytany. Będzie z kim porozmawiać. . JVsiądz Bronisław, otworzywszy drzwi, skłonił się nisko i wykonał zapraszający gest ręką. — Szczęść Boże, witam w domu. Prosimy, prosimy — proboszcz z wylewną serdecznością wprowadził Wacława do małego plebanijnego holu. — Myślę, że najpierw pokażę księdzu jego apartamenty. A nuż się nie spodobają i trzeba będzie księdzu szukać innej przystani, taak. — Wątpię. Biorę wszystko, jestem zdesperowany — rzekł Groser z udaną powagą. — Zatem prosimy. Bronisław Potocki, pokonawszy schody na pierwsze piętro, przystanął, by wyregulować oddech. Pokiwał usprawiedliwiająco głową i wskazał właściwe drzwi. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi z łazienką. Pokoi — to dużo powiedziane. Jeden z nich, na lewo od wejścia, był właściwie wnęką na kanapę. Po jej obu stronach wisiały firanki. Można więc ją było przesłonić, niczym scenę teatralną. W skosie nad kanapą umieszczono okno. „Niebo nad głową". Wacław w lot pojął wielkie zalety tego miejsca i zadowolony uśmiechnął się do proboszcza. — No i jak? Proszę się zastanowić... Niech ksiądz złoży bagaż, odpocznie, weźmie prysznic, taak... Zresztą, co ja takie rzeczy księdzu gadam, to nie seminarium. Czajnik na prąd tu ksiądz ma. Kawa i wszystkie fidrygałki są w szafie. Woda w łazience — wskazał spojrzeniem na drzwi po lewej stronie „sypial- 89 ni". — O wpół do drugiej czekam na księdza z obiadem. Tak wtedy sobie porozmawiamy. A teraz muszę lecieć do lekarza. Wacław przebiegł wzrokiem po niemal pustym pokoju. Niewielka szafa i regał na książki. Pod drugim oknem stało proste biurko z szufladami po prawej stronie i chyba kuchenne krzesło z poduszką. Wszedł do łazienki, zlustrował ją i zadowolony wrócił do pokoju. Położył się na kanapie, by sprawdzić swoje legowisko. Twardy, ale wygodny materac. Pewnie jakiś zdrowotny. Spojrzał przez okno na śniegowe chmury. Wypróbował działanie żaluzji. Coraz bardziej mu się tu podobało. Było wpół do dwunastej. Dwie godziny czasu. Zamknął oczy. Naszedł go niespodziewany sen. Jak w Biblii. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się tak zasnąć przed południem. Odprawiał mszę u Świętego Mikołaja. Proboszcz Henryk służył mu do mszyjako ministrant. Widok przezabawny, bo proboszcz miał wzrost i budowę dziesięcioletniego dziecka, a był łysy tak jak w rzeczywistości. W pierwszej ławce ujrzał Boksera z Niedźwiedziem. Nie potrafił opanować nerwów, co chwilę myliły mu się słowa liturgii. Proboszcz-ministrant kręcił zniecierpliwiony głową za każdym razem, gdy był zmuszony podpowiedzieć Wacławowi słowa kanonu. W pewnym momencie dał mu dyskretny, ale zdecydowany znak, że Wacław ma mu ustąpić miejsca przy ołtarzu. Groser, zrezygnowany, upokorzony usiadł z boku i płakał. W czasie ogłoszeń proboszcz zaczął wyrzucać parafianom, że jego apel o ofiary na remont dachu nie spotkały się z żadnym odzewem. Zeszłej niedzieli zebrano słownie cztery złote pięćdziesiąt trzy grosze. W związku z czym nie ma wyboru i musi poddać się, jak wszyscy, mechanizmom rynkowym. Od tej niedzieli w trakcie ogłoszeń parafialnych będzie przewidziany czas na reklamy. Liczy, że wpływy z nich przynajmniej w połowie pokryją luki budżetowe... Skinął i do ołtarza podszedł Niedźwiedź. Był ubrany w wytworny garnitur. Przedstawił się jako prezes firmy Ryndoleks... Groser krzyknął i nagle zobaczył pusty pokój. Puste regały. Ani jednej książki. Szafa otwarta na oścież ukazywała otchłań, jakby w chwilę po totalnej kradzieży... Przymknął raz jeszcze oczy, chcąc odpędzić zmorę, i wtedy zrozumiał, że to nie urojenie. Posiedział chwilę, zastanawiając się, co ten niespodzie- 90 ny i bzdurny sen na nowym miejscu mógłby oznaczać, a potem poszedł wziąć prysznic. Na obiad był kurczak w potrawce. Proboszcz, jak wyznał, preferował kuchnię dietetyczną. Zgodnie z zaleceniem lekarza miał na siebie uważać. Pilnowała tego pani Halinka, gosposia o anielskim, matczynym spojrzeniu i ogromnym biuście. Na deser podała dwa rodzaje sernika: jeden dla proboszcza, upieczony prawie bez jajek, i drugi pełnokaloryczny, specjalnie na powitanie Wacława. W trakcie przedstawiania nowego domownika wykorzystała chwilę w sposób należyty i przytuliła Grosera tak serdecznie, że jedynie jego głowa z wybałuszonymi, zdziwionymi oczami wydostawała się z jej pulchnego objęcia. Pani Halince napłynęły ze wzruszenia łzy do oczu, co najmniej jakby odnalazła syna zaginionego na froncie wschodnim. — Tak, tak—pokiwał znacząco głową proboszcz, gdy zostali sami.—Traktuje wszystkich z matczyną czułością. Nawet do mnie, choć jestem w jej wieku, zwraca się często: „Mój synku". A dwóch jej synów jest rzeczywiście księżmi. Ale ma kobieta tę mądrość, że nie chce być przy nich na parafii, bo mówi, że ksiądz nie może być traktowany jak dziecko. On należy do Kościoła. Taak... Podszedł do dębowego kredensu i wyciągnął butelkę koniaku. — Dostałem od Francuzów, których przenocowałem tu, na parafii. Mówili mi, że najlepszy, ale nie widzę gwiazdek. Nie wiem, nie znam się na tym. Taak. Żeby było jasne: w tym domu nie nadużywa się alkoholu. Ja prawie w ogóle nie piję. Ale chcę, by ksiądz wiedział, jak bardzo się cieszę, że przyszło nam razem pracować dla Bożej sprawy. Mogę powiedzieć, że księdza dobrze znam. Czytałem książki. Staram się śledzić też artykuły w prasie. Taak, niektórych ksiądz bulwersuje — uśmiechnął się Bronisław. — Naprawdę? Hmm. Piszę, co czuję. Myślę, że jak człowiek ma pisać nieszczerze, to lepiej w ogóle nie pisać. 91 _ Taak... tylko czy tej szczerości nie za dużo wszędzie? Ludzie tylko czekają, żeby dołożyć księżom. Raz im przeszkadza celibat, podnoszą larum, że to przeżytek, że to nieludzkie, a jak tylko ksiądz by ten celibat naruszył, to oskarżą go o rozpustę. Co człowiek otworzy gazetę... Groser słuchał, choć nie był dobrym adresatem jeremiady proboszcza. Od lat nie czytał prasy. Stwierdził, że to, co istotne, ludzie i tak mu doniosą, a na codzienne karmienie się złymi nowinami nie ma siły. Wolał co wieczór poczytać sobie przez po} godziny Ewangelię. Z pokorą jednak przytakiwał Bronisławowi, który wyciągał co raz to nowe przykłady dla poparcia tezy, że prasa żyje tylko dla skandali. Czuł się jak babcia, która w zastępstwie młodzieży musi regularnie wysłuchiwać kazań na temat jej zepsucia. — ... liczą się tylko skoki Małysza i życie seksualne kleru — proboszcz zakończył, zreflektowawszy się, że od paru minut wygłasza monolog. Zachęcił gestem dłoni do sięgnięcia po kieliszek. Wacław wziął na język mały łyczek koniaku i poczuł rozkosz. — Niezły—pokręcił głową na znak uznania. — Świeccy z kolei narzekają, że my nic, tylko łożem małżeńskim się zajmujemy. — Żeby to było małżeńskie, to pół biedy — westchnął Bronisław. — Tyle tego antyklerykalizmu wokół. Czy my sami jeszcze mamy dawać pożywkę? — Aleja nie piszę o słabościach księży. Mnie zawsze interesuje człowiek, kimkolwiek by był. Może być księdzem, piekarzem, kominiarzem. Czy jak mówimy o problemach małżeństwa, to znaczy, że jesteśmy antyświeccy? Proboszcz sprawiał wrażenie, jakby wsłuchiwał się w wywód, który sam ułożył, a teraz w ustach Wacława sprawdzał jego wiarygodność. — Proszę mnie dobrze zrozumieć. Mnie się księdza pisanie podoba. O tak, zasłyszałem jedną czy drugą opinią — proboszcz odkasłał kilka razy. — No, ale gdyby jakiś problem duszpasterski, czy dajmy na to... osobisty, można do mnie zawsze jak do ojca, taak. Wacław uśmiechnął się. ; 92 _ Co? Pewno się księdzu wydaje, że taki staruszek jak ja niewiele zrozumie — mrugnął porozumiewawczo proboszcz. Był ^yy jak gołąbek. Przypominał do złudzenia kardynała Ratzinge-a ia sama dobrotliwa twarz, może jedynie nieco pełniejsza. _ Nie, wręcz przeciwnie. Przypomniało mi się tylko, jak biskup Ignacy wysyłał mnie na pierwszą parafię. Zaprosił mnie na kawą i w pewnej chwili powiada: „Wiem, jak tam na mnie mó-wją w diecezji. Urzędnik. I płaczą, że biskup powinien być ojcem — Groser bezbłędnie naśladował głos nieżyjącego biskupa. Dobywał mu się z ust niczym z szafy albo z nosa zaciśniętego klamerką. — A j a, jak słyszę, że księża mówią, że im brakuje ojca, to sobie zaraz mówię: im bardziej mamusi brakuje". Gołąbek, jak go w myślach od razu nazwał Groser, uśmiechnął się ciepło. — Tak, Ignacy to był ktoś. Taak. Jak będzie taka potrzeba, to i mamusię postaram się zastąpić. Tak... — proboszcz podpierał się na tym uroczym słówku „tak", jak starzec na lasce. Wypowiadał je z różną długością. — No więc poprzednik księdza prowadził Caritas. Bardzo to dobrze rozkręcił. Ma ksiądz-tutaj być rezydentem. To bardzo modne dzisiaj. Kiedyś rezydent znaczył tyle co emeryt, a dzisiaj prawie w każdej parafii rezydent w kwiecie wieku. Albo chory i nie można go przemęczać, albo uczony, albo nie wiadomo, co z nim zrobić. Hmm. Biskup zadzwonił do mnie w księdza sprawie dwa tygodnie temu. Taak. Muszę więc was zagospodarować. Ksiądz Leszek zajmuje się młodzieżą. Będzie dopiero wieczorem. Katechezy go wyczerpują. Co dopiero były święta, a on już chyba marzy o wakacjach. Trochę brak mu siły przebicia. Często przychodzi podłamany. Drugi rok po święceniach. W zeszłym roku szło mu lepiej, ale miał młodsze klasy. Taak. Ma grono oddanych duszyczek, ale mi się marzy, żeby tak pozbierać tych wszystkich, co widnieją w kartotekach, a jakoś do kościoła nie trafiają. Taak... Widać było, że księdza Bronisława męczy jakaś niewypowiedziana sprawa. — Jak ksiądz wie, nasz światek jest mały — rzekł w końcu. •— Wszyscy o sobie wszystko wiedzą, a jak nie, to dowiedzą się 93 wkrótce. Należę do prostodusznych, co w sercu, to na języku Chciałem się zapytać księdza, czy mogę na niego liczyć? — Coś powiedziałem nie tak? — spytał zdziwiony Groser. — Nie, wszystko, co ksiądz mówi, bardzo mi się podoba tylko... Hm, tak. No dobrze, powiem jeszcze prościej. Czy ksiądz nie nosi się z zamiarem porzucenia sutanny? — Nie, absolutnie. Czyżby mój ukochany proboszcz Henryk zadepeszował do księdza w tej sprawie? Gołąbek machnął lekceważąco ręką. — Nie, nie.. .W zeszłym tygodniu był u mnie znajomy ksiądz z Wrocławia. Pochwaliłem się przed nim, że dostaję księdza na parafię. Pokazałem mu księdza książkę. Na okładce zdjęcie. A on na to gwizdnął i mówi: „O, to rzeczywiście artysta. Uważaj na niego. Widziałem go latem w pociągu z pewną uroczą dziewczyną. Myślałem, że to jego żona..." Czy rzeczywiście mógł widzieć księdza? Wacław uśmiechnął się szeroko. — Tak, myślę, że tak. — To znaczy?... — proboszcz próbował spojrzeć Wacławowi w oczy. — Czy to już ten etap, że ksiądz nie zważa na pozory? Teraz już nie mógł się powstrzymać. Wybuchnął głośnym, szczerym śmiechem, aż z oczu pociekły mu łzy. — To takie śmieszne? — spytał proboszcz, gdy Groser wreszcie się uspokoił. — Strasznie śmieszne i głupie. Nawet nie wiem, jak to księdzu opowiedzieć. Wracałem wtedy z gór. Na dworcu spotkałem koleżankę z liceum i nie miałem koloratki... Wacław usiadł na kanapie. Jego wzrok spoczął na stojących w kącie pokoju butach. Wojskowe buciory z dawnej epoki. Musiały swoje przejść. Były chyba świeżo po reperacji, bo podeszwy miały ostre kanty i było wyraźnie widać warstwy skóry. „Coś pięknego". Nagle zobaczył wiszący na przeciwległej ścianie spo- 94 h rozmiarów portret księdza Jerzego Popiełuszki. Jakoś dziw-je nie zwrócił na niego wcześniej uwagi. Rozejrzał się po pokoju, zy jeszcze czegoś nie przeoczył, ale nic oprócz regału, szafy i biurka z krzesłem nie dostrzegł. Świat gotowy do zaludnienia. Wstał i zaczął rozpakowywać zawartość paru kartonów z rzeczami przywiezionymi taksówką od Romana. Poukładał książki na półkach _zabrał ze sobą tylko najważniejsze, resztę rozdał w duszpasterstwie u Świętego Mikołaja — a potem zasiadł do biurka, by skreślić parę słów w dzienniku. Każdego dnia zapisywał choć jedno zdanie, jedną myśl na dowód, że żył. Nulla dies sine linea. Wziął w ozdobne kółko dzisiejszą datę: l lutego 2002 roku. „Miej nadzieję na najlepsze. Spodziewaj się najgorszego. Życie to przedstawienie, przed którym nie mieliśmy żadnej próby" — Mel Brooks. Zamknął notatnik. Podłączył swojego laptopa do gniazdka telefonu i odebrał pocztę elektroniczną. W skrzynce odbiorczej pojawiły się dwa e-maile. Jeden od Aśki, drugi od Rafała. ...tak więc, drogi księże Wacławie, jestem w tym zgromadzeniu. Nie mogę jeszcze powiedzieć, że chcę być zakonnicą. Jestem tu, by usłyszeć, czy przypadkiem Bóg nie chce, abym tu była. Dzisiaj znalazłam piękną modlitwę. Może ją ksiądz zna. Przesyłam na wszelki wypadek jej słowa. Nieraz coś znamy, ale to do nas nie trafia. Aż przyjdzie chwila... „O Panie, daj mi, proszę, wszystko, co prowadzi mnie do Ciebie, i weź wszystko, Panie Boże, co mnie od Ciebie może odwieść. Zabierz też ode mnie mnie samą i caląmnie przyjmij na Twoją własność". «ć> O dziewiętnastej zszedł na kolację. Stół był już zastawiony przez paniąHalinkę. Po chwili do jadalni wszedł proboszcz z wikarym. — Przedstawiani księdzu Leszka. Leszek Grajek. Piękna postać. Taak. Chcecie czy nie, musicie się polubić, bo inaczej nasz okręt zatonie. Ja już jestem zniedołężniały, parafia spoczywa na waszych barkach, ale na ile zdołam, pomogę wam. Amen. Leszku, ksiądz Wacław, jak wiesz, jest wybitnym pisarzem. Przeczytaj sobie jego Kazania dla teściowej księdza. Tak. Przydadzą ci się, gwarantuję. 95 Leszek uśmiechnął się, ale zrobił to raczej z grzeczności. Nje był w nastroju do żartów. Wyglądał na jakieś dwadzieścia lat choć musiał mieć co najmniej sześć lat więcej. Szczupły szatyn' Złote druciane okulary. Wyglądał na wyczerpanego i znerwicowanego. Groser uścisnął serdecznie dłoń Leszka. Miał wrażenie jakby ten trzymał j ą przedtem w lodowatej wodzie. Spojrzał mu w oczy. Zwykle to robił, kierowany mądrością, że zanim się z człowiekiem zacznie rozmawiać, trzeba wyczytać w jego oczach w jakim jest nastroju. Kolacja minęła prawie bez słowa. Ksiądz Leszek jadł nerwowo, więc Wacław postanowił nie stresować go zbędną konwersacją. Proboszcz pierwszy wstał od stołu. — Słuchajcie, zostawiam was, bo przyrzekłem pani Marii, że przyjdę jeszcze dziś do niej z Panem Jezusem. Pogadajcie sobie. Taki stary piernik jak ja może tylko przeszkadzać. Zostali sami. — Zapraszam do siebie — odezwał się Wacław. — To jedyna szansa, żebyś zobaczył mój pokój zanim przejdzie tajfun. — To ja za chwilę, proszę księdza... — Wacek jestem... — Myślałem, że... — Leszek zgubił wątek. — Co? Za stary na kolegę? Trochę delikatności. — Nie, tak w ogóle, ksiądz, to znaczy, jesteś wielka firma. Znany... — Grafoman. Każdy ma jakiś nałóg. Ważne, żeby był go świadom. No, to czekam... Wacław, wszedłszy do siebie, zarzucił koc na pościel. Kanapa musi posłużyć któremuś z nich za siedzenie, bo w pokoju było tylko jedno krzesło. Zamknął szafkę na ubrania. „A może by tak spróbować zostać porządnym, odkładać wszystko na miejsce. Może to nieprawda, że moim przeznaczeniem jest zginąć w bałaganie?" Rozmyślanie przerwały mu dwa stuknięcia do drzwi. — Wejdź, wejdź. Leszek rozejrzał się po pokoju, jakby chciał sobie przypomnieć chwile, które tu przeżył. .—- Co, buteleczka? — spytał ze zdziwieniem Wacław. — Słyszałem, że na tej parafii się nie pije, a ja rozpocząłem już dziś od wspaniałego koniaku, teraz whisky. — Trzeba się poznać — Leszek, nie zwlekając, odkręcił butelkę JB, wyciągnął dwie szklaneczki i rozlał fachowo. — W jeden dzień wykonamy miesięczną normę — skomentował jego działania Wacław. — Ja mam trochę podwyższoną. — Co, ciągnie cię do buteleczki? — Groser spytał tonem sierżanta zabierającego się do wypisania mandatu i mrugnął dowcipnie. — Nie, ale lubię. Niekiedy rano przed szkołą szklaneczka na odwagę, ale rzadko, a wieczorem na odprężenie. Proboszcz rzeczywiście nie pije. Kieliszek przy wielkich uroczystościach. Wacław potakiwał ze zrozumieniem głową, po czym zapytał, jakby jednak nie wszystko było jasne. — Co się dzieje? Odwagi ci brakuje? — Czasami... O, widzę, że buty Pawła jeszcze stoją. Znałeś go? — Leszek umiejętnie odskoczył od tematu. — Tak. Jak ci się z nim układało? — Paweł to legenda. I ta legenda wykańcza mnie do dziś — uśmiechnął się jakoś smutno Leszek. — Bo? — U Pawła w duszpasterstwie było tłoczno jak w pubie. Świetnie grał na gitarze. Co roku chodził na piesze pielgrzymki z młodzieżą. Miał te stare, zabytkowe buty po swoim ojcu, podobno jeszcze z czasów wojennych. Mówił, że nie do zdarcia, doszły aż na Monte Cassino. Młodzież chciała kupować na imieniny jakieś markowe turystyczne, ale on sienie zgadzał. No więc polubili wszyscy te jego buty, ułożyli o nich piosenkę i ubłagali Pawła, że skoro je tak ceni, to powinien pozwolić im dać je do szewca. Zgodził się. Tak, te buty to legenda. Leszek podszedł do ściany. Schylił się po buty. Usiadł na krześle i zaczął je przymierzać. — Cholera, nie wyglądał wcale na wysokiego, a ten pantofelek to chyba 45. numer. — Wiesz, co się teraz z Pawłem dzieje? 96 97 — Nie wiem. Jakaś tajemnicza sprawa. W lipcu pojechałem na wakacje, a po moim powrocie Pawła już nie było. Podobno jest za granicą. Ale co tam robi? Bronek tylko jest jakoś dziwnie przybity, chociaż stara się to ukryć. Trzy tygodnie temu odebrał telefon z Niemiec, a potem płakał. Traktował go jak syna. Myślę, że Paweł się jakoś do mnie odezwie. — Hmm — westchnął Wacław. — Proboszcz chyba wspaniały człowiek? Wygląda jak gołąbek pokoju. — Tak, jest dobry aż krępująco. Bez skazy. Nieraz bym wolał, żeby miał jakieś wady. — Ładny ten portret księdza Jerzego — zmienił temat Wacław. — Namalował go Paweł. Wszystko umiał. Istny Leonardo da Vinci. — Mówiłeś, że cię trochę stresuje katecheza. — Nalać ci jeszcze? — zaproponował Leszek. — Nie, dziękuję. — No, to ja sobie wezmę strzemiennego. Groser zobaczył kątem oka, że Leszek nalewa solidną porcję. — Mam być szczery? — dał potężnego łyka i odetchnął. — To nie jest zwykły stres. Ja się po prostu panicznie boję chodzić do szkoły. Czuję się jak żołnierz na froncie. Tylko, że jestem sam, a naprzeciw siedzi cała armia. Wiesz, jak to jest iść do klasy, gdzie uczeń siedzi w koszulce z napisem: „Bóg tak, Kościół nie"? Raz mi przynieśli „Fakty i Mity" i spytali, czy chcę sobie poczytać. Nie wiem, jak reagować w takich sytuacjach. Co bym nie zrobił, to czuję, że oni się ze mnie śmieją. Leszek przerwał i robił miny, jakby rozmawiał z samym sobą. W końcu zdecydował się kontynuować. — A dzisiaj... dzisiaj osiągnąłem dno. Miałem lekcję na temat onanizmu. Chciałem to zrobić w sposób, no, taki otwarty. Pokazać, że Kościół już nie gada takich głupot, że kto się ma-sturbuje, temu ręka usycha, wiesz, w tym stylu. Wszystko miałem dobrze przygotowane, ale po paru chwilach czułem, że brnę coraz bardziej i gadam bez sensu i przekonania. Zaczęli żartować. Starałem się nie wsłuchiwać w ich dogaduszki. Byle dotrzeć do końca. I w pewnym momencie wstała Magda. To taka perlaska. Wszystkie chłopaki za nią latają. Często się zachowywała prowokacyjnie, żeby mnie speszyć... Jakoś do tej pory to wytrzymywałem. Leszek zamilkł na dłuższą chwilą, znów nalał i wziął potężny łyk. Wykrzywił twarz. __ No i co, wal śmiało — zachęcił go Wacław. .— Powiedziała, że jeśli chcę z nimi dyskutować, to ona musi wiedzieć, czy ja się onanizuję albo onanizowałem. W klasie zrobiła się nagle martwa cisza. Czułem, jak mi się grunt usuwa spod nóg. Po chwili się ocknąłem. Zebrałem się w sobie i postanowiłem powiedzieć prawdę. Wtedy usłyszałem, że w ostatniej ławce Maciej coś mówi tak, żeby wszyscy słyszeli. Chciałem zyskać na czasie. „Proszę, Maciej, coś chciałeś powiedzieć". On się nie kwapił, wzdrygnął ramionami, ale odezwał się Arek: „Lepsza rączka niż rze-żączka". Klasa wybuchła śmiechem. Po chwili włączyła się Magda: „Zamknijcie się, debile! Miał ksiądz powiedzieć, czy się onanizował". Nagle zobaczyłem idiotyczność całej sytuacji. Te prymitywne gęby wpatrzone we mnie, gotowe znowu ryknąć ze śmiechu. No i... powiedziałem więc, że jakoś udało mi się bez tego. Już nawet nie wiem dokładnie, co powiedziałem. Magda nie dała za wygraną. Spojrzała na mnie z wyższością. „No to niech ksiądz spróbuje, a potem pogadamy". Powstał ogólny rechot, ktoś beknął... Leszek znów zamilkł. Sączył whisky. — I jak z tego wybrnąłeś? — Guzik wybrnąłem. Uratował mnie dzwonek. Zaczęli wychodzić z klasy. Ktoś jeszcze krzyknął: „Facio, a polucje chociaż miewasz?", „Onanizm wzmacnia organizm!" Cholera jasna — Leszek zaczął płaczliwie protestować. — Ja już więcej tam nie pójdę. Czego ja ich mogę nauczyć? Przecież oni się z nas śmieją. Śmieją się ze wszystkiego. Mają w dupie nas i to, co mówimy. Kiedy ja się masturbowałem jako chłopak, to potem przez parę lat nie chodziłem do spowiedzi, bo nie wyobrażałem sobie, że można się do tego przyznać. Czułem się jak nienormalny, trędowaty. A oni się tym przechwalają. Boże, Boże, co robić? Gdybym nie był w sutannie, tylko w dżinsach, tak jak oni, może bym się zdobył na odwagę. Wszystko przez tę sutannę. 99 _ Boja wiem? — Wacław wykrzywił dziwacznie twarz. -^ Ja ostatnio wpadłem jak śliwka w kompot właśnie dlatego, Le nie miałem nawet koloratki. Leszek, jutro sobota. A potem jesz-cze tylko dwa miesiące i ferie wielkanocne. Złap dystans. P0. mogę ci. Na razie dam ci jedną złotą rade. księdza Fedorowicza która mi wiele razy pomogła. „Błogosławieni, którzy śmieją się z siebie, albowiem zawsze znajdą powód do śmiechu". Nazajutrz rano, wszedłszy do jadalni, Gołąbek zobaczył Wacława z głową pod fotelem. — Cholera, no... — dobiegł go stłumiony głos. — Co się dzieje? — spytał zdziwiony. — Zgubiłem dowód osobisty, a będę go dziś potrzebować do meldunku — wyjaśnił Groser, otrzepując kolana. — Tu? Dlaczego tu? — Sprawdzam wszystkie miejsca, gdzie byłem. Mam tę właściwość, że nie panuję nad materią. Tu akurat ściskała mnie pani Halinka... — Wacław drapał się po głowie i zaciskał zęby, jakby nabił sobie guza. — Kiedyś go zgubiłem, a potem znalazłem w zamrażarce. Powinienem się udać z tym do psychiatry. Ale proszę się nie przejmować — zaczął uspokajać Groser, widząc zatroskaną minę proboszcza. — Muszę jeszcze tylko zerwać parkiet w moim pokoju. — Księże Wacławie... — Proszę mi mówić: Wacek. — Cieszę się. Aja mam na imię Bronek. No więc, Wacku, chciałem ci zabrać pięć minut na przedstawienie moich oczekiwań względem twojej osoby. Biskup prosił, żeby mieć wzgląd na twoją literacką posługę dla Kościoła i żebym cię nie zajeżdżał. Taak, jeśli chodzi o szkołę, to przynajmniej do końca roku masz spokój. Zależy mi na dwóch sprawach. Żebyś trochę rozruszał życie w parafii. Trzeba jakiegoś ożywienia. Masz znajomości w świecie. Może pozapraszałbyś ciekawych ludzi, artystów, pi- 100 arzy, kogo chcesz, żeby coś się zaczęło dziać. Po odejściu po-rzedniego wikarego zakradło się tu trochę marazmu. Leszek to wspaniały chłopak, ale nie ma daru do młodych. Ciągle porównują g° z Pawłem. Proboszcz zorientował się, że niepotrzebnie wywołał temat poprzedniego wikarego i spojrzał dyskretnie na Wacława, ten jednak udawał, że nie zwrócił na to imię uwagi. —- Myślę, że ty sobie poradzisz — ciągnął Bronisław. — A dodatkowo chciałbym, żebyś trochę pomagał Caritasowi. Niby to się dobrze kręci, ale ludzie... no wiesz. Zgłosiło się do pracy sporo takich, co sami potrzebują pomocy, i rozumiesz, jak to jest. Zaczynają się kłócić, komu się należy, a komu nie. Prosiłbym cię, żebyś zbadał taką jedną sprawę. Rodzina, która ma dziecko z porażeniem mózgowym. Ojciec nie żyje, a matka ciężko chora. Nie wiem do końca, co tam się dzieje. Podobno wszystko trzyma się dzięki pomocy sąsiadów i dziadka. Ale z tego, co słyszałem, to ci sąsiedzi też są bez pracy. Taak, trzeba tam pojechać. Zawieziesz trochę paczek z pampersami, soki. No i trochę grosza. Podrzuci cię pan Mackiewicz. Oddany parafianin. Na co dzień jest taksówkarzem, więc wszystkie sprawy transportu, to zawsze z nim. Jest teraz, bo przywiózł akurat pani Halince zakupy. Nie będziesz sam dźwigał pakunków, to jest na Kolejowej. Pójdę się trochę położyć. Znowu mi coś fiksuje ciśnienie, a już tak uważam na siebie. Wacław pokiwał głową. Chciał, co prawda, napomknąć proboszczowi o problemie Leszka, ale stwierdził, że to nie najlepsza pora. Może zresztą nie ma co przesadzać. Każdy ma gorsze i lepsze dni. Nie wiadomo do końca, jak jest. Popatrzy, przekona się. Wacław ulokował się na przednim siedzeniu czerwonego audi, które miało już swoje lata, choć było bardzo zadbane. Podał serdecznie rękę kierowcy. — Wacek jestem. Podobno wszystko pan wie. 101 _ Tak, tylko nie to, co robi teraz moja żona. Mężczyzna pod czterdziestkę zaśmiał się ze swego dowcipy — przypominało to raczej gulgot indyka — i potrząsnął energicznie dłonią księdza. — Marek — Mackiewicz oznajmił rzeczowo, jak się do niego zwracać. — Muszę opowiedzieć ci dowcip, bo zaraz zapomnę. Czy wiesz, dlaczego w małżeństwie wina rozkłada się na dwie strony? — Nie wiem. — Bo połowa winy jest po stronie żony, a połowa po stronie teściowej. — Dobre, zacytuję cię na kazaniu. Muszę ci się pochwalić, że napisałem książeczkę Kazania dla teściowej księdza. — A ty sądzisz, że Mareczek jest głupi? Ten dowcip mam już przygotowany dla ciebie od tygodnia. Proboszcz mnie poinformował, co to za gwiazdę będziemy mieli teraz na parafii. — Widzę, że byś się nadawał na gosposię proboszcza. — Za mały biust, hę, hę. Żartowałem, nasz proboszcz to wielki asceta — zaczął się tłumaczyć Mackiewicz. — Ale panią Halinkę już widziałeś? — Tak — rzekł z przekonaniem Wacław, mając w pamięci serdeczne przywitanie z gosposią. — Od dawna na taksówce? — Od matury. — Na żadne studia nie próbowałeś? — Czyja wyglądam na takiego, co by mógł? — Mackiewicz spojrzał pytająco na Grosera sponad swych przydymionych okularów. — To, że mam maturę, to wielki sukces. W pierwszym podejściu oblałem. Miałem w klasie przyjaciela, co przerżnął ją równo ze mną. Dostał to samo pytanie. Identiko jak ja, tylko popełnił błąd: nie przyznał się do tego żonie. I teraz, gdy się spotykamy, on zawsze bierze mnie najpierw na bok i mówi, żebym go czasami przed nią nie wsypał. Wyobrażasz sobie? Prawie osiemnaście lat po maturze, a on się boi to żonie wyznać. Przed ślubem tłumaczył, że to obniży jego szansę, ale czemu teraz? — Ciekawe — rzekł Wacław. — Jesteśmy na miejscu. To ja cię tu zostawię, żebyś miał 102 Ojną rękę. Kochany proboszczuniu wszystko mi powiedział, potem dajesz głuchacza na komóreczkę ł za pięć minut się melduję- •ś. Zadzwonił do drzwi. Po chwili otworzyła mu blondynka w okularach o cienkich czarnych oprawkach. Może miała trzydzieści pi^ć lat. Drobne piegi na policzkach i oczy jak u dziecka. Brakowało jej tylko warkoczyków z kokardką. — Szczęść Boże, ksiądz Wacław. Przywiozłem trochę rzeczy dla pani podopiecznego. Twarz zaskoczonej początkowo kobiety rozjaśnił uśmiech. — Ale się mój skarbuś ucieszy... Wezmę tylko obiad i idziemy. To w bramie obok. Mam tu naprawdę wygodnie. Weszli do budynku z lat siedemdziesiątych o sypiącym się tynku. Stanęli na drugim piętrze przed brązowymi, wytłumionymi drzwiami. Pani Jola wyciągnęła klucze z płaszcza i otworzyła drzwi. — Jestem, kochanie. Zgadnij, kogo ci przyprowadziłam... — powiedziała głośno w korytarzu i skinęła ręką na Grosera. Weszli do pokoju. Na łóżku leżała schorowana kobieta. Widać było, że trochę się zaniepokoiła. — Kochanie, to ksiądz Wacław. Nowy wikary w parafii. Przywiózł prezenty dla Rysia. — Szczęść Boże — odezwał się Groser. W tej samej chwili dobiegł go nieartykułowany głos spod ściany. Na wózku siedział chłopiec wyglądający na dwanaście lat. Wyginał konwulsyjnie schorowane ciało, bez przerwy się uśmiechając. Wacław podszedł do niego i ujął jego ręce. — Witaj, jeśli się zgodzisz, zabiorę ci trochę czasu. Rysiek uśmiechnął się i zaczął przecząco kręcić głową. — Proszę się nie przejmować, to normalne. Nasza żabcia na wszystko odwrotnie odpowiada — pospieszyła z wyjaśnieniem pani Jola, choć nic nie trzeba było wyjaśniać. Wyszli po dwóch godzinach. Samo nakarmienie Rysia zabrało połowę z tego. Chłopiec w trakcie jedzenie cały czas trzymał Wacława za rękę. Okazywał swą radość gwałtownym kręce- 103 niem głową i krzykami, więc spora część obiadu lądowała na podłodze i ubraniu, które miał chyba świeżo założone. Był nje_ zwykle zadbany. Włosy, paznokcie wzorowo pielęgnowane. Przv pożegnaniu Rysio zaczął głośno i żałośnie wołać. — Nie denerwuj się, Rysiu. Ksiądz do ciebie jeszcze przyjdzie Wacław przytaknął głową i przytulił chłopca. — Pani Jolu — powiedział, kiedy znaleźli się przed blokiem — proboszcz prosił mnie o przekazanie tej koperty. — Nie mogę. — Pani Jolu, wiemy, że nie ma pani pracy. — To inna sprawa, nie ma nic wspólnego z Rysiem. Zostałam zwolniona. A za to, że pomagam przy Rysiu, nie wezmę żadnych pieniędzy. Idzie mój mąż. Proszę to schować. Po chwili zbliżył się do nich mężczyzna. Brunet, sumiasty wąs i śniada cera południowca, która szczególnie o tej porze roku rzucała się w oczy. W ręku trzymał wędkę i wyładowaną siatkę. — Boguś, poznaj księdza Wacława. Idziemy od Rysia—zwróciła się do niego Jola. — To czemu stoicie przed bramą? — rzekł z naganą w głosie mężczyzna. — Świeża dostawa ryb, za piętnaście minut będzie ksiądz spożywał rybki, palce lizać. *§> Siedzieli w kuchni. Pan Boguś smażył ryby, a żona opowiadała historię Rysia i jego matki. Uśmiech, łzy i kręcenie głową. Mąż co jakiś czas z humorem komentował jej słowa. — Tak się bałam go przewijać. Boże, jak ja to zrobię? Nie wiem, skąd mi przyszły te siły. To tylko... nadprzyrodzone. Moja słodka dupeczka, dzisiaj sobie nie wyobrażam bez niej życia. Pani Jola otarła ukradkiem łzę. — Za to o mojej zapomina... — rzucił pan Boguś, spoglądając porozumiewawczo na Grosera. — Już byś przy księdzu głupot nie wygadywał — zobaczyła, że Wacław się uśmiecha i sama znowu zaczęła się śmiać. — To jest cudowne uczyć się jego języka. Na początku nie wyobrażałam sobie, że można się z nim porozumiewać. A teraz, kiedy się 104 modlimy z nml>to Ja wiem, że on codziennie inaczej milczy i co . ego panu Bogu krzyczy. Wczoraj mój rojberek zbił słoik. Tak • ucieszyłam, bo to tak, jakby sam coś zrobił... Proszę księdza czy on może przystąpić do Pierwszej Komunii? _ Podano do stołu — z pokoju doszedł uroczysty głos pana Bogusia. _ Oczywiście — odparł Wacław. ._ Bo koleżance, która ma podobne dziecko, ksiądz powiedział, że to jest zbyt wielki stres. I że hostia może upaść. _ Stres? Dla kogo? Pan Jezus trzy razy upadał. Myślę, że dla Rysia upadłby jeszcze raz. Proszę się nie martwić. Mój kolega przygotowuje taką grupę u Matki Boskiej Bolesnej. Zadzwonimy do niego. Leszek od paru tygodni po przyjściu ze szkoły nie przekazywał żadnych dramatycznych komunikatów. Wacław miał nadzieję, że nie dodaje sobie odwagi ulubioną whisky, przynajmniej jemu już jej nie proponował. Co prawda, na pytanie: „Jak w szkole" wypuszczał tylko powietrze z ust, ale to mogło świadczyć, że choć z trudem, to jednak powoli akceptuje niełatwą rzeczywistość. W sobotę 23 lutego Wacław czytał przed południem dziennik Mertona. Był rozbawiony miażdżącą krytyką Czarodziejskiej góry Tomasza Manna. Nie spotkał się dotąd, by ktoś uznał tę powieść za wyżyny grafomanii. Nie dotarł jednak do końca zapisków tra-pisty. Usłyszał pukanie do drzwi. Gołąbek. Wacław wykonał zapraszający gest ręką. — Wiem, że gazet nie czytasz, ale pewnie dziś odstąpisz od zasady. — Proboszcz położył mu na biurku „Rzeczpospolitą" z krzyczącym tytułem: Grzech w Pałacu Arcybiskupim. Wacław przebiegł wzrokiem pierwsze zdania informujące o sprawie molestowania przez Juliusza Paetza kleryków poznańskiego seminarium. — I co? Zszokowany? — spytał Gołąbek. Pokręcił przecząco głową. .., ;,,* ... „, 105 — Nie, mówiło się o tym od paru miesięcy. Zobaczymy, a będzie reakcja. Teraz już nie będzie można udawać, że nic się nje dzieje. Trzeba sprawę rozwiązać w jedną albo drugą stronę. Zostawisz mi „Rzepę"? — Bierz, ja tego sobie na pamiątkę chować nie będę. Po kolacji zasiedli w trójkę przed telewizorem. „Wiadomości" jak łatwo było przewidzieć, rozpoczęły się od sprawy arcybiskupa Paetza. Na ekranie przewijali się reporterzy bezskutecznie próbujący dotrzeć do głównych bohaterów artykułu z „Rzeczpospolitej". Ci, którzy wystąpili przed kamerami, podkreślali, że arcybiskup nie jest osądzony, a tylko postawiono mu zarzuty. W pewnym momencie ks. Adam Boniecki, naczelny „Tygodnika Powszechnego", stwierdził, że „Kościół jest jak matka". — I co z tego? No, to nie można jej poniżać — rzucił ostro Leszek. — Nawet jak się jest arcybiskupem. — Poczekaj, poczekaj — uspokajał wikarego Bronisław. — Taak, przecież ten człowiek może być niewinny... Wacław właściwie się nie odzywał. Patrzył na odwracających się od kamery kleryków, którzy nie godzili się na komentowanie artykułu. Brama seminarium, brama pałacu arcybiskupiego. Martwe budynki. Daremne polowanie na arcybiskupa Kowalczyka, nuncjusza apostolskiego w Polsce, który, jak wszyscy mniemali, miał do Poznania przywieźć pismo dotyczące ustąpienia arcypa-sterza. Nagle na ekranie pojawił się biskup Fortuniak, który ze spokojnym uśmiechem stwierdził, że on wierzy arcybiskupowi. — Dlaczego on kłamie? Przecież o wszystkim doskonale wie od kleryków, obiecał im pomóc. Czy oni nie wiedzą, co robią? — Leszek mówił z takim zapałem i rozgoryczeniem jednocześnie, iż wydawało się, że za chwilę rzuci pilotem w ekran. — Ludzie wybaczą każdy grzech, ale nie to, że wszyscy kłamią..., że cały Kościół kłamie. — Skąd wiesz, że kłamią? — Bronisław przywołał go do porządku. — „Fakty i Mity" już parę miesięcy temu wszystko opisały. — Kupujesz to świństwo? — Nie, w Internecie widziałem. 106 w: _ A ty, Wacek, co na to? Wierzysz w to? — spytał proboszcz. Groser uniósł brwi i westchnął, co miało oznaczać, że wolałby się nie wypowiadać. — Teraz ruch należy do arcybiskupa. Albo on jest niewinny, albo Węcławski jest szalony, rzucając takie oskarżenia. Gołąbek kręcił głową, nie mógł przyjąć do wiadomości informacji podawanych w telewizji. — Przecież to jest cios w Kościół. — No tak, tylko nie wiadomo, co jest tym ciosem? Zachowanie arcybiskupa, czy opisanie tego... — odparł zadumany Groser. — Nie wiem, nie wiem. Czy to jest możliwe? — Gołąbek wzdychał bezustannie. — Pamiętasz sprawę kardynała Bernar-dina z Chicago? Oskarżył go były kleryk... oto samo. Taak, media rzuciły się na kardynała jak na największego zboczeńca. Zaszczuli go. Z tego wszystkiego rozchorował się na raka. A wtedy kleryk przyznał się, że był zmanipulowany przez dziennikarzy, i poprosił kardynała o przebaczenie. Wacław patrzył w ekran telewizora. W powietrzu szybował Adam Małysz. Za chwilę w triumfalnym geście podniósł ręce. Głos był już wyłączony, więc nie było wiadomo, czy wygrał. Groser odwrócił się do Gołąbka. — Może jest tak, jak mówisz. Ale był też przypadek kardynała Groera, który rzeczywiście molestował. Cała Austria żądała jego ustąpienia, a on poszedł w zaparte i do niczego się nie przyznawał. Kościół w Austrii się podzielił. A on po trzech latach się przyznał. Mam nadzieję, że Watykan z tamtych błędów wyciągnie jakąś lekcję i to załatwi. W poniedziałek przed kolacją Leszek zapukał do Wacława. — Entrez — usłyszał. Wszedł, usiadł na kanapie i milczał. , 107 — Nie masz się ochoty napić?—przemówił w końcu, wycie. rając szkła okularów o sweter. Wacław pokręcił przecząco głową — Jak było? — spytał. — Ogólnie spokojnie, w żadnej klasie nikt nie poruszył tematu. Oczywiście, oprócz 3 f. Marcin zapytał mnie, czy wiem jak rozpoznać kleryków z Poznania. Wzruszyłem ramionami. „Nie" — odparłem, choć wiedziałem, że to podpucha. „Po tym że sutannę mają zapinaną z tyłu". Zaśmiałem się. Chciałem pokazać, że jestem z nimi. W nagrodę opowiedzieli mi kolejne dwa dowcipy. I poczułem wtedy momentalnie obrzydzenie do siebie. Jakbym się zaparł czegoś, ale sam nie wiem, czego. Czułem się jak zdrajca, bo nie broniłem arcybiskupa — Leszek wzdrygnął ramionami. — No, powiedz, co ja mam mówić. Jak mam go bronić, skoro uważam, że to prawda, co o nim mówią? Co byś zrobił na moim miejscu? Wacław rozłożył ręce w geście bezradności. — Nie wiem. Hmm — kiwał lekko głową. — Nieszczerością ich nie przekonasz. Trzeba powiedzieć to, co się myśli. Ale jak to zrobić? 8 Temat poznańskiego arcybiskupa rozpoczynał większość rozmów między księżmi. Jedni uważali, że jest to spisek żydolibera-łów oraz ludzi chorych na władzę, zatem jego niewinności trzeba bronić jak racji stanu; niszczenie arcybiskupa jest tylko testem na to, czy można już przystąpić do zniszczenia wszystkich kapłanów. Drudzy snuli rozważania na temat lobby homoseksual-nego w Kościele, które torpeduje rozwiązanie problemu. Wacław dostał w tej sprawie e-maila od znajomego księdza z Lublina: „Co sądzisz o absurdalnej tezie Gowina? Moim zdaniem można mówić co najwyżej o lobby kolesiów". „Nie mam w tej materii odpowiedniego pola obserwacyjnego — odpowiedział mu. — Jeśli byśmy mieli do czynienia z dyktaturą kolesiów, to czy nie uważasz, że byłoby to jeszcze gorsze? To już nie byłaby słabość 108 zWiązana z chorobą, tylko czysty cynizm, gdzie wszystko da się usprawiedliwić. Ja jednak mam nadzieję, że nie ma żadnego lobby". Dywagowano bezustannie na temat odwlekającej się decyzji Watykanu. Pozostały dowcipy... Groser odmówił kilka razy wypowiedzi dla mediów. Obawiał się, że nie zapanuje nad tym, co ostatecznie zostanie wyemitowane na antenie. Dość szybko dotarły do niego wieści z Poznania, że biskup Fortuniak, którego wypowiedź tak zirytowała Leszka, miał w rzeczywistości powiedzieć do kamery, że „wierzy arcybiskupowi, kiedy mówi, że jest mu przykro". Na wizji poszło tylko, że „wierzy arcybiskupowi". Zresztą, Wacławowi nie chodziło jedynie o możliwość manipulacji. Nie chciał rozmawiać o konkretnym człowieku. „Należy raczej w ogóle zastanowić się nad naszym pojmowaniem autorytetu w Kościele — powiedział Jerzemu Grzegorkowi z redakcji »Wędrowcy«. — Zaczynamy od Ekscelencji, Jego Doskonałości, a lądujemy bardzo nisko. Trzeba raczej mówić o słabości człowieka. I wystarczy przypomnieć sobie, jak podpisywali się najwięksi święci: »Nędza Niegodna, Nicość Maleńka«". Dwudziestego pierwszego marca media doniosły o corocznym papieskim Liście do Kapłanów. Jan Paweł II ubolewał w nim nad księżmi, którzy dopuszczają się molestowania. Mówił o misterium iniąuitatis, tajemnicy nieprawości, o bolesnych wypaczeniach kapłaństwa na całym świecie. List odebrano jako zapowiedź szybkiego rozwiązania sprawy poznańskiego arcybiskupa. Była Niedziela Palmowa. Leszek czytał Ewangelię według świętego Mateusza. W ławkach zobaczył paru swoich uczniów. Wtedy począł się zaklinać i przysięgać: »Nie znam tego Czło-wieka« Po chwili ci, którzy tam stali, podeszli i rzekli do Piotra: »Na pewno i ty jesteś jednym z nich, bo nawet twoja mowa cię zdradza«" - w głosie czytającego było coraz więcej emocj! -„Wtedy począł się zaklinać i przysięgać »Nie znam tego czło- 109 wieka«. I natychmiast Piotr z a p i a ł". Ujrzał rozbawienie na twa rzach uczniów i uświadomił sobie swoje przejęzyczenie. Wieczorem opowiedział o tym zdarzeniu Wacławowi. Próbo-wał śmiać się z tego zgodnie z radą księdza Fedorowicza. W środku czuł jednak niepokój i przypisywał przejęzyczenie swojej podświadomości. 10 W Wielki Piątek, z samego rana, Groser wybrał się do Rysia. Wszedł do metra, by podjechać dwa przystanki do Placu Piłsud-skiego. Usiadł naprzeciwko mężczyzny, który musiał mieć dobrze ponad osiemdziesiąt lat. Wydało mu się, że skądś go zna. „Boże, Kowal!", uprzytomnił sobie. Jego ulubiony profesor z seminarium. Nikt nie miał tak ciętych jak on sądów na każdy temat. On uczył ich samodzielnego myślenia. W większości z miernym skutkiem, ale to już nie jego wina. — Szczęść Boże, księże — wykrzyknął prawie Groser, ściskając wyciągniętą rękę Kowala. — Ksiądz mnie poznaje? — Z trudem, zwłaszcza kiedy przeczytałem księdza Manow-czyka... — profesor zaśmiał się i zaczął kaszleć. — I co ksiądz powie na to? — Kowal nachylił się ku Groserowi. — Na co? Staruszek podsunął mu gazetę, wskazując palcem na tytuł. Arcybiskup ustępuje, ale nie odchodzi. — Aaa — powiedział ze zrozumieniem Groser. Poprzedniego dnia, w Wielki Czwartek, Juliusz Paetz poinformował, że wobec zaistniałej sytuacji, w trosce o dobro poznańskiego Kościoła poprosił papieża o zwolnienie z urzędu i prośba została uwzględniona. Stwierdził, że Watykan nie postawił mu żadnych zarzutów, wręcz przeciwnie, kardynał Sodano proponował mu stanowiska w Rzymie. Wybrał Poznań. — Nasi bracia wyznania handlowego dopięli swego — Kowal mrugnął do Wacława porozumiewawczo. — Nic nie wiem — zrobił zdziwioną miną Groser. 110 _- Mają wreszcie swojego człowieka na najstarszej stolicy biskupiej w Polsce. Teraz już wiadomo, o co w tym wszystkim chodziło. — Jak to, on też Żyd? — Sami Żydzi — przytaknął staruszek. — Nawet Pan Jezus... — westchnął Wacław. Była to jedyna wypowiedź, która przyszła mu w tych warunkach do głowy. Do końca nie wiedział, czy Kowal żartuje. Zawsze miał naturę prowokatora. W czasie dyskusji w seminarium klerycy gubili się, bo nigdy nie byli pewni, co sądzi ich profesor. Groser nie chciał się też rozwodzić, ze względu na stojącego koło nich mężczyznę, któremu dziwnie ucho opadało w ich stronę. — Tak, tak — potwierdził Kowal. — Wie ksiądz, na czym polegała prawdziwa kenoza Pana Jezusa? Nie mógł już się bardziej ogołocić i upokorzyć, niż wcielając się w Żyda... — nagle wstał. — Wysiadam, musi ksiądz do mnie koniecznie wlecieć. Czytam księdza. Ma ksiądz talent od Boga, tylko go nie zmarnować... Drzwi metra otworzyły się. Wacław patrzył na wychodzącego profesora lekko osłupiały. Znów nie wiedział, czy Kowal żartuje. Wyczuł na sobie jakiś wzrok. Spojrzał w górę. Człowiek z opadniętym uchem przyglądał mu się z uśmieszkiem. W tym samym momencie Groser uprzytomnił sobie, że przecież to stacja Piłsudski, na której powinien wysiąść. 11 W drugi dzień Świąt Wielkanocy Wacław otrzymał e-maila z A^Od księdza Jacka z Zambii. Nie n* *" czasTzwolnienia go przez arcybiskupa z *™» go" za to, że nie chciał opublikować listu, któ o niewinności JuhuszaPaetza. Wiedział o jego losachOyle d czytał w .Rzeczpospolitej". Kiedyś poznali się we Francji. JaceK PS±ł'7ówc?as jako wikary wAngers, aWacław przejeżdża tamtędy rowerem podczas swej eskapady po Europie. Tobylwy starczający zbieg okoliczności, żeby siępoznah i bardzo polubili. 111 Jeszcze przed wyjazdem do Zambii wokół postaci Jacka zaczęło narastać wiele mitów. Jedni chcieli zrobić z niego męczennika i opowiadali o niesamowitych szykanach, które spotkały PO po przeciwstawieniu się arcybiskupowi. Drudzy uważali go za piątą kolumnę w Kościele i zwykłego karierowicza. Sam zainteresowany milczał i wszystkim powtarzał, że Pan Bóg go bardzo kocha. „Kogo Pan Bóg miłuje, temu krzyża nie żałuje". Ten e-mail był jego pierwszym głosem już z Czarnego Lądu. Drogi Wacku! " Przebywam w Afryce dopiero kilka tygodni, a czuję się tu zupełnie jak u siebie w domu. Nie wyobrażasz sobie życzliwości, z jaką się tu spotykam! Gdy szedłem pierwszy raz na pocztę, to czarny facet w okienku przywitał mnie włoskim buon giorno (obok poczty jest klasztor włoskich franciszkanów i on pomyślał, że jestem jednym z nich). Na wiadomość, że jestem Polakiem, od razu chciał nauczyć się polskiego „dzień dobry". I tak wita mnie odtąd za każdym razem. Poza tym — moi parafianie są wspaniali. Po wigilii Zmartwychwstania (którą rozpoczęliśmy po zachodzie słońca i skończyliśmy o pierwszej w nocy, śpiewając i tańcząc bez końca) podarowali mi parę nowych spodni! Oni — z braku księży — nie celebrowali Wielkanocy od trzech lat i w ten sposób wyrazili mi swoją wdzięczność. Nie muszę dodawać, iż sami często chodzą w odzieży daleko odbiegającej od standardów europej skich... Czytałem w Internecie Twoje ostatnie opowiadania. Mam nadzieję, że nie trafisz z ich powodu na dywanik biskupiej rezydencji. Postać Burkietowej znakomita. I pomyśleć, że być może tacy ludzie żyją naprawdę. Poza tym, chciałbym Ci powiedzieć, że Pan Bóg Cię bardzo kocha! On kocha nie tylko Ciebie i mnie, ale także wszystkich moich czarnych braci! Cóż za cuda tu się dzieją! Napiszę Ci o nich następnym razem, tymczasem biegnę na próbę chóru. Jak oni rewelacyjnie śpiewają! Pozdrawiam Cię serdecznie, czekając na wieści z Polski. Jacek S. Wacław uśmiechnął się do monitora, z którego spoglądał misjonarz otoczony przez małych Zambijczyków. Jacek zwycięzca. Uwolniony od polskiego piekła. 112 12 Od paru tygodni Leszek chodził do szkoły tylko z jedną myślą: przeżyć 3f. Nie da siq już jej sprowokować ani tematami seksualnymi, ani dowcipami o arcybiskupie. Wszędzie dawał sobie jakoś radą, tylko ta jedna przeklęta klasa była jak góra, która rnu wszystko przesłania i na którą nie potrafi się wspiąć. Przynajmniej bez szklaneczki whisky. Sam zdawał sobie sprawę z faktu że popada w obsesję. Ale co z tego, że zdawał sobie sprawę? Obsesja od tej świadomości nie znikała. W pierwszy dzień po świętach wielkanocnych, w czasie dużej przerwy mijał na korytarzu grupkę uczniów z tej klasy. Próbował zachować opanowaną, uśmiechniętą twarz. Ktoś trącił go prowokacyjnie. Nie zwrócił uwagi, przeszli. Za chwilę dobiegł go krzyk, wynaturzony, z ust przykrytych ręką, chrypiący: — Rączka! Odwrócił się instynktownie. Salwa śmiechu. — Jak wie, o kogo chodzi! Zobaczył tylko anonimowy tłum rozbawionych uczniów. Grupa prowokatorów skryła się za rogiem korytarza. Tłumiąc strach, odwrócił się. Wtedy znowu dobiegło go: — I rączka zapiała po raz trzeci! Nagle korytarz wypełnił głos naśladujący pianie koguta. Kolejne salwy śmiechu. — Jak tam? Waliłeś już konia? Madzia nie może się doczekać. Po naukę do arcybiskupa! Nie wiedział, co się dzieje. Uciekł do pokoju nauczycielskiego. Potem poszedł do dyrektora. Powiedział, że źle się czuje i prosi o zastępstwo. Wychodził ze szkoły jakby we śnie. Przed oczami wirowały mu czarne płaty. Ledwo dotarł do plebanii. Odruchowo spojrzał na swój samochód. To, co zobaczył... Właściwie już nic nie czuł. Na drzwiczkach wozu ktoś wymalował sprayem penisa i podpisał: „Rączka". 113 13 Około dziesiątej wieczorem na korytarzu rozległ się dźwięk telefonu. Bronisław podniósł słuchawkę. — Parafia Braci Męczenników, słucham. — Sierżant Rójek, chciałbym rozmawiać z przełożonym. — Przy telefonie. — W parku Chopina znaleźliśmy pijanego księdza. Z dokumentów wynika, że z waszej parafii. Jest w takim stanie, że należy go odwieźć na izbę wytrzeźwień. Nie wiemy, co robić. Zapadła chwila ciszy. Słychać było jedynie, jak Gołąbek od-chrząkuje. — Halo — sierżant sprawdził, czy ksiądz nie odłożył słuchawki. — Proszę postąpić z nim tak, jak z własnym bratem... — powiedział ze spokojem Gołąbek. Po paru minutach policyjna furgonetka zatrzymała się przed Męczennikami. Stan Leszka był dziwny. Zaczęli podejrzewać, że to może nie być zwykłe upojenie alkoholowe. Wezwali pogotowie. Badania wykazały, że wziął potężną dawkę środków nasennych. Pozostawiono go w szpitalu, na oddziale detoksykacyjnym. Był poniedziałek. Wczesne popołudnie. Ksiądz Wacław siedział samotny na korytarzu. Na sali był lekarz. „Boże mój, Boże. . . Dlaczego posyłasz nas takich nieprzygotowanych? Z pustymi rękoma. Podobno nigdy nie dajesz krzyża, którego człowiek nie może udźwignąć. . . Dlaczego więc tylu z nas upada? Leszek przeżył, ale ilu się nie podniosło? Boże, jak on ma kochać ludzi, skoro się ich boi? Ześlij mu swego Anioła, Panie. Przemień jego strach w modlitwę". — Proszę księdza — Wacław ocknął się na dźwięk głosu. Przed nim stała młoda dziewczyna. Czarne włosy do ramion. Czarna minispódniczka, czarne rajstopy i buty. — Jestem Magda Żurek. 114 Groser spojrzał na nią pytająco. _ To moja wina... ksiądz wie — dziewczynie załamał się głos. — Nie wiem — uniósł brwi i pokręcił lekko głową. _ Założyłam się parę tygodni temu z kolegami, że sprowokuję księdza Leszka. No... żeby było wesoło. Nie myślałam, że to się tak skończy. Nie byłam z nimi na tej przerwie, ale i tak to mojawina... Przysiadła na ławce obok Wacława. .— Jak ksiądz Leszek z tego nie wyjdzie, to nie wiem, co sobie zrobię. Wpatrzyła się niewidzącym wzrokiem w wiszący na przeciwnej ścianie instruktaż o ratowaniu w wypadku zatrucia grzybami. — Wyjdzie. Już z nim lepiej. Na szczęście nie wiedział, które tabletki pozwalają zejść z tego świata. Wszystko będzie dobrze. Przynajmniej z jego zdrowiem. Dziewczyna odetchnęła. — Nie wiem, jak to naprawić. Z kolegami już załatwiliśmy lakiernika. Powiedział, że drzwi będąjak nowe. Chciałabym z księdzem porozmawiać, ale tak naprawdę. Moje życie... Wszystko mi się chrzani... — Daj spokój. Słyszałem, że masz duży wpływ na klasę. Jeśli Leszek wróci do was, to po prostu pomóż mu trochę stanąć na nogi. Zamyśliła się i zaczęła zahaczać paznokcie jeden o drugi, jakby chciała wyciągnąć spod nich niewidoczny brud. — Przecież on mógł przeze mnie odjechać... — Słuchaj, to nie jest najlepsze miejsce na taką rozmowę. Groser zerknął dyskretnie na zegarek. Przyjrzał się dziewczynie. Była rozdygotana. Nie powinien zostawić jej samej. Obiecał jednak pani Joli, że przyjdzie dziś na urodziny Rysia. — Bardzo się spieszysz? — spytał. — Raczej nie. — To chodź ze mną do marketu — zaproponował. — Muszę kupić parę rzeczy dla pewnego chłopca i jego matki. Chciałbym, żebyś potem ze mną do nich pojechała. 115 14 Weszli na halę Auchan, gdy dobiegły ich dźwięki znanego przeboju grupy Perfect Nie płacz, Ewka... — Co się dzieje? Sprzęt im wysiada, czy co? Słyszysz? Przecież on fałszuje. — Ciszej... — ostrzegła Magda. Groser wszedłby o mało co na człowieka trzymającego mikrofon. Młodzieniec, wpatrzony w monitor, na którym wyświetlały się słowa piosenki, śpiewał o zdradzie ideałów i obrastaniu w tłuszcz dawnych proroków. Obok stała niewielka grupka ludzi z koszykami. Na koniec rozległy się brawa. Chłopak ukłonił się i oddał mikrofon. — Brawo, brawo, a oto tort dla pana... I prosimy następnych. Odkrywamy nowe talenty! Wszyscy potrafimy cudownie śpiewać, tylko o tym nie wiemy. I wszyscy lubimy słodkie. Premiujemy każdego odważnego. Wystarczy zaśpiewać i rewelacyjny tort firmy Eurobabunia należy do państwa. A dla tych, którzy zdobędą największy aplauz widowni, zestaw komputerowy ufundowany przez firmę Optimal. Dziś w cenie promocyjnej możecie nabyć sprzęt tej firmy za niewiarygodnie niską cenę. Czekamy! Do konferansjera podszedł mężczyzna po siedemdziesiątce. — Brawa dla odważnego! Stojący zdobyli się na parę anemicznych oklasków. — Ma pan zestaw dziesięciu piosenek do wyboru. — Mi obojętne... — mężczyzna rozglądał się wstydliwie dookoła. — To może poda pan jakąś liczbę. — Cztery. — Wspaniale. Wybrał pan utwór grupy Lady Pank Mniej niż zero. — Ale się dziadek wpakował — zaśmiała się Magda. — Chodźmy kupić, co trzeba, bo trochę późno... Zaczęli krążyć ze swym koszykiem po labiryntach. Magda była nieoceniona. Wacław bez niej by się zagubił. Ona czuła się tu w swoim żywiole. Do ich uszu dobiegała przedziwna inter- 116 pretacja przeboju Lady Pank. Pseudooperowe tony, a potem fragmenty zgrzytliwej melorecytacji. Ludzie z wózkami patrzyli na siebie porozumiewawczo, niektórzy nie skrywali rozbawienia. Anonimowy tłum konsumentów zmienił się w kabaretową widownię. — Świetnie. Świetnie... Gratulujemy odwagi. Tort należy do na — dobiegł głos konferansjera. — A teraz... Wózek mieli już wypełniony do połowy. — Wiesz co, Magda, zapomnieliśmy o jednym. Rysio ma dziś urodziny. Przydałoby się kupić coś słodkiego. Ale chyba mi już nie starczy... Wacław wyciągnął z kieszeni kurtki portmonetkę, sprawdził, ile ma pieniędzy, a potem zliczył orientacyjnie cenę wybranych towarów. — Shit, dopiero jutro będę miała forsę... — dziewczyna wzniosła bezradnie ramiona. Stanęli w kolejce do kasy. Od stoiska Optimala dobiegały słowa Pod papugami. — Wyśpiewamy mu tort — rzekł nagle Wacław do Magdy. — Chce ksiądz tu, przy tych wszystkich ludziach? Jak ten dziadek? Odciągnął Magdę z kolejki. Nie była pewna, czy nie żartuje. — Może trochę lepiej nam wyjdzie. Temu ten Niemen idzie całkiem nieźle. Nie powiesz mi, że się boisz. Zobacz, jak wszyscy się cieszą. Magda, w życiu nie ma przypadków. Myśmy po to tu dzisiaj przyjechali — Groser zasypywał dziewczynę argumentami, widząc, że nie jest całkiem przekonana do jego pomysłu. Podeszli do konferansjera. — O, mamy odważną parę. Tego jeszcze dzisiaj nie było — chrypiał do mikrofonu prowadzący promocję mężczyzna. — Zasady, państwo, znacie... Co wybieracie? Oto lista. — No, to chyba O Magdaleno. Znam słowa na pamięć — zdecydowała dziewczyna. Groser kiwnął głową na znak zgody. — No to ruszamy. Zaczęli. Najpierw, jakby się uczyli słów, jakby próbowali. Ich głosy świetnie ze sobą kontrastowały. Magda była na początku 117 trochę speszona, ale uśmiech na twarzy księdza, który wyraźnie bawił się wykonywaniem utworu, rozluźnił ją. Przyjaciół masz cały krąg obok siebie I ciągle ktoś przy tobie jest, jak żart Zamykasz wciąż swoją twarz, swoją rolę, Dopóki jesteś pośród nas. Słowa piosenki roznosiły się po hali. Coraz ściślejszy krąg otaczał śpiewający duet. Ludzie kiwali z uznaniem głowami. Ktoś robił zdjęcia. O Magdaleno, Magdaleno, Jaka drzazga w twoim pustym sercu tkwi? 15 Parafia Świętego Mikołaja zażywała zasłużonego odpoczyn] ku po kanonicznej wizytacji biskupa. Trzy subtelne, acz energiczne stuknięcia do drzwi przerwał) ciszę w pokoju proboszcza. — Proszę, proszę — odezwał się ciepły, zachęcający głos. W drzwiach ukazała się wykrzywiona przymilnie w uśmie-| chu twarz gospodyni. — Przepraszam, troszkę wbrew zwyczajowi. Wiem, że ksiądz przegląda gazetkę po obiedzie, ale pomyślałam, że dobrze było-] by, gdyby ją ksiądz zobaczył już teraz. Wspominał ksiądz, jedzie do kurii. — A, no... tak. Myślę, że należy podziękować... — Czy ksiądz pamięta niejakiego księdza Wacława Olbrychti zwanego Groserem? — Pani Wandziu, takich wybitnych postaci się nie zapomina. .. Nawet po pół roku — proboszcz z udawaną przyganą kręcił] głową. — Zastanawiałem się nawet, czy jakiejś tablicy pamiątkc wej mu nie wystawić, bo on tyle dobrego zrobił dla naszej parafii] Oj, chyba jestem dziś troszkę zbyt złośliwy. Proboszcz zmarszczył łysą czaszkę, spuścił wzrok i ściągnął usta, udając dziecko, które coś przeskrobało. — Muszę z tym walczyć, pani Wandziu. — Ależ, proszę księdza... — z całym przekonaniem zaprzeczyła gosposia. — Ksiądz to tak umie wszystko z humorem... l za to parafianie księdza kochają. Ale właśnie, proszę, co ja tam będę gadać. Proszę spojrzeć tu, na drugiej stronie... Prałat Henryk pochylił się nad gazetą, poprawił palcem okulary na nosie. Unosząc brwi, zatopił się w lekturze tekstu Objawienie w supermarkecie'. ... firma Optimal ufundowała szereg cennych nagród. Wygrać mógł każdy, nawet recytując słowa piosenki... Nagle supermarket zamienił się w salę estradową. Zwabieni niepowtarzalną interpretacją znanej piosenki O Magdaleno klienci zapomnieli o zakupach... Proboszcz przebiegał wzrokiem zdania z tekstu, uderzając rytmicznie palcami w stół. Duet Magda i Wacek... stwierdzili jednak, że wystąpili tylko dla przyjemności... zestaw komputerowy i tort... nie zamierzają występować w Drodze do gwiazd... — No, no! Jaka szkoda!... — proboszcz, odwracając się do gosposi, zrobił minę mającą wyrażać ubolewanie. — l co za zdjęcie. Prawda, że ładnie wyszli? — pani Wanda z rozkoszą podsycała atmosferę. — Panienka trochę przypomina te tiróweczki, co stój ą pod lasem... — Taaak... — przytaknął proboszcz. — Jawnogrzesznica i ksiądz na manowcach. Manowczyk, zupełnie jak bohater jego książki. Prawdziwe objawienie, ale ja jak zwykle przeczuwałem to wcześniej. W tym momencie w pokoju rozległo się bicie zegara. — Oj, czas nagli. Dziesiąta, pani Wandziu. Muszę jechać do kurii. Byłbym wdzięczny, jakby mi pani mój prochowczyk wyciągnęła z szafy. Mamy dzisiaj prawdziwą wiosnę. 118 i Wacław złożył „Tygodnik Powszechny" ze Świadectwem księ-dza Tomasza Węcławskiego. Przepisał jego fragment do swego notatnika. „Jest taki nieco złośliwy, ale trafny kalambur mówiący o egoistycznie-ostrożnym stylu działania kościelnych urzędników. Pierwsze: nie myśl! Drugie: jeśli myślisz, nie mów! Trzecie: jeśli mówisz, nie pisz! Czwarte: jeśli piszesz, nie podpisuj! Piąte: jeśli podpisujesz, nie dziw się". Chwilą siedział zamyślony, a potem znów chwycił długopis. „Przed myśleniem i mówieniem może potrafiłbym się powstrzymać, ale z pisaniem gorzej. Chyba już bym nie umiał bez tego żyć. Życie nie jest konieczne, ale pisanie tak. Czy ktoś wiedziałby dzisiaj, kim była Faustyna Kowalska, gdyby nie pisała swojego dzienniczka?" Wacław wolał pisać niż mówić. Nie uciekał od rozmów, ale najczęściej słuchał. Widział, że słowa wypowiadane na gorąco zwykle ranią. Nad słowem pisanym łatwiej zapanować. Ubezpieczyć je, wyjaśnić, otoczyć sensem. Pisanie było dla niego aktem miłości. Czytelnicy nie szczędzili mu sygnałów, że to, co robi, jest im potrzebne. Dziękowali, że nie boi się opowiadać o zmaganiach z własnym kapłaństwem. Jego mistrzem duchowym był Henri Nouwen. U niego wyczytał, że kapłan powinien swoje doświadczenie dać do dyspozycji tym, którym pomaga wyjść z pustyni do ziemi obiecanej. Jego pisanie nie było jednak ckliwym rozdrapywaniem wła- 121 snej duszy. Wyznawał zasadę, że tekst — może zbawić tylko humor. -jak wszystko w życiu Biskup Zdzisław patrzył z wyrozumiałością na proboszcza ze Świętego Mikołaja. Kiwał głową z zatroskaniem, ale nie potrafił ukryć lekkiego uśmiechu. — Chciałbym powiedzieć, że doceniam księdza troskę, ale będę szczery. To zdjęcie księdza Wacława w gazecie... — Z kobietą, a raczej podlotkiem — wtrącił proboszcz, by wywód biskupa poszedł właściwym torem. — Z kobietą... — powtórzył mechanicznie biskup, dając do zrozumienia, że słowo to nie jest mu straszne — naprawdę mnie nie smuci. Część ludzi w ogóle nie wie, że zdjęcie przedstawia księdza, a ci, co go znają, pewnie się ucieszą. Czy ksiądz słyszał coś o nowej ewangelizacji? Proboszcz przytaknął energicznie. — Czasy, kiedy księdzu nie wypadało iść z kobietą po ulicy, a już nie daj Boże, wsiadać z nią samemu do samochodu... To już minęło. Ksiądz nie ucieknie przed światem. Albo nauczy się żyć obok... choćby kobiety, albo to wszystko i tak go dopadnie i wtedy ulegnie... Dzisiaj czasy się zmieniły. Ksiądz albo będzie otwarty, albo nie będzie się miał nawet przed kim zamykać. Aggiornamento... Tak, trzeba się pokłonić przed współczesnością, drogi prałacie. Co ja będę księdza uczył. Przecież czasy soboru, wyjścia do ludzi, to księdza młodość — biskup zrobił radosną minę, jakby rzeczywiście się wzruszył, że prałat Henryk był kiedyś młody. — Ja wiem, że ksiądz Wacław jest niekonwencjonalny. Jednak czy takich księży Kościół nie potrzebuje? To jest nowe oblicze Kościoła. Trzeba umieć ich wykorzystać. Biskup przyglądał się łysej czaszce prałata. Prawą dłonią z lekką dumą przygładził „pożyczkę" na swojej głowie. Codzienna toaleta nie mogła obyć się bez misternego rytuału zaczesywania 122 „rzywki znad lewego ucha na prawą skroń. Trudno powiedzieć, dlaczego Zdzisław pielęgnował tę nieprawdę na swojej głowie. Miał przecież do siebie dystans. W chwilach dobrego humoru zwracał się do biskupa pomocniczego Floriana, żeby mu „załatwił trochę tych hormonów małpy", dzięki którym włosy na nim nie rosły, lecz się kłębiły. — Młodzież musi widzieć — biskup lekko skandował w kierunku prałata — że Kościół to nie tylko zasuszeni staruszkowie albo opasłe kałduny. Oremus Gesicht,]ak powiadająNiemcy. Brewiarzowe gęby. Tak, tak... To im daje do myślenia, że taki przystojny młody człowiek, obdarzony talentami, i poszedł na księdza. Śpiewał w markecie. Tylko pozazdrościć. Co ja bym dał, żeby śpiewać! Jedynie dlatego, że słoń nadepnął mi na ucho, nigdy nie zostanę kardynałem. Zdzisław zaśmiał się ze swego dowcipu. Proboszcz wyraźnie pogubił się w tej sytuacji. Zrobił dwie przeczące sobie miny, jedną pełną odrazy, a drugą uradowaną, żeby biskup mógł wybrać właściwą. — Z tą młodością Grosera to tak trochę... hę, hę — prałat nie wiedział, jak zakończyć. — No co, mógłby być księdza synem? — nie dawał za wygraną Zdzisław. — Z wielu powodów raczej nie — rzekł urażony proboszcz, lecz nie tak urażony, by urazić biskupa. — "No, ksiądz jest poza podejrzeniami — odparł ubawiony biskup. Nagle pasterz zmienił ton. — Ze zrozumieniem przyjęliśmy poprzednie zarzuty i dezyderaty księdza. Nadarzyła się okazja, zmieniliśmy wikarego. Jednak zrobiłem to widząc, że księża nie potraficie się dogadać, a nie, żebym tak krytycznie oceniał księdza Olbrychta czy, jak kto woli, Grosera. Ksiądz Wacław, z tego, co wiem, miał się zająć w parafii Braci Męczenników młodzieżą, no i chyba, jak widać, to robi. U was, jak ksiądz proboszcz twierdził — biskup wyraźnie zaakcentował ostatnie słowa — nie wychodziło. A więc bardzo bym prosił dać sobie spokój. 123 — Ekscelencjo, uważałem, że zawsze lepiej ostrzec w p0re Na brak skandali chyba już nie możemy narzekać... Biskup do reszty się zniecierpliwił. — Księże Henryku, naprawdę mamy poważniejsze próbie-my. Kościół to nie oddziały szybkiego reagowania ani policja obyczajowa. Albo kapłan ma sumienie, które pozwala mu osądzić czy postępuje właściwie, albo go nie ma. A ksiądz Wacław, zważywszy na jego kontakty i styl życia, gdyby był jednostką słaba, dawno już by się potknął. Biskup wstał i podał rękę proboszczowi Świętego Mikołaja. — Proszę raczej pomyśleć, jak ściągnąć więcej młodzieży do parafii. Duszpasterstwa, co prawda, u was działają, ale coś mi się wydawało, że we wszystkich te same twarze... W liście powizytacyjnym ten szczegół, oczywiście, pominąłem. Proboszcz skłonił głowę, wycelowując w biskupa swą łysą czaszkę. Tylko blat biskupiego biurka zarejestrował grymas bólu na jego twarzy. Groser już od lat nie pisywał tradycyjnych listów, tylko e-maile. Czytelne pisanie przychodziło mu z trudem, zdarzało się, że sam siebie nie potrafił odcyfrować. Teraz dotykał nosem kartki, usiłując kaligrafować list do Jan Budziaszka, który nie miał Inter-netu. Kochany Janku, twierdziłeś, że jak cię proszą, to pędzisz na skrzydłach wiatru. Zostałem rezydentem w parafii Braci Męczenników... Zrób, co się da, żeby zawitać u mnie jeszcze w maju. Mam nadzieję, że... Pukanie do drzwi przerwało mu pisanie. — Entrez. — Wacku, prowadzę ci rodzinę — zaanonsował gościa Bronisław i dyskretnie się ulotnił. — O, mój najdroższy szwagier! — entuzjastycznie zareago- 124 j Groser. — Wszelki duch Pana Boga chwali. Jak mnie tu odszukałeś? — Mama — z twarzy Tomka zniknął cień niepewności. — jestem tu przejazdem z kolegą. Ma hurtownię sprzętu sportowego. Czasami zabiera mnie w trasy. Dorabiam sobie... na bezrobociu. Zawahał się chwilę. — Wiesz, że jestem bezrobotny? .— Mama coś wspominała. —— Nie musisz udawać. Dzięki za zapomogę. .— Zapomogę? — zrobił zdziwioną minę. — Wacku, mama nie bardzo potrafi kłamać. Dwa pytania i od razu wiedziałem, że pieniądze są od ciebie. Z pewnością też cię poinformowała, że stałem się antyklerykałem. Chyba masz świadomość, że finansujesz siły wrogie Kościołowi? Groser tylko rozłożył dłonie i się uśmiechnął. Tomek podszedł do obrazu księdza Jerzego. — Piękny portret. Kto go namalował? — Właściciel tych butów... Ksiądz. Spotkał się w tym pokoju z Popiełuszką. Jesteś w pokoju uświęconym obecnością męczennika. .. Tomek pokiwał z uznaniem głową i rozejrzał się po pokoju z należnym szacunkiem. — Dobrze, że ksiądz Jerzy nie doczekał tych czasów. Podszedł do kanapy i usiadł, wspierając się na dłoniach. — Jacy my byliśmy wszyscy naiwni. Nie mogę przeboleć, że dołożyłem ręki do obalenia komuny. Zapanowała chwila ciszy. — Jak to się stało, że odszedłeś z firmy? Mówiłeś mi, że jesteś zadowolony. — Właśnie dlatego. Dzisiaj w firmie może być zadowolony tylko prezes. A jak ktoś poniżej niego jest zadowolony, to zaraz znajdzie się banda donosicieli, która się postara, żeby już nie był... Szkoda gadać... Wstał i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Wacław usiadł na jego miejscu i wodził wzrokiem za szwagrem. 125 — Z ludzi wychodzą kreatury, za byle grosz gówno by zje. dli. Żebyś ty widział, co ludzie robią, żeby się utrzymać. Wszyscy wiedzą, że bez pieniądza śmierć. Kościół na pierwszym miej. scu. Przed byle Kajtkiem, co da z odpisu podatkowego, merdają ogonkami... A jak już się trafi jakiś milioner z listy „Wprostu", to padają przed nim plackiem. Gnojki, spieniężyli nie swój majątek i teraz są bogami. Przekręcili miliardy, a teraz wystarczy, że rzucą ochłap na budowę kościoła. Zatrzymał się i spojrzał w oczy Wacława. — Tak, jestem dziś po innej stronie. Walczę z obłudą Kościoła, ze złodziejami. Dorobiłeś się szwagra. Czytelnika „Faktów i Mitów" — ostrym tonem pokrywał zawstydzenie. — I co, dobre to jest? — spytał Groser, jakby pierwszy raz usłyszał tę nazwę. — Naga prawda, a nie mydlenie oczu. Podobno ma powstać partia o tej nazwie. Bicz na przebierańców. — Może ci to minie? — rzekł ze spokojem Groser. — Yhm, jeśli biskupi wyprowadzą się z pałaców i zaczną żyć tak jak ci, co zarabiają na chleb. Jestem ciekaw, jak taki biskup mówi Ojcze nasz. Codziennie podane na talerzyku bułeczki z szy-neczką, to po cholerę prosić o chleb powszedni? Tomek nagle przerwał. Milczeli. Wacław wiedział, że dyskutowanie z nim nie ma większego sensu. Musi się w nim to wszystko samo wypalić. — Przepraszam cię, zjawiam się nieproszony i truję ci tu... — dotarł do niego głos Tomka. — Nie, ja też to wszystko widzę. Rozumiem twoją gorycz. Ale gdybyś trzymał się szwagra, podsunąłbym ci czasem lepszą lekturę — Wacław uśmiechnął się. — A po co? Ja już nie chcę ważyć racji, mieć wątpliwości. Ja wiem, co jest grane. Po co mam czytać coś wartościowszego? Przecież to „Fakty i Mity" ujawniły aferę z Paetzem. Oczyszczenie przyszło właśnie przez taką gównianą gazetę. Gdyby nie ona, pies z kulawą nogą by się tym nie zajął. Kościół by palcem nie kiwnął. Dopiero jak zupa się wylała, zaczęli jakieś komisje montować. Mi wystarczą fakty. «: 126 \Vypowiadal zdania w nadziei, że Groser da w końcu odpór i dopiero wtedy on ruszy do prawdziwego ataku. Wacław jednak siedział i nic nie mówił. _ Będziecie żyli w tej swojej schizofrenii. Jedni wierzą w niewinność arcybiskupa, drudzy w jego chorobę. Dwie wiary i ani jednej prawdy. Jedni wierzą w Paetza, drudzy w Węcławskiego. Szefa „Przewodnika" wywalili na misję do Zambii, bo nie posłuchał arcypasterza, a ten, superszczęśliwy, gada, że go tam Pan Bóg posłał. Więc wszystko w porządku. Jedni muszą być grzesznikami, żeby drudzy pięli się drogą świętości. Wygodne. Wszyscy mają miejsce w Kościele. I ja mam po to chodzić do kościoła? Po co? Żeby sypać na tacę? Ja nie mam za co rachunków zapłacić, a wy ogrzewacie pałace. — Jeśli ten pokój uważasz za pałac... — I co z tego, że ty nie?... Takich jak ty oni mają za listek figowy. Zrozum, że ty firmujesz purpuratów. Ja nie mogę znieść nawet ich głosu. Jakby jajko na miękko trzymali w gębie. Powiedz mi, ty naprawdę jeszcze wierzysz w Kościół? — Tak — odparł ze spokojem Wacław. — W jaki? Groser westchnął. — Chyba nie w ten, co tylko święci wille, hotele i samochody? — Tomek nacierał. — Nie, w ten, który założył Pan Jezus. — To chyba musisz wyjechać na misję... Nagle zrezygnował z dalszego ataku. — Przepraszam cię, Wacku. Nie powiedziałbym ci tego wszystkiego, gdybym cię... gdybyśmy... no wiesz... — Tak, wiem. Tomek zwiesił głową. Wacław wstał, by wstawić wodę na herbatę. Po dłuższej chwili milczenia uśmiechnęli się do siebie, jakby skończyli kręcić jakąś scenę do filmu. — Słyszałem, że parę miesięcy spędziłeś na wsi — spytał Tomek. — Ano, udało się — Groser nie chciał ciągnąć tematu. — Aha, mama mówiła, że dzwoniła do niej jakaś Gośka, twoja 127 koleżanka z liceum, pytała o twój adres. Chce cię ściągnąć do parafii na spotkanie autorskie. Magdalena wystawiła twarz do słońca i zamknęła oczy. Miała Prażenie, że jasność przenika jej głowę i każdą komórkę ciała. — Może siądziemy na tamtej ławce, w półcieniu — usłyszała głos księdza Wacława, ale wciąż nie otwierała oczu. — Tu jest cudownie — odparła. — Ale trudno będzie nam tu rozmawiać. — OK. Przeszli pod rozłożysty kwitnący kasztan. Usiedli. Groser postawił na stoliku litrowy kartonik z sokiem winogronowym, który kupił w kawiarence. Magdalena patrzyła na stado flamingów i pelikanów. Od pewnego czasu chciała porozmawiać z Wacławem o swoim „popieprzonym", jak wyznała, życiu. W szpitalu u Leszka zaproponował jej to miejsce. Z dwóch powodów. Po pierwsze, lubił tu przychodzić. Poza tym — wolał spotkać się z Magdą na otwartej przestrzeni. — Pięknie tu, ale nieprawdziwie — odezwała się Magda. — Zoo, świetne miejsce na rozmowę. Ostatni raz byłam tu chyba z dziesięć lat temu. — Spokój, mało ludzi. Zwierzęta mają przestrzeń. Wiesz, że to jedyne miejsce w Europie, gdzie się rozmnażają pelikany? To jest dowód, że znalazły tu odpowiednie warunki dla siebie. Widzisz te różowe pelikany? Nazywają się baba, a zobacz tamte: szare, ale z jaką piękną czuprynką. Czuję się trochę jak w Afryce. Wacław patrzył na rozlewisko położone w dolinie otoczonej lasem. W jego oczach odbijało się zadowolenie. Majowe słońce opalizowało na tafli wody rozpryskiwanej przez ptactwo. Rajski obraz. — Ksiądz był w Afryce? — spytała leniwie Magda. — Nie, ale bardzo bym chciał. Jak nie masz ochoty tu rozmawiać, możemy pojechać gdzie indziej — zaproponował. 128 — Nie, OK — Magda zapatrzyła się w horyzont. — Jest tylko piasek, słońce i woda. — Co takiego? — spytał Groser, niepewny, czy dobrze usłyszał. — A nic, chodziłam na takie kursy wschodniej medytacji. Zamykaliśmy oczy, facet puszczał nam muzykę i kazał w myślach przez godzinę powtarzać to zdanie. „Jest tylko piasek, słońce i woda". Przez dłuższą chwilę milczeli. Wacław wiedział, że Magda próbuje przejść do sedna sprawy, ale nie zamierzał jej poganiać. — Nie wiem, czy jestem w porządku. Zawracam ci głowę... niewierząca... Ksiądz pewnie zarywa swój czas, bo myśli, że mnie nawróci. — Lubię tu przychodzić. Poza tym, nikogo nie nawracam. Chciałbym ci dać tylko odrobinę nadziei. — Z tym będzie ciężko. Najważniejsze to uniezależnić się od życia, od nadziei. Nic nie czuć. Nie mieć złudzeń. Złapać tylko parę chwil... Magda przerwała, jakby zwątpiła, czy ksiądz Wacław jest odpowiednią osobą do słuchania jej wyznań. Zwierzać się komuś, kogo zawód napawa ją na przemian obrzydzeniem, śmiechem i lękiem? — Nikomu nie jest łatwo mówić o sobie, ale najgorzej zacząć. .. — zachęcił ją po dłuższej chwili Wacław. — To wcale nie jest trudne — pokręciła przecząco głową. — Wiem, co chcę powiedzieć, bo powtarzałam to sobie tysiące razy. Znienawidziłam Boga... Chyba już lepiej w Boga nie wierzyć, niż Go nienawidzić. Magda spojrzała na Wacława, oczekując jakiejś reakcji. — Przez Niego straciłam chłopaka. — W jaki sposób? — zapytał rzeczowo, jak lekarz, który pyta pacjenta, gdzie go boli. — Wszyscy mówili na niego Kacper. Był dwa lata starszy ode mnie i był punkiem. Chodził do naszej szkoły... właściwie częściej do niej nie chodził. Ciągle miał konflikty z belframi. Papierosy, alkohol, potem drągi. Zawsze nagrzany. Jego ojciec rozpił 129 się i skończył w rynsztoku, matka ochajtała się drugi raz, z gnój. kiem, który ich tresował jak psy. Jego braciszek się poddał i ku_ pił sobie tatusia. Kacper uciekł z domu i zamieszkał u babki. Nie uznawał żadnej władzy. Mówił, że jest anarchistą. Podziwiałam go za ten bunt, ale sama nie miałam ochoty ani żyć, ani ubierać się tak jak on. Nosił żółte spodnie podarte na tyłku, spięte agrafką. Nigdy się na to nie odważyłam. Jestem z porządnego, zakłamanego domu. Starych nie stać na rozwód, choć żyją osobno. Dla mojego dobra — Magda spojrzała na księdza, chcąc sprawdzić, czy słucha. — Kacper był super zdolny. Książki dosłownie połykał. Materiał był w stanie nadrobić w parę wieczorów. Nauczyciele tym bardziej go za to nienawidzili. Dla nich był kolorową szmatą w czarnej skórze nabitej ćwiekami. Poznałam go w drugiej klasie. Szybko nauczył mnie życia. Pić, palić, no i wszystkich innych przyjemności — chrząknęła nerwowo. — Moi starzy zabronili mi się z nim zadawać. Matka mi stale truła, że skończę na ulicy. Wpadłam na pomysł, że da nam spokój, jak jej powiem, że Kacper zaczął chodzić do kościoła. Oboje mieliśmy to gdzieś, ale postanowiliśmy się zabawić — odrzuciła włosy do tyłu, potem je przeczesała palcami. Na jej twarzy pojawił się nagle uśmiech, jakby syciła się radosnymi wspomnieniami. — Miałam kumpelę, która chodziła do duszpasterstwa i mówiła, że jest tam taki równy gość, ksiądz Paweł. Poszliśmy raz. O dziwo, Kacper jakoś z nim zaskoczył. Zaczął nawet spać u niego na plebanii. Słuchali razem muzyki. Paweł mu puszczał jazz i klasykę rocka, a Kacper przynosił mu punkowy szajs. Szczęście nie trwało długo. Nie dopuścili go do matury. Zresztą, on sam nie chciał zdawać. Mówił, że sra na ich papiery. Spędziliśmy jeszcze super wakacje, a potem wzięli go do wojska. Przed Magdą i Wacławem pojawiła się para staruszków. Mężczyzna w prawej ręce miał laskę, a lewą podtrzymywał żonę. Magda patrzyła na nich tępym wzrokiem. Tak samo patrzyłaby na parę sunących ślimaków. Nie wiadomo tylko, dlaczego zamilkła. Staruszkowie, znalazłszy się przed nimi, skłonili ku nim głowy, jakby mieli je na sprężynkach. Posyłając ciepły uśmiech, równocześnie powiedzieli: „Szczęść Boże". „Szczęść Boże", 130 odpowiedział Groser i ludzie poszli dalej, odsłaniając widok na rozlewisko. —— Znają księdza? — Magda była wyraźnie zaskoczona. .— Nie, chyba nie. Ale parę razy ich tu spotkałem — rzekł uspokajająco Wacław. Magda nie mogła zrozumieć. — Przecież ksiądz nie wygląda na księdza? — Możliwe, ale kiedyś ludzie się tak witali. — Masz jeszcze ochotę słuchać? — spytała. — Pewnie. Otworzyła torebkę, by wyciągnąć papierosy. Pohamowała się jednak i zamiast nich wyjęła chusteczki higieniczne. — Po trzech miesiącach Kacper wylądował w szpitalu na oddziale dla świrów. Znaleźli u niego jakieś prochy. Zadzwonił po mnie. Widziałam, że jeszcze chwila i stracimy siebie. Powiedział, że siebie ma gdzieś, że woli się zmienić, niż mnie stracić. Chciał, żebym sprowadziła mu księdza Pawła. Przyszedł do niego. W oknach wszędzie kraty, ale żadnej kontroli. Długo gadali. Siedziałam na korytarzu chyba godzinę. Cały czas przechodziły jakieś obślinione wariaty. Trzęśli głowami. Dymowa straszna, wszyscy jarali. To była chyba spowiedź, bo Kacper dostał rozgrzeszenie. Paweł był przejęty. Po trzech dniach przyjechała do mnie policja. Kacper się powiesił — odkaszlnęła, aby ukryć łamiący się głos. — Lekarze mówili, że to depresja. Nie wierzyłam im. Musieli go czymś nastraszyć. Widziałam, jak chciał się zmienić. Nie mógł tego zrobić bez powodu — urwała i widać, zmagała się, czy ciągnąć opowieść. — Ktoś powiedział, że to przeze mnie, bo zmusiłam go do obietnicy, a on nie mógł żyć bez narkotyków. Zaczęłam świrować. Nie chodziłam do szkoły. No i zawaliłam rok. Wylądowałam w klasie, gdzie są prawie same spady. 3f. Najgorsza w całej budzie. Ksiądz Paweł próbował mnie ratować, ale powiedziałam, żeby się odpieprzył, że już jednemu skutecznie pomógł z tym swoim Panem Bogiem. Zaczęłam prowadzić życie na całego, nie istniały już żadne granice. Byłam na tyle mądra, że kryłam się przed starymi. Chodziłam nawet grzecznie na religię. Klasę objął ksiądz Leszek. Wyglądał na wyjątkową sierotę. Bawiłam się nim na całego. Widziałam, jak się pocił, jak 131 czerwieniał... Chciał być taki kumpel, ale wszyscy się z niego nabijali. Podpuściliśmy go z tym onanizmem. Powiedzieliśmy, że prawie wszyscy się masturbujemy, bo to nas wyluzowuje... Wacław ani razu nie przerwał opowieści. Magda mówiła, on słuchał. Oboje śledzili wzrokiem taplające się w wodzie pelikany jakby to one były bohaterami opowieści. — O wszystkim dowiedziałam się od koleżanki. Pracuje na detoksie. Nie mogłam uwierzyć, że ksiądz i zrobił coś takiego.. Myślałam, że Pan Bóg was chroni... — To jest jak wspinaczka, nieraz się odpadnie od ściany — odezwał się Groser i znowu zamilkł. Widać było, że poszybował gdzieś myślami. Spojrzała na niego, nie do końca rozumiejąc jego słowa. Uznała, że Wacław ma już dosyć słuchania. — Dobra, starczy na dzisiaj, bo się ksiądz wyrzyga. Uśmiechnął się. — Możesz słuchać o złu? — spytała dziewczyna zbita z tropu. Zwracała, się do Wacława raz per ksiądz, raz per ty, jakby chciała w nim widzieć kolegę i nauczyciela jednocześnie. Był do tego przyzwyczajony. Spojrzał na nią ciepło. — Nie, ja słucham o dobru, które to zło próbuje zamaskować. — Ksiądz jeszcze chyba nie widział prawdziwego zła. — Całkiem możliwe. Wstali. — Nie wypiliśmy ani kropli. Weź to z sobą—rzekł Wacław i chciał podać Magdalenie kartonik z sokiem winogronowym. Nie zwracając uwagi na to, co do niej mówi, spytała: — Jak myślisz, czy Rysiek, kiedy się uśmiecha, chce coś powiedzieć? — Rysiek? — powtórzył Wacław, niepewny, o kim mówi Magda. Po wizycie u Fołtynów nie zamienili ani słowa o chorobie Ryśka, jakby karmienie powyginanego na wózku chłopca było rzeczą najnormalniejszą pod słońcem. A może dlatego, że każde słowo było dziwnie małe wobec tego, co tam przeżyli. — Tak, Rysiek... — potwierdziła Magda. — Czy w tym poskręcanym ciele może coś być poza cierpieniem? — Na pewno — odparł cicho Wacław po dłuższej chwili- 132 poszli w milczeniu do metra. Stanęli obok billboardu, na którym Linda, ucharakteryzowany na Marylin Monroe, reklamował Radio Zet. Ktoś pomalował mu na czarno przednie zęby, więc przypominał raczej współczesną wiedźmę niż gwiazdę Hollywoodu. — Zapomniałam księdzu powiedzieć, że mam kupca na naszego kompa. — Po co chcesz go sprzedawać, przecież mówiłem ci, że mam komputer? Nie chcę, żebyś dzieliła naszą wygraną na pół. Masz zatrzymać bez żadnych skrupułów. — Ojczulek i tak przyrzekł mi kupić kompa. A pieniędzy nie będziemy dzielić. Rozmawiałam z Jolą o wózku dla Rysia. Z tego już pomału wyrasta. Przydałoby się coś łatwiejszego w obsłudze. Sam ksiądz mówił, że to wszystko tam, w markecie, to nie był przypadek. Wacław próbował ukryć zaskoczenie. — To na razie. Ja się urywam. Moja kumpela mieszka tu niedaleko — rzuciła nagle Magda. Podała rękę Groserowi, zostawiając go pod szczerbatą Marylin Monroe. Marek Mackiewicz miał dziś za co dziękować Panu Bogu. Siedem kursów w czasie dwóch godzin. Taki urobek czasem nie trafia się przez tydzień. Zacierał ręce po każdej jeździe i bał się tylko, że śni. Podjechał na parking koło placu Mickiewicza. Był trzeci „na słupku". Niebiosa mu wyraźnie sprzyjają. Zresztą, co tu się dziwić. Za takie zasługi? Pan Marek występował kiedyś w Radiu Maryja, opowiadając o tym, jak można nawracać ludzi, jeżdżąc taksówką. Wkrótce po audycji zaczepił go na postoju jakiś człowiek i spytał: „Panie, czy to jest ta taksówka od Ducha Świętego?" Przedwczoraj dostał telefon od Jana Góry. „Panie Marku, prośba. Na Oławskiej 317 jest do odebrania pięćdziesiąt Matek Boskich na Lednicę. Wejdą do samochodu, metr na siedemdziesiąt centymetrów". „Nie ma sprawy, ojcze. Załatwione". Ludzie z całej Polski nadsyłali na spotkanie lednickie malowane na bri-stolu wizerunki Matki Boskiej czczone na ich terenie. Po godzinie Mackiewiczowi nadarzyła się okazja, miał kurs niedaleko Oławskiej. Zajechał, patrzy, a na bramie wjazdowej na podwórze szyldy chyba sześciu firm i hurtowni. Myślał, że dojdzie po nazwie, ale żadna nie była bardziej pobożna od innych. Komórka ojca Góry była, oczywiście, poza zasięgiem. Co robić? Zaszedł do pierwszej hurtowni. Nachylił głowę do okienka portierni i próbował przekrzyczeć hałas ciężarówek: „Proszę pana, szukam... tu gdzieś miało przyjść pięćdziesiąt Matek Boskich!" .,Panie, my tu sprzedajemy kafelki, a nie święte obrazki" — burk- 135 nął portier. „Nie chodzi o święte obrazki — tłumaczył Mackiewicz. — Duże Matki Boskie, metr na siedemdziesiąt". Portier spojrzał na niego, jakby miał do czynienia z niezrównoważonym psychicznie, i zamknął okienko. „Taksiarz i nawiedzony" — rzuci} pod nosem. Pan Marek miał jednak szczęście — już w trzeciej portierni odpowiedział mu rozumiejący uśmiech kobiety, która wskazała na potężny pakunek... Wyciągnął komórkę i nacisną} jedynkę, zakodowany numer domu. — Moje serduszko, jak tam nasz skarbuś? Powiedz jej, że tatuś za godzinkę będzie w domu. Jak nie rozumie? Marysia wszystko rozumie. Powiedz jej, że pójdziemy na spacerek i pobawimy się w piaskownicy. Tak... Nie, no idealnie. Jak w bajce. Ostatni kurs i przyjeżdżam. Pan Marek wraz z żoną adoptowali kilka tygodni temu ośmiomiesięczną Marysię. Jeszcze godzina i będzie znowu udawał przed nią pieska, kotka, misia, a ona będzie śmiała się do rozpuku, pokazując swoje cudowne dwa ząbki. Zaczął obracać na palcu pierścionek z różańcem. Na końcu pierwszej zdrowaśki zobaczył, że do postoju zbliża się młoda kobieta. „O Jezu — westchnął Mackiewicz — gdzieś ty się tak ululała?" Dziewczyna, zataczając się, podeszła do pierwszej taksówki. Szarpnęła drzwiczki, ale bezskutecznie. Przy drugim samochodzie to samo. „Chamy!" — krzyknęła. Zbliżyła się do audi Mackiewicza. Pociągnęła bez nadziei za drzwiczki. Otworzyły się. — Błagam pana, ja obiad muszę ugotować mężowi... Ja panu dobrze zapłacę. — Więc proszę wsiadać — rzekł Mackiewicz, wznosząc oczy do nieba. — Dokąd jedziemy? — Turkusowa 8. Ruszyli. Skręcając w Tarnopołską zauważył, że kobieta chwyta się za usta. — Czy pani chce wysiąść? — Yhm... Ledwo zdążyła dojść do krzaków przy chodniku. Stawali tak jeszcze dwukrotnie. Za trzecim razem Mackiewicz zaczął szukać w bagażniku jakiejś szmaty. . .,.•_. 136 .— Cholera — rzekł, gdy kobieta siadła w samochodzie — nie mam nic czystego. Niech pani zdejmie to wdzianko i zakryje sobie twarz na wszelki wypadek. Ubranie się wypierze, a jak mi pani wyhaftuje tapicerkę, to jestem skończony. Kobieta posłusznie wykonała polecenie. Mackiewicz nie przewidział jednak, że ma ona pod spodem jedynie biustonosz-wid-010. Czy zresztą miał wybór? Spłonął rumieńcem, gdy na skrzyżowaniu oczy przechodniów zaczęły się kierować do wnętrza jego taksówki, jakby wiózł najcenniejszego VIP-a. Ryba lednicka na szybie, pod nią hasło „Kochajmy dzieci", święte obrazki na konsolecie, a w środku... „Boże, niech to się skończy!" —jęknął w duchu. — Dwadzieścia osiem złotych — rzekł, dojechawszy nareszcie do celu. Kobieta zaczęła przetrząsać torebkę. Po chwili już wiedział, że zgodnie ze scenariuszem tego koszmarnego filmu ona nie ma przy sobie pieniędzy. — Zaraz panu przyniosę — zapewniła. Marek wolał jednak sprawy dopilnować osobiście. — Nie, pójdę z panią, niech pani tylko założy górę. Wchodząc do domu, nadziali się na sąsiadkę wyprowadzającą pieska. W odpowiedzi na „dzień dobry" posłała jego klientce pełne obrzydzenia spojrzenie. Wsiedli do windy, kobieta mieszkała na piątym piętrze. Otworzył mężczyzna w podkoszulku. Spojrzał ze zdumieniem najpierw na Mackiewicza, potem na kobietę. Marka oblał zimny pot. — Przywiozłem panią... Chciałbym uregulować rachunek... za taksówkę — dodał, widząc zdziwioną niebezpiecznie twarz. Dwadzieścia osiem złotych. Mężczyzna poszedł do pokoju, po chwili wrócił z pieniędzmi. Wręczył je bez słowa i zamknął drzwi. Pan Marek odwrócił się w kierunku windy i w tym samym momencie usłyszał za drzwiami huk, jakby przewróciła się szafa. Wszedł do windy. Zamknął oczy i chwycił za różaniec. Uczynek miłosierdzia spełniony. Musiał jeszcze tylko omodlić jego owoce. 137 Gołąbek siedział przy kolacji smutny. Nie przypuszczał, że jego wikary jest tak słaby. Widział, że nie radzi sobie, ale nie sądził, że jest aż tak źle. Liczył, że teraz, gdy dostali na parafię Wacława, będzie mógł trochę Leszka odciążyć, a tu... — To jest niewyobrażalne. Ksiądz i próba samobójcza —-odezwał się po dłuższej chwili wystukiwania widelcem w blat stołu. — Wszystko jest możliwe. Kapłaństwo nie chroni przed żadnym upadkiem — odparł Wacław. — Ale samobójstwo? Boże, przez wieki chowaliśmy samobójców na niepoświęconej ziemi... — Nie wiem, czy Pan Bóg nas za to pochwali — Wacław, podpierając dłonią czoło, wpatrywał się w serwetę. — Ale żeby z powodu takiej głupoty? — Gołąbek nadal nie mógł zrozumieć. — Każdy ma swoją miarę. Niektórzy potrafią się targnąć na swe życie z powodu pryszcza na nosie. Za tydzień, za rok może by się z tego śmiali. Ale w tej jednej chwili... całkowita ciemność. Nie ma do kogo się zwrócić o pomoc... Wacław nałożył sobie śledzia w śmietanie i poczuł się nieswojo, że akurat w tej chwili je ulubioną potrawę. Rozmowa znowu zamarła. Odłożył sztućce. — Nikt nie wyprowadzi drugiego z pustym, jeśli wpierw sam na niej nie był — wypowiedział nagle sentencjonalnie. — A ty byłeś na pustyni? — Bronisław spojrzał nagle ożywiony na Wacława. — Może nie w samej głębi, ale obrzeża zaliczyłem... :, ——— I CO? — Mam nadzieję, że ta lekcja wystarczy mi na całe życie. Poprzestał na tym metaforycznym uogólnieniu. To nie był moment, żeby się dzielić szczegółami swej biografii. — Zastanawiam się, czy to moja wina... z Leszkiem. Taak... Gołąbek nie potrafił uwolnić się od dręczącej go myśli. Wacław tylko pokręcił głową na znak, że ma dać sobie spokój. 138 — Uświadamiam sobie teraz pewną rzecz — ciągnął Bronisław. — Leszek ma jedną ciężką przypadłość. Niezwykle realnie przeżywa sny. Kiedyś usłyszałem jakieś krzyki w nocy, więc pobiegłem do jego pokoju. Wchodzę i widzę, jak Leszek podpiera ścianę. Przebudziłem go. Taak... Dyszał, był cały spocony. Powiedział mi potem, że śniło mu się, że wali się na niego j akiś budynek. Przyznał, że miewa od czasu do czasu takie sny. Chciałem go początkowo wysłać do lekarza, ale już się to nie powtórzyło i zapomniałem o wszystkim. Taak, może trzeba było go... —proboszcz pokręcił głową. Wacław próbował sobie przypomnieć nazwę tego schorzenia. Jakiś rodzaj lunatyzmu, ale wyleciało mu z głowy. — Tak, Wacku, jedno jest pewne. Nikt w szkole nie powinien się dowiedzieć o tej sprawie. O wszystkim wie tylko ta Magda. Na nieszczęście ktoś z jej znajomych pracuje na oddziale, na którym leży Leszek. Przyszła do mnie załamana. Wacław pomyślał, że akurat dobrze, iż tak się złożyło. Bardzo dobrze. Magdzie zdążył powiedzieć, żeby wszystko zatrzymała dla siebie. — Ktoś mi dzisiaj mówił, że widział cię z nią w gazecie — rzekł Gołąbek z filuterną miną. Groser bezradnie rozłożył ręce. — Uważaj, masz szczęście albo nieszczęście do kobiet. Jeszcze wypadniesz za burtę. Taak, na razie musimy ratować Leszka. Nie mamy drugiego koła ratunkowego. — Potrafię dopłynąć. Leszka chyba jutro wypuszczą ze szpitala — rzekł Wacław. — Myślę, że o jego powrocie do szkoły, przynajmniej w tym roku, trzeba zapomnieć. Dobrze by było, żeby też choć na jakiś czas wyjechał z parafii. Mam propozycję. Mój kolega, Piotrek Cybulski, jest proboszczem na wsi, w Kołomorzu. — Znam Piotrka. — No, to nie muszę więcej nic mówić. Leszek zapomni tam o koszmarach. Poza tym, rzecz najważniejsza, Piotrek potrafi sobie doskonale radzić z uzależnionymi... Działa w różnych ruchach trzeźwościowych. — Chcesz powiedzieć, że Leszek jest alkoholikiem? — spytał zdziwiony Bronisław. .: 139 — Nie wiem, ale nie można tego wykluczyć. Piotrek potrafi rozpoznać, kiedy ktoś szuka alkoholu. Proboszcza dręczyło jednak pytanie, co począć z katecheza Znów zwracać się do biskupa? Najpierw sprawa Pawła, teraz Leszka. Uspokoił go Wacław, mówiąc, że katechezy weźmie na siebie. — Tylko już nie ruszaj tych tematów, co Leszek — ostrzegł Gołąbek. — Nie wiem, co go podkusiło z tym onanizmem. — Młodzież go podpuściła. Powiedzieli, że bardzo ich interesuje nauka Kościoła w tym względzie. A on dał się złapać. — Jak można być tak naiwnym? — Bronisław pokręcił głową i westchnął. — Częściej lub rzadziej, ale każdy z nas ma swoje chwile naiwności. Nie ma na to lekarstwa, chyba że cynizm. Gołąbek spojrzał na Grosera, jakby chciał mu podziękować za tę wcale w sumie niewesołą prawdę. Wacław szedł do szkoły bez większych obaw. Mimo że uczył katechezy z przerwami, miał już ośmioletnią praktykę. Początki nie były najgorsze. Szarpanina zaczęła się w 1990 roku, od kłótni, czy to dobrze, że katecheza wraca do szkoły. Kiedyś nawet został opluty, gdy szedł w sutannie. Myślał, że grupka wyrostków chce go pozdrowić po chrześcijańsku. Przeżył to bardzo. Podstawowa umiejętność polegała na uciszeniu sali. Pamięta, jak ryknął: „Ostatnia ławka wyjść!" I dwóch dryblasów, chwyciwszy ławeczkę, posłusznie wyszło z nią z klasy. Ale zahartował się. Klasa 3f nie powinna pytać o występ w markecie. Magda spreparowała drobne kłamstewko Powiedziała koleżankom, że spotkała się z Groserem na parafii, kiedy poszła przeprosić księdza Leszka za chamskie zachowanie chłopaków na korytarze Groser akurat jechał do chorego chłopca i potrzebował kogoś do pomocy. Wszystko się zgadzało, pominęła jedynie informację o samobójczej próbie Leszka. Pchnął drzwi do klasy. Większość twarzy zwróciła się z zain- 140 teresowaniem w jego kierunku. Tylko paru uczniów demonstrowało swoje lekceważenie. Przez chwilę zatrzymał wzrok na dwóch chłopakach w drugiej ławce. Jeden z nich, szczupły, z włosami zaczesanymi do tyłu i spiętymi w kitkę, a drugi krępy, łysy. Obaj mieli jednak takie same koszulki z napisem: „Bóg tak _— Kościół nie". Pod nim widniał rysunek biskupa z pastorałem umieszczony w drogowym znaku zakazu. „To pewnie tych tak się bał Leszek". — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — powiedział donośnie. W odpowiedzi dobiegło go kilka dziewczęcych głosów. — Chciałem się wam przedstawić. Nazywam się Wacław Olbrycht. Przez jakiś czas będę zastępował mojego kolegę. Do końca roku pozostało nam niewiele. Mam nadzieję, że nie odbierzemy sobie nawzajem chęci do życia. Natychmiast zreflektował się, że jego ulubiony zwrot katechetyczny w obecnym kontekście mógł zabrzmieć fatalnie. Spokojna reakcja klasy nie wskazywała, na szczęście, że ktoś coś wiedział o Leszku. — Ludzie rozwijają się poprzez pytania. Chciałbym, abyście powiedzieli mi albo, jeśli wolicie, napisali na kartkach, jakie problemy was interesują. Nie jestem zbyt elokwentny, więc dzięki temu mógłbym się trochę przygotować — Wacław mówił głównie po to, żeby wyczuć klasę i się dostroić. — Może nam ksiądz zaśpiewać z Magdą? — padło bez żadnych wstępów pytanie. — Widzę, że już wszyscy wiedzą. — A ja słyszałam, że ksiądz się nazywa Groser — krzyknęła blondynka z pierwszej ławki, wybawiając Wacława z kłopotu. — To mój pseudonim literacki... — słowa te zabrzmiały płasko i napuszenie. Poczuł się głupio. — Czy ksiądz pisze tylko książki religijne? — spytała ruda dziewczyna siedząca obok Magdy. Wacław nie zdążył odpowiedzieć. Nagle na tyłach klasy powstało jakieś zamieszanie. Spojrzenia wszystkich powędrowały do ostatniej ławki. Siedział w niej chłopak z miną wodza indiań- 141 skiego. Z uszu zwisały mu nadmuchane prezerwatywy pornalo wane we wzorki pisakami. Wacław zaniepokoił się. Poniyślai że pewnie chce wywołać sprawę Leszka. „Może już jednak wszystko wiedzą? To pewnie ten, który go sprowokował". Od. czekał, aż przycichną śmiechy, i spokojnie zwrócił się do dowcipnisia. — Ładnie, ale mamusia cię nie nauczyła, gdzie się to zakłada? Dzika salwa śmiechu tym razem uderzyła w Indianina. Nie wiedział, jak się zachować. Wściekły, ściągnął prezerwatywy i cisnął nimi w śmiejącego się najgłośniej kolegę. Baloniki odbiły się i zaczęły krążyć po klasie, budząc histeryczne piski dziewcząt. Wacław zdał sobie natychmiast sprawę, że tym jednym zdaniem przegrał. Jakakolwiek próba ratowania sytuacji mogła ją teraz tylko pogorszyć. Ktoś krzyknął, że Arek „musi zakładać sobie na uszy, bo w kroku mu spadają". Paru chłopaków zaczęło się pokładać ze śmiechu na ławkach. — Kup se wentyla... — krzyknął ktoś z tyłu. — Spadaj na drzewo — warknął chłopak. Zgarnął plecaczek i demonstracyjnie wyszedł z klasy. Leszek podszedł z kielichem do wiernych. Dygotał z nerwów, pot kapał mu z czoła. Miał wrażenie, że zaraz ktoś krzyknie: „Zostaw ten kielich, świętokradco!" Przy trzeciej osobie wyciągnął kilka hostii naraz. Spostrzegł się, gdy już miał je wkładać do ust kobiecie. „Ciało Chrystusa". Cofnął rękę, by rozdzielić komuni-kanty. Kobieta rzuciła mu oburzone spojrzenie. Spuścił wzrok. Szybko przesunął się dalej i w tym momencie w jego kieszeni zadzwoniła komórka. Zawsze się tego bał. Wiedział, że kiedyś zapomni ją wyjąć. Gwałtownym ruchem spróbował sięgnąć do kieszeni i przechylił kielich. Komunikanty niczym białe płatki róż zaczęły spadać na dywan... Wierni zbili się w gromadę. Wśród nich zauważył dwóch swoich uczniów. Na ich twarzach jaśniał mfalny uśmiech. Przyklęknął i zaczął zbierać hostie. Z prze-niem zobaczył, że wrzucane do kielicha zmieniają się w brzę-fzące monety. Spojrzał znowu na ludzi. Część z nich płakała, cząść śmiała się do rozpuku... Obudził się z krzykiem. Dyszał jakiś czas, a potem zapalił - iece przy obrazie Jezusa Miłosiernego. Uklęknął przed obra-Sem i mówił przez kilka minut: „Zlituj się, Boże, zlituj się, Boże". Zamilkł. Po chwili wyszeptał: „Czemu mnie opuszczasz, gdy odchodzę od Ciebie?" Położył się na łóżku i wpatrywał się w promienie wychodzące spod uchylonej szaty Chrystusa. Oczy na-biegły mu łzami. Postać Jezusa zaczęła się zamazywać i stała się wirującą kolorową plamą. Wieczorem Wacław wpisał do swojego notatnika zdanie Hen-riego Nouwena: „Kapłaństwo to zawód błaznów i klaunów mówiących wszystkim, którzy mają uszy do słuchania i oczy do patrzenia, że życie nie jest problemem do rozwiązania, ale tajemnicą, w którą trzeba wkroczyć". Zamknął zeszyt i sięgnął po kartki pozostawione przez uczniów. Zawsze stosował tę metodę. Wiedział, że niektórym uczniom nie starcza odwagi, by zadać pytanie przy całej klasie. „Czy dużo księży to homoseksualiści?" „Czy nie żal księdzu, że nie może mieć żony?" „Czy Pan Bóg jest katolikiem?" „Dlaczego papież jest tak konserwatywny?" „Kościół mówi, że jedynym celem małżeństwa jest prokreacja. A co z bezpłodnymi? Czy jeśli ktoś kocha i zatai to przed ślubem, to ma grzech?" Groser chciał zanotować to pytanie w dzienniku, ale usłyszał pukanie do drzwi. — Proszę! W drzwiach stał Leszek. Wczoraj wyszedł ze szpitala. Nic nie powiedział, dowiedziawszy się, że do końca roku nie ma katechezy. Widać jednak było, że kamień spadł mu z serca. — Jak ci poszło w szkole? — Nieźle, to znaczy tak sobie... — poprawił się Wacław. Leszek usiadł na kanapie. 142 143 — Może nie każdy ksiądz powinien uczyć? — powiedział jakby do siebie. — Hmm — westchnął Groser. — Jednym idzie lepiej, drugim gorzej. Myślę, że każdy z nas powinien stanąć przed klasą. To bardzo ważny egzamin dla kapłana. Ze zdobywania człowieka. — Czyli ja jestem kaleką, nie kapłanem—Leszek nie próbował ukrywać swego stanu. — Nigdy nie zdam tego egzaminu. Boję się ludzi. Mówiłem ci. Zawsze się w życiu bałem. Ojca, nauczyciela, kolegów, koleżanek. Tylko lata w seminarium... tylko wtedy się nie bałem. Trochę dziwactw, ale wszystko było na moją miarę. Leszek zamilkł. Spuścił głowę i podparł ją dłońmi. — Nie mam z czym do nich iść — odezwał się po chwili. —. Czyja wiem coś więcej od nich? Do niczego nie mogę ich przekonać. Coś im mówię, a sam w to nie wierzę. Wchodzę do klasy i myślę tylko o jednym, ile mam do dzwonka. — Nie ty jeden — próbował pocieszyć go Wacław. — Kiedyś Prymas zapytał Tadzia Polaka, tego księdza z telewizji, jaką ma strategię katechetyczną, a ten mu odpowiedział: „Dotrwać do dzwonka". Musisz zrozumieć, że uczniowie też się boją, chociaż niektórzy nie zdają sobie z tego sprawy albo to ukrywają. — Chyba żartujesz. — Nie mówię, że boją się ciebie. Boją się życia, przyszłości, śmieszności, boją się siebie nawzajem, patrzą tylko na boki, jak zareaguje kolega, koleżanka. Boją się pokazać, co ich naprawdę boli. Oni nie wiedzą, co zrobić z życiem. Pomóż im w nazywaniu ich marzeń, zahamowań. Musisz najpierw złapać z nimi nić porozumienia. — Żeby ją złapać, trzeba być kimś. Mają gdzieś porozumienie ze mną. Mogę mówić to samo co ty i nic z tego nie wyjdzie. Leszek machnął z rezygnacją ręką. — No, może mi było trochę łatwiej zaczynać. Wtedy nie było katechezy w szkole. Był stan wojenny. Kiedy zostałem księdzem, zabili Popiełuszkę. Niby byliśmy zagrożeni, ale było nam łatwiej. Patrzono na nas jak na bohaterów. Nikt nie wołał: „Księża na księżyc". Na pewno prościej było nam okrzepnąć. Każdy czas ma swoją korzyść i biedę. Groser zamilkł. Zamierzał coś jeszcze powiedzieć, ale się zawahał. —— Wiesz, Wacek — Leszek przerwał jego niezdecydowanie _- kiedy wyśmiali mnie w szkole, chciałem przyjść do ciebie, ale poczułem się taki mały... Kiedy ksiądz traci Boga, nie wie, komu mógłby się z tego zwierzyć. — Wiem, dlatego gdy się z tego otrząśniesz, będziesz miał ludziom wiele do powiedzenia — Wacław nagle przybrał zdecydowany ton. — Czy ty nie wiesz, że ci, których się boisz... któryś z nich prędzej czy później będzie chciał to samo zrobić? Ty możesz im pomóc. To wszystko, co się z tobą dzieje, to jakby Pan Bóg zwiózł materiał na plac budowy. Możesz teraz zbudować coś wspaniałego albo to zmarnować. Przerwał na chwilę i patrzył na Leszka, który utkwił tępo wzrok w stojących pod ścianą butach. — Ludzie rzadko dojrzewają do decyzji, które podejmują. Najważniejsze jest to potem... Wziąć odpowiedzialność za swoją nieodpowiedzialność. Jak zareagujesz, kiedy widzisz, że może nie dasz rady... że ci się sypie to, co miało być takie proste. Dwa lata temu błogosławiłem małżeństwo, które nie przetrwało miodowego miesiąca. Mąż zdradził i żona powiedziała, że nigdy mu tego nie wybaczy. Może rzeczywiście nic by z tego małżeństwa nie było, a może byłoby cudowne. Nigdy się już tego nie dowiemy. Tak samo ty się nigdy nie przekonasz, jakim mógłbyś być księdzem, jeśli nie zawalczysz. Pamiętaj, że największe zwycięstwo możesz odnieść tylko w walce z własnym zwątpieniem. Myślisz, że twoje bagno jest gorsze niż to na Golgocie? Że Pan Bóg nie może z tego wyprowadzić dobra? Leszek potarł nerwowo czoło. — Wacek, miałem dzisiaj straszny sen. Śniło mi się, że zadzwoniła mi komórka w czasie rozdawania komunii i wysypałem komunikanty. Kiedy zacząłem je zbierać, zmieniały się w monety. Jak sądzisz, co to znaczy? — Że musisz odpocząć — Wacław się uśmiechnął. — Po przyjeździe położyłem się na tej kanapie i od razu zasnąłem. Nie wyobrażasz sobie, jakie bzdury mi się śniły. Reklamy w czasie mszy 144 145 i tak dalej. Może coś jest w tym domu. Nie przejmuj się — Groser wstał od biurka, podszedł do Leszka i klepnął go w ramię. — Rozmawiałem z proboszczem. Chciałbym, żebyś pojechał na wieś do mojego kolegi. Byłem u niego pół roku, zanim tu przyjechałem. On jest jak balsam dla duszy. To jest mój guru. Piotrek to kapłan gigant. — I wylądował na zadupiu? — No właśnie dlatego. Leszek kiwnął głową na znak zrozumienia, ale myślał już o czymś innym. — Wacek. — Tak? — Czuję, że Pan Bóg specjalnie postawił ciebie na mojej drodze. Proboszcz to cudowny człowiek, ale nigdy nie mógłbym się przed nim tak otworzyć. Trzeba to uczcić. Przyniosę flaszkę i napijemy się po szklaneczce. — Nie. Nie, Leszku. Proszę cię. Jeśli chcesz to uczcić, to lepiej choć przez miesiąc nie bierz kropli do ust. — Wacek, spokojna głowa, ja wtedy... to nie przez alkohol. Po prostu znalazłem się w ciemnym tunelu... to z czystej głupoty, uwierz mi. Wydawało mi się, że jestem w piekle. Czułem ogień, a było ciemno. Nagle zobaczyłem maleńkie światełko i zacząłem wrzeszczeć: „Jezu, ratuj!" Była sobota. Postanowili, że do Kołomorza zawiezie ich Mac-kiewicz. To jakieś sześćdziesiąt kilometrów od miasta. Samochód Leszka nie był gotowy, lakiernik musiał go jeszcze spolero-wać. Przynajmniej Mackiewiczowi trochę grosza wpadnie. Za tydzień ma chrzciny Marysi. Wacław zapewnił Leszka, że pan Marek nic nie wie o całej sprawie. Nikt nic nie wie, poza proboszczem i Magdą. Rozmowa od początku zeszła na Marysię. Mackiewiczowie wzięli ją z pogotowia rodzicielskiego, w którym działają od roku. 146 O trzeciej nad ranem policja przywozi dziecko i trzeba się nim zająć- Trzy miesiące temu przywieźli im Marysię. Jej mamusia, piętnastoletnia dziewczyna, nie chciała jej. Dla Mackiewicza dzieci były w życiu najważniejsze, choć swoje miał tylko jedno. Wyglądał trochę jak święty Józef, ale nosił przydymione okulary i miał brzuszek, którego tamten prawdopodobnie nie posiadał. Stał zawsze charakterystycznie podparty pod boki, jakby szykował się do krakowiaka. Kiedyś Krystyna Feldman zamówiła taksówkę i ku jej zaskoczeniu zajechał po nią dobry znajomy — Mackiewicz. Spojrzała na niego, jakby zobaczyła ducha, i mówi: „O Jezu, święty Józef." Święty Józef popłakał się ze śmiechu i potem przez miesiąc wszystkim opowiadał to zdarzenie. — Kiedy ksiądz pyta małżonków, czy zamierzają przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, Pan Bóg nie mówi, jakie to ma być potomstwo, czy to mają być własne dzieci — Mackiewicz prowadził wykład z teologii rodziny dla swoich pasażerów. — Trzeba przyjąć każde dziecko. Jeśli małżeństwo nie ma dzieci albo ma ich niewiele, trzeba zapytać, jaki masz plan, Boże, w stosunku do nas. Gdy Marysia do nas trafiła, od razu poczułem, że ta dziecinka u nas zostanie. Co ja wam będę mówił. Po prostu zwariowałem na jej punkcie. Znajomi mnie ostrzegali, żebym nie przesadzał z tą miłością, bo wywołam jakiś uraz psychiczny u Jędrka. Jedynak będzie zazdrosny. „Zrozum, w jego życiu pojawił się konkurent". Ale gdzie tam. Jędrek oszalał na punkcie Marysi jeszcze bardziej niż ja. Kasia musi nam wyznaczać kolejki, kiedy kto przewija i karmi Marysię, bo się o to kłócimy. Wyobrażacie sobie? Mycie pupci na zapisy. Ha, ha... Czy ja mogłem się spodziewać, że Pan Bóg na stare lata pobłogosławi mi dzieckiem? Potem zamilkli. Księża zatopili wzrok w majowych krajobrazach. Marek nie był jednak nawykły do ciszy i za swój obowiązek, na równi z prowadzeniem samochodu, uważał prowadzenie rozmowy. — Nie wiem, czy słyszeliście to, jak pijak mówi do alkoholika. „Słuchaj no, jak często pijesz? No, jaki musi być powód, żebyś się napił?" „Bo ja wiem — odpowiada. — Imieniny, urodziny, rocznica, święto 3 maja, 15 sierpnia, jakiś mecz w telewi- 147 zji..." „Ee — mówi alkoholik —ja to pije. tylko z dwóch powodów. Jak pada deszcz i jak nie pada". I Marek, nie czekając na reakcje pasażerów, zagulgotał jak indor. Groser, bojąc się, że to pierwszy dowcip z całej serii o pijakach, zmienił temat. — Ile ty na tej taksówce wyciągniesz miesięcznie? — Z łapy do papy... Wszystko zawsze oddaję Kasi, a ona mi jeszcze nie powiedziała, że za mało. Musi starczyć. — No, ale tak na dzień? — naciskał, nie wiadomo dlaczego, Wacław, bo sprawy materialne nigdy go nie interesowały. — Oj, różnie. Są dni, że dosłownie przywiozę dziesięć złotych do domu... Wszystko zależy od kursów. Niestety, najbardziej intratne kursy są do agencji towarzyskich. Klient nie liczy grosza, poza tym zwykle czeka się na niego, więc taksa leci dodatkowo. W zeszłym tygodniu kumpel mówi do mnie: „Pan Bóg mi pobłogosławił i dał mi kilku boyków na basen". — Co? — spytał Wacław. — No klientów do agencji. Kumpel miał akurat komunię dziecka. Cieszył się jak cholera. To są trudne sprawy. Co zrobić? Są takie zawody. Kelner na przykład. Gość zamówi golonkę w Popielec, a on musi ją podać i jeszcze życzy smacznego. Ja przynajmniej już nie mówię: „No, to powodzenia". Mackiewicz zreflektował się, że może posunął się za daleko. — A ty, Wacek, co, bryki sobie nie kupisz? — spytał, zmieniając temat. — Ee, ja nawet nie mam prawa jazdy. — Co za problem? Udzielę ci paru lekcji. Mam znajomości w dobrym ośrodku... No? — Nie, to nie dla mnie, muszę kryć się ze swoim bogactwem, żeby mi się parafianie do kieszeni nie doczepili — wywinął się żartem Wacław. — Są sposoby. Znałem proboszcza, który dla zmylenia kupował samochody zawsze tej samej marki i w tym samym kolorze. — Zabawne — odparł Wacław. — A ja znam proboszcza, który cały czas miał jeden samochód, ale mu skradli tablice. Mu- 148 siał sobie sprawić nowe. Natychmiast się rozeszło, że kupił sobie nowe auto, tylko dla niepoznaki nie zmienił marki i koloru... feraz skręcisz za wiaduktem, potem kilometr wiejską dróżką j jesteśmy na miejscu. Wjechali na asfaltówkę ciągnącą się między rozkwieconymi łąkami. Połowa maja. Pogoda cudowna. Ptaki śpiewały. Zajechali pod plebanię z czerwonej cegły z kamiennym cokołem. Marek zatrąbił trzykrotnie. Po chwili wyszedł Piotr. Kraciasta koszula, na głowie kapelusz. Wyglądał jak farmer z amerykańskiego filmu. Wacław nigdy nie widział go w tym stroju. Kończył rozmowę z jakąś kobietą. — .. .i nie martwić się, pani Pawlakowa. Pan Bóg widział, że wszystko, co stworzył, było dobre. Pokręciła głową i machnęła ręką. Zobaczywszy Wacława, powiedziała: „Pochwaluny" i wyszła z podwórka. — Powiedziałbym, że raczej wyglądała na oburzoną. Mackiewicz jestem... — Marek podał rękę gospodarzowi. — Witam, witam i zapraszam. Piotr... — Cybula uścisnął po kolei dłonie przybyłym. — Trzy światy mam z tymi kobietami. Pewno się namówiły, bo już któraś z rzędu przychodzi protestować przeciwko szafarzom. Ta do mnie mówi: „Księże proboszczu, to nie może tak być, żeby chłop komunię rozdawał". „Dlaczego?", pytam., Ano, on tymi łapami w gnoju grzebie, a i—ksiądz Piotr zaczął naśladować Pawlakowa pokazującą kształty biustu — do baby się dobiera... Nie wiadomo, co robi". „Pani Pawlakowa — mówię — przecież ja też chodzę do ubikacji". Jęknęła, ale ten argument ją chyba usadził. „No, może trochę rzadziej"... — zacząłem j ą pocieszać, ale wtedy wy zatrąbiliście, tak że nauki o wcieleniu będę jej musiał udzielić następnym razem. Skończyli maski podwieczorek—wędliny razem z plackiem — i wyszli przed plebanię. Wacław chętnie wypuściłby się na wieś. Prawie półroczny pobyt w Kołomorzu sprawił, że czuł się tu jak u siebie. Znał każdą dróżkę, kapliczkę przydrożną, lasy, jezioro. Rozpoznawał ludzi, a oni jego. Poszedłby zobaczyć, czy łazienka Burkietowej, jak go ostrzegał Cybula, „nie zmieniła jej tożsamości". Złapał się na tym, że tęskni nawet za Motylew-skim. Zapytał Piotra mimochodem, jak tam u Skwarków: nie chciał zdradzać, dlaczego akurat nimi się interesuje. — Wszystko w porządku, co dopiero dwa tygodnie temu pani Helena urodziła syna—zakomunikował Piotr. — Cały ojciec. Tatuś chodzi po wsi dumny jak paw. Tak kochającego małżeństwa tylko sobie życzyć. Maj, więc oni z wózkiem prawie codziennie. Piękny widok. Zboża rosną, Skwarkowie roznoszą miłość po Kołomorzu. No i pani Dagmara też na ostatnich nogach. U mnie we wsi wyż demograficzny. Chłopy się biorą do roboty. Tylko powołań nie mam — Piotr rozłożył ręce w geście bezradności. — Gdyby tak w kurii brali pod uwagę, ile urodzin w parafii, to byśmy byli wzorcem. Aha—Cybula machnął ręką—tylko że mi złodziej grasuje. Nie ma dwóch zdań, że tamte pieniążki to on ci świsnął. Mi ostatnio zniknął mój ukochany kodak. Koniec z kluczykiem pod doniczką. Zobaczcie, jaki zameczek sobie zafundowałem... Wskazał w kierunku werandy. Wszyscy kiwnęli z uznaniem, ale na wiarę, bo nikt nie poszedł się temu przyjrzeć. 151 — Ostatnio ogłosiłem w kościele, że jak ten lis jeszcze ra? się zbliży do mojego kurnika, to uderzę w dzwony i liczę, 2e parafianie mi go upolują — uśmiechnął się chytrze. — Mam na, dzieję, że to dojdzie do tego gagatka. Wacław przytaknął. Może nie jest z nim tak źle. Lepszy zło-dziej niż skleroza. Rzucił znaczące spojrzenie Mackiewiczowi Trzeba jechać. Odwiedzi wszystkich następnym razem. Dziś spieszył się, by o dwudziestej odprawić majowe u Braci Męczenników. Umówił się na nocną Polaków rozmowę za miesiąc, gdy przyjedzie po Leszka. — No to, Piotrku, przekazuję ci to kruche naczynie. Chcę, żeby za dwa tygodnie ważyło dziesięć kilo więcej i było odstre-sowane. Miał po to jechać do Księżówki w Zakopanem, ale to jest ksiądz bardzo oryginalny... Leszek słuchał słów Wacka z uśmiechem i zakłopotaniem. Nie był pewien, czy proboszcz z Kołomorza zna się na dowcipach. Co prawda, podobnie jak Wacek, nakazał mówić sobie per ty, więc pewnie i dowcip ma ten sam. „Wszyscy księża są braćmi. Jeśli się nie godzisz na to, będę ci mówił per synu" — oznajmił mu na wstępie. Mackiewicz załadował do bagażnika dwie palety świeżych jaj i połeć szynki na chrzciny Marysi. Kasia się ucieszy. Chemia kupowana w markecie całkiem już im zbrzydła. Szybko się pożegnali i czerwone audi na klaksonie wyjechało sprzed plebanii. Zostali sami. Piotr, który od biedy mógłby zagrać Ursusa w Quo vadis, i Leszek nadający się do roli Adama Małysza na diecie. — Mamy trzy godziny do majowego — stwierdził Cybula. — Może przejdziemy się po moich włościach? Czternaście wiosek, dwa kościoły i jedna kaplica. Dusz trzy tysiące. Magnat ze mnie, co? Piotr gwizdnął i podbiegło do nich uosobienie nierasowości. — To Aron, pies o biblijnym rodowodzie, chociaż w genach mu się coś pomieszało. Pies ponoć zawsze się upodobnia do swego właściciela czy 152 na odwrót, ale w tym wypadku ta reguła się nie sprawdzała. jedynie biała plama pod gardzielą Arona przypominająca kolorat-jję była znakiem wspólnoty pana i jego psa. Weszli w aleję wierzb, między którymi kwitły krzaki głogu. Z jednej strony zieleniło się zboże, z drugiej ciągnęło się pastwisko. W odległości kilometra horyzont pokrywał las. — To mówisz, że miasto cię zmęczyło... — rozpoczął ksiądz Piotr. — Ja? — przestraszył się Leszek. —— No, to znaczy, Wacek tak twierdzi, l słusznie. Tylko wariatów miasto nie męczy. Leszek odetchnął. Już się bał, że Piotr został o wszystkim poinformowany i przystępuje do operacji bez znieczulenia. — Wacek mówił mi, że jesteś jak balsam dla duszy i radzisz sobie w każdej sytuacji — wyrecytował, by przejąć inicjatywę. — Wacek miał zawsze poczucie humoru. Znasz kogoś, kto sobie radzi w każdej sytuacji? — Jak na razie, nie. Cybula schylił się po kij, by rzucić go Aronowi. Wyrwał też dorodną pokrzywę i zaczął nią biczować lewą rękę. — Coś mnie ostatnio łupie w łokciu — wyjaśnił lekko przerażonemu Leszkowi. — Nie ma się co bać, życie samo zadba, żebyś upadł na tyłek. Na samo dno. Bezsilność to piękna sprawa. Życie co jakiś czas nas przerasta. Urwał i przystanął nad pulsującym kopczykiem ziemi. Patrzył, jakby za chwilę miał pojawić się kret. Zaraz przybiegł Aron i zaczął obwąchiwać kopczyk, więc Piotr zrezygnował z dalszych obserwacji. Ruszył i, utopiwszy wzrok w horyzoncie, odezwał się jakby / innej rzeczywistości: — Nie bój się bezsilności, ona jest mądrością ludzi przewidujących. Smutku też się nie bój. Jest jak wiatr, jak nitka babiego lata, jak cień Heraklita na płynącej rzece. Pozostanie ci zgoda na wszystko, skarb, który zmieścisz w wyciągniętej dłoni żebraka — Cybula spojrzał, jakby czekając na dowody uznania. — To Elegia franciszkańska Brandstaettera. Piękny wiersz, dlaczego dziś nikt się nie uczy wierszy na pamięć? 153 Uśmiechnął się do Leszka. Ten z zakłopotaniem odwzajemnij uśmiech, nie wiedząc za bardzo, co powiedzieć. — Ale i tak nie zawsze potrafię się pogodzić — Piotr kontynuował swój monolog. — Przepraszam cię za ten sentymentalizm. Pomyślisz, wariat, ledwo w pole wyszli, a ten już wiersze zasuwa. — Coś ty, zaimponowałeś mi — rzekł Leszek nagle ośmielony. — Zawsze mi powtarzali, że księża na wsi chamieją. Bratają się z ludkiem Bożym, a ty... — Jest coś takiego, ale ja akurat na wsi zacząłem czytać poezję. Przedtem byłem na nią nieczuły. To moja samoobrona. Bez zakładania blokad — znowu się uśmiechnął. — Widzisz, jedni z samotności piją, drudzy szukaj ą kobity, a ja zacząłem czytać wiersze. — Ty i samotny? Wacek mówił, że przewijają się przez twoją plebanię tabuny ludzi — spytał zdziwiony Leszek. — Tak mówił? Biedaczek, chciał mi zrobić przyjemność... On ma o mnie takie dobre zdanie. Od strony lasu zbliżał się do nich wóz. Po chwili chłop wstrzymał przed nimi konia. — Prrr!... Pochwaluny. — Szczęść Boże, panie Jadwisiak. My do lasu na spacer. Komary nie gryzą? — Jak się napiją, nie gryzą. A może tych, co na spacer chodzą, gryzą. Nie wim, nigdy żym nie spacerowoł. Chyba, że przed ślubem. Proboszcz się uśmiechnął, tak łatwo dał się złapać. Chłopu mówić o spacerze. — To jak, panie Jadwisiak, pozwoli pan synowi iść na ten kurs lektorski? — Proboszcz wi, że jo do Kościoła jak najbarzy, ale syna nie dom. Robota na polu, gdzie łun do ołtarza? Od tego jest ksiundz. Łun niedługo do żeniaczki, a bydzie za ministranta robiuł. Jadwisiak jakby od niechcenia obrzucił Leszka badawczym wzrokiem. Piotr wychwycił to spojrzenie i stwierdził, że nie ma sensu przedłużać rozmowy, bo i tak nic to nie da. 154 —- No trudno. Szkoda, bo chłopak ładnie czyta, mógłby jeszcze się podszkolić i na aktora pójść. — Tero proboszcz powiedzioł. I niech hm to usłyszy, to mu się w łbie poprzewraca. —— Będzie, jak pan chce. No, nie zatrzymuję, z Panem Bogiem. — Z Bogiem. Wio! — wrzasnął Jadwisiak i wóz ruszył. Leszek spojrzał zakłopotany na Piotra. — Na kolana przed proboszczem nie padają— odezwał się. Cybula długo nie odpowiadał. — Kiedy tu przyszedłem, myślałem, że takiej Polski już nie ma. Jest się samemu i nie można nikogo do niczego tu przekonać. Chcą mieć krótką mszę, ładny pogrzeb i cześć. Zaproponowałem, że będę jego syna raz w miesiącu zawozić na dwie godziny kursu. Chłopak ma zainteresowania, chce się oderwać od ziemi. No, to słyszałeś. Panicznie się boją, żebym im czasami go do seminarium nie urobił. Wedle nich w kościele mogąbyć tylko ksiądz, organista i kościelny. Trzeba mieć ogromną miłość, żeby kochać tych ludzi. — Siedzisz tu tylko po to, żeby miał ich kto pochować po katolicku? Piotr zadumał się na tym pytaniem. Westchnął. — Może to najważniejsze zadanie kapłana, przeprowadzić człowieka na drugą stronę. Dać mu nadzieję, że ktoś tam na niego czeka. Uszli kawał drogi w milczeniu. — Coś mi się tam jednak udaje — odezwał się Cybula. — Zebrałem ze wszystkich wiosek trzydzieści osób i stworzyłem grupę biblijną. Oczywiście, to tylko młodzi ludzie, starzy nie przyjdą za skarby. „Jak ktoś jest porzundny i chodzi do kościoła, to mu starczy. My się tu narobimy, nie tak jak w mieście. Zimi nie oszukosz. Tu trzeba robić, a nie godać. Niech ksiądz ściunga tych, co nie łażą do kościoła". Ponad normę to się można Panem Bogiem interesować chyba za karę. Starym mogę tylko nie przeszkadzać. Jedyna szansa to ta garstka młodych. Może w nich zakiełkuje ziarno. — Nie załamałeś się? v : 155 — Nie powiem, żebym nie miał pokusy stąd uciec, ale jakoś sobie radzę. Jak to mówią: upokorzenie to początek drogi duchowej. Poza tym, widzisz, ziemia piękna, jak nigdzie, więc sprowadzam tu moją starą gwardię. Przyjeżdżają ludzie z grup oazo-wych, biblijnych. Z AA też przyjeżdżają. Nie, nie narzekam. Koledzy przywożą tu swoją młodzież i tak się kręci — kontynuował Piotr. — Jutro ci pokażę ośrodek dla młodzieży, który prowadzi ksiądz Franek ze Zbawiciela. Znasz go? Dwa lata temu wydzierżawił starą chałupę z pięcioma hektarami lasu. Dla młodzieży to istny raj. Jeziora w pobliżu. Non stop ktoś tu siedzi. To ich dom. Franek w tę puszczę ładuje wszystkie swoje pieniądze. Super flua oddaje młodzieży. Wiesz, co to są super flual Leszek pokręcił przecząco głową. — Pieniądze księdza, które pozostają mu po zaspokojeniu godziwych potrzeb. No więc Franek chce tu zrobić taką małą Jamna. Słyszałeś o Jamnej? — Yhmm — Leszek kiwnął głową. — Góra to niezły aparat. Dostał kawał budy, z którą wieś nie wiedziała co zrobić, i proszę. Teraz stoi tam kilkanaście domów. Z niczego — ksiądz Piotr pokręcił głową. — Jak on to, cholera, wszystko wyczarowuje? Chociaż wrogów mu nie brakuje. Doszli właśnie do lasu. Pod okazałym dębem leżała sterta śmieci. Puszki, plastikowe butelki, potłuczone szkło i tapczan, z którego wystawały dwie sprężyny. — Gdzie ci ludzie mają rozum... — westchnął Cybula. — Cholera, te komary nas zeżrą. Bez „offa" nie da rady. Nie wiem, czemu te komary nie żrą chłopów. Wracamy. Była ósma, kiedy po majowym zasiedli do kolacji. Od ilu to już lat majowe było dla Leszka abstrakcją. Tu, kiedy w czasie Chwalcie łąki umajone przymknął oczy, widział maki i chabry. Czuł zapach traw. Majowe na wsi. To zupełnie coś innego. Piotr przeżegnał się i wskazał najedzenie. 156 .— Jedz i mów. Ja już odkryłem przed tobą swą duszę. Radzę ci spróbować białej, póki gorąca. Nie krępuj się — zachęcił piotr, przegryzając wędlinę. — Wacek nic ci nie mówił? — spytał niepewnie Leszek. — Nie. Tyle, że lekarz nakazał ci odpoczynek, bo inaczej się zajedziesz. Masz tu nabrać sił. Wal szczerze. Tu jest wieś. — Co tu powiedzieć? Po prostu, nie dałem sobie rady jako katecheta. Codziennie iść do szkoły i mówić o sprawach, które młodych nie interesują. Koszmar. Rozmawiałem z kolegami z roku, którzy też uczą, ale oni sobie jakoś dają radę. Stwierdziłem, że tylko ja jestem taki nieudacznik. Przestałem więc pytać. Mój strach był coraz większy, aż mnie to przerosło. Leszek próbował powiedzieć wszystko, nie wdając się w szczegóły. Potem spuścił wzrok i zamilkł. Zaczął zaplatać frędzle starej serwety. — Nic, tylko pustka i ciemność. Ty masz też czasem takie stany? — Czasem mam... Ktoś powiedział nawet, że wiara bez zwątpienia jest martwa. Ważne, by to zwątpienie cię nie przygniotło. Wiara i wątpliwości są jak białe i czerwone ciałka krwi. Tak — Piotr kiwnął głową i przegryzł chleb. — O Boga trzeba walczyć. O siebie, o bliźniego. — I tobie się zawsze chce? — Nie zawsze... Kiedyś nie chciało mi się prawie przez miesiąc. Piotr zaczął temat, ale zrezygnował, uznawszy, że chwila jeszcze nie dojrzała. — Słuchaj, Wacek mi mówił, że kiedyś byłeś na świetnej parafii. Dlaczego wylądowałeś na tym zadupiu? — spytał zaciekawiony Leszek. — Tak to po wierzchu wygląda. U nas księdza się degraduje i nagradza parafiami. Duża parafia—duże pieniądze, mała parafia — małe pieniądze. — Ale za co cię ukarali? Piotr spojrzał na Leszka, jakby się zastanawiając, czy opowiadać mu o sprawach, od których sam chciał uciec. 157 — Najważniejsze, czy cię szef lubi, czy nie. Albo ktoś z jego dworu. Reszta to detale, które można dorobić. Pamiętaj, że księża to najbardziej plotkarskie środowisko, gorsze niż stare panny. Powiesz coś dowcipem, a tam już w kartotece wszystko na serio. Nie, nie, kiedy indziej ci to opowiem. W każdym razie, kiedy przyszedł wyrok, ziemia, po której stąpałem, stała się jak ruchome piaski. Z dnia na dzień straciłem prawie wszystkich kolegów wśród księży. Byłem jak zapowietrzony. Uratowali mnie świeccy. Namówili mnie, żebym się bronił. Poprosiłem biskupa o rozmowę. Wysłuchał i, nie odpowiadając mi na żadne pytanie, powiedział: „Proszę przekroczyć ten próg". I przekroczyłem. W seminarium wmontowują w ciebie przekonanie, że przez biskupa przemawia Bóg. Cybula umilkł na moment. — Tu i tam robiłem to samo, a owoce są całkowicie różne. Tam ludzie prześcigali się w zaangażowaniu, tu kompletna bryndza. Tam cudowny dekanat, tu grupa obcych sobie ludzi. Czy w jednym miejscu jestem bardziej prawdziwy niż w drugim? Przez chwilę skupili się najedzeniu. — Co ty robisz, żeby nie zwątpić w Kościół? — Codziennie czytam Biblię. Stary i Nowy Testament. Tam jest wszystko. Niektórzy mówią o mnie: protestant. Może coś w tym jest. Uważam, że jeśli człowiek zamieszka w Biblii, nigdy nie będzie bezdomny. Biblia daje ci wolność, odziera cię z naiwności. Daje ci miarę rzeczy. Smutku i radości. A ty czytasz, Leszek? — Na pewno nie tak jak ty. Nie zbudowałem jeszcze z niej domu dla siebie. Piotr pokiwał głową ze zrozumieniem. — Gdy założyłem tu grupę biblijną — ciągnął — pierwszym tekstem, którym się zajęliśmy, był List św. Jakuba. „Za pełną radość poczytujcie to sobie, bracia moi, ilekroć was spotykają różnorodne doświadczenia". Dochodziła prawie dwunasta, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Stanęła w nich zapłakana córka Lewandowskich, — Przepraszam, że tak późno, ale u mamy było pogotowie... Lekarz powiedział, żeby przyjść po księdza — dziewczyna rozpłakała się na dobre. — Widziałam, że światło się pali... 158 __ Choćby się nie paliło, zawsze tu stukaj — Cybula przytulił dziewczynę i pozwolił jej się wyszlochać. — Poczekaj chwilkę, 7araz jedziemy. poszedł po paramenty. Wychodząc, już w drzwiach, rzekł do — Nie czekaj. Idź spać. I pamiętaj: „Noc po to w sercu człowieka zapada, by na jego dnie zajaśniały gwiazdy". Jutro niedziela. Rano Piotr poprosił Leszka, by odprawił mszę świętą o dziewiątej. Sam miał wygłosić kazanie. Wiedział, że to nie jest ot tak, powiedzieć kazanie na wsi. Potem będzie musiał pędzić na następną mszę do Palesia. Dwa miesiące temu zmarł tam proboszcz i teraz księża z dekanatu do czasu mianowania nowego jakoś sztukują. Miejscowy lud Boży bez zdziwienia przyjął Leszka przy ołtarzu. Byli przyzwyczajeni, że u proboszcza często jakiś miastowy ksiądz siedzi. Bo inaczej jakby zdołał wszystkie msze obsłużyć? Organista walił w klawisze z taką mocą, a ludzie tak głośno śpiewali, że Leszkowi wydawało się, iż nikt nie usłyszy jego głosu. W ławkach siedziały prawie same kobiety, kilku staruszków i para młodych ludzi, którzy od razu rzucili mu się w oczy na tle ogorzałych twarzy miejscowych. Mężczyźni stali wianuszkiem pod chórem. Już po rozpoczęciu weszła kobieta, stanęła obok drugiej ławki i ze złością zerknęła na siedzących tam zamiejscowych. Przysiadła na boku. Wstając po pierwszym uklęknięciu, tak wydatnie zaczęła pracować tylną częścią ciała, że siedzący z drugiego krańca człowiek pod naporem musiał wyjść z ławki. Po mszy, kiedy kościół opustoszał, Leszek dostrzegł na ławkach numerki. Rozejrzał się po kościele. „Musi mieć jakieś dwieście lat". Wyraźnie się sypał. Drewniane ławki, gdy się im bliżej przyjrzał, zżarte przez komiki, miały strukturę pumeksu. Polichromie w prezbiterium pokrywał malowniczy grzyb. Poszedł na plebanię, usiadł na werandzie. Wystawił twarz do słońca. , =,,, ,,--,.,,.. 159 Piotr wrócił z Palesia po drugiej. — Nie zagłodziłeś się na śmierć? Gosposia wszystko zostawiła w lodówce. Trzeba było sobie podgrzać obiad. Leszek pokręcił głową. Nie miał ochoty najedzenie. Mimo to Piotr poprowadził go do stołowego. — Jak tam poszło? — spytał, rozkładając talerze. Leszek wzdrygnął ramionami. — Było OK. Tylko na początku myślałem, że mi serce wyskoczy, jak wszyscy huknęli. Boże, jak ci ludzie śpiewają. Myślałem, że głosu nie wydobędę. Ale te twoje baby nieźle się. pchają. Byś ty widział. Przyszła taka jedna i przepchnęła tyłkiem całą ławkę. Piotr roześmiał się ubawiony. Przynosił z kuchni półmiski. Leszek chodził za nim, nie mając lepszego pomysłu. — Napatrzyłem się na to dosyć. Po prostu ławki w kościele są płatne i co rusz się zabłąka jakiś zamiejscowy, który o tym nie wie. — Płatne? — rzekł z niedowierzaniem Leszek. — Nie wiedziałeś o tym? O Boże, w ilu parafiach to jeszcze funkcjonuje. — Myślałem, że znieśli to po soborze. — Tutaj za bardzo nie wiedzą, że był sobór. Chciałem to zmienić, ale nie dałem rady. Zrobiłem nawet ankietę, czy ławki mają być płatne, i przegrałem. Tylko siedem osób napisało, że mają być darmowe. Uznałem wyniki ankiety, ale powiedziałem ludziom, że to jest wbrew mojemu poczuciu tego, czym jest Kościół. Raz na jakiś czas przychodzą tu na mszę pacjenci z pobliskiego sanatorium. Mówię: „Ustąpmy chociaż chorym". To mi Maruszczak powiedział: „Proboszcz tak godo, a ja tu zapierdalam cały dziń, a tyn pacjent bydzie udawoł chorobę, a se loto w te i we wte. I un mo w kościele siedzieć, a jo mom stać? Jak se to proboszcz myśli?" Mówię, że to są przecież ludzie chorzy. „Tyn z tą czerwoną i zieloną głową to jest chory? Proboszcz, un jest makierant". — Niezły aktor z ciebie. Świetnie ich naśladujesz — Leszek pokręcił głową z podziwem. — Bo ja wiem, czy naśladuję? Ja już chwilami mówię jak 160 O0i. Akurat ich język autentycznie pokochałem. Lubię ten za-śpiew. Język jak każdy inny, angielski, francuski. Zawsze lubiłem się uczyć języków obcych. Tylko ich mentalności nie mogę przyjąć, ten cały kontekst socjologiczny, za przeproszeniem, jest silniejszy niż Ewangelia. Raz im się sprzeciwiłem. Chcieli, żebym wywieszał listy ofiarodawców. Przekonywałem: „Na litość Boską, w Ewangelii jest napisane: niech nie wie lewa ręka, co czyni prawa". To mi Pawlak odpowiedział: „Łe, proboszcz znowu z tą Ewangelią". „Trudno darmo, panie Pawlak, za cenę mojego odejścia: nie zgodzę się. Bo to jest wedle waszej mentalności: »tyn dół, tyn nie dół, jak tyn nie dół, to ja tyż nie daje«". Mówię ci, ręce opadają. Jedna potrafiła sprawdzić ministrantowi w skarbonce, ile ludzie przed nią na kolędzie dawali. I potem mi mówi: „Tyn od Bąka dół złotówkę. Jo dałam dziesińć". Leszek zastanawiał się chwilę i rzekł: — Ale w końcu tak źle nie może być, skoro nawet szafarzy mianowałeś. — Dwóch na trzy tysiące; i to po jakich bojach. Ale pewnie, nie jest źle. Nawet potrafią pasterkę odprawić. Leszek spojrzał zdziwiony. — No tak, bracie, jak na święta zasypało i nie mogłem dojechać, to ludzie sami zaczęli i się rozniosło, że rewolucję robię. Ale co j a im kładę do głowy, j akie to ważne, żeby świeccy rozdawali komunię, że Eucharystia nie jest własnością księży, że to nie z braku czasu i księży chcemy świeckich szafarzy... Nawet moi niektórzy koledzy traktują ich jak dopust Boży. „Takich to czasów żeśmy dożyli, że świeccy komunię muszą rozdawać". Nic z tego nie rozumieją. No, a powiedz, kim byśmy byli, gdyby nie to, że codziennie bierzemy w te swoje niegodne łapy Pana Boga i rozdajemy Go ludziom. Jak inaczej świeccy mają zrozumieć, że oni też mogą nieść Jezusa? „Profanacja", jeden mi powiedział, tak jakby Pan Bóg sam się wśród bydląt nie położył. Piotr pomimo rozmowy sprzątnął już ze swoich talerzy. Leszek jednak nie potrafił jeść, ani gdy mówił, ani gdy słuchał. — Dobra, już nic nie mówię, bo ci wszystko wystygnie. Pójdę zaparzyć kawę, a ty dokończ. -,„-., 161 Po chwili zapadli się w fotelach, które z pewnością miały p0 sto lat. — Sądzisz, że już tak do końca życia tu będziesz? — spytał Leszek. Piotr wpatrywał się w muchę wykonującą nerwowe biegi wokół cukiernicy. — Nie wiem. Przestałem już planować swoje życie, bo to jest zabójcze. Niełatwo wyjechać z naszego Sybiru. Jeden miał niedawno propozycję, żeby wrócić do miasta, ale odmówił. Stwierdził, że już nie ma sił, nie ma do czego wracać. Coś jak misjonarz. Hmm—westchnął Cybula.—Myślę, że to taki stan między zgorzknieniem a miłością. Niby nie masz porozumienia z tymi ludźmi, a czujesz, że cię jakoś kochają. W zeszłym roku zastępował mnie przez miesiąc kolega. Po powrocie doszło do moich uszu, że niby był fajny, ale to nie to, co proboszcz. To jest ich wyznanie miłości. Wacka dziwnie od razu przyjęli, ale on jest wyjątkowy. Ma coś w tych niebieskich ślepiach, że ludzie mu tak od razu ufają. — A ten proboszcz, co zmarł w Palesiu. Przyjaźniłeś się z nim? — spytał Leszek. — Nie za bardzo. To był samotnik. Po śmierci więcej o nim mówią niż za życia. Zmarł w trakcie kazania. Podobno był bardzo przejęty. Mówił, że św. Piotr jako pierwszy papież nie kazał swoim podwładnym „wyczyścić teczek" i dlatego mamy do dziś w Biblii opis jego zaparcia się przed sprzątaczką świątynną. „Człowiek jest istotą grzeszną i rzeczą ludzkąjest upadać. A ja jestem pierwszym grzesznikiem między wami". Mówił chaotycznie i parafianie nie za bardzo rozumieli, co chciał powiedzieć, a on chciał się przed nimi wyspowiadać, coś w nim pękło. Potem nie mógł już wydobyć z siebie słowa. Zdołał jeszcze tylko powiedzieć: „Grzechy Dawida pozostały w Biblii i czytamy o nich: oto słowo Boże". Wykrzywił się, schwycił za serce i upadł. Śmierć przy ołtarzu. Ludzie wiedzieli, że proboszcz słabuje. Bywało, że tydzień, dwa się nie pokazywał. Zbierali się wtedy i modlili się o jego zdrowie. Po pogrzebie pojawiły się jakieś głosy, że to nie z powodu słabego serca nie wychodził z plebanii. Pięknie powiedział na pogrzebie biskup: „W obliczu jego śmierci lepiej rozumiemy jego życie". 162 po chrzcinach Marysi u Mackiewiczów pozostało co nieco, wkc sprosili paru gości, żeby nadrobić imieniny Katarzyny, któ-re \v tym roku oficjalnie odwołali. Przyszła Sabina, koleżanka z liceum, która miała zakład fryzjerski; Heniu z żoną Jadwigą, właściciele hurtowni napojów, oraz Wiesiek taksówkarz. Zaprosili też Edka, szafarza w parafii Braci Męczenników. Edek był stolarzem i specjalizował się w wykończeniówce mieszkań. Oprócz tego oprawiał obrazki. Przyniósł właśnie Mackiewiczom w pięknej ramie ich zdjęcie ze spotkania z Papieżem. Pamiątka zeszłorocznej pielgrzymki do Rzymu. Przedmiot dumy. Mama Marka ze łzami w oczach patrzyła na to zdjęcie. „Synku, ty święty musisz być, że tak blisko Papieża się dostałeś". „Ech, mamo, do tego nie trzeba być świętym. Przecież Ali Agca też ma zdjęcia z Papieżem". Śmiał się jak z dobrego dowcipu, ale sam był wzruszony, gdy patrzył na siebie obok Jana Pawła. Razem z Kasią. Papież położył rękę na jej głowie. Mająprzy sobie drewnianą figurkę Świętej Rodziny, którą im przywiózł z Ziemi Świętej znajomy franciszkanin. To tej figurce, twierdził Mackiewicz, zawdzięczali Marysię. Przecież wtedy nie wiedzieli jeszcze o jej istnieniu. Sabina z Heniami i Wiesiem znali się z poprzednich imprez. Edek wymagał w tym gronie prezentacji. — To jest Edziu, nasz szafarz nadzwyczajny — powiedział Mackiewicz z entuzjazmem w głosie. Wieśka ta wiadomość wyraźnie sprowokowała. — Jak mówisz? Kaflarz? — Szafarz — wyjaśnił Edziu ze spokojem, ignorując prowokację. — Edziu rozdaje komunię — próbował naiwnie tłumaczyć Marek, który nagle stracił swój taksówkarski instynkt i nie wiedział, do czego zmierza kolega. — Te chipsy, tak? — nie ustępował Wiesiek. — To już się księżulkom nawet tego nie chce robić? Marek, chcąc przerwać żenujące dowcipy kolegi, zachęcał do zajęcia miejsc. 163 — To co, kto pije? Kupił na dzisiejszą okazję, co prawda, jedynie butelką Sophii ale wiedząc, co przynieśli goście, szarżował z ofertą. Usiedli' Alkohol powinien oczyścić atmosferę. Wiesiek jednak nie ustępował. Nagle zobaczył przestrzeń dla swoich antykościelnych fobii. Obecność Edka podziałała na niego jak majowe pyłki na alergika. Dążył do konfrontacji, wytaczając działa największego kalibru. „Boga nie ma, bo inaczej nie byłoby zła i chorób na świecie" — powiedział na wstępie. Następnie oświadczył, że Pismo święte to najbardziej krwawa księga, jaką napisano w dziejach ludzkości. Kiedyś próbował je czytać, ale nie lubi czerniny. Później wymienił cały katalog księżowskich przestępstw. „Wszyscy księża to pedały i cwaniaki, którzy na swoje próżniactwo zbierają od naiwnych pieniądze. Ludzie umierają z głodu, a oni się topią w bogactwach". Zadawał pytania i sam sobie na nie odpowiadał. „Po cholerę te monstrancje ze złota? Sprzedać i biednym rozdać. Ile szpitali by można za nie wybudować. Monstrancje powinny być drewniane, tak jak było na początku w Kościele". Nagle stał się reformatorem doskonale orientującym się w początkach chrześcijaństwa. „Nie rozumiem, po co te zakonnice się tyle modlą. Jak chcą pomagać biednym, to niech pomagają, ale po co te paciorki od rana do wieczora? Niech idą do biedaków, tak jak Matka Teresa". — Wiesiek, co ty za głupoty opowiadasz? — wszedł mu w końcu w słowo Marek. — To Matka Teresa się nie modliła? Przecież zawsze powtarzała, że gdyby nie modlitwa, to by nie miała sił pomagać biedakom. — Ja tam ludzi kocham i pomagam im bez modlenia — odparł nieprzekonany Wiesiek. Tym razem nie wytrzymała Kasia: — I ty, Wiesiek, mówisz, że jesteś dobry? To po co ludzi obrażasz? Heniu widząc, co się święci, wtrącił się do dyskusji. — Słuchajcie, my tu chyba nie przyszli na radę parafialną? Nalej po jednym, Marek, i zmieńmy temat. Marek, korzystając z sytuacji, poszedł po lód. Edek pod po- 164 orern udania się do toalety też wstał od stołu. Po chwili spotkali się w kuchni. _— Przepraszam cię, nie wiedziałem, że to taki kawał chama. Tak go jutro opieprzę... — kręcił głową Mackiewicz. _ Daj spokój, to biedny człowiek. Nie widzisz, że coś go otyzie? To jest dla mnie błogosławiony dzień — Edek uśmiechnął się od ucha do ucha. — Dotychczas wszyscy się zachwycali moim wyborem. Teściowa to myśli, że ma w domu półksiędza. Trzeba, żeby ktoś mnie sprowadził na ziemię. Do kuchni wszedł Wiesiek. — Co tam szepczecie? Jak tu się tego gnojka pozbyć, nie? — Ależ skąd, panie Wiesiu, my tu pana kochamy — rzekł Edziu, chwytając go serdecznie za ramiona. Wiesiek nie wiedział, jaką zrobić minę, ale po sekundzie rozpromieniał. — Jaki „panie"? Wiesiu jestem. Dalej, idziemy się napić bru- dzia. Taksówkarz ujął szafarza pod łokieć i wyprowadził do pokoju. Mackiewicz wzniósł oczy do nieba, odetchnął głęboko, jakby spuszczał powietrze z dętki. „A lew z jagnięciem będą się pasły na jednym pastwisku". Gołąbek pojechał do swego brata Stanisława na zaległe imieniny. Groser został sam w parafii i miał być czujny na dzwonki do biura parafialnego. Cały dzień dla siebie, to znaczy na skończenie opowiadania, które już dwa tygodnie temu powinien wysłać do „Live". Godzina mijała za godziną. Szło mu jak krew z nosa. Wszystko bez sensu. Temat, na który ochoczo zgodził się pisać, niespodziewanie zaczął go przerastać. Problem winy i kary — jeszcze do niedawna tak dla niego czytelny — zaczął się rozmywać. Pisał opowiadanie z kluczem. Wtajemniczeni bez trudu powinni się domyśleć, o kogo chodzi. Był to temat kontrolny na każdych imieninach. Od dawna nie lubił dokumentu. Kiedy pisał czystą literaturę, zawsze mógł wszystko zrzucić na karb 165 swej wyobraźni. Nie chciał nikogo oskarżać. Część tekstu dał do przeczytania Gołąbkowi jeszcze przed jego wyjazdem. — Czyta się nieźle, ale przydałoby się więcej pozytywów Taak. Ludzie pragną nadziei — usłyszał przy śniadaniu. — Pozytywy będą, ale później. Najpierw muszę wprowadzić do piwnicy, żeby zapalić światło. Inaczej nikt nie zauważy że ono się pali. — Uważaj, żebyś nie wpadł do katakumb — przekomarza} się Bronisław. — Żyjemy w świecie zastraszonego chrześcijaństwa. Więcej światła, jak mówił na łożu śmierci Goethe. Idź na łąki umajone, synku. Mamy maj. Jesteś księdzem katolickim. — Katolik potrafi się śmiać w piwnicy. Przy świeczce. To jest dla mnie humor chrześcijański. „Chociażbym chodził ciemną doliną..." — Wacku, zrobisz, jak uważasz, ja wyraziłem tylko swoje odczucia. Zgadzam się, że bycie pisarzem katolickim to coś więcej niż umiejętność pisania i wiara w Matkę Boską, ale nie szarżuj. Nie piszesz dla krytyków literackich. I pamiętaj, żebyś komuś nie zaszkodził. Taak. Znasz to ludowe powiedzenie: „Słowo napisane — nieszczęście zasiane". Wacław podziękował za opinię i rady, które niestety wywołały jego dzisiejszy paraliż. Siedział przed komputerem i już sam nie wiedział, czy iść do piwnicy, czy na łąki. Na ekranie pokazywały się jego myśli, toporne jak kloce drewna. Około czternastej wydrukował tekst. Włączył muzykę i zaczął czytać. Po paru minutach skończył, przedarł wydruk na pół i wrzucił do kosza. Zadzwonił telefon. Przeczuł bezbłędnie, że zaraz przez słuchawkę wleje mu się głos naczelnego „Live". — Jedno słowo. Masz? — Nie. — Nie żartuj, jeszcze nigdy nie nawaliłeś. Czy już na nikogo, kurna, nie można liczyć? Czytelnicy czekają na twój głos. Zapowiedzieliśmy cię. Wiesz, że tą sprawą żyje cały kraj. — Mój głos leży w koszu na śmieci. — Co?! — Podarłem maszynopis i wrzuciłem do kosza. 166 — Kichać na maszynopis, chyba nie zmazałeś tekstu w komputerze? —— Ważniejsze, że nacisnąłem delete w głowie. Przepraszam cię, Tadziu, że nawaliłem, nie mogę wbrew sobie. Co zdanie, mam wątpliwość. — Czyś ty zwariował? Przecież nie piszesz konstytucji, tylko tekst, o którym za tydzień nie będzie pamiętał pies z kulawą nogą. Wysłuchał jeszcze paru zdań, z początku kokietujących i zachęcających, potem coraz bardziej obraźliwych, i odłożył słuchawkę. „Boże, chcę wraz z Tobą wschodzić nad dobrym i złym. Nie wiem, który jest który. Pomóż mi, by nie zatrzasnęły się we mnie drzwi przed żadnym człowiekiem". Taki kurs to miód. Z hotelu na lotnisko. Wczoraj wieczorem Mackiewicz wrócił z Kasią z Wilna, gdzie był na pielgrzymce z parafią Zbawiciela. Pozostały dwa wolne miejsca i ksiądz Franek dał znać o tym Groserowi. Pan Marek nie był nigdy w Wilnie, więc gdy dostał propozycję, nie wahał się ani chwili. Pieniędzy trochę pożyczyli, w takich sprawach nie można kalkulować. Wyprawa do Wilna to chrześcijański i patriotyczny obowiązek. I proszę, Ostrobramska wynagradza — miał dziś już dwa świetne kursy, a o osiemnastej ma podjechać pod Holliday po klientów na lotnisko, tacy z groszem się nie liczą. Było wpół do piątej. Przejeżdżał koło Auchana. Miał jeszcze trochę czasu. Akurat, żeby kupić parę drobiazgów do domu, a przede wszystkim pampersy dla „swoich" dzieciaczków. Sponsorzy dali pieniądze. Zaparkował i wziął wózek. Piętnaście minut biegania po markecie i wszystko załatwione. Załadował bagażnik. Spojrzał na zegarek. 17.20. „Aku, aku". W sam raz. Siadł za kierownicą, przekręcił kluczyk, rozrusznik pokręcił kilka razy, ale silnik dziewięcioletniego audi ani drgnął. Powtórzył. Zamknął oczy i wzniósł akt strzelisty. „No do cholery! Dwa tygodnie temu przegląd i gów- 167 no. Z tego Józia też taki fachowiec jak z koziej dupy trąba" Wyszedł, podniósł klapę. Sprawdził zaciski akumulatora, świece, wszystko w porządku. „Szlag by trafił!", machnął ręką, jakby mu uciekł sprzed nosa pociąg. „Taki kurs, co tu robić?..." — Co się, panie, stało? — wyrósł nagle przed nim siwy mężczyzna o dobrotliwej twarzy. — Nie wiem, coś z prądem. Cholera, za chwilę mam kurs — odburknął Marek. — Spokojnie, panie, ja jestem elektrykiem samochodowym. Trzydzieści dziewięć lat w zawodzie. Czekaj no pan, przyniosę tylko narzędzia. Akurat jadę z roboty. Mackiewicz spojrzał za swoim dobrodziejem. „Jeszcze człowiek nie zdążył zawału dostać, a już Pan Bóg karetkę przysyła". — Ile, panie, ten samochód ma lat? — dziadek, rozmawiając z Mackiewiczem, tropił za pomocą miernika przyczynę awarii. — Dziewięć... — No, panie, to co pan wymagasz? Starość. To są kochane wozy, ale moduł zapłonu, panie, po pięciu latach wysiada. I tak miał pan szczęście... — Już pan wie, co jest grane?... — W końcu czegoś po tylu latach się człowiek musiał dorobić. Jak nie pieniędzy, to przynajmniej doświadczenia. Moduł, panie, ma pan szczęście, że w moim volkswagenie dokładnie taki sam. Ja, panie, bez zapasowego bym się nie ruszył. Mój też już ma swoje lata... — Co jest, ojciec? — zbliżył się nagle do nich mężczyzna koło trzydziestki. — Widzisz chyba, że trzeba panu pomóc. Zaraz to skończymy. Trochę się spieszymy, bo my z Człopów, a żona ma dziś siedemdziesiąte trzecie urodziny — elektryk rzucił wyjaśniająco Mackiewiczowi. Sprawnymi ruchami wykręcił moduł z audi. — Przynieś no, Zbyszek, nasz moduł z bagażnika — otarł pot z czoła. Mackiewicz wzruszył się. — Panie, co to za zbieg okoliczności. Wczoraj wróciliśmy 168 7 \Vilna od Matki Ostrobramskiej, i proszę, czuwa nade mną — Marek wpadł w patetyczną nutę. — To po prostu opatrzność. __- A ja się też zastanawiałem, bo w horoskopie miałem, że muszę do końca tygodnia zrobić komuś dobry uczynek. Mackiewicz pokiwał głową z niedowierzaniem i nerwowo zerknął na zegarek. Zbyszek podał ojcu moduł. —— Spójrz pan, bo nie mam okularów, czy te same numery. Mackiewicz spojrzał. — Zgadza się. — No widzi pan? Weź no, Zbyszek, posłuchaj, czy pompa chodzi... — rzekł do syna, podając mu szmatę. — Panie, chyba sprzedam ten samochód, bo przecież nie mogę sobie pozwolić na takie numery — rzekł podekscytowany Marek. — W porządku — doszedł głos Zbyszka z tyłu samochodu. — To, panie, jestem pierwszym klientem, zostawię panu swoje namiary — rzucił elektryk-wybawiciel. Mackiewicz słuchał w uniesieniu. „No nie, jeszcze klient na gablotą się napatoczył". — Dobra, bo czas nagli. I teraz, panie, słuchaj. Tylko nie usiądź. Ten moduł w sklepie kosztuje normalnie 835 złotych. Ale mi kumpel go załatwił za trzysta. Zadzwonię do niego, jak ma jeszcze taki, to ten panu odstąpię. Nie czekając, wystukał numer na komórce. — Zyga? Słuchej no, jest sprawa. Tutaj musiałem panu pomóc na trasie. Będą potrzebował jeszcze jeden moduł zapłonu do audi... Dobra, jak nie ma, położysz na półkę ten zepsuty od pana, a potem oddasz, jak załatwisz. Jutro jadę do Koszalina, a bez tego bym się nie ruszył. Schował komórkę do kieszeni. — To, panie, umówma się, w niedzielę po giełdzie wlecę do pana. Niech mi pan da swoje namiary. A w razie czego, weź pan zapisz: Witold Ryłko, Kosynierów 347/8. Mackiewicz zanotował adres i telefon mechanika, dał mu swoją wizytówkę, po czym wysupłał z portfelu ostatnie trzysta złotych. — Wielkie dzięki. Do niedzieli. Muszę zdążyć na osiemnastą podHolliday. To nie mógł być zbieg okoliczności. 169 Wieczorem Marek zdał Kasi relację z cudownych wypadków które doprowadziły go do wydania ostatnich trzystu złotych. Ale to nic. Sam kurs na lotnisko przyniósł sześćdziesiąt złotych W niedzielę samochód się sprzeda. Ma już na oku trzyletniego opla. Gość mówił, że da za audi czternaście tysięcy, nie chce na nas zarabiać, bo widzi, że wóz utrzymany, a on akurat czegoś takiego szukał dla młodego małżeństwa. Kasia pokiwała głową, podzielając siłą rzeczy entuzjazm męża. W niedzielę Mackiewicz wyszykował samochód jak Cygan konia na targ i czekał. Czekał. O siedemnastej stracił cierpliwość i nadzieję na przyjazd kupca. Kiedy zadzwonił pod zapisany numer, usłyszał zdziwiony głos. — Ja od pana samochód kupować? — Czy pan Witold Ryłko? — Tak. — Przepraszam. — Mackiewicz odłożył z rezygnacją słuchawkę. Przez chwilę się nie odzywał, tylko usiadł na kanapie i kiwał głową. W końcu przemówił: — Kasiu, dałem się nabrać — w jednej chwili przejrzał na oczy. — Stary numer, nawet na Czterech pancernych go pokazywali. Zatkali mi rurę wydechową szmatą... Mackiewiczowa otworzyła usta, zatrzepotała powiekami i rozpłakała się. — To ty jesteś taki naiwny? W ogóle się na samochodzie nie znasz? — Kasiu, to byli mistrzowie iluzji. Ten dziadek wyglądał jak święty. Rozum mi odebrało, bo spieszyłem się na kurs i jeszcze Ostrobramska... Mówię ci, myślałem, że mi się niebo otwarło... Kasiu, nie płacz... Czyja mam na każdego człowieka jak na złodzieja patrzeć? — Ty wszędzie z tą opatrznością. Zamiast człowiekowi na łapy spojrzeć, to w każdym anioła widzisz... Mackiewicz zwiesił głowę. Po chwili pogłaskał żonę po włosach. 170 _ Kasiu nie martw się. Ostrobramska nad rym czuwa. Zo-u 7vsz że z tego jeszcze jakieś dobro wymknie. ba z oczu"Mackiewiczowej na te słowa trysnęły nowe strurme- nie łez. CZUŁE SŁÓWKA W acław siedział przed komputerem i odpowiadał na e-maile. W skrzynce odbiorczej wyskoczyły trzy tłuste koperty. Najpierw kliknął na Protest od księdza Marka Wrony. Cześć wszystkim! W Ameryce ma wejść na ekrany film, który mówi o tym, że Jezus i Jego uczniowie byli homoseksualistami (gay). Film nosi łaciński tytuł Corpus Christi — co oznacza CIAŁO CHRYSTUSA. To jest chore... Możemy coś przeciw temu zrobić. Wyślij niniejszy list wszystkim swoim przyjaciołom, prosząc ich, żeby podpisali go i w ten sposób przyczynili się do uniemożliwienia emisji filmu w Ameryce. W niektórych częściach Europy protestują już ludzie przeciw rozpowszechnianiu tego filmu. Jest nam potrzebnych wiele podpisów i Ty możesz także nam pomóc. Nie kasuj tego tekstu, bo przecież Jezus powiedział: „Kto się Mnie wyprze przed ludźmi, tego się i Ja wyprę przed Ojcem Moim". Okaż respekt dla naszego Jezusa Chrystusa, który za nas umarł. Proszę cię, podpisz się i wyślij ten list wszystkim, których znasz... Wacław wykonał prośbą, choć zawahał się, czy jest rzeczą sensowną protestować przeciwko absurdowi. Czy nie uwiarygodnia się go w ten sposób, nie mówiąc już o reklamie? Czy nie bardziej trzeba protestować przeciwko bezsensowi, który wlewa się codziennie, bez żadnych przeszkód, w postaci amerykańskiego kiczu ukazującego zbrodnie i zdrady małżeńskie jako normę i urodę życia? Przecież to bardziej przemiela umysły. Nawet babcie kościelne chłoną te mydlane opery. 173 Otworzył list od siostry Agnieszki ze Zgromadzenia Służebniczek Drzewa Oliwnego. Bardzo ją lubił, ona lubiła Wacka, ale zwykle nie tolerowała literackiej produkcji przyjaciela. Wacku, wybacz, nie byłam w stanie przeczytać do końca Twego ostatniego opowiadania. Nłam nadzieję, że kiedyś napiszesz coś zupełnie przeciwnego... Poddaję Ci księdza, który jest kryształowy i przyjaźni się z dziewczyną. Co ty na to? Wiesz, że kiedy św. Teresa i Jan od Krzyża rozmawiali razem, to unosili się w powietrze. Ich nieskazitel-ność nawet nie dotykała ziemi. Sądzisz, że takowych już nie ma? Ja myślę, że są... Proponuję Ci, żebyś zaczął więcej chodzić na spacer z Jezusem i aniołami — tak przesiąkniesz, że na pewno uda Ci się napisać coś kryształowego. Serdeczności... Groser pokręcił głową rozbawiony. Jakże lubił ten ton. Pod tekstem na ekranie pojawił się aniołek, który mrugał filuternie oczkiem. Zabrał się więc ochoczo do odpisywania. Droga Agnieszko, moja ukochana recenzentko. Jeśli już czytasz moje wypociny, czytaj uważniej. Na trzech przedstawionych księży jeden jest z problemami. Ty widzisz tylko jego. Niedobrze to świadczy o Twoich zainteresowaniach. Rozumiem, że chciałabyś, abym opisywał tylko kapłana w trakcie sprawowania sakramentów, ale kto zajmie się jego ludzką mizerią, która woła, byjąpokochać? W kryształowych księży wierzę. Sam ich widziałem... jak po lewitacji spadali na posadzkę i tłukli się w drobny mak. Nieraz też kryształ okazywał się kawałkiem lodu, który roztapiał się, gdy padło na niego słoneczko. Widzisz, mnie zawsze bardziej interesowali bohaterowie z ciała i krwi. Kiedy upadali, narobili sobie siniaków, ale dało się to wygoić. Agnieszko, czytaj Biblię, zobacz, jak tam człowiek dojrzewa. Wyobraź sobie, że przedwczoraj... Pisanie przerwał mu dzwonek do biura parafialnego. Groser niechętnie oderwał się od komputera. Poczłapał otworzyć drzwi, zapominając o swoim sprężystym kroku alpinisty. Ujrzał w nich elegancką panią w wieku około siedemdziesięciu lat. Srebrne włosy, krótko przycięte, zaczesane do tyłu. Popielaty prochowiec, amarantowa apaszka i cały zestaw szczegółów, których on, nie będąc kobietą ani małżonkiem, nie potrafił właściwie ocenić. — Szczęść Boże. 174 .— Szczęść Boże — odpowiedział lekko zawiedziony, że w drzwiach nie stoi siostra Agnieszka. — Cieszę się, że mogę osobiście księdza poznać. Widocznie wydobył z siebie zbyt mizerną dawkę uśmiechu, bo usłyszał: — Ale minę ma ksiądz nietęgą. Trochę go to speszyło. Rzadko stykał się z osobami, które przy pierwszym widzeniu były tak aktywne. — Wyrwała mnie pani z kontemplacji... — próbował sklecić jakieś wytłumaczenie. — Owocem kontemplacji jest radość... Zrozumiał, że ma do czynienia z osobą, przy której trzeba ważyć słowa. — Przyznaję rację. Już doprowadzam się do stanu użyteczności publicznej. — Czy ksiądz wie, że uwielbiam księdza książki? — rzekła kobieta, siadając w biurze. Rozejrzała się po pokoju i dostrzegła miejsce, gdzie musiał wisieć jakiś obrazek, bo pozostała po nim ciemna obwódka. Pewnie zdjęcie biskupa, gdyż nie mogła go nigdzie dojrzeć. — Jak się dowiedziałam, że przychodzi ksiądz do naszej parafii, myślałam, że oszaleję. — Ja też — odparł rozbawiony tym Groser. — Ale czym mogę służyć? — Chciałam zamówić mszę za męża, Mariana Gorgonia. Moje imię Janina. — Mąż dawno odszedł? — spytał Wacław, chcąc okazać zainteresowanie. Nie miał wielkiego doświadczenia z biurem parafialnym, w poprzedniej parafii wszystkie sprawy z nim związane załatwiał proboszcz. U Męczenników też w zasadzie biuro obsługiwał Bronisław. Sprawy urzędowe Wacława przerażały. Łatwiej było mu napisać książkę, niż wypełnić najprostszy formularz na poczcie czy rubrykę w księgach parafialnych. — Mąż żyje... — Ach... czyli o zdrowie męża. — Niby tak, ale to chyba byłby cud. A ja nie przepadam za cudami. Cuda są dla niewierzących. :,»> 175 — Doceniam, ale nie ograniczajmy Pana Boga... — odparł Wacław, patrząc na kobietę z zainteresowaniem. — Widzi ksiądz, mój mąż od trzech lat właściwie stracił pamięć. Miażdżyca. Pewnego dnia zaczął się do mnie odzywać jak do obcej osoby. Wszedł do pokoju i mówi: „Przepraszam, czy pani na kogoś czeka?". „Marian — mówię—co się wygłupiasz?" Szybko przekonałam się, że to nie żart. Prawie rok powtarzałam mu, że jestem jego żoną. Uśmiechał się i tłumaczył mi, że jego żona już od pięciu lat nie żyje. Poddałam się. Pogodziłam się, że jestem dla niego obcą osobą, którą, dzięki Bogu, darzy jakąś sympatią. Zdarzają się też dni, kiedy jak gdyby nigdy nic zwraca się do mnie po imieniu. Miażdżyca ma to do siebie, że stany świadomości przeplatają się z zanikami pamięci. Nieraz wejdę do pokoju, a on pyta: „Nie wie pani, gdzie jest moja żona?" „Poszła do sklepu" — mówię i wychodzę do kuchni. Po chwili wracam, a on do mnie: „Wiesz, jakaś obca osoba się pałętała po domu. Dobrze, że już wróciłaś". Pani Janina delikatnie otarła palcem łzę, choć cały czas się uśmiechała. — Ale byliśmy zawsze cudownym małżeństwem. Dawno, dawno temu, jak wprowadzili elektroniczne zegary, stałam na dworcu i, patrząc na taki zegar, nagle zobaczyłam, jak szybko upływa czas. Na normalnym zegarze tego nie dostrzegałam. A tam nawet ułamki sekund wyskakiwały i przemijały. Przeraziłam się. Jedna chwila na dworcu dała mi więcej niż wszystkie rekolekcje. Od tego czasu nigdy tak naprawdę nie pokłóciłam się z mężem. Wszystko dzięki elektronicznemu zegarowi. Przerwała. Odchrząknęła. — Może ksiądz nie ma czasu? Wiem, że to niezbyt kulturalne przychodzić do... nieznajomej osoby i... — Proszę mówić... — Wie ksiądz, miałam jedną słabość. Lubiłam od święta zapalić sobie papierosa, ale mój mąż nigdy nie tolerował palącej kobiety. Kobieta i papieros. To była dla niego sprzeczność. Nigdy więc przy nim nie zapaliłam. I, proszę sobie wyobrazić, przed miesiącem zapytałam męża, czyjego żona paliła papierosy. Uśmiechnął się i po- 176 wiedział, że nigdy. Jeśli jednak mam ochotę, to proszę bardzo, mogę zapalić, jemu to nie przeszkadza. Zapaliłam, a potem nie wiedzia-łaffl) czy to było moje wyzwolenie, czy zdrada. Nie wiem, co to jest. Gdzie tu jest prawda? Czuję się jakoś dziwnie, wiem, że to nie jest grzech, ale musiałam się z tego wyspowiadać, bo w końcu go oszukałam, choć sama nie wiem, kiedy bardziej. Na twarzy pani Janiny pojawiło się lekkie zawstydzenie. — Czy to nie śmieszne? Człowiek stoi nad grobem, a nadal przeżywa problemy licealistki. Kim my jesteśmy dla siebie? — Wspólnotą w drodze do Boga... — Tak, wspólnotą, w której jedno nie pamięta drugiego. Można zapomnieć, gdzie się położyło okulary, klucze, ale zapomnieć miłość... Czy to wszystko jest tylko reakcją chemiczną? — Nie, proszę pani, „z miłości jesteśmy i w miłość się obrócimy". Miłość jest zapisana w Księdze Życia. Pani to wie lepiej ode mnie. — Dlaczego tak ksiądz sądzi? — Widzę to w pani oczach. Spuściła wzrok i po chwili znowu spojrzała na Grosera, nie mogąc ukryć radości. — No tak, stara baba wyrwała księdzu godzinę z życiorysu. Przyrzekam... — Proszę mnie tu nie kokietować. Ja żyję dla takich chwil. Ale, jeśli można, wykorzystam panią. Chciałbym, żeby mi coś pani przeczytała, nim się ukaże... Bardzo mi zależy na pani opinii. — Na mojej? Ksiądz ma poczucie humoru. — Staram się. Komik to największy dobroczyńca ludzkości. Pół godziny przed majowym Wacław wszedł do konfesjonału. Przyznawszy się do jedzenia kiełbasy w piątek, obmawiania bliźnich i nieodmawiania pacierza, mężczyzna zamilkł. Po chwili wyrzucił z siebie: — Zdradziłem żonę... więcej grzechów nie pamiętam. 177 Dwa słowa, które były niczym dorodna gęś wybiegająca przed swoje maleństwa. — Czy to pierwszy raz? — Nie... - •,-••:.. ' — Czy żałujesz tego? — Tak... chociaż... nie wiem... — Nie wiesz, czy żałujesz? •* — Sam nie wiem, co myślę..-. — Czy żona o tym wie? — Nie wie... > ' — Czy ty j ą kochasz? '- — Tak. — To dlaczego to zrobiłeś? j — Bo żona mnie zdradziła pierwsza — zdania padały niczym litania. — Skąd wiesz? ' Mężczyzna odchrząknął. — Zdradziła mnie sama z sobą. •: — Co masz na myśli? — Ona nie chce ze mną współżyć. Kochała się ze mną coraz rzadziej. Dawała mi do zrozumienia, że jestem dla niej zwykłym samcem. Przerwał. — Rozmawialiście na ten temat? — spytał Wacław. — Dowiedziałem się od koleżanki, której się żaliła, że czasami dla świętego spokoju musi iść ze mną do łóżka, choć ją to brzydzi. Zamilkł, słychać było, jak ciężko oddycha. — To mnie poniża. Potem dochodziło do kłótni. Kiedy od niej nic nie chcę, jest w porządku. Postanowiłem, że tak jest lepiej. — Czy macie dzieci? — Dzieci już wyszły z domu... 5 — Ile lat jesteście po ślubie? ">: — Dwadzieścia osiem. •* — Słuchaj, czy próbowałeś odświeżyć swoje uczucia? To jest Ba pewno objaw kryzysu między wami na innym poziomie. — Próbowałem, kończyło się tak samo. Za każdym razem, 178 gdy w końcu zbliżałem się do niej, stwierdzała, że tylko udaję, a ciągi6 mi chodzi o to samo... Cokolwiek bym zrobił... ona po prostu tego nie chce... — Może gdybyś przestał o tym myśleć, zrezygnował na pewien czas... — Proszę księdza, ja mam taką, a nie inną naturę. Ja nie ślubowałem celibatu... Ostatnie słowa mężczyzna wypowiedział, prawie krzycząc. Siedząca w ławce kobieta spojrzała w stronę konfesjonału. Spotkała się oczyma z Wacławem, który zerknął odruchowo na zegarek. Pozostało niecałe pięć minut do nabożeństwa. — Mów trochę ciszej. Przypomnij sobie, co przysięgałeś na ślubie. — Że jej nie opuszczę... ale to ona mnie opuściła... a zresztą, ja nie chcę jej zostawić. — I uważasz, że tak jest uczciwie? Że jesteś wierny swojej żonie? — Nie do końca, ale co mi ksiądz radzi? — Gdybyśmy rozmawiali przy piwie, może bym cię zrozumiał, ale jesteśmy w konfesjonale. Na płaszczyźnie naturalnej pewnie jesteś w porządku, ale skoro przyszedłeś do spowiedzi, to rozumiem, że chcesz rozmawiać z Chrystusem. — Pan Bóg buduje na naturze. — Ale nie na grzechu. Myślę, że On jest jedyną osobą, która może ci pomóc. On jest jedyną drogą. Czy chcesz spróbować? Milczenie. — Słuchaj, zdecyduj, czy mam ci dać rozgrzeszenie — odezwał się Wacław. — Jak to, ja? To ksiądz chyba daje... — Spowiedź to spotkanie z Chrystusem. On widzi twoje wnętrze, twoje życie. Ja nie jestem magiem. Tylko Jego znakiem. Muszę wiedzieć, czy postanawiasz poprawę. Chcesz spróbować? Zapadło milczenie. Kilkadziesiąt sekund, które trwało jak długa godzina. — Tak... - ••..: 'K^i,-.-^.^ •*•