michał olszewski do amsterdamu wydawnictwo znak kraków 2003 -** Opracowanie graficzne Witold Siemaszkiewicz <;, , ,,_ Ą, Adiustacja i ;? < Beata Trebel Opieka redakcyjna Magdalena Sanetra Korekta Barbara Gąsiorowska Łamanie Irena Jagocha Copyright © by Michał CHszewski, ISBN 83-240-0355-K » , Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internatowej: www.znak.com.pl Ł ; Sprawa rodzinna A potem policja, dziennikarze, spotkanie z prokuratorem, nawet telewizja przyjechała. Nagle zrobiłem się sławny. Ze zwykłego mieszkańca równin urosłem do rangi postaci medialnej. Pisali o bezprzykładnym akcie okrucieństwa, o całkowitym zdegenerowaniu moralnym i szastaniu świętymi dla naszej kultury wartościami. „Relatywizm, rozchwianie i degrengolada!" - grzmiał jakiś brodaty autorytet na ekranie. Niektórzy niedwuznacznie sugerowali skłonność do nekrofilii. Idioci, idioci. Nic nie zrozumieli. Ja sam wszystko pojąłem zaraz po fakcie, nad grobem, kiedy gapiłem się na krzyż, a oni mieli przecież więcej czasu na refleksję. Tylko mama od razu zorientowała się, w czym rzecz. Przyszła do mnie z ojcem na dołek, pozdrowiła od ciotki Grażyny, powiedziała, że nie mają pretensji i że w pewnym sensie miałem rację, tylko po co ten pośpiech. Możliwe, bardzo możliwe. Ale przecież nie było czasu. Musiałem działać. Honor rodziny to ważna sprawa. Za cenę honoru można spędzić choćby i dwa tygodnie na obserwacji w psychiatryku. Tamtej nocy chciałem się zapomnieć bez reszty. Całowałem nagie ciało Anity, chwytałem delikatnie w zęby jej na- pręzone, otoczone gruzelkowatymi wypukłościami sutki, wracałem w górę, ku szyi i miękkim, jasnym włosom. Szyja pachniała mocno, kilkoma światami jednocześnie - skórą, ciepłem, słodkawym kobiecym potem, a dezodorant o jaśminowym odcieniu scalał wszystko w jedną gęstą, niemal namacalną całość. Potem w bok, po skórze przedramienia, obok ciemnego wgłębienia pachy, przez szorstką skórę łokcia do dłoni, stawów, palców, żył. Potem w dół po brzuchu, do sekretnego znamienia obok pępka, małej wystającej kropki, która wyglądała jak kropla żywicy albo wysepka na oceanie skóry, i jeszcze niżej, przez cienką skórę pachwiny, pod którą pulsowały pęczki bladoniebieskich żył, całowałem uda, kolana, łydki. A potem w górę, wyżej... - Misiu, chyba o czymś zapomniałeś - przywołała mnie do porządku, unosząc głowę z poduszki. Oboje byliśmy pijani, ale Anita nawet na urwańcu nie daje się ponieść pożądaniu. Zawsze dba o szczegóły. Więc z zapomnienia znów nic nie wyszło. - A co tym razem? - wymamrotałem zdziwiony i oderwałem zęby od jej stawu kolanowego. Na skórze został owalny, cętkowany znak. - Nie ma więcej wina, koniec - wywróciłem flaszkę stojącą przy brzegu łóżka. Brzęknęła na pożegnanie. - Miałeś wyłączyć telefon, żeby znowu nikt nam nie zrobił porannej pobudki. To nie moja wina, że twoi koledzy z pracy dzwonią o nieludzkich porach. - No tak, zapomniałem - wyskoczyłem z łóżka. Takie momenty zawsze działają na mnie jak kubeł lodowatej wody, lepiej od bromu w zupie i zbyt obcisłych spodni. Wypadało jednak zachować twarz. Podbiegłem do wiszącej na krześle marynarki i namacałem w kieszeni owalny kształt. Aparat pipnął smutno i zgasi. „Też zaraz zgasnę" - pomyślałem, natężając mięśnie i wyobraźnię. - Jeszcze mój - zaszczebiotała Anitka. - Leży na stoliku. Jak asekuracja, to asekuracja. Zmiąłem w ustach przekleństwa. Czułem się jak pajac, goły i na posyłki. Wyłączyłem aparat mojej kolejnej ostatniej wybranki i ciężko zwaliłem się na łóżko. - Coś jeszcze? Zadzwonić po pizzę, zrobić pamiątkowe zdjęcie, zawołać sąsiadów? - zapytałem ze źle skrywaną irytacją. - Misiu, nie denerwuj się, wiesz przecież, że czasem potrzebuję odrobiny komfortu. Wszystko gra, wszystko, wszystko gra - objęła mnie z całej siły. To był miły wieczór. Po wielkich trudach i bojach zdołałem uzyskać tytuł magistra ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego. Promotor na pewno odetchnął z ulgą, bo byłem najbardziej opornym studentem, a moja analiza rynków wschodzących pozostawiała wiele do życzenia. Nie było innej możliwości: praca, Anita, podróże służbowe po kraju, integracyjne wyjazdy w Beskidy. Audyt to poważne zajęcie i zżera dni jak szalony. Gdzie tu znaleźć czas na magisterkę? Z tych nerwów na obronę poszedłem bez zwyczajowych kwiatów, promotor wyszedł za mną, powiedział: „Niech ja już pana więcej nie widzę, niech pan robi zamieszanie gdzie indziej, ale nie tu". Jakie zamieszanie? Grunt, że się udało. Trzeba było to oblać. Zaprosiłem wszystkich, na których mi zależało. Oprócz Kulki, która wyjechała do Poznania robić interesy tekstylne z producentami barchanów, stringów i bokserek, przyszli wszyscy. Wszyscy z Krótkiego Miasta i okolic, tak się złożyło. Jakoś ciągle trzymamy się razem, jak, z przeproszeniem, emigranci na obcym lądzie. Julia, doktorantka zarządzania i pracownica Ministerstwa Finansów, Kaziu, jej mąż, zanurzony po uszy w e-biz-nesach, Daria i Rogal, Marecki z nieodłącznym notatnikiem, ^* w którym zapisywał co ciekawsze powiedzonka, przydatne do reklam i haseł, Damian, nadzorca merchandiserów w sieci hi-permarketów. Najlepsi przyjaciele. Stolica niby nas wessała, ale nie do końca. Nawet magisterkę oblewaliśmy u mnie w akademiku, a nie w knajpie. Warszawskie knajpy są nieludzkie, wyglądają jak targowisko próżności, jedni obcinają drugich, towary wypinają dupy, karki szukają partnerów do sparingu, barmani dolewają wody do piwa. Więc w porównaniu z tym mój kameralny pokoik na Grochowie oferuje same pozytywy. Brakowało Jasia, ale Jasiu dobrowolnie skazał się na zsyłkę, po tej idiotycznej wpadce wrócił w domowe pielesze i zajął się ogrodnictwem, z dużym powodzeniem zresztą. Trochę żal, ale to jego wybór. W każdym razie klientelę załatwiłem mu prima sort. Bez węża w kieszeni i z fantazją. Pewnie nie czułby się zbyt dobrze na imprezie. Za dużo świetlanej przyszłości. Wszyscy na początku kariery i w mało humanistycznych, ale rokujących duże nadzieje, perspektywicznych zawodach. Mało przydatne hobby już dawno zapomniane, wiersze, fotografia, historia średniowiecza, punk-rock i wycieczki do Puszczy Boreckiej. To właściwie dziwne, że z dnia na dzień machnęliśmy wszystko w kąt i rzuciliśmy się na najbardziej oblegane kierunki. Marketing, zarządzanie, administracja, filologia germańska - pasje sprzedane za obietnice dobrych zarobków i szybką niezależność. Niby pogodziłem się z tym wyborem, pragmatyczne myślenie ma w końcu kolosalną przyszłość, ale gorycz czasem dolega. To był miły wieczór i nie popsuł go nawet Rogal, mój przyjaciel jeszcze z podstawówki, niezwykle utalentowany doradca ubezpieczeniowy holenderskiego potentata. Jeszcze na studiach wyłowili go łowcy głów i nie wypuścili ze swoich czułych rąk. Ma mnóstwo ciekawych i nieoficjalnych wiadomości od mło- dych wilków, sypie anegdotkami z życia pracowników agencji reklamowych i godzinami opowiada o przekrętach w państwowych firmach. Figlarz, jednym słowem. I co najważniejsze, potrafi grać na giełdzie, co przysparza naszej grupce dużo radości i wymiernej satysfakcji. Każdy dziennikarz rozłożyłby się przed nim plackiem, a Rogal prychnąłby pogardliwie i odwrócił się na pięcie. Rogal ma tylko jedna wadę, jest ona za to fundamentalna: zawsze rozkleja się po wódce i wraca do przeszłości, dając się ponieść niezdrowym emocjom. Tym razem było podobnie. Po kolejnym kieliszku, kiedy rozbujał się już na dobre, spojrzał na mnie spod oka. - Taaak - cmoknął przeciągle. - Szkoda tego wszystkiego. - Czego szkoda? - udawałem, że nie rozumiem. -Nas szkoda. A ciebie najbardziej. - Ja tam siebie nie żałuję - uśmiechnąłem się z dumą. -Zdrowy jestem, babę mam jak trzeba - klepnąłem poufale Anitę w opięte ciasnym dżinsem udo - krzywa dochodów rośnie planowo, czego jeszcze oczekiwać? Byle mnie nie zwolnili. - No właśnie - odchrząknął i potoczył wzrokiem po stoliku, szukając flaszki. - Zawsze obstawiałem, że ty jeden się nie sprzedasz. - Rogal, ja nie jestem towar z pigalaka, żeby się sprzedawać - odparłem, nieco poirytowany. - Tak, bracie, sprzedałeś się - kontynuował, niezrażony. -Na wsi chciałeś mieszkać, dzieci rolników edukować, żeby zobaczyli coś więcej oprócz sklepu z winem. I co, zapomniałeś? Tyle razy przerabialiśmy ten temat, a on znowu zaczął. Pewnie, że nie zapomniałem, ale wcale nie byłem z tego powodu zadowolony. Mam swój target, dążę do niego konsekwentnie, a wspomnienia i niespełnione marzenia z liceum są jak kula u nogi, krępują ruchy. -Albo przezwyciężysz swój sentymentalizm, albo zawsze po trzech setkach wódki będziesz gadał o szczęśliwym dzieciństwie i niedobrej wiedźmie Warszawie. Ja chcę mieć to z głowy, rozumiesz? - próbowałem zakończyć dyskusję. Wszyscy zamilkli i wpatrywali się w nas jak na meczu tenisa. Tylko głowy im chodziły. - Chłopie, kto ci tak mózg wyprał na tych studiach? Jesteś zwykłym białym kołnierzykiem, a mogłeś być kimś - Rogal pokręcił głową z niedowierzaniem. Zapieniłem się trochę, ale nie dałem po sobie nic poznać. W końcu spotkaliśmy się, żeby było miło, a nie żeby zgrzytało jak piach w zębach. Ale musiałem coś powiedzieć. - Może Judymem, co? Ekonomem zamiast ekonomistą? Albo tą, jak jej tam, Bozowską? Doktorem Piotrem? Czemu ty nie poszedłeś zapierdalać od świtu do nocy za sześćset brutto? - Dobra fraza - wtrącił rzeczowo Marecki i sięgnął po notatnik. - Ma taki rytm, jak trzeba. Biorę. - Ja? - Rogal był wyraźnie zdziwiony. Udawał, że nie dostrzega żony, która coraz mocniej szarpała go za rękaw. - Ja? Za słaby jestem. Zawsze byłeś silniejszy. -1 dlatego nie mam takich problemów jak ty - krzyknąłem triumfująco. - Zresztą za kilka lat zobaczysz, że kompromis jest możliwy. Chcemy z Anitą postawić domek nad Śniardwami. Węgorze, pegieerowcy i żeniona wódka. Będziesz pierwszym zaproszonym. Zdrowie wioski, z nami czy bez nas. Chyba nie przekonały go moje argumenty. Mnie samego zresztą też nie. Przecież nie jestem idiotą. Rozstaliśmy się wcześnie, jeszcze przed północą, bo całe towarzystwo oprócz mnie miało w sobotę ważne zajęcia. Ani- 10 ta chciała wracać do siebie, nie lubi mojego akademika, chociaż zawsze jej powtarzam, że obcuje z historią studenckości polskiej. Nie lubi pryszniców i łazienek, mówi, że czuje się jak trup wśród tych jarzeniówek. Więc pojechaliśmy z dwiema butlami wina do jej mieszkania - przytulnej dziupli w monumentalnym wieżowcu u zbiegu Wałbrzyskiej i Puławskiej -przy okazji odwożąc Darię i Rogala. Najbardziej lubię Warszawę, jak siedzę w nocnej taksówce. Auto sunie szerokimi ulicami, z szumem przecina kałuże, światła odbijają się w wodzie, noc listopadowa, alkohol przyjemnie wibruje w ciele, neony, latarnie, osłabłe tętno aglomeracji nie doskwiera i można popatrzyć na kornerów pod sklepami nocnymi jak na niegroźne okazy uwięzione za szybą. Czuję się wtedy jak król, wóz za chwilę zawinie w bezpieczne miejsce, zapłacę, bez przeszkód pokonam niewielki odcinek pomiędzy samochodem i klatką schodową, rejestrując ten ledwo uchwytny szum, nocny oddech stolicy, nigdy nie milknące tło. Nie muszę korzystać z sześćsetek, tkwić na bezludnych przystankach, bezbronny w nieludzkim białym świetle chwilowo wolnych przestrzeni reklamowych, nie muszę oceniać ryzyka w autobusie, wybierać siedzenia możliwie blisko kierowcy. Taksówki są dla królów. W taksówce czuję się jak gość z Jarmusha, w nowoczesny sposób samotny i bezdomny. Przepływam przez kolorowe światła, puste skrzyżowania, wyciszone wiadukty. Chce się wtedy wrzeszczeć „Chwilo, trwaj", ale unikam takich wyskoków, bo warszawscy taksówkarze są nerwowi i nie zawsze czują respekt dla literatury niemieckiej. Gdyby impreza skończyła się nieco później, gdybym nie wyłączył tej pierdolonej komórki, może wszystko potoczyłoby si? inaczej, może nie byłoby całej tej jazdy, aresztu i skandalu. Gdybyśmy zostali u mnie, mama zadzwoniłaby na telefon sta- 11 cjonarny i byłoby po sprawie. Za dużo gdybam. Zdarzyło się najlepiej, jak tylko mogło. Pamiętam wszystko, jakby działo się to wczoraj, a nie przed tygodniem. Po przebudzeniu przeciągnąłem się jak kot i spojrzałem na budzik warujący przy łóżku. Wskazywał jedenastą. Anita nie zamknęła drzwi od łazienki i zza szumu prysznica dobiegał jej śpiew. Przełożyłem kilka spraw na poniedziałek i mogłem spędzić całe dwa dni bez myślenia o niejasnych rozliczeniach finansowych PKP Obrona pracy magisterskiej ma w końcu swoje prawa. Miałem wyśmienity humor, spałem doskonale i żadne niejasne sny nie zaprzątały mojej biednej głowy, Anita przez całą noc promieniowała ciepłem jak piecyk żeliwny. Zawsze zastanawiam się, skąd w niej tyle energii, skoro nie je mięsa i słodyczy, a wyglądem przypomina dobrze wypieczonego sucharka. --•t.'! . ' To właściwie dziwne, że nic mi się wtedy nie śniło, że owe legendarne przeczucia, telepatyczne przekazy i niesprecyzo-wane fale, które w krytycznych momentach podobno przebiegają pomiędzy członkami rodziny, ominęły mnie jak skażoną ziemię, nawet nie musnąwszy oddechem. Moim rodzicom, ciotkom, wujkom, babkom w najważniejszych chwilach życia śniły się zmory, śnięte ryby czy chore zęby. A mnie nic, żadna kostucha nie grzechotała w pijanej głowie. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Akurat w tym przypadku nie da się złapać dwóch srok za ogon. Albo telepatia, szamanizm i wiara w duchy, albo prosta ścieżka w kierunku dobrobytu. Może ktoś inny potrafi służyć Bogu i mamonie jednocześnie. 12 Wyszła z łazienki, otulona olbrzymim pomarańczowym ręcznikiem frotte, i usiadła w fotelu naprzeciwko łóżka, podkuliwszy nogi. Potrząsnęła głową, odrzucając mokre włosy z czoła. Zapach ziołowego szamponu rozniósł się po całym pokoju. - Zapraszam do mnie - odchyliłem pościel. - W listopadzie nie ma po co wychodzić spod pierzyny. Małe poranne tetatet pozwoli z optymizmem spojrzeć na pochmurne niebo. Pokręciła przecząco głową i spojrzała na mnie rzeczowo. - Słuchaj, obroniłeś się w końcu, więc możemy poważnie porozmawiać o przyszłości. Nie ma sensu dłużej tego odwlekać. - Chcesz za mnie wyjść albo jesteś w ciąży, tak? - próbowałem zgadnąć. - Nie ma sprawy. W święta możemy zrobić balet. Kąciki jej ust drgnęły i uniosły się nieznacznie w górę, jakby zamierzała wybuchnąć śmiechem, ale opanowała się błyskawicznie. - Nie, mieliśmy porozmawiać o wyjeździe. - A, o wyjeździe - powtórzyłem z wyraźnym rozczarowaniem. - Ale ja przecież nigdzie nie wyjeżdżam. Przewalaliśmy temat dziesiątki razy. Anita kończy filologię romańską i chce wyjechać za granicę, niekoniecznie do Francji. Może być Hiszpania, może być Australia, mogą być nawet Malediwy czy Mauritius. Byleby ciągle świeciło słońce i morze miało temperaturę pokojową. Najlepiej na stałe. Mierzi ją nasz kraj ojczysty, ma głęboko gdzieś chwalebną tradycję powstań niepodległościowych i wynaradawiającą politykę zaborców, czemu często daje wyraz w niewybrednych słowach. Ja właściwie tez, zgadzam się z nią w szczegółach co do joty, a może nawet przebijam ją w swojej nienawiści do wilczego kapitalizmu, 13 chociaż całkiem dobrze się w nim odnajduję, do odzieży sportowej, szybkich samochodów i złotych bransoletek. Są miejsca, gdzie ludzie nie boją się chodzić wieczorami i nie patrzą spode łba, a po pięciu piwach obejmują się przyjacielsko, zamiast walić po mordach. Byłem, widziałem. Nie zmienia to faktu, że w pryncypiach nie możemy dojść do porozumienia. Jej nie odpowiada klimat ogólny i nie może w nim oddychać swoją drobną piersią, ja natomiast uważam, że istnieją skuteczne sposoby unikania motłochu. Od czego są taksówki, pociągi ekspresowe, ustronne osiedla na obrzeżach stolicy? Wiem, że powinienem wyjechać, pierdolnąć wszystko w kąt, zostawić za sobą równiny usiane domami z pustaków i romantyczną brzeziną, blokowiska, zatrute areały i średniowieczne kolegiaty, wyjechać, zapomnieć, odetchnąć. Dzień w dzień chce mi się krzyczeć „gorzko, gorzko", i to bynajmniej nie z radości. Za dużo tu ludzi; gdyby w jakiś sposób anulować błyskawicznie starych, niepotrzebnych, żebraków, absolwentów nikomu nie przydatnych kierunków akademickich, jednohekta-rowych Ślimaków - wszystko byłoby dobrze. Zostaliby ci wygrani, uśmiechnięci, spokojni siłą swoich pieniędzy i elastycznych mózgów. Jałowe ziemie porósłby ekologiczny las, przetykany domami letniskowymi. Prawdopodobnie znalazłbym się w gronie szczęśliwców. W najczarniejszych chwilach marzę, żeby rozwiązać kraj. Anulować. Wysadzić w powietrze wszystko od Szczecina po Wetlinę, od Trakiszek po Worek Turoszowski. Masę obywatelską anulować przede wszystkim, za pomocą chemii, broni ostrej albo nakazu emigracji. Gdzie indziej potrzebują glazurników, sprzątaczek i księży. Miasta zaorać, kamienice i kościoły zburzyć, bloki z wielkiej płyty unicestwić. Wioski wypalić żywym ogniem. Domy zrównać z gruntem. Nie mówię o tym Anicie, bo klasnęłaby na pewno w dłonie i zaczęła pakować walizki. I co miałbym jej wtedy powiedzieć? Ze zgadzamy się w szczegółach, ale różnimy w pryncypiach? Ze ona jest normalna, a ja najwyraźniej mam w sobie sporo z masochisty, a na dodatek boję się tracić to, co już wywalczyłem? Że nie podoba mi się miejsce, w którym żyję, a mimo to chcę w nim zostać? Jest w tym jakiś gruby brak logiki, który psuje mi wizerunek nowoczesnego i pozbawionego sentymentów audytora. Ten cholerny Rogal dobrze wyczuwa moje słabe punkty. Więc nasza poranna dyskusja potoczyła się prawie tak jak dziesiątki poprzednich. Najpierw łagodnie, powoli, z rzeczowymi argumentami i dobrą wolą partnera. „Za mało jest słońca w tym kraju", „Bałtyk ma tę wyższość nad Śródziemnym, że...", „Ludzie tutaj...", „Ludzie są dobrzy, ale..." i tak dalej, i tak dalej. Niepostrzeżenie wskoczyliśmy na wyższe rejestry, nie pamiętam, kto pierwszy podniósł głos odrobinę za wysoko, argumenty straciły na rzeczowości i nasza partnerska, nowoczesna wymiana zdań zamieniła się w zwykłą awanturkę: - Zdychaj sobie tutaj, jeśli chcesz, ale beze mnie! - krzyknęła w pewnym momencie, waląc pięścią w poręcz fotela. -Po obronie pakuję się i wyjeżdżam. Nie spodziewaj się listów pożegnalnych i dramatycznych rozstań. Po prostu znikniesz z mojego życia! - Krzyżyk na drogę i różaniec w garść - odpaliłem. - Tu jestem kimś, a tam będę musiał wszystko zaczynać od początku. Chcesz jeździć na szmacie w restauracjach - proszę bardzo. - A kim ty tutaj jesteś? - zadrwiła. - Sprawdzasz druczki, chwalisz się tym na lewo i na prawo, jakbyś zbawiał świat. Kiedyś takich jak ty nazywali księgowy! 14 15 Z tym księgowym to już przeholowała. Nie ma bladego pojęcia o nowoczesnym audycie i związanych z nim komplikacjach, a często pomiata mną jak byle chłystkiem ze spółdzielni mieszkaniowej. - Nie będziemy tego wałkować po raz kolejny - dokończyła. - Możesz pomyśleć, że jestem szmatą, ale traktuj to jak ultimatum: wyjeżdżasz ze mną albo zostajesz sam. Wydostanę się stąd bez twojej pomocy. Powinienem był coś powiedzieć, żeby zachować twarz. Jakąś głupotę, idiotyczną rymowankę, nieważne, byle zabolało. Niestety, zawsze najlepsze riposty przychodzą mi do głowy po fakcie, przed snem albo kiedy biorę prysznic. Więc z braku ciekawszych pomysłów złożyłem się do gestu Kozakiewicza, aż huknęło, i pocałowałem zwiniętą pięść z głośnym cmoknięciem. - Takiego wała jak ojczyzna cała, rozumiesz? Jedź, dokąd chcesz, i przestań brzęczeć mi nad głową. To twój wybór i twój błąd. Podniosłem się z łóżka i poszedłem pod prysznic. Chyba się pobeczała. Z dziewczynami zawsze tak samo: najpierw idą na ostre, a potem ryczą. Rozstaliśmy się bez słowa: nie lubię, jak mi ktoś stawia warunki. Nie odezwała się przez te wszystkie dni i ja też nie dzwoniłem. Trochę szkoda. Przyjemniej by mi tutaj dni mijały ze świadomością, że mam do kogo wracać. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że będę musiał wykreślić ze swojej warszawskiej mapy tę miejscówkę i zacząć poszukiwania kolejnej ostatniej miłości. Pewnie nie będzie to trudne, kto jak kto, ale ludzie mojego pokroju na brak ofert towarzyskich narzekać nie mogą. Tylko po co? Nie jestem cynikiem i typem zgorzkniałym na podobieństwo piołunowej herbatki, ale dobrze opa- l nowałem już ten schemat. Najpierw euforia, tirli-tirli i szalone nocne spacery przez uśpione dzielnice, poznawanie tajników ciała i tych niewielkich zboczeń, odchyleń, aberracji, które przez pierwsze kilka miesięcy wyglądają na takie niezwykłe i urocze. A potem zawsze jest dół: któregoś dnia, otwierając oczy, stwierdzasz, że jest nudno i zaczęła się rutyna. Szary dzień, laska bez makijażu, a wady, które jeszcze wczoraj cię bawiły, w ciągu nocy urosły do rangi niebywałych problemów. W takich momentach pakuję się i odchodzę, żeby spijać śmietankę gdzie indziej. Zanim dotarłem na Grochów, zrobiła się czternasta i dzień zaczął zanikać. W soboty nieco łatwiej poruszać się po Warszawie, więc 188 szybko przebił się na drugi brzeg i dalej w kierunku Wiatracznej. Anita ma rację: polskie środki komunikacji jesienią i zimą przypominają karawany pogrzebowe, ludzie siedzą smutni, przygarbieni, na dodatek większość ubrana jakby odprowadzała najbliższą osobę na cmentarz. Próbuję się nie poddawać temu trendowi. Byłem tak zaaferowany całą tą rozmową, że zapomniałem włączyć komórkę, co nigdy mi się nie zdarza. Dopiero jakiś młody cymbał, który wsiadł na Przyczółku i zaczął wywrzaski-wać do słuchawki wrażenia z ostatniej imprezy, przypomniał mi, że popełniam błąd. Urlop nie urlop, ale Szef nie lubi, jak jego pracownicy urywają się ze smyczy, uwielbia mieć kontrolę i dzwonić w sprawie jakichś dupereli. Dałem sobie jeszcze chwilę luzu, postanawiając włączyć komórkę dopiero w akademiku. Rozważam teraz te zdarzenia, zastanawiam się, gdzie popełniłem błąd, o której powinienem był się aktywować, żeby otrzymać tę cholerną wiadomość. Nie jest łatwo nie gdybać, szczególnie w takich sprawach. 16 17 Wysiadłem z autobusu, Wiatraczna nie przestaje mnie zadziwiać, w ciągu trzech lat z zapyziałego, bezbarwnego ronda zmieniła się w coś na kształt City. Tu biurowiec, tam biurowiec, serce rośnie i dochód narodowy wzrasta. Gdyby jeszcze usunąć bryłę Uniwersamu, rozklekotane autobusy podmiejskich linii i nadmiar obywateli w kurtkach ze sztucznej skóry, mogłyby tu przyjeżdżać delegacje eurokratów. Na razie lepiej nie ryzykować, niech się ograniczą do prawego brzegu, zanim zrobimy tu porządki. Przeciąłem rondo i wbiłem się w parafię. Kornerzy stali na swoich miejscach, niby znamy się z widzenia, kilka lat wspólnych meczów dużo dało, niemniej jednak zawsze pozostaje pewien dreszczyk niepewności, chwila zwątpienia. Kornerzy miewają zmienne humory i często są nieprzyjemni. Jak dotąd, mam szczęście, w przeciwieństwie do moich niektórych kolegów. Grunt to nie pokazywać strachu. Zaraz jak się tu sprowadziłem, zrobili mi głupi dowcip - naładowali piłkę gruzem i kamieniami i położyli ze dwadzieścia metrów od siebie. Akurat przechodziłem, zaczęli krzyczeć „ziomek, podaj, podaj", no to wziąłem jebutny zamach i uderzyłem, aż zahuczało. Złamałem sobie mały palec i to była bardzo dobra nauczka. Wszedłem do pokoju i nie zdejmując butów, rzuciłem się na łóżko. Śmierdziało imprezą, a na nieuprzątniętym stole stały flaszki i brudne talerze po chińszczyźnie. Poranne zdenerwowanie już ze mnie wyparowało i nawet wyciągnąłem z kieszeni aparat, żeby zatelefonować do mojej miłości. Nie zdążyłem. Wysłużony tarczowiec wiszący na ścianie zaterkotał przeraźliwie. Myślałem, że to Szef próbuje mnie namierzyć za wszelką cenę - skoro tak mu zależało, nie było sensu się ukrywać. Podszedłem bez zbytniego pośpiechu do telefonu, ma- 18 jąć nadzieję, że podniosę słuchawkę o sekundę za późno. Terkotanie nie ustawało. - Halo - powiedziałem przeciągle, ściskając bakelitową rączkę. Lubię mówić do słuchawki, wyobrażam sobie zawsze, że osoba po drugiej stronie kabla słyszy mój głos i myśli: „Lał, nieźle brzmi. Nosowo i głęboko, tak jak trzeba". - Gdzie się podziewasz od wczoraj? - to nie był Szef, tylko moja mama. Głos miała zachrypnięty i niespokojny. - A, no wiesz, miałem ważny wyjazd służbowy do Łodzi, przed chwilą wróciłem - zmyśliłem na poczekaniu, zapominając o utrzymaniu odpowiedniego tembru. Moja mama należy do tych kobiet, które z podejrzliwością i niechęcią traktują konkubinaty i nieformalne związki. - Bez komórki? - nie wydawała się przekonana. - Czy ty mnie musisz kontrolować? - zastosowałem ulubioną strategię i sam zaatakowałem - czy nie jestem dorosły? Skąd wiesz, że mnie nie okradli w tej Łodzi? - Teraz to już i tak bez znaczenia - głos mamy brzmiał obco. - Twoja babcia umarła. Dzwoniłam wczoraj, bo chciała cię zobaczyć przed śmiercią. Jeśli nie masz żadnej podróży służbowej, to przyjedź. Moja babcia. Pierwszy przyjaciel i wróg. Była zawsze i wszędzie, do bólu, przez dwadzieścia lat mojego życia. Najpierw niańczyła mnie na rękach, potem zastępowała przedszkolankę, ucząc czytać i pisać, wbijając w głowę tabliczkę mnożenia, pal licho, że z błędami. Na zawsze pozostanie we mnie jej głos z tamtego czasu - suchy, wysoki i mocny, działający jak niewidzialna smycz. Miał przyciągającą siłę i stanowczo zbyt dużo czasu zajęło mi wyzwolenie się spod jego wpływu. Rodzice tracili czas w pracy, siostra z trudem przyswajała w szkole taj- 19 j. L niki trygonometrii i niezwykłe znaczenie wierszy Broniewskie-go, a ja drążyłem dziurę w ziemi ^ mocnym zamiarem dokopania się do sedna albo siekłem bezlitośnie zagony osaczających nasz stary dom pokrzyw, zawsze pod czujnym okiem i na wyciągnięcie spracowanej, zniszczonej dłoni. Dopiero potem, kiedy podrosłem, zacząłem uciekać. W domu zrobiliśmy sobie małe piekło. Kto przez kogo beczał, kto kogo uderzył albo zranił mocnym słowem, kto zwyciężył w drwinach, złośliwościach i okazywaniu dobrych uczuć? Nie mogłem uwierzyć, że wszystko jest już czasem przeszłym, że do tego rozdziału nie dopiszemy już wspólnie ani słowa. Jej suche ręce, bez odrobiny tłuszczu, z doskonale widoczną pajęczyną sinoniebieskich żył pulsujących pod skórą i zdeformowanymi kośćmi stawów, gładziły mnie po głowie albo wymierzały razy, błękitne jak jezioro Wigry oczy patrzyły uważnie i nieustępliwie przez tyle lat. Północna, jasna uroda, północny, kapryśny i nieprzewidywalny charakter, okrutny i dobry, odstręczający i działający jak magnes - wszystko to nagle zmieniło się w pustą formę, bezsensowną i kaleką, w wagę bez jednego ramienia. Przeszedłem z nią całą końcówkę, od momentu, kiedy tryskała energią i witalnością, regularnie kursowała na wieś i do Warszawy, a na swoich szczupłych, oplecionych powrozami żylaków nogach przemierzała Krótkie Miasto z jednego krańca na drugi. W pewnym momencie, nie pamiętam kiedy, nastąpił zwrot - zaczęła zauważalnie więdnąć, brakowało sił, powoli kurczyła się i gasła. Cofała się planowo, jak rasowy taktyk, po kolei likwidując najbardziej wysunięte przyczółki. Przestała jeździć do stolicy, później ograniczyła swoje pobyty na wiosce, ruszała na północ dwa razy w miesiącu, potem raz, potem w ogóle, ograniczając się w końcu do wygłaszania tęsknych tyrad na temat ziemi rodzinnej i skrzętnego gromadzenia świątecznych 20 pocztówek od rzednących szeregów przyjaciółek, rytualnych kartek znaczonych niedołężnym, koślawym i drżącym pismem. Jeszcze później codzienna droga do Dużego Kościoła stała się zbyt dużym wysiłkiem, wyjścia z domu nabrały charakteru heroicznej walki z nudą, starością i przeznaczeniem. Rozgłośnia z Torunia pojawiła się jak istny dar niebios, babcia nie mogła wychodzić, więc kościół przyszedł do niej, w małym plastikowym odbiorniku. Niestety, mniej więcej w tym samym czasie dostrzegła wyraźne oznaki wszechmocnego spisku żydokomu-ny, który zaczął zataczać coraz ciaśniejsze kręgi wokół jej pokoju. I tak już zostało - Radio Maryja od piątej nad ranem, czasopismo diecezjalne „Martyria" i przedwojenna książeczka do nabożeństwa na stole, opowieści na temat dwuznacznej roli Żydów w międzywojennych Suwałkach. I zmienne nastroje. Tęskne milczenie, łzy w oczach, wielogodzinne kontemplowanie północnego horyzontu albo krzyk, niezgoda na starość, głośne modlitwy o śmierć. Tańczyliśmy tak przez kilka lat - babcia, rodzice, ja, siostra ograniczała się do wyrażających poparcie listów z Francji i corocznych odwiedzin. Czasem z kurtuazyjną wizytą wpadała rodzina - córki, wnuki, prawnuki, babcia trwała w wysłużonym fotelu, oni przychodzili, siadali naprzeciwko niej, kiwali głowami, namawiali do optymizmu albo opowiadali dowcipy, nieznacznie zerkając na zegarek. Zresztą trudno oczekiwać, by ktoś mógł naprawdę wejść w jej starość. Nie było takiej możliwości ani potrzeby. A później ja też uciekłem. Przyjeżdżałem kilka razy w roku, coraz rzadziej, cieszyła się na mój widok przez piętnaście minut, a później zapadała w swoje wspomnienia, poplątane 1 nieprawdziwe, w rojenia o wielkiej Polsce i uczciwych obywatelach, pochylała się całym ciałem ku radiu, z którego najwyraźniej czerpała energię, po policzkach płynęły jej wielkie 21 łzy. Już tylko siedziała, zapadając co chwila w drzemkę i szepcząc niezliczone różańce za ocalenie świata i dobro rodziny. Każde wyjście poza pokój było wyczynem, a dzień, niezależnie od pory roku, kończył się o siedemnastej. Tonęła w puchowej pościeli jak niemowlę, zadowolona i spokojna, rysy twarzy łagodniały i sen spływał szybko, przy wtórze anielskiego disco polo z odbiornika. Niby wiedziałem, że ten stan nie może trwać wiecznie, zawsze jest tak samo, czujemy bliskość śmierci, a jednak jej triumf jest niespodzianką, zawsze. Kochałem ją. Za niechęć do świata, nieufność i sceptycyzm wobec nowinek, najbardziej za wieczną tęsknotę za kilkoma hektarami słabej ziemi pod Szeską Górą i samotną brzozą znaczącą miedzę. A teraz koniec. Nie będzie kłótni, pyskó-wek, ściszania radioodbiornika i sprytnego unikania przepowiedni Matki Boskiej Fatimskiej. Nie będzie nieudanych prób komplikowania czarno-białej, żydowsko-polskiej wizji świata, wysłuchiwania przekleństw pomieszanych z gorącymi modlitwami i najgłębszą czułością. Nic nie będzie. Szkoda. Stałem wtedy przy telefonie z niepotrzebną słuchawką w dłoni, banały i wspomnienia przelatywały mi przez głowę, ważne i nieważne chwile z dzieciństwa, jakaś wyświechtana mądrość z licealnego wiersza pojawiła się nie wiadomo skąd, drwiąco przypominając, że powinienem kochać, bo tak szybko. Niezły gips. To taka oczywistość, że w końcu w twoim życiu musi nastąpić moment, kiedy w kręgu najważniejszych osób pojawiają się luki nie do wypełnienia. A kiedy ta oczywistość dotyka ciebie, okazuje się, że jesteś wobec niej bezradny. Zegarek cykał leniwie, rzuciłem na niego okiem - najbliższy pociąg w kierunku Krótkiego Miasta odchodził ze Wschodniej tuż po piątej. 22 Jechałem tym dziwnym ekspresem, który trasę Warszawa-Białystok pokonuje o całe dziesięć minut szybciej niż pospieszny noc migała za oknami, składy jadące w przeciwnym kierunku mijały nas z wizgiem, dwieście kilometrów na północny wschód czekało na mnie ciało babci, które rytualnie należało pocałować w rękę albo policzek. Te banały i niepotrzebne wzruszenia nie dawały mi spokoju, uważam się za człowieka nowoczesnego i wiem, że śmierć choćby najbliższej osoby nie powinna mnie wytrącać z równowagi duchowej, cóż, było, minęło, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Jednak teoria swoją drogą, a praktyka swoją. Dobrze, że siedziałem sam w przedziale, mogłem sobie na to pozwolić, bo pora była wczesna i złodzieje jeszcze nie szaleli, więc nikt nie widział tych idiotycznych momentów, kiedy cała ta nowoczesność i wszystkie przykazania różnych guru przydawały się psu na budę. Już tyle lat śmigam tą trasą, a jej pokonywanie nie przestało mi sprawiać złośliwej przyjemności. Zresztą pierwszy raz zabrała mnie w nią babcia, wlekliśmy się dziesięć godzin zapchanym po dziurki w lokomotywie pociągiem relacji Gołdap-Zakopane, ludzie wchodzili na stacjach przez okna, a ja spędziłem całą noc, nerwowo wypatrując stolicy. Znam tę drogę na pamięć, wszystkie szczególiki, dziesiątki zadupiastych stacyjek z powybijanymi szybami, jednym neonem, hasłami dobitnie precyzującymi, kto jest kim i dlaczego nienawidzi Widzewa, z pożółkłą, brudną linią peronową. Zagościniec, Dobczyn, Klembów, Jasienica Mazowiecka, Urle, Topór, kilkadziesiąt miejscowości, które wyglądają, jakby składały się wyłącznie 2 budynku stacyjnego i szlabanu. Zobojętniała młodzież oku-Pu)ąca ławki na peronach w Tłuszczu, Łochowie i Łapach, listopadowe sterty buraków cukrowych na bocznicy w Czyże- 23 wie, wszystko tak samo, rok po roku, bez łatwo zauważalnych zmian. Ci sami złodzieje w Białymstoku, ta sama pewność siebie i rubaszność chłopaków wracających z Białego do Moniek. Książkę mógłbym chyba o tym napisać. Po zmroku oglądam rzędy biegnących w ciemność latarń, pomarańczowe łuny nie wiadomo jakich miast iskrzące się za horyzontem, składy węgla oświetlone silnymi neonami, dalekie światełka zabudowań. W dzień jest jeszcze lepiej, bo widoków jest tyle, że trudno oczy od szyby oderwać - garaże, bloki, chałupy, domy obite sajdingiem albo z fantazyjnymi trelinkami, fabryka wełny mineralnej w Małkini, nadbiebrzańskie bagna. I wszędzie te przeklęte sześcienne domy wbite w ziemię, czasem z płaskim dachem, a czasem z kopertowym, z golizną pustaków, bo na tynk nie starczyło, z pułapką balkonu, bo balustradę zrobimy później. Nigdy się nie nudzę, raczej odczuwam radość, że moi rodziciele uciekli z takich dobrych do oglądania zza szyby za-dupi i osiedli w Krótkim Mieście, mam gdzieś Judyma i całą tę spółkę. Odczuwam radość, a myśli migają jak obrazki za oknem. Ostatnio wpadłem nawet na pomysł, żeby założyć ekskluzywne biuro turystyczne dla obcokrajowców, które wyspecjalizowałoby się w organizowaniu wycieczek na tej trasie. Stanowiłyby one miłe urozmaicenie i odpoczynek od starówek, rynków, szczątków kultury romańskiej, czerwonocegla-stych wykwitów gotyku północnego i miejsc martyrologii. Wycieczki do miejsc, w których nie zdarzyło się i nie zdarzy nic ważnego, godnego zanotowania, utrwalenia na kolorowej kliszy, w których nawet morderstwa i bójki zniechęcają posmakiem zdarzeń typowych, lekko przybrudzonych i pełnych zmęczenia. Wycieczki do miejsc, gdzie nie docierają pogodni emeryci niemieccy, hałaśliwi Włosi, młodzież izraelska, nie-odkrytych dla świata, jakże niesłusznie, wszystkich tych prze- 24 strzeni szarości, nudy, stref użytkowych, tyłów, poboczy, miejsc, gdzie kraj ukazuje swoje pryszczate plecy. To niewybaczalny błąd, że w przewodnikach unika się opisów Szepietowa, Ło-chowa, rozjazdu na Ciechanowiec, że ignoruje się istnienie blachy falistej, eternitu, pilśni, prowizorycznych gołębników, rdzy, osiedli na peryferiach rodem z chorobliwych, doskonale kanciastych snów niespełnionego projektanta. Więc takie biuro organizowałoby trekking w północo-wschodniej Polsce, wysadzałoby na przykład delikwenta w Łochowie w środku nocy i zostawiało go na pastwę tubylców. Mówiłem o tym Anicie, ale ona nie zna się na takich żartach, popukała się tylko w głowę. Ona zresztą nie cierpi tej trasy, w pociągu nie wystawia nosa zza tych swoich żenetów. Nie wie, co dobre. Żałoba żałobą, ale musiałem zadzwonić do Szefa, żeby podzielić się z nim nowinami. Odebrał telefon błyskawicznie, mam wrażenie, że zabiera go ze sobą nawet pod prysznic i do kibla. Zawsze ten sam głos, choćbym dzwonił o drugiej w nocy: czujny, energiczny, głos człowieka gotowego do podjęcia największych wyzwań i udźwignięcia ciężaru odpowiedzialności. - Słuchaj, muszę wyjechać na kilka dni - powiedziałem. Mógłbym przysiąc, że się skrzywił. - Co się stało? - spytał chłodno. - A wiesz, sprawy rodzinne. - Nie mógłbyś przełożyć? Mamy po szyję roboty, jesteś potrzebny. Jak wyjedziesz, inni będą musieli pracować za ciebie. To nie jest partnerskie. - Nie poradzę, stary, babcia mi umarła. Jakbym wiedział, ze teraz się przekręci, tobym wysłał telegram, żeby poczekała 2 miesiąc. 25 - Babcia to nie matka, kolego. To tylko babcia. Świat należy do żywych i nie powinieneś o tym zapominać, bo żywi będą przez kilka dni zapierdalać za ciebie. Co tak szumi? - Pociąg. Jestem przed Białymstokiem. Milczał przez chwilę. Pewnie w głowie mu się nie mieściła taka niesubordynacja. - Dobra. Nie zapomnimy o tobie - rzucił dwuznacznie. -Moje kondolencje. - Kutas - syknąłem, odkładając telefon. Mam nadzieję, że nie słyszał. Przychodzą tu do mnie, patrzą, kiwają głowami, zadając durne pytania. „Jak upłynęło panu dzieciństwo?", „Proszę namalować drzewo na kartce", „Jak się dziś czujemy?". I nie zdają chyba sobie do końca sprawy, że ja również nie siedzę tu bezczynnie, tylko obserwuję. Szukają przyczyn we mnie, w mojej powikłanej przeszłości i wyimaginowanych problemach, a przecież rozwiązanie zagadki mają na wyciągnięcie ręki, o krok, bliżej niż ja mam z łóżka do okratowanego okna, z którego widać bezlistny, bury lasek i najbardziej odpornych na zimno świrów, przesuwających się całymi godzinami wzdłuż płotu. Właściwie mnie tu nie ma, bo zanurzyłem się głęboko w całą akcję, rozpamiętuję ją kawałek po kawałku, przelatuje przed moimi oczami raz jeszcze. Droga minęła błyskawicznie. Szybka przesiadka na pospieszny do Szczecina, rezerwa przewalająca się po wagonach z głośnym bekaniem i rytualnym toczeniem zamglonym wzrokiem szczęśliwie ominęła mój przedział, przysnąłem trochę, budząc się instynktownie, kiedy pociąg wjeżdżał do miasta. Przed wyjściem zapiąłem się szczelnie, przygotowując na 26 nieuniknione oziębienie klimatu, zeskoczyłem ze stopni i razem z tłumkiem zaocznych studentów wracających z Białegostoku ruszyłem w kierunku postoju taksówek. Nie mogę sobie wyobrazić mojej głupoty sprzed kilku lat - na początku studiów postawiłem sobie za punkt honoru, że ze Stacji do domu będę wracał na piechotę, choćby skały łkały. I wracałem, czy deszcz, czy zadymka, z plecakiem uginającym się od ciężarów i językiem na brodzie. Dobrze, że ten trudny okres już za mną. Zupełnie inaczej to sobie wyobrażałem. Doświadczenia w pochówkach nie mam co prawda za grosz, kiedy moi dziadkowie ze strony ojca bezszelestnie przechodzili na drugą stronę, akurat siedziałem na stypendium we Frankfurcie, wnikając w zawiłości tamtejszych systemów bankowych, nie było więc sensu wracać. A ojciec mamy umarł grubo przed moimi narodzinami, widziałem tylko zdjęcia żałobnego peletonu przedzierającego się z trumną przez zawieje i zaspy na cmentarz w Młynarach. Nawet pogrzeb ojca Pawła przegapiłem, bo akurat kiedy pękła mu żyłka w mózgu, tułałem się autostopem po kraju. Nie znam więc specyfiki styp, pożegnań i ostatecznych rozstań. Ale pamiętam dobrze śmierć sąsiadki z naprzeciwka, grubej i samotnej Kołowskiej. Mama zaciągnęła mnie tam na modlitwy, w mieszkaniu unosił się zapach wosku, starości, wszystkie lustra ktoś obciągnął prześcieradłami. Nie wiadomo skąd pojawiła się grupa pogrzebowych babek, ni to przyjaciółek, ni członkiń rodziny, siedziały pod ścianami dużego poko-)u, otaczając kręgiem trumnę i szeleszcząc różańcami. Co jakiś czas wydawały żałobne zawodzenia, zanosiły się gwałtow-nym, krótkim szlochem i ukrywały twarz w dłoniach, znowu Pogrążając się w modlitwie. Dałbym sobie rękę uciąć, że były to profesjonalistki, wiejskie baby przyuczane od maleńkości do tego stresującego zawodu. Cały ten spektakl - świece, prześcieradła, monotonne, łkające modlitwy, zawodzące śpiewy, i nieruchoma, zastygła z powagą i odświętną miną Kołowska - robił duże wrażenie. Było coś przerażającego w tym rytuale, jakby za pomocą wyuczonych gestów i niezmienianych od dziesiątków lat zachowań stare kobiety uwydatniały bliskość śmierci, jej powagę i siłę. Nie tego oczekiwałem, otwierając drzwi i chłonąc w nozdrza z lekka zapomniany zapach, wiedziałem, że rodzina jest już zbyt nowoczesna na podobne ekscesy. Byłem jednak przekonany, że coś z tego klimatu zapanuje na chwilę u mnie w domu. Nic z tego. Żadnego zapachu świec, różańców i tym podobnych akcesoriów. Wszedłem jak do zwykłego mieszkania, ilość butów stojących przy szafce zwiastowała tłumek gości, z dużego pokoju dobiegały głosy rozdyskutowanych ciotek, zegar wiszący naprzeciwko drzwi obojętnie mełł czas w swoich trybach, nic nie zapowiadało grozy śmierci i bliskości pani z kosą. Mama wyszła z kuchni, w jej drobnej, łagodnej twarzy nie dostrzegłem żadnych śladów rytualnej rozpaczy, żałobnej pozy. Raczej chłodny, opanowany smutek, melancholia spowodowana nie tyle śmiercią rodzicielki, ile świadomością zbyt szybkiego upływu czasu, który za kilka lat zacznie kręcić stryczek na szyje jej pokolenia. Oczy miała trochę zaczerwienione, pęczki zmarszczek dookoła błękitnych, odziedziczonych po babci oczu jakby się nieco pogłębiły, ale mniej niż się spodziewałem. Nie założyła jeszcze nawet krepowego kostiumu. - No to jestem - powiedziałem, jakbym wracał z działki albo wycieczki nad jezioro. - Rychło w czas - odpowiedziała z wyrzutem. -Mama, mówiłem ci przecież... 28 - Ja tam nie wiem, czy Łódź, czy Skierniewice - przerwała gwałtownie. - Babcia chciała się z tobą zobaczyć. Do końca pytała, gdzie jej wnuczek ukochany. Tak że na następne spotkanie będziesz musiał trochę poczekać. - Gdzie ona teraz jest? Mama wzruszyła ramionami i spojrzała ze zniecierpliwie- niem: - Już zapomniałeś, czego cię na religii uczyli? Przed Bogiem stoi i z grzechów się rozlicza. - Nie o to pytam. Gdzie leży? -A, ty o tym... Nie ma jej tutaj, akurat było wolne miejsce w kostnicy, od razu zamówiliśmy karawan. Sam wiesz, że tutaj nie ma warunków - w jej głosie pojawiły się przepraszające nutki. Odwróciła się i zniknęła w kuchni, skąd dobiegał wizg czajnika. Chwilę później po mieszkaniu rozniósł się mocny i gęsty zapach kawy. Powiesiłem ubranie na wieszaku i stanąłem w drzwiach pokoju. Jedyną wskazówką, że zdarzyło się coś ważnego, był wyłączony telewizor. Mimo późnej pory starszyzna rodziny stawiła się w komplecie. Byli tak zaaferowani, że nawet nie zwrócili na mnie uwagi. Siedzieli w pięcioro dookoła stołu -Emilia i Jadwiga z mężami, owdowiała kilka lat temu Grażyna, matka Pawła. Nietknięta taca z ciastkami tkwiła jak wyrzut sumienia na środku przykrytego barwnym kilimem blatu, ze szklanek unosił się gorący kawowy opar. Coś dziwnego wisiało w powietrzu. Moja babcia urodziła cztery córki. Jedna po drugiej dorastały i uciekały z ojcowizny w świat. Do dzisiaj nie lubią wspominać Młynar, które kojarzą im się wyłącznie z biedą, zimnem i ciężką pracą. Mięso trzy razy w roku, do szkoły pięć kil ornetrów, w domu nieufność, krzyki i matka, traktująca 29 wszystkich sąsiadów jak potencjalnych złodziei. Mało romantyczny ten ich kraj lat dziecinnych, nie ma się co oszukiwać. Więc po skończeniu podstawówki wszystkie powyjeżdżały do szkół z internatami, owładnięte chęcią lepszego i łatwiejszego życia. Spotkały się w Krótkim Mieście, jakoś pod koniec lat sześćdziesiątych, i nadzwyczaj szybko przeszły drogę od chłopskich córek do poważnych mieszczanek. Krótkie Miasto miało przez wiele lat tę dobrą cechę, że oferowało możliwości awansu i łatwego wspinania się po szczeblach hierarchii społecznej. Po wojnie jego historia zaczęła się na nowo, starzy mieszkańcy uciekli, pozostawiając piękne kamienice, zabytkowe, ciężkie kredensy i szybko zamalowane napisy gotykiem. Więc pionierzy nie pytali się wzajemnie o pochodzenie, zaraz po wojnie ściągali tu z Kresów, a później ze Śląska, z Kurpiów, Podlasia, z zabitych dechami dziur pod granicą rosyjską. Miasto nie zwracało uwagi na przeszłość, interesowało się jedynie rękoma zdolnymi do pracy. Moja mama i jej siostry potrafiły pracować, więc szybko odnalazły się we właściwych miejscach, Emilia trafiła do urzędu miasta, Jadwiga dostała pracę w spółdzielni mieszkaniowej, Grażyna w jednym z większych w kraju zakładów mięsnych, a moja mama została pielęgniarką. Wyszły za mąż za podobnych jak one same pionierów, również zdeterminowanych i naznaczonych piętnem wiejskiego, chudego dzieciństwa. A później ściągnęły babcię do pilnowania dzieci. To było jak desant wrogich sił na Krótkie Miasto. Jedna pomagała drugiej, dlatego nawet w najchudszych okresach rodzina jakoś sobie radziła. Po tych trzydziestu latach, o krok od emerytury, znały całe miasto i jego struktury, w razie nagłych wypadków działały błyskawicznie i uruchamiały znajomości, co było tym łatwiejsze, że większość mojego ciotecznego rodzeństwa zdecydowała się pozostać w rodzinnym 30 mieście i obsadziła nowe przestrzenie: policję, straż pożarną, firmy budowlane, zakłady samochodowe. Taka małomiasteczkowa kariera ma na pewno swoje uroki, ale do mnie one nie przemawiają. Rej przy stole wodziła jak zwykle Emilia. Zaprawiona w bojach z miejskimi urzędnikami i wywracaniu kota ogonem, potrafiła sprawnie wyłożyć swoje racje. Na jej zadbanej, okrągłej twarzy blisko sześćdziesiąt lat życia zupełnie nie odcisnęło piętna. Bardzo lubię, kiedy się uśmiecha, bo wygląda wtedy na młodą, energiczną dziewczynę, która dopiero wkracza w życie. - No więc postanowione - najwyraźniej dopinała sprawę. -Jutro dzwonię do Staszka, wydzieli kwaterę na nowym cmentarzu i w poniedziałek robimy pogrzeb. Trzeba będzie mu odpalić trzy stówy za fatygę. O kwatery nie jest teraz wcale tak łatwo. Co wy na to? Moja mama i Jadwiga potakująco skinęły głowami. Bardzo często zgadzały się ze swoją starszą siostrą. Wujkowie nie brali udziału w dyskusji i wyglądali na rozczarowanych, że telewizor jest wyłączony. Grażyna westchnęła ciężko i odstawiła szklankę. Kosmyk przedwcześnie posiwiałych włosów opadał jej niesfornie na czoło. - Absolutnie - powiedziała cicho, ale dobitnie. - Nie ma mowy. Matka przez pół życia mówiła, żebyśmy ją pochowali w Młynarach. Chciała leżeć obok ojca. Emilia ze zniecierpliwieniem potrząsnęła głową. Siedziała do mnie tyłem, ale mogłem się domyślić, że płatki nosa wydymają się jej z irytacji. - A ty znowu swoje. Wola i wola, matka i matka - przedrzeźniała. - Pomyśl logicznie. Starzejemy się, nasze dzieci 31 na cmentarz do Młynar jeździć nie będą. Groby trzeba porządkować, odwiedzać regularnie, a jeszcze kilka lat i nie będzie na takie wycieczki sił. Przecież to wygwizdowo. Grażyna nie wyglądała na przekonaną. Bawiła się rąbkiem obrusa, mimowolnie kręcąc przecząco głową. - Zresztą ojca też możemy przenieść - dodała niespodziewanie Jadwiga. - Już od dawna o tym myślałam. Mielibyśmy ich oboje na miejscu. Wszyscy spojrzeli na nią z zaskoczeniem. Jadwiga miewała nietypowe pomysły, ale tym razem przeszła samą siebie. Takie cuda się jeszcze w naszej rodzinie nie zdarzały. Grażyna wygięła usta w szyderczym grymasie. - Ojca przenieść, jeszcze babkę wykopać i jej męża też przy okazji do woreczka zapakować. Czy wyście poszaleli? Przecież taki grób to prawie jak drzewo, zrasta się z ziemią, nie wolno go ruszać. Jak człowiek chce być pochowany na ojcowiźnie, to trzeba jego wolę spełnić. Nie za dużo tych ułatwień? Gdzie wasz honor? Leżała na łóżku wczoraj, już bez życia prawie, i jeszcze prosiła, żeby koniecznie przy ojcu ją położyć. Nigdy nie podejrzewałem ciotki Grażyny o taki charakter. Zawsze potulna, spokojna, zmęczona życiem i utarczkami ze swoim niesfornym jedynakiem, brała to, co przyniesie los. Miała w sobie najmniej sprytu ze wszystkich sióstr i brakowało jej siły przebicia. A wtedy nagle stanęła okoniem i nie zamierzała się poddawać. Emilia z furią uderzyła dłonią w stół. Szklanki podskoczyły, a wujek Józek spojrzał z dezaprobatą. - Dzieciaku, przez pół życia matka wydawała nam rozkazy! Zróbcie to, zróbcie tamto, dzieci wychowacie na bandytów, wasi mężowie za dużo piją. Rzygać się czasem chciało od tych połajanek. Wtrącała się we wszystko, pięćdziesiąt lat sta- 32 ła ci nad głową i musztrowała. I o czym tu mówisz? O jakiej woli? Ziemia wszędzie taka sama, a nieboszczykom obojętne, gdzie się w próchnicę zmieniają. Matka umarła, a ty jeszcze zza grobu dajesz się prowadzić na sznurku. Bądź dorosła -musiała przerwać, bo zabrakło jej powietrza. Zapadła niezręcz- na cisza. Grażyna powoli wstała zza stołu, strzepnęła niewidzialne okruchy z niemodnej bluzki, odkąd pamiętam, nie mogła się pozbyć tego nawyku posłusznej, zadbanej uczennicy. Para uszła z niej jak powietrze z przekłutego balonu i znów była tylko spokojną, przegraną kobieciną. Spojrzała na Emilię bez wyrazu i skinęła głową: - Pewnie masz rację. Róbcie ten pogrzeb choćby i w Dębicy. Nie będę się wtrącać. Wyszła z pokoju, ledwo zauważając, że stoję w drzwiach, i zaczęła się ubierać. Wujek Józek z głośnym sykiem wypuścił powietrze z płuc i sięgnął po kolejnego papierosa. Nie tak to sobie wyobrażałem. Czy już po wszystkim zrobiło mi się lżej? Czy z cmentarza wyszedł inny człowiek, spokojniejszy, pewny siebie, bez wewnętrznych rozterek i z jasno określoną drogą życiową? Nic z tego. Ciągle błądzę jak pijak we mgle, chociaż trzymam się przekonania, że postąpiłem właściwie. Wmawiam sobie, że wszystko jest w porządku i podążam, jak należy, prostą, szeroką wybrukowaną trasą, i tylko w chwilach smutnych baletów alkoholowych z Rogalem albo w momentach najwyższego napięcia, takich jak cały ten ostatni tydzień, okazuje się, że wlokę za sobą ten niewygodny bagaż sentymentów, przywią-zań i nienowoczesnych przekonań. Zazwyczaj postępuję racjonalnie, nie daję się ponieść szkodliwym emocjom, ale raz 33 na jakiś czas wyskakuje z mojego wnętrza niespodzianka, jak diablik z pudełka. Tracę wtedy spokój i znowu ze wstydem odkrywam, że nic się nie zmieniło. Wszystkie te pochowane głęboko marzenia i zachowania siedzą gdzieś w środku i utrudniają marsz ku domkowi na przedmieściach, dobremu autu, dwójce ładnych dzieci, uległej żonce i corocznych wczasach na Riwierze. Szkoda, naprawdę szkoda. Pewnie że powinienem był się wtedy odezwać. Miałem prawo, bo w końcu mieszkałem z babcią prawie dwadzieścia lat, dłużej niż one. I to ja byłem pierwszą rafą, o którą rozbijały się zbyt częste przyboje jej złych humorów i żalu do całego świata. Powinienem był zabrać głos, powiedzieć, że ciotka Grażyna ma rację i nie ma mowy o żadnych pośmiertnych roszadach. Powinienem, chociaż jestem człowiekiem nowoczesnym i zdaję sobie sprawę, że nie tak to się odbywa. Rozsądek jest najlepszym doradcą, a w naszej rodzinie to Emilia była jego głosem. Najszybciej zrzuciła z siebie ubranie chłopki i nałożyła stylowy kostium pewnej siebie, elokwentnej i dobrze wychowanej urzędniczki. Czuła pismo nosem, wiedziała, że stare zwyczaje pogrzebowe już się skończyły, że nie ma mowy o zbyt długich ceregielach, ściąganiu chóru śpiewaków pogrzebowych z Supień i wylewaniu litrów łez nad trumną. Rach-ciach i po śmierci. Zasypać, zakopać i udać się w kierunku swoich spraw, ku życiu, ku łapaniu rzadkich chwil beztroski i szczęścia - oto co podpowiadał nam głos rozsądku. Pewnie dlatego nie powiedziałem wtedy ani słowa, nie błysnąłem żadnym śmiałym konceptem. Ale jakaś zadra we mnie została. Kiedy się wynieśli, poszedłem do jej pokoju. Otworzyłem cicho, jak najciszej drzwi, zawsze tak robię, uch, robiłem, kie- 34 dy chciałem wyłączyć radio albo popatrzeć, jak boryka się ze snami. Nie zapalałem światła, wdychając zapach starości, którym przesiąkły ściany i sprzęty, mieszaninę leków, spirytusu salicylowego, wysychającego ciała. Usiadłem w jej fotelu, tuż przy oknie, i odchyliłem nieznacznie firankę. Mieszkaliśmy razem w tym pokoju przez sześć lat. Przenieśliśmy się ze starego domu, położonego nad jeziorem, wśród zagonów konopi i pokrzyw, do tego bloku, najbardziej na północ wysuniętego przyczółka Krótkiego Miasta. Dalej ciągnęły się już tylko tory, działki i pola. Dni mijały nam obojgu z łopotem, siostra w pokoju obok przeżywała pierwsze porażki wieku dojrzewania, babcia patrzyła, jak odrabiam lekcje, bawię się żołnierzami czy sklejam nieudolnie „Małe Modelarze", nie przeszkadzał jej zapach butaprenu, miała nieomylny instynkt i zawsze budziła się w nocy, kiedy przez szparę w drzwiach podglądałem jugosłowiańskie filmy dla dorosłych rozgrywające się na ekranie ustawionego w kącie dużego pokoju „Jowisza". Ale w soboty wyjeżdżała, miałem jej przepastne łóżko dla siebie - to było prawdziwe święto, brałem dużą kąpiel, mama fasowała nowe piżamy, w telewizorze pokazywali Tragedię Posejdona, Trzęsienie ziemi albo inny film katastroficzny. A po filmie odsłaniałem firankę i oglądałem nocną pustkę. Znikały działki, kępy drzew, tory, słupy, pociągi przejeżdżały z rzadka. Noc miała różne odcienie i przez te lata poznałem nieźle jej niuanse. Zimą Wielki Wóz przetaczał się ociężale nad horyzontem, niebo było gęste od gwiazd i przerażenia. Latem od zachodu nad ostatnimi polami wędrowała pomarańczowa łuna, uparcie podążająca w kierunku świtu. Ale niezależnie od pogody zawsze widziałem pewny punkt, pojedyncze światło zawieszone gdzieś na krańcu ciemności, neonową 35 Gwiazdę Północną, samotną jak ja i migotliwą. Przez tyle lat wyobrażałem sobie, co to mogło być. Samotna chałupa? Fabryczka zapomniana przez ludzi? Tajne lotnisko? To była największa tajemnica mego dzieciństwa i lepiej nie wspominać o pijackich, żałosnych próbach jej rozszyfrowania. Cieszyłem się z nieobecności babci, bo wiedziałem, że nie jest czymś trwałym. Ciekawe, czy ona również wpatrywała się w ten punkt. Być może, ale na pewno nie do końca. Od mojego ostatniego pobytu pod północnym oknem skończyli budować garaż i ozdobili go olbrzymim neonem, który przyćmił niebo i tajemnice horyzontu. Nie najgorszy powód, żeby odejść. To był dobry widok, a ktoś go zniszczył jedną latarnią, oświetlającą wszystkie niuanse i sekrety. Nie mogłem dostrzec żadnego światełka, musiałbym wyjść na pola, a przecież nie jestem dzieckiem. Nic, nic nie widziałem. Zniknęła babcia, zniknęła gwiazda przewodnia na końcu ciemności, coś jeszcze odeszło, ale nie mogłem za bardzo tego uchwycić, chociaż miałem wrażenie, że jest najważniejsze. Siedziałem w tym fotelu jak głupi i gapiłem się w neon. Mama wślizgnęła się niepostrzeżenie i przysiadła na drugim fotelu. Nie zauważyłbym jej obecności, gdyby nie chrząknęła. Nawet nie odwróciłem głowy od okna. - Właściwie wszyscy możemy sobie życzyć takiej śmierci -zagaiła. - Szybko i bez bólu. Nie odpowiadałem, uparcie kontemplując uroki nowych garaży. Jakieś dwa cienie przekolebały się chodnikiem ze śpiewem na ustach. Miałem wrażenie, że poznaję chudą i przygarbioną postać Pawła. - Narzekała cały piątek, że to chyba już koniec, ale kto by tam się przejmował - kontynuowała, niezrażona moim mil- 36 czeniem. - Dzień w dzień tak mówiła. Położyłam ją spać, w nocy budzę się i słyszę, że woła mnie do siebie. Po północy było. Zapalam światło, ona mówi „wołaj księdza". Chciałam ją okrzyczeć, żeby paniki nie robiła, ale coś takiego miała w oczach, że nie mogłam odmówić. Pobudziłam ciotki, ksiądz przyjechał, niezadowolony, że w środku nocy do posługi wzywają, ale go obłaskawiłam stówą. -Ja bym go obłaskawił - odwróciłem się od okna i zapadłem w fotel. - Ma zawód podwyższonego ryzyka, to niech cierpi. - Oj, nie mów tak, nie mów, ksiądz też człowiek - pospiesznie szukała usprawiedliwienia. - No i tyle właściwie. Umarła przed południem. Szkoda, że nie zdążyłeś. Twarz mamy bielała w mroku. Ocierała oczy kułakiem. - Co mówiła na koniec? - Co? Cieszyła się, że umiera, powiedziała, żeby listów i zdjęć nie wyrzucać, co je w pudełku trzymała. Uśmiechnęła się na koniec, oczy otworzyła szeroko, jakby zobaczyła anioły, i to wszystko. Cała śmierć. - Cała śmierć - powtórzyłem bezmyślnie. Zgasiłem światło i zdjąłem ubranie. Osiedle zamarło w listopadowej ciszy, nie słyszałem ani jednego dźwięku, trochę z winy plastykowych okien, które wstawił niedawno ojciec. Oszczędzaliśmy na ogrzewaniu, ale nie pasowały mi do idei domu - miały w sobie coś odstręczającego i nieludzkiego, martwotę i obojętność, w porównaniu z którą tamta pełna wypaczeń i pokruszonego kitu, przepuszczająca zimne powiewy stolarka wydawała się przyjazna i żywa. Nie robiłem tragedii, pieniądz jest pieniądz, w domu jestem tylko gościem, ale jak kiedyś będę miał willę, to na pewno wstawię drewnianą 37 stolarkę, drogą i brązową. Najgorsze, że wieczorami nie słyszałem Stacji, jasnej gwiazdy mojego późnego dzieciństwa. Kiedy siostra wyjechała, a ja przeniosłem się do jej pokoju, odkryłem, że posiada on niezwykłą zaletę - zimowymi nocami, kiedy Krótkie Miasto cichło i kuliło się przed mrozem, mogłem słuchać tranzystorowego, zniekształconego głosu dys-pozytorki stacyjnej, który niósł się nad blokami. Do mojego pokoju docierał pozbawiony jakiejkolwiek treści, słyszałem jedynie metaliczny, jednostajny poszum, wzywający do podróży. Wyobrażałem sobie, jak zaspana, tkwiąca przy mikrofonie kobieta nawołuje podróżnych do zachowania szczególnej ostrożności i nieprzekraczania peronowej linii, zapowiada pociągi z Gdyni, Białegostoku, Suwałk i Gołdapi. Kołysał mnie ten szum do zimowych snów i wsączał niezdrowe pragnienia w serce. Kołysał i zniknął, jak światełko na krańcu północnego horyzontu i pomarszczona, zrozpaczona staruszka tkwiąca całymi godzinami z uchem przy radioodbiorniku. Miałem wrażenie, że dookoła mnie kończy się coś ważnego. Chciałem wsunąć się w świeżą, wykrochmaloną i sztywną jak tektura pościel, ale tknęło mnie, że właściwie powinienem się pomodlić. W Boga wierzę różnie, ostatni raz modliłem się chyba w okolicach bierzmowania, ale babcia często prosiła, żeby po śmierci wspomagać ją pacierzami. Wierzyła, że każda zdrowaśka wypowiedziana w jej intencji trafi na szalę boskiej wagi i pomoże w dostaniu się do nieba. Może bzdura, może nie - nic nie stało na przeszkodzie, by zawalczyć. Więc klęknąłem przy łóżku, bezskutecznie próbując wyłowić z ciemności wiszący na ścianie wypłowiały komunijny obrazek, wyprostowałem się jak struna, babcia zawsze powtarzała, że ten wyprost ma pierwszorzędne znaczenie. Nie opierać się o łóżko, nie iść na łatwiznę, złożyć ręce w strzałkę. Poszło łatwiej, 38 niż przypuszczałem. Nie modliłem się tyle lat, a wystarczyło powiedzieć „Ojcze nasz" i słowa potoczyły się zarośniętymi, ale głębokimi koleinami. Reszta pojawiła się sama, jakby czekała przez te wszystkie lata w ukryciu, cierpliwie i bez pretensji. Wszystkie te poranne pobudki, marsze przez wyludnione miasto do zimnego kościoła, ministrantura, brzęk dzwonków i zapach kadzidła stanęły mi przed oczami. Babcia miała własne miejsce, po prawej stronie ołtarza, w szóstym rzędzie ławek na zewnętrznym brzegu, siedziała tam całymi godzinami, modląc się i tropiąc jednocześnie dziewczyny w zbyt krótkich spódnicach. Pomieszały mi się wspomnienia z modlitwami, to był dziwny powrót, ale miałem wrażenie, że daje mi siłę i dawno nie odczuwane wewnętrzne zadowolenie. W pewnym momencie poczułem, jak po moim policzku spływa niepotrzebna, sentymentalna łza. Nie mogę przestać myśleć o tej zadziwiającej różnicy pomiędzy końcówką w wykonaniu dziadków ze strony ojca i babci. Tamci mieszkali daleko od nas, jeżeli cokolwiek w Krótkim Mieście jest daleko, na Zatorzu, w tej smutnej, wiecznie zadymionej dzielnicy wybudowanych za wczesnego Gierka domków jednorodzinnych, gdzie za ekstrawagancję uchodziły dachy kopertowe albo podmurówki wyłożone tłuczonymi talerzami czy kawałkami kolorowego szkła. Nie mogłem, do dzisiaj właściwie nie mogę zrozumieć, jak można było tak szybko zmienić dom w poczekalnię. W pewnym momencie przestali z niego wychodzić, nie dlatego, że nie mogli - po prostu zadecydowali, że przyszła już na to pora. Zająwszy miejsca po obu stronach okna, przedzieleni kuchennym stołem, zmienili swoje życie w wegetację przerywaną jedynie pełnymi utyskiwań wypadami do sklepu albo do lekarza: trawili całe dnie na wpatrywaniu się w ślepą 39 ścianę budynku gospodarczego, z niechęcią opuszczając swoje stanowiska obserwacyjne. Jeszcze na samym początku, kiedy przestali się ruszać i ze spokojną rezygnacją wyczekiwali wizyt zabieganej rodziny, unikałem jak ognia tego podwórka wysypanego żużlem, stadka gołębi kołującego nad dachami na niewidzialnej uwięzi, pogrążonych w półmroku wnętrz i zapachu wioski, którego mimo emigracji nie potrafili się pozbyć. Byli mi dalecy przez swoją statyczność i zobojętnienie - wolałem oglądać babcię, która z furią fedrowała miasto, z wysiłkiem wdrapywała się do mieszkań swoich córek, odwiedzała wnuki, krzyczała i awanturowała się z byle powodu. Była jednak żywa, a o nich już wtedy nie mógłbym powiedzieć tego z całą pewnością. Ale później, na studiach, zasmakowałem w tych rzadkich odwiedzinach. Być może była to kwestia zmęczenia warszawskim szumem i jazgotem, setkami niecierpiących zwłoki spraw, spotkań, kontaktów - otwierając furtkę ich domu, miałem pewność, że wkraczam w obszar, gdzie czas traci znaczenie i mniej dolega, jakbym dostawał się w jakieś jego zabagnione starorzecze. Dosiadałem się na trzeciego, przyłączając się na chwilę do rytuału oczekiwania. Za oknem gulgotały indory sąsiadów, pośrodku stołu tkwiła nieśmiertelna taca ze stwardniałymi ciastkami, obok cukiernica. Popielniczka zawsze w tym samym miejscu, trzy szklanki z granulowaną herbatą, żeby nie trzeba było się męczyć z wyrzucaniem fusów i obieraniem cytryny, smugi papierosowego dymu i szum pierwszego programu radiowego - miałem wrażenie, że czas w ich klepsydrze jest co i rusz zatrzymywany przez grubsze ziarna. Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego w poczekalniach słucha się przede wszystkim Jedynki. Siedzieliśmy więc w milczeniu, z rzadka rzucając jakieś ogólniki i frazesy, nadające naszemu spotkaniu pozór sensu. 40 Zawsze te same pytania, krótkie i niekoniecznie zadawane z potrzeby uzyskania odpowiedzi. Ożywiali się jedynie, opowiadając o swoich chorobach, nawet wspomnienia, ulubiona zabawka bywalców poczekalni, przestały ich zajmować. -To co, ty studiujesz? - dziadek budził się czasem z letargu i wciągając do płuc kolejny haust dymu, odrywał wzrok od okna. Oczy miał dziwne, lekko zamglone, z mydlanymi obwódkami wokół tęczówek, typowy objaw postępującej miażdżycy. - Studiuję - odpowiadałem lakonicznie. Nawet nie musiałem dodawać co, bo nie miało to znaczenia. - To i dobrze. Ucz się, mówię ci -kiwał głową dziadek i z westchnieniem powracał do kontemplacji przysłaniającej cały widok z okna ściany. - Ucz się, ucz - dodawała babcia. I znowu zapadaliśmy w bezwład. Gwiazdy wyśpiewywały w radiu swoje łagodne przeboje, Urszula Sipińska oznajmiała wszem i wobec, że posiada cudownych rodziców, kwiaty we włosach targał wiatr, a Seweryn Krajewski kazał na coś spoglądać Annie, spikerzy podawali najgorsze nawet informacje z delikatnością doświadczonych terapeutów, wszystko przez wytłumiającą tkaninę szumu, który pojawia się jedynie w starych, dojrzałych nadajnikach. Nawet kolejne godziny wybijane przez atomowy zegar traciły znaczenie - jedynym namacalnym dowodem, że mimo wszystko przesiadamy się w poczekalni na krzesełka umieszczone coraz bliżej gabinetu, były cienie wędrujące po ścianie budynku gospodarczego albo zmieniające S1? za oknem natężenie światła. Od tych sesji aplikowanych zbyt często z pewnością mógłbym oszaleć, ale na krótką metę działały lepiej niż relanium. Wychodziłem po kilku godzinach, nawet nie odprowadzali mnie do drzwi, wracałem do babci, 41 która w swojej poczekalni walczyła z niedomagającymi nogami, żydomasonerią i ogólnym upadkiem świata. Oni się poddali za życia, zgodzili na wegetacje, ona walczyła do końca. Jedynka kontra Radio Maryja. Rano, przed wyjściem do kostnicy, jeszcze raz obejrzałem jej pokój. W świetle dnia zapach starości nie był tak silny, ale nadal czułem go wyraźnie. Nic się nie zmieniło, jakby opuściła na chwilę swój posterunek i lada moment miała wrócić, zająć ponownie miejsce przy oknie. Na parapecie drżały delikatne cytrusowe drzewka o kwaśnym aromacie, podobno idealne na dolegliwości skórne. Fotografia Papieża sprytnie wpasowana w ozdobny talerz i dawno wyprana z kolorów kopia obrazu Matki Boskiej Licheńskiej wisiały na ścianie. Ta zbyt duża, ozdobiona jedynie dwoma obrazkami płaszczyzna sprawiała, że zawsze czułem się w jej pokoju jak w klasztornej celi. Obok fotela stał koszyczek wypełniony lekami, a na stole, obok pliku starych pocztówek, pudełek z dokumentami i skrzętnie gromadzonych podziękowań za pomoc finansową przysyłanych z Lichenia, Częstochowy i Gietrzwałdu, oczekiwało bezpańskie i niepotrzebne radio, ostatni przyjaciel, czarny zakurzony odbiorniczek, który dawał możliwość wyboru jedynie pomiędzy RMF-em i Radiem Maryja. Więc tylko tyle zostaje z człowieka? Zapach, który zniknie po pierwszym malowaniu i wymianie fotela, stosik dokumentów, trzy przedwojenne listy z Ameryki, kilka zdjęć, przedstawiających młodą, surową kobietę z przeraźliwie wąską kresą ust i ściągniętą twarzą? Tabletki z krzyżykiem, aspiryna baye-rowska i ziołowe pastylki na uspokojenie, resztka spirytusu salicylowego na dnie buteleczki, legitymacja ZBoWiD-u, ukryty głęboko w szafie pamiętnik, wypełniony po brzegi kolum- 42 l nami koślawych cyfr, codziennych wydatków, prezentów, długów i pożyczek? Do tego zmierza życie, że odchodzisz i zostają po tobie okruchy, które rozbiegną się przy pierwszym silniejszym podmuchu wiatru? Nie ma innego wyjścia? To jest prawdziwe chrześcijaństwo, że żyjesz tak, by twoje istnienie nie stało się zbyt nachalne, by nie trwało wiele dłużej niż do momentu, kiedy zatrzaskuje się wieko trumny? Stanąłem przy oknie, obserwując nadciągającą z północy falę deszczu ze śniegiem. Gdzieś tam daleko kotłowały się fronty, pękały termometry i renifery zamarzały w biegu. Nad Osiedle docierały popłuczyny tamtych historii, z lekka już wypalone, osłabłe od długiej podróży, ale ciągle bolesne. Syciłem się wyraźną zmianą, jesień przechodziła w coś cięższego i o większym znaczeniu. Wal chmur przetaczający się nad horyzontem pękł, zamglił się i stracił swoją ciężką, siną barwę. Zalesione pagórki zniknęły za szarą woalką, pokryły się mleczno-szarą, kaszkowatą mgiełką, która pełzła w kierunku Osiedla, zjadając daszki altanek, szpalery drzew i zagubione *w polach domostwa. To był rzeczywiście dobry czas, żeby zasnąć. Babcia nie musiała walczyć z kolejną zimną porą. Lubię obserwować pogodę, ruchy chmur, gwałtowne przełomy, odpoczywam przy tym i dobre posunięcia się rodzą. Chyba właśnie wtedy w mojej głowie wykiełkował ten pomysł. Dookoła kostnicy krążyłem cały dzień. Centrum życia rodzinnego przeniosło się do tej niewielkiej szpitalnej przybudówki z łukowatym sklepieniem, przedwojennymi ciężkimi krzyżami i nigdy nie znikającym zapachem igliwia z wieńców pamiątkowych. Staliśmy pod tujami albo wewnątrz, ludzie wchodzili, wychodzili, przyglądali się zmarłej, wymieniali fa- 43 chowe uwagi. Ze rysy jej złagodniały, że legendarny pracownik kostnicy pan Białawka bardzo się postarał, stanął wręcz na głowie w kwestiach kosmetycznych, i za to należy mu się szacunek. Tuje chwiały się pijacko na wszystkie strony, a ciotki omawiały przygotowanie do stypy. Planowały przyjęcie na sześćdziesiąt osób, bez wódki, bo to nie wypada, za to z zupą, kartoflami, pieczonym kurczakiem i surówką z kapusty pekińskiej. Już nawet miały upatrzony bar na obrzeżach miasta, nazywał się „Disco" czy jakoś tak, nawet go nie znam. Wynajęły busa, ksiądz proboszcz z Dużego Kościoła obiecał towarzyszyć swojej najhojniejszej donatorce w ostatniej drodze. Tematów do omówienia było mnóstwo, więc co jakiś czas pod drzwiami tworzyły się zbite, czarne, przypominające wronie sejmy z jesiennych pól gromadki żałobników, rodzina, przyjaciele rodziny i przyjaciele przyjaciół, nasze sąsiadki z bloku. Z ulicy co jakiś czas podchodziły ubrane w ciemne barwy postacie, które mówiły „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus", a następnie tonęły w objęciach jednej z babcinych córek. Co ciekawe, były to tylko i wyłącznie kobiety, jakby krążyły one bliżej śmierci, spoglądając jej śmielej w oczy. Nietrudno się chyba domyślić, że oni wszyscy mieli przeczucia. Wujkowi Józkowi kilka nocy wcześniej przyśniła się teściowa, jak idzie z trudem jakąś wiejską drogą, w zupełnie niewiadomym kierunku, w jakimś przerażającym nigdzie-kra-ju, powłócząc nogami. Opowiadał, że w pewnym momencie z ust wypłynęła jej biała substancja, jakby ślina albo guma, która rosła, zmieniając się w półprzeźroczysty balonik. - Balonik odrywa się normalnie i frunie w górę, a ona na mnie takimi dziwnymi oczami patrzy - perorował z przejęciem. - Obudziłem się, serce bije ze strachu, jakby zaraz miało pęknąć, już wiedziałem, że coś się stanie. 44 Nie tylko jego dotknął palec śmierci. Moja mama dopiero po fakcie mogła uzasadnić swój niepokój i kilka niespokojnych nocy. Grażyna też miała sen - jej mąż, któremu od pijaństwa pękło serce, dwie noce wcześniej znowu przysiadł na jej łóżku i patrzył bez słowa, a taka wizyta nigdy nie wróżyła nic dobrego, na rodzinę spadały wtedy kłopoty albo nieszczęścia. Jadwidze na kilka godzin przed zgonem babci spadła ze stołu szklanka z herbatą. Staliśmy na chłodzie i nagle wszyscy z pokolenia moich rodziców zagrali w otwarte karty, zaczęli opowiadać i wysnuwać wnioski, na moich oczach pogrążali się w mitologię, budowali kolejną rodzinną legendę, która od momentu śmierci toczyła się jak kula śniegowa, zbierając w siebie coraz więcej opowieści i spostrzeżeń. To są rzeczy być może śmieszne, łatwo zrobić z nich kabaret albo powiedzieć, że już po fakcie dorabiamy historię i fałszujemy okoliczności tak, by pasowały do wizji świata, ale z drugiej strony - kto zaświadczy, że duch, który przygotowuje się do lotu, nie wysyła znaków, nie chwyta się rozpaczliwie rzeczywistości? Kto udowodni, że śnieg, który w pewnym momencie zaczął wielkimi, pojedynczymi płatami prószyć z mlecznego nieba, nie był kolejnym znakiem? - Pamiętacie? - Jadwiga zadarła wtedy głowę do góry, jakby chciała, żeby płatki śniegu roztapiały się na jej zmęczonej od niewyspania twarzy. - Pamiętacie? Jak chowałyśmy ojca w Mły-narach, to też zaczęło padać przed pogrzebem. Nawaliło tyle w jedną noc, że musieliśmy po kolana w śniegu na cmentarzu stać. Ale się składa. - Tylko scenografia trochę inna - dodałem zgryźliwie. Chyba nie zrozumieli, bo nie poczułem na sobie porozumiewawczego wzroku Grażyny ani nikogo innego, żadnego cichego sojusznika. Tam, w kostnicy, poczułem, że wszystko toczy się 45 prawie normalnymi torami, że postaci i rytuały nareszcie wpa-sowują się we właściwe miejsca. Gdyby nie zgrzyt natury geograficznej, owa fatalna pomyłka miejsca, w którym miało spocząć zmęczone ciało babci... Cały czas wiercił mnie wewnątrz ten dziwny niepokój, świadomość jakiegoś faux pas. Już po zmroku staliśmy w kostnicy, prawie cały trzon rodziny, świeczki syczały ostrzegawczo, a przestraszona czereda prawnuków popiskiwała pod opiekuńczymi skrzydłami moich ciotecznych braci i sióstr. Kończyliśmy odmawiać różaniec, szmer modlitw szumiał w wyziębionym pomieszczeniu. Babcia rzeczywiście miała lekki uśmiech na twarzy, naprawdę rysy jej złagodniały i straciły swoją surowość, szkoda, że tak późno. Wyglądała trochę jak mała dziewczynka zatrzymana w drodze na rozpoczęcie roku szkolnego - krucha, drobniutka, w cienkiej białej bluzce z fiszbinową zakładką, czarnej kamizelce i krepowej sukni. Córki owinęły jej ręce różańcem, a w powstałą między zaciśniętymi dłońmi szczelinę wetknęły surowy drewniany krzyżyk. Więc na koniec podeszliśmy kolejno, ja zaraz za ciotkami, pocałowałem jej zimną i wysuszoną rękę, miałem wrażenie, że dotykam zanurzonego przez długie dziesięciolecia w jeziorze drewna, ledwo obeschłego i pełnego obojętności. Podniosłem głowę znad trumiennych falbanek, śmiertelnej ciszy i żółtawego światła świec, jakiś niepokój pełzał już wtedy w moim wnętrzu, jakiś diabli podszept, jestem tego pewien. Więc podniosłem głowę i zobaczyłem niewielkie, okrągłe okienko umieszczone pod sufitem kostnicy, okienko z poniemieckim zielono-fioletowym witrażem, przypominające bulaj w dalekomorskim statku. Przez szybkę wpadało bure światło przyszpitalnych latarni, rozproszone i mętne. Musiałem odejść, by ustąpić miejsca Pawłowi, który spełnił swoją 46 powinność dokładnie i z wyraźnym pietyzmem. A później wyszliśmy całą rodziną pod kostnicę, w mrok, Zenek, głowa miejskiego klanu paranoików asystująca przy każdej pogrzebowej uroczystości, stanął pod rzędem starych tui i skrzyżowawszy ręce za plecami, mruczał coś do siebie, spoglądając na nas poważnie. Przychodził zawsze, może też ze względu na silny związek z panem Białawką i jego legendarnymi zasobami spirytusu. Po drugiej stronie ulicy wrzało życie, zaaferowani pacjenci trzaskali drzwiami przychodni specjalistycznej, ludzie wychodzili ze sklepu spożywczego, a z oświetlonego pomarańczowymi latarniami niedalekiego boiska liceum dobiegały głośne przekleństwa rozochoconych piłkarzy. Nic się nie stało, byliśmy jak w szklance, sami z prywatną, nikomu nie potrzebną śmiercią. Nigdy przedtem nie czułem tak mocno, że świat należy do żywych, jak właśnie wtedy, stojąc w listopadowym zimnie, słysząc, jak dookoła pieni się i szumi, jakby na złość, siła życia, niepowstrzymany pęd, mający za nic podmuchy śmierci i syk żałobnych świec. - Zaraz wrócę - powiedziałem do Pawła i ruszyłem z powrotem do kostnicy, odprowadzany smutnymi spojrzeniami. Pewnie myśleli, że chcę się z nią pożegnać w samotności. Zamknąłem za sobą drzwi. Ciepło ciał nie zdążyło się jeszcze rozproszyć, ale przy każdym oddechu wydmuchiwałem obłoczek pary. Drzwi od kantorka pana Białawki były zamknięte na głucho, co nie zdarzało się często, bo pan Białawką lubił patrzeć na rodziny zmarłych. Podszedłem szybkim krokiem do okienka i podciągnąłem mosiężny, fantazyjnie wygięty haczyk. To się działo poza mną, jakbym nie do końca sobie zdawał sprawę z tego, co robię, kierowany głupim wewnętrznym podszeptem. Może chciałem zrobić na złość wszystkim dookoła, może coś byłem jej winien, nie wiem, ciągle nie wiem. 47 » Ledwo zdążyłem wrócić ku środkowi kostnicy, kiedy skrzypnęły drzwi, a w szparze ukazała się kędzierzawa głowa Zenka. - Pan lepiej idzie - zamruczał niewyraźnie. - Pan idzie, bo umarłym nie wolno przeszkadzać. Spokój muszą mieć. Przychodzę tu przecież codziennie, to wiem. Poszliśmy z Pawłem nad jezioro. Krótkie Miasto zmienia się bardzo szybko i każda wizyta wprawia mnie w dziwny stan. Niby nie jest to skansen, ludzie muszą z czegoś żyć, ale chyba podobałoby mi się, gdyby przestało się ono zmieniać w momencie mojego wyjazdu. To niemożliwe, więc nie potrafię przemóc poczucia obcości i przekonania, że to już nie jest moje miejsce. A ponieważ Warszawa nigdy moim miejscem nie będzie, czasem łapię się na pytaniu, skąd ja właściwie pochodzę i do czego jestem przypisany. Unikam jak ognia takich pytań, ale nie zawsze się to udaje, czasem przecież człowiek urzyna się na smutno albo chleje z Rogalem, prywatnym wyrzutem sumienia. Trudno zresztą myśleć o czymś innym, kiedy wysiada się na dworcu i rusza w obcą ciemność. Pewnie dlatego do domu wracam taksówką. Nie zawsze tak było. To się przecież nie stało z dnia na dzień. Potrzeba było czasu, by te wszystkie związki, jakie łączyły mnie z Krótkim Miastem, rozpadły się i skruszały, zajęło mi to więcej czasu, niż Rogal mógłby podejrzewać. Najbardziej nienawidziłem tych spotkań z osobami ze strefy pośredniej - już nie znajomych, ale jeszcze nie do końca obcych. Wymienialiśmy zdawkowe pozdrowienia albo sprytnie omijaliśmy się wzrokiem i jakoś nie pocieszał mnie fakt, że to normalny proces. Za każdym razem tych osób było coraz więcej, w końcu zostało kilka punktów na mapie miasta, Paweł, Jasiu, rodzina. Przyjeżdżałem, by zaobserwować, jak miasto ewoluuje i z trudem próbuje powrócić do przed- 48 wojennej tradycji. Budziło się powoli z szarzyzny i letargu, nowe wkraczało z oporami, stopniowo, od początku skażone jakimś niezrozumiałym dla mnie piętnem połowiczności i niewiary w sukces. Brzeg jeziora zmieniał swój charakter, zbudowano stylowe kamieniczki z restauracjami, pojawiły się stylizowane latarnie i ławeczki, toporna płyta chodnikowa ustąpiła miejsca drobnej kostce brukowej, zamiast olbrzymiego składu spławianych rzeką belek powstała miejska plaża, idealna dla tandetnych koncertów i pokazów sztucznych ogni. Tylko ludzie, za dużo ludzi nad jeziorem, zamiast przypominać dystyngowanych kuracjuszy wód, kojarzy się z pensjonariuszami więziennictwa. Poza tym jest coraz normalniej. To dobrze, to dobrze, powtarzam sobie za każdym razem, chociaż gdzieś głęboko coś drwi i tęskni do przeszłości. Paweł to rozumie. Jesteśmy rodzeństwem ciotecznym, ale znajduję w nas sporo podobieństw. Tylko że ja walczę ze swoimi skłonnościami do sentymentalizmu i apatii, a on je pielęgnuje. Te zdjęcia zrobione w manufakturze, to zbieranie rodzinnych pamiątek i legend, niekończące się rozmowy z babcią. Piękne, ale niepraktyczne. Chyba już można powiedzieć, że się zmarnował. Ja zaczynałem liceum, a on je wtedy kończył razem z Jasiem, to było jakieś szaleństwo, ćpał, czytał te swoje mistyczne durno-ty i odjeżdżał coraz bardziej. Pamiętam, że prowadził notatniki, które zapełniał gęstym, drobnym pismem. Nigdy nie chciał mówić, co tam sobie w kajetach zapisuje. Przychodziłem do niego w gości i patrzyłem okrągłymi z przerażenia oczami na to, jak próbuje ukryć przed ciotką swoje czerwone oczy i nieskoordynowane ruchy, jak chichocze do siebie i miota się bezradnie w pokoju zawalonym książkami. Nawet wolę nie myśleć, skąd przyplątała się do niego żółtaczka, którą niedawno przechodził - to pewnie pamiątka szalonych przygód, zo- 49 baczymy za kilka lat, co na to jego wątroba. W każdym razie zdał maturę i zaczął się błąkać pomiędzy uczelniami - polonistyka w Białymstoku, polonistyka w Pułtusku i Olsztynie, tu semestr, tam dwa, i zewsząd odchodził, zniechęcony nudą jakiejś tam gramatyki opisowej. W końcu jego stary zapił się na śmierć, a on czmychnął na rok w Europę. Nie lubi o tym opowiadać, wiem tylko, że śmigał wtedy autostopem i trochę kradł w sklepach z tą swoją laską. Potem powinęła mu się noga we Frankfurcie i wrócił do kraju na koszt Niemców. Od tamtego momentu nie wyszedł nigdzie poza miasto, starcza mu ono w zupełności. Szkoda, bo ma potencjał. Dwadzieścia osiem lat, z marnymi widokami na przyszłość, bez dziewczyny, źle ubrany i zadowolony. Przegrywa na całej linii, czas przecieka mu przez palce, a wygląda na szczęśliwego. Pomieszało mu się troszeczkę w głowie. Szliśmy więc nadjeziornym bulwarem, ostatnie liście gryzły nas po nogawkach, stylowe latarnie ćmiły nienachalnym światłem, a przywiązane do nabrzeża łódki rybaków trzepotały się na falach. Zastanawiałem się, czy nie wtajemniczyć go w plan, na pewno by się ucieszył i pomógł, ale wolałem nie ryzykować. Za dobrze znali go policjanci i w razie wpadki miałby większe problemy niż ja. Już nawet nie pamiętam, o czym gadaliśmy. Pewnie jak zwykle oglądaliśmy miejsce, gdzie stał stary dom, najpierw jego rodziny, potem mojej, obskurna, za-szczurzona rudera, na której fundamentach wyrasta właśnie elegancki hotel. Chyba opowiadał o Szopie, nie mógł się uwolnić od zdarzeń sprzed prawie roku, cały czas utrzymywał, że w tamtej tragedii kryło się coś dziwnego, coś więcej niż zwyk- . ły ćpuński przypadek. Ja tam nie wiem. Zrobiliśmy po dwa rytualne piwa nad jeziorem, przewiało mnie do szpiku kości, ale akurat od tej tradycji jakoś nie mogę się uwolnić, i wróci- 50 liśmy na Osiedle, on do swojego wieżowca, ja do ustawionego na peryferiach przyczółku. ; ? • , W całej tej awanturce z Anitą jest zresztą jakiś znak czasu, z którego obecności zdałem sobie sprawę dopiero podczas tej wieczornej przechadzki nad niespokojnym jeziorem. Kiedyś to mężczyźni odchodzili, zdobywali, zdradzali, uciekali, teraz więcej odwagi siedzi w kobietach. W krótkim odstępie czasu w mojej rodzinie zdarzyły się dwie niemal identyczne sytuacje. Najpierw Paweł i Milka poszli na noże, kończąc swój romantyczny związek w niejasnych okolicznościach, ale z bardzo zrozumiałych przyczyn: on chciał wracać do kraju, a ona wolała pozostać w bardziej ludzkich krajach. Szczegółów nie znam, ale ciężar gatunkowy jest identyczny: i on, i ja zdajemy sobie sprawę, że Polska to jest potwornie smutny, szary kraj, rozjebany przez komunistycznych architektów, zarówno tych od budynków, jak i tych od dusz, a jedyne, czego można się tu dorobić w szybkim tempie, to wrzody na żołądku. I obaj chcemy tu zostać. Szaleństwo, tym bardziej że Judymami nie będziemy. Ja chcę napychać kieszenie, a on woli spokojnie jarać skręty nad jeziorem i chodzić na mecze. W moim przypadku to trwanie da się jeszcze od biedy uzasadnić: mam pracę, siedzę za biurkiem, sumując jakieś tam cyfry, co jakiś czas z satysfakcją oglądam wyciąg z konta. Ale on? Po cholerę? Pewnie ustawiłby się wcześniej czy później w którymś z przyjemniejszych krajów, robiłby w remontach czy na budowach. A nie chce. Pożałowania godny brak logiki. Poczekałem, aż zasną. Ojciec po nocnej zmianie długo dochodzi do siebie, cały dzień łazi półprzytomny i skrzywiony, a potem ogląda „Panoramę" i wali się do łóżka jak kłoda. Tym ra- 51 żem było podobnie. Siedzieliśmy z mamą chyba do jedenastej u mnie w pokoju, to kolejny rytuał z cyklu powrotnych - kiedy wieczorem wracam do domu, przychodzi i usadowiwszy się na brzegu łóżka, zaczyna opowiadać o rodzinie, najnowszych zdarzeniach z Krótkiego Miasta, wypytując co chwila o moją przyszłość. Boli ją, że jeszcze się nie ustatkowałem, że nie wkroczyłem na porządną drogę, czego wyraźnym sygnałem byłoby jakieś małżeństwo, podstawowa komórka społeczna. A ja nie mam ochoty jeszcze tego robić, młody jestem i zbyt wiele ponętnych dziewczyn przemyka dookoła, żeby na zawsze związywać się z tą jedną. Im później, tym lepiej, tak to widzę. Staram się przemycić te zakazane treści pomiędzy wierszami moich wypowiedzi, bo nie jestem na tyle śmiały, żeby powiedzieć jej wprost: „słuchaj, matka, śluby nie są teraz na topie, za dużo jest ciekawszych spraw do roboty, żeby do ołtarza przed trzydziestką gonić, a i dziewczyny mają inne marzenia niż twoje rówieśniczki trzydzieści lat temu". Raczej drążę skałę, bez przekonania, ale uparcie i podczas każdej z nocnych rozmów. Tym razem nie dotykaliśmy drażliwych tematów. Uderzyliśmy we wspomnienia o babci, jeszcze raz powróciliśmy do przenicowanych na wylot rodzinnych mitów - złota zakopanego niedaleko domu w Ryżówce, pieszych wypraw na targ do Suwałk, pagórkowatego krajobrazu i legendarnej przeprowadzki znad Wigier do poniemieckich Młynar, kiedy to moje pra-ciotki, prababki i Bóg wie kto jeszcze przebrały się za mężczyzn, żeby uniknąć nagabywań wyzwolicieli ze Wschodu. Szczególnym fanem takich opowieści nie jestem, ale nastrój sprzyjał i dałem się wciągnąć w wiry rodzinnej przeszłości. Na momencik zapomniałem o nadchodzącym pogrzebie i mojej roli z nim związanej. Pamiętam, że jedna rzecz przyszła mi wtedy do głowy. Nagle uderzyło mnie, że wszystko, co ważne 52 w mojej rodzinie, związane jest z kobietami. Mężczyźni wyjeżdżali do Ameryki, uprawiali kontrabandę pomiędzy Rzeczpospolitą i Rzeszą, zapijali się na śmierć albo choroby przykuwały ich do łóżek, a kobiety trwały, obrabiając chude trzydzieści arów, pilnując dzieci i trzymając kasę. Pewnie dlatego moje ciotki dobrze sobie w życiu radzą, chęć przetrwania weszła im w krew. To zresztą niezwykłe, że moja babcia powiła cztery córki, na tym poprzestając. Zupełnie jak w Seksmisji. Mama poszła spać, a ja zgasiłem światło i bezskutecznie próbowałem łowić dźwięki Stacji. Siedziałem tak godzinę, Osiedle utonęło po uszy w listopadowej nocy, przygotowując się do nadchodzącego poniedziałku i kolejnego tygodnia obcej mi zupełnie krzątaniny. Zapadłem w krótką i niespokojną drzemkę, śnił mi się Zenek, który przemykał w gąszczu tui i kiwał ostrzegająco palcem, pobiegłem za nim, do kostnicy, przez ciemne wnętrze, w kantorku pana Białawki siedziała na walizkach Anita, obejmował ją Szef, radośnie zakomunikowali mi, że wyprowadzają się na południe Słowacji, żeby żyć wśród słoneczników, kukurydzy i w promieniach oślepiającego słońca konsumować swą świeżo rozkwitłą miłość, zagroziłem, że poskarżę się babci, ale nic z tego nie wyszło, okazało się, że tylne drzwi kantorka wychodzą bezpośrednio na peron trzeci, pociąg do Bratysławy właśnie odjeżdżał, gdzieś mi oboje znik-nęli, a z lokomotywy wychylił się posępny i zatroskany Zenek, kiwając ręką na pożegnanie. Biegłem po peronie, a pociąg oddalał się coraz bardziej, słyszałem przerywany gwizd lokomotywy, regularny i stłumiony. Ocknąłem się, ale dźwięk nie zniknął, okazało się, że u sąsiada bije zegar, zawsze słyszę ten dźwięk przez cienkie ściany. Nienawidzę takich snów, wychodzę z nich zupełnie wymięty i jakby starszy o kilka lat, z nieświeżym oddechem w gębie i strużką śliny w kąciku ust. 53 Podkradłem się do pokoju rodziców i uchyliłem nieco drzwi Spokojne, równe oddechy zwiastowały, że mogę działać. Klu-l cze do garażu i samochodu leżały tam gdzie zwykle, w fajan-[ sowym pojemniku stojącym na lodówce. Ubrałem się w kurt-| kę, zapakowałem pod nią prześcieradło i wyszedłem z domu. l Zakładałem, że jeśli nic nieprzewidzianego nas nie spotkaj dotrzemy do Młynar w ciągu niecałej godziny, czyli tuż poi pierwszej. Cel był jasny: działać szybko, możliwie bezreflek-I syjnie i bez rozważania ewentualnych konsekwencji. Nie byłbym zdziwiony, gdyby okazało się, że Zenek pilnuje kostnicy również nocami. Wyglądał na zdolnego do wszelkich \ szaleństw. Zaparkowałem przed wejściem, z niedzieli na poniedziałek Krótkie Miasto należy tylko do wiatru i ześwirowa-nych kolegów mojego brata, nawet policjantom nie chce się wychodzić na zewnątrz. Furtka skrzypnęła jak w tanim horrorze. Z pobliskiego parku dobiegały trzepoty i hałasy przycupniętych na gałęziach kawek, które co jakiś czas budziły się i napełniały powietrze wystraszonym gwarem. Jedyną niewiadomą pozostawała przychodnia - gdyby portierowi zachciało się wyjść na papierosa w nieodpowiednim momencie, nie zdążyłbym dojechać nawet do Wityn. Obszedłem kostnicę i stanąłem pod bocznym okienkiem. Czekało na wyciągnięcie ręki, jakieś trzydzieści centymetrów nad głową. Pchnąłem mocno i odskoczyło z głośnym szczękiem, obijając się głośno o wewnętrzną ścianę. Gimnastyka nigdy nie należała do moich ulubionych zajęć, więc musiałem kilka razy podskoczyć, zanim zdołałem uchwycić się krawędzi spadzistego daszku. Wszystko poszło z dziecinną łatwością, jak na tandetnych filmach sensacyjnych. Nogi do góry, przecisnąć się przez wąską wnękę, jeszcze niewygodny obrót 54 o sto osiemdziesiąt stopni - i to wszystko. Byłem we wnętrzu kostnicy. Odciągnąłem zasuwy drzwi i delikatnie uchyliłem jedno skrzydło. Ulica wyglądała na wymarłą. Babcia leżała sobie wygodnie w trumnie, w ciemności nie mogłem dostrzec, czy patrzy na mnie, czy oczy ma nadal zamknięte. - Nie ma czasu na tłumaczenie - szepnąłem. - Pogadamy w samochodzie. Zwisła bezwładnie na moim ramieniu. Drzwi strzeliły głośno od silnego kopniaka, podbiegłem do samochodu i posadziłem ją na przednim siedzeniu. Miasto nie wyglądało na szczególnie zbulwersowane, z nieba nie spadł grom ani anioł z mieczem ognistym nie stanął nam na drodze. Zawróciłem, domykając drzwi od kostnicy i furtkę. Cały czas jestem ciekaw, jaką miał minę pan Białawka, kiedy rano przyszedł do swoich zajęć. Może na początku doszedł do wniosku, że powinien wystąpić o zmniejszenie przydziałowej porcji spirytusu? I ruszyliśmy. Przez obojętne miasto, pomiędzy kamienicami, które ze zblazowanym zainteresowaniem przypatrywały się całemu zdarzeniu. Na zdrowy rozum, przeszedłem zdecydowanie na ich stronę. Rodzina spała snem sprawiedliwych, nie wyobrażając sobie, że nadchodzący dzień przebiegnie zupełnie inaczej, niż to było w planach. - No, nie gniewasz się na mnie? Odrobina szaleństwa jest wskazana w każdym wieku, prawda? - próbowałem uzasadniać swój postępek. Nie wykazywała specjalnej ochoty do konwersacji, ale byłem przygotowany na taką ewentualność. Głowa opadła jej na bok i oparła się o szybę, jakby głęboko spała i miała gdzieś wszystkie moje głupie monologi. - Czego posłuchamy? - nie rezygnowałem. - Może być wszystko oprócz Radyja, chociaż - zastanowiłem się chwilę - 55 w ostateczności możemy spróbować. Nie wiadomo, jaki maja stosunek do ojca dyrektora w zaświatach, może to twoje ostatnie spotkanie... Znalazłem rozgłośnię, akurat trwały „Rozmowy niedokończone". Dzwonili sami obrońcy polskości, wiary i tradycji, stare kobiety płakały do słuchawek, ubolewając nad zdziczeniem młodzieży i trucizną lejącą się z ekranów. Prowadzący wyglądał na starego wyjadacza, umiejętnie mitygował i pozostawiał w sferze niedopowiedzeń to, o czym i tak każdy porządny Polak dobrze wiedział. Pewne kręgi, pewne środowiska, pewne osoby stawały się zatrważająco bliskie, ziały w twarz nieświeżymi oddechami, zgnilizną moralną i uśmiechały się rozpust-j nie, wspominając słodką krew chrześcijańskich dziatek. Po-| dobne w klimacie audycje prowadził kiedyś w Trójce Tomas2 Beksiński. - Wybacz - powiedziałem po kilkunastu minutach, wyłączając odbiornik. - To nie na moje pogańskie nerwy. Nie bałem się. Nawet gdyby się obudziła, cóż mogłaby mil zrobić? Na pewno zrozumiałaby moje motywacje lepiej niż ja sam, może nawet uśmiech przemknąłby po jej pomarszczonej jak styczniowe jabłko twarzy. Jechaliśmy więc na północ, przez Przytuły, Gąski, mijając majaczące w ciemności morenowe pagórki, reflektory wyławiały z czerni wyciszone lasy i przystanki PKS, pod pojedynczymi neonami w gospodarstwach miotały się bezradne psy, chłód przenikał mnie na wskroś. Opowiedziałem jej o moim pomyśle, którego nie zdążyłem zrealizować. W jakiejś gazecie znalazłem konkurs na drzewo genealogiczne, oferowali duże nagrody, a artykuł głosił, że takie drzewa są teraz bardzo modne i każda porządna rodzina powinna posiadać co najmniej jedno. Chciałem przy-siąść nad tym z Pawłem w Boże Narodzenie, babcia dobrze 56 pamiętała sprawy, które zdarzyły się siedemdziesiąt lat temu, chociaż zapominała o wielu innych, stokroć ważniejszych i bliższych. Posiadała całkiem precyzyjne informacje na temat swoich prapradziadków, a to już był konkret, który pozwalał wyskoczyć na każdy konkurs. Zabrała te konkrety ze sobą do grobu. Gliniarz wyskoczył z krzaków na górce przed Oleckiem jak rączy jelonek. Pomachał fluorescencyjną, nieco perwersyjną zabawką. Oczywiście nie musiałem się zatrzymywać i on o tym dobrze wiedział. Policjant w lesie w środku nocy na północy kraju może być równie dobrze zbłąkanym przedstawicielem prawa, jak i rzezimieszkiem poszukującym naiwniaków. Do Olecka pozostała jedna długa prosta; gdyby okazało się, że to jednak zwykły gliniarz, musiałbym jechać na komendę. A tego wolałem uniknąć. Łagodnie i głęboko zawinąłem na pobocze, zatrzymując się na skraju stoku. Kątem oka zauważyłem o pół tonu ciemniejszy od otoczenia kształt samochodu na leśnej ścieżce. Żeby podejść od strony prawych drzwi, policjant byłby zmuszony do przedzierania się przez krzaki i nadwyrężającą powagę munduru pochyłość. Zapaliłem światełko nad przednimi siedzeniami i odsunąłem szybę. Zapachniało świerkowym lasem. Podszedł powoli i zasalutował, niemal wkładając głowę do wnętrza auta. Miał bladą, zmęczoną twarz, worki pod oczami i szczeciniaste wąsy typowego policyjnego twardziela. Miałem wrażenie, że zaprawił się dwoma kieliszkami alkoholu wysokoprocentowego. - Dobry wieczór, dokumenciki, prawo jazdy, dowodzik rejestracyjny - wyrecytował formułę. Oglądał papiery długo 1 UWażnie pod wąskim snopem światła z podłużnej latarki. -D°kąd jedziemy? 57 - Do Młynar, panie poruczniku - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Tylko proszę ciszej, bo pasażerka śpi. - Proszę nie przesadzać z tym porucznikiem. A po co do Młynar, jeśli można zapytać? - Babcię odwożę. - Nie wstyd panu tak starszą kobietę męczyć? - znowu zajrzał do wnętrza auta. - Blada jest jak trup. - Zmęczyła się trochę. Najstarszy brat jej umarł, jedyny, jakiego miała - tłumaczyłem scenicznym szeptem. -Aż spod Częstochowy wracamy. - A kontrabandy ze sobą pan nie wiezie przypadkiem? -policjant sprytnie zmienił temat. - A skąd? - zdziwiłem się, najzupełniej szczerze. - Zresztą to chyba przeciwny kierunek. - No, no - funkcjonariusz nie ustawał w swoich dociekaniach i nawet go rozumiałem. Jesień, zimno, żona pewnie usychała w domu, a dziecko schodziło na złą drogę - nawet Hiob nie uniknąłby frustracji. - No, no - powtórzył - niech pan nie będzie taki mądry. Kontrabanda ma swoje sposoby. Niby babcia, pogrzeb w Częstochowie i kazanie prymasa, a w bagażniczku sto butelek „Morozowa". Proszę wysiąść, zobaczymy, co tam wieziecie. Cóż było robić? Musiałem dalej udawać głupiego. Podniosłem tyłek ojcowego punciaka. Oczom podejrzliwego funkcjonariusza ukazały się dwie deszczułki, złożone w kostkę prześcieradło i szpadel. - Co to jest? - zapytał. - Wódka, panie poruczniku. Przemycam w szpadlu sto butelek - dociekliwość tego gliniarza była stanowczo zbyt duża, chociaż uzasadniona. - Mówiłem już, żeby z tym porucznikiem... - machnął ręką, wyraźnie rozczarowany. Aż mi się go trochę szkoda zrobiło. 58 - Może powinniście łapać samochody jadące od Olecka -zasugerowałem. - Dobra, dobra, proszę nie pouczać funkcjonariusza na służbie - uciął niegrzecznie i oddał mi dokumenty. - Można jechać. Zasuwałem już szybę, kiedy jeszcze raz dał się ponieść ciekawości. - Pan powie, tak osobiście, po co ten szpadel? - Rodziny nie było stać na grabarza, sami musieliśmy grób kopać - westchnąłem ciężko. - Cóż, takie czasy. - Ja bym tym solidaruchom kazał groby kopać - policjant nagle odsłonił się przede mną politycznie. - Stanąłbym nad nimi i powiedział: „Kopać groby, szykować garnitury. Za tę wszystką naszą biedę". Tak bym powiedział. Mówił coś jeszcze, ale zapaliłem silnik i ruszyłem w kierunku Olecka. Widziałem w lusterku, jak stoi na poboczu i odprowadza nas wzrokiem. Potem zginął w ciemności. Do Młynar zostało trzydzieści kilometrów. Ludzie to jednak świnie. Kilka razy podczas autostopowych wypraw zdarzyło mi się spędzić całą noc na drodze. Stałem bliski omdlenia na jakichś pierdolonych niemieckich wylotówkach, machając do przejeżdżających samochodów. Nawet pies z kulawą nogą się nie zatrzymał. Obiecałem sobie wtedy, że jeśli spotkam nocnego autostopowicza, to mu pomogę. Człowiek uczy się na błędach, szkoda tylko, że na własnych. Wyjeżdżałem już z Olecka, myśląc, że najgorsze mam za sobą. Ten policjant kosztował mnie jednak sporo zdrowia. Zatoczka autobusowa na końcu miasta przypomniała mi sporo miłych rzeczy, jakieś dziewczyny z liceum, wyjazdy auto- 59 stopem do Suwałk, podróże bez sensu i celu. Nie była oświetlona, ale miałem wrażenie, że na krawężniku siedzą jakieś dwa skulone kształty. Cofnąłem auto i opuściłem szybę, rzeczywiście, pod słupkiem więdły dwie postacie w nieokreślonym wieku. Jedna uniosła z wysiłkiem głowę: - E, bo wilka dostaniecie - zagaiłem. - Chcecie gdzieś jechać? Z krawężnika podniósł się ociężale zwalisty kształt i chwiejąc na boki, próbował zrobić dobre wrażenie. - Kurde, autobus ostatni, panie, uciekł, my za nim, a on uciekł skurkowany, do Pogorzela jedziem - tłumaczył. -To siadajcie. Wolałem nie włączać światła, żeby uniknąć pytań o babcię. Zerknąłem do tyłu. To byli na pewno dwaj mężczyźni, pijani jak trzeba. Domyślałem się intuicyjnie, że ściągają brwi i marszczą czoła, próbując zrozumieć dziwną sytuację i dojrzeć jelenia, który zatrzymał się o pierwszej w nocy. Ruszyłem, zaraz za rozjazdem na Suwałki jeden pochylił się do drugiego, zaczęli coś szeptać, auto napełniło się mdłym zapachem przetrawionego alkoholu, przepoconych ciał i taniego tytoniu. Myślałem, że się zrzygam. - Zabalowało się? - rzuciłem porozumiewawczo. - Ano, czasem trzeba - mruknął ten zwalisty. Jeżeli wygląd miał taki jak głos, to z pewnością zrobiłby furorę w „Urzekła mnie twoja historia". Ten drugi gmerał po kieszeniach, szeleścił papierami i wiercił się za moim siedzeniem. - To dokąd jedzie? - Do Młynar. - Do Młynar też dobrze - wychrypiał elokwentnie ten drugi. - A nie boi się zatrzymywać po nocy, dla ludzi obcych? Tera czasy takie złe. 60 • - E tam - zbagatelizowałem. - Bandyci już dawno śpią. -Otóż to. Przez kilka minut jechaliśmy w milczeniu, do momentu, kiedy poczułem zimne ostrze na mojej szyi. Zerknąłem w bok i zobaczyłem, że zwalisty przyciąga głowę babci do zagłówka, nieudolnie próbując założyć jej duszący chwyt. - Chuja, nie do Młynar. Skręcim na Szarejki, a potem to się zobaczy. Jak się nie będzie wiercić, to możem się dogadać. Mnie tam nie zależy. Wywiezieni was w las i spierdalać - zaproponował ugodowo ten za moimi plecami. - To może być trudne. Babcia od wczoraj nie chodzi. - Co nie chodzi? Jak nie chodzi? Dostanie w łeb, to zacznie biegać - ostrze jakby nieco głębiej wbiło mi się w skórę. - Normalnie. Nie żyje. Za moimi plecami zaległa cisza. Słyszałem, jak ich oddechy przyspieszają. Ostatnie zdanie dało im najwyraźniej do myślenia. - Jak to nie żyje? Wpierdol chce? -Normalnie. Nie żyje, ale ciągle lubi podróżować, zawierać nowe znajomości, ludzi poznawać - odparłem. - Zatrzyma auto! - krzyknął zwalisty. Zahamowałem łagodnie i zapaliłem światło. Wysiadł i otworzył przednie drzwi. Babcia wypadła prosto na niego. - O Jezu - szepnął, nie wiedząc, co zrobić z ciałem. - O Jezu, diabły, szataniści. Rysiek! - wrzasnął do towarzysza. - Rysiek, spierdalamy! Mniejszy schował błyskawicznie nóż i wyskoczył z samochodu. Pobiegli w pola, niknąc po kilku sekundach w gęstej ciemności. Ostrożnie podniosłem babcię z mokrego pobocza. Po jej twarzy ciągle błąkał się uśmiech sfinksa. 61 - Przepraszam - powiedziałem łagodnie. - Naprawdę przepraszam. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Dalsza droga minęła bez przeszkód. Po pierwszej dojechaliśmy do Młynar. Kopałem kilka godzin. Na górce oboldziadka nie było już miejsca, więc musiałem iść dalej, za ostatnie groby. Tył cmentarza wychodził na pola, a z drogi nikt ranie nie mógł zauważyć, dlatego nawet się szczególnie nie denerwowałem. Kopałem, na szczęście, ziemia jeszcze nie zdążyła zamarznąć i wbijanie się szpadlem w wilgotny, odurzającyapach nie stanowiło trudności. Ostatnie znicze, pamiątki zaduszek, pełgały niespokojnie na wzgórku, wiatr nie mógł sif do nich dobrać -ochraniane warstwami fantazyjnie profilowanego w kiście winogron czy stare latarnie plastyku chwiały się delikatnie na boki, jakby z niedowierzaniem, że coś podobnego może się dziać w ich obecności. W dzieciństwie balem się tego cmentarza, ale jednocześnie ciągnęło mnie tam, do grobów prababek, zarośniętych chwastem i krzakami pełnymi białych bur-chli, do grobu lotnika, z wklejoną drewniiną łopatką śmigła tego feralnego samolotu, i rzędów starych żałobnych jesionów. Coś z tamtego niepokoju zostało. Świtało, gdy kończyłem. Ciężka, brudnoróżowa kresa pojawiła się daleko na wschodnim horyzoncie, ledwo widoczna zza chmur, najwcześniejszy autobus z Gołdapi zaburczał na drodze. Pobiegłem do auta, wyciągnąłem babcię, wziąłem ją na ręce, lekka była jak dziecko, i wróciłem na cmentarz. Rozłożone na ziemi prześcieradło błyskawicznie zwilgotniało, więc kiedy zawinąłem w nie ciało, przez moto materiał przebił kształt twarzy. Dziecięcej, uspokojonej twzy. . 62 Włożyłem ją delikatnie do grobu, zasypałem dół. Zbiłem prowizoryczny krzyż, z kilku grobów zabrałem znicze. A potem stanąłem nad świeżym kurhanem, uśmiechnąłem się i ocierając pot z czoła, powiedziałem: - Do zobaczenia, babciu. I poszedłem. Pieśń na wejście To co chcesz wiedzieć? Wszystko? Wszystko to o wiele za dużo. Nie bardzo mi się podoba twój pomysł na wypłynięcie. Reportaż o dilerze-intelektualiście nie wyjdzie nikomu na zdrowie, nie warto gmerać w niektórych sprawach i zamazywać czarno-białych podziałów. W ogóle szkoda, że nie chcesz zdradzić, kto cię tu przysłał, skoro aż z Warszawy przyjechałeś, któryś z moich przyjaciół sprzedał ci namiary. To nieładnie z ich strony, bardzo nieładnie. Ale nie bój się, po pysku na wejściu nie wyłapiesz, znam twój ból, zdziwisz się, jak wiele mamy wspólnych doświadczeń. Nawet szedłem przez chwilę tą drogą co ty, chyba trochę za szybko z niej zboczyłem, nie wiem. W każdym razie pozdrów ode mnie szefa dodatku miejskiego. Może jeszcze nie zapomniał. Siadaj, słoneczko ładnie grzeje. O narkotykach opowiadał ci zbyt wiele nie będę. Pojawiły się w moim życiu za wcześnie, to najważniejsze. Siłuję się z nimi przez cały czas, raz ja jestem górą, raz one. Ciekawsze jest to, jak doszedłem do diler-ki, bo ta profesja jest moim świadomym wyborem. Ja przez wiele lat broniłem się przed handlem, uważałem obracanie drągami za ostatnie skurwysyństwo. Teraz ostrość obrazu trochę się zmniejszyła, rogówka pewnie zwapniała, i nie potrafię 64 już zobaczyć tak wyraźnie jak kiedyś granicy pomiędzy złem i dobrem. Co nie znaczy, że dobrze się czuję, jak widzę naćpa-nych gówniarzy na mieście. Może niektórzy palili na początku moją trawkę, bardzo niewykluczone, bardzo. W każdym razie nie było tak, że od razu wszedłem w handel, odwrotnie, ja najpóźniej z całej załogi się złamałem, próbowałem jakoś inaczej swoje życie ustawić, żeby sumienie mieć czyste i móc patrzeć bez obaw w lustro. Myśmy już w szkole średniej ułatwili sobie dostęp do hurtowych ilości różnych snów, hodowaliśmy sami albo koledzy z innych miast przyjeżdżali z intratnymi propozycjami. Więc wszyscy moi przyjaciele siedzieli w tym mniej lub bardziej, nagle w ich domach zjawiał się dobry sprzęt grający, kupowali komputery, telefony komórkowe i ładne rowery górskie. To zajęcie przynosi spore profity, jeżeli podchodzić do niego z głową. A ja bardziej romantycznie na początku myślałem, sadziłem po kilka krzaczków na własny użytek, kameralnie. Rasta, bębny, nocne ogniska mi się marzyły. No i klepałem biedę, nie stać mnie było na firmowe ciuchy, wieżę i kompakty. Oni się dorabiali, powoli budowali kontakty, rozszerzali pole manewru. Nie chciałem tego. Więc uciekłem. Zaraz po liceum poszedłem do roboty. Miałem kilka wolnych miesięcy przed studiami, a byłem strasznie głodny pracy fizycznej, wszechstronny rozwój mi się marzył. Wszystko sobie zaplanowałem do najdrobniejszego szczegółu: osiem godzin pracy, a później książki, kino i dobre żarcie. Tak to naiwnie widziałem. Czekałem na tę robotę z niecierpliwością, dostałem świadectwo maturalne i zaraz ruszyłem do mojego wyśnionego eldorado mazowieckiego. Trafiłem do dużej firmy przeprowadzkowej, nie dla klasy średniej, obsługiwała tylko inostrańców i biznesmenów z najwyższych widełek płacowych. Przepracowałem tam trzy miesiące, dzień 65 w dzień, bo wolnych sobót i niedziel dla zleceniowców firma nie przewidziała. Akurat trafiłem w sezon, biznesmeni przeprowadzali się jak opętani, z Poznania do Krakowa, z Warszawy do Zurychu, z Budapesztu do Krakowa. To przypominało jakąś porę przelotów, normalny okres w życiu tej rasy. Ze spokojem przyjmowali przeprowadzki, jak najnormalniejszą w życiu czynność, jak poranne umycie zębów prawie. Na ich twarzach nie było znać emocji, które przecież powinny towarzyszyć takiemu wydarzeniu. Nasi brygadziści znali niektórych, z innych miast, z akcji sprzed roku czy dwóch, przewozili ich po raz kolejny z miejsca na miejsce, ucinali sobie pogawędki intelektualne, noga na nogę w wygodnym fotelu, frapująca dyskusja na temat zwyżkujących cen mieszkań i perspektyw warszawskiego City. Sporo się napatrzyłem, doświadczenia życiowego nabrałem w ciągu trzech miesięcy za kilka lat, tak myślę. Na początku nie rozumiałem, dlaczego etatowcy się ze mnie śmieją, że rzucam się na ciężkie sprzęty i gonię jak głupi z wywieszonym językiem, byleby szybciej akcję zakończyć. A to było oczywiste, ich powolne, spokojne ruchy, niechęć do pośpiechu i częste przerwy na papierosa, dzięki temu nie kończyli się zbyt szybko, wiedzieli, że firma próbuje wycisnąć z nich ostatnie soki, i w miarę możliwości chronili cenne siły. Jaki ja głupi na początku byłem! Literatura przygodowa w duszy grała i mięśnie drżały pod skórą, czekając na okazję. Ale szybko przyszło otrzeźwienie. Jakoś po tygodniu roboty specjalista od zasobów ludzkich pochwalił mnie ładnie przy wszystkich fizycznych za to bezsensowne targanie sprzętów. - Zauważyliśmy twój pozytywny stosunek do pracy - za-słodził, poklepując mnie po plecach - pojedziesz w nagrodę do Łodzi, kawałek Polski zobaczysz. 66 Ja zadowolony, nie wiedziałem, czemu etatowcy patrzyli na mnie jak na ostatniego fajansa. Bo tak miało przecież być, poznaję kraj i jeszcze mi za to płacą. Nic, pojechałem ciężarówką firmową, o kierowcy już wolę nie wspominać, kurwiarz zajebany, wąsacz, wąsacz, rozumiesz, „Kostek" na niego wołali, facet całą drogę gadał o dupach i rżnięciu, trąbił na jakieś dziewczynki z podstawówek i krzyczał przez okno, żeby się swoich pączkujących piersi nie wstydziły. U większości kierowców zawodowych nie wiadomo czemu sperma zamiast krwi w mózgu krąży, może od wibracji silnika to podniecenie wchodzi im w lędźwie. Wybadać mnie chciał na początku, patrzył spod oka, w końcu nie wytrzymał: - A ty, młody, masz chociaż dziewczynę? - pyta. - No - w książkach pisali, że twardziele nie mówią za dużo, więc próbowałem być lakoniczny. - A włosy jakie ma? F - Blondyneczka - zmyśliłem na poczekaniu. ?;:' ,« - Super, blondyneczki są super. A te sprawy jak? ; - Ostro, ostro jak sto pięćdziesiąt. - No to fajnie - Kostek mnie wyraźnie zaakceptował. Byłem swój, miałem dziewczynę, jak ktoś nie ma dziewczyny, to znaczy, że coś z nim nie w porządku, może pedał, prawda? A ja lałem wodę na jego młyn, kręciłem, kłamałem, żeby się nie wychylić przypadkiem i nie narazić na szyderstwo. Jak ostatni tchórz albo pierwszy cwaniak, zależy, jak spojrzeć. Wstrętne to było, chociaż rozsądne i bardzo dojrzałe. Później lepiej to rozgrywałem, jakoś próbowałem kierować rozmowami czy unikać niektórych tematów, byle z kolesiami nie zadrzeć. Ale do rzeczy, bo znowu mnie tok dygresyjny porywa. Zlądowa-łem przed jakąś starą kamienicą, Angol, co go mieliśmy wynosić, zajmował szóste piętro, poddasze, klatka schodowa wą- 67 bi- ziutka, na półtorej osoby co najwyżej. A w mieszkaniu sprzętów po szyję, lodówka, zamrażarka, stylowe meble, pralka scha ciężka jak poczucie humoru tego Kostka, jednym sl< wem, zabawa. A jeszcze na domiar złego klient okazał się bliofilem, książek po szyję, a jak napakujesz książek do pudła, to jakbyś kamienie nosił. Przyjechało tam wcześniej kilku eta-towców, byczki wypasione, starzy wyjadacze, myślałem, że pomogą. Złapałem się za pierwsze z brzegu pudło, ładuję sprzęty tego Anglika, kultura, a tu wchodzi Doberman, nadzorca z pretensjami do inteligentnego zachowania przy klientach. Ksywkę mu bardzo trafną przykleili - duży, niby arystokrata, i skurwiel przy okazji. Przegląda zasoby ludzkie, wskazuje na mnie i na jeszcze jednego chudzielca palcem: - Wy do sprzętów, tylko prosiłbym jak najszybciej sprawę zakończyć - rzuca sympatycznie. - Czemu tylko dwóch? - pytam, bo myślę, że może gość żartuje. - Przecież ciężko będzie. Na to Doberman krzywi się z niecierpliwością. Jego prawo. Jak to, młody i szura? - Chcesz o tym porozmawiać? - pyta. - No, BHP przecież, nie wolno za dużych ciężarów nosić -próbuję ratować sytuację. - Dziecko drogie, jak ci się nie podoba, to wypierdalaj do mamy albo zatrudnij się w banku, tam tylko zera liczą na rachunkach. Więcej tego dnia już sobie nie porozmawialiśmy. Znieśliśmy wszystko we dwóch. Całą infrastrukturę, książki, stanowczo za dużo ten Anglik czytał. Dobrze, że stołu bilardowego nie miał na tym swoim poddaszu, bo i takie sytuacje podobno się zdarzały. Do domu wróciłem na czworakach. Kolan nie mogłem rozprostować ani się schylić, bo czułem, 68 jakby mi ktoś w kręgosłup śruby wkręcał. Później dopiero się dowiedziałem, że chłopaki rok wcześniej tego Anglika wprowadzali i znali klimat. Kto mógł, ten się wykręcił, pojechały największe łosie. Właściwie powinienem być wdzięczny firmie za tę podróż do Łodzi. Świat mi się od tamtego dnia podzielił pięknie, zro-zumialszy się zrobił. Po jednej stronie byłem ja i banda mi podobnych, gąbki do wyciśnięcia, nowy materiał energetyczny dla firmy, baterie, które można zużyć jak najprędzej. Po drugiej postawiłem sobie wszystkie białe kołnierzyki z biura, większość brygadzistów i etatowców. Firma chroniła zatrudnionych na stałe, wyciskała z nich soki wolniej i za przyzwoite pieniądze, wolne soboty, imprezy ze średniej jakości kurewka-mi, niezły układ. A dla najemnika - wała miedzeszyńskiego i kopniaka w rzyć w razie potrzeby. Nie, nie byłem ślepy, po tamtej stronie też zdarzali się porządni ludzie, nie przeczę. Ale musiałem jakoś sobie wszystko uporządkować, więc jeżeli teraz krzywdzę niektórych, to tylko dlatego, że te największe chuje były najbardziej widoczne. Zapamiętałem większość pracowników, powkładałem do oddzielnych szufladek, chłopaków ze wsi i małych miasteczek, którzy przyjechali po dobre pieniądze i tyrali z piętra na piętro po trzynaście godzin na dobę, Jędrka spod Rabki i jego zniszczony kilkoma miesiącami ciężkiej roboty dysk, arogantów dobrze obeznanych w meandrach firmy i rzadko kiedy zniżających się do poziomu nieetatowych wyrobników, kutych na cztery nogi cwaniaków z Grodziska i Milanówka, zżeranych uzależnieniem od seksu kierowców ciężarówek, zgorzkniałych magistrów, którzy nie potrafili wykorzystać możliwości ukrytych w zmianie ustro-lu i zostali na bocznych torach. Mam ich wszystkich w gło-Wle> a przecież sporo lat minęło. 69 No więc żeby mnie nie zjedli za szybko, zacząłem się migać, rozpocząłem taką gierkę ryzykowną, bo nierobów w firmie nie tolerowali, a ja musiałem coś jednak jeść. Raz ja byłem górą, raz oni, raz udawało się przespać pod kartonami albo załapać na jakieś kosmetyczne roboty, a innym razem wrzucali mnie w jakieś przeprowadzki biur, z kasami pancernymi i szafami, których nie wolno było rozkręcać. Tak się toczyło. Szybko nauczyłem się poruszać w firmie i zacząłem wykorzystywać okazje. To do kieszeni, tamto do plecaka, per-fumki, bibeloty drobne z sypialni biznesmenów, śrubokręty, noże, książki - trochę sobie dorobiłem do mojej głodowej pensji. O konsekwencje się nie bałem, wiadomo, że przy przeprowadzkach różne rzeczy giną, znikają gdzieś w kanale pomiędzy nadawcą a odbiorcą. Żeniłem z głową i nigdy nikt się nie przyczepił, tyle tylko że u polskich biznesmenów dawałem sobie spokój, bo ciągle węszyli i patrzyli na każdego jak na potencjalnego złodzieja. Wstydu nie mają. Z obcowania z kulturą niewiele wyszło. Trochę mnie to na początku drażniło, próbowałem coś czytać po powrocie do domu, ale bezskutecznie. Nie wchodziło. Przebiegałem mechanicznie kolejne linijki, prześlizgiwałem się po nich bez zadowolenia. Byłem zbyt zmęczony, chciałem tylko jeść, oglądać telewizję i pić wódę do zgonu. Zredukowałem się niechcący. Jakie kino? Jaki teatr? Jak wracasz po dwunastu godzinach zaiwaniania po schodach, to nie myślisz o pegazach, zapewniam cię. Tylko podstawy, jeść, jeść, jeść, żeby mięśnie rosły w siłę i ciało żyło dostatniej. Rozwój mózgu, intelektu, uczuć na później, na bardziej sprzyjające okoliczności. Od tamtego momentu zupełnie mi się zmienił ogląd pracowników fizycznych, wcześniej często kpiłem z ich głupoty i prymitywnosci, z bezmyślnego krążenia pomiędzy domem a budową. Teraz 70 się nie dziwię, mózg szybko rdzewieje przy ciężkiej pracy, intelekt błyskawicznie traci na znaczeniu, nie sposób smażyć dwóch pieczeni na tym ogniu. Jak mam ci opowiedzieć o tym bólu i zmęczeniu, który daje się ugasić tylko wódką? Skąd ono się bierze? Nie mam pojęcia, nie wiem, czy dotyczy to wszystkich, ale u mnie szybko zaczęła narastać chęć wyłączania świadomości, zapomnienia całkowitego. Żeby choć na chwilę wyrwać się z kieratu, nie cieleśnie, tylko psychicznie, na kilka godzin pomiędzy fajrantem i kolejnym świtem, ulecieć poza rutynę, dni bliźniaczo podobne do siebie i ciągły zapierdol. Trochę za często otwierałem wtedy tę furtkę. Odszedłem z firmy bez żalu. I na koniec wywinąłem numer koncertowy, wystawiłem im swój prywatny rachunek, nie-honorowy i podły. Dałem taki popis, że do dzisiaj gorzki śmiech mną trzęsie, jak o swojej pomysłowości myślę. Było tak. Ostatnie kilka dni pracowałem w brygadzie Dobermana, ładnie się złożyło, zamknęło, od Dobermana się zaczęło i na nim rzecz się skończyła. Czyściliśmy chałupę jakiegoś Szweda z ambasady, wracał do Sztokholmu obracać tamtejsze wyziębione towary. Szwedzi, jak ich pamiętam z pracy, są bardzo do przodu: żadnych sentymentów, bibelotów, niepotrzebnych wzruszeń i kurzu na szafach. Tylko ascetyczne wnętrza i nowoczesne mebelki. U tamtego też, nawet nie było żadnych pamiątek jak zwinąć, nic prawie nie miał. Ale nam zaufał, większość zagranicznych dyplomatów ufna była jak śpiące niemowlę. Pracowaliśmy u niego dwa dni, nawet nie widziałem, jak wygląda, bo żegnał się hucznie z Warszawą. Firma miała dobrą opinię i nie musiał się obawiać. To był jego błąd. Więcej Polakom n'e zaufa, jestem o tym głęboko przekonany. Na drugi dzień Przyniosłem w plecaku kilka najtańszych win i nalewek, róż-e, zęby Szwed mógł zaprezentować swoim rodakom możli- 71 wie szeroki wachlarz gatunkowy niedrogich alkoholi. I pO(j. mieniłem fachowo, do mojego plecaczka załadowałem ulubioną finlandię z żurawin, jakieś koniaki i dwa pękate łyska-cze, a polskie trunki powędrowały do kartonów. Możesz nie uwierzyć, ale posunąłem się jeszcze dalej. W bloku, w który wtedy mieszkałem, szczury grasowały stadami, administracj wyłożyła trutkę i kilka gryzoni dało się nabrać. Leżały w piwnicy spokojnie, zapakowałem jednego w torbę i zaniosle w prezencie Szwedowi. Włożyłem szczurka do kartonu z jedzeniem, a sobie wziąłem pleśniowe sery i dobrą kiełbasę. Wiadomo, że szczury lubią sery. Oba pudła podpisałem inicjałami Dobermana, brygadziści czasem też pakowali, więc nie wzbudziło to niczyich podejrzeń. I popłynęły moje prezenty za morze. Nie wiem, czy Dobermana wyjebali z roboty, wziąłem czym prędzej wypłatę i uleciałem w swoje strony. Nie czułem się najlepiej, żadnej satysfakcji, żadnego zadowolenia, tylko zmęczenie, świadomość własnych mięśni i tęsknota za chlaniem. Wróciłem do siebie, wysiadłem z autobusu i zamiast udać się w ramiona stęsknionej macierzy, uderzyłem do zna-jomków z tymi markowymi alkoholami. Trzy dni wyrwane z życiorysu, tak się skończyła moja przygoda z pracą fizyczną w dobrej, nowoczesnej firmie. Ale z Warszawy zrezygnować nie mogłem. Potem jeszcze dwa akty nastąpiły. Wróciłem tam miesiąc później na studia, akademik legendarny, Muniek Staszczyk i Stachura Edward, akurat siugar wchodził na rynek. Heroina wracała w wielkim stylu, człowieku. Warszawa była do przodu pod tym względem, musiało minąć z pięć lat, zanim ten syf dotarł tuta). A tam już wtedy było konkretnie. Szybko zwąchałem się z towarzystwem odpowiednim, poznaliśmy się po zapachu czy jak, ie wiem, po prostu rzut oka wystarczał i już wiedziałeś, że to 2ość z twojego klimatu. Małe miasto, Zawiercie, Koło, Mszczo-nów Bielsk Podlaski czy Augustów, nawet nie musieliśmy za dużo ze sobą rozmawiać, wiadomo było, że wszędzie ta sama nuda i te same piątkowe balety, tyle że w scenografiach różnych. W tym akademiku wszystko kręciła Maria, miód koleżanka, to ona zaczęła syfiarzy różnych z miasta sprowadzać z kwasami i tego typu atrakcjami. No i jakoś w środku zimy wjechała z brązowym, dostała skądś dobrą ćwiartkę za darmo. Za darmo, rozumiesz? Spaliliśmy to we troje i koniec. W życiu nie czułem się tak dobrze. Wszystkie te akcje profilaktyczne, pogadanki w szkołach średnich i partnerskie rozmowy w zaciszu gabinetów terapeutycznych możesz o kant dupy potłuc, jeśli spróbujesz pierwszy raz. Bo dopiero wtedy jest dobrze. Nic cię wreszcie nie boli, hołota spod akademika przestaje przeszkadzać, mogą rzucać kamieniami w okna, podpalać śmietniki albo kopać cię w pięciu, a ty nie wnikasz, zapominasz albo się śmiejesz. Za oknem zima, wiater duje, a tobie ciepło, cieplutko. Jak wypisany z rzeczywistości na chwilę, zupełnie poza nią. Nawet oddychać się nie chce, byleby butelka wody stała pod ręką. Działasz raz i zaczyna się jazda, tak to widzę. Ja cię nie straszę ani nie edukuję, opowiadam swoją wersję wydarzeń i świata jedynie, pewnie że nieobiektywną. Spytaj się terapeutów, fachowców z Monaru różnych, na pewno ci powiedzą, że heroina nie wsysa od pierwszego razu, że to uzależnienie trzeba budować sporo czasu. Rozmawiałem kiedyś z jednym, próbowałem mu wciskać swoje teorie narko-manskie, że to jest jak chwast, wystarczy, że rzucisz ziarno w ziemię i zostaje na zawsze, potem możesz wyrwać zielsko, ale korzeń zostaje i czeka, czeka na odpowiednią okazję. Nie bardzo mnie rozumiał. A ze mną tak było i jest. 72 73 « Jazdę mieliśmy luksusową, nie trzeba było nawet się z akademika ruszać, wystarczał jeden telefon, sympatyczni młodzi ludzie pojawiali się błyskawicznie, dobre samochody, koniecznie długie jesionki. Na początku spuszczali ceny, udzielali rabatów, tacy byli zgodni. Potem to się trochę zmieniło. I tak przebalowaliśmy kilka miesięcy, coraz bardziej tolerancyjni i żądni proszku. Musieliśmy w końcu zacząć obracać syfem, pieniądze się kończyły, dilerzy byli coraz mniej przyjemni, sprawy się wikłały, studia poszły się jebać. Później prawie w ogóle przestaliśmy wychodzić z akademii ka. Siedzieliśmy całymi nocami w pokoju, słuchając RozgłośJ ni Harcerskiej, w dzień wypad do sklepu i dość, żeby się za bardzo nie męczyć. Do końca życia ten akademik będę pamiętał, te nieskończenie długie korytarze, chodzenie od ściany do ściany i łazienki. Czułem się jak na rozkołysanym leniwie statku, który zacumował w zapomnianym porcie. Łazienki były najgorsze, świeżo po remoncie, wyłożone białymi kafelkami, silna jarzeniowa nad każdym lustrem, jak w prosektorium. Bałem się tam wchodzić, bo w lustrach widziałem trupa, twarze wyglądały na sine i bezkrwiste, jak wyrzeźbione z marmuru. Do dzisiaj mną wstrząsa, jak sobie o tym pomyślę. To nie jest przyjemne - zobaczyć Jasia, który umarł. Nocami czasem siadaliśmy na parapetach, obserwując krzątaninę mieszkańców akademika wybudowanego naprzeciwko. Słali łóżka albo ślęczeli nad podręcznikami, telewizory siały swoje fioletowe światła. Niektórzy chodzili nerwowo po pokojach, gestykulując w bardzo ważnych sprawach. A myśmy byli bardzo daleko, bardzo. Nawet oddychać nam się nie chciało. Jakoś w maju dopiero mnie otrzeźwiło, umówiłem się któregoś dnia z ziomkiem na kulturalną imprezę alkoholową, wy~ piliśmy po kilka piw, a mi cały czas czegoś brakowało, jakieś 74 uwieranie czułem. Wyszedłem od niego z domu pod byle jakim pretekstem, obiecałem, że wrócę za moment. I pobiegłem Centralny. Ustawa jeszcze wtedy nikomu się nie śniła i gwiazdy warszawskiej dilerki rozkładały swoje sklepiki pod Alejami, stara kadra, ptasie twarze i poręczne torby przerzucone przez ramię. Oni nie byli z tych nowoczesnych, w brał-nie nie siedzieli, kupiłem jakieś proszki, dwie chude setki spi-da, ostrzegali, żebym nie mieszał, bo będzie zapadka. Mogli ostrzegać, a ja się czułem jak świr, chęć we mnie wybuchła po raz pierwszy z taką siłą, nieokiełznaną i zupełnie dziką. Zjadłem, co miałem zjeść, przyładowałem w bata te dwie setki gdzieś w bramie na Plater, sam sobie zastrzyk zrobiłem, pierwszy raz w życiu i na szczęście ostatni, nie jest to takie łatwe, zapewniam, i pobiegłem na Grochów kończyć imprezę, bo jeszcze ochotę na piwko miałem. Pamiętam, że w Uniwersa-mie jakaś dziewczyna się popłakała na mój widok, serio, jej chłopaczek chciał mnie lać, że się nie szanuję, ale udało mi się wyłgać. Zdążyłem jeszcze dobiec do akademika, i koniec. Straciłem przytomność na korytarzu, nawet nikt się nie zdziwił, rzucili mnie na łóżko, myśleli, że to z pijaństwa. Wstałem rano i uciekłem. Wynająłem lokal na drugim końcu miasta, zabunkrowałem się, zerwałem kontakty, ostro i bez pożegnań. Oni podobno jechali dalej. A ja się wykaraskałem, jak z Trains-potting historia normalnie. Dochodziłem sporo czasu do siebie, cały czas dochodzę, ciągle się pilnuję. To pierdolone ziarenko ciągle gdzieś tam w środku siedzi. Dolega, ale da się z tym zyc. Jedyne, co zostało, to skłonność do gawędziarstwa, lubię Pogadać o drągach. Taki ćpun-gawędziarz ze mnie się zrobił. Ostatni etap jest najśmieszniejszy, więc notuj uważnie. Fi-mme zaskoczył niebywale, nie spodziewałem się, że prze- 75 szłość da o sobie znać tak karykaturalnie, wyciągnęła po mniei ręce, i to w komiczny sposób. Bo wygrzebałem się po kilku l miesiącach z kłopotów, posiadłem umiejętność trzymania swo-l ich różnorakich uzależnień na wodzy, kończyłem imprezę poi dwóch piwach i jednym skręcie, ku uciesze wtajemniczonych l i pogardzie twardzieli. Pod koniec piątego roku zacząłem się! rozglądać za jakąś poważniejszą pracą, rodzina ostrzegała, żel będzie ciężko, bo wyż i układy, ale ja w to nie wierzyłem. Śmia-1 łem się serdecznie, słuchając bajek o szefach, którzy w swoich l firmach stosowali ius primae noctis dla nowo zatrudnionych dziewczyn, nie wierzyłem, że można przez dwa lata zaiwaniać za stażowe. Jasne, pamiętałem dobrze robotę w tej firmie prze-prowadzkowej, ale łudziłem się, że zasady w niej panujące były wyjątkiem, jakąś aberracją, robolami łatwo przecież sterować. A ja się garnąłem do kulturalnej pracy, mrzonki o popierdalaniu na budowie wyleciały mi ze łba już dawno, chciałem czegoś innego. Najbardziej chciałem być dziennikarzem. Miałem w głowie taką wizję żurnalisty-szeryfa, który dzień w dzień walczy z siłami zła, prostuje kręte ścieżki polityki społecznej i ściera się z korupcją. I przy okazji para się gatunkami z pogranicza literatury, co też nie pozostaje bez znaczenia. Myślałem, że będę podróżował, pochylał się ze współczuciem nad biedą i cierpieniem, tak wyobrażałem sobie swoją rolę społeczną. Właściwie to był szczyt rnoich marzeń, praca ciekawa, wymagająca ruchu i przy okazji w jakiś tam sposób ważna. Przyjęli mnie do jednej z warszawskich gazet. Zobacz, jaki zbieg okoliczności, do tej, w której ty obecnie pracujesz. Nie żeby na etat, nawet nie na staż, otrzymałem zaszczytne miano współpracownika. Redaktor naczelny przeprowadził ze mną krótką i treściwą rozmowę kwalifikacyjną. Usiedliśmy naprzeciwko siebie, popatrzył, skrzywił się, cmoknął sceptycznie: 76 _ No tak, dobrze, możesz tu przychodzić. Jeśli nas czymś zaskoczysz, zatrudnimy cię. ,Oho, myślę, to ładnie, pewnie wymagają nieskazitelnego stylu i pełnej mobilności". Ale udaję głupiego. - Świetnie, świetnie, naprawdę się cieszę, ale o jakich zaskoczeniach pan redaktor mówi? - No, to chyba oczywiste, że literatura nas nie interesuje. Fakty, przyjacielu, fakty, jak najmniej oklepane, jak najciekawsze. Reszta należy do ciebie. I tak się zaczęło. Ruszyłem walczyć o lepszą przyszłość. Szlifowałem miejskie bruki, miałem oczy dookoła głowy, wychodziłem z domu o ósmej rano, a wracałem po zmroku, wmawiając sobie, że taki to ciężki los dziennikarza. Podróże musiałem chwilowo wybić sobie z głowy, ewentualnie cieszyć się wyjazdami na głęboki Żerań, do Powsina czy Grodziska. W redakcji trudno było się przebić, pieprzony wyż już i tam dotarł, więcej, ciągle przychodzili jacyś energiczni gówniarze ze szkół średnich, i nawet podstawówek, pomysłowi i z werwą. I najgorsze, że to, co robiłem, nie było nikomu potrzebne. Nadmiar materiałów, mnóstwo dobrych dziennikarzy i czeladnik na dokładkę. Ale się uparłem. Powiedziałem sobie, że dopóki mnie nie wyrzucą, będę ich nękał swoją obecnością i głupimi tekstami. Szybko okazało się, że tropienie afer wcale do najprostszych zadań nie należy, a ciekawsze tematy są już obstawione przez fachowców, którzy przez wiele lat wyrabiali sobie kontakty i źródła nieoficjalnych informacji. Ale to nic, to nic, myślałem, że jakoś się odnajdę. Więc łaziłem po obcych domach, z miną fachowca oglądałem zagrzybione ścia-ny i dyskutowałem na temat aroganckich zachowań urzędników miejskich. W kawiarniach odbywałem nieoficjalne spo-, wyrażałem zdziwienie, słysząc o niegospodarności 77 w tramwajach i brutalnej wycince miejskich drzew. Wszystko w imię walki o lepszą przyszłość. Sensacje jakoś przede mną umykały, zresztą szybko okazało się, że nie jest łatwo zadawać drażliwe pytania. Ale przymykałem na to oczy, myślałem, że się nauczę. Przecież każdy czeladnik dostaje w dupę, powiedz, że ty też robisz ogony i duperele, oddajesz tematy bardziej doświadczonym kolegom po fachu, uśmiechając się przy tym, jakbyś o niczym innym nie marzył. Co tak zacichłeś? Po miesiącu czekała mnie niespodzianka. Poszedłem z bijącym sercem do kasy po wierszówkę, oczekiwałem może nie Bóg wie czego, ale jakiejś sumy, która pozwoliłaby mi nie zdechnąć z głodu. I kiedy pani położyła przede mną dwa banknoty stuzłotowe, pomyślałem, że musiała zajść jakaś pomyłka. - To niemożliwe, niech pani sprawdzi jeszcze raz, musi być więcej - mówię do niej ze złym spokojem. - A to już nie ze mną sprawa - odpowiada pani. - Reklamacje u naczelnego, to on wycenia teksty. Pochyliła się do okienka i powiedziała konfidencjonalnie, że nie jestem pierwszym zdziwionym, podobno sporo takich się tam zdarzało. Myślałem, że mnie szlag trafi na miejscu. Co, znasz mój ból? Widzisz, nie ma lekko na początku, ale w końcu nikt nikomu złotych gór nie obiecywał, tak to sobie próbowałem tłumaczyć. To był strasznie dziwny czas, bo w pewnym momencie przytłoczyła mnie tragedia nadmiaru, która i ciebie z pewnością dopadnie. Dziesiątki niecierpiących zwłoki spraw, interwencji, niekończące się dyskusje, rajdy po mieście w poszukiwaniu chleba i informacji. Węch miejski mi się wyostrzył, drzewa, rzepakowe pola, piołunu zapach i brzęk letnich łąk nad Śniardwami, daleko, bardzo daleko, tam inne wonie i dźwięki, wietrzyłem jak gończy pies za zdradą, konfliktem, nieporozu- 78 mieniami, podnosząc głowę, łowiłem zapach sensacji. Miasto roi się od tragedii wartych upublicznienia na łamach, ciekawostek, dramatów i anegdot. Trzeba tylko odrobiny szczęścia albo intuicji, by na nie natrafić. Trzeba pracy i siły, uporu w przeszukiwaniu kolejnych kwartałów. Tak to wygląda. Więc tygodniami penetrowałem jedną dzielnicę, bo jedna sprawa rodzi drugą, wiesz już o tym, powstają łańcuchy zdarzeń w ten sposób, czasem oplatają i krępują ruchy, gdzie nie spojrzysz, tam temat, wszędzie potrzeba interwencji, rozmowy, wywołania aferki. Ludzie mrowią się i roją, kochają i nienawidzą, rzucają z nożami na sąsiadów albo podejmują pozornie nieumotywowane próby samobójcze, domy płoną od nieostrożnego obchodzenia się z ogniem i tanimi alkoholami, pękają serca, narkotyki zamieniają mózgi małolatów w sita albo dzieci wypadają z okien. Informacje walczyły o lepsze w moim notatniku, numery telefoniczne skamlały wręcz, by otoczyć je grubszą obwódką, nazwiska prosiły o podkreślenie. Ale to nic nie dawało, bo zbyt dużo było tych podkreśleń i obwódek, nawiasów, pogrubień, jeszcze bardziej wszystko się komplikowało. Brzęk, hałas i brzęk. A potem znikałem z dzielnicy, tak jak przybyłem - cicho, niezauważenie, pozostawiając rozbudzone nadzieje samym sobie. Któregoś poranka wsiadałem po prostu do innego autobusu, gdzie indziej szukałem konfliktów, gnany plotką pochwyconą wprawnym uchem albo intuicją. I gdzie indziej kiwałem ze zrozumieniem głową albo wydawałem okrzyki niedowierzania. To się chyba nazywa obserwacja uczestnicząca. Niby głupia sytuacja, bo tamci czasem jeszcze dzwonią do redakcji, dopytują się rozpaczliwie sekretarek, czemu ten dziennikarz się nie odzywa, skoro obiecał, czasem nawet udaje im się zdobyć telefon komórkowy i dzwonią, informują, grożą, niektó- 79 rży przychodzą do redakcji, pytają: „Panie redaktorze, co to pan tak umilkł?". I co mam im powiedzieć? Ze w tym kwartale na teraz sprawa skończona, że doszedłem do miejsca, za którym zaczyna się labirynt urzędów albo niebezpieczna gra z chamami, którzy najpierw walą w pysk, a potem mówią „dzień dobry"? Naprawdę chcieliby to usłyszeć? Tak przesypywały się dni. Wracałem wieczorami do domu z głową wypełnioną miejską miazgą, w oczach stały mi te wszystkie miejsca i tematy, które przeciąłem jak meteor, zapisując litanie niezbędnych telefonów, adresów, mówiąc z przekonaniem „pozostaniemy w kontakcie", nawet do pewnego momentu sam w to wierzyłem, bardzo dobry tekst, krótki, nowoczesny i ładnie brzmi, jak w filmach amerykańskich, szczególnie jeśli poprzesz go uważnym spojrzeniem w oczy rozmówcy i dziarskim uściśnię-ciem ręki. Jeźdźcy ze stadniny w Milanówku skłóceni z nadleśniczym bardzo liczą na poruszenie sprawy na łamach, nadleśniczy również liczy, chociaż widzi sprawę nieco inaczej, zaprasza do siebie, przedyskutujemy sprawę, przejrzymy wspólnie dokumenty, poznając prawdę, wszystkim w końcu zależy na obiektywizmie i rzetelności, cóż z tego, że na takim obiektywizmie, który będzie naświetlał sprawę w określony sposób. Więc będziemy w kontakcie. Mieszkańcy Woli żrą się między sobą, chuj wyciął drzewa, ale miał prawo, pobili policjantów, ale w dobrej wierze. Będziemy w kontakcie. Również z pielęgniarkami środowiskowymi, które konkurują z lekarzami o pacjentów, bez szans, startując ze straconych pozycji, z budowniczymi wielkiego supermarketu, sprzedawcami z targu, robotnikami sprytnie wydojonymi przez pracodawcę, który wolał kupować średniowieczne księgi na balach charytatywnych, niż płacić za wykonaną robotę. Będziemy w kontak- 80 cię. Z tobą też będę, jak się źle sprawisz i nie przyślesz mi tekstu do autoryzacji. c Teraz uważaj, bo płynnie przechodzę do finału. Klepałem przez kilka miesięcy dziennikarską biedę, ale nie chciałem z niej rezygnować, bo trudno się rozstawać z marzeniami. Wolałem w gruncie rzeczy naginać po mieście za marne grosze, niż siedzieć za biurkiem. Pewnie ciągnąłbym to w nieskończoność, gdyby nie przeklęty pociąg do wspomnień. Bo któregoś dnia penetrowałem Tarchomin, nie pamiętam już nawet w jakim celu, może rura pękła albo kawał blachy z dachu spadł, różnie w życiu bywa. W każdym razie natknąłem się na Marię. Ona też uciekła z Grochowa, wynajęła mieszkanie w jakimś wieżowcu i zmieniła się we wzorową studentkę. Spokorniała nadzwyczaj, ten szczególny rodzaj ćpuńskiej dumy, poczucia wyższości z niej wyparował. Niemniej jednak z obrotu holenderskimi wynalazkami nie zrezygnowała, jak się miałem przekonać. Umówiliśmy się na wieczór, przyjechałem do niej, ławeczka, kilka piwek, zrolowałem jakieś miłe skręty z okazji spotkania. No i pech chciał, że nawinął się nocny patrol. Dwaj młodzi i chętni do pracy funkcjonariusze wywąchali od razu, w czym rzecz, to już nie były czasy, kiedy mogłeś przy gliniarzu jarać dżointa, a on zachodził w głowę, skąd ten dziwny zapach palonego sznurka. Już ich wyuczyli. Powieźli nas bez gadania na komisariat, ustawy jeszcze wtedy nie było, ale oni tylko śmiali się drwiąco, słysząc, że znam swoje prawa. Na rewizji znaleźli przy mnie jeszcze trochę zielska, wziąłem na wszelki wypadek, gdyby impreza miała się przeciągnąć w noc. A Maria, cóż, Maria miała przy sobie kilka porcyjek białej wdowy, gliniarzom tylko oczy się zaświeciły na widok spleśniałych kwiatostanów, pewnie sami lubili przykurzyć. I tak. Czter- 81 dzieści osiem pod byle pozorem, z jakimiś starymi gitami i lo-buzerką miotającą się po celi jak zwierzaki w klatce. Nie zmartwiłoby mnie to szczególnie, w gruncie rzeczy nic nie mogli nam wtedy zrobić. Ale pech chciał, że rzecznik prasowy policji, pan Rysio - dusza człowiek, pewnie go znasz, chciał pochwalić się w mediach niebywałym sukcesem tarchomińskich stróżów prawa. Jeszcze większy pech, że kilka dni wcześniej rozmawiałem z nim na temat plagi złodziei kieszonkowych w warszawskich autobusach, temat rzeka, świetnie się rozumieliśmy, zrobiłem z tego jakiś materiał. Skurwiel zapamiętał moje nazwisko i kiedy otrzymał służbową notkę, nie mógł uwierzyć. Zadzwonił do prowadzącego sprawę, pytał, jak wyglądam, przyjechał specjalnie na dołek w odwiedziny. Wyglądał, jakbym sprawił mu fizyczną przykrość: - Jak to, myślałem, że jesteśmy po tej samej stronie, panie redaktorze - kiwał głową - a pan narkotykami handluje. Próbowałem protestować niezdarnie, mówiłem, że jarać każdy może, ale nie uwierzył. Na odchodne rzucił złowieszczą frazę: - Niestety, nie mogę tego tak zostawić, prasa tropi nadużycia w policji, a okazuje się, że sama ma sporo na swoim sumieniu. - Życie mi pan złamie - próbowałem wziąć go na litość. - Wy też łamiecie życie porządnym oficerom - odparował. — Jak zabawa, to zabawa. Nietrudno odgadnąć, co było dalej. Obdzwonił wszystkie redakcje z hiobową wieścią, że policjanci złapali dziennikarza jednej z czołowych gazet, który zajmował się handlem narkotykami. Skandal i wilczy bilet. Naczelny chciał mnie podobno ze schodów spuścić, ale nie dałem mu tej przyjemności. Po prostu zniknąłem. Potem obroniłem się szybko i wróciłem do domu. Nie wiem nawet, może to był strach przed kolejną męką inicjacji? W każdym razie odpuściłem sobie Warszawę, ma- 82 rżenia o dziennikarstwie politycznym i dyskusjach z ośrodkami decyzyjnymi. Wymiękłem, jednym słowem. A teraz jest już dobrze. Siedzę tu drugi rok, znowu wszedłem w stare klimaty. Trochę pracuję w prywatnym liceum, uczę gówniarzy języka angielskiego. Jak jest ciepło, to dużo czasu na tej ławeczce spędzam z ziomkami, widzisz jezioro przed oczami, słońce centralnie grzeje, pływają kajakarze i leszczyk w wodzie czasem się rzuci. Jest co oglądać i jest co wypić zazwyczaj, byleby zimno nie było. I całkiem nieźle mi się układa. Co robię poza tym? Jedyną rzecz, która naprawdę dobrze w życiu mi wychodzi. Tu dużo lasów dookoła, mam kilka takich miejsc na bagnach, że nawet kłusownicy tam nie zaglądają, zresztą na zdrowie by im ta ciekawość nie wyszła. No i ogrodnicze. Kiedyś się śmiałem z ojca, że na działce siedzi całymi dniami i dogląda tych swoich pomidorów, a teraz sam to robię, jego drogą w pewnym sensie podążam. Nawet wspólny język znaleźliśmy, mogę z nim całymi godzinami rozprawiać o właściwościach gnojówki z pokrzyw i mszycy zżerającej liście. On hoduje i ja hoduję, tyle że nad jezioro nie przychodzi, bo mu wątroba już nie pozwala. Mam kilkaset krzaków po lasach, tu, tam, na początku maja sadzę, taki rytuał przyjemny już sobie wypracowałem, w długi weekend zazwyczaj biorę szpadelek, baniaki z wodą, ładuję wszystko w auto i ruszam za miasto cieszyć się wiosną. Jeszcze w szkole średniej tak się bawiłem, więc nietrudno było mi powrócić do starych przyzwyczajeń. A pod koniec września ścinam i tak się kręci. Lasy wtedy piękne. Diler? Może i diler, chuj ci w dupę, jak etykietki tak trafnie przypinasz. Ale napisz chociaż w tym swoim reportażyku, że diler-esteta. Hodowałeś coś kiedyś, rzeżuchę albo fasolę chociaż na biologię w podstawówce? To dlaczego się mądrzysz? Hodować coś to tak, jakbyś sam 83 rósł i potężniał, zżywasz się z rośliną w pewnym momencie, zaczynasz z nią gadać, łodygę pocierać delikatnie i całować w liście, jak kobietę zupełnie. Ja nawet nie palę prawie, bo demony do mnie przychodzą. Tylko hoduję i podziwiam. Nic nie rozumiesz. Pewnie że mógłbym paprotki, jak znajdziesz kupca, to i paprotki będę sadził. A potem ścinam. Nie, w detal się nie bawię, nie będę robił przecież interesów z gówniarzami z gimnazjów. Jeszcze w Warszawie kilku porządnych załogantów poznałem, żadne tam karki w audicach, z takimi nawet nie gadam, bo to się w lesie kończy. Po prostu kilku konkretów z tego samego samego klimatu co ja, też mają sporo w głowach i nie chcą tracić życia w firmach ubezpieczeniowych czy bankach. Czasem Młody zadzwoni z Warszawy, on nie pali, ale zna kolesi, co lubią. Gonię im hurtem, mamy do siebie zaufanie, nawet kredytów czasem udzielam. Nie, nie opłaca im się nie oddawać kasy w terminie, uwierz. Jeszcze nigdy mnie nie zawiedli, ale możliwe, że przyjdzie taki czas. Twoja wizyta jest niepokojącym sygnałem. Nie no, ja w spida i koksy różne nie wchodzę. Mam swój honor. Właśnie tak uważam, a resztę dopisz sobie sam. Pewnie że marihuana prowadzi do heroiny, Burroughsem mnie nie zaskoczysz, ja nad tym główkuję już z dziesięć lat. Heroina? Ze ja heroinę do miasta przywiozłem? A skąd ty o tym wiesz? Ona sama się przywiozła, jak te motylki, co nasze polskie kasztany zjadają, przygnało ją z wiatrem! Nic z nią wspólnego nie mam, po prostu nic! Naprawdę dużo wiesz, ale pod zły adres z tą heroiną trafiłeś. To nie moja działka. Jak chcesz więcej informacji uzyskać, to jedź nad Wielkie Jeziora Mazurskie, tylko uważaj, żeby cię do lasu audicą nie powieźli. Oni są mniej rozmowni niż ja. No, idź już, bo kariera czeka... Idź, nie zasłaniaj mi widoku na jezioro. Koncert na trzy głosy Szczur: Sam się prosił. Szumiał, kręcił i się skończyło. Szlus nareszcie. Już więcej nie przyszumi, nauczyłem szczawia rozumu. On myślał, że będzie rządził na Osiedlu. A kto on jest właściwie? Nikt, młody ćpunek, co ostro przesadza ze spidem. Pamiętam go, śmigał jeszcze z pistoletem plastykowym po piwnicach, jak myśmy już rządzili. I tak wypączkował, jebany. Rzucił karabin w kąt i od razu za strzykawkę się złapał, dlatego „Pompka" na niego ostatnio mówią, śmiesznie jakoś, nie, przepraszam, najpierw to on jeszcze z Buźką za garażami rozcieńczalnik buchał, całymi dniami tak siedzieli, później dopiero się przerzucił. Ale to jest jazda, żeby gówniarze z podstawówki ładowali w żyłę, bez żadnego wnikania. A on najmocniej działa, podobno pół dobrego grama naraz sobie wrzucił, ludzie, pół dobrego grama, przecież to jakby farbę emulsyjną wstrzykiwać. Nie, myśmy tak nie robili. To było inne, jakieś mniej straceńcze, nikt nie ładował, żeby się zajeździć. Ale jak myśmy zaczynali, to o spidzie nikt nie słyszał. Siedzieliśmy u mnie w suszarni, słomiankami druty założyłem, żeby nie było widać, tam zimą zawsze ciepło, i dawaj. Trawki trzeba było spalić chyba z pół reklamówki, żeby się w głowie za- 85 kręciło. Nie powiem, kompotu trochę się waliło, ale to było inne. „Moskwa", „Armia", „Dezerter", człowieku, prehistoria. Jakoś przyjemniej było, nikt nikogo nie chciał napierdalać za byle co. I się skończyło. I teraz taki czas, że kto nie biegnie, tego nie ma. Wszystko przez amfetaminę i mocną trawkę, nawet list bym z chęcią napisał do gazety, mógłby się nazywać „Amfetamina - przekleństwo naszych czasów", dobry tytuł, co? Nasza załoga to było kilku ziomków, żadnych dochodzących, żadnych szpiegów. A ci? Chyba z kilkadziesiąt osób, z Osiedla, z Miasta, jedni przychodzą, drudzy kurują się po domach, ciągły ruch, żadnego czajenia, walą w biały dzień pod sklepem, igły walają się po chodnikach, po zimie to lepiej na niektóre trawniki nie patrzeć, jak te kobiety to sprzątają, nie boją się ukłuć? Ja go ostrzegałem. Mówiłem, żeby nie dilował, bo zduszę. Co mnie obchodzi, że on ma ciśnienie i dużo potrzebuje. Śmiał się i mówił, że każdy ma prawo, że popyt jest duży. Gówno, gówno, mówię. To przez takich jak on jest tutaj tak źle, tutaj nigdy nie było tak źle. Ja nie sprzedaję dzieciom, chyba że głęboko siedzą i żebrają przez domofon, wstyd przed sąsiadami mi robią. A ten, gdyby mógł, toby chyba sklep z towarem otworzył, całodobowy obowiązkowo. Ja nie chodzę w dresach, nie golę się na łyso, nie rzucam się do obcych ludzi. A ten Pompka i jego załoga to świry, pojeby. Za wcześnie zaczęli po prostu, za dużo spida, kleju i wódy. I kwasów. Kwasy, te, co im sprzedałem, jak się cała sprawa zaczynała rozkręcać, mocne były, mówiłem, żeby uważać, bo kręcą maksymalnie. A zżarli tego tyle, że powariowali, Pompka wlazł na wieżowiec i siedział chyba z godzinę na dachu, ile ja się go musiałem napro-sić, żeby zszedł, nie mogłem podejść, bo mówił, że skoczy, inni gadali z diabłem albo zdychali ze śmiechu. Niektórym na 86 dłużej zostało, wszczepili sobie jakieś ciężkie jazdy w głowy. Jak dzieci. Ostrzegałem go. Mówiłem kulturalnie, żeby wyluzował, bo źle będzie. Zwłaszcza że przez tych jego ziomków psy zaczęły węszyć na Osiedlu, podobno niektóre szczawie mają za długie języki. Do mnie do domu na rewizję weszli, matka w płacz, dobrze, że domofon jest i zanim wjechali windą, to zdążyłem włączyć pralkę. Ile spida wtedy popłynęło, chyba za pięć stów! Zrobiłem sobie pranie. Wiedzieli, bo te dzieciaki nie potrafią cicho rozmawiać, może od walkmanów uszy im wysiadły. Jak gadają, to tak drą mordy, że chyba pół Osiedla słyszy. I koniec. Skończyło się. Pożyczył kasę ode mnie, za dużo kasy, żeby to odpuścić. I zniknął, w mieście na drugą stronę ulicy przechodził, wiedziałem, że znowu wtopił. Tryb życia zmienił, łeb mu jak peryskop latał na wszystkie strony, widziałem czasem z okna, bał się, w ogóle tylko w nocy się pokazywał, wykręcał jakiegoś spidzika i znikał znowu. A ja się śmiałem, bo gdzie on mógł uciec? Nawet nie chciało mi się do niego na dom wjeżdżać, po co wstyd przed rodziną robić? Przecież przez całe życie ukrywać się nie mógł. No i miałem rację. Akurat żeśmy wtedy trochę zapili z Grubasem, Dudkiem i Jasiem, ale kontrolnie, szliśmy do sklepu po repetę i akurat Pompka też szedł. Chciał niby rękę podać, pogadać, wiemy, znamy, ale ja za stary jestem na takie chrześcijaństwo, jak idzie na ostre. Strzaskałem mu gębę konkretnie, zęby musiał sobie nowe wstawić. Leżał w kałuży i ryczał. Normalnie jak dziecko. I tak miał szczęście, że sam go klepałem. Towarzystwo aż się rwało do zabawy, bo też im sporo krwi napsuł. Zapowiedziałem mu, że taka akcja będzie przy każdym spotkaniu, nieważne - środek Osiedla czy garaże, dzień czy noc. No i kilka dni później pieniądze się znalazły, z procentami, tak jak mówiłem. Przy- 87 siał do mnie umyślnego, sam nie chciał. Podobno teraz się odgraża. A ja się śmieję. Nie rusza mnie jego nienawiść. To mnie ratuje. Bo kiedyś pewnie się zestarzeję i przestanę mieszać, może się ożenię, może ktoś mnie obije, da kopa w dupę i powie „nawet mnie nie wkurwiaj, Szczurze", ale na razie to daleko. Chyba. Śmieję się. To mnie ratuje. Pompka: Nie zapomnę mu tego nigdy. Nie zapomnę. Kiedyś zapłacę więcej, niż myśli. Wyleczę się, zacznę w końcu smarować te rany maścią cynkową, zacznę różne soki owocowe wrzucać na masę, i luz, będzie dobrze. Trochę mniej prądu, trochę więcej zdrowia. I siłownia. Siłownia to zajebista sprawa. Bez testosteronu, może czasem, bo bez testosteronu trudno. Taki Eryk. Taki szczypior kiedyś, chudy jak igła, a teraz? Nie podejdziesz nawet, szacunek ma, taka kurwa szafa. I wtedy zobaczymy. Bo ja mogę wyłapać strzały w ryj, wiadomo, różnie jest, ale jak wyciągam rękę do kolesia, a on mnie na wejściu w zęby wali, to koniec. I żeby jeszcze kto inny, ale on, ten Szczur, ten emeryt pierdolony, co po dwóch piwach zawsze łapie ten sam klimat i zaczyna nawijać, jakie zajebiste załogi były kiedyś i jak teraz jest chujowo. To wolno, tego nie wolno, jaki święty się zrobił. Święty, bo święty, ale spida nie puścił, ciągle goni, tylko z głową, po cichu, wybranym, wiem dobrze, nieźle by było sprzedać go na komendzie. Szybko zapomniał, kto mi kiedyś proszek sprzedawał, fakt, proszek dobry, bez żadnych syfów czy sproszkowanej polopiryny, on zawsze miał dobre towary, nie mówię. A teraz nie chce, moje dresy mu nie podchodzą i głowa ogolona. Boi się, że psy za mną łażą. Cwany. Dobry dom, mamusia wreszcie spokojna, bo syn już nie drapie się po rękach, może niedługo do kościółka zacznie chodzić w ogóle. 88 Nie sprzedaje spida dzieciom, nie ładuje za dużo, zajebiście. I męczy się sto razy bardziej niż ja. Bo ja nie chcę. To albo tamto, ławka albo cieple łóżeczko. Ja wybrałem. Mój wybór, moje wrzody. I mam spokój, całe Osiedle mnie zna, wiedzą, w co się bawię. I mam spokój. Jak te baby, co wychodzą z kościoła, się na mnie gapią, to jest klimat, jak na trędowatego. Matka się pytała ostatnio, czy ja hifa nie mam, bo tak mówią jej znajome. Może kiedyś skończę. Nie wiem. Oddałem mu te pieniądze. Ale prochu nie puszczę. Nie teraz. Najpierw muszę wyjść na swoje, za dużo nerwów i kasy w to wkładam. Przepuszczam wszystko, rozchodzi mi się towar w rękach jak piasek, z tym przyjebać, z tamtym przyje-bać, rano na rozkręcenie, po wódce, żeby wytrzeźwieć, i koniec. Nie ma spida. Co ja gonię, komu ja gonię? Kilka gramów jakimś dupkom z liceum, kilka gramów jakimś dzieciakom. A reszta w krew. Ale wyjdę z tego. Jeden grubszy interes i koniec. Zwijam manele i jestem czysty. Nie muszę dygać, że psy coś znajdą, że zajrzą pod łóżko. Nie będę uciekał, krzyczał, motał. Będę gość. Czasem przywalę, nie powiem, to fajne, ale kontrolnie, bez świrowania. I wtedy go znajdę. Ale jeszcze nie teraz. » - ^.ir:. •...-••• •-. :><.•-•••>• • ;• --v,i • • • •;•,;<;>. Pan Stefan: Nie lubię chodzić wieczorami. Lepiej siedzieć i oglądać telewizję. To Osiedle jest dziwne, ja nie rozumiem tych chłopaków spod sklepu. Dlaczego oni tak krzyczą i tak dynamicznie się poruszają? Albo na odwrót, wyglądają jak manekiny przyklejone do ławek. Nic pośrodku. Albo krzyczą, albo wegetują. Nie lubię ich, nie lubię mijać się z nimi na ulicy, zawsze wtedy odwracam głowę, garbię się lekko, nie wywołuję swoim zachowaniem złych emocji, psychologowie tak radzą. Udaję, 89 że obojętne są mi ich przekleństwa i głośne spluwanie, chociaż to nieprawda. A z drugiej strony, jakoś mnie fascynują. Często na nich patrzę nocami zza firanki, nawet znam pseudonimy niektórych. Czasem zbierają się u mnie pod blokiem, stoją do późna i czekają nie wiadomo na co albo piją nalewki. Szkoda trochę, że się chłopaki marnują, mogliby grać w ping--ponga czy piłkę albo na basen chodzić, czytałem niedawno, że jak jest basen w mieście, to przestępczość wśród nieletnich spada. Dlaczego oni nie wezmą się do roboty? Praca wygania człowiekowi złe myśli z głowy. Jak się naharujesz osiem godzin, to już potem nawet nie chce ci się stać pod klatką, tylko zjeść, obejrzeć dziennik i iść spać. A oni nie, ja ich znam, to łobuzy, nie pracują nigdzie, śpią do południa, a potem tłuką się po nocach i ludzi straszą. Myślę, że ktoś powinien się tym zająć. Ja nie potrafię, nie rozumiem ich, to nie mój świat. Nie rozumiem ich języka, ubrań. Nie będę ich umoralnial. Ostatnio się bili. Wracałem z Miasta późno w nocy, zasiedziałem się u szwagra przy kielichu, widziałem, jak pod sklepem taki chudzielec bił w twarz młodego chłopaka, jednego z tych łobuzów, co u mnie stoją pod blokiem, Pompka na niego wołają czy jakoś tak dziwnie, chyba znam jego ojca z widzenia, porządny człowiek. Nawet trochę się ucieszyłem na początku, że ktoś wreszcie go rozumu uczy, ale jak zobaczyłem, że pada w kałużę i beczy, to jednak przykro mi się zrobiło. Tamci poszli, ze śmiechem, zadowoleni, młody leżał w kałuży, tu deszcz, noc, listopad, myślę, podejdę, zobaczę, czy się chłopakowi krzywda nie stała, czy jakiegoś wstrząsu mózgu nie dostał. Pochyliłem się, pytam, czy pogotowia nie zawołać, krew mu się leje z ust, a on do mnie „spierdalaj" mówi. Spierdalaj? Jak to, spierdalaj? Przecież ja mu pomóc chciałem, a on tak do mnie. To poszedłem. Następnym razem już nie będę 90 taki głupi, niech sobie robią, co chcą, niech strzelają do siebie z pistoletów albo walą pałkami po tych zakutych łbach, nie obchodzi mnie to. Nie lubię Osiedla, w dzień to jeszcze jeszcze, ale po zmroku, nie daj, Boże. Normalnie się boję, chociaż dorosły facet jestem. Ciekawe, czy oni też się boją? Chyba muszą, skoro tak głośno krzyczą. Chciałbym się stąd wyprowadzić, nie tracić więcej nerwów, są podobno w dużych miastach takie osiedla ogrodzone płotem, z ochroną, szlabanem i alarmami, byle kto nie wejdzie. Nikt nie krzyczy pod domem i nie pije wina. Sami kulturalni ludzie. Chciałbym tam mieszkać. ; • ?:ń; Przed świtem Tamtej zimy pracowałem z Ojcem przy rozwożeniu gazet. To była dziwna robota, włączyłem się na kilka miesięcy w życie nie znanej mi wcześniej kasty. Jej istnienie było oczywiste, ale słabo dotąd dla mnie namacalne. Budziliśmy się o czwartej rano, półprzytomny łykałem pospiesznie gorącą kawę, wyziębiony samochód długo chłonął nasze przesycone snem oddechy, stanowczo zbyt wolno napełniając się ciepłem i dymem z papierosów. Jechaliśmy na drugi koniec Krótkiego Miasta, pod Stację, tuż obok kamienicy Szulca, do magazynu z prasą, przez martwe ulice, to była pora, kiedy policjanci zasypiali w swoich patrolowych polonezach, brakowało benzyny i komendant nakazał przestoje w mało eksponowanych miejscach. Wiedzieliśmy o tym, więc Ojciec mógł ostro pociskać w pedał, ale nie było potrzeby, znacznie przyjemniej jechało się powolutku, statecznie, z rozmysłem zwalniając na każdym skrzyżowaniu. Magazyn wynurzał się z ciemności i chłodu, już z daleka wysyłał do nas swoje jarzeniowe sygnały. Nie myślałem wtedy, że moja twarz musi wyglądać w takim świetle trupio i odstręczająco, lgnąłem tam, wślizgiwałem się cicho do wnętrza, mrucząc niewyraźne słowa powitania, nie całkiem „Dobry wieczór", ale nie do końca „Dzień dobry". Siadałem 92 przy piecyku, przez sale przepływały ciche, zmęczone rozmowy trzeciej zmiany, przysypiałem, grzęznąc w lepkie i pełne irytującego niedokończenia półsny. Obok mnie zbyt szybko zużyci mężczyźni przeglądali najtańszą pornografię, wymieniając fachowe i pozbawione cienia żądzy uwagi, kobiety automatycznymi ruchami pakowały gazety do paczek i skórzanych toreb, było ciepło, domowo i dobrze. Ten letarg magazynowy trwał zbyt krótko, zrywałem się, Ojciec wołał mnie z zewnątrz, musiałem wychodzić w rzedniejącą opornie ciemność, wrzucać paczki na tył samochodu, każda miała swój numer albo nazwisko adresata, każdego świtu odmawiałem litanię cyfr, nazw ulic i drobnych sklepików. „Trzydzieści dwa, Kwiatkowska, jedenaście, Opieka Społeczna, Prezydium, Wiśniewski, PSS Krakowska...". Po podwórku niosło się echo nazw, codziennie tych samych, w tej samej kolejności. Później, kiedy doszedłem już do wprawy, odmawiałem sobie czasem tę modlitwę przed snem, przywołując twarze i miejsca. Tak dla zabawy i trochę żeby nie zapomnieć, nie zbłaźnić się przed Ojcem. Po załadowaniu paczek ruszaliśmy w trasę. Nigdy przedtem ani później Krótkie Miasto nie należało tak bardzo do mnie, nigdy nie czułem się w takim stopniu jego właścicielem. To ja przecierałem szlaki, wydeptywałem pierwsze ścieżki w chudym śniegu, to ja pozostawiałem na ulicach pierwsze ślady dnia. Czułem się jak pionier, zdobywca nowego lądu z zachwytem oglądający na własne oczy okazy flory, dotąd pojawiające się jedynie w snach. Tamci, Kolumbowie albo zdobywcy Afryki, odważni barbarzyńcy z zawszonymi kołtunami na głowach, rąbali drzewa, burzyli starożytne świątynie, pozostawiając pożogę, pławili się w pogańskiej krwi, a po małomiasteczkowym odkrywcy pozostanie jedynie ulotne pogwizdywanie 93 przez zęby - najlepszy oręż w walce z samotnością - anonimowy odcisk buta numer 44 i plik gazet w kolejnym kiosku. Wyskakuje z auta, żeby po raz kolejny z radością spostrzec, że opony wysłużonego poloneza są pierwszymi, jakie przetarły miejski szlak, ogląda się ukradkiem za siebie, a jego buty jako pierwsze tego dnia znaczą życie podnoszące się niechętnie do biegu - czy można sobie wyobrazić większe i zarazem bardziej naiwne zwycięstwo nad Krótkim Miastem, które daje się w takim momencie wziąć z zaskoczenia jak nieprzyuczony do walki rekrut? Z czasem w mojej głowie powstała kolejna mapa Krótkiego Miasta, geografia miejsc i ludzi, złożona z kilkudziesięciu punktów, w których naturalny rytm życia został na zawsze zburzony przez bezsenność i jarzeniowe światła. Tworzyły one nową warstwę, nieznaną wcześniej przestrzeń drobnych właścicieli kiosków, kioseczków, instytucji państwowych z ich portierami złaknionymi rozmów i prasy, sklepów spożywczych, poznawanych tuż przed przybyciem pierwszych klientów. Mieszkańcy owej pory, z podkrążonymi oczami, wonią nieprzyjemnych nocnych oddechów, wymięci i niereprezentacyjni, balansowali na pograniczu nocy i dnia, byli tymi, którzy mieli okazję obserwować, jak zmartwychwstaje krótkomiejskie życie. Pan Bójko, z twarzą porytą pamiątkami po ospie, toczył się na pocztę, według jego punktualności mogliśmy regulować zegarki, pani Eugenia mocowała się pod Dużym Kościołem z miotłą i swoim kalectwem, trawiona alkoholową bezsennością legenda polskiego boksu trwała już pod Katedrą w oczekiwaniu na pierwszych robotników i pierwsze datki. Wiedziałem, na których rogach napotkamy zastygłe, ćmiące leniwie papierosy sprzątaczki, niektórych robotników czekających na pierwsze autobusy zdążyłem nawet ponazywać po swojemu i wymyślić 94 im życiorysy, Ojciec bardzo w tym pomagał, znał część tych postaci, niektóre pochodziły z tego samego pokolenia emigrantów co on, wiedział, kto ile może wypić, a kto kiedyś uprawiał miejską bandyterkę. Krótkie Miasto należało do mnie. Jaką wtedy czułem wyższość nad moimi koleżkami! Przejeżdżając obok wygaszonych okien ich domów, chichotałem szyderczo, byli bezbronni, zdani na łaskę mojej chimerycznej wyobraźni, widziałem, jak spali powyginani w dramatycznych skrętach, z otwartymi ustami, w rozkopanej pościeli, ich kace, narkotyczne zjazdy i niespokojne sny stały przede mną otworem. Odkrywca, szpieg w krainie wyobraźni, szpicel inwigilujący okolice świtu w Krótkim Mieście - oto kim wtedy w gruncie rzeczy byłem. A potem Ojciec rzucił tę robotę, pociągnęły go inne, równie wymagające zajęcia, więc nareszcie mogłem spać jak normalni ludzie. Ale jeszcze długo później przed snem szeptałem wyuczoną litanię: „Prezydium", „Liceum ekonomiczne", „ulica Piękna", „Baranki"... Końcówka Tamta zima była ważna z wielu powodów. Praca przy rozwożeniu gazet, kometa, która mknęła przez wiele tygodni w kierunku Stradun, nadmiar wina ryżowego i narkotyków, szczelina pomiędzy kożuszkiem Milki i szalikiem, w której buzowały najpiękniejsze zapachy świata - to nie wszystko. To wtedy dotarłem do kresu krótkomiejskiej geografii, zamknąłem prywatną księgę odkryć. Wszystko, co nastąpiło później i trwa do dzisiaj, jest kopiowaniem, porównywaniem stanu obecnego z minionym, rejestracją zmian, palimpsestem, na którym tworzą się kolejne warstwy wspomnień i zdarzeń. Przez kilka lat urządzaliśmy regularne wycieczki do gorszych części Krótkiego Miasta, zostawiając za plecami projektowaną przy linijce architekturę Osiedla. Działo się to raz w tygodniu. W centrum bywaliśmy dzień w dzień, ale weekendowe wycieczki miały w sobie jakiś niecodzienny posmak, miasto odkrywało nową twarz. Przepływaliśmy przez te parszywe niedziele, przez zawiesinę nieczułych godzin oddzielających poranne przebudzenie od zmierzchu. Dlaczego właściwie parszywe? Pamiętam przecież dokładnie, że końcówki tygodnia bywały różne - roziskrzone okrutnym i pięknym światłem ostrej zimy, z szadzią na parkowych drzewach, śniegiem skrzypiącym 96 dziarsko pod butami, szare mniej lub bardziej, deszczowe, z wichurami przełomów, a mimo to w oczach mam bure południe, jak gdyby niedziela była synonimem szarości, wilgotnego chłodu, nijakiej, doskonale bezbarwnej powłoki chmur szczelnie maskującej niebo. Właściwie dlaczego? Czyżby w niedzieli naprawdę krył się jad? Niezależnie od tego, jakie aury panowały nad głowami i powikłaną architekturą, w niedzielę miasto wyglądało na wymarłe. Główne arterie ożywiały się raz na godzinę, wypełnione sylwetkami przechodniów podążających na mszę, a w okolicy południa cichły na dłużej, chyląc czoło przed niedzielnym obżarstwem i sjestą. Mieliśmy wtedy wrażenie, że z miasta wyciekła cała ludzka treść, pozostawiając samopas formę. W takich godzinach mogliśmy penetrować najciekawsze rejony bez obaw przed spotkaniem z nieprzychylnie nastawionymi tubylcami. Stare, podupadłe kamienice pokazywały swoje wnętrza, skrzypiące, sfalowane od długoletniego wysiłku schody uginały się pod stopami, pachniało starymi kobietami, ubogim schyłkiem życia, kocią szczyną i pijaństwem. Miasto, właściwie jego część, właściwie niewielki obszar, kto wie, czy nie dwa-trzy kwartały, zostawmy te niebezpieczne uściślenia, więc miasto zmieniało się w pełen niespodzianek labirynt, w plątaninę starego i nowego, które również już zdążyło nabrać lat, zwiotczeć i pokryć się ciemną patyną brudu i wyziewów. Prowizoryczne garaże i plomby bloków zalepiające dziury po wyburzonych kamienicach stanowczo zbyt szybko straciły niewinność i wkroczyły w wiek podeszły. Krążyliśmy tymi zaułkami, pijacy spali albo trwali w anabiozie przed telewizorami, oglądając „Kino familijne", z lufcików okien wychodzących na ulice dolatywały zapachy świątecznych obiadów - pieczonego kurczaka, rosołu, kartaczy, duszonych pieczarek. Przez kilka 97 lat poznaliśmy dokładnie labirynt, niespodziewane skróty, dziury w ceglanych murach, wąskie, prowadzące donikąd korytarze, zatęchłe strychy z łukowatymi oknami. W niektórych oknach ciągle jeszcze tkwiły kolorowe szybki, spod tynku przebijały niemieckie napisy. Żadnych cudów, małe, łatwo przyswajalne tajemnice, na miarę potrzeb, świat dziwnie przypominający studnię, o małym obwodzie, ale z niewidocznym dnem. Ostatnia z tych podróży, przedwiosenna, pełna nadziei przerwanych gwałtowną śnieżycą, zakończyła się w dożywającym kresu swych dni „Barze Jarskim". Schowani pod olbrzymią schorowaną palmą, chłonąc w siebie wyziewy kuchni, przycupnięci nad cienką herbatą za pięć tysięcy, gapiliśmy się za szybę. Ulica zniknęła, śnieg miotał się w niekonsekwentnych porywach, z rzadka przejeżdżające samochody z trudem rozpruwały nagle zgęstniałą materię miejsca. Obok nas emeryci męczyli się nad buraczkową i kotletem pożarskim, czas abdy-kował, odszedł gdzie indziej, w ciekawsze, rokujące większe nadzieje rejony. Nie było nic do powiedzenia. Cisza i bezruch osaczyły nas w to niedzielne popołudnie i wzięły w swoje władanie. Jakby nie istniało nic poza palmą, wąskim kawałkiem ulicy, ledwo widocznym zza kotary gęstego śniegu, żółtawą herbatą. Jakby nie istniał dworzec, położony trzy minuty drogi od baru, dworzec ze znudzonymi kasjerkami wyczekującymi na klientów, którzy postanowili wyrwać się z transu. Pod palmą tkwili śpiący krótkomiejscy rycerze. Droga w tym kierunku najwyraźniej się kończyła. Dalej był tylko mur, kozioł ustawiony na końcu torowiska. ,s To właśnie wtedy podjąłem decyzję o ucieczce. « Czekolada To był dobry supermarket. Dwie zaspane kasjerki, chłopak w ogrodniczkach układał brzoskwinie na stoisku z owocami, szkoda, bo akurat mieli ochotę na jakieś witaminy. Kilku klientów w podeszłym wieku pchało przed sobą niespiesznie wózki zapełniające się systematycznie dziesiątkami niezbędnych pokarmów i sprzętów. Wózek Dudka był jedynym, który bezwstydnie świecił dnem, przykrytym jedynie przez najtańszy chleb razowy za 89 fenigów i mleko. Za to jego plecak pęczniał w niepokojącym tempie. Wiele razy dziękował w duchu matce za ten prezent - niewielki nowoczesny plecaczek z dwoma zamkami błyskawicznymi. Do tego zgniłozielone spodenki z niezwykle obszernymi kieszeniami, jakby nieco bawarskie. Jasna koszulka, białe sandały i śnieżna czapka z daszkiem przypięta do szlufki paska dopełniały wizerunku tuziemca, a obcięte na jeża blond włosy i szczere niebieskie oczy likwidowały wszystkie podejrzenia. Wychudła twarz i nieodłączny wojskowy chlebaczek z aparatem fotograficznym w środku nie przyciągały wzroku ochroniarzy i pracowników - ot, taki mały dysonans znamionujący być może mieszkańca nie najbogatszego dystryktu, na pewno jednak uczciwego i świadomego swych moralnych obowiązków. Żaden brudas z wykolczykowaną twarzą i przetłuszczoną fry- 99 zurą, żaden podejrzany Polaczek z rozbieganymi oczami, na-puchniętą od wódy twarzą i hałaśliwie kolorową koszulą. Na pewno swój, członek tego kręgu kulturowego, spokojny, szczery, rozluźniony, z uśmiechem na ustach i „Auf Wiedersehen" na podorędziu. Pewne, zdecydowane ruchy, ręce zgrabnie i bez nerwów wysupłujące z woreczka kilka monet, nie każdy w końcu musi wyjeżdżać z supermarketu z wypełnionym po brzegi wózkiem - zdecydowanie nie wzbudzał podejrzeń. W tym sklepie również. Aż żal było nie wykorzystać okazji, żadnych kamer, brak ochroniarzy, wczesna godzina roboczego dnia. Układ sklepu nie bardzo mu odpowiadał, półki ciągnęły się bowiem długimi, równoległymi rzędami, bez zaułków, miłych sercu zakrętów i rzadko odwiedzanych stoisk, ale potrafił już sobie radzić z takimi trudnościami. Po kilku miesiącach zabawy w złodziejaszka błyskawicznie oceniał sytuację, zawsze bezbłędnie. Ominął stoisko z owocami, zatrzymał się przy nabiale, wdychając ożywczy chłód bijący z lodówek, oczywiście nie mógł kupić nic oprócz mleka. Do wózka wrzucił dodatkowo kilka serków topionych i dwa jogurty, po czym statecznie zaczął się przemieszczać w kierunku paczkowanych wędlin i kiełbas, nieznacznie rozglądając się wokół siebie. Błyskawicznym ruchem sięgnął po jogurty i włożył je do półotwartego plecaka. Mimo całej rutyny w takich momentach serce podchodziło mu do gardła. Ze znawstwem kontemplował kiełbasy, stojąc pomiędzy dwiema pogodnymi staruszkami, delikatnie wyciągnął rękę po jakieś pęto, jednocześnie wpuszczając półmetrowe salami w rozciągnięty rękaw bluzy. W chłodniejsze dni nakładał ją na siebie - chociaż podarta, dawała większą swobodę manewru. Dopiął plecak, schował jeszcze do tylnych kieszeni spodenek dwie miętowe czekolady Lindta, dla Milki. Chwilę później kierował się ku wyjściu. Ukląkł, udając, że zawiązuje sznurówkę, mięso powędrowało 100 pod koszulkę, czuł, jak folia błyskawicznie przylepia mu się do spoconego brzucha. Minął go znowu ten chłopak. Ciągnął z wysiłkiem wózek widłowy z kartonami ustawionymi na palecie. Jakaś chuda blondyna popędzała go gderliwie. Nie lubił tego języka pełnego szorstkości i ostrych jak brzytwa wyrazów. Tamten próbował coś odpowiadać, miał wadę wymowy, chciał dyskutować, ale czynił to jakoś nieskładnie i bełkotliwie. Dudek uśmiechnął się do niego w wyuczony sposób, nieśmiało i przepraszająco, wyobrażał sobie, że tak uśmiechają się ludzie, którzy przepraszają świat za swoje istnienie. Twarz tego w ogrodniczkach rozluźniła się, może ograny chwyt Słowianina, który kłamie, pomógł mu trochę. „Na pewno jest dość bogaty - pomyślał. -Na pewno ma dużo pieniędzy. Nawet jeśli ta szwabska kierowniczka każe mu zapłacić za moje śniadanie, to nie zbiednieje". Stanął przy kasie. Najbardziej obawiał się uprzejmości tych ludzi, którzy widząc jego mizerne zakupy, ustępowali miejsca w kolejce. Odmowa mogła wywołać zdziwienie i zmusić do konwersacji, a przeciskanie się pomiędzy ladą a wózkami groziło katastrofą. Ktoś mógł go dotknąć, zwrócić uwagę na wypchane kieszenie czy sztywność ruchów, której nie potrafił do końca wyeliminować. A na pobłażliwość tych sympatycznych ludzi nie miał co liczyć - zbyt mocno tkwiło w nich posłuszeństwo dla nakazów, zakazów i obowiązków, wśród których jednym z głównych była niechęć do włóczęgów, złodziei i awanturników, wprowadzających chaos w uporządkowany świat. Znów się udało. Kasjerka obrzuciła go sennym spojrzeniem, lekko zdziwiona zainkasowała dwie marki, odpowiedziała uśmiechem na uśmiech, oddając „Danke schón" za „Danke schón". Powolutku odszedł od kasy, ciesząc się w duchu z kolejnego śniadania. Chleb, mleko, mięso - świat od razu pojaś- 101 niał. I słodycze. Słodycze! Wyobrażał sobie Milkę delektującą się czekoladą, jej wąskie, nienawykłe do kulinarnych uciech usta, a w nich rozpływające się kawałki delikatnej czekolady. Czekolady, która w kraju kosztowała pewnie ze trzydzieści złotych za tabliczkę, smakołyku opakowanego w tekturkę ozdobioną wianuszkiem uspokajających, ciemnozielonych liści. Było o co walczyć. Zapakował mleko i chleb w reklamówkę i poszedł w kierunku wyjścia. Kątem oka zauważył, że chłopak w ogrodniczkach oderwał się od swoich zajęć, stanął przy barierce i przypatruje mu się badawczo. - Tylko spokojnie - wyszeptał do siebie. Nie zmienił tempa kroków, starał się wyglądać jak najbardziej pogodnie i beztrosko. Odwrócił głowę w kierunku swojego niemieckiego rówieśnika, skinął mu przyjaźnie i rzucił wesołe „Czysss". Tamten nie odpowiedział, przechylił tylko lekko głowę, jak gołąb badawczo oceniający ewentualne zagrożenie. Dudek minął go, skręcił ku drzwiom, przygotowując się do biegu. Miał wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mu spod bluzy, razem z tą przeklętą kiełbasą, i pofrunie daleko, do raju wszystkich włóczęgów, miejsca, gdzie nie trzeba kraść i udawać. Czuł spojrzenie tamtego na swoich plecach. Nic złego się nie stało. Nikt nie krzyknął, nie włączył alarmu. Najwyraźniej chłopak chciał mu się przypatrzyć, a może tylko odpoczywał. Wyszedł za budynek, Milka na pewno umierała z głodu i niecierpliwości. Coś zaswędziało go w krzyżu, podrapał się pod bielizną i zamarł. Kusa bluza podwinęła się i odkryła cały tył spodenek, pewnie w momencie, kiedy kucnął nad sznurówką. Z lewej kieszeni wystawała do połowy tabliczka czekolady. List z tamtego świata Bruksela 30.11.2001 No cześć, Paweł Na pewno jesteś zdziwiony tym listem. Przyznaj, nie oczekiwałeś, że Twoja Milka odezwie się jeszcze kiedykolwiek, i to nie dlatego, żeby wyzwać Cię od ostatnich, ale by w miarę spokojnie i już bez nadmiaru goryczy odświeżyć pewne sprawy. Są, drogi przyjacielu, rany, którym nie daję zaschnąć, i jedną z tych ran jest nasza historia. Więc jeżeli będzie bolało, jeżeli puszczą Ci się z oczu niemęskie łzy - cóż, czasem tak trzeba. Kilka spraw siedzi we mnie bardzo głęboko i nie daje o sobie zapomnieć, czas nie ściera ich i nie przysypuje kurzem, choć wszędzie słyszę, że taka jest kolej rzeczy. Myślę, że z Tobą jest jeszcze gorzej. Stąd ten list, stąd i z wizyty Rudego, bo jego opowieści upewniły mnie, że muszę napisać. Być może jesteś ciekaw, co działo się ze mną przez ten czas, chociaż poczta pantoflowa pomiędzy Osiedlem i różnymi europejskimi miastami kursuje dość dobrze, jeżeli popatrzeć, ilu ludzi stamtąd przyjeżdża tu do roboty. Sabinka nigdy nie trzymała języka za zębami, to zresztą dobrze, bo dała moje namiary 103 Rudemu. Więc pewnie jakieś tam strzępki informacji masz, tak samo jak do mnie docierały przez ten rok niepokojące pogłoski, uwiarygodnione dopiero przez Twojego przyjaciela. Zdarzyło się tak: zaraz po kłótni poszłam Bóg wie gdzie za autostradę, przez te ich lasy sadzone od linijki i pola kukurydzy. Zależało mi bardzo na tym, żeby Cię, broń Boże, nie spotkać raz jeszcze, żeby się to urwało raz a dobrze, śmiałym cięciem. Więc dopiero pod wieczór wróciłam na stację, po Tobie nie zostało już ani śladu, tylko wygnieciony okrąg suchej trawy wskazywał miejsce, w którym siedziałeś kilka godzin wcześniej, gapiąc się na mnie spode łba swoimi zmęczonymi oczami. Z jednej strony, byłam zadowolona, ale z drugiej, jednak coś mnie zakłuło, że nie warowałeś pod słupkiem drogowym, że nie wykazałeś się nadludzką odpowiedzialnością i poczuciem obowiązku wobec znienawidzonej dziewczyny. To była chyba zresztą pierwsza stacja w obcych krajach, na której nie pozostawiłeś swego rytualnego, wściubionego gdzieś pomiędzy polskie, czeskie i ruskie gryzmoły napisu: „Dudek, Krótkie Miasto, Polska, taki a taki dzień anno domini". Później, w nocy, jadąc smutkiem autostrady z jakąś parą Marokańczyków, przy każdej mijanej stacji benzynowej przyklejałam nos do szyby, żeby zobaczyć, czy gdzieś pod neonami czy lśniącym sterylną czystością sklepem nie przesuwa się Twoja przygarbiona sylwetka. Tak strasznie Cię wtedy nienawidziłam, a jednocześnie chciałam ujrzeć. Pewnie miałeś lepsze tempo podróży niż ja. Cały czas myślę o naszej ostatniej podróży, która oglądana z zewnątrz i bez emocji, wygląda jak jazda ku nieuchronnej porażce. Od momentu, kiedy wysiedliśmy na tej zaplutej stacji w Zgorzelcu, opędzając się od agresywnych złodziei, wisia- l ło nad nami fatum. Chyba nie dlatego, że ledwo zdążyłeś zdjąć żałobne łachy i uciekałeś z miasta ścigany zgorszonymi spojrzeniami rodziny. Czułam w trakcie tej jazdy, jak po kolejnych porażkach i pomyłkach kumuluje się w Tobie rozgoryczenie, którego nie można było wytłumaczyć śmiercią ojca i samotnością biednej matki czekającej w kraju. A to przecież był Twój wybór, mogliśmy jeszcze chwilę odczekać, ale nie, wierciłeś się niecierpliwie, kopytkiem wierzgałeś jak koń w boksie startowym, widocznie dopiekły Ci za bardzo kolejne nieudane studia i jeszcze ta śmierć. Gdybym wiedziała, że to Twój ostatni zryw... To i tak zakrawa na cud, że udało nam się przepłynąć razem dwanaście miesięcy, że byliśmy w Genewie, Tuluzie i Madrycie, że spotkaliśmy na swojej drodze kilku dobrych ludzi, którzy dali dach nad głową, żarcie i robotę. Nie mów, że nie wiedziałeś, co nas czeka - wyjeżdżaliśmy przecież wcześniej na krótko, już było wiadomo, że manna nie leci z nieba, a franki i pesety nie leżą na ulicach. Czułam pismo nosem. Nie jest tak, że już po całej tej awan-turce robiłam mądrą minę i mówiłam sobie, że ja to przewidziałam. Cały czas zachodzę w głowę, co się stało z tym słynnym Dudkiem, pełnym wyobraźni i energii, niepokornym i szalonym? Gdzie uleciały Twoje marzenia, sprawy, którymi żyłeś tyle lat? Już w Genewie, kiedy wracałeś ze szwajcarskiej strony z marsem na czole, przygarbiony i pełen złej energii, myśląc tylko o tym, żeby coś wypić, i klnąc na majstra, który cały czas opieprzał Cię w jakimś nieludzkim języku, widziałam, że się sypiesz i pękasz. A to było piękne miasto, najpiękniejsze ze wszystkich. Pamiętasz, jak latem kończyliśmy robotę na tej wielkiej plantacji jeżyn, a potem schodziliśmy w willową dzielnicę, na plażyczkę z usadzonym w wodzie pomnikiem syreny? Woda była krystalicznie czysta, a ludzie obojętni i z dystan- 104 105 sem, ale na pewno nie wrodzy, inaczej niż u nas w mieście, gdzie ludzie mają gołębie serca, tylko że ukryte zbyt głęboko jak na moje potrzeby. Pamiętasz zimę w Tuluzie, ścięty cienkim lodem kanał i rytualne sobotnie spacery pomiędzy rzędami obłuszczonych platanów, w stronę pustego stadionu, smak wędzonych hiszpańskich kiełbas, doprowadzający Cię do kulinarnego orgazmu, tanie i smaczne wino? To wszystko miało dla mnie dużą wartość i posmak wielkiej przygody, nawet brodate lumpy z psami, których spotkaliśmy w parku nad Garonne. Błyskawicznie się z nimi zwąchałeś i nawet się nie zdziwiłam, gdy któregoś wieczoru zakołatali do tylnych drzwi restauracji, prosząc o żarcie. Jeszcze raz: to wszystko miało wartość, a miałoby jeszcze większą, gdyby nie Twoje niszczące tęsknoty. Zepsułeś to, patrzyłam, jak się miotasz, jak pomiędzy brwi mojego kochanka wprowadzają się na stałe dwie pionowe, grube zmarszczki, które nie znikały nawet podczas krótkotrwałych napadów dobrego humoru i alkoholowych rejsów. Nie, kolego, nie mogłam się na to zgodzić. Może wyjaśnienie było proste - pewnie zacząłeś tęsknić do domu i nie potrafiłeś się w tym odnaleźć. Do dziś nie mieści mi się to w głowie, że nastąpiła w Tobie taka gwałtowna odmiana i poczułeś zew domatora. Cały czas jest mi to obce - mam dwadzieścia osiem lat, jestem starsza od Ciebie, i ciągle chcę fruwać, bo świat jest ogromny, pełen różnych możliwości, które trzeba umieć zauważyć. A Ty je odtrąciłeś. No i w końcu Madryt. To już było dno. Miasto brzydkie, Dudek wiecznie wkurwiony, Miłka nieszczęśliwa. Do dziś nie wiem, jak udało się nam przeżyć cztery miesiące w takim miejscu, na ryżu i owocach morza z puszki, z gburowatym potomkiem Sancho Pansy w pokoju obok. Ta decyzja, żeby wracać, zgarnąć wszystkie uciułane grosze w skarpetę i ruszyć w kie- 106 runku portu macierzystego, pewnie była słuszna, ale im bardziej zbliżaliśmy się ku wschodowi, tym mocniej czułam, że to nie moja droga. Bo co mogłam robić w Krótkim Mieście? Każdego wieczoru wybierać pomiędzy telewizją a dwoma porządnymi knajpami? Wahać się pomiędzy wódką i trawką, pracą w sklepie i pozorami nauki na jakiejś szemranej uczelni regionalnej? Przez dziesięć miesięcy w roku czekać na lipiec i sierpień, na to, że się w końcu ociepli i słonko wyjdzie zza chmur? Słuchać zaczepek i bluzgów na ulicach? Jasne, tutaj mam podobne dylematy, ale zauważ, że przebywam w miejscach, które cały czas odkrywam, bo pokłady niespodzianek tutaj są niezmierzone. Ptaki, fontanny, Hindusi i nieznane kształty chmur, nie moja architektura. W przeciwieństwie do Ciebie, nigdy nie umiałam się cieszyć rzeczami zwykłymi i upatrywać przygody w zwyczajnych, kserowanych z ciągle jednego oryginału dniach. W Krótkim Mieście czekała na mnie nuda, która nie wiadomo dlaczego zaczęła Cię w pewnym momencie przyzywać. Dlaczego, pytam, dlaczego? Czyżby tak wyglądał Twój model dorosłości? Co działo się ze mną po naszej kłótni? Pojechałam do Sa-binki pod Amsterdam i tam spędziłam kilka miesięcy, w szklarniach i na taśmach, sortując cebulki. Potwornie jednostajny kraj, uciążliwa praca i ludzie obojętni jak Morze Północne w kurorcie Noordwijk wczesną jesienią, a mimo to nie narzekałam, bo miałam świadomość, że robię coś nowego. Pewnie zostałabym tam dłużej, ale z Sabinką szybko zaogniły mi się kontakty, wiesz, święta nie jestem, ale Holandia to zbyt wielkie wyzwanie dla naszych ziomków, ta ilość narkotyków jest po prostu przerażająca i nie wszyscy są w stanie sobie z nią poradzić. Robią im się dziury w głowach, pracują i palą, palą 107 i pracują, jak maszyny. Oszczędzają na jedzeniu, bo żarcie jest tam strasznie drogie, więc mięso od wielkiego dzwonu, a poza tym chleb z cebulą, mleko i pryskane owoce. Jakoś na początku dostałam dobrą nauczkę: dorwałam się z głodu do śliwek i zjadłam chyba półtora kilograma, na oczach zdumionych tubylców. Potem okazało się, że oni tak pryskają owoce, że najpierw parzą je w gorącej wodzie, a potem obierają ze skóry i dopiero jedzą. To nie był dla mnie dobry czas. Na szczęście los, albo może Pan Bóg, do czego coraz bardziej się przychylam, mrugnął do mnie okiem - tuż przed świętami, kiedy miałam już spakowany plecak, a rodzice czekali w domu ledwo żywi z tęsknoty, pojechałam jeszcze raz do Amsterdamu. I spotkałam tam chłopaczka, który mieszkał naprzeciwko Ciebie, jak studiowałeś w Białym. Fart po prostu nieziemski, bo on przyjechał z Brukseli na dwudniowy wypoczynek w kofiszopach razem ze swoim kolegą. Nazywa się Adam i pochodzi z Sze-pietowa. Mówił, że Cię dobrze pamięta, chociaż Tobie już pewnie dawno z głowy uleciała jego twarz. Zgadaliśmy się szybko, oni zaczęli wnikać, co i jak, i z kim, i za ile. Jak się dowiedzieli, że chcę wracać, powiedzieli, żebym zabrała się z nimi do Brukselki i tam zastanowiła, co dalej. To oczywiście było w drugą stronę i zupełnie nie po drodze, ale postanowiłam jeszcze raz zaryzykować. I tym razem opłaciło się, bo tam błyskawicznie wsiąkłam w klimat podlaski - mnóstwo ludzi z Białegostoku, Moniek, Siemiatycz, Ciechanowca i jakichś zapomnianych wiosek, całe klany, rodziny i przyjaciele rodzin, przyjaciele przyjaciół z kochankami, oni jak gdzieś jadą, to błyskawicznie ściągają za sobą pół miasteczka albo wioski -tacy są stadni. Dużo cwaniaków, opojów i złodziei, dokładnie tyle samo co dobrych ludzi. Bardzo mi pomogli, załatwili sprzątanie w kilku domach, a potem już się potoczyło, do tego stop- 108 nią dobrze, że szybko zaczęłam wychodzić na prostą. I jestem na niej od dość dawna. Stać mnie nawet na wynajęcie własnej klitki, nie tak daleko od centrum, nad kanałem Charleroi, w dzielnicy całkowicie opanowanej przez żywioł arabski. Niedaleko stoi najstarszy w Brukseli kościół, przed którym odchodzi handel ziemniakami, a w konfesjonałach urządzone są składziki na narzędzia. Wieczorami na ulicach trudno spotkać białego: widać ich za szybami barów, sączących leniwie kolejne browarki. Natomiast ulice należą zdecydowanie do śniadej rasy, podobnie jak sklepy, sklepiczki, znakomite arabskie fast foody, a nawet salony fryzjerskie. Wyobrażasz sobie, jak to wygląda? Idziesz ciemną ulicą, a przed Twoimi oczami przesuwają się rzędy jednakowo umeblowanych wnętrz, z jednym motywem kwiatowym na glazurze i ukrytą w kącie grupą mężczyzn odzianych w czarne ubrania. Wygląda to tak, jakby istniał jakiś producent kafelków i przygarbionych postaci. Niezwykłe, niezwykłe. Chodzę do fajnej knajpki naprzeciwko grać w domino z tutejszymi odjazdowcami, stać mnie na jakieś małe drobnostki, które sprawiają olbrzymią radość: słodycze ze sklepiku hinduskiego, ser pleśniowy, piwo trapistów, mętne jak nasze podpiwki wielkanocne, a od wielkiego dzwonu delikatną szynkę z Włoch, która pachnie wodą morską i gorzkimi ziołami. Takie szczegóły nadają mojemu pobytowi tutaj sens, wiem, dlaczego pracuję w trzech domach jednocześnie, wiem, że to jest dla mnie jedyne wyjście, żeby nie wrócić do tej naszej szarzyzny zbyt wcześnie. Zrozum, Paweł, nie jestem głupia - widzę mankamenty swojej sytuacji, ścisłe centrum Brukseli omijam szerokim łukiem, bo to najsmutniejszy obraz, jaki widziałam. Wyburzyli zabytkowe kamienice, żeby postawić enklawę ze szkła i betonu dla europejskich urzędników. Na tych ulicach ruch zamiera po godzinie siedemnastej - urzęd- 109 nicy wysypują się z biur i błyskawicznie znikają w podziemiach dworca głównego. W ogóle nie nazywam się Miłka, tylko Karina, bo tak stoi w papierach, które za poważną kwotę zakupiłam. Czuję się tu obco, ale tę obcość akceptuję, przyglądam się jej i smakuję ten stan, ma swoje dobre strony. Kompletne wyrzucenie poza nawias narodu czy społeczeństwa to też dobra i wyzwalająca lekcja. Myślę, że jeszcze przez chwilę będę ją pobierać. Zagalopowałam się z tymi wynurzeniami, zamiast mówić o kwestiach najważniejszych. Otóż w ubiegłym tygodniu był tu u mnie z wizytą Rudy, pewnie przekazał Ci wrażenia. Wier-chuszka z Waszego, przepraszam, chyba jednak jeszcze naszego, urzędu miasta wybrała się silną autokarową delegacją do partnerskiego miasta gdzieś na północy Belgii i przy okazji zatrzymali się, żeby na własne oczy obejrzeć struktury europejskie. Zapłacili(ście) za to olbrzymie pieniądze. Zabrali go, żeby robił obsługę dziennikarską. Swoją drogą, to niezły pomysł - miasta partnerskie. Z tego, co mówił Rudy, cały dowcip polega na tym, że takie wyjazdy to po prostu pretekst do gigantycznego baletu na koszt podatnika. Pożytków innych nie ma. Chyba można mu wierzyć, bo na tyle długo para się już miejską dziennikarką, że wie, na jakich zasadach to wszystko hula. Ale ja nie o tym. Przywiózł mi nasz przyjaciel sporo informacji z miasta i nie są one zbyt budujące. Że z Szopą bardzo źle, to mnie specjalnie nie dziwi, i tak ma chłopak zdrowie do używek. Znacznie bardziej zmartwiłam się wiadomością o Twoich wieczornych zabawach z chłopakami. Czy to prawda, że chlejesz na umór? Ja, Paweł, nigdy nie próbowałam Ci matkować, dobrze o tym wiesz, bo wiele razy tego ode mnie oczekiwałeś, ale zastanów się poważnie, czy chcesz skończyć 110 jak Twój stary. Bo jeżeli jest tak, jak mówi Rudy, że ciągną Cię do domu za nogę, że z coraz większym trudem hamujesz swoje zamiłowanie do miękkich i twardych narkotyków, to naprawdę nie jest dobrze. Czy to prawda, że w mieście pojawiła się brązowa heroina? Jeżeli tak, to życzę wszystkiego najlepszego - tutaj są całe kwartały agentów, którzy zapalili raz na spróbowanie i tak już im zostało na długi, długi czas. Więc po to wracałeś na swoją ukochaną prowincję, żeby się zniszczyć? Rudy zresztą, sądząc po tym, jak mu się zaróżawia buzia po dwóch piwach, dzielnie sekunduje Ci w poczynaniach. Ale nie o Rudego tu idzie, bo to nie z nim spędziłam kawałek swego życia. No wiem, poszliśmy na tej skurwiałej stacji w dwie różne strony świata, nie jesteśmy już razem i może nie będziemy, ale to przecież nie jest, do kurwy nędzy, powód, żeby pić do zgonu. To tylko najzwyklejszy pretekst, dobry jak każdy inny. Wymyśl więc sobie inny powód: że północna pogoda Cię łamie albo walczysz w ten mało wyrafinowany sposób z nudą, ale nie wciągaj mnie do swojego bagienka. Tak, bo Ty mnie wciągasz. Świat się ostatnio skurczył, kochany, i wieści kursują po nim jak szalone. I nie życzę sobie, żeby jeżeli kiedyś wrócę do Krótkiego Miasta, Twoja matka patrzyła na mnie jak na winowajczynię, co jej ukochanego jedynaka wpędziła w alkoholizm. Piliśmy razem, sklepy były nasze, zgoda, jaranie, zgoda, ale ja kontroluję swoje jazdy, chociaż po tym, jak pewien blondynek-cherubinek powiedział pod Nancy swojej wybrance: „Jak nie chcesz wracać, to spierdalaj, ale już", też nie było mi szczególnie łatwo. A mimo to piję tak, żeby nie być pijaczką, odsunęłam od siebie tę rozpacz, która w Tobie zawsze drzemała i chyba teraz zwycięża. Czułam ją, że gdzieś tam czai się w środku mojego ukochanego Dudka, przygłuszona przez to, że są sprawy, stosunki dwustronne, wymagania i obowiązki. 111 A teraz odzyskuje, co jej należne. Widocznie nie chce Ci się już z nią walczyć. To naprawdę bardzo duży błąd, panie Pawle. Przejdę do meritum: od naszego ostatniego spotkania minęło sporo czasu. Być może wszystko się skończyło, ale z mojej strony nie jest to ciągle takie oczywiste. Nic nie stoi na przeszkodzie spróbować jeszcze raz. Potraktuj tę propozycję nie jak litość, tylko zwykły układ marketingowy: jeśli chcesz, pakuj manatki i przyjeżdżaj do Brukselki. Osłodzisz mi samotność - tak, może nie wierzysz, ale jestem sama, tak jak ty. Wieczory tu są jednak zbyt mgliste, by spędzać je w pojedynkę, a chłopaki od domina to typowa knajpiana znajomość. Pracę będziesz miał, moja w tym głowa, znam tu kilku konkretnych Podlasiaków, którzy pomogą, jeśli zobaczą, że warto. Ty dla mnie rozrywkę, ja dla ciebie pracę - dobry dii? O uczuciach pogadamy przy okazji, chyba oboje jesteśmy na tyle dorośli, żeby podchodzić do nich bez niezdrowych emocji. Odpoczniesz od bagiennego klimatu naszych okolic, rozejrzysz się, bo pewnie nigdzie nie wyjeżdżałeś przez ten czas. Może znowu zaczniemy coś wspólnie budować, co, zapewniam Cię, nie jest do końca niemożliwe. Przynajmniej z mojego punktu widzenia. Zastanów się i daj znać. Ja na pewno nie wrócę jeszcze przez pewien czas, na Boże Narodzenie też nie przyjadę, wolę zaprosić rodziców, byli tu już dwa razy i bardzo im się podoba. Nie powiem, czasem nachodzi mnie tęsknota i brakuje jeziora w centrum miasta, ale akurat ja potrafię sobie radzić z niezdrowym przywiązaniem. Jeżeli się wahasz, spójrz na to z jeszcze innej strony: zawsze hulały w Tobie niezdrowe sentymenty, przywiązanie do 112 wspomnień, historii i historyjek. Więc przypomnij sobie tę pierwszą wspólną zimę. Była piekielnie ostra, a my nocami wychodziliśmy na zamarznięte jezioro, na sam jego środek, żeby popatrzeć na światła Krótkiego Miasta. Co kilka minut lód stękał głucho od naprężeń, niósł się ten złowieszczy dźwięk, jak gdyby pod taflą lodu pływały wieloryby wysyłające do nas niezrozumiałe sygnały. Ja swój nos w Twój szalik, Ty w mój, cisza, styczeń i noc. W ten sposób to się zaczęło. Jakiekolwiek zakończenie tak ładnego startu będzie porażką. Pomyśl o tym. Ruch należy do Ciebie. Ściskam, pozdrów mimo wszystko załogę. Wesołych Świąt Milka Do Amsterdamu - Rozumiecie teraz, dlaczego jestem najsmutniejszy ze wszystkich moczymordów, najniepoważniejszy ze wszystkich idiotów, ale i najposępniejszy ze wszystkich gównojadów. Dlaczego jestem jednocześnie durniem, demonem i pleciugą? Wieniedikt Jerofiejew, Moskwa-Pietuszki, przel. Andrzej Drą wieź Spal bardzo, bardzo źle. W środku nocy ocknął się z pustką w głowie i dobrze znaną słoną śliną w głębi gardła, nieodmiennie zwiastującą niebezpieczeństwo wymiotów. Przełknął głęboko kilka razy, próbując zawrócić treść podchodzącą do języka. Udało się. Mimo wysiłków nie mógł sobie przypomnieć, jak wrócił do domu i o której, w głowie zbyt mocno szumiały zawroty. Prawdopodobnie dość późno. Ocknął się, bo nie obudził, raczej utknął gdzieś w pół drogi pomiędzy snem a jawą, bezskutecznie próbując zorientować się, w jakiej przestrzeni przebywa. Podobne stany osiągał dawno temu, jeszcze w szkole średniej - nocami miewał wtedy wrażenie, że w jego pokoju przebywa niepożądana ciemna postać, albo podrywał głowę z poduszki i ze zdumieniem patrzył na suchą, pomarszczoną babę, która sku- 114 łona przy drzwiach, śmiała się złośliwym chichotem. Zakutana w czarne, postrzępione szmaty, pokazywała w uśmiechu czarną, bezzębną jamę, ruszała ustami, jakby chciała coś powiedzieć. Łóżko czasem wirowało wokół własnej osi i zdawało się odrywać od parkietu, pokój tonął we mgle, plątały się strony świata. W takich sytuacjach ze wszystkich sił powstrzymywał się przed krzykiem, wiedział bowiem doskonale, że rozbudzona matka znowu uderzyłaby w płacz i wyrzekanie na zidiocenie swego jedynaka. Więc próbował zrozumieć, czy śni, czy też obserwuje rzeczywisty pokój, zawsze bezskutecznie. Załoganci, kiedy im o tym opowiadał, zrzucali owe zwidy na karb nadmiaru haszyszu w organizmie, ale nigdy nie był do końca przekonany, czy rubinowe, niezdrowe światło płonące czasem za szybą drzwi, chichoty, szepty i przeczucie zła czającego się bardzo blisko, czy to wszystko stanowiło jedynie halucynację wymęczonego umysłu. Jakkolwiek by było, podchodził poważnie do swoich nocnych przygód, obawiając się, że to demony krążą nad jego łóżkiem. Kwestia ich pochodzenia, rozstrzygnięcie, czy przybywały z wewnątrz czy z innych wymiarów, pozostawała drugorzędna. Przestawał wtedy balować, narzucał sobie umiarkowane ograniczenia i z rezerwą podchodził do używek. Odwiedzał nawet kościoły, próbując zainteresować kratki konfesjonału swoimi wizjami i poszukując wyjaśnień u - było nie było - fachowców od demonów. Zazwyczaj wiedzieli mniej niż on sam. A teraz wróciło. Odległy, rozmyty pałac drżał w głębi ciemnej ściany i nie chciał zniknąć mimo modlitw i zamykania oczu. Chorobliwe, nieskonkretyzowane obrazy przelatywały przez głowę, krótkie, męczące sekwencje wizji nacierały, kiedy zapadał w drzemkę. Za szybą znowu czaiło się niebezpieczeństwo, korytarz łączący pokój z resztą mieszkania musiał się 115 wydłużyć i pogłębić - gdzieś niezmiernie daleko, rozmyte przez mleczne, żebrowane szkło szyby, tliło się dawno nie widziane brudnowiśniowe, niejednoznaczne światło. Kusiło swoją zatrutą, słodkawą barwą. - Nie krzyczeć, nie krzyczeć, Aniele Boży, dobry Jezu królu, w dzień i w nocy, strzeż duszy, ciała, nie krzyczeć - mamrotał do siebie, mieszając słowa przypominanych naprędce modlitw. Zasnął w końcu nad ranem, płytkim, zajęczym snem, pełnym złych przeczuć i skudlonych, zmienionych nie do poznania wspomnień. Spał chyba niedługo - obudził się, słysząc podniesione głosy w przedpokoju. Zerknął za okno, żeby zaobserwować nasycenie nieba szarym, zimowym światłem. Wskazywało mniej więcej na ósmą. Rozmowa nie milkła, Dudek rozpoznał wysoki głos matki i odpowiadające co jakiś czas basowe dudnienie. „Grubas? O tej porze? - zdziwił się, jeszcze półprzytomnie. - Pewnie brakuje pieniędzy na imprezę albo chce wziąć spida". Wstał z trudem i uchylił cicho drzwi. - Mówię pani, że to ważna sprawa. Proszę go obudzić - głos bez wątpienia należał do Grubasa. - Idź stąd. Mówię ci, idź stąd. On ledwo wrócił do domu w nocy, a ty znowu chcesz go wyciągnąć na pijaństwo - perorowała gniewnie matka. -Wstydu nie masz, żeby o ósmej rano przychodzić, w święta. Wynocha! „Kurwa, w święta - jęknął w duchu. - Boże Narodzenie jest przecież. Coś się stało". Naciągnął szybko spodnie i do cna przesiąkniętą dymem koszulkę. Wyszedł z pokoju, nie całkiem jeszcze pewnie, ale z animuszem. W drzwiach stał zaaferowany Grubas. Świąteczne trudy odcisnęły wyraźne piętno na jego okrągłej jak moneta twarzy, po której co jakiś czas przelatywał grymas 116 niesmaku. Wysuwał co chwilę język i oblizywał spierzchnięte wargi. - Mama lepiej by kolegę szklanką wody poczęstowała, bo zaraz upadnie na twarz ze zmęczenia i dywan pobrudzi - rzucił z udawaną swadą. Zapomniał wcześniej odchrząknąć i teraz jego głos brzmiał jak nocny śpiew niebieskich ptaków spod Pawilonu. - Niby święta są, a tu krzyk, hałas, raban, znów sąsiedzi nas na języki wezmą i w kościele wytykać będą mamę palcami. - Ty, gówniarzu, sobie świętami pijackiej twarzy nie wycieraj. U rodziny w Wigilię wysiedzieć nie potrafisz, ale jak tylko kolega zaszczebioce, to się pojawiasz. Niech was cholera! -matka była bliska płaczu. „Znów jej święta zmarnuję" - skonstatował chłodno. Krytycznie obciął Grubasa od ubłoconych butów do resztek włosów na głowie. Koleżka wyglądał średnio. - No, co tak stoisz? Właź do środka - burknął. - Nie pożyczę kasy, nie dam spida - postawił sprawę jasno, domykając drzwi od pokoju. Włączył radio, żeby matka nie podsłuchiwała. Grali kolędy. Obaj nienawidzili kolęd, ale jakoś nie miał ochoty grzebać w kompaktach. - Dudek, przyjacielu drogi, czy ja wyglądam, jakbym przyszedł po pożyczkę? - Grubas klapnął ciężko na barłóg, ukrywając twarz w dłoniach. - Jezu, jak się wczoraj napiłem! A ty też dałeś popis. Chciałeś się trzaskać ze Szczurem, obu wam odjebało nieźle. Odholowaliśmy cię z „Kuźni" pod samą klatkę, żebyś jakiejś kichy nie narobił, a potem jeszcze ogień u Szczura w domu, do piątej rano. Jego starzy na występach gościnnych u rodziny, w jakimś Przasnyszu, nawet nie wiem, gdzie to. A Szczur lole zaprosił z „Kuźni", paluszki, gorzka żołądkowa i sałatka wielowarzywna, żadnego chamstwa. Już 117 miałem się do Sabinki przytulić, ale niepotrzebnie waliłem wódę jak głupi i skończyłem pod stołem. Dopiero wracam do siebie, oni pewnie jeszcze tam siedzą. Ostatni raz, słowo daję, ostatni raz. Nie można tak przecież. Przyjrzał mu się uważniej. Jak na całą noc picia Grubas zachowywał się nadzwyczaj trzeźwo. Mówił składnie i szybko, bez przerw, zaciskając nerwowo szczęki. Zamiast zwykłej barwy zdrowego prosiaka na twarzy miał nieruchomą szarą maskę, w kącikach ust pieniły się drobinki białej, gęstej śliny. Podparł głowę dłońmi i wybijał palcami szybkie rytmy na policzkach. - Kutasie! - syknął przez zęby Dudek. - Znowu się naspi-dowałeś. Masz źrenice jak koła od poloneza. - Naprawdę widać? Niedobrze, znowu matka będzie się pieklić. No, przyjebałem kontrolnie, żeby przetrzeźwieć szybko. W święta jest ta, jak jej tam, dyspensja. Bóg odpoczywa -blado bronił się przyjaciel. Westchnął ciężko i zamilkł, patrząc bezmyślnie, jak za oknem rozkwita grudniowy dzień. Drobny, mokry śnieg prószył na osiedlowe bloki, samochody drzemały przykryte cieniutką warstwą puchu. Po zabłoconych chodnikach przesuwali się pierwsi przechodnie. Wtulali głowy w swoje ciężkie krawiectwo, przygarbieni pod naporem wiatru, spiesznie maszerowali przez brązowawe, śnieżne błoto, pewnie w drodze na poranną mszę. - Znowu nie ma zimy w tym roku -skonstatował z żalem. - Stary, kurwa, jest ósma rano, pierwszy dzień świąt, łeb mi pęka, całą noc nie spałem, matka mało nie wykipi, a ty przychodzisz i trajkoczesz, że nie ma zimy w tym roku? - wybuchnął w końcu, pełen niesmaku. Miał wrażenie, że zaraz rzy-gnie na dywan. - Mam to w dupie. Jak potrzebujesz się pożalić, to zadzwoń na telefon zaufania i opowiedz o swojej 118 meteoropatii. Tam mają całodobowe dyżury, świątek-piątek, nawet w święta garować nie mogą, żeby takich świrów jak ty wysłuchiwać. Grubas spojrzał na niego z niesmakiem. - Brakiem śniegu dupy bym ci nie zawracał. Są ważniejsze sprawy. - Jakie sprawy, co za sprawy w pierwszy dzień świąt o świcie, co za sprawy oprócz snu, kaca i tęsknoty za kwasem ogórkowym? Zwariowałeś do reszty? - Szopa zniknął. Mówiłem ci już wczoraj, ale nie chciałeś słuchać. Nie wiadomo, gdzie jest. Poszedł jak dzik w zboże. Pomyślałem, że możesz być zainteresowany, zawsze to ziomek, a i finansów jeszcze nie uregulowaliście - wyrzucił jednym tchem Grubas. - I po to tylko przychodzisz? Zęby mi powiedzieć, że Szopa zniknął? - To źle? - Kolego, Szopa znika średnio raz na miesiąc i nikt nie wpada z tego powodu w panikę, nawet jego starzy. Zniknął, to się pojawi, taki jego parszywy los i nic nam do tego. - Czuję, że tym razem to coś poważniejszego - pokręcił głową Grubas. - W domu nie ma go od tygodnia. Widziałem jego matkę przedwczoraj, pytała się, czy nie wiem, co się z nim dzieje. Zawsze wracał na święta. Zawsze. Choćby świata na oczy nie widział, to wracał. Mam złe przeczucia. Jego matka chyba też. Powoli uchodziło z niego napięcie. Stanął plecami do przyjaciela i wbił ręce w parapet. Z okna rozpościerał się widok na dużą połać Osiedla. Boisko z jasnej, ubitej na kamień gliny, która nie rozmiękała nawet podczas największych deszczów, dwie równoległe wstęgi falowców przedzielone wyleniałym 119 trawnikiem, zatłoczonym parkingiem i komorą trafo, trzepak, bezlistne kępy krzaków, zdezelowane huśtawki i karuzele placu zabaw. Daleko w głębi odsłaniała się żebrowana blacha Pawilonu, topornej, kanciastej konstrukcji, w której spora część Krótkiego Miasta toczyła dawno temu wielogodzinne boje o chleb, piwo i mięso. Czasy się zmieniły, a sklep trwał, niezmieniony, stalowoszary, z sennymi, nieuprzejmymi sprzedawczyniami, które chyba nie do końca mogły zrozumieć, gdzie się podziały kolejki, książka skarg i wniosków i dyżurujący komitet członkowski. Trwał jak niemy wyrzut, skansen, muzeum, świadek powstawania Osiedla i wspólnego dzieciństwa całej załogi. Za Pawilonem majaczyły wieżowce, bloki Krótkiego Miasta, a całość krajobrazu puentowała daleko na południu zamglona wieża Dużego Kościoła, tajemnicza, jak zwykle ponura, podobna do karła ze szpiczastą czapą naciągniętą na uszy. Kontemplował północną część Krótkiego Miasta od blisko dwudziestu lat i nie wiedzieć czemu, jej widok zawsze dodawał mu gorzkiej, paradoksalnej otuchy. Nic złego nie mogło się w tej przestrzeni zdarzyć. Było to jego miejsce, prywatny, przewidywalny świat, z dobrze poznanymi ścieżkami, mapą terenów przyjaznych i niebezpiecznych, prywatnymi, kameralnymi kanałami, którymi mógł się swobodnie poruszać, chcąc uniknąć nieprzyjemnych spotkań. Ta przestrzeń, chociaż mała, przy długotrwałym poznawaniu odkrywała w sobie zaskakująco dużo możliwości. Potrafił je dobrze wykorzystywać, ale Szopa był w tym prawdziwym mistrzem. Pewnie znowu zalazł komuś za skórę i zabunkrowal się w bezpiecznym miejscu. Odwrócił się plecami do okna i spojrzał na zmarnowanego Grubasa. -Jeżeli znajdziemy go na Banderozie, to dostaniesz z otwartej w gębę - powiedział spokojnie i zaczai się ubierać. 120 Już po wyjściu z domu, okupionym zawodzeniami matki i idiotycznymi wymówkami, zdał sobie sprawę, że miewał w życiu lepsze pomysły. Banderoza była w końcu czymś w rodzaju letniej daczy krótkomiejskich załogantów i w zimowe dni nikt tam nie zachodził. Nie chciał jednak przyznawać się, że nie wie, co robić. Skoro ktoś go zmuszał do działania, działał, pozostawiając logikę i racjonalne argumenty na czarną godzinę. Grubas również do mistrzów sztuki dedukcji nie należał. Wyszli z klatki, Dudek naciągnął swój wypłowiały kaptur na łeb, schował głowę głęboko w wąskie ramiona i skulił się przepisowo. Dzięki temu przenikliwy grudniowy wiatr mniej dolegał. Grubas jak zwykle nie dbał o nakrycie głowy, dlatego płatki śniegu mogły skraplać się bezczelnie na jego łysinie. Nocny alkohol najwyraźniej jeszcze go grzał, bo machinalnie rozpiął kurtkę i rozciągnął górę przepoconego swetra, żeby wystawić szyję na chłód. Pociągał krótko nosem, próbując zwalczyć spi-dowe swędzenie, które z pewnością drapało i wierciło w dziurkach. Ruszyli w stronę Elbląskiej, lawirując pomiędzy blokami. Dudek próbował zrekonstruować wczorajsze wydarzenia. Pamiętał Wigilię u rodziny, śledzie, łamańce i tabuny dzieciaków przewalające się pomiędzy pokojami. Młody - jego cioteczny brat - przyjechał w końcu z Warszawy, coraz rzadziej się pojawiał w domu. Zanim wyjechał na studia, też mieszkał na Osiedlu, tyle że w jednym z najbardziej wysuniętych na północ bloków, pięć minut drogi od Dudka. Rodzina śpiewała kolędy, a on opowiadał z zadowoleniem o swojej nowej lasce i jej walorach, o Warszawie i możliwościach kariery, namawiał do wyjazdu. Dudek słuchał z pobłażaniem. A potem? Potem w głowie zapaliło się zielone światło, Wigilia straciła tempo i oklapła, brzuchy zaczęły ciążyć od nadmiaru postnego jedzenia, matka szeptała z ciotkami, wujkowie rozprawiali o po- 121 lityce i żydowskim spisku. Pokręcił się jeszcze trochę i wyszedł, mówiąc matce, że spotkają się w domu. A potem była „Kuźnia", tradycyjna pijacka pasterka, chyba z sześć szybkich i lodowato zimnych piw, dwa grube jak kciuki dżointy od Komar-ka, Grubas polewający spod stołu samogon zdobyty u wujka na wsi... Pamiętał jeszcze, że zaczął coś krzyczeć i wymachiwać rękami, bez sensu, zupełnie bez sensu, jak zwykle. - To o co poszło z tym Szczurem?- rzucił w kierunku posa-pującego przyjaciela. -Wy to nie możecie razem pić, zawsze powtarzam. Za każdym razem zaczynacie stare brudy prać - Grubas długo czekał na okazję, żeby rozluźnić szczękościsk, i skrzętnie ją wykorzystywał. Mówienie było jedynym sposobem na zwalczenie tej siły, która zaciskała zęby, tworząc z nich dwuczęściową, niemożliwą do rozerwania klawiaturę. - Kto kogo przerobił dziesięć lat temu, jeden drugiemu nie pomógł, jak była napierdalanka nad jeziorem, ten temu trawkę ukradł... Macie problemy jak małe dzieci. Powinniście raczej spółkę założyć, bo was gówniarze z interesu wygryzą. - Za szczupli jeszcze są - roześmiał się z udawaną swobodą. - Nie masz co się bać. Z kościółka wysypała się garść starszych kobiet, które jak kości rzucone dłonią wytrawnego gracza rozprysły się szybko w różnych kierunkach Osiedla - pogoda uniemożliwiła zwyczajowe pogaduszki, plotki i niespieszne odprowadzania. Kawał blachy oderwał się od narożnika daszku ocieniającego wejście do ich dawnej podstawówki i przy gwałtowniejszych podmuchach uderzał rytmicznie w beton. Przed szkołą chwiały się nerwowo cztery wetknięte w metalowe stojaki świerki, ozdobione żarówkami pomalowanymi niechlujnie na różne kolory, pewnie w ramach zajęć technicznych dla młodzieży. 122 - Za szczupli - powtórzył w zamyśleniu. Gówniarzy się nie obawiał, martwiło go bardziej to, że któregoś dnia nie wytrzyma i wygarnie Szczurowi wszystko prosto w tę jego cwaną buzię, że wetknie mu palec w oko albo wybije zęby i powie: „Syfiarzu, to ty przywiozłeś heroinę do miasta". Owszem, niszczyli się tym i tamtym, ale brąz był już całkowitym dnem. Wieści o nim na razie nie rozeszły się po mieście, o nowej zabawie wiedziało kilka osób, nawet Grubas nie miał pojęcia, dlaczego Szczur coraz częściej ma źrenice jak łebki od szpilek i wraca do domu z knajpy taksówką, dziwnie senny i ociężały. Wiedział Jasiu, wiedzieli Szulc, Rudy, Dudek, i to wszystko -uczestnicy jakiejś piwnej imprezy, podczas której koleżka podrapał się w pewnym momencie za uchem i powiedział: „Mam fajny proszeczek do przykurzenia". Dudek był przekonany, że to tylko kwestia czasu, zbyt kusząca była ta nowinka, by mogła na długo pozostać w ukryciu, a przerażony wzrok Jasia pochylającego się z lufką w zębach nad rozgrzaną aluminiową folią pokazywał dostatecznie dobrze, jaką cenę zapłacą amatorzy brązowego szaleństwa. Jasia żałował szczególnie -wyglądało na to, że ucieczka z Warszawy zakończyła się niepowodzeniem. Heroina dosięgnęła go na prowincji, nie dała się oszukać, surowo egzekwując stare długi. Przygarbił się jeszcze mocniej i zmrużył zapuchnięte od wiatru powieki. Banderoza należała bez wątpienia do miejsc mitycznych. Kryła się w gorszej dzielnicy Krótkiego Miasta, niedaleko od starych zakładów mięsnych, tuż przy ciepłowni miejskiej, za ostatnimi kamienicami. Nie zachodził na nią od dawna, zresztą wcześniej też, wiedziony instynktem samozachowawczym, ograniczał swoje pobyty tam do minimum. Nieliczne momen- 123 ty, kiedy ulegał własnej słabości bądź namowom kolegów i lądował na Banderozie, okupywał zawsze moralniakiem i całkiem rzeczywistym poczuciem niesmaku w ustach. On walczył z nałogami, próbował jakoś je ujarzmiać i socjalizować, z trudem opierał się chęci całkowitego zapomnienia i skoku w wir używek. Zazwyczaj potrafił wtłaczać swoje niezdrowe pragnienia w społecznie akceptowane koryta. A Banderoza była ślepą uliczką, miejscem dla załogantów, którzy postanowili dojść do krańca, jakkolwiek by on wyglądał. Ucieczka z Ban-derozy stanowiła sprawę trudną, i to całkiem dosłownie - wąska kiszka wciśnięta pomiędzy tylną ścianę murowanych magazynów i prostopadłe zagięcie zbudowanego z dwumetrowych betonowych płyt płotu ogradzającego ciepłownię, nie dawała żadnych szans na szybką rejteradę. Trafiali więc tam najodważniejsi i najgłupsi. Ślepa uliczka wyglądała aż nazbyt symbolicznie - niewielu decydowało się na powrót do normalnego życia. Oczywiście towarzystwo rotowało, jedni trą- / fiali do poprawczaków albo więzień, inni próbowali szczęścia w monarowskich ośrodkach. Ich miejsce zajmowali błyskawicznie nowi - z typowym piętnem zaniedbania na chudych buziach, w starych ubraniach i ze złością w sercu. Nawet jednak ci, którzy zrezygnowali z udziału w podziemnym, przesyconym oparami rozcieńczalnika i tanich alkoholi życiu Banderozy, płacili sporą cenę. Dudek widywał takich uciekinierów na mieście; w dziwny sposób wyciszeni, pozornie spokojni, ze źle skrywanym szaleństwem i tęsknotą do trzech betonowych ścian, które były bramą do ciekawszych światów, zazwyczaj topili pragnienia w alkoholu. Zaszli za daleko, by wykaraskać się ze swoich upodobań bez konsekwencji i dziur w mózgu, z drugiej zaś strony, upodobania cały czas dopominały się o swoje prawa. Rozdarci między normalnym życiem, pracą 124 na budowach, w cukierniach, warsztatach samochodowych a wspomnieniami podróży, czuli się jednakowo źle w obu rzeczywistościach. Powroty do kleju potęgowały tylko frustrację. W razie nalotu na Banderozę policjanci mieliby wszystkich uczestników imprez w garści, przez kilkanaście lat nie zdarzyła się jednak ani jedna niepożądana wizyta, co świadczyło wymownie, że w ten kanał trafiają wyłącznie ludzie pewni, zdeterminowani i na swój sposób dojrzali do nielegalnych działań. Gliniarze często węszyli dookoła, szukając małolatów na gigantach, żadnemu z nich nie przyszło jednak do głowy, żeby zajrzeć za opuszczone magazyny. Zobaczyliby niewielką przestrzeń, zarzuconą śmieciami, kawałkami styropianu, starym drewnem, reklamówkami z zaschniętymi resztkami butaprenu, o kształtach przypominających wosk lany przez klucz na gorącą wodę. Setki korków po alkoholach, niedopałki wciskane w ziemię, butelki po winach i nalewkach, palenisko, ławka przyciągnięta z placu zabaw, stare szmaty, ściany popisane sprejami i farbą olejną. Małe i większe anarchie na murach, nazwy punkowych kapel, „Włochaty", „Dezerter", „Smar SW". Krwiste, pociągnięte niezgrabnymi wołami „No future", koślawa strzałka i napis „Tam grzać". Szare żelbetowe mury nosiły na swoim grzbiecie kolejną warstwę napisów, z cierpliwością znosząc błędy ortograficzne i nieudane próby malarskie. Podobno to Szopa odkrył Banderozę. Jeszcze w szkole podstawowej, razem z chłopakami z Elbląskiej, ze Smisem, Piórem i innymi, penetrowali północną część Krótkiego Miasta w poszukiwaniu dobrych, pewnych met do wąchania kleju. Znaleźli ich sporo - opuszczone garaże przy Stacji, gęste krzaki na torowiskach, strychy, kamienice przeznaczone do rozbiórki, w ostateczności nawet nieskończenie długie piwnice falow- 125 ca przy Elbląskiej. Banderoza miała jednak tę niewątpliwą zaletę, że zapewniała całkowitą dyskrecję, niezbędną przy buchaniu zarówno ze względu na przenikliwy zapach rozpuszczalników, jak i niekonwencjonalne zachowania uczestników zabaw. Profesjonalne buchanie wymagało odosobnienia, zamknięcia w pewnym, zaufanym kręgu ludzi, którzy nie mogli zaskoczyć głupimi pomysłami. Dudek brał kilka razy udział w takich seansach i pamiętał, że bardziej przypominały one spotkania spirytystyczne niż narkomańskie nasiadówki. Nigdy nie mógł zrozumieć fenomenu zbiorowej wyobraźni, która narzucała wszystkim chłopakom z reklamówkami przy ustach i uwalanymi rękawami te same wizje. Jakby wszyscy naraz wchodzili przez tę samą furtkę. Profesjonaliści zazwyczaj widywali diabły, szkielety, wrony zmieniały się w posłańców złych nowin, a cały świat w kłąb groźnych, nieodgadnionych energii. Ciała ludzkie promieniowały różnymi kolorami światła, z palców wytryskiwały strumienie siły, niektórzy zarzekali się, że dzięki buchaniu mają możliwość spotkań ze zmarłymi. Przypominali epileptyków, mocowali się z nieznanymi siłami, błądzili w gąszczu nagle zmaterializowanych wizji, rozgarniając rękami pozornie puste powietrze i wykrzykując niezrozumiałe, bełkotliwe hasła. Z zewnątrz musieli wyglądać na świrów, dlatego Banderoza była niezbędna. Większy komfort zapewniały jedynie lasy, otaczające Krótkie Miasto ciasnym kręgiem, ale do nich urządzali wyprawy rzadko kiedy - byli zbyt leniwi. Dudkowi po baletach na Banderozie pozostało wspomnienie syntetycznego, lepkiego niesmaku w ustach, kilka wizji i utwierdzane w miarę upływu lat przekonanie, że świat, jaki wtedy ujrzał, nie mógł być do końca wytworem fantazji. Miał wrażenie, że przez chwilę widział lepiej i więcej, poświata dookoła ludzi i przedmiotów nie była przecież niczym innym jak l aurą, do której widzenia mistrzowie medytacji dochodzili całymi latami. A Sasza? Sasza, który za każdym razem ćwiczył ciosy karate i walczył z cieniem? Opowiadał, że ukazuje mu się Bruce Lee i uczy go ciosów, wszyscy pękali ze śmiechu, dopóki nie wziął udziału w regionalnych zawodach karate tradycyjnego. Zajął wtedy drugie miejsce na kilkudziesięciu startujących. Poszli całą bandą oglądać te zawody. Po odebraniu dyplomu Sasza zszedł z maty, trenerzy próbowali go zaczepiać, pytać, w jakiej sekcji nauczył się tak dobrze poruszać. Co miał im Sasza powiedzieć? Ze na Banderozie? Uśmiechnął się tylko niewyraźnie i szybko uciekł do szatni. Dudek nie poszedł w tym kierunku. Nawet jeżeli ta droga na skróty odkrywała jakieś dzikie możliwości, kosztowała zbyt wiele. Szopa nie zszedł z niej nigdy i konsekwentnie parł do przodu. Podobno ostatnio na Banderozie mówili na niego dla śmiechu „Tata" - dwadzieścia sześć lat i buchał z gówniarzami z podstawówek. Był najbardziej konsekwentny. Wyszli spomiędzy bloków i szybko przecięli Pomorską, gnąc się od kąśliwych uderzeń wiatru. Skręcili w wąski skrót pomiędzy starymi zakładami, teraz zajętymi na potrzeby hurtowni i sklepów spożywczych, a majaczącym w głębi zapuszczonego, bezlistnego ogrodu przedwojennym domem. Dróżka prowadząca do muru ciepłowni i dalej w lewo, w kierunku szlabanu kolejowego, nie należała do ulubionych miejskich promenad spacerowych. Latem chodzili nią czasem działkowicze albo robotnicy, ale zimą straszyła pustką i błotno-śniegową, przemieszaną ze zwiędłymi liśćmi breją, w której zapadały się buty. Należała w całości do zimy i deszczu. Zatrzymali się przy murze. Po prawej stronie, tuż przy ogrodzeniu hurtowni, widniała szczelina, zagrodzona deskami i ku- 126 127 pą śmieci. Z obrzydzeniem wcisnął się w szparę, depcząc po pojemnikach od farby, gruzie i pustych butelkach. Wyobraził sobie, że jego noga grzęźnie w gównie albo zeszłorocznym truchle psa. „Chłopaki dbają o BHP" - pomyślał, popychając deskę. Upadła w błoto z lepkim plaśnięciem. Ruszył dalej, pomiędzy gołymi krzakami bzu, udając, że nie słyszy sapania Grubasa. Kilkadziesiąt metrów dalej ogrodzenie hurtowni kończyło się, ustępując miejsca tylnej ścianie zbudowanego z pustaków ciągu magazynów. Mur ciepłowni gwałtownie zginał się pod kątem prostym, dochodząc do ceglanej ściany. Byli na miejscu. Nic. Żadnych śladów, niedopitej butelki po wiśniówce, żadnego śladu w błocie, który wskazywałby na niedawną wizytę. Mógł tu nocować cały batalion albo jeden Szopa, mogło nie być nikogo. Dudek pokręcił się wzdłuż murów, szukając jakichś tropów, sam nie wiedział dokładnie czego. Nic. Chciał zarządzić odwrót, powiedzieć „nic tu po nas, spierdalamy, wracam spać", ale jego wzrok padł na niewielkie palenisko w jednym z rogów. Zawsze palili ogień na środku, żeby grzał całą załogę, latem wiatr tu nie szalał i łatwo było rozniecić żar. Pochylił się, zdjął rękawiczkę i delikatnie położył dłoń na popiele. - Nic z tego - rzucił z rozczarowaniem. - Zimny jak nieboszczyk po kąpieli. Pewnie w ogóle się nie paliło albo... Przerwał nagle, wyczuwając pod jednym z palców niewielki kształt. Pochylił się jeszcze bardziej i niemal zarył czerwonym od zimna nosem w ziemię. Dmuchnął delikatnie, lżejsze i mniej nasiąknięte wilgocią drobinki rozbiegły się na boki. Delikatnie wyjął z paleniska zwęglony kawałek, nie większy od czubka kciuka. Przyglądał się przez chwilę znalezisku i potarł je delikatnie paznokciem. Zachrobotało delikatnie i wysoko. 128 Bardzo podobny dźwięk wydawał płócienny papier fotograficzny, na którym do połowy lat osiemdziesiątych Krótki; Miasto uwieczniało swoje historie, z grubym prawie jak n asiona macierzanki ziarnem. Spacery nadjeziornym bulwarem, dokarmianie łabędzi, chrzty, wesela, wycieczki pustymi niedzielnymi ulicami, małe dziecko w śmiesznym berecie, poniemieckie rudery i resztki brukowanych ulic, spokój, dziwna świetlistość i bezruch tamtego czasu - wszystko kryło się w wysokim, nieco piskliwym zgrzycie. - No i co myślisz? - podsunął przyjacielowi szcząt( k pod nos. Ogień nie zwęglił do końca faktury i po oczyszczeniu z popiołu ukazał się brudnozielony kolor. Z drugiej strony zachowała się resztka jasnoseledynowego papierka. - No i co? - powtórzył. - Coś jakby sztywny dżins albo cieniutki kawałek kory, nawet znajomo wygląda, tylko skąd ten papier? - dociekał Grub is. - Jakby dżins, powiadasz, albo kawałek kory. O, pros ;ę, zachowały się dwie srebrne literki, duże, „TY"... -Ja? - Ty baran normalnie jesteś, spid ci rozum do reszty wyjadł albo kpisz sobie ze mnie. „TY", bo to kawałek dowodu osobistego - triumfował, zadowolony ze swojej spostrzegawczości. - liiii... - tamten wydął pogardliwie wargi. - Było s: ę o co szarpać? O kawałek dokumentu? To pewnie pamiątka p o Klusce i kolegach, znowu jakiemuś pijakowi mordę sklepali w bramie i chcieli się pozbyć dowodów. Jak pogrzebiesz jeszcze, to znajdziesz zdjęcia członków rodziny z portfela i okładkę po bilecie miesięcznym. -Taa... A ja myślałem, że złodzieje mają honor i wrzucają takie fanty do skrzynek na listy. W książkach piszą, w filmach pokazują... •- : 129 Ji * - A nie czytałeś w tych swoich książkach, że honorowych bandytów już nie ma? Teraz się wali w dziób i spierdala, nikt nie myśli o zabawie. Tylko spodnie, braciszku, uwaliłeś w błocie. Szopy tu nie znajdziemy. Nie odpowiedział. Trzymał jeszcze między palcami kawałek dowodu, gapiąc się bezmyślnie na komin wystający zza muru. Rura wypluwała kłęby czarnego, poszarpanego dymu. Wiatr porywał je błyskawicznie, pochylał na bok i pędził na południe, nad Duży Kościół, jezioro, poniemieckie kwartały. Wrony z uporem tańczyły wokół wylotu komina, wyglądały jak strzępy czarnej materii w żałobnym, chaotycznym tańcu. Wyczyniały skomplikowane ewolucje, walczyły z wiatrem na tle skłębionych, nasączonych wilgocią i sinością chmur. -Jak nie, to nie. Nie będziemy tu marznąć przez jakiegoś ześwirowanego ćpuna. Wracam spać - poczuł nagle, że odepchnięte na chwilę zmęczenie powróciło i wali się na niego z siłą grudniowego, gniewnego nieba. Obudził się późnym popołudniem, nieco bardziej odświeżony. Dzień zwijał gwałtownie swoje dekoracje, niebo za oknem przybrało już odcień właściwy szarej zimowej godzinie. Kac powoli odpływał, pozostawiając w głowie leciutkie wirowanie, nadwerężone sieci neuronowe otrząsały się z alkoholowego szoku, a mózg zaczynał w miarę sprawnie funkcjonować. Miał swój prywatny miernik stopnia pijackiego zamroczenia - po obudzeniu zawsze wypełniało go dziwne, głupkowate poczucie humoru. Jeżeli chciało mu się chichotać, śmiać, ryczeć z byle powodu, jeżeli do głowy przychodziły dziwne, nieskładne wiązanki słów, groteskowe obrazy, miał pewność, że najbliższe kilkanaście godzin upłynie pod znakiem tej charakterystycznej, znienawidzonej niewygody psychicznej, uczu- 130 cia potężnego, starczego znużenia, które nie dawało się oszukać litrami soku pomarańczowego czy pogryzaniem kiszonych ogórków. Wstał i przez puste, nagrzane mieszkanie poczłapał do łazienki. Zbliżył wychudłą twarz do lustra, badając, czy nocna impreza pozostawiła jakiś trwały uszczerbek na jego fizjonomii. Zawsze obawiał się, że któregoś razu symptomy kaca i nieprzespanej nocy - podkrążone sinawymi workami oczy, dwie głębokie zmarszczki wychodzące szerokimi łukami spod nasady nosa - nie znikną, piętnując go na stałe i jasno pokazując, że młodość odeszła zbyt szybko w niebyt. Ciekaw był, czy inni w jego wieku mieli te same problemy, czy też dręczyli się w łazienkach, poszukując oznak dojrzałości na twarzach. Być może tego nie zauważali, może udawało im się omijać odbicia w lustrach, ignorować je, unikać samowiedzy, drobiazgowej analizy ewoluującego kształtu twarzy, powiek z ciemną, marszczącą się w drobniutkie falki skórą, cofających się planowo włosów, pofałdowanych linii rzeźbiących czoło i grubych pionowych kres pomiędzy policzkami i nosem. Miał nadzieję, że tego nie widzieli, i nie mógłby sobie wybaczyć, gdyby w przypływie pijackiej szczerości powiedział któremuś z ziomków „stary, ale się zmieniłeś". Nawet najmniej rozgarnięci zdaliby sobie sprawę, że wiek dwudziestu siedmiu lat nie zapowiada zmian na lepsze, przynajmniej jeżeli chodzi o wygląd. Skąd się brały te szybkie, przedwczesne marsze w kierunku znużenia? Podejrzewał, że nieco zbyt szybko weszli w dorosłość. Czas wyrównywania rachunków nadchodził błyskawicznie. Źródełko młodości biło coraz słabiej. Tym razem nie wyglądał najgorzej. I nie chciało mu się śmiać. Mógł wybrać się na świąteczny obiad bez obawy, że rodzina uprzyjemni konsumpcję docinkami i ironicznymi uwa- 131 gami na temat syndromu dnia następnego. Do czwartej miał jeszcze dwie godziny. Opłukał twarz lodowatą wodą i ruszył w kierunku lodówki. Matka, jak zwykle, nie zawiodła i zaklęła sens świąt w lodówce. Ogromna salatera sałatki wielowarzywnej czekała na swój rychły koniec, niżej na talerzach połyskiwały zachęcająco plastry wędlin, karczków, pieczonego domowego boczku. Ciasta i owoce upchane na dolnych półkach dobrze wróżyły na najbliższe dni. Od powrotu z zagranicy zmienił się jego stosunek do obiadków i śniadanek: polubił jedzenie. Lubił jeść, myśleć o jedzeniu, myśląc, jeść, jedząc, myśleć, żreć, konsumować i wchłaniać, najlepiej z włączonym telewizorem przed oczami. Rozparty wygodnie w fotelu pstryknął pilotem i rozpoczął świętowanie. Gapił się w ekran, rejestrując film przyrodniczy o wielce tajemniczych ptakach kiwi. Coś przeszkadzało, strzępy niesprecyzowanych myśli układały się w większe całości, przysłaniały ekran i kazały zapomnieć o smaku mięsa. Poranny spacer nie dawał mu spokoju. Być może wyskok Grubasa był tylko kolejnym wykwitem ustawionej w odpowiedni sposób wyobraźni, chimerycznej i podatnej na najdziwniejsze i często kłamliwe podszepty. Dudek również nie był wolny od tego typu nalotów i z ostrożnością podchodził do najbardziej wykręconych z pozoru fantasmagorii. W wieku dwudziestu siedmiu lat był już całkowicie wolny od naiwnej, jak sądził, wiary w zdroworozsądkowy kształt świata, co poczytywał za swój osobisty intelektualny sukces. Nie wierzył, że racjonalizm jest jedynie słuszną siecią pojęć nakładaną na świat, nie wierzył, że nie istnieje inna pajęczyna, z mniejszymi oczkami, pozwalająca na uchwycenie zdarzeń wymykających się przy próbach logicznych, zdrowo- 132 rozsądkowych połowów. Nie wierzył i miał na to swoje własne, prywatne dowody. Najprawdopodobniej więc nic się nie stało i Grubas popełnił kolejny błąd, być może Szopa siedział od tygodnia na jednej z krótkomiejskich met albo niesiony grzybowym transem, podążał właśnie w stronę wydzielającej dziwną, białawą aurę góry Bunielki, albo łaził po bagnach, może w przypływie nagłego otrzeźwienia udał się do ośrodka odwykowego, nie zostawiwszy wcześniej żadnego oficjalnego pożegnania. Być może. A być może nie, kto mógł bowiem zapewnić, że nic się nie stało, że intuicja znów zawiodła Grubasa, że po raz kolejny usłyszał fałszywy i wiodący na manowce głos? Niezależnie od tego, czy Szopa wypuścił się w kolejny nieobliczalny rejs, czy też rzeczywiście miał kłopoty, nic nie zmieniało faktu, że Grubas wzbudził niepokój, wywołał z pamięci zakurzone i leciutko już spatynowane działaniem czasu obrazy, jak Święty Mikołaj, który przyniósł w prezencie klucz do zapomnianej szuflady, pełnej dawno nie używanych mitów, czekających na odpowiedni moment, by zaatakować. Obrazy ruszyły lawiną, niepowstrzymaną i żywiołową. Dudek z trudem porządkował je i ustawiał w chronologicznej kolejności. Więc jakiś zimowy wieczór, potańcówka dla starszych klas urządzona w głównym korytarzu podstawówki na Osiedlu. Który rok? Nie pamięta. Na pewno początek wydobywania się Krótkiego Miasta z szarości i bezwładu, jeszcze niepewny i przypominający kapryśne przedwiośnie. Zapach szczeniackiego potu, chińskich tenisówek i tanich jaśminowych perfum, duchota, okna pozabijane gwoździami, błyski tandetnych ko-lorofonów. Przestraszone dziewczyny pod ścianami, wyraźnie zdezorientowani nauczyciele naradzają się w kącie. W głośnikach huczy, rzęzi i chrypie nie najlepsza wersja „The Explo- 133 ited", zapodana przez molestowanego od początku imprezy wodzireja. Na środku korytarza kłąb kilkunastu chłopięcych ciał, obłędny taniec, kopniaki, rozpychanie łokciami, dynamika, chaos i świeża siła. Punkrockowy narybek z Osiedla ma swoje pięć minut i urządza niewielkie, podstawówkowe pan-demonium. Grubas w dżinsówce obszytej zdobytymi z trudem naszywkami, Rudy z wygoloną połową głowy, Dudek w wąskich, podwiniętych spodniach i cętkowanym moro wyżebranym od wujka-zomowca. Pot leje się z czerwonych twarzy, w głowie szumi wino „Myśliwskie", naprędce konsumowane za garażami przy szkole. W pewnym momencie w rozdygotany tłumek wpadają dwa meteory, załoganci na występach gościnnych, chłopaki z Elbląskiej. Szopa i Smis. Dudek zna ich z widzenia, podobno ćpają jak szaleni, mają szacunek i poważanie. Brudni, w porwanych ubraniach i rozwalonych butach, Szopa z burdelem sztywnych słomianych włosów na głowie, irokez Smisa wygląda jak zrobiony z drutów i z pewnością można nim piłować drzewo. Śmierdzą butaprenem, w zasnutych mgiełką oczach błyszczą niedobre ogniki, poruszają się nieporadnie i chaotycznie. - Chłopaki, wali od was na kilometr, lepiej spierdalajcie! -Dudek stara się przekrzyczeć charkot z głośników. - Kleiliśmy ponton w piwnicy - twierdzi z pełnym przekonaniem Smis, nie przerywając tańca. Szopa nie reaguje, tańczy i miota się po korytarzu, wyrzucając w górę długie, obciągnięte wąskimi kraciastymi spodniami nogi. W pewnym momencie wskakuje na parapet i skacze w środek tłumu, na głowę, prawie pionowo, jakby nurkował w głęboką wodę. Nikt go nie łapie, i wali czołem w podłogę. Sala zamiera. Szopa leży przez przeraźliwie długą chwilę bez ruchu, z zamkniętymi oczami, w końcu otwiera powieki i z szerokim, bezczel- 134 nym uśmiechem skacze na równe nogi, jakby zrobił dobry kawał. Tańczy dalej. Więc jakieś dwa lata później. Kolejna zima w Krótkim Mieście, nieudana, rozmiękła, nieco dalej w ciemność i tajemnicę. Popołudnia upływają na wędrówkach pomiędzy domem kultury, knajpą o przytulnej nazwie „Mama" i pizzerią, której właściciel serwuje tylko to, co konieczne, to znaczy piwo i zapiekanki. Rozpoczyna się właśnie moda na trawkę, powoli przestaje ona być luksusowym towarem. Na razie jednak jej zdobycie wymaga sporo wysiłku i zręczności. Rudy, Grubas, Dudek, chłopaki z Osiedla i Elbląskiej krążą całymi dniami po mieście, poszukując starszych załogantów albo wyluzowanych dżezmenów z dojściami do podrabianego, jak się później okaże, haszyszu i dżointów naszpikowanych machorką z czapo-jebnych papierosów „Mars", ewentualnie suszoną pokrzywą. W odwodzie pozostają tanie wina opracowywane za domem kultury, „Selment" o dziwnym aptecznym posmaku albo „Myśliwskie", zdecydowanie przesączane przez zużyte skarpetki, rzyganie i rozpaczliwy brak mety. Najgorsze są weekendowe wieczory, które zaczynają się we wrześniu i kończą w maju, kiedy brak perspektyw dolega najmocniej. Latem można upić się za miastem, nad jeziorem, pojechać do Mrągowa, Giżycka, Mikołajek, gdziekolwiek, ale nie podczas zimnej pory. W zimne i beznadziejne weekendy całe towarzystwo wychodzi na miasto, niezależnie od pogody, dusi się w kilku miejscach, kotłuje i poszukuje niecodziennych wrażeń. Pękają kolejne butelki, kwitną opowieści o Berlinie, Amsterdamie i nieznanych narkotykach. Gawędziarze i ludzie bywali, studenci, podróżnicy i mitomani, są jak posłańcy z innych, lepszych rzeczywistości. Opowiadają o miastach, gdzie trawkę moż- 135 na kupić na każdym rogu, a LSD jest dostępne jak poranne bułki. Podobno są takie miejsca, w których nocne spacery nie wiążą się z ryzykiem spotkania z niewyżytymi juniorami klubu bokserskiego. Miłość, tolerancja i guldeny porozrzucane po chodnikach. Znają się już bardzo dobrze. To jest Szopa, który ma na swoim koncie jednocześnie ciemny i szczeniacki nocny rajd do Małego Kościoła, wyrwanie krzyża znad ołtarza, zdemolowanie prezbiterium. To jest Grubas, który udzielał się aktywnie podczas wielkiej batalii pomiędzy zwaśnionymi szkołami i skończył z czaszką rozwaloną połówką cegły. To jest Dudek, który chleje na umór, na przeglądach kapel punkrockowych krzyczy do mikrofonu o miłości jak zarzynane zwierzę, a potem błyskawicznie trzeźwieje, żeby uniknąć kłótni w domu. Wspólnota interesów i pociąg do odjazdu za wszelką cenę łączą i dają poczucie zakorzenienia. Tworzą się wspólnoty sytuacyjne, brygady, załogi, weekendowe przyjaźnie, zawierane na czas potrzebny do wypalenia lufki i wypicia wina. Szopa zazwyczaj gotówki nie ma, ale wszyscy go lubią, bo mówi dużo i bez sensu, ocieplając jakoś te noce, hałasuje i gania po mieście, przenosząc pożyteczne informacje z jednej ekipy do drugiej. Telefony komórkowe jeszcze nie istnieją i wcale nie są potrzebne. Teraz sobota wieczorem, dom kultury, zapusty, siedzą w kilkoro na długiej, żebrowanej ławce, rodem z obskurnej poczekalni dworcowej. Drewno wbija się dotkliwie w tyłki. W kawiarence trwa bal seniora, dziarscy staruszkowie polewają spod stolika spirytus do szklanek, kilkanaście par w wieku poprodukcyjnym wiruje po parkiecie radośnie i z wyobraźnią. Chłopaki popatrują z zazdrością na ten spirytus, dziadkom na pewno jest w tej chwili ciepło i dobrze. Czekają. Może coś się zda- 136 rży. Szopa, Grubas, nabuchany Smis bełkocze coś do siebie, Dąbek, wiecznie zaspana Miłka. Dudek przed chwilą wrócił z ciemni i pokazuje świeże, jeszcze mokre zdjęcia. Przeglądają je bez zainteresowania. Szopa zatrzymuje wzrok na fotce zrobionej w wiejskim domku Rudego, starej poniemieckiej chałupie z czerwonej cegły. Na zdjęciu widać sfotografowane z wnętrza okno, sierpniowe okno starego domu. Za szybami rozciąga się ledwo widoczna, niedowołana linia lasu, jasne, spalone słońcem pole razi oczy. Okno otwarte jest w ten sposób, że stolarka tworzy krzyż. Na zaciemnionym parapecie mniejszy krzyżyk, krzywy i spróchniały. - Po co te krzyże tutaj? - pyta Szopa z irytacją. - Skąd mam wiedzieć? Były, to sfotografowałem - odpowiada zdziwiony. - Ładne zdjęcie by było bez nich - ocenia Szopa i zapada w oczekiwanie. Emeryci tańczą przy szlagierach Piotra Szcze-panika. Nic nie zapowiada końca nocy. Dalej, może dwa lata później. Mrok i zima po raz kolejny, jakby wszystko, co kluczowe, działo się podczas tej pory roku. Koniec lutego, niespodziewany atak mrozu i śniegu. Pokój Szulca rozświetla jedna słaba żarówka, wysokie sufity toną w półmroku, światło postarza i wysysa barwy z jesionowych mebli, wygodnych, zapadniętych foteli i obrazu z Trzema Królami wędrującymi ku lśniącej gwieździe. Wiatr gwiżdże w wypaczonych framugach wąskiego okna, Szulc dosypuje do pieca, jego wąska twarz i pokryte głębokimi chlastami ręce nabierają po otwarciu drzwiczek pomarańczowego, przyjaznego blasku. Jest bardzo późno, ale impreza trwa w najlepsze, a co jakiś czas słychać dzwonek u drzwi. Trawka spowszedniała, odkąd w Krótkim Mieście pojawił się żołnierz ONZ, który z In- 137 donezji przywiózł cały worek suszu, a holenderskimi materiałami zainteresowali się obrotni i zdecydowani specjaliści od handlu kradzionymi towarami. Trawka utraciła swój powab, dziewiczość i weszła do repertuaru rzeczy niezbędnych, łatwo osiągalnych, jak nalewki „Zorza" czy wino „Sandra". Awangarda ma natomiast nową zabawkę - amfetaminę. Drzwi w niewielkim mieszkaniu Szulca nie zamykają się przez całą noc, bo Szulc trzyma właśnie towar, którym próbuje niezbyt zręcznie handlować. Ma za duże potrzeby i zbyt wielu przyjaciół, by wyjść na swoje. Przez jego dom przetacza się chyba z pół Krótkiego Miasta, dzieci i dorośli, pan inżynier, małolaci od gier komputerowych, zabiedzone punki, początkujący gangsterzy. Przychodzą nawet stare załoganckie niedźwiedzie, wyciągnięte ze swoich legowisk zapachem nowego, podniecającego narkotyku. Wszyscy mówią, że spid jest dobry. Można gadać i chodzić po mieście całą noc, nawet dłużej, bez zmęczenia, genialne głębokie myśli przetaczają się stadami przez głowy, otwierają się największe mruki, ujawniając całe pokłady niewyrażonych uczuć i koncepcji. Co najważniejsze - amfka otrzeźwia po libacjach, jest jak orzeźwiający syntetyczny prysznic po alkoholowej jeździe. Więc najpierw alkohol, potem spid na otrzeźwienie, a potem alkohol. Jazdy, paranoje, fobie, ucieczki przez miasto przed nieistniejącymi wrogami, schylanie się po każde leżące na chodniku sreberko, w nadziei, że ktoś nierozsądny zgubił proszek - wszystko to zacznie się później, na przełomie zimy i wiosny. Póki co, jest dobrze. Początkujący dosypują spida do oranżady, wcierają go w dziąsła albo wchłaniają przez nos, ale ekipa Szulca to miejska elita, załoganci zaprawieni w bojach i łączeniu sprzecznych żywiołów. Zamiast w nos można w żyłę, tak jest mocniej i oszczędniej. 138 Więc noc panuje niepodzielnie, węgiel znika z wiaderka, harmider głosów i brzęk butelek dają dobrą ochronę przed zimową ciszą. Dudek, Komar i Grubas kolejną godzinę tną w makao, głęboko przekonani, że układy figur i zestawienia kart niosą w sobie jakieś sensy, póki co nieznane, ale na pewno ciemne. Komar zaklina się, że potrafi rozpoznać wartość zakrytej karty, i zaskakująco często ma rację. Chwilami mają wrażenie, że karty grają same, bez ich pomocy. Pod piecem pękają kolejne nalewki. W pewnym momencie Dąbek mówi „dość" i przewraca się na łóżko, zapadając błyskawicznie w ciężki sen. Szczur nawet nie odrywa ust od szyjki. Szopa patrzy na łóżko. Wzrok ma ostry i nie zamglony pijaństwem. - Dąbek, nie śpij, bo ci życie ukradną! - woła. Dąbek nie reaguje. Szopa patrzy jeszcze przez chwilę, wstaje na równe nogi, opuszczając legowisko pod piecem. Usta rozciągają mu się w szerokim uśmiechu. -Panowie, będzie eksperyment! Ożywimy chłopaka. Będzie Dąbek-Frankenstein. - Nie ruszaj go, dwie noce nie spał - oponuje bez przekonania pochłonięty grą Komar. - Cisza. Ja go nie ruszam, kto inny go obudzi. Wyciąga z kieszeni sreberko i wsypuje jego zawartość do cieniutkiej strzykawki leżącej na stole. Wprawnym szarpnięciem przegryza beczułkę z wodą utlenioną, wlewa ją do cylindra i energicznie miesza z proszkiem. - Zdrowa setka na pobudkę. Bez strychniny, powinien przeżyć - komunikuje. W pokoju zalega cisza. Chłopaki podnoszą głowy znad kart, Szczur i Rudy ucinają kolejną decydującą rozmowę, nawet zawsze obojętny, zanurzony w sobie Szulc przypatruje się z za- 139 ciekawieniem. Cisza gęstnieje, jakby całe miasto wstrzymywało oddech w oczekiwaniu. Szopa podwija rękaw koszuli Dąbka, zaciska jego przedramię paskiem i czeka, aż żyły nabrzmieją, zamieniając się w szerokie, ciemnoniebieskie potoki. Wbija igłę w centralę i spokojnie wciska tłok. Wyjmuje igłę. Na centrali Dąbka rośnie rubinowa kropla krwi. Dąbek przestaje posapywać. Leży przez chwilę bez ruchu, nagle otwiera oczy i zaczyna, gadać. Bez przerwy, monotonnie, równo. Jest trzeźwy. Jeszcze jeden obrazek, jeden z ostatnich, późny i przykry. W knajpie „U brata", chyba Wielkanoc. Szulc z ekipą obstawiają róg sali, z ubikacji dolatuje swąd zwierzęcego potu, wątły i niezdecydowany, bo młodzi amatorzy holenderskiej trawki boją się szalonych pięści bramkarza. To już czas otrzeźwienia, czas alkoholu, który pozwala zapomnieć o ciśnieniu na spida. Z trawką ostrożniej, bo trawka, jak się okazuje, też kaleczy. Tych kilku, co nie bardzo wiedzą, jak się zatrzymać, krąży myślą wokół kompotu. Dalej jeszcze nikt nie zaszedł. Kontrolnie. Amsterdam i Hamburg nie kuszą tak jak dawniej, zbyt łatwo zapomnieć się w tych miastach, byli, widzieli, niektórzy znają autostopową trasę na pamięć. W opowieściach ładniej to wszystko wyglądało. Być może pod płaszczykiem świątecznego rozluźnienia wrą nerwy, ścierają się interesy, być może sączy się strach przed wtyczkami i policją. Niewykluczone. Z pozoru wszystko jest w porządku i nie ma powodów do obaw. Szopa przechadza się tanecznym krokiem po zadymionej sali. Na twarzy ma ten sam co zwykle szeroki uśmiech, tyle że jakby bardziej nieobecny, ubranie w strzępach. Niedawno wyszedł z ośrodka. - Daj ognia - Dudek pochyla się z papierosem w jego stronę. 140 - Ognia! Ognia! Ognia! - Szopa wyraźnie delektuje się brzmieniem słowa. Ręka mu drży i nie może sobie poradzić z zapalniczką. - Daj, sam sobie przypalę. - Nie mogę, kurwa, stary, wiesz, nie mogę ci jej dać - Szopa bezskutecznie próbuje skrzesać iskrę. - Wiesz, jak długo używasz jednej, to kamień do kciuka się przypasowuje. Rozumiesz, i ktoś inny pożycza, i wszystko do dupy, cały kontakt z zapalniczką. Nie wiem, co z nią jest, przed chwilą pożyczyłem i teraz nie chce palić, nie wiem, czy jeszcze coś z niej będzie, nie podoba mi się to wcale, bo to miła zapalniczka. Więc wiesz, nie mogę! Dudek nie wygląda na pewno w tym momencie zbyt mądrze. Niezapalony papieros tkwi w kąciku rozdziawionych ze zdziwienia ust. Oczy szeroko otwarte. Raczej nie do śmiechu. Wie, że nie jest dobrze, że Szopa ładuje w siebie wszystko, co możliwe. Ale tak? W ten sposób? „Pierdolnięty, zakręcony jak twisty u mnie w piwnicy" - myśli. Po chwili otrząsa się z zaskoczenia i próbuje dojść do siebie. - A jak tam nasze sprawy? Kiedy oddasz kasę za rower? -pyta, przeczuwając, że nie otrzyma prawidłowej odpowiedzi. - Jakie pieniądze? - Szopa jest wyraźnie zdziwiony. „Sto procent skuteczności. Mogę założyć biuro detektywistyczne z takimi zdolnościami" - ironizuje ze swojej umiejętności przewidywania. - Stary, wisisz mi od pół roku okrągłą sumkę! Pożyczyłeś rower na pięć minut i sprzedałeś go paserom za dwie stówy. Byłeś w ośrodku, zgoda, mogłem poczekać. Ale ty się zachowujesz, jakby nie było sprawy. Wkurwia mnie to bardzo! -czuje przypływ agresji i zastanawia się, czy nie spożytkować pustej butelki, którą trzyma w ręku. Na pewno nie spodobało- 141 by się to licznym kolegom Szopy i wątpliwe, czy sprowadziłoby jego myśli na właściwe tory. - Pieniądze? Ja, wiesz, jestem poza pieniędzmi. Pieniądze są złe, wolę ich nie tykać. Źle się wtedy czuję. Jak mam, to od razu wydaję, wiesz, mam potrzeby, ciśnienie. Nie warto się przejmować pieniędzmi, stary. Kiedyś na pewno ci oddam -Szopa uśmiecha się niewinnie i odchodzi w głąb sali. Dudek po raz drugi w ciągu kilku minut zapomina zamknąć usta i bezradnie patrzy na plecy kolegi. „Może jednak powinienem był mu jebnąć. Lepiej bym się poczuł" - wzdycha. Szopa bierze lotki i rzuca nimi do migającej setkami diod tarczy. Krzyczy głośno z zachwytu: - Są, są, popatrzcie! - Co tam widzisz znowu? - pyta ktoś z sali. - Iskry. Jak rzucam strzałką, to się za nią iskry ciągną. Jak w komecie. Jaka siła! Normalnie ogień! Ogień! Dudek jest już pewien, że odzyskanie pieniędzy będzie ciężką sprawą. Podobnie jak powrót Szopy do zwykłego świata. Wędrował przez opustoszałe Osiedle na południe, w kierunku serca Krótkiego Miasta. Wiatr ucichł i chwycił lekki mróz, który przemienił błoto w plastyczną, z oporem ustępującą pod butami masę. W oknach paliły się bożonarodzeniowe światła, majaczyły rozwichrzone cienie przypominających rozłożyste baby choinek, czasem przy szybie mignął kształt dziecka. Nie słyszał śpiewów, Osiedle z roku na rok uspokajało się i statkowało, pionierzy, którzy przybyli tu dwadzieścia lat temu ze swoimi rodzinami, najhuczniejsze balety mieli już za sobą i rozkręcali się bardzo rzadko. Drogę mógł pokonać z zamkniętymi oczami, bawił się tak dawno temu - zaciskał z całej siły powieki i przemierzał chodniki od jednego zakrętu do drugie- 142 go, licząc kroki. Nie potrzebował wzroku, by określić, gdzie się znajduje, wiedział, że w załomach Okrąglaka, późnokomuni-stycznej aberracji architektonicznej, pełnej wnęk, załomów, nisz, przeznaczonej dla zakładów usługowych, osiedlowego domu kultury i sklepu, na pewno czai się kolejne pokolenie gówniarzy znudzonych domowymi rytuałami, z kapturami na głowach, pustką w sercu i tęsknotą za alkoholem. Wiedział, że po wyjściu na szeroką promenadę prowadzącą pomiędzy jednym z falowców a rzędem czteropiętrowych burych klocków musi przygarbić się i oczekiwać niespodziewanych podmuchów wiatru w plecy. Mapa Osiedla, nieustannie mieniąca się w głowie, pobłyskiwała jasnymi punktami miejsc, w których czekali przyjaciele i dziewczyny zawsze chętne do imprez, bla-kła tam, gdzie dawno temu kwitły chwilowe przyjaźnie, durne konflikty, krótkotrwałe schronienia - suszarnie, piwnice, kotłownie, domy znajomych, których rodzice często wyjeżdżali na weekendy. Wszystko żyło i nakładało się na siebie. Mapa miała już kilka warstw. Czarny prostokąt okna Grubasa świadczył, że spid zszedł, i nie było sensu gwizdać - koleżka na pewno spał. U Szczura natomiast świeciło się we wszystkich oknach, a w północnym pokoju przesuwało się kilka postaci - impreza wkraczała widocznie w decydującą fazę. Nieszczególnie miał ochotę tam zachodzić. Minął blok, w „Przystani" znów ktoś grał na harmonii, w „Relaksie" sympatyczni młodzi ludzie w dresach katowali flipery. Przeciął Sosabowskiego i wszedł w osiedle beżowych falowców, pamiątki z epoki późnego Gierka. Ciotka Jadwiga mieszkała w jednym z nich. Wkroczył w sam środek imprezy. Matka rzuciła mu gniewne, pełne wyrzutu spojrzenie, ale widać było, że pierwsza złość 143 już jej minęła. Powietrze zdążyło zgęstnieć od dyskusji, plotek, wspomnień i zapachu pieczonego mięsa. Pomiędzy pokojem a kuchnią uwijała się ciotka Jadwiga, owładnięta świątecznym transem, mocowała się z talerzami, salaterkami i pełnymi ciast paterami. Dzieci z piskiem pryskały jej spod nóg. Młodego z rodzicami nie było, widocznie obstawiał obiad u rodziny ze strony ojca. Babcia trwała na fotelu, wyrzucona poza nawias stołu. Patrzyła z nieskrywanym oburzeniem na wybryki swoich prawnuków, co jakiś czas wykrzykując pod ich adresem nieskuteczne słowa napomnienia. Dudek bardzo ją lubił, ale może dlatego, że nigdy nie mieszkali razem. Dożywała swoich dni u rodziców Młodego, tocząc jak Don Kichot boje o wiarę i ojczyznę. - No i co, czemu tak jest, bo nie wiem? - Romek, brat cioteczny, szarpał się nad talerzem galarety rybnej. Mówił rzeczowo i szybko, z nerwem, ciemne oczy skakały po przedmiotach, słowa wyskakiwały z ust jak karabinowe strzały. Przerwał na chwilę monolog, żeby rozbabrać trochę szarawego mięsa. - Złodzieje i cwaniaki, wszędzie cwaniaki i złodzieje, na górze i na dole.,, Ci na górze kradną, to czemu ci na dole mają być uczciwi. Ryba psuje się od -wyjął ość spomiędzy zębów i przyjrzał się jej w bły- • sku nagłej refleksji - no właśnie. Mówię wam, dla mnie to rewolucją pachnie. Jeszcze rok, dwa i będzie tu niezły sajgon. Ludzie nie wytrzymają, a mnie każą ich pałować. I za co? Lubił spotkania rodzinne. Zawsze wiele się na nich działo - dzieci baraszkowały pod stołem uginającym się od konsumpcji, wujkowie przesadzali z wódką, a cienkimi ścianami bloków, w których mieszkała cała rodzina, wstrząsały żywiołowe dyskusje. Romek zazwyczaj grał w nich pierwsze skrzypce. - Wczoraj na przykład miałem nockę - kontynuował Romek. - Niby Wigilia, spokój powinien być. A tu dzwonią o szó- 144 stej rano z ciepłowni, żeby przyjechać do kradzieży. Rzeczywiście, siatka przecięta, tam wysoki drut kolczasty, więc pewnie przejść nie mogli. Ale tam jest sam miał, po co komu miał, w piecu tym nie napalisz, nawet emeryci nie kupią. No to skoro miał podciągają, to rzeczywiście głód w oczy zagląda - zgrabnie wyłuskał kolejną ość i połamał ją w palcach. - Spokojnie, Romek, spokojnie. Nie rozpędzaj się tak, bo ci serce pęknie - wtrącił Dudek. Lubił słuchać miejskich ciekawostek, a Romek był ich najczystszym źródłem. Tak się jakoś składało, że zawsze w trakcie jedzenia przypominał sobie opowieści o dekapitacjach, gwałtach, trupach znajdywanych wiosną w jeziorze i wiele innych frapujących historii. Nikomu to nie przeszkadzało. - Powiedz lepiej, ile tego miału podciągnęli. Mam cię zawołać, jak na giełdzie ktoś będzie chciał mi worek wcisnąć? - Może dwa kilogramy, może dwie tony, pojęcia nie mam -Romek rozłożył bezradnie ręce. - Śnieg nie padał, więc nawet nie widać, z którego miejsca brali. Ślady po deszczu zniknę-ły. Koniec, kropka. Od razu powiedzieliśmy, że nie ma sprawy, i z powrotem na komendę. Jak będą spać w nocy, to im kiedyś całą ciepłownię przez płot wyniosą. Ale przypomniało mi się, nie mówiłem wam o tym wisielcu... Z przyjęcia wyszedł szybko, udając, że nie dostrzega błagalnego wzroku matki. Sprecyzował sobie w całym tym rejwachu cel na wieczór i zamierzał go zrealizować, niezależnie od tego, czy z powodu kolejnego samotnego wieczoru z czyjegoś oka miała spaść jedna łza więcej, czy mniej. Blok Szopy stał o dwie minuty drogi od „Kuźni", na skrzyżowaniu Pomorskiej i Mackiewicza, naprzeciwko szpitalnego parku. Trzypiętrowa plomba, wciśnięta pomiędzy zamieszka- 145 na przez Cyganów kamienicę i narożny dom, nie miała więcej niż piętnaście lat, ale zdążyła już zbrzydnąć, pokryć się brudnym nalotem i stracić cały wdzięk, jakby przedwojenne budownictwo wydzielało zarazę starości i beznadziei. Mieszkały w niej spokojne małżeństwa, ale ich dzieci rzadko kiedy potrafiły oprzeć się urokowi dzielnicy, która kryła wiele możliwości i dawała szybki dostęp do zakazanych zabaw. Szopa dość szybko zaczął z nich korzystać. Wszedł do odrapanej klatki i wspiął się na ostatnie piętro. Zmienili drzwi. Zamiast płyty paździerzowej dostępu do mieszkania broniło ciężkie, masywne drewno, z chromowaną opaską wokół judasza. Zapukał, mając nadzieję, że nikt nie otworzy. Znów ładował się w głupią i niepotrzebną sytuację. Za drzwiami rozległy się szybkie, zdecydowane kroki. Umilkły. Ktoś patrzył przez otwór, na pewno czujne, nieufne oko przyklejało się do szybki, próbując zidentyfikować postać. - Kto tam? - usłyszał stłumiony - dobrze znany glos. - Dobry wieczór, pani Szopska, to ja, Paweł. Mam sprawę do Mirka. Zamek zachrobotał. Drzwi uchyliły się, ukazując kawałek przedpokoju. Wszedł w ciepły, domowy zapach. Nie zmieniła się od ostatniego spotkania. Dawno z nią nie rozmawiał, nie odwiedzał tego mieszkania chyba ze trzy lata. Widywali się czasem w mieście, wymieniając ukłony. Nie próbował nawet nawiązywać ulicznych dialogów - w podstawowych kwestiach nie było nic do powiedzenia. Mogło być źle albo gorzej. Może też grały w nim jakieś źle tłumione wyrzuty sumienia, poczucie odpowiedzialności za los jej syna. A teraz stała przed nim, przedwcześnie postarzała kobieta, z wieczną troską w twarzy i przenikliwością w niebieskich oczach. Podob- 146 no po jakichś spektakularnych baletach Szopy zwolniła się z pracy, nie mogąc znieść szyderczych spojrzeń swoich biurowych koleżanek. Miasto było małe i plotki rozchodziły się z piorunującą prędkością. - Pawełek, co cię tu sprowadza? - A, tak wpadłem, przy świętach stare znajomości odświeżyć - kłamstwo gładko przeszło mu przez gardło. - Nic nie przytyłeś przez te lata. Co u ciebie? Studia skończyłeś? - E, jakoś się nie złożyło, pani Szopska. Robię na razie dwuletnie studium ekonomii, wieczorowo. Póki co liczniki na Ko-nieczkach sprawdzam. Łatwa praca, nie narzekam - streszczenie podstawowych zdarzeń z ostatnich kilku lat przyszło zadziwiająco łatwo. - Liczniki... - pokiwała głową. - A taki zdolny byłeś. Mirek zawsze mówi, że masz głowę do cyfr. - Żeby pani wiedziała, ile ja mam z cyframi do czynienia -zaśmiał się bez przekonania. Dźwięki niknęły i więdły bez siły, przytłoczone ciszą i smutkiem, jak w gęstej smole. Z dużego pokoju dobiegał nieskomplikowany i natrętny motyw muzyczny, prawdopodobnie z choinki ozdobionej chińskimi światełkami. Mieszkanie sprawiało wrażenie opustoszałego. Zamilkli. - No tak, do Mireczka przyszedłeś w odwiedziny, a jego nie ma. Smutne święta nam zrobił w tym roku. - A co się stało? - udał zdziwionego. -Już dwa tygodnie temu miałam nadzieję, że będzie dobrze. Obiecał, że pójdzie znowu na leczenie, że teraz na pewno się uda. Nawet chwilami do rzeczy zaczął mówić. Zaczęliśmy dzwonić po ośrodkach, ale nigdzie miejsca nie było. Kazali czekać do stycznia. No to zaczęliśmy go w domu leczyć. Różne zioła na oczyszczenie, tabletki uspokajające. Tydzień 147 się męczył, krzyczał, że się zabije, przez okno chciał skakać. Na moment nie mogliśmy go samego zostawić. Mówiła spokojnie i miarowo, jednostajnie, jak pozbawiona talentu aktorka albo małe dziecko. Najwyraźniej znała każdy, najdrobniejszy szczegół z minionych dwóch tygodni na pamięć. Dudek miał wrażenie, że szybko zapomniała o jego obecności i zaczęła rozmawiać z samą sobą, rozpamiętując wydarzenia kawałek po kawałku. - Ale po tygodniu jakby się uspokoił, przestał szaleć. Nawet lepiej nam się rozmawiać zaczęło. Mówił, że chciałby znowu pojechać do Amsterdamu, tylko jak turysta, a nie jak ćpun, spokojnie, gołe baby pooglądać i te mieszkania, co to w nich firanek nie ma. Wyszłam w poniedziałek na pięć minut do sklepu, akurat telewizor oglądał. Wracam, jego nie ma. Ze ja mu tych kluczy nie zabrałam, myślałam, że już doczeka do tego stycznia... Nawet policji nie zgłaszałam. Znają tam nas jak zły szeląg i tylko ręce rozkładają, jak przychodzę i mówię, że Mirek zaginął - przerwała i przeciągnęła otwartą dłonią po czole, w dół po policzku i brodzie, jakby chciała zetrzeć z twarzy zmęczenie, które wżarło się w skórę. - A wczoraj wrócił. Przyszedł tutaj, jak byliśmy z mężem na pasterce. Pewnie czekał w parku, wiedział, że zawsze chodzimy. Zabrał dokumenty, dowód, paszport, mężowi szafkę z narzędziami wybebeszył, wszystkie swoje zdjęcia, co je miał w pokoju, podarł na kawałki. Nawet klucze zapomniał zabrać. Wracamy, a tu drzwi otwarte. Tylko dlaczego pieniędzy nie wziął? Leżały w kuchni, jak zwykle, zawsze brał... - otrząsnęła się i spojrzała przytomniej. - No tak, gadam i gadam, a ty stoisz. Może wejdź, herbaty się napijesz. - Nie, będę leciał. Innym razem wpadnę, przy milszej okazji. Wesołych świąt życzę. 148 - Czekaj - położyła mu rękę na ramieniu i zajrzała w oczy. - Ty coś wiesz. Inaczej byś tu nie przychodził. Wytrzymał błękitne, pełne bólu i rezygnacji spojrzenie. Wiedział, że takimi spojrzeniami można zdziałać więcej niż długotrwałym śledztwem. „Źle trafiłaś, kobieto. Studiów nie mam, ale w oszukiwaniu jestem profesorem" - cyniczna riposta przeleciała mu przez głowę. -Ale co też pani. Pomyślałem, że zajdę, bo już z pięć lat nie byłem. Święta to dobra okazja. W końcu przyjaźń to przyjaźń. - Nie gniewaj się. Już sama nie wiem, co robić. A ty, Paweł, ty wierzysz w przeczucia? - straciła gdzieś swój spokój i ściskała go coraz mocniej za ramię. -Różnie. Dlaczego? - Bo ja wierzę. Ja go więcej nie zobaczę. Czuję to. Po cholerę mu paszport? Może on za granicę uciekł? Siedział, gadał o tym Amsterdamie, pieczątki oglądał... - Niech się pani nie martwi. Miał wbitą deportację z Niemiec, jakby co, daleko nie zajedzie - wyswobodził się z uścisku, próbując nie zauważać dwóch wilgotnych iskier, które pęczniały w kącikach oczu Szopskiej. Mrok zgęstniał i wyludniły się ulice. Lampy w przyszpitalnym parku rozsiewały niezdrową, ziarnistą poświatę. Pod cygańską kamienicą trzech śniadych mężczyzn z brzuchami jak symfoniczne kotły prowadziło zażartą dyskusję w swoim abstrakcyjnym języku. Z wyżej położonych okien dobiegały przytłumione dźwięki najtańszego, ograniczonego do perkusji i piskliwego głosu disco. Oczywiście że wierzył w przeczucia, pewnie sto razy silniej niż matka Szopy. Wierzył w przeczucia, znaki, siłę symboli i tatuaży, w ukryte dno niektórych spraw, 149 mimo że z newage'owcami nie miał nic wspólnego. Pewnie przez narkotyki, które jednocześnie kaleczyły i otwierały na irracjonalną sferę, pewnie przez przodków, o których opowiadała mu matka - przesądnych, zanurzonych po uszy w opowieściach o skrzypkach zmieniających weselników w wilki, przekonanych, że dzwonienie w uchu oznacza bliskość diabła, powietrzne wiry są sprawkami złego ducha, a sen o bólu zębów wróży rychłe niepowodzenie. Więc splotły się w nim osobiste doświadczenia z podświadomością, przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Pamiętał apogeum tego myślenia, pół roku przed maturą, w środku nadzwyczaj surowej zimy, którą przerżnął w karty z Komar-kiem, Schulzem i Rudym. Pamiętał, że bali się wron, posłańców złego, czarnego zakonu użerającego się o resztki wyrzucane na śnieg, żałobników brodzących w białych przestrzeniach. Pamiętał niepokój, jaki wywołała kometa, która przez dwa miesiące dryfowała nad północnym horyzontem, samotna i obojętna. Długotrwałe przebywanie z Komarkiem, Biblia, tani mistycyzm Castanedy, Tarzan, Pavić, niezrozumiała asceza Kazan-dzakisa i stare, wyświechtane numery „Literatury na Świecie" z opisami schizmatyków rosyjskich, niespokojne, męczące sny z całkiem nowoczesnym diabłem w roli głównej. Tamtej wiosny wyrzucił swoją talię kart do rzeki, przekonany, że podejrzanie łatwo odgaduje cyfry i figury. Może to był tani, głupkowaty mistycyzm, nie wykluczał takiej możliwości, wypracowali go jednak sami i czasem okazywał się zaskakująco przydatnym narzędziem do zrozumienia świata. A potem wszystko powoli ucichło, głuszone alkoholem i przekonaniem, że sprawne funkcjonowanie wymaga odrzucenia niektórych możliwości. Mistycyzm uspokoił się jak tafla wody zmącona kamieniem, zbladł i zapadł pod powierzchnię. Nie zmieniało to jednak faktu, że czasem jeszcze powracał, jak podczas wczorajszej nocy. 150 Teraz też miał przeczucia. Był przekonany, że matka Szopy się myli. Czuł, że Szopa jest gdzieś niedaleko, może na nieznanej mecie, może u jakiegoś rozćpanego gówniarza. Rzucił jeszcze raz okiem na brzuchy międlących w swoim dziwnym języku Cyganów. Oni zawsze dużo wiedzieli, jedyny problem, że nie lubili swej wiedzy sprzedawać gadziom. Ruszył do „Kuźni", u To była kolejna z cyklu krótkomiejskich knajp, w których pojawiała się załoga. Przez długi czas miasto nie dawało zbyt wielu możliwości w tym względzie i wiele butelek musiało pęknąć na murkach za domem kultury, by pojawiły się znośne lokale. W większości barów serwowano żenione piwo, słabą muzykę i szeregi zakazów. Może zresztą bardziej niż o klimat chodziło o modę. Czasem bywali tu, czasem tam. Dylematy pojawiały się we wrześniu, wraz z pierwszymi chłodniejszymi powiewami, i znikały z końcem kwietnia, kiedy ławeczki naprzeciwko Dużego Kościoła obsychały już na tyle, że można było na nich siedzieć bez obaw o złapanie wilka. W środku tygodnia „Kuźnia" świeciła pustkami, ale w weekendy i święta napełniała się tłumem spragnionych piwa, dżointów i zapomnienia. Nie lubił przychodzić tu w święta, pojawiało się sporo studentów i dawnych mieszkańców Krótkiego Miasta. Pracowali w Warszawie, Poznaniu, Gdańsku, walczyli o przyszłość w dobrych firmach, na obiecujących stanowiskach, badali rynek, sprzedawali samochody, w Internecie poruszali się pewniej niż po ulicach swego rodzinnego miasta. Wracali dwa razy do roku, niektórzy rozpadali się po trzecim piwie, opowiadając, jak ciężko i nieprzyjemnie jest żyć w wielkomiejskiej dżungli, i wzdychając za beztroską przeszłością. Gdyby słuchał tych wynurzeń na trzeźwo, opowieści o pięknie i spokoju Krótkiego Mia- 151 sta, rozczuleń nad jego niezwykłym charakterem, zabytkowymi kościołami, krzyżackim zamkiem na jeziornej wyspie i nieuchwytnym, smętnym klimatem centrum, pewnie sprowokowałby awanturę. Krzyknąłby: „Stary, kurwa, żałujesz wyjazdu? To wracaj, przecież nikt ci nie broni". To byłoby niewybaczalne faux pas. Zazwyczaj pijackie rozczulenie dopadało i jego, więc w świąteczne wieczory bez oporu wymieniał uściski z dawno nie widzianymi kumplami, słuchał bezładnych i urywkowych opowieści o biznesach, które zupełnie go nie interesowały, odgrywał rolę gospodarza i swojaka, który cieszy się szczerze z chwilowego powrotu synów marnotrawnych na prowincjonalne łono. Po kilku piwach mógł owocnie dyskutować nawet z dębowym pniem. Tak jak przypuszczał, „Kuźnia" była wypchana po brzegi. W przejściach tłoczyli się goście, dla których nie starczyło miejsca, licealiści, studenci, młodzi biznesmeni, bandziorki, stare gity warowały pod ścianami, omawiając interesy i oceniając ze znawstwem towary. Męska część knajpy integrowała się nad stołem z piłkarzykami, z przejęciem i siłą manipulując chromowanymi wajchami. Chamskie techno, zapodawa-ne bez umiaru przez właściciela, podsycało atmosferę i zmuszało konwersujących do wrzasku. Przez gęsty opar alkoholowych oddechów i papierosowego dymu przepływały co jakiś czas smugi suchego, intensywnego dymu. Dyżurni tajniacy, zajęci rozpijaniem kolejnych piw przy barze, nawet nie zwracali uwagi na zakazany zapach. Nie wyglądali na Don Kichotów. Przecisnął się z trudem przez tłum do kontuaru. Przeczucie go nie myliło - Komarek trwał na strategicznym posterunku, w najlepszym miejscu, wciśnięty plecami pomiędzy koniec lady i ścianę. Był tu stałym bywalcem, znał wszystkich i wszyscy znali jego, prowadził jakieś skomplikowane interesy. Ko- 152 marek motał, mieszał i kombinował, w wolnych chwilach czytając Biblię i Księgę umarłych. Od wielu lat prowadził zadziwiająco regularny tryb życia - po powrocie z budowy mył się, jadł obiad pod czujnym i nieufnym okiem rodziców, a potem ruszał w miasto, do znajomych i interesów. Nie mogło go więc zabraknąć o tak szczególnej i niosącej obietnicę wielu niespodziewanych wydarzeń porze jak zmierzch pierwszego dnia świąt. Obserwował salę, odpowiadając czasem niedbałym skinieniem na pozdrowienia znajomych. Powoli i w skupieniu sączył bezbarwną namiastkę soku pomarańczowego. Nie mógł pić alkoholu, bo jego wątroba wyczyniała dzikie harce i dawała znać o swojej obecności plamami na skórze. Przekrwione, spuchnięte oczy i błogi, pełen zadowolenia uśmiech na twarzy najwyraźniej jednak wskazywały, że z płucami ma wszystko w porządku. Na widok Dudka wyprostował się i skrzywił ironicznie usta: - Co tam, co tam? Kac przeszedł? O naszym zakładzie pamiętasz? - O jakim zakładzie? - Dudek podrapał się w kark. - Do Sylwestra nie wolno ci tknąć alkoholu. Wczoraj się założyliśmy. Jak przegrasz, to wisisz mi stówkę. Jakieś blade wspomnienie błysnęło mu w głowie. Musiał mieć wtedy już dobrze w czubie. - Możliwe. Zakład to zakład. Zaraz, zaraz, ale ty podobno nie jarasz od tygodnia - odparował z sarkazmem. - Niezły wynik. - No tak, ograniczam, ale dzisiaj, przy święcie, dałem sobie luzu - uzasadnił pospiesznie Komarek. - Bóg widzi, że nie postępuję wbrew jego woli - westchnął. - Nie wiem, nie wiem, na pewno kiedyś będziesz miał okazję wyjaśnić mu swój punkt widzenia. Krótka piłka, Komarek. 153 - Rozejrzał się, omijając wyczekujący wzrok barmana. - Szukam Szopy. Nie wiesz, co z nim? - Co, jeszcze roweru nie przebolałeś? Na twoim miejscu bym zapomniał... - Komarek pokiwał refleksyjnie głową. - Widziałeś go czy nie? Gdzie on jest? - A skąd ja mam wiedzieć? Może w Amsterdamie na przykład? - Komarek zrobił okrągłe oczy i upił nieco żółtawego płynu. „Poszaleli z tym Amsterdamem? Co za Amsterdam?" - czuł, że wzbiera w nim irytacja. - Królu, nie baw się ze mną. Po prostu chcę wiedzieć, czy jeszcze kręci się po naszym łez padole. Powiedzmy, że jestem mu winien kilka wspomnień. Tak dobrze? Komarek nagle spoważniał i ściągnął uśmiech z twarzy. -1 tak ci nie wierzę - powiedział - nie chcesz się zwierzać, to nie. On tu wczoraj był, zaraz jak cię wyprowadzili. Może z dziesięć minut później przyszedł. ,i i • Więc jednak! Nie mylił się! - No i co? - No i to samo. Ujebany w błocie, kombinerki z kieszeni wystają, śpiewa. Pytam: „Szopa, co ci tak wesoło?". A on mówi, że do Amsterdamu jedzie. Że tam się wyleczy i wszystko. Ze pożegnać się przyszedł. Serio. Mówię mu: „Przecież masz misia w paszporcie". A on na to, że zna przejście, kilka minut i już jest w Holandii. Pogięło go do reszty. Dziwnie wyglądał, taki pewny siebie i zadowolony, jakby naprawdę coś wiedział. Kazał dzwonić barmanowi po taksówkę, wyszedł, pojechał, zniknął. Pewnie już w Amsterdamie siedzi. Tyle. Komarek zaciągnął się papierosem i zamilkł. Rozbawienie spłynęło po nim w kilka sekund jak woda po kaczce i zamiast najaranego wesołka przed Dudkiem siedział poważny, 154 stanowczo zbyt poważny i smutny jak na swój na wiek, mężczyzna. - Widziałeś tę taksówkę? - Dudek naciągnął czapkę na głowę i spojrzał w kierunku szyb. Ze strategicznego stołka ulicę było widać jak na dłoni. -Widziałem. Biały mercedes. Nówka. Aż dziw, że go zabrał, taki ładny. Nie wiem, czy szofer miał wąsy, kochankę na tylnym siedzeniu i bejsbola pod tyłkiem. Naprawdę mi przykro. Dudek pożegnał się i skierował ku wyjściu. - A z tymi wspomnieniami to dobre - dogonił go okrzyk Komarka. Szofer miał szpakowate wąsy, skórzaną kurtkę i czapkę z daszkiem. Nie przyjechał z kochanką - zamiast niej na tylnym siedzeniu drzemały przedświąteczne wydania „Nie" i „Super Expressu". Dudka korciło, żeby zapytać szoferaka, ile siedział w RFN-ie i czy trzyma sztamę z alfonsami, ale zrezygnował. Tamten nie wyglądał na takiego, co zna się na żartach. Znalezienie białego mercedesa w drugi dzień świąt okazało się zadziwiająco łatwą sprawą. Z siedmiu korporacji tak-sówkowych działających w Krótkim Mieście tylko dwie miały na swoich usługach auta odpowiadające opisowi Komarka, z czego jedno nie kursowało w święta. Po pół godzinie od pierwszego telefonu przed blokiem Dudka zaparkował biały mercedes. Nówka. Wsiadł z pozorną swobodą i od razu poczuł, że siatka z drewnianych kulek położona na siedzeniu katuje mu plecy i tyłek. Mdła woń świerkowego wunderbauma mieszała się z ciepłym, przyprawiającym o wymioty nawiewem. Na desce kiwał łebkiem mały zamszowy bokserek. 155 - To gdzie ma być? - szofer mówił z owym charakterystycznym nosowym zaśpiewem, znamionującym twardy i doświadczony przez życie charakter. - Do Amsterdamu, szefie - rzucił przez zęby jak rasowy cwaniak. Ćwiczył czasem w domu, żeby w razie potrzeby słowa wypadały z ust z odpowiednim cwaniackim szelestem, jak u bandziorów z wyłamanym przednim zębem. Ta umiejętność okazywała się czasem zaskakująco przydatna, ale nie tym razem. Taksówkarz odchylił się nieco w bok i spojrzał na niego z ukosa: - Do Amsterdamu, powiadasz? A może w pysk chcesz wyłapać? Co? - Poważnie mówię - brnął w swoją strategię, chociaż najwyraźniej okazała się ona błędna. Taksówkarz zabębnił palcami po kierownicy. Srebrna bransoleta zadźwięczała ostrzegawczo i zniknęła w tunelu rękawa. - Nie wiem, chłopcze miękki, kto cię tu przysłał, i nie chcę wiedzieć. Kto by to nie był, powiedz, że powinien wybierać lepszych aktorów, z ciekawszymi pomysłami. Naprawdę trefnym szyfrem nadajesz. Jak szybko wysiądziesz, to nie wyłapiesz z liścia. Obrócił kluczyk w stacyjce i spojrzał wyczekująco. Dudek poczuł się nagle bardzo zmęczony. Najchętniej zwinąłby się w kłębek na siedzeniu i zasnął. Albo nie miał szczęścia, albo olbrzymi, znacznie większy niż przypuszczał, kawał Krótkiego Miasta był uwikłany w machlojki i sprawy, których badanie groziło wycieczką do lasu. W bagażniku nowego mercedesa na przykład. - Spokojnie, spokojnie, źle mnie pan zrozumiał - zrezygnował z cwaniackiego tonu. - Nikt mnie nie nasłał. Niech pan ruszy, bo sąsiedzi patrzą. Do miasta. 156 - Krótka piłka - kontynuował, wyglądając za okno. - Dziś nad ranem zabrał pan jednego klienta z „Kuźni". Myślałem, że składał panu tę samą propozycję. Co się z nim stało? Szofer rozluźnił się i coś na kształt uśmiechu przeleciało mu przez usta. - A, ten? Wiozłem, pewnie, że wiozłem. Do końca życia tę przejażdżkę zapamięta. - Dokąd? - Na pętlę za Konieczkami. Też chciał jechać do Amsterdamu, powiedziałem raz, żeby spierdalał, drugi raz, żeby spierdalał, a on, że to niedaleko i pokaże drogę. Myślę sobie: „no, kochany, komuna z Witkiem nie zwyciężyła, Balcerowicz nie zwyciężył, i nawet zakapiory z Giżycka się nacięły, a ty mnie chcesz przewalić?". Mówię do niego: „Dobra, zgodnie z życzeniem". Gaz do dechy, pojechaliśmy na Konieczki obok stacji, on do mnie, że nie tędy, że inna droga. A ja na to, że na skróty jedziemy. Dobre, co? Zaparkowałem za pętlą i podwójną stawkę mu wysoliłem. Trzydzieści się należało. A on, że nie ma. To go wywlekłem z samochodu, kieszenie wybebeszyłem. Rzeczywiście, ani grosza skurwiel przy sobie nie miał, tylko dokumenty, starą zapalniczkę i kombinerki za paskiem. Jakiś świr. Pewnie mnie nimi zdzielić chciał. - No i co z tymi kombinerkami? - A co ma być? Kombinerki jak kombinerki, z czerwoną izolacją. Mam chyba ze trzy pary w garażu takich samych. Zabrałem mu paszport i dałem kopa w dupę. Pytam: „No i jak teraz do Amsterdamu bez paszportu pojedziesz?". A ten się uśmiechnął tylko i mówi, że dokument wziął na wszelki wypadek, ale poradzi sobie bez niego. I poszedł w noc. Tylko siedzenie mi pobrudził. I jeszcze jestem w plecy przez niego. 157 - Dlaczego? - Dudek podtrzymywał grzecznie rozmowę. - A, wracałem i dwie opony mi poszły na przejeździe kolejowym. Naraz. Dobrze, że wolno jechałem, bo inaczej pewnie bym święta w szpitalu spędzał. Pojęcia nie mam, co to mogło być. Samochód stanął na przejeździe, musiałem pchać. Żeby to się zdarzyło kilka minut później, pewnie bym pod pospieszny z Gdyni wjechał. To te pierdolone gówniarze, ja ich znam -taksówkarz zacisnął pięść w kułak i potrząsnął nią energicznie. Dojeżdżali na rondo. - To gdzie ma być? - Na pętlę, zdecydowanie na pętlę. - Zgodnie z życzeniem. Zapłacił i wysiadł, dodając ekstra dychę za Szopę. Taksówkarz pomachał przyjaźnie i z piskiem zrobił nawrót na zatoczce. - Zęby ci, skurwielu, wszystkie cztery naraz poszły - odprowadził auto nienawistnym spojrzeniem. Rozejrzał się i wzruszył bezradnie ramionami. Szopa mógł wrócić do miasta, na przełaj przez szare labirynty Konieczek, mógł udać się z krajoznawczą wycieczką na nadrzeczne bagna albo iść na północ, przez Truskawkowe Pola w kierunku Stra-dun. Każdy kierunek był równie prawdopodobny. - No dobra, koniec zabawy, Szopa - powiedział głośno, jak detektyw dopinający ciemną sprawę w pokoju pełnym szaf i schowków. - Wyłaź. Wyłaź, mówię. To twoja ostatnia szansa. Szopa najwyraźniej nie zamierzał z niej skorzystać. Dudek pogrzebał jeszcze chwilę nogą w piasku, obrzucił wzrokiem opustoszałą pętlę, kadłuby skorodowanych hal fabrycznych i majaczące na horyzoncie szklarnie. Zbyt wiele zmiennych, zbyt wiele możliwości. Mógł się napiąć, skupić, spróbować modlitwy o drogę i cel, ale nie miał za bardzo na to ochoty. Zamiast 158 tego zamknął oczy i obrócił się kilka razy dookoła. Z trudno* ścią utrzymał pion. Rzuciło go twarzą na północ. - Może być. Obejdę Konieczki polami i wrócę do domu. A ciebie, kolego, niech szukają gliniarze - rzucił w przestrzeń. Szyderczy chichot, który usłyszał, był z pewnością halucynacją. Truskawkowe Pola stanowiły coś w rodzaju krótkomiejskiej ziemi jałowej. W zamierzchłej przeszłości raz do roku przeżywały najazdy całych rodzin, które posuwały się na czworakach wzdłuż rządków roślin, wyłuskując spod krzaczków czerwone owoce. Plantatorzy wspinali się na szczyty inwencji, żeby zapewnić sobie dach nad głową i dobry schowek na łubianki -przysposabiali altany z nieczynnych kiosków „Ruchu", starych warzywniaków z podłużnymi, prostokątnymi dachami, barakowozów i skorodowanych przyczep chłodniczych. W czasie prosperity Truskawkowe Pola wyglądały jak salon rzeźby awangardowej. Wszystko skończyło się któregoś lata na przełomie dziesięcioleci, kiedy właściciele plantacji z przerażeniem zorientowali się, że powinni dopłacać zamrażalni do każdego kilograma owoców. Pola opustoszały w ciągu kilku tygodni. Krzaki zdziczały i zarosły chwastem, a z nowoczesnymi altanami szybko poradził sobie ogień. Niedługo później polami zainteresowali się okoliczni rolnicy, którzy zrobili z nich wysypisko śmieci. W liceum Dudek często szwendał się po tamtych okolicach, zapijając gryzącą trawkę tanim winem. Fascynowała go ta strefa, już dawno porzucona przez wioskę, ale jeszcze nie zaanektowana przez miasto, ziemia niczyja, pusta, bez nadziei, z zawsze marcową pogodą i śladami świeżych pogorzelisk. Przeciął ledwo widoczne rzędy truskawek, grzęznąc w błocie. Od pól ciągnęło świeżą, niezamarzniętą ziemią, wilgotnym i upartym zapachem przedwiośnia, jakby zima w ogóle 159 nie zamierzała nadejść. Światło przesiane przez grubą, jednolitą warstwę chmur nasączało przestrzeń szarością i spłaszczało kontury przedmiotów. Pod takimi chmurami świat wyglądał starzej i poważniej, krajobraz tracił krew kolorów. Dudek nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek zwiedzał te okolice podczas słonecznej pogody. To chyba tutaj spotkał Szopę po raz ostatni. Jest wczesny listopad, pewnie sobota, gęste, skudlone kłęby przelewają się nad Krótkim Miastem. Słońce wygląda jak słaby, symboliczny reflektor, wyprany z mocy i koloru, wynurza się co jakiś czas zza chmur. Zły czas na robienie zdjęć. Mimo to penetruje z aparatem Truskawkowe Pola, próbując uchwycić magię peryferii. Fotografuje ogródki działkowe z kikutami owocowych drzewek i opustoszałymi altanami, druty wysokiego napięcia, furkoczące w powietrzu stada gołębi. Zdjęcia będą słabe i nieciekawe, ale nie rezygnuje. Może wśród dziesiątek niewypałów znajdzie się jeden diament? Dalej na północ otwiera się wielka przestrzeń, bure plamy lasów, zagajników, bagienek, zaorane spłachetki ziemi, z daleka przypominające swoją barwą gorzką czekoladę, nieskończone perspektywy słupów elektrycznych. Stoi właśnie na wielkim pagórku, w wilgotnych, sparciałych trawach, odpychający i własny świat otacza go szczelnym kordonem. Środek świata. Na północy - ziemie niczyje, na południu - tory ciągnące się do Olsztyna i dalej, w lepsze miejsca, do Gdańska nawet, potem pas działek, wielka stacja transformatorów, front bloków z wielkiej płyty, nieskutecznie odgradzający Krótkie Miasto od północnych porywów. W tle kominy, a najdalej, na horyzoncie Duży Kościół, widoczny z każdego pagórka w okolicy. Obserwuje postać, która najwyraźniej zbliża się w jego kierunku. Na wszelki wypadek chowa aparat do torby. Postać ro- 160 śnie w oczach, to mężczyzna, kolebie się na boki i chwieje jak rzucany wiatrem. Zaciągnięty głęboko na oczy kaptur zacienia połowę twarzy, więc dopiero z bliska widać, że to Szopa. Szopa ma na sobie czarnego flajersa, z licznych dziur wypalonych popiołem wystaje watolina. Rękawy kurtki są uwalane jasnobrą-zową, zastygłą masą. Lewy glan rozdziawia się bezwstydnie, jak pisklę oczekujące na pokarm, wypłowiałe bojówki nieokreślonej barwy są uwalane błotem. - No cześć, Szopa. Co tu robisz? - Dudek rozpoczyna najzwyczajniej szym tonem, jakby mijali się w środku miasta. - Dlaczego mnie fotografujesz? - odpowiada pytaniem na pytanie Szopa. Słońce wygląda zza chmur, więc zdejmuje kaptur. Jest źle. Jest bardzo źle. W twarzy czai się ten charakterystyczny, wspólny wszystkim starym ćpunom i neurotykom, ptasi wyraz. Wygląda jak drapieżny, wygłodniały jastrząb. Zapadnięte policzki przechodzą w wystające, ledwie osłonięte skórą kości. Tylko włosy są takie jak zawsze, zmierzwione i niespokojne. Tworzą gęstą koronę, która wieńczy głowę i nadaje twarzy kształt odwróconego podstawą do góry trójkąta. Z oczu uleciał gdzieś beztroski błękit, ustępując miejsca zimnu i cierpieniu. - Dlaczego mnie fotografujesz? - powtarza. Dudek nie wie, co robić. Chce potrząsnąć ziomkiem, wrzasnąć mu w ucho: „Obudź się, najwyższy czas", wytargać za włosy albo nabić po gębie, albo poprosić, żeby jeszcze nie umierał. Wybiera milczenie. -A widziałeś zorzę? - Szopa nie czeka na odpowiedź i zmienia temat. - U nas nie ma zórz. Za daleko na południe. - A ja widziałem. Byłem tu przedwczoraj w nocy. Wiatr wiał... Ja tu czasem przychodzę w nocy. Popatrzeć... I przed- 161 wczoraj za działkami widziałem zorzę. Taka mocno czerwona, jak firanka na przeciągu wyglądała... Wiesz, wiatr wiał i ona się ruszała... Strach normalnie... Ale usłyszałem głos, coś mi mówi „nie bój się, to moje, wszystko to moje". A dookoła pusto... Noc... Ale jak tak mówi, to rzeczywiście tak jest... - drapie się kciukiem mocno w policzek i Dudek dopiero teraz widzi, że jego wskazujący palec przypomina barwą stare mięso. Jest siny, a u podstawy otacza go pierścień z zaschniętej krwi. - Co ci się stało? Musisz iść do lekarza. - A, to - Szopa w roztargnieniu zerka na palec. - Chciałem sprawdzić, czy to prawda. - Człowieku, jaka prawda, o czym ty mówisz? - czuje, że obłęd otacza ich gęstą siecią. - No, powiedział mi, że mam moc, potrzebuję jeszcze tylko trochę wiary. I kazał, żebym odciął sobie palec... I powiedział, że się zrośnie... No to odciąłem. Zemdlałem, ale jak się obudziłem, to był na swoim miejscu. Trochę wiary... .« < - A kto ci kazał? ; 'j Szopa uśmiecha się chytrze. . ...•.>, - Nie powiem. ; -v - Ten od zorzy? - Skąd wiesz? No tak, ten... Rozmawiamy często, jak jestem sam, słyszę jego głos. Ty też go znasz, prawda? - Troszeczkę - chce uciec, zakończyć jak najszybciej tę rozmowę, do domu, do ludzi. Słońce chowa się znowu za chmurę. Wrona przelatuje nad głowami z głośnym szumem skrzydeł. Psy ujadają na kolonii. Próbuje trzymać się świata. Potrzebuje ludzi. Za chwilę przetnie tory, pójdzie wąską ścieżką pomiędzy ogródkami, Grubas może już wrócił z pracy. Wieczorem zaleją pałę. Będzie dobrze. Będzie dobrze. Szopa patrzy na niego przez chwilę, naciąga kaptur na głowę, odwraca 162 się twarzą ku północy i oddala bez słowa. Dudek odprowadza wzrokiem malejącą, rozchybotaną figurkę, która wyraźnie lekceważy serpentynę drogi. Widzi, że tamten wyciąga na chwilę ręce do góry, jak oazowicze wpadający w ekstazę podczas mszy. Odwraca się i schodzi z góry. Epilog Obudziły go głosy. Otworzył oczy i zadarł głowę. Niebo wyglądało na pogodne. Wiosna rozpoczęła się gwałtownie i szybko przeszła w gorące, duszne lato. Miał wrażenie, że przez mieszkanie przetacza się charakterystyczne dudnienie Grubasa. Wyskoczył z łóżka, naciągnął spodnie i wyszedł do przedpokoju. Zegarek nad drzwiami wskazywał ósmą. Matka blokowała ręką wejście do mieszkania, hamując zdenerwowanego przyjaciela. - Mama weźmie tę rękę. Tu nie „Przystań", bramkarzy nie potrzeba. Wchodź. Grubas przysiadł na krawędzi barłogu i bez słowa wyciągnął najnowsze wydanie mazurskiego dodatku „Współczesnej". Na pierwszej stronie krzyczały czarne, grube litery: „Tragedia czy morderstwo?". Dudek chwycił gazetę i wbił oczy w druk: „Makabrycznego odkrycia dokonali wczoraj pracownicy Miejskiego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Podczas rutynowego, dokonywanego co kilka miesięcy przeglądu komina »Jan«, na najniższym z filtrów odnaleziono zmumifikowane zwłoki niezidentyfikowanego mężczyzny. Policja bada...". Machinalnie zmiął gazetę i podszedł do okna. Zamiast kwietniowego poranka stanęła mu przed oczyma noc sprzed 164 kilku miesięcy. Widział wszystko, widział, jak Szopa przecina siatkę, przebiega pomiędzy oświetlonymi hałdami miału, podskakuje z całej siły i chwyta za najniższy szczebel drabiny. Wspina się, wiatr gwiżdże mu w uszach i szarpie kapturem, buty ślizgają się po śliskich stopniach. Sześćdziesiąt cztery metry. Wchodzi na górę, staje obok słupa dymu, na wąskim podeście, widzi wszystko. Krótkie Miasto migocze pod stopami, Dudek majaczy w łóżku, Grubas wali się pod stół, w „Kuźni" dogasa balet i ostatni taksówkarze wracają do domu. Fale jeziora z furią atakują betonowe falochrony. Odwraca się i zagląda w otwór. Nie czuje dymu, daleko w dole widzi rubinowe światło, wszystkie zorze świata, głos zaprasza i zachęca, oto droga na skróty, Amsterdam o krok, wyzwolenie na wyciągnięcie ręki. Pochyla się jeszcze niżej, przez chwilę zwisa na krawędzi... Bez słowa zaczął się ubierać, omijając wyczekujące spojrzenie Grubasa. Na Konieczkach czekało dwieście liczników. Zapowiadał się ładny dzień. Spis treści Sprawa rodzinna ............................... 5 Pieśń na wejście ................................ 64 Koncert na trzy glosy ............................ 85 Przed świtem .................................. 92 Końcówka ..................................... 96 Czekolada ..................................... 99 List z tamtego świata ........................... 103 Do Amsterdamu ............................... 114 Epilog ........................................ 164 Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2003. Wydanie I. Druk: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A., ul. Wrocławska 53, Kraków. lał Ol szewski 1977) ukończył polonistykę na UJ, pracuje jako dziennikarz Do Amsterdamu jest jego debiutem prozatorskim. Ogłaszamy IV edycję konkursu „Znak-Proza"! Na powieści i zbiory opowiadań czekamy do 30 XI 2005. Wyniki ogłosimy jesienią 2006 roku. ry III edycji konkursu „Znak-Proza" irzyznało pierwszą nagrodę iążce Do Amsterdamu - za przenikliw| 'okazanie sytuacji młodych ludzi z trudem szukających dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości. Jan Błoński, Paweł Huelle, Jerzy Ulg, Jerzy Jarzębski, Olga Tokarczuk Co tak naprawdę dyktuje wybór między życiem w Warszawie i w Krótkim Mieście? Co oznacza „ucieczka do Amsterdamu" z wstrząsającego tytułowego opowiadania? Kto przywiózł heroinę na prowincję? Bohaterowie są nam bliscy, bo mówią naszym głosem o ważnych w życiu wyborach: miłości, karierze, wierności sobie. Szukaliśmy dobrej, autentycznej prozy współczesnej. I oto jest. www.znak.com.pl Cena 29 zł