Janusz A. Zajdel 869113325 Budząc się, jeszcze w półśnie, poczuł, że jest mu chłodno i niewygodnie. Pomyślał, że to na pewno spadek ciśnienia w kolektorze ciepłego sprężonego powietrza. Zdarza się to niekiedy. Sięgnął do regulatora, by zwiększyć dopływ, ale nie pomogło nawet całkowite odkręcenie kurka. Nadal leżał na zimnym i twardym tworzywie pokrywającym spalnię, zamiast unosić się wygodnie na poduszce powietrznej. Stęknął, rozcierając obolałe ramię. Wstał i włączył vifon. Aparat nie działał... W łazience powiodło mu się nie lepiej. Wyskoczył stamtąd, zlany lodowatą wodą. Suszarka też oczywiście nie działała. "Widocznie jakaś poważniejsza awaria" - pomyślał, wycierając się papierowym ręcznikiem. Ubrał się spiesznie, bo w mieszkaniu robiło się coraz zimniej. "Co za dzień! - myślał, zasiadając przed iluzorem i przekręcając gałkę. - Od dawna nie pamiętam czegoś takiego, żeby naraz wszystko... Ciepło, powietrze, łączność... i chyba iluzor też do licha!" Mimo że aparat był już od dobrej chwili włączony, nie pojawił się na jego ekranie nawet zarys obrazu. Zmienił kanał - i nadal nic. Ani wizji, ani fonii, ani woni. Zaklął pod nosem. To już zaczynało wyglądać na katastrofę. Sięgnął po mikrofon sieci awaryjnej i wywołał służbę naprawczą. Czekał długo, lecz nikt nie odpowiadał. Siedząc tak, skulony z zimna, poczuł na domiar złego jakieś dziwne mrowienie i ssanie we wnętrznościach. Po dłuższej dopiero chwili uzmysłowił sobie, że to od dawna nie doznawane uczucie oznacza głód. Jeszcze raz wywołał centralę i kazał połączyć się z Naczelną Odżywialnią. - Dzień dobry. Tu dyżurobot 64 - zgłosił się automat. - Co wy tam wyprawiacie! Dlaczego jestem głodny? Oszukujecie na kaloriach! Ja złożę zażalenie! - U nas wszystko w normie - powiedział robot spokojnie. - Proszę sprawdzić podłączenia abonenckie. Przewody były podłączone prawidłowo, lecz mimo to uczucie głodu wzmagało się. Dzwonek. Spojrzał z nadzieją w stronę wejścia. W drzwiach stanął stary, podniszczony robot, z równie zużytą torbą na narzędzia i szwedzkim kluczem w dłoni. - Dzień dobry, panie 869113325 - powiedział skwapliwie. - Witam, witam - ucieszył się użytkownik mieszkalni. - Jesteś specjalistą od iluzorów? Czy może od sieci cieplnej? - Ani to, ani tamto. Przykro mi, że musiałem pozbawić pana śniadanka. - Jak to? Dlaczego? - Po prostu. Dostałem zlecenie na odłączenie wymiennika pokarmowego od pana instalacji. Rachuneczek nie uregulowany, drogi panie. Dłużej już nie mogliśmy czekać. Konto puste, pracować nie chce się szanownemu panu, nóżkami pokręcić, rączkami pomachać... To i krewkę musimy odłączyć. Proszę sprawdzić sobie stymulatorek serduszka, uruchomić, zamknąć pętelkę wewnętrznego obiegu, cewniczki od kolektora odłączyć... - Jak to? Chcesz mnie odłączyć od centralnego krwiobiegu? Chcesz mnie zamordować? Zostaw te cewniki, bo jeszcze coś poplączesz... Słyszałem o takim, co mu robot przez pomyłkę włączył żeńskie hormony i biedak o mało płci nie zmienił. - Niech pan nie utrudnia - obruszył się robot. - Czy pan gotów, bo odłączam... Nie chciało się pracować, nie będzie się korzystało z udogodnień. Obieg płucny też proszę sobie na własne płucka przełączyć. Sprawdzić lewe, prawe... W porządku? Tchawiczkę połączymy z aerociagiem i trzeba będzie samemu krewkę wentylować, hemoglobinkę utleniać... - A co z moim śniadaniem? - jęknął 869113325. - Jedną chwileczkę. Przełyczek podłączymy, a jakże, do zupociągu, dziś pomidorowa z kluseczkami, mówili mi, że smaczna, ale sam nie używam. Żołądeczek w porządku? Strawi, nie ma obawy, chociaż pewnie odwykł. Sztuczną nereczkę centralną podłączymy na wszelki wypadek, gdyby pan się czymś zatruł. Teraz wszyscy się zatruwają nadużywając pigułek rozrywkowych. - Zbrodniarze! - protestował coraz słabiej 869113325. - Mam oddychać? Tym śmierdzącym powietrzem z rury? Mam łykać ogólną zupkę z rurociągu? Za co? Dlaczego? - To normalny los leniwych. Ja tam zawsze na swoją bańkę oliwy zarobię, a jak mi przyjdzie ochota poiskrzyć, to też mnie na to stać - burknął robot, zgarniając narzędzia do torby. - Ostatnio roboty stały się zdumiewająco bezczelne i aroganckie - zauważył 869113325. - Będę musiał złożyć zażalenie... - Hm, a do kogo pan skieruje skargę, jeśli wolno spytać najuprzejmiej szanownego pana? - powiedział robot z nie tajonym sarkazmem. - Radziłbym raczej zająć się pracą, bo będzie jeszcze smutniej. Skończy się zupka, zakręcimy wodę spożywczą i gospodar czą, nawet światełko wyłączymy. Zostanie panu tylko kanalizacja, ale hi, hi! - na nic się nie przyda, gdy zupki nie będzie. No, to już, gotowe. Jak serduszko? Pompuje jak złoto. Niech pan oddycha ekonomicznie, powietrze coraz droższe, a pan niewypłacalny. Otrzymał pan kredyt tylko na potrzeby elementarne. Żadnych luksusów. I proszę się nie zaziębić, bo po odłączeniu od centralnego krwiobiegu żadne antybiotyki nie docierają do pańskiego organizmu. Do widzenia, panie 869113325! Robot wyszedł, a Człowiek 869113325 ciężko westchnął. Czuł wokół siebie niemiłą woń zatęchłego powietrza, które wydychał. "Oszuści! - pomyślał. - Dają powietrze przemysłowe zamiast oddechowego. Pomidorowa była kwaśna i miała posmak grochówki. Widocznie rurociąg niezbyt starannie wypłukano po wczorajszym obiedzie. Z rozrzewnieniem wspomniał czasy, kiedy to wieczorem wystawiało się pustą butlę za drzwi, by rano znaleźć ją napełnioną świeżutkim, czystym powietrzem górskim z zapachem igliwia i siana. Można z tym było wyjść na zewnątrz, przespacerować się, w skafandrze wprawdzie, ale zawsze to było przyjemne... Dawno już nie wychodził na zewnątrz. Butli jakoś ostatnio nikt nie wymieniał albo może sąsiedzi kradli pełne spod drzwi, zostawiając puste... A i program w iluzorze był tak bogaty i urozmaicony w porównaniu z tym, co można zobaczyć na zewnątrz, i pigułki iluzyny coraz lepszej jakości. Ostatnio nawet podobno wynaleziono znakomity gaz rozrywkowy, iluzyt, który można było sobie zamawiać rurociągiem do mieszkalni... 869113325 poprawił podłączenie powietrza i centralnej nerki, odłączył przełyk od zupociągu i wlokąc za sobą przewody, poczłapał smętnie w stronę pracmaszyny. "Nie ma innej rady, trzeba się zabrać do roboty, zarobić trochę, bo zupełnie mnie odłączą!" - pomyślał siadając na siodle i opierając nogi na pedałach. Chwycił w obie dłonie dźwignię. "Jakiż to ma sens?" - rozmyślał pedałując zawzięcie i poruszając rytmicznie dźwigniami pracmaszyny. Sięgnął do kieszeni po flakonik iluzyny, ale nie znalazłszy ani jednej tabletki, z konieczności myślał dalej. "Czy zawsze człowiek musiał tak bezustannie, bez chwili wytchnienia...? To prawda, zrobiłem sobie kilkutygodniową przer wę, nie chciało mi się pracować, ale... czyżby wszystkie moje oszczędności stopniały tak błyskawicznie? Puste konto!" Po chwili namysłu uprzytomnił sobie jednak, że to zupełnie możliwe. Czasem, gdy włączał przez pomyłkę ten najnudniejszy i najtańszy program informacyjny w iluzorze, słyszał o wzroście cen... Po trzech godzinach obracania pedałami i szarpania dźwigien doszedł do wniosku, że jednak dawniej musiało być lepiej, choć na pewno wszystko było bardziej złożone i mniej wygodne. Ale za to człowiek nie zależał tak silnie od otoczenia... "Teraz wystarczy zakręcić człowiekowi kilka kurków - i już po nim. Spróbuj tylko przez pewien czas nie obracać tych cholernych pedałów". Niby wygoda, wszystko na miejscu, z dostawą do mieszkalni, nawet praca. Nie trzeba wychodzić na zewnątrz, nie ma problemu komunikacji, rozrywki są dostępne dla każdego, jedzenie również... A na zewnątrz podobno nie ma już ani grama powietrza. Albo może jest, ale zupełnie do niczego. "Ech, dobra i ta pomidorowa z kluseczkami!" - westchnął, pedałując ostro. Bolały go ręce i nogi. "A gdyby tak... w ogóle przestać? Zobaczyć, do czego to doprowadzi? Co oni wówczas zrobią? Czy pozbawią mnie i cuchnącego powietrza, i kwaśnej zupki? Jakiż sens ma ogólne pedałowanie, uprawiane w każdej mieszkalni, tak samo w em jeden, jak i w em cztery, tyle że na różną liczbę rąk i nóg... Że niby trzeba oddać energię do wspólnego banku, proporcjonalnie do ilości zużywanych dóbr? Kto dziś wierzy, że ta energia ma jakiekolwiek znaczenie w ogólnym bilansie? Chyba już raczej chodzi o cele wychowawczo-społeczne: że niby nikt nie żyje za darmo. Pracuj - a będziesz miał. Nie pracujesz - nie masz nic. Niby słusznie. Ale żeby zaraz wszystkiego pozbawiać? Czy po to ongiś automaty przejęły od człowieka ciężki wysiłek fizyczny, a komputery umysłowy, aby teraz znów zmuszać ludzi do fizycznego wysiłku, w formie zunifikowanej, doskonale wymiernej: jeden obrót - jeden punkt na konto... łatwo porównać, kto ile pracował, ale po co? Komu na tym zależy, komu to służy, teraz gdy wszystko można by mieć za darmo. Oni z niezrozumiałych przyczyn kultywują stare obyczaje epoki niedosytu wtłaczając w nie ludzi współczesnych..." Przestał kręcić pedałami i otarł pot z czoła. Sprawdził stan licznika i zarobione punkty przesłał na swoje konto z dyspozycją pokrycia należności za abonament iluzoryjny. Chciał już zejść z siodła i włączyć iluzor, gdy nagła myśl osadziła go na miejscu. "Zaraz, zaraz... Jacy "oni"? Któż to taki? Supermózg centralny, roboty... i kto jeszcze? Kto? Jeśli wszyscy tkwimy na przemian przed iluzorem lub przed pracmaszyną, to któż pozostaje? Kim są o n i? Robot, komputer, maszyny stworzone przez ludzi nie mogą go zabić. Ale tworzą system. System! Sieć, w którą jesteśmy wplątani... Jeśli człowiek przestanie obracać pedały pracmaszyny, to na mocy stworzonych przez siebie praw zginie z zimna i głodu. Sam sobie odłączy środki niezbędne do życia. Sam - sobie! Robot tego nie może zrobić, ale jeśli człowiek sam... ...jakże aroganckie stały się ostatnio roboty... One tylko na to czekają: żebyśmy przestali obracać tymi pedałami w naszej podróży donikąd w ścianach mieszkalni, na smyczach jadłociągów i w hipnozie iluzora. To one wymyślają te wspaniałe rozrywki, tysiąc razy piękniejsze niż brzydki, zniszczony krajobraz planety... To one wymyślają pigułki szczęścia, bo któż by! ...Ale co robić? Co robić?... Niedoczekanie ich, łobuzów! Nie przestaniemy, nie damy się! To jedyne, co możemy zrobić przeciw nim!" Człowiek 869113325 wsparł mocno dłonie na dźwigniach pracmaszyny, nacisnął pedały i obracając nimi wściekle prędko, nie ruszając się z miejsca pognał w nieskończoność swego czasu. Janusz A. Zajdel Adaptacja Przymglonym jeszcze wzrokiem próbowałem rozejrzeć się wokoło, lecz oświetlenie było słabiutkie i wydobywało z mroku jedynie zarysy przedmiotów. Widziałem jakieś ażurowe konstrukcje po prawej stronie mojego legowiska. Przeciągnąłem się, wydobywając ręce spod szorstkiego, ciemnego koca. W stawach zatrzeszczało, mięśnie były sztywne, umysł opornie wracał do przytomności. Spróbowałem usiąść na posłaniu, ale głowa zderzyła się z twardą dość, lecz lekko ustępującą przeszkodą. Pomacałem ją dłonią i wyczułem zwisającą nade mną wybrzuszoną ku dołowi siatkę. Wysunąłem głowę poza brzeg legowiska. Teraz dopiero dotarło do mojej świadomości, że leżę na drugiej kondygnacji trzypiętrowej pryczy z metalowych rurek. Po drugiej stronie małego pokoiku stały takie same legowiska, oddzielone od mojego wąskim przejściem, nad którym ledwo jarzyła się sufitowa lampa. Poczułem, że do przegubu lewej ręki przywiązaną mam cienką tasiemkę. Na jej końcu zwisał plastykowy woreczek. Było w nim kilka tubek koncentratu, jakieś tabletki w przezroczystym opakowaniu i kostka mydła. Opuściłem nogi z legowiska i ostrożnie zsunąłem się na podłogę. Była chłodna, gładka i niemiła dla bosych stóp. Chwiejnie przebyłem odległość dzielącą mnie od prostokąta drzwi. Były zamknięte od zewnątrz. Na ich wewnętrznej powierzchni nie było ani śladu klamki lub innego urządzenia otwierającego. Brzegi framugi przylegały ściśle do krawędzi odrzwi za pośrednictwem gumowych uszczelnień, jak w kabinie ciśnieniowej. Spojrzałem za siebie wzdłuż przejścia między pryczami. U szczytu ściany ciemniała pozioma, wąska wnęka okna z połyskującą szybą, lecz zasłonięta od zewnątrz okiennicą. Jeden z kątów pokoju, przy drzwiach, odgrodzony był przepierzeniem nie sięgającym sufitu, z wejściem przesłoniętym kotarą. Za przepierzeniem była kabina sanitarna. Brudna umywalka, kran z leniwie sączącą się zimną i żółtawą wodą, opatrzony tabliczką głoszącą, iż woda nadaje się do picia. Na ścianie. przerzucony przez dwie rolki jak taśma transportera, biegł od sufitu do podłogi jeden długi ręcznik, podzielony poprzecznymi liniami na pola ponumerowane od jednego do dwunastu... Przyjrzałem się swemu odzieniu. Był to rodzaj luźnej piżamy z grubej, kraciastej flaneli w nieokreślonych, brudnych barwach. Opłukałem twarz. Woda cuchnęła nieprzyjemnie, powietrze w pokoju też miało jakiś niemiły, obcy zapach. Gdy wracałem na pryczę, zauważyłem, że światło rozjaśnia się powoli. Policzyłem współtowarzyszy. Było nas razem dwunastu. Niektórzy już poruszali się, otwierali oczy i podobnie jak ja przed chwilą usiłowali rozpoznać otoczenie. - Chyba jesteśmy u celu, chłopcy! - powiedziałem, usiłując nadać głosowi beztroski ton, lecz gardło miałem nieco ściśnięte i zabrzmiało to raczej niezbyt wesoło. Ktoś następny próbował, jak ja, otworzyć drzwi. Inni złazili z legowisk, liczyli tuby koncentratów. - To wygląda na coś w rodzaju pudła - powiedział Toni, skrobiąc się w czubek głowy. - Na tych koncentratach można przeżyć parę dni. Jest zatem nadzieja, że długo tu nie posiedzimy. To zapewne tylko wstępny etap adaptacji - zauważył jakiś optymista z górnej kondygnacji pryczy. - Chłodno tutaj - stęknął ktoś inny: A poza tym, nie widzę naszych osobistych bagaży. - Na wszystko przyjdzie pora - pocieszał optymista. - Jeszcze nie zacząłeś żyć na dobre, a już masz same zmartwienia! Na razie trzeba się cieszyć, że wszyscy jesteśmy tutaj żywi i zdrowi. - To mieliśmy zagwarantowane! - zaoponował malkontent. - Mówili, że nie ma żadnego ryzyka. - Więc tym bardziej powinniśmy być dobrej myśli: wszystko idzie planowo... W naszej klitce było jednak zdecydowanie chłodno, a jej małe rozmiary nie pozwalały rozgrzewać się w ruchu więcej niż dwom osobom na raz. Do tego jeszcze podłoga nieprzyjemnie chłodziła bose stopy, bo żadnego obuwia nam nie dostarczono. Dlatego też większość czasu spędzaliśmy szczękając zębami pod cienkimi kocami na pryczach. A czasu było pod dostatkiem, bo przez następne trzy doby, znaczone kolejnymi przyciemnieniami i rozjaśnieniami lampy, nikt się nami nie interesował. Zapasy koncentratów spożywczych zaczynały się wyczerpywać, nasza cierpliwość także. Co chwilę wybuchały kłótnie i dyskusje, niektórzy z nas gotowi już byli próbować siłą wydostać się z tego zamknięcia. - Chcą nas rozmiękczyć! - mówił Toni, klnąc obficie z pryczy nade mną. - Pewnie zdarzają się kłopoty ze zbyt nerwowymi przybyszami, różny element musi się tu trafiać, więc na wszelki wypadek na początku pakują wszystkich ostrzegawczo do karceru. - Bzdura! - oponował nasz etatowy optymista. - W początkowym okresie zawsze bywa rozgardiasz i bałagan. Pamiętacie chyba, jak było na kursie przygotowawczym? Przez kilka dni wszyscy łazili jak zbłąkane barany, zanim się coś na dobre zaczęło. Czwartego dnia nie było już nic do jedzenia, ale za to sytuacja, przynajmniej w pewnym stopniu, wyjaśniła się. Wkrótce po porannym rozbłysku światła odezwał się donośny głos. Dobiegał on z kratki w suficie, którą dotychczas braliśmy za wywietrznik. Rozpoznaliśmy głos kierownika naszego transportu, który powitał nas wylewnie, oznajmił, że wszystko przebiega zgodnie z planem i obecnie, po osiągnięciu celu podróży, przebywamy w izolowanym pomieszczenia dla odbycia krótkiej kwarantanny. Przeprosił przy tym za dotychczasowy brak informacji, wynikły z nawału problemów stojących przed kierownictwem i miejscową administracją w tych pierwszych trudnych dniach. Kierownik był dla nas osobą godną zaufania, nastroje w naszej grupie poprawiły się i wszyscy z zadowoleniem przyjęliśmy zapewnienie, że od tego dnia będziemy mogli swobodnie opuszczać naszą komórkę. Obiecano nam ponadto, że będziemy sukcesywnie i wyczerpująco informowani o wszystkim, co nas dotyczy. Trzeba przyznać, że zapowiedź tę realizowano później dość konsekwentnie, przynajmniej w porównaniu z licznymi innymi obietnicami. Mimo solennych zapewnień, przez całą kolejną dobę siedzieliśmy nadal zamknięci i co gorsza, głodni. Kierownictwo jak gdyby zapomniało, że przydzielone nam zapasy dawno się skończyły. Drzwi otworzyły się dopiero następnego dnia. Tłocząc się i przepychając, wypadliśmy hurmem z kabiny, zderzając się z podobną grupą wybiegającą z drzwi naprzeciw. W prawo i w lewo od nas, wzdłuż długiego korytarza biegnącego przez środek budynku, działo się dokładnie to samo: grupki ludzi odzianych w kraciaste, sprane piżamy wylegały ze swych klitek, wypełniając korytarz, rozglądały się przez chwilę, by następnie ruszyć ławą w stronę wielkich, dwuskrzydłowych drzwi widniejących u jednego z końców korytarza. Tych, którzy pierwsi dopadli wrót, spotkał jednakże zawód: były one szczelnie zamknięte - podobnie jak dotychczas drzwi poszczególnych pomieszczeń. Parę setek bosych mężczyzn o nieogolonych twarzach zamarło na kilka sekund, tłum zafalował niezdecydowanie i o wiele już wolniej ruszył w przeciwną stronę, gdzie w końcu korytarza widniały mniejsze drzwi. Znajdowała się za nimi obszerna sala z ławami i stołami, na których stały rzędy plastykowych misek. W głębi, w dużym kotle parowała gęsta zupa. Pachniała dość apetycznie, więc głodny tłum zamruczał z zadowoleniem, a po chwili z miskami w dłoniach stał już karnie w długiej kolejce do kotła, odkładając na potem demonstrowanie niezadowolenia z dziwnych manewrów kierownictwa. Gdy wszyscy zasiedli już do jedzenia, ozwał się głośnik w suficie jadalni. Kierownik oznajmiał nam, że właśnie zakończył się etap kwarantanny i odtąd możemy swobodnie opuszczać nasze pokoje, kontaktować się wzajemnie i przechadzać wzdłuż korytarza. Jednakże - jak powiedział - czeka nas jeszcze pewien okres przebywam we wnętrzu budynku dla zakończenia etapu adaptacji naszych organizmów do zmienionych warunków środowiska. Być może mówił - nie zauważyliśmy tego dotychczas, lecz już od paru dni stopniowym zmianom ulega skład atmosfery i ciśnienie, obniża się temperatura i skraca się doba. Nagłe wprowadzenie tak znacznych modyfikacji środowiska mogłoby spowodować niepożądane reakcje w mniej odpornych organizmach. Należy zatem, we własnym interesie cierpliwie powstrzymać się jeszcze przez kilka dni przed opuszczaniem baraku adaptacyjnego. Specjalnie spreparowane pożywienie, uwzględniające potrzeby naszych organizmów i zawierające coraz to większą domieszkę miejscowych produktów spożywczych, będzie nam dostarczane przez specjalny rurociąg wprost do stołówki. Uzyskana swoboda poruszania się znaczyła niewiele wobec naszych oczekiwań, lecz w porównaniu ze stanem poprzednim, to już było coś... Toni wprawdzie znowu klął i wyrzekał, porównując rzeczywistość z treścią prospektów, które nas tu zwabiły, ale większość współtowarzyszy uważała, że nie jest jeszcze najgorzej i że wszystko wymaga czasu, nim się unormuje. Rozumieliśmy trudności, jakie muszą towarzyszyć pionierskim przedsięwzięciom, a jak dotychczas nie było wyraźnych powodów, by wątpić w dobre intencje kierownictwa, lub posądzać je o opieszałość czy zaniedbania w kwestii naszych interesów. Toni uważał jednakże, iż z tym pionierstwem to spora przesada: przed nami przybyło tu wiele podobnych transportów i cały proces adaptacyjno-osiedleńczy powinien przebiegać z dawna utartym, naukowo opracowanym i praktycznie wypróbowanym torem. Być może miał rację, lecz któż wie, czy nie tak właśnie, jak my, zaczynali tu wszyscy przed nami? Może przejście przez uciążliwe fazy początkowe miało dodać nam hartu dla dalszej działalności? Okna były nadal zasłonięte, co wobec wyjaśnień dotyczących różnicy długości prawdziwej doby i naszej "sztucznej", wewnętrznej teraz już nas nie dziwiło. Jedzenie dało się polubić, do niskiej temperatury też przywykliśmy, zażywając nieco więcej ruchu w przestronnym korytarzu. Wieczny malkontent Toni z właściwym sobie sarkazmem zauważył wkrótce, iż racje żywnościowe maleją z dnia na dzień. Wysnuł stąd złośliwą konkluzję, że kierownictwo zamierza nas, w ramach adaptacji do miejscowych warunków, przyzwyczaić do mniejszego zapotrzebowania na żarcie. Uświadomiłem mu wszakże, iż jest idiotą: przecież wraz ze skracaniem doby maleją też przerwy między posiłkami, a zatem i racje żywnościowe powinny proporcjonalnie maleć. Toni nie przyjął mojej argumentacji twierdząc, iż porcje żarcia maleją znacznie szybciej niż doba, ale było to gołosłowne pomówienie, nie dające się w dodatku udowodnić przy kompletnym braku zegarków. Zegarki razem z innymi prywatnymi rzeczami były w naszych osobistych bagażach, których do tej pory nam nie oddano. Kierownik obiecał solennie, że dostaniemy wszystko przed otwarciem baraku, lecz w terminie, kiedy miało to nastąpić, nie otwarto wrót wyjściowych, a jedynie obiecano odsłonić okna. Wyjaśniono przy tym, że opóźnienie naszego wyjścia z zamknięcia wynika z obiektywnych trudności technicznych, na jakie napotyka ekipa kierownicza. O charakterze tych trudności nie powiedziano ani słowa, a my nie mogliśmy nawet o nie spytać, ponieważ w baraku - tak przynajmniej sądziliśmy wówczas - nie było żadnego środka łączności z kierownictwem poza głośnikami, działającymi wszakże tylko w jedną stronę... Nieco później mieliśmy przekonać się, że nie jest aż tak źle. Kierownictwo doskonale znało nękające nas problemy, nasze potrzeby, pytania i wątpliwości padające w rozmowach między nami. Najczęściej powtarzające się pytania znajdowały odzwierciedlenie w informacjach i pogadankach wygłaszanych przez głośniki. Pozwalało nam to przypuszczać, że barak wyposażony jest w sieć ukrytych, lecz wyjątkowo czułych mikrofonów, poprzez które kierownictwo troskliwie i nieustannie wsłuchuje się w nasze głosy. Nie udawało nam się wprawdzie zlokalizować tych mikrofonów, ale pośrednim potwierdzeniem ich istnienia były pojedyncze przypadki znikania niektórych spośród nas, zmęczonych psychicznie przedłużającą się prowizorką, zbyt głośno i nerwowo wyrażających swoje zniecierpliwienie. Głośniki wyjaśniały potem, iż ten czy ów został przeniesiony na specjalny oddział adaptacyjny z powodu wykrycia u niego nieprawidłowości działania systemu nerwowego. Toni - jak zwykle - utrzymywał, że oprócz mikrofonów w każdym pomieszczeniu baraku znajdują się także ukryte kamery wizyjne, lecz nie potrafił wskazać bezpośrednich dowodów na prawdziwość tych insynuacji. Okna odsłonięto wreszcie w trzecim tygodniu naszego pobytu w baraku. Wobec powszechnego zainteresowania widokiem nowego dla nas świata - którego nota bene niewiele było widać przez wąskie i mocno przybrudzone szyby bez większego zainteresowania przeszła informacja o zmianach w kierownictwie naszej grupy. Nowy, nieznany głos oznajmił nam, że ekipa szefów przybyłych z naszym transportem została usunięta ze stanowisk z powodu opieszałości i nieudolności w działaniu. Z ich to winy jak powiedziano - nastąpiła nieuzasadniona zwłoka w realizacji harmonogramu naszej adaptacji i przejścia do kolejnego etapu procesu osiedleńczego. Nowe kierownictwo - jak zapewniano - wywodzi się z ludzi doświadczonych, z dawna tutaj osiadłych i doskonale znających miejscowe warunki. Będzie ono w stanie szybko nadrobić powstałe opóźnienia i stworzyć pełnię warunków realizacji zamierzonych celów. Komunikat nie precyzował wprawdzie jasno owych celów ani też terminów ich realizacji, apelując jedynie o zaufanie dla nowych szefów i odrobinę cierpliwości. My jednak doskonale znaliśmy te cele i zamierzenia z prospektów i materiałów szkoleniowych. Wiedzieliśmy, że za cenę trudnej i wytrwałej pracy mamy osiągnąć tu przyzwoite i dostatnie warunki bytowania, o które tak trudno było tam, skąd przybyliśmy. Janusz A. Zajdel Awaria Na czole Gaya iskrzyły się kropelki potu, choć temperatura w kabinie była dokładnie sta­bilizowana. Sylwia tępo patrzyła na pulpit wi­talizatora. - No, i co teraz będzie? Pytanie Sylwii rozzłościło Gaya, choć było czysto retoryczne. - Wciąż nie rozumiesz? Nie rozumiesz, co się stało? Tu już nie chodzi o ten defekt silni­ka, to jest zupełnie nowy problem. Jeśli Vitti nie żyje, a w każdym razie nie sposób przy­wrócić go do czynnego życia, to z innymi może być tak samo. Wszyscy z pierwszych trzech po­koleń są martwi, rozumiesz? Ich ciała są w po­rządku, ale nie wrócą do życia... - Skąd wiesz? - Wiem... - Gay zawahał się. - Próbowa­łem... Jeszcze dwóch próbowałem ożywić... Sku­tek podobny, to znaczy żaden. Mózg nie podej­muje funkcji sterujących, świadomość nie po­wraca... - Może to tylko defekt witalizatora? - Może... Ale równie prawdopodobne, że coś się stało w obrębie obwodów zastępczych, re­gulujących anabiozę. Na tym nikt się tutaj nie zna, nawet ci z pierwszego pokolenia. Zresztą, instrukcja wyraźnie zabrania jakichkolwiek manipulacji w obwodach sterowania anabiozą. - A więc... - Sylwia urwała, jakby bojąc się dopowiedzieć myśli, która powstała w jej w głowie już w chwili, gdy dowiedziała się o kło­potach z witalizacją Vittiego. - Tak, tak. Nie ma sensu ukrywać przed sobą tego, co jest oczywistym wnioskiem. ­Gay mówił podniesionym, nienaturalnie wyso­kim głosem. - Nie ma żadnej pewności, czy ktokolwiek obudzi się z anabiozy. Milczeli długą chwilę, patrząc w podłogę. Każde z nich rozważało nasuwające się kon­sekwencje odkrycia, spowodowanego koniecz­nością witalizacji specjalisty od napędu fotono­wego. - Czy powiemy im o tym, Gay? - Nie... Chyba nie! Przecież całe czwarte pokolenie w ciągu trzech - czterech najbliż­szych lat powinno znaleźć się w przetrwalni­kach... Jeśli się dowiedzą, nikt nie zechce ryzy­kować... Wybuchnie panika... - Gay, przecież my także należymy do czwartego pokolenia! - Dlatego właśnie musimy się dobrze za­stanowić, zanim podejmiemy decyzję... Trzeba rozpatrzyć wszystkie możliwe konsekwencje. Sytuacja w jakiej znalazła się załoga „Cetu­sa" była wyjątkowo koszmarna. W dziewięć­dziesiątym ósmym roku podróży, na dwadzie­ścia kilka lat przed planowanym terminem osiągnięcia celu wyprawy, operator urządzeń biostatycznych Gay IV Masson, stwierdził po­nad wszelką wątpliwość, że umieszczeni w bio­statycznych przetrwalnikach członkowie załogi nie powracają do życia po zastosowaniu nor­malnych procedur witalizacyjnych. Sam fakt niemożliwości ich ożywienia byłby, być może, tragedią dla reszty załogi, bo ludzie w prze­trwalnikach byli przodkami żyjących na statku. Jednak tragedia ta nie stanowiłaby, sama przez się, zasadniczej przeszkody dla kontynuowania lotu, gdyby nie fakt, że wszyscy żyjący, a także ich dzieci, wnuki i dalsi potomkowie mieli ­według założeń harmonogramu podróży ­w odpowiednim czasie zająć przeznaczone dla nich miejsce w przetrwalnikach. Wyprawa do gwiazdy Tau Ceti została za­planowana jako lot pokoleniowy, w systemie Bóllinga-Rodesa. Oznaczało to, że trzydziesto­dwuosobowa załoga startująca z Układu Sło­necznego i stanowiąca pierwsze pokolenie, w okresie pierwszych dwudziestu pięciu lat po­dróży obsługiwała urządzenia statku, dając równocześnie początek drugiemu pokoleniu: ro­dząc dzieci, wychowując je i szkoląc w specjal­nościach potrzebnych na statku. Wszystko było zaplanowane nad wyraz precyzyjnie. Szesnastu mężczyzn i szesnaście kobiet, wyselekcjonowa­nych pod względem walorów fizycznych i umy­słowych, zbadanych genetycznie i psychologicz­nie ruszyło w podróż, której cel osiągnąć miały ich prawnuki, a doprowadzić statek na powrót do Układu Słonecznego - wnuki z imponującą ilością przedrostków „pra". Każda z par rodzi­ców w każdym pokoleniu miała za zadanie wy­chować syna i córkę. Zastosowano, oczywiście, wszelkie dostępne kryteria doboru par małżeń­skich w pokoleniach urodzonych na statku oraz niezawodne metody planowania płci noworod­ków. W ten sposób po dwudziestu pięciu la­tach, pięćdziesięcioletni rodzice przekazywali obowiązki swym dwudziestopięcioletnim dzie­ciom, a sami udawali się na zasłużony odpoczy­nek do przetrwalników, w których mieli powró­cić na Ziemię w dwieście przeszło lat od chwili startu wyprawy. Procedura ta miała powtarzać się cyklicznie przez szereg pokoleń, aż do mo­mentu powrotu. Metoda ta - może trochę ahumanitarna, jak twierdzili jej przeciwnicy - była w gruncie rzeczy najracjonalniejszym i najbardziej huma­nitarnym wyjściem z sytuacji. Wobec prędkości osiąganych przez ówczesne statki między­gwiezdne, znacznych, lecz dalekich jeszcze od prędkości światła, system wymiany pokolenio­wej był jedynym, który umożliwiał dotarcie do gwiazd w promieniu kilku czy kilkunastu lat świetlnych. Wszyscy uczestnicy wyprawy mieli w rezultacie powrócić na Ziemię w wieku nie przekraczającym pięćdziesiątki, a więc nie mar­nując całego. życia na podróż kosmiczną, wyko­rzystując lata największej efektywności umy­słowej na naukę i pracę na statku. Przy tym pogrążeni w anabiozie członkowie poprzednich pokoleń nie zajmowali tak wiele cennej przestrzeni wewnątrz statku i nie zużywali żyw­ności, powietrza i wody. Ponieważ równocześnie tylko dwa pokolenia żyły czynnym życiem, stan załogi wynosił zaw­sze przeciętnie około 64 osób i dla tylu prze­widziano przepustowość urządzeń regeneracji atmosfery, obiegu wody i produkcji żywności. Wszystko przebiegało normalnie do czwartego pokolenia. I teraz właśnie, w wyniku dość ,istot­nej awarii silnika, powstała potrzeba przekon­sultowania problemu ze specjalistą z pierwsze­go pokolenia. Regulamin służby załóg przewi­dywał taką możliwość. Ludzie z pierwszego po­kolenia, szkoleni jeszcze na Ziemi, a więc bar­dziej wszechstronnie i lepiej obeznani z kon­strukcją urządzeń statku, mogli być w razie ko­nieczności witalizowani na czas potrzebny dla usunięcia awarii. Konieczność taka wystąpiła po raz pierwszy w dziewięćdziesiątym ósmym roku podróży, co niewątpliwie świadczyło do­brze o niezawodności statku z jednej, a o kwa­lifikacjach załóg szkolonych w czasie lotu ­z drugiej strony. Jednakże próba witalizacji Vittiego ujawniła drugą awarię, której usunię­cie należało do problemów o charakterze błęd­nego koła: zawiodły urządzenia witalizujące. A może nawet sam system utrzymania utajo­nego życia ludzi w przetrwalnikach... Gay obejmował żonę ramieniem i gładził jej włosy. - Nic nie pomogą łzy, Sylvio - mówił ła­godnie. - Taka chwila mogła nadejść, wiedzie­liśmy o tym. Rozpoczęliśmy życie w tym sta­tku i być może będziemy musieli je tu zakoń­czyć. Przecież tam na Ziemi, też jest podobnie. Ziemia - to też taki statek z załogą złożoną z kolejnych pokoleń. Jedni przychodzą, drudzy odchodzą. A cel ich podróży jest niedosiężny. Sama podróż jest celem... Pomyślmy, że i my tak samo... - Ale... przecież nie jesteśmy jeszcze starzy! Dlaczego mielibyśmy dobrowolnie ryzykować zaśnięcie snem bez przebudzenia? Dlaczego nie możemy przeżyć swoich lat, choćby tutaj, ale do końca? Ja nie chcę, Gay! Nie chcę iść do przetrwalnika, z którego już nie ma powrotu! - Ależ, Sylwio, kochanie... Przecież nie mo­żemy inaczej! - Mówił wciąż łagodnie i spo­kojnie, choć czuł, że nawet siebie nie jest w sta­nie przekonać o nieuchronnej konieczności de­cyzji, jaką zamierzał podjąć. - A nasze dzieci? Co powiesz Rei i Dano­wi? Zataisz to przed nimi także? Pozwolisz, aby zginęli, jak my, jak wszyscy inni? Gay milczał. Raz jeszcze rozważał skutki swe­go postanowienia. Jeśli ogłoszę, że system prze­trwalnikowy nie działa, nikt nie zechce poddać się anabiozie. Co stanie się dalej? Piąte poko­lenie, pokolenie naszych dzieci, nie zechce mieć dzieci, by nie skazywać ich na beznadziejny żywot w Kosmosie. W takim przypadku statek wyżywi nas wszystkich, ale... nie będzie szóste­go pokolenia. Załoga wymrze przed osiągnię­ciem celu... Nawet, gdyby rozpocząć już teraz hamowanie i powrót, to na Ziemię wróci co najwyżej garstka staruszków... Całe poświęce­nie i wysiłek wszystkich załóg pójdzie na mar­ne... Może być także inaczej: w obliczu bezsen­su egzystencji, pozbawieni nadziei powrotu, która nadawała dotąd sens wszelkim poczyna­niom ludzi na statku, członkowie piątego poko­lenia przestaną przestrzegać reguł instrukcji lotu. Będą się rozmnażać bezplanowo, lekcewa­żąc zasady doboru i limity ilościowe. Narusze­niu ulegnie bilans żywnościowy. Zapanuje głód i przeludnienie. Nikt nie będzie chciał szkolić ani być szkolonym, bo i po co? Nie, nie wolno ryzykować... Musimy zachować się tak, jakby nic się nie stało. Przekonam dowództwo, że po­radzimy sobie z silnikiem bez pomocy eksperta z pierwszego pokolenia. Znajdę jakiś „kruczek" w instrukcji, albo sfałszuję ją tak, aby nie było uzasadnienia dla witalizacji Vittiego... Muszę to zrobić... - Posłuchaj, Sylwio! - Gay przycisnął żonę do piersi. - Nic się nie stało. O niczym nie wiemy. Nie możemy naruszyć reguł tej gry. Moglibyśmy narobić dużo złego... - Nie chcę! Nie potrafię... Jak można po­zwolić, aby ci wszyscy ludzie, w tym nasze dzieci, w wieku pięćdziesięciu lat popełnili zbio­rowe samobójstwo, sądząc, że zachowują resztę życia, aby przeżyć je na Ziemi! To nieludzkie, Gay! - Równie nieludzkim byłoby ogłosić praw­dę! - Więc, chociaż Rea i Dan... Niech oni wie­dzą, niech sami zadecydują... - Nie można, Sylwio. Żadnych kompromi­sów. Zrozum, nie wolno nam zaprzepaścić celu, do którego dążymy wszyscy! Jeśli zostawimy wszystko tak, jak było dotąd, istnieje szansa, że nikt nie dowie się o niczym do końca podró­ży! Ostatnia generacja załogi doprowadzi statek z powrotem na Ziemię. - ...i przywiezie setki martwych ciał swoich przodków! Czy to jest ten twój sens i cel? - W przeciwnym razie... - zaczął Gay, lecz Sylwia wyrwała się z jego objęć i zanim zdo­łał ją zatrzymać, wybiegła z kabiny. Gay patrzył za nią, w otwór drzwi, lecz nie pobiegł jej zatrzymać, choć wiedział, co chcia­ła zrobić. Po kilku minutach do kabiny wbiegł Dan. Był wzburzony. - Czy to prawda, tato? - Zamknij drzwi. Dan zignorował polecenie. Mówił głosem podniesionym, prawie krzyczał. - To prawda! Rozumiem. A ty chcesz za­chować to w tajemnicy? Od urodzenia wma­wiano nam wszystkim, że mamy zagwaranto­wany powrót na Ziemię, a teraz... Zaplanowa­no nasze życie bez pytania nas o zdanie. Kto im pozwolił skazywać nas na to życie, tutaj? Kto ich upoważnił do ograniczania nas w cza­sie i przestrzeni? To... to jest draństwo, zwykłe świństwo... - Synu... - Gay słabo próbował przerwać Danowi. - Kto pozwolił... im... wam... - głos Dana załamał się. Oparty o ścianę, utkwił oczy w su­ficie. - Na Ziemi też nikt nikogo nie pyta, czy chciał się urodzić -- powiedział Gay cicho. - Ale tam... tam jest przynajmniej praw­dziwe życie, nie taka wegetacja, jak tu... Ma­miono nas tym życiem. Obiecywano... I co? Głupi defekt układu przetrwalnikowego skazu­je nas na trwanie tutaj... Powiem im, niech wiedzą. Niech się nie łudzą. Niech zaczną życie prawdziwe, tutaj, na miarę tutejszych możli­wości... Nauka! Wiedza! Regulamin! Po co to wszystko, dla kogo? Dla tamtych na Ziemi? Kim są dla mnie, dla ciebie? Wrobili nas w to, w czym siedzimy teraz! A my mielibyśmy jesz­cze robić coś dla nich? Nie! Nie ma sensu robić tu czegokolwiek, ani też wracać do nich, na Ziemię. To jest nasz świat, niech zostanie na­szym... - Zostaw to wszystko tak, jak jest. Nie zda­jesz sobie sprawy ze skutków... Gay urwał w pół zdania, bo Dan już go nie słuchał. Frey przeciskał się między stojakami, z któ­rych zwisały pozrywane kable. W module apa­ratowym było ciemno. Frey wiedział, że tu właśnie jest bezpiecznie, choć daleko od synte­tyzatorów pożywienia. Przycupnął pod tablicą rozdzielczą, na której jarzyła się jedyna poma­rańczowa neonówka. Natężył osłabiony słuch. Wydawało mu się, że coś brzęknęło metalicz­nie. Znieruchomiał. Nagły błysk światła olśnił jego twarz. - E, ty, tam, staruchu! Wyłaź! Hej, Kor, chodź tutaj, mam jednego, chyba jeszcze z ós­mego pokolenia. No stary, ruszaj się! Dawno już czas na ciebie! Do przetrwalnika z nim, Kor, chodź tu prędzej, bo się wyrywa... Dwóch kilkunastolatków powlokło wierzga­jącego staruszka w stronę modułu przetrwalni­ków. - Popatrz tylko, uchował się taki! Nie bę­dziesz już nas obżerał, dziadku. Musi być po­rządek, bo do czego dojdzie ten świat... Avu podrapał się czarnymi pazurami po wło­chatej piersi, potem kopnął jakiegoś bachora, który plątał mu się pod nogami. Potoczył do­okoła wzrokiem. W ciemności wyczuł obecność kogoś obcego, więc mocniej zacisnął dłoń na uchwycie wyrwanej z przegubu dźwigni ma­newrowej. - Huu! - burknął. - Wa-hoo?' Wokół było cicho. - Wa-hoo? - powtórzył Avu głośniej i skoczył przed siebie w kierunku, z którego dobiegł ledwo dosłyszalny szmer. - Aghhr! - wrzasnął, uderzając na oślep. - Yohuu! -odpowiedział mu wrzask z le­wej. Poczuł silne uderzenie w kark. Jęknął i zamilkł. Biuro Kontroli Przestrzeni Galaktycznej. Furta ewidencyjna obiektu kosmicznego nr 0789432a. Typ: sonda bezzałogowa; pochodze­nie: układ gwiezdny F-5I 8994I (peryferyjny obszar siedemnastego sektora Galaktyki); cel: niesprecyzowany; zadanie: prawdopodobnie lot eksperymentalny, zakończony utrata kontroli nad obiektem. Uwagi: konstrukcja obiektu wykazuje cechy charakterystyczne dla średnio rozwiniętej cy­wilizacji o zasięgu układowym. W momencie przechwycenia stwierdzono brak w obiekcie istot rozumnych. Wykryte w sondzie prymityw­ne organizmy żywe oparte na węglu stanowią prawdopodobnie obiekty doświadczalne i są ga­tunkiem niższym ewolucyjnie od twórców son­dy. Zastosowane procedury badawcze wykaza­ły ich pełną niezdolność do wykorzystania urządzeń technicznych. Urządzenia wewnętrzne sondy zdewastowane w znacznym stopniu, prawdopodobnie na skutek nadmiernej swobo­dy pozostawionej obiektom doświadczalnym i nadmiernego ich rozmnożenia się. Część obiek­tów doświadczalnych pozostawała w stanie ana­biozy, co sugeruje, że celem eksperymentu by­ło badanie zachowania się organizmów tego ty­pu w czasie podróży kosmicznej, odbywanej w stanie czynnym i biernym. Wnioski: Ze względu na brak jednoznacznej in­terpretacji, zastosowano artykuł XXIII, para­graf 66, punkt 4a Konwencji Galaktycznej, zgodnie z którym obiekt pozostawiono w sta­nie, w jakim przybył i nie dokonując żadnych modyfikacji sytuacji w jego wnętrzu, oznako­wano numerem i cecho Urzędu Kontroli, a na­stępnie skierowano w drogę powrotna do miej­sca pochodzenia, zgodnie z odwrotna trajekto­rią dotychczasowej podróży, traktując go tym samym jako „obiekt zabłąkany wskutek prze­kroczenia zasięgu sterowania zdalnego". Janusz A. Zajdel TBunt Planeta była zagospodarowana w sposób budzący szacunek i podziw dla jej mieszkańców. Wylądowałem na doskonale utrzymanym kosmodromie, witany gościnnie przez radio. Warunki naturalne planety pozwalały mi na swobodne poruszanie się bez skafandra. Wyszedłem na płytę kosmodromu i dostrzegłem zbliżającą się od strony zabudowań portu kosmicznego postać niezmiernie podobną do człowieka. Potężny tułów nosił na sobie wspaniała, dużą głowę o wysokim czole i mądrym spojrzeniu bystrych oczu. Dopiero z odległości kilkunastu metrów spostrzegłem jak bardzo się omyliłem i w porę zamiast "dzień dobry panu", które już miałem na końcu języka, powiedziałem: - Witam panów! Odpowiedziały mi dwa głosy - jeden niski, dźwięczny, drugi - piskliwy dyszkant, dochodzący gdzieś spod brody tej dużej głowy. Postać składała się z dwóch osób! Na barkach muskularnej istoty o maleńkiej, nie większej od pomarańczy główce, siedział - sposobem "na barana" - osobnik składający się nieomal wyłącznie z dużej głowy, do której przy­ czepione było mizerne, w znacznym stopniu zredukowane ciałko. Cienkie, krzywe nóżki obejmowały szyje dużego osobnika, maleńkie raczki zaś trzymały go za uszy. Obejrzałem ich obu dokładnie, gdy wielkogłowy, przepraszając mnie z zakłopotaniem, pochylił się do ucha małej główki i szepnął coś cichutko. Duży ujął wówczas małego swymi ogromnymi łapami, zdjął go sobie ostrożnie z ramion i obaj zniknęli na chwilę za krzakami. Po chwili wrócili obaj, wielkogłowiec zajął swe nor­ malne miejsce i razem zbliżyli się do mnie. - Witajcie podróżnicy! Skąd przybywacie? - spytała duża głowa. - Jestem j e d e n - wyjaśniłem - i przybywam z Układu Słonecznego. Spostrzegłem wyraz niezadowolenia na twarzy wielkogłowego i wydało mi się, że robi jakieś porozumiewawcze miny, zezując w dół, na swego dużego towarzysza. Natomiast mała główka zaczęła mi się od tej chwili przyglądać z wyraźnym zainteresowaniem. Zaprowadzili mnie do pojazdu, który zawiózł nas do miasta. Po ulicach spacerowały tłumy dwuosobowych zespołów wielko i małogłowych. Zatrzymaliśmy się przed okazałym gmachem, moi prze­ wodnicy wprowadzili mnie na piętro, do pokoju gościnnego. Przez kilkanaście minut byłem sam. Rozejrzałem się po pokoju. Stały w nim dwa łóżka: jedno wielkie, lecz z miniaturową poduszeczką, drugie - maleńkie, lecz z poduszką dość znacznych rozmiarów. Poza tym wyposażenie pokoju odpowiadało przeciętnemu standardowi hotelowemu z tym, że każdy mebel występował w dwóch wersjach - normalnej i miniaturowej. Takie samo zróżnicowanie wyposażenia znalazłem w przylegającej łazience. Wyjrzałem przez okno. Wychodziło na ulicę, którą tu przy­ byłem. Przed budynkiem zgromadził się spory tłumek dwuistot. Słychać było gwar głosów i pojedyncze okrzyki, głównie cienkie i piskliwe. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się duży dom towarowy, ulicą przemykały pojazdy - życie miasta toczyło się normalnym trybem. Jednakże tłum przed budynkiem gęstniał z minuty na min­ utę. Drzwi do mojego pokoju otworzyły się. Weszło dwóch podwójnych. Na rozkaz wielkogłowych małogłowi zdjęli ich z barków, posadzili na fotelu i opuścili pokój zamykając drzwi za sobą. Oddzieleni od swych nosicieli, wielkogłowi wyglądali niepo­ radnie i najwyraźniej czuli się nieswojo. Jeden z nich w pier­ wszej chwili o mało nie stoczył się z fotela, drugi wciąż bezrad­ nie przebierał rączkami, podtrzymując wyjątkowo okazałą głowę, chwiejącą się na cienkiej szyjce. - Wędrowcze! - zagaił jeden z przybyłych. - Wiemy, że nie uczyniłeś tego z rozmysłem, ale sprawiłeś nam wielki kłopot swym niefortunnym przybyciem na te planetę. Wieść o tobie rozeszła się po mieście i już nie sposób utrzymać tego w tajemnicy. Musisz nam teraz dopomóc w opanowaniu sytuacji! Grozi nam przewrót, którego skutki mogą się okazać zgubne dla naszej cywilizacji! - Nie rozumiem, jaki to może mieć związek z moim przybyciem? Drugi z przybyłych głowaczy, brodaty i prawie zupełnie łysy, bezskutecznie próbował poskrobać się w ciemię, ale jego dłoń nie sięgała tak wysoko. - Nie rozumiesz, przybyszu, ponieważ nie znasz warunków tu panujących. Postaram się zatem - w krótkich słowach, bo czas nagli - przedstawić ci przebieg naszych dziejów. Znajdujesz się na planecie Nabarrnacji, zamieszkanej przez dwie odmiany istot rozumnych: Muskulatów i Megacefalów. Przedstawicieli tej drugiej odmiany masz właśnie przed sobą. Nie zawsze jednak wyglądało to tak, jak obecnie. W dawnych czasach planetę zamieszkiwała jedno­ lita morfologicznie rasa istot, w ogólnych zarysach podobnych do ciebie, o równomiernie rozwiniętych wszystkich organach ciała. W miarę upływu czasu, w walce z trudnymi warunkami bytowania, która wymagała w równej mierze wysiłku fizycznego, co umysłowego, nastąpiła daleko idąca specjalizacja istot: osobnicy silni fizy­ cznie zatracili stopniowo sprawność intelektualną, głowy ich, mało używane, uległy redukcji do niezbędnego minimum; osobnicy zajmujący się nauką i kierujący społeczeństwem - przeciwnie: utracili sprawność fizyczną, a ciała ich zmalały do rozmiarów raczej symbolicznych. Musimy tu szczerze wyznać, że uczeni dawnych czasów wydatnie pomogli ewolucji naturalnej w osiągnięciu dzisiejszego stanu. Przez mutację genetyczną, programowanie po­ tomstwa i tak dalej przyspieszono znacznie dyferencjację naszej rasy. Wychodzono wówczas ze słusznego skądinąd założenia, że Muskulatom nie potrzeba zbyt wiele intelektu, Megacefalom zaś - nadmiernie rozrośniętych ciał, które wymagają obfitego pokarmu i nie na wiele się przydają w procesach myslowych. Zauważyłeś, przybyszu, że spośród organów ciała - oprócz, ma się rozumieć, głowy - jedynie wskazujący palec naszej prawej dłoni zachował względnie znaczne rozmiary i sprawność fizyczną, jest on nam bowiem potrzebny do naciskania guzików urządzeń liczących. Wracajmy jednakże do naszej historii, Otóż nieuniknioną kon­ sekwencją tak daleko posuniętej specjalizacji jednostek była konieczność połączenia par Megacefali i Muskulatów w dwuistotne tandemy, nawzajem się uzupełniające. Symbioza taka jest korzystna dla obu gatunków, a życie jednej z odmian całkowicie uzależnione od drugiej. Niestety, nie udało się jednakże na tyle zredukować mózgów Muskulatów, by zapobiec jakże nierozważnym z ich strony odruchom sprzeciwu. W miarę rozwoju głowy nasze stają się coraz cięższe, a Muskulaci w swojej tępocie bezgranicznie narzekają, że muszą je dźwigać i mniemają, iż z powodzeniem mogliby się obywać beż tego zbędnego ich zdaniem, balastu. Są do nas tak nieprzyjaźnie nastawieni, że wystarczy im jakaś iskra zapalna, by wzniecili rozruchy. A wówczas - biada naszej cywilizacji. Twoje przybycie, szanowny gościu, może stać się właśnie takim zarzewiem buntu. Posłuchaj tej wrzawy cienkich głosów za oknem! To oni! Wyjrzyj i zobacz, co się tam dzieje. A przedtem zamknij jeszcze drzwi na zasuwkę! Wyjrzałem przez okno i oczom moim ukazał się widok zaiste przerażający: tłum Muskulatów, pozrzucawszy z siebie Megacefalów, wiecował przed gmachem. Pojawiły się transparenty z nieudolnymi, lecz wymownymi w treści rysunkami, przedstawiającymi na przykład drzewa, obwieszone niczym kokosami - pęczkami wielkogłowców. Pob­ liski skwer, chodniki i jezdnia zarzucone były stertami Megace­ falów, nieporadnie wierzgającymi swymi mizernymi kończynami. Dalej, na rozległym trawniku, kilkunastu Muskulatów grało w futbol. Kibicował im tłumek istot o szczególnie małych główkach, nie większych chyba od włoskiego orzecha, co nie przeszkadzało im czynić piekielnego hałasu, gdy dopingowali grających. Dopiero po chwili spostrzegłem, ze zamiast piłki gracze używają zupełnie łysego Megacefala. To przekonało mnie o statecznie o powadze sytuacji. - Cóż mógłbym dla was uczynić panowie? - zwróciłem się do moich rozmówców. Opanowując drżenie szczęk, jeden z nich powiedział: - Ukaż im się w oknie! Przemów do nich? Musisz ich jakoś us­ pokoić. Oni są przekonani, że pozbywszy się nas, będą w stanie odzyskać z czasem normalne rozmiary głów. Nie zdają sobie sprawy z tego, że zanimby to nastąpiło cywilizacja pozbawiona naszego kierownictwa legnie w gruzach. - Wydaje mi się, że macie rację, lecz cóż takiego mógłbym im powiedzieć? - Powiedz im - podsunął drugi Megacefal - że na twojej planecie istniała ongiś analogiczna sytuacja, lecz rozwiązano ją w sposób radykalny poprzez przeszczepienie głów Megacefali na ciała Muskulatów. Powiedz, że ty także jesteś takim hybrydem! Wy­ jaśnij im, że to jedyny wypraktykowany sposób ustanowienia har­ monii obu ras! - Czy naprawdę zamierzacie do tego doprowadzić? - Oczywiście! Ale oni nie chcą o tym nawet słyszeć! - Czy również ich małe główki zamierzacie spoić z waszymi małymi ciałkami? Obaj Megacefale zmieszali się wyraźnie, opuściwszy wzrok na podłogę. - Nno... chyba raczej nie, bo i po co ? - bąknął jeden. - Przecież taki twór słaby i niezmiernie głupi nie byłby w ogóle zdolny do życia! - wyjaśnił drugi. Patrzyłem na nich ze zgrozą. - Panowie! - powiedziałem karcąco. - Czy zdajecie sobie sprawę, w co chcecie mnie wciągnąć? Chcecie bezprawnie zawładnąć ciałami swych współbraci i jeszcze do tego proponujecie mi, abym ich agitował? O nie! Nie spodziewajcie się mojej pomocy w tym podłym przedsięwzięciu. - Przybyszu! - zakrzyknęli obaj z rozpaczą. - Gubisz nas odmawiając! Oni obwołają cie swoim przywódcą, widząc w tobie ideał swych dążeń: Uniwersalną Istotę Pojedyńczą! Zniszczą nas, poczucą na pastwę losu! Przecież sami nie potrafimy się nawet wy­ siusiać! Nie wiedząc, co robić dalej, znów podszedłem do okna. Ulicą jechał sznur ciężarówek wyładowanych kapustą. Gdy się jednak przyjrzałem , okazało się, że to nie kapusta, lecz sterty Megace­ fali. - Dobrze! - powiedziałem odchodząc od okna. - Pomogę wam, ale nie tak jak wy sobie wyobrażacie. Czy macie tu gdzieś jakieś biuro? - Biuro? - No, jakiś urząd, obojętnie jaki. Okazało się, że na dole w tym samym gmachu mieści się biuro paszportowe. Zszedłem więc na parter. W lokalu biurowym urzędni­ cy-Megacefale trzymali się kurczowo uszu swych Muskulatów, którzy już zdążyli pozdejmować zarękawki, lecz widać jeszcze nie zdecy­ dowali się przyłączyć do demonstrantów. Moje wkroczenie za­ skoczyło jednych i drugich. Nie zwracając na nich uwagi pod­ szedłem do jednej z szaf i wydobywszy z niej naręcza formularzy paszportowych, pobiegłem na piętro. Otworzyłem okno i stanąłem na parapecie. - Słuchajcie, o Muskulaci! - krzyknąłem. - Popatrzcie! Ucichli natychmiast, patrząc na mnie. - Przyjrzyjcie mi się. Czy chcecie mieć głowy takie jak mo­ ja? Odpowiedzią był zbiorowy pisk entuzjazmu. W krótkich słowach wyjaśniłem, iż przybywam z planety, na której opracowano prostą metodę powiększania głów. Sam - powiedziałem - poddałem się niegdyś temu zabiegowi i oto mają przed sobą rezultat. - Nim jednak nastąpi powiększenie waszych głów musicie dopełnić kilku drobnych formalności. Oto formularze, które trzeba wypisać bardzo dokładnie i ściśle według punktów i rubryk. Do nich należy dołączyć podanie uzasadniające potrzebę posiadania dużej głowy, a także kilka załączników, o których poinformuje się każdego przy składaniu wniosku. To mówiąc, cisnąłem w tłum tysiące druków, które oni rozch­ wytali w ciągu kilkunastu sekund. Potem długo studiowali ich treść, a pot zraszał ich niskie czółka. Przysiadali na krawężnikach, skrobali się w maleńkie główki, gryźli w zadumie ołówki i długopisy. Wreszcie ten i ów zaczął się rozglądać, któryś ukradkiem podniósł z bruku sponiewieranego Megacefala, otrzepał go z pyłu, przetarł rękawem i osadził z powrotem na swoich barkach. Inni poszli w jego ślady. W kilka minut później już cały tłum Muskulatów w pośpiechu i skwapliwie uganiał się za Megacefalami. Wyrywano ich sobie, bito się o nich, handlowano ni­ mi. Zawrócono ciężarówki i rozchwytano w oka mgnieniu ich za­ wartość. Po kwadransie zapanował spokój. - Popatrzcie! - powiedziałem do moich gości, przesadzając ich na parapet okna. - teraz musicie jedynie zadbać o to, aby gdy wypełnią te formularze, otrzymali następne, w miarę możliwości jeszcze bardziej skomplikowane. Bez was nie dadzą sobie rady - w tej sytuacji sami się o tym przekonali. To dla nich naj­ wartościowsza nauka. - Dziękujemy ci, przybyszu - powiedział starszy Megacefal. - Ale wszak... jak długo to może trwać? Jeśli wszyscy będą nieustannie zajęci wypełnianiem formularzy i pisaniem podań to co będzie dalej z naszą cywilizacją? - Oto możecie się nie kłopotać? - pocieszyłem ich. - Na planecie, z której ochodzę, cywilizacja m i m o to istnieje już dość długo. Pozostawiając uratowanych Megacefali, wymknąłem się na kos­ modrom i szybko wystartowałem. Nikt mi w tym nie przeszkodził, albowiem wszyscy byli bardzo zajęci... Janusz A. Zajdel Chrzest bojowy Pojazd zwolnił i zjechał do krawężnika, lecz nie zatrzymał się, wyskakiwali więc w biegu, kolejno, przez tylny właz. Cuddy odruchowo liczył sylwetki nurkujące w prostokąt włazu. Zeskoczył ostatni, potykając się na powybijanej kostce bruku. Stopy w miękkim obuwiu boleśnie odczuwały zetknięcie z kamieniem. Na poligonie ćwiczyli to w pełnym rynsztunku bojowym, w mocnych butach o twardej podeszwie... Pojazd trzasnął klapą włazu, przyspieszył ostro, spaliny otoczyły Cuddy'ego burym obłokiem, poprzez cienką dzianinę owiały gorącem jego plecy. Zawierciło w nozdrzach duszącym smrodem, zaszczypało pod powiekami. Załzawionymi oczyma poszukał towarzyszy. Biegli truchtem w równych odstępach, widział ich jako ruchome plamy, przesuwające się na tle innych nieruchomych plam, wielobarwnych, o dziwacznych kształtach, widniejących na spękanym tynku starych budynków. Przetarł palcami oczy, obraz wyostrzył się, tamci znikali właśnie kolejno w czeluści półotwartej bramy. Od ostatniego dzieliło go, nie więcej niż dwadzieścia kroków. Obejrzał się. Pojazd z hałasem skręcił za narożny budynek, uliczka znów była pusta i cicha. Spróbował podbiec w stronę bramy, lecz stopa, nadwerężona podczas zeskoku, bolała przy każdym stąpnięciu. Przez kilka sekund pozostawał w odludnym zaułku, po raz pierwszy sam na sam z wrogim światem, czując się jakby nagi i bosy - bez normalnych osłon, bez broni... Ta krótka chwila zanim dopadł cienia bramy - dała mu przedsmak czekającej go próby. Utykając przemierzył ciemny kwadrat podwórka, sień przeciwległej oficyny, kilka szczerbatych schodków, uchylone drzwi... Wnętrze mieszkania wypełniał swojski zapach, dobrze znany z ośrodka treningowego, zmieszany z innym jeszcze, obcym, lecz przywodzącym skojarzenia z czymś dawno zapomnianym. Odetchnął głęboko, poczuł się znów pewnie i bezpiecznie. Towarzysze otaczali kołem stół, na którym leżał barwny plan miasta, oświetlony nisko opuszczoną sufitową lampą. - Wszyscy? - upewnił się trener. - No, to zaczynamy. Jesteśmy tu, w tym miejscu! Wieniec głów osadzonych na mocnych, barczystych korpusach pochylił się nad stołem, wszystkie oczy odnalazły punkt wskazany pałeczką. Od czarnego trójkąta wrysowanego w blok zabudowań rozchodziło się sześć różnobarwnych linii, kluczących ulicami i zbiegających się w punkcie oznaczonym czerwonym kółkiem. - Ostatnia okazja, by sobie przypomnieć trasę. Startujecie w minutowych odstępach. Żadnych biegów! Spokój i opanowanie. Czas będzie dokładnie mierzony. Zmiana trasy - tylko w wyjątkowych sytuacjach. Macie trochę szczęścia, o tej porze najłatwiej przejść. Kieszenie puste? Odmruknęli niecierpliwie, kiwając głowami. - Przypominam - ciągnął trener - że to już nie żaden zasrany poligon, tylko zadanie testowe w warunkach operacyjnych. Nie podaję granic stref ani położenia naszych punktów obserwacji, bo nie musicie ich znać. Macie osiągnąć cel, nie wchodząc w kolizję z nikim - ani z ludźmi, ani z Nimi. Zresztą Oni mogą być wszędzie i sam diabeł ich nie odróżni, dopóki się nie skroplą. Ćwiczenie ma na celu rozpoznanie sytuacji bieżącej, a także oswojenie was z terenem i przełamanie strachu... Tak, tak! Strachu! Wiem, że się boicie tego pierwszego kontaktu, to normalne. Chodzi o to, by wasz strach przerodził się w zdrową nienawiść. Dlatego musicie otrzeć się o Nich, przeniknąć między Nimi bez drgnienia powiek, bez napinania mięśni. Ten, kto przejdzie i dotrze do celu, nie będzie trząsł tyłkiem podczas akcji. A nie każdemu to się udaje! Jedynka, start! Pierwszy z grupy wyprostował się, rzucił spojrzenie na pozostałych i bez słowa zniknął za drzwiami. Trener zgasił lampę i odsłonił okno. Wychodziło na spory placyk pogrążony w gęstniejącym mroku. Pośród krzewów okalających mały skwer na środku placu można było dostrzec jakiś ruch w ciemnościach. Od brzegów ku środkowi placu przemykały, pojedynczo lub po kilku naraz, cienie ludzkich sylwetek, zdążające promieniście ku centralnej, ciemniejszej od cienia, rozległej, pulsującej plamie. Niektóre krążyły wokół niej, jakby wahając się czy opierając sile zmuszającej je do zbliżenia, lecz w końcu wszystkie znikały jak wessane w ową plamę na środku, ruchliwą, rozdymającą się, żywą... - Jądro kondensacji - powiedział trener, patrząc przez okno na plac. - Ale to jeszcze nic groźnego. Patrzyli stojąc nieruchomo wzdłuż parapetu okna. Cuddy poczuł znowu - już po raz drugi w tym dniu - dreszcz chłodnego niepokoju. Tam za szybą w odległości kilkudziesięciu metrów kłębiło się Nieznane: tajemnicze zjawisko, rodzące się nie wiadomo gdzie, wroga siła bezcieleśnie zstępująca na tę nieszczęsną planetę, by w wyjątkowo perfidny sposób brać we władanie ciała jej prawowitych mieszkańców. - Dwójka! - zakomenderował trener. Drugi wymaszerował dziarsko, sprężyście, lecz już po chwili mogli widzieć za oknem jego niepewne, lękliwe przemykanie na miękkich nogach, skrajem placu, pod murami - byle z dala od owego ciemnego jądra, zniewalającego i przyprawiającego o dreszcz strachu. - Źle, zupełnie źle... - powiedział trener półgłosem i uśmiechnął się pobłażliwie. - Nie wolno tak rzucać wzrokiem na wszystkie strony, tak się skradać... Trzeba spokojnie, nie za luźno, ale i nie za sztywno... To przychodzi z czasem, w miarę oswajania się ze środowiskiem. To wreszcie zupełnie prosta sprawa, ale nowicjuszom wydaje się, że są wciąż w centrum uwagi otoczenia... Cuddy czuł nie słabnący ból w kostce. Byle trener nie zauważył kontuzji... - pomyślał z lękiem. Chciał mieć za sobą tę próbę, pragnął tego gorąco. Fizycznie czuł, jak jego pierwotny lęk przeradza się w żądzę czynu, walki, w ową nienawiść, o której tak często wspominali trenerzy. Uczucie to rodziło się w nim już od dawna od wielu lat, jak sięgnął pamięcią. Wiedział, że to przez Nich świat tej planety jest tak ponury, groźny, mroczny... To przez Nich wszystkie te lata, które pamięta, spędzał w odludnych miejscach, na ćwiczebnych poligonach, doskonaląc się w sztuce walki z Nimi... Trener zasłonił okno. Lampa, znów zapalona i podciągnięta wyżej, pod sufit, oświetliła ściany i resztki mebli po ostatnich lokatorach. Na jednej ze ścian Cuddy dostrzegł przekrzywioną fotografię w ramce, za szkłem. Podszedł bliżej. Przedstawiała młodą kobietę z dwojgiem dzieci na kolanach. Czy tak wyglądała moja matka - przemknęło mu przez myśl. Nie znał swojej matki. Podświadomie czuł, że i za to także odpowiedzialni są Oni, podobnie jak za śmierć brata, który zginął podczas rozpoznania w mieście kilka lat temu. - Trzeci! - zakomenderował trener. Jeszcze dwóch przede mną. Cuddy wiedział, że nie ma innego sposobu: on i jego towarzysze muszą ocalić ten świat, zmusić do odwrotu groźnych Obcych, którzy opanowali to miasto. Przybyli nie wiadomo skąd, sami niewidoczni, bezcieleśni, wciskający się wszędzie... Oni, pożeracze ludzkich dusz, opanowujący ludzkie ciała. Groźni Przybysze, nie dający się odróżnić od zwykłych ludzi, których pozbawiają woli, rozsądku, poczucia odpowiedzialności... Z pozoru niewinni i nieszkodliwi, dopóki są wmieszani pojedynczo pomiędzy normalnych ludzi... Czasem tylko zdradzający się obcym niezrozumiałym słowem, kiedy porozumiewają się pomiędzy sobą... Ale na taką przypadkową identyfikację trudno liczyć, Cuddy wiedział o tym dobrze. Nauczono go jednak, by zwracał uwagę na to, co słyszeć będzie tam, w mieście... - Czwarty!- trener zaczął zwijać mapę. Cuddy ukradkiem spróbował obciążyć stopę. Bolała wciąż, ale mniej. Ucieszył się. Jeszcze dwie minuty i będzie musiał zanurzyć się w obcy świat miasta, gdzie nigdy nie był, miasta, które znał tylko z ćwiczebnych makiet i planów; miasta opanowanego przez Obcych, które będzie odtąd usiłował im wydrzeć... Opanowali ciała tak wielu ludzi z niezwykłą łatwością, przez krótkotrwały bezpośredni kontakt... Każdy, kto znajdował się w zasięgu działania jednostek ludzkich opanowanych przez Nich, był potencjalnie zagrożony, mógł w każdej chwili stać się jednym z Nich... Jeszcze groźniejsi byli w fazie kondensacji. Wtedy stawali się jedną plazmatyczną masą. Opanowane przez siebie ludzkie ciała wykorzystywali dla stworzenia jednego ogromnego amebowatego monstrum, kierowanego jedną myślą, wspólnym intelektem... To było zdumiewające - Ich przekształcanie się, zlewanie w jedno, jak pojedyncze krople tworzące niepohamowany żywioł strumienia. Żywa plazma, przelewająca się ulicami miasta, niepojętą mocą przyciągająca ciała każdego, kto znalazł się blisko, zawłaszczająca je i wtapiająca w siebie... W tej fazie w stanie agresji i ataku - Obcy byli już tylko jednym potwornym organizmem bez stałego kształtu, zatracającym wszelkie cechy zróżnicowanej ludzkiej materii, z której powstał. Z takim przeciwnikiem, opanowującym nie tylko ulice i całe dzielnice miasta, lecz także wchłaniającym coraz więcej ludzkich istnień, walczyć miał Cuddy i jego towarzysze. - Piąty! - powiedział trener. Tak, Oni to straszny przeciwnik. Skafander, hełm, maska skutecznie osłaniały przed niezwykłym, magnetycznym wpływem potwora, który nie był w stanie wchłonąć w siebie, zjednoczyć ze swym cielskiem nikogo z Obrońców. Ale i oni z trudem stawiali mu czoła. Ich broń zdolna była porazić go, zmusić do odwrotu. Rozkawałkować nawet. Ale to akurat nie było dla potwora zabójcze. Przeciwnie, sam w krytycznych momentach starcia z ludźmi i z ich sprzętem, potrafił rozsypać się, wydzielić z siebie na powrót wszystkie elementy, które posłużyły do jego kreacji. Plazmatyczny moloch rozpadał się parując jakby, dzieląc się na mniejsze krople; z których powstawały na nowo ludzkie postacie. Unosząc swą rozkawałkowaną jaźń w pojedynczych ciałach, monstrum kryło się po klatkach schodowych, bramach, mieszkaniach, stawało się nieuchwytnym składnikiem miasta, wsiąkało w jego infrastrukturę - aż do momentu następnej kondensacji, która następowała niespodziewanie w jednym czy kilku punktach miasta. To był trudny przeciwnik. Znając go jedynie z opisu, z poglądowych filmów animowanych i kręconych "na żywo" z dużej wysokości, Cuddy odczuwał przed nim respekt, lecz jakże pragnął nareszcie stanąć naprzeciw niego, ramię przy ramieniu z innymi Obrońcami... - Szósty! Ale nim się to stanie, Cuddy - jak każdy inny adept Szkoły Obrońców - musi przejść tę ostatnią próbę: bez skafandra, maski, osłon i hełmu, bez broni zanurzyć się w świat nasiąknięty Obcymi, otrzeć się o Nich, przełamać odrazę i strach... Niby nic, niby formalność, rytuał po prostu, ale jednak... - Cudgel! Twoja kolej! - Trener podniósł głos w najwyższym zniecierpliwieniu. - Nie śpij, bo zginiesz! - Tak jest! - odkrzyknął Cuddy i nie bacząc na przeszywający ból w kostce, dał nura w mrok sieni. Kulejąc lekko, minął dwie przecznice i znalazł się na skraju szerokiej arterii, oświetlonej skąpo kilkoma rzadko rozmieszczonymi latarniami. Większość nie świeciła. Chrzęst szkła pod butami pozwolił mu domyśleć się przyczyny. Skręcił w prawo. Dwaj mężczyźni oparci o ścianę narożnego domu powiedli za nim bacznym spojrzeniem. Nie przyspieszył, tylko zbliżył się do krawężnika i na następnym skrzyżowaniu prze szedł na drugą stronę dwupasmowej jezdni. Szedł dalej chodnikiem. Za sobą usłyszał gwar kilku podniesionych głosów, tupanie butów. Ktoś biegł, inni nawoływali się głośno. W większości okien widać było niebieskawą poświatę telewizorów. Jeszcze dwie przecznice, potem w lewo. Za skrzyżowaniem zatrzymał się nasłuchując. Przed nim, w perspektywie ulicy, widać było okrągły plac z nieczynną fontanną. Zapamiętał ten punkt orientacyjny, gdy studiował plan trasy. - Uważaj! Obejrzał się. Z bramy wynurzała się głowa chłopca. Cuddy zatrzymał się niezdecydowanie. - Tam! - chłopak pokazał w kierunku placu z fontanną. - Widzisz? Cuddy wytężył wzrok. Tam w oddali wokół fontanny pulsowała ciemna plama. Uszu jego dobiegały dziwne, zawodzące dźwięki. - Widzę - powiedział, skinąwszy chłopcu głową i przyspieszył kroku. Wolał nie zbliżać się do nikogo. Pamiętał, co mówił instruktor: nikt nie jest pewny. Nawet starcy, kobiety, dzieci - każdy może należeć do Nich. O tym trzeba pamiętać, gdy stoi się oko w oko ze skondensowaną plazmą Obcych. W jej bliskości każdy, kto nie jest Obrońcą, musi być uważany za jej część składową, tylko chwilowo oderwaną od całości. Przynajmniej potencjalnie. Jest tylko jeden sposób, by nie dopuścić do dalszej kondensacji, do rozrostu potwora: izolować go od ludzi, rozczłonkować, podzielić... Odległość, zamknięcie w osobnym pomieszczeniu, w ostateczności wprowadzenie w stan utraty świadomości - wszystko to izoluje jednostkę od wpływu plazmatycznego tworu, uniemożliwia mu pochłanianie nowych ofiar i dalszy rozrost. Ci, których raz dotknęły macki Obcych, zwykle już pozostają w Ich mocy. Ratują się tylko ci, którzy unikają bliskości miejsc kondensacji, zamykają się w domach... Skręcił w boczną ulicę, nie dochodząc do placu z fontanną, potem minął jeszcze kilka grup zdążających w przeciwną stronę. - Jak tam, spokojnie? - zagadnął go mijany przechodzień. Cuddy nie wiedział, co należy odpowiedzieć. - Tam, coś jakby... - mruknął wskazując za siebie. - Jeszcze wcześnie - powiedział tamten. Zacznie się za pół godziny... Cuddy kiwnął niezdecydowanie głową i ruszył dalej. Noga bolała go jeszcze. Coraz więcej ludzi zdążało w przeciwną stronę. Nim doszedł do kolejnej przecznicy, musiał już lawirować wśród przechodniów, a za skrzyżowaniem omal nie wchłonął go liczny tłumek, wykrzykujący niezrozumiałe słowa. Pojął, kim mogą być, przywarł do ściany domu, dla pewności uchwyciwszy dłonią za występ muru. Gdy przeszli, przyspieszył kroku. Czuł, że koszula lepi mu się do pleców. Na szczęście dostrzegł następny punkt orientacyjny - wieżyczkę na skraju małego placyku. Stąd było już blisko. Z ulgą dopadł żelaznej bramy oznaczonej czerwoną tarczą, przebiegł podwórze i wszedł do budynku z czerwonej cegły. Odetchnął z ulgą. Udało się. Przybył jako czwarty. Trener zajrzał z sąsiedniej sali. - Dwóch nie doszło - powiedział do kogoś za drzwiami. - Ale nie będziemy na nich czekać, mogą nie dotrzeć. - Mało brakowało, a byłbym trzecim, który nie dotarł! - powiedział jeden z towarzyszy Cuddy'ego, pokazując spod opatrunku rozbity łuk brwiowy. - Oni? - spytał Cuddy, oglądając rozcięcie. - A bo ja wiem? Dwóch wciągnęło mnie do bramy, pytali o dokumenty... Co miałem pokazać? Jednemu dałem w zęby, ale drugi był lepszy. Uciekłem, po prostu... - To pewnie byli nasi - uśmiechnął się trener. - Musiałeś wyglądać na spietranego albo odwrotnie, na kozaka. Jakiś powód musiał być. Ale dość gadania. Pobierać sprzęt. Mamy ostry alarm, musicie wejść do akcji. - Na placu z fontanną, niedaleko stąd, chyba coś się kondensuje - zameldował Cuddy w radosnym podnieceniu. - Wiemy. Nie tylko tam zresztą. Pospieszcie się, chłopcy! - ponaglał trener. - Pobrać sprzęt i jazda! Po obu stronach ulicy piętrzyły się ściany wysokich domów. Szara masa, upstrzona jasnymi plamami, nacierała powoli, lecz nieubłaganie, lejąc się całą szerokością jezdni. Cuddy odruchowo pomacał łomot zatknięty za pas, potem dotknął rozbijacza, wiszącego na piersi, rozpiął kaburę dziurkacza, dociągnął pasek tryskawca na lewym przedramieniu i zaciskając prawą dłoń na rękojeści łamignata, lewą ujął mocniej uchwyt parownicy. Za plecami czuł stalową obecność dwóch potężnych miazgotłuków. Obok - po lewej i po prawej - ramię w ramię stali towarzysze z brygady. Nagle monstrum zafalowało, ruszając ostro do przodu. Poczuł kilka uderzeń kamieniami w pancerz, dwa w hełm, potem jeszcze jedno - w samą szybkę hauby. Wytrzymała, lecz to, co w nią trafiło, musiało być słoikiem gęstej farby, bo Cuddy nagle przestał widzieć. Próbował przetrzeć wizjer wierzchem rękawicy, lecz tylko rozmazał gęstą ciecz, nie odzyskując widzenia. Głos trenera w słuchawce zabrzmiał jak wystrzał. - Teraz! Cuddy ruszył na oślep, czując, że jego towarzysze przesunęli się o krok do przodu. Do diabła! - pomyślał. - Przecież muszę widzieć! Puścił uchwyt parownicy i z determinacja zdarł z głowy hełm. Zbyt gwałtownie, bo wraz nim zsunęła się maska oddechowa z nadmuchem gazu stymulującego i osłony uszu ze słuchawkami. Spojrzał przed siebie i zdumiał się obraz był znacznie ostrzejszy niż ten, który oglądał przed chwilą, nim zalano mu wizjer. Czyżby szyba zniekształcała obraz? Teraz, bez niej, za miast bezkształtnej plazmy widział wyraźni nacierające mrowie ludzkich twarzy, poszczególne ludzkie sylwetki! Przeraził się. Nie! To niemożliwe! Przecież to Obcy! Przecież Oni kondensują się w bezosobową plazmę, w monstrum bez twarzy, w potwora, który... Na szczęście długi trening nie poszedł na marne. W ułamku sekundy przypomniał sobie odpowiedni wykład z psychochemii... To omam, skutek jakiegoś halucynogenu! Zdjąłem maskę, od dycham zatrutym wyziewem... Monstrum chce otumanić moje zmysły, obezwładnić moje dłonie. Setki par oczu bestii wwiercały się w niego potwór był tuż, tuż... Zacisnął powieki, by nie dać się pokonać koszmarnemu widziadłu. - To jest plazma, wrogi żywioł, który muszę nienawidzieć! - powtarzał, wznosząc uzbrojoną dłoń ku górze. - Nie dam się omamić, nie dam zabić w sobie tej nienawiści... Obronię cię, Ziemio! Z ryku potwora, słyszanego teraz głośno, bo uszu nie chroniły wyciszacze hełmu, wyłowił nienawistne, obce, niezrozumiałe słowa wrogiego języka, dźwięki bez znaczeń i sensu. Zdradziłeś się? - pomyśłał z satysfakcją i radością. - Mojego słuchu nie omamisz! Teraz już miał pewność. - Liberte, egalite, justice! - ryczało dzikie monstrum całym swoim plugawym cielskiem. Młodszy Obrońca Cudgel Knock nigdy dotąd nie słyszał. takich słów. Szeroko otworzył oczy i bez trwogi patrząc prosto w miraż setek ślepiów bestii, z rozmachem opuścił łamignat. Janusz A. Zajdel Czwarty rodzaj równowagi Nad wypukłą powierzchnią planety przesuwały się z wolna kłęby gęstych obłoków. Mesy oderwał oczy od ekranu i bez słowa odwrócił się w stronę stojących z boku zwiadowców. - Chyba... opada? - powiedział nieśmiało Greb. - Być może - mruknął Mesy w zamyśleniu. - To naprawdę nie nasza wina, dowódco! powiedział Kalla. - My postępowaliśmy zgodnie, z programem do chwili, gdy... - Dobrze, dobrze - powiedział Mesy. Nikt was nie obwinia. Trudno przecież przypuścić, że dwie głupie sondy oceanograficzne narobiły takiego zamieszania. Wszyscy odruchowo spojrzeli raz jeszcze na ekran. To, co ukazywał, było zupełnie niepodobne do obrazu planety, jaki oglądali przed kilkoma dniami, gdy wchodzili w orbitę stacjonarną. Wtedy był to lśniący jak płynny metal, otoczony rzadką atmosferą glob, pozbawiony lądów i najmniejszych nawet wysepek. Całą powierzchnię pokrywał spokojnie falujący ocean, bez przypływów, bo planeta nie posiadała satelitów. Teraz przedstawiała się jak kipiący kocioł, otoczona kłębami pary i obłokami mgieł. - Opuściliśmy się na powierzchnię - mówił Georg - i pobraliśmy pierwsze próbki. Kalla analizował je, a ja przygotowałem dwie sondy. Wyrzuciłem je równocześnie: jedną na wschód, drugą na zachód. Miały się zanurzyć do samego dna, gdy osiągną przeciwległe punkty globu. Obserwowałem obie na przemian, gdy szły ślizgiem po powierzchni. Kiedy skryły się za horyzontem, zabrałem się i ja do analiz. Czasu było dużo, badaliśmy spokojnie plankton, zasolenie i inne drobiazgi. Potem sondy zasygnalizowały zanurzenie i... zaraz się to zaczęło. Ledwie udało się nam wystartować. Słupy wrzącej cieczy strzeliły w niebo, ocean zafalował gwałtownie... Zresztą wiecie sami. Mieliście pełny obraz z wysokości orbity... - Niemożliwe, żeby dwie sondy wywołały taką reakcję! - powiedział Greb z przekonaniem. - Trudno także przypuścić, by ktoś chciał zniszczyć naszą kapsułę. - To drugie na pewno nie. Zjawisko rozciągało się na całą planetę. Wyglądało, jakby ocean zagotował się nagle - powiedział Mesy. - Sondy musiały spełnić rolę bodźca, wyzwalającego jakąś niezwykłą reakcję egzotermiczną... - Jeśli owa reakcja nie była spowodowana czynnikami naturalnymi! - podsunął Verge. Nasze sondy mogły nie mieć z tym nic wspólnego. Jakiś wybuch podmorskiego wulkanu... - Sporo musiało być tych wulkanów mruknął Georg sceptycznie. - No, więc nie wulkanów, tylko... - Dajcie spokój, to jałowa dyskusja - przerwał Mesy. - Jak się tam na dole uspokoi, wyślemy jeszcze raz kapsułę i powtórzymy eksperyment z identycznymi sondami. - Ja nie mam ochoty lecieć po raz drugi... powiedział Georg. - Nie szkodzi, wyślemy inną załogę - zadecydował Mesy. - Wy macie dwa dni odpoczynku. - Jaka więc konkluzja? - spytał Severius, gdy wychodzili z kabiny. - Za wcześnie, profesorze - uśmiechnął się Mesy. - na konkluzje będzie czas, gdy dostaniemy wyniki sondowań. - Może to ,,żywy ocean'', jak u Lema? Czytaliście Solaris? - zażartował Greb. - Owszem, żywy, ale w innym sensie. Ma na przykład bardzo bogaty plankton, ale to chyba nie wyjaśnia dziwnego zachowania się jego wód - powiedział Severius. - Myślę, że sondy naruszyły jakąś równowagę na tej wodnistej planecie. Tylko jaką? - Mamy, jak wiadomo, trzy rodzaje równowagi: stałą, chwiejną i obojętną - powiedział Greb, udając powagę. - Hm! W tym wypadku chodzi o coś innego... - Severius był tak pochłonięty myślami, że nie spostrzegł kpiny. - Myślisz; że to jakiś c z w a r t y rodzaj równowagi? - podsunął Greb, złośliwie wykorzystując nieuwagę Severiusa. - Czwarty rodzaj równowagi... - powtórzył w roztargnieniu profesor. Wszyscy parsknęli śmiechem i teraz dopiero Severius połapał się, że ktoś z niego kpił w czasie, gdy on był myślami gdzie indziej. - Oto masz swoją konkluzję! - powiedział Mesy dobrodusznie. - Naruszyliśmy jakiś nieznany, nowy, c z w a r t y rodzaj równowagi... Losquer popatrzył na Ooboo z tą szczególnego rodzaju podejrzliwością, z jaką spoglądać zwykli wielcy politycy na wielkich uczonych. - Więc jak pan to określił?... - powiedział, wracając do przerwanego wątku. - Pana zdaniem... - Nie mamy potrzeby obawiać się ataku ze strony Liquenidów. Jeśli oczywiście znajdą się środki na realizację mojego projektu. - My, drogi profesorze, nie o b a w i a m y się naszego potencjalnego przeciwnika! - przypomniał generał. - Odkąd posiadamy Broń Termiczną, nie mamy podstaw do obaw... - Liquenidzi posiadają tę samą broń - odparował profesor. - Gdyby użyli jej pierwsi... - Mamy nad nimi przewagę... - Cóż to za przewaga? Jeśli oni zaatakują, a my odpowiemy atakiem na ich pozycje, dojdzie w naj1epszym wypadku do totalnej zagłady. Jeśli to nazywa pan przewagą, mogę tylko współczuć narodowi. - Pan przesadza, profesorze! - zaperzył się generał. - Państwo Hydrydów nie było nigdy tak silne, jak w chwili obecnej! - Powtarzam panu, że Broń Termiczna nie gwarantuje bezpieczeństwa Hydrydom, lecz jedynie zapewnia możliwość likwidacji przeciwnika. Czy nie dostrzega pan subte1nej różnicy między tymi sprawami? - Proszę przestać mówić do mnie w ten wyzywający sposób! - obruszył się generał. Wy, naukowcy... - Daliśmy wam Broń Termiczną? Daliśmy! Uwierzyliście w jej skuteczność? Uwierzyliście! Dlaczego nie chcecie teraz wierzyć, gdy mówimy wam o niebezpieczeństwach wynikających z jej stosowania? - W porządku, proszę mówić. Słucham pana! - napuszył się generał. - Początkowo sądzono - zaczął Ooboo - że użycie Broni Termicznej spowoduje tylko lokalny nagrzew ośrodka i tym samym zniszczenie żywej siły nieprzyjaciela w ograniczonym obszarze. Z chwilą jednak, gdy produkcję Broni oddaliśmy wam, wszelka kontrolą z naszej strony stała się niemożliwa... - Oczywiście. Wszak chodzi o najwyższą tajemnicę państwową, o rację stanu, o... - Zgoda. Nie wydaje mi się jednak, by było rzeczą właściwą, że naukowcy dopiero z prasowych przechwałek Sztabu Armii dowiadują się o mocy produkowanych jednostek Broni Termicznej! Wiem, że w komunikatach tych podano zawyżone wartości, jak to się mówi, "dla zmylenia wroga". Już jednak połowa tej mocy może być podstawą głębokiego zaniepokojenia w kołach naukowych. Szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę najnowszą teorię cieczy, którą sformułował Godeab... . - To ten młody maniak? - przerwał generał. - Więc i pan bierze serio jego bajdurzenia? Dziwię się, doprawdy... Od dawna wiadomo, że ośrodek, w którym żyjemy, spełnia szereg praw fizycznych... Nigdy dotąd nie obserwowano czegoś sprzecznego z tymi prawami. A tu nagle jakiś młokos śmie twierdzić, że w podwyższonej temperaturze ośrodek stanie się gazem... - To nie jest takie śmieszne ani nieprawdopodobne! Przeprowadzono już pewne eksperymenty... - Ech, być może, że w jakichś fantastycznie wysokich temperaturach... - zgodził się niechętnie Losquear. - Właśnie, że nie w takich wysokich! - zaoponował profesor. - Wybuch Broni Termicznej ... - Mniejsza o to, mniejsza o to - niecierpliwił się generał. - Co ma do tego pański wynalazek? - Jeśli zrealizujemy mój projekt i jeśli zdołamy zachować go w tajemnicy przed naszymi przeciwnikami... Generał skrzywił się ironicznie. - W tajemnicy? To stokroć trudniejsze od realizacji! - Ale konieczne! Bez tego projekt Antybroni traci od razu cały sens i skuteczność. Otóż plan polega na tym, by w rejonie działania Broni Termicznej, którą nas ostrzela przeciwnik, spowodować tak znaczne obniżenie temperatury, by zneutralizować wpływ wybuchu. Wysoką temperaturę ośrodka należy natychmiast obniżyć, by nie osiągnął on stanu lotnego... - Panie profesorze - przerwał znów generał. - Jesteśmy przygotowani na to, że w razie ataku ze strony Liquenidów zginie część naszego narodu, a część obszaru ulegnie zniszczeniu. Nasze skupiska mieszkalne i przemysłowe są rozmieszczone w ten sposób, że każde z nich trzeba by niszczyć osobnym pociskiem Broni Termicznej. Jak panu zapewne wiadomo - ciągnął tonem złośliwym - ośrodek, w którym żyjemy, składa się w głównej mierze z tlenku wodoru. Substancja ta dość słabo przewodzi ciepło: Lokalny nagrzew nie może mieć zasięgu większego niż... - Pan mnie raczy argumentacją, która służy wam do tumanienia opinii publicznej! - oburzył się profesor. - Ja wiem nieco więcej na temat Broni Termicznej i fizyki hydrosfery. To, o czym naucza się w szkołach na temat Wszechświata, jest przeżytkiem i bzdurą Nieprawdą jest, jakoby Wszechświat składał się głównie z tlenku wodoru, w którym tu i ówdzie pływają kuliste globy! Planety otoczone są tylko cienką stosunkowo warstwą tlenku wodoru! Dalej rozciąga się ośrodek niepomiernie rzadszy, gazowy, może nawet próżnia! - Bzdury! - odparował generał. - Wiadomo przecież, że w miarę posuwania się w górę hydrosfery ciśnienie maleje równomiernie o jednostkę na każde dwadzieścia trzy płetwy wzniesienia! ,Tak pan sobie wyobraża nagłe przejście do tego "rzadszego ośrodka"? Tak ni stąd, ni zowąd, skokowo? - A dlaczegóż by nie? To jedna z możliwości, jakie się bierze pod uwagę. Co zaś stąd wynika nietrudno przewidzieć: jeśli wybuchnie zbyt wiele pocisków Broni termicznej równocześnie, może się zdarzyć, że wyparuje znaczna część ośrodka ciekłego, jaki otacza naszą planetę. - Co to za nawy termin: "wyparuje"? zdziwił się generał. - Znaczy tyle, co: "przejdzie w stan lotny". Otóż jeśli zmniejszy się tak znacznie poziom cieczy, spadnie również parcie na każdą płetwę kwadratową dna. Rozumie pan? Poziom górnej powierzchni cieczy musi się wyrównać, ciecz spłynie w miejsca, z których wyparowała wskutek działania Broni Termicznej! Nie muszę wyjaśniać, jak podziała na nasze organizmy tak wielki i gwałtowny ubytek ciśnienia. Nie przeżyje tego nikt! Ani my, ani nasi wrogowie! Jeśli dodać do tego lokalne gradienty temperatury... - Profesorze! Wszystko, co pan mówi, oparte jest na teoretycznych hipotezach! My, wojskowi i politycy, nie możemy sobie pozwolić na luksus opierania naszych decyzji na nie sprawdzonych przypuszczeniach. Kiedy wasze teorie nabiorą realnych kształtów, przyjmiemy je do wiadomości... - Więc co z moim projektem? - Zastanowimy się... - generał opędzał się prawą płetwą od drobnych rybek, które wpływały przez otwarte okno gabinetu i kręciły się wokół jego skrzeli. - Postawię pańską sprawę na Kolegium Ministerstwa. Profesor nie odrzekł na to nic. Zabulgotał tylko gwałtownie z nie tajonym. niezadowoleniem i oświadczył: - Żegnam pana, generale. Odpływam wielce niespokojny o losy państwa pod rządami nieodpowiedzialnych dygnitarzy! - po czym odpłynął, majestatycznie poruszając płetwami. Generał wypuścił rój baniek powietrza i pomyślał: Bezczelny, stary, śnięty dorsz! - Sięgnął do sygnalizatora i nacisnął kilka klawiszy. Do gabinetu wpłynął najpierw Kelmali, a za nim Estekma i Asas, szefowie sztabów. - Był tu ten dureń Ooboo. Usiłował mi przedstawić jakąś nową Antybroń swojego pomysłu... - Co mu pan odpowiedział, generale? - Słuchałem cierpliwie, dopóki nie zaczął bredzić o tych nowych poglądach Godeaba, o działaniu wybuchów termicznych na hydrosferę. Potem już nie miałem cierpliwości. - Niedobrze... - mruknął Asas. - Jeśli on to sprzeda Liquenidom... Na biurku generała zadźwięczał ostry sygnał. Porwali się z miejsc i patrzyli, trwożnie wachlując płetwami, na twarz generała. - Alarm! - zawołał Losquear, ciskając słuchawkę. - Nieprzyjacielski pocisk wykryty w górnych warstwach hydrosfery! Wydać rozkazy według planu A, wariant drugi. Nim dopadli schronu, ze wszystkich wyrzutni pobiegły w stronę Liquenizji śmiercionośne pociski Broni Termicznej. W połowie drogi minęły je takie same pociski, zmierzające w kierunku Hydryzji... Pierwszy pocisk, który stał się przyczyną alarmu, zarył się w mule dennym, nie czyniąc nikomu szkody. Rozkazy były już jednak wydane. Następne pociski eksplodowały skutecznie. - No, i co? - Severius wyszedł z laboratorium i tryumfalnie popatrzył na oczekujących. - Wiecie, co było w tym mule dennym. który przyniosły sondy po kataklizmie? Patrzyli na niego pytająco. - Białka! Rozumiecie: białka... - No, to w porządku - powiedział Georg. Plankton... - Jaki tam plankton! Ani jednej całej komórki, pojedyncze drobiny wysoko zorganizowanego białka! - Wirusy? - Do diabła! Przecież odróżniam wirusa od cząsteczki wyosobnionej z organizmu o wysokim stopniu złożoności. Analizowałem strukturę kwasów dezoksyrybonukleinowych... Ten organiczny muł pochodzi z zupełnie świeżych, wysoko zorganizowanych tkanek. Tkanek, które się rozpadły na pojedyncze cząsteczki... Jakby ktoś porozdzierał komórki na strzępy. - Zgadza się. To wewnętrzne ciśnienie... W czasie tych... wybuchów podwodnych poziom oceanu opadł w sposób wyraźny. Organizmy denne... - Tak. To samo stwierdziliśmy z Vergem. Poza tym wszystkie te białka poddane były działaniu temperatury rzędu stu stopni Celsjusza powiedział Severius. - Innymi słowy, ugotowały się - podjął Georg. Severius skinął głową, a potem, jakby po głębokim namyśle powiedział: - O ile moja metoda badań strukturalnych jest słuszna, część spośród białek, jakie udało nam się wyodrębnić z próbek mułu, pochodzi z organizmów o bardzo wysokim stopniu komplikacji... Wszystkie czoła schyliły się nieco ku podłodze. - Miałeś rację, Severius - powiedział Greb ponuro. - Zdaje się, że wiem, jaki to czwarty rodzaj równowagi naruszyły nasze sondy: to była równowaga po1ityczna... Nikt się jakoś nie roześmiał... Janusz A. Zajdel Dokąd jedzie ten tramwaj? Święte słowa, inżynierze. Mało, że awansować trudno. Utrzy­ mać się na swoim stanowisku oraz ciężej. Wszyscy podwyższają kwalifikacje, wymagania wciąż rosną, z dołu też na człowieka napierają młodsi. Ciągle ta walka o pozycję, o awans... Za bile­ ty, proszę, płacimy i przesuwamy się do przodu, tam jest zupełnie luźno! U nas to jeszcze nie najgorzej. Ale niech pan pomyśli, inżynierze, co się dzieje tam, wyżej... Kilku albo kilkunastu czeka w kolejce na każde stanowisko. Mają staż, stopień naukowy, tylko etatów dla nich nie ma odpowiednich, bo nikt nie ustępuje bez walki, chyba że na emeryturę, , albo... Niedawno rozmawiałem z jednym takim: dwie habilitacje i jedna rehabilitacja... i od pięciu lat czeka na etat adiunkta. O stanowisku docenta może już tylko marzyć, nie zdąży... Proszę za bilety, pani wysiada na żądanie, panie, inżynierze, proszę zatrzymać na żądanie, pasażerka wysiada... Ala babka, pan spojrzy tylko, inżynierze: co najmniej dwa fakultety! Kiedy byłem ostatnio w Instytucie Biletologii - w sprawie mojego doktoratu - bo ja piszę pracę na temat optymalizacji kształtu i wymiarów dziurek w biletach komunikacji miejskiej... Ale o czym to ja?...Aha, więc spotkałem tam naszego wicedyrektora, który niedawno habilitował się po raz drugi, z teorii automatów i kasowników biletowych... To taka czysto teoretyczna dziedzina, bo jak dotychczas nie udało się skonstruować ani jednego działającego modelu, nic dziwnego zresztą, bo to przecież jasne, że żadna maszyna nie zastąpi wysoko kwalifikowanego fachowca... Więc dyrektor powiedział, że od tygodnia na stanowisku zwrot­ niczego obowiązuje wykształcenie średnie: dyplom technika komu­ nikacji. Przemysł idzie naprzód, widział pan już ten nowy model ręcznej "wajchy", prawda, że bardzo nowoczesny w kształcie? W dzisiejszym "Ekspresie Popołudniowym" czytałem, że właśnie kilka dni temu ostatni pełnoletni obywatel naszego kraju uzupełnił średnie wykształcenie. To wielki sukces społeczny... Nie pa­ miętam tylko, co ten człowiek robił dotychczas, ale na pewno te­ raz awansuje, i to szybko. Bo jeśli o nim w gazecie napisali, to nie wypada żeby inaczej... W ogóle trudno sobie wyobrazić stanowisko pracy dla człowieka z niepełnym średnim wykształce­ niem. Zamiataczki uliczne obsługują inżynierowie sanitarni, polewaczki - technicy hydrologii... Przecież to wszystko są bar­ dzo skomplikowane maszyny. Zaraz, gdzie ja mam ten "Ekspres", tu leżał. Pewnie któryś z pasażerów mi zabrał. Trudno teraz kupić to pismo, wszyscy tak się garną do czytelnictwa. Ale mam znajomą panią magister w kiosku, która mi codziennie odkłada jeden egzem­ plarz... Dobrze, że już wieczór, trochę chłodniej się zrobiło i luźniej w wozie. Kończy się trzeci szczyt przewozowy, słuchacze wieczorowych studiów doktoranckich zaczęli już zajęcia. Jeszcze tylko koło dwudziestej trzeciej będzie trochę ciaśniej, kiedy za­ czną wracać do domu, a do tego jeszcze dojdą uczestnicy nocnych studiów habilitacyjnych. Słyszał pan, że przyszłorocznych absol­ wentów szkół średnich obowiązywać będzie wykształcenie wyższe? Pan sobie zdaje sprawę, co to oznacza: za parę lat wajchowym będzie inżynier, a pan i ja będziemy musieli mieć doktoraty. Pan już, zdaje się, otworzył przewód? Temat, o ile pamiętam, z pogranicza geologii i mechaniki, tak ? Aha, rzeczywiście, pa­ miętam: "Badania nad korelacją między granulacją piasku a długością drogi hamowania w funkcji inercji i akceleracji tramwa­ ju podczas jazdy z górki". Temat ładny, powiązany z praktyką... Panie, panie, nie tędy się wsiada, tu jest wyjście. Słucham? Pyta pan, dokąd jedzie ten tramwaj? Przecież ma pan napisane na tablicy. Nie, dworzec jest w przeciwnym kierunku, musi pan wysiąść. Niech pan jeszcze otworzy, inżynierze, drzwiami go pan ścisnął, o już dobrze, odjazd... stop, stop, niech pan hamuje do licha! Łazi jak nieprzytomny, prosto pod koła. Już można jechać... No, to mamy pusty wagon inżynierze. Tutaj, do ogródków działkowych, prawie nikt ostatnio nie przyjeżdża, ludzie nie mają czasu na głupstwa, wszyscy się dokształcają. A zielsko wyrosło nad parkan. O niech pan patrzy tam, znowu te same, co wczoraj, albo podobne. Kosmate takie, duże... Psy? Nie, za duże na psy, chyba że ja kaś nowa rasa. Co to może być? Wałęsają się po dwa, po trzy - coraz częściej je tu widać. Małpy czy niedźwiedzie... Skąd to się wzięło? W tych zapuszczonych ogródkach działkowych się lęgną czy jak... Aż strach tu wieczorem chodzić, mogą rzucić się na człowieka! Że też nie ma na to sposobu! Co robi Zakład Oczyszczania? To doprawdy skandal, trzeba gdzieś wreszcie inter­ weniować, napisać do prasy... Żadna gazeta słowem nawet nie wspomina, żadnego ostrzeżenia... O znowu dwa, zupełnie bezczelne, po ulicy spacerują. A gazety zajmują się głupstwami, ostatnio na przykład: "Tajemnicze zniknięcie czterech profesorów ponadzwycza­ jnych", "Gdzie się podzieli dwaj docenci doktorzy rehabili­ towani?" - a co to obchodzi szarego człowieka? Wiadomo, profe­ sorowie bywają roztargnieni. Może zmęczyli się pracę i pojechali sobie we czterech gdzieś odpocząć, w brydża pograć i zapomnieli o tym zawiadomić uczelnię? Oni, biedacy, żyją w ciągłym napięciu, w obawie przed wygryzieniem ze stanowiska... Niech pan zatrzyma, inżynierze, kontroler chce wsiąść. Moje uszanowanie dla pana dok­ tora! Zjazd do zajezdni mamy o dwudziestej czwartej piętnaście. Cedułkę? Proszę uprzejmie, bileciki podliczone, koniec trasy. Nie boi się pan doktor zapuszczaé w tę okolicę? Widział pan te stwory kosmate, co się tu kręcą w pobliżu działek... Czy to prawda, że mają skrócić tę trasę o trzy przystanki? Bardzo słuszna decyzja. Mało kto jeździ tu teraz... Mówi pan, doktorze, że nie ma się kto tymi tam zająć? A hy­ cel, u licha! Co robi hycel? Jak to "nie ma"? Ach, rozumiem, to właśnie on uzupełnił średnie wykształcenie! A dla stanowiska hy­ cla taryfikator przewiduje zasadnicze wykształcenie zawodowe... Rozumiem, oczywiście, trudno wymagaé, żeby zootechnik pracował na etacie hycla. Ale co teraz będzie? Zgoda, że hycel nie miał zbyt wiele do roboty. Ale ten problem pojawił się w ostatnich dosłow­ nie dniach i wciąż nabrzmiewa! Codziennie widujemy więcej tych kosmatych małpiszonów. Zmienią taryfikator? Panie doktorze, sam pan wie, ile to może potrwaé! A przez ten czas one tutaj sobie spokojnie... No, właściwie niby racja, jak dotąd nikt nie skarżył się na agresywność z ich strony, ale kto wie, co będzie dalej? 0, proszę spojrzeć! Trzy egzemplarze paradują chodnikiem, jakby nigdy nic! Na tylnych łapach. Przednimi chyba gestykulują albo może zdawało mi się tylko. 0, a teraz idą na czterech, węsząc jakby! Może pan doktor rzeczywiście ma słuszność, że to nie nasze kompetencje. Inni lepiej znają się na tym, wiedzą, co robią... Ale... jeśli nie ma specjalistów od takich właśnie, kosmatych? Nie, na pewno są, przy dzisiejszym stopniu specjalizacji muszą być. Mamy odjazd, inżynierze. Pan doktor wraca z nami w kierunku miasta? No, to jedziemy. .oOo. - Już, profesorze, może pan wstać, pojechał ten cholerny tramwaj. Tak to niezbyt wygodne. No i gorąco w tym futrze, ale co robić, względy bezpieczeństwa i tak dalej... Lecz mówię panu profesorze... No dobrze, będę mówił "Jó- ziu", a ja jestem Władek. A więc mówię ci, Józiu, tu jest wspaniale! W porównaniu z tym młynem piekielnym, z którego wyr­ waliśmy, to jest raj na ziemi. Nigdy, przez cały rok akademicki, nie udało mi się tak efektywnie pracować jak tu w ciągu paru os­ tatnich dni. Widzisz, miałem racje! Dobrze obliczyłem! W zeszły wtorek ostatni hycel uzyskał dyplom zootechnika. Jesteśmy bez­ pieczni, do ogródków działkowych od dawna nikt nie zagląda. Uwielbiam pomidory! A poza tym - tyle wolnego czasu, powietrze czyste, cisza, nikt głowy nie zawraca, nikt nie wygryza, nie robi intryg, nie znajdą cię tu ani studenci, ani adiunkci, ani dziekan, ano sam diabeł! Nikt nie czyha na twoje stanowisko, na twój etat kosmaty. Boją się tu przychodzić. Musimy ich trochę postraszyć, żeby nie łazili. Idealne warunki dla prawdziwych uc­ zonych! Z wierzchołka uciekliśmy tu, na sam dół, poniżej na­ jniższego z niskich. Oni wszyscy patrzą w górę, nikt nie spojrzy tutaj. Do diabła z tytułem, etatem, uniwersytetem, z tym legionem docentów czekających, aż wreszcie szlag cię trafi. Nareszcie można spokojnie pomyśleć, w gwiazdy popatrzeć... Uwaga! Na czwo- raka! Józiu! Szybko, znów tramwaj jedzie! Janusz A. Zajdel Dowód W drugim dniu Kongresu Antropologiczne­go wydarzył się dość niemiły incydent. Owszem, bywa czasem, że ktoś spośród uczestników obrad, szczególnie tych młodszych, żąd­nych błyskotliwej kariery, pozwala sobie na wygłaszanie tez sprzecznych z powszechnie przyjętymi poglądami. Jest to znany i wypró­bowany sposób zwrócenia na siebie uwagi. Zro­zumiała jest wówczas żywa reakcja całego au­dytorium: starsi naukowcy ostro replikują i wykazują delikwentowi braki w wykształce­niu, młodsi działają przede wszystkim w obro­nie własnej, przeciwko naruszaniu zasad uczci­wej konkurencji. Zdarza się, że mówca taki opuszcza salę z głową dokładnie zmytą przez autorytety, odprowadzany szmerem dezaproba­ty, a niekiedy także gwizdami z tylnych rzędów krzeseł. Tym razem jednakże incydent miał szcze­gólnie pikantny wydźwięk: zgromadzenie prze­rwało wypowiedź dość zaawansowanemu wie­kiem i stażem uczonemu. Fakt ten, trudny do zrozumienia nawet gdy się weźmie pod uwagę kontrowersyjną treść referatu, można by chy­ba wytłumaczyć tylko w jeden sposób: audyto­rium poczuło się obrażone! Ci, którzy znali profesora Avaro osobiście, wiedzieli, że na ogół nie przebiera w określe­niach. Aby jednakże tolerować takie formy, należy uprzednio do nich co najmniej przywyk­nąć... - Wierzcie mi, moi panowie - mówił Ava­ro - że gdyby człowiek neandertalski od chwi­li narodzin podlegał oddziaływaniu naszego, współczesnego systemu wychowania i kształ­cenia, jego osiągnięcia intelektualne mieściły­by się w granicach przeciętnych możliwości umysłowych człowieka współczesnego. Zary­zykuję twierdzenie, że mógłby on nawet zająć miejsce w prezydium tego zgromadzenia zamiast któregoś z szanownych kolegów profeso­rów... Pierwsze rzędy odpowiedziały pomrukiem dezaprobaty, za to z końca sali dał się słyszeć zbiorowy chichot usatysfakcjonowanej mło­dzieży. - ... a już z całą pewnością miałby on szan­sę na uzyskanie stypendium naukowego - do­kończył Avaro, czym wywołał dokładnie od­wrotną reakcję sali. Gdy psykania zebranych i gesty przewodni­czącego uciszyły nieco szum protestów, Avaro ciągnął dalej: - Proszę zauważyć, że mózg człowieka współczesnego wykorzystywany jest zaledwie w nieznacznym stopniu w stosunku do jego mo­żliwości. Podczas sesji egzaminacyjnej miałem okazję przekonać się, że u studentów procent wykorzystania mózgu zgodnie z jego przezna­czeniem osiąga nierzadko wartości bliskie zera, zaś po ukończeniu studiów sytuacja na ogół się nie zmienia. Reakcja końca sali zabrzmiała jednoznacznie wrogo i przewodniczący musiał użyć dzwonka. - Chciałbym również przypomnieć, że pojemność czaszki neandertalczyka nie różni się w sposób zasadniczy od pojemności czaszki człowieka współczesnego, a jego mózg, nawet jeśli nie przejawiał tak wspaniałych możliwo­ści, to posiadał spore rezerwy... Być może ograniczona przepustowość kanałów informacyjnych, jakimi są nasze zmysły, blokuje wykorzystanie całej pojemności informacyjnej i całej potencjalnej sprawności móz­gu człowieka. Liczne przykłady zjawisk para­-psychicznych zdają się potwierdzać to przy­puszczenie, aczkolwiek - tu muszę wyraźnie się zastrzec - podobnie jak większość kole­gów, sprawy te traktuję z rezerwą należną pro­blemom nie w pełni wyjaśnionym. Zmierzam do stwierdzenia, że człowiek pier­wotny, niewątpliwie sprawniejszy od nas, od­porniejszy fizycznie, pod względem możliwości umysłowych nie ustępował ludziom współ­czesnym - ot, choćby nam, zebranym na tej sali. To pierwsza teza, którą stawiam i podej­muję się udowodnić. Druga zaś - gwoli spra­wiedliwości - winna brzmieć, jak następuje: przeciętny człowiek współczesny, choćby pan, docencie, albo pan, profesorze, niewiele różni się od swego starszego brata jaskiniowca... Właściwie różnica polega jedynie na cienkiej powłoczce erudycji, cywilizacji, wykształce­nia... Nie chcę powiedzieć, że neandertalczyk był prawie tak samo inteligentny jak człowiek dzisiejszy - bo z taką tezą większość kole­gów - chcąc nie chcąc - musiałaby się wresz­cie zgodzić. Wyrażę więc moją myśl nieco ina­czej: to współczesny człowiek jest prawie tak samo głupi jak neandertalczyk. Nie popadajmy w megalomanię i samouwiel­bienie! Popatrzmy na naszych współbraci, na siebie samych... Czy wiele potrzeba, byśmy przedzierzgnęli się na powrót w jaskiniowców Czy stosunki w naszym środowisku, metody walki o pozycję i karierę nie przypominają czasów maczugi i kamiennego topora ? W tym miejscu profesor najwyraźniej zbo­czył z tematu i drogą dość przejrzystych aluzji zaczął dawać wyraz swojemu osobistemu rozgoryczeniu. Przewodniczący bezskutecznie usi­łował ratować sytuację. Avaro zebrał notatki i wygrażając nimi nad głową wycofał się z mównicy. Tylnym wyj­ściem opuścił salę obrad. Przewodniczący z trudem uciszywszy zebra­nych ogłosił przerwę. Wrzenie sali wylało się wraz z tłumem w kuluary. Nieliczni zwolennicy profesora nie śmieli swoich poglądów wy­rażać głośno i dyskusja - w braku adwersa­rzy - zgasła niebawem. - Wygłupił się nasz stary - powiedział adiunkt profesora do asystenta. - To mu nie pomoże w dalszej pracy, a nam też nie wyj­dzie na dobre. - Masz rację. Stary zmieni znowu kierunek zainteresowań i za kilka lat wypłynie w innej dziedzinie, a nas będą palcami wytykać. - Słyszałeś, co on wykrzykiwał wychodząc? - Zdaje się, że groził. „Jeszcze o mnie usły­szycie" czy coś w tym rodzaju. Musiał prze­cież jakoś wyładować swoją złość. - Wyładowywać to on się będzie na nas, niestety... - zakończył adiunkt i poszli obaj do bufetu napić się kawy. Na koktajlach u Prezesa Akademii bywało najlepsze towarzystwo ze sfer naukowych. Tu można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy prawie o każdym, kto liczył się choć trochę w nauce światowej. Uczeni potrafią plot­kować równie dobrze, jak każda inna grupa za­wodowa. - Pamięta pan, rektorze, to wystąpienie Avara na Kongresie Antropologicznym? - Avaro? Ach, ten... Oczywiście pamiętam, wygwizdano go okrutnie. Ale, szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, z jakiego powodu? - Ja też już nie pamiętam, to było strasznie dawno. Ale też przez ostatnie dziesięć lat nie zdarzyło mi się słyszeć podobnego koncertu kociej muzyki... - Pozwoli pan jeszcze koniaku? A tak na­prawdę, to co on teraz robi, ten Avaro? - A któż to wie? On już kilkakrotnie prze­rzucał się z jednej specjalności do drugiej. Zaj­mował się, o ile wiem, paleontologią, embrio­logią, genetyką, inżynierią genetyczną... Chwy­ta się wszystkiego, co nowe. - Tak, to wspólna cecha miernot. Tacy nig­dy nie osiągną znaczących sukcesów w nauce. Sądzą, zresztą słusznie, że najłatwiej wybić się w nowej dziedzinie. Nie biorą jednakże pod uwagę, że czas upływa, człowiek się starzeje... Ile on już może mieć lat? - Przekroczył siedemdziesiątkę. - No proszę... W tym wieku powinno się już tylko pisywać podręczniki akademickie, i to z podstawowych dziedzin. - On od dawna niczego nie opublikował. Natomiast jego syn - podobno geniusz mate­matyczny. Nie ma jeszcze dwudziestu lat, a już się doktoryzuje. - On ma syna? Dwudziestoletniego? - To, zdaje się, adoptowany syn. Avaro po­święcił mnóstwo wysiłku i pieniędzy na jego wykształcenie. Wiem, że sprowadzał najnow­sze urządzenia uczące. - Trzeba przyznać, że ładnie z jego strony. - To w ogóle przyzwoity człowiek, rekto­rze. Tylko trochę zwariowany. Ale któż z nas dziś, tak z ręką na sercu, jest zupełnie normal­ny? Trzeba by mu urządzić jakiś jubileusz, na siedemdziesięciopięciolecie albo z jakiejś innej okazji... Okazja nadarzyła się sama. Z urodzinami profesora Avaro zbiegło się przyznanie jego sy­nowi nagrody Nobla za wybitne osiągnięcia w fizyce teoretycznej. Młody Luis przedstawił znakomity model struktury wewnętrznej sub­kwarku beta minus, tłumaczący w sposób nie­wiarygodnie zgodny z doświadczeniem prawie wszystkie własności tej infrasubmikrocząstki materii. W dniu, w którym Luis Avaro odbierał w Sztokholmie nagrodę, w salach recepcyj­nych Akademii Nauk odbył się bankiet z oka­zji jubileuszu starego profesora. Przybyli licz­nie luminarze wiedzy. Wręczono jubilatowi wysokie odznaczenie i mnóstwo kwiatów. Później były toasty, przemówienia, zdjęcia dla prasy. Po godzinie atmosfera rozluźniła się, dostoj­ne towarzystwo rozpadło się na swobodne grup­ki. Wśród zebranych kręcili się tłumnie dziennikarze, których nie wiadomo kto tutaj wpuścił. Największa grupka utworzyła się wokół do­stojnego jubilata, który usadzony na honoro­wym fotelu udzielał wywiadów, snuł wspomnienia, jednym słowem, demonstrował dobry nastrój. - Nie wiem, czy koledzy pamiętają - zwró­cił się Avaro w pewnej chwili do otaczających go osób - moje nieudane wystąpienie na Kongresie Antropologicznym przed piętnastoma chyba laty. Teraz zdaję sobie sprawę, jak przed­wczesne były moje stwierdzenia. Choć pod­trzymuję je przez cały czas, do dziś... Powie­działem, że jeszcze o mnie usłyszycie. I oto nad­szedł ten moment. Cieszę się, że i bez tego do­ceniono mój długoletni, choć może mało efe­ktowny wysiłek w kilku dziedzinach nauki o człowieku. Myślę, że w pewnym stopniu tak­że sukcesy syna wpłynęły na zainteresowanie moją osobą. Ale sukces Luisa rzeczywiście jest moim sukcesem, i to w sensie zupełnie dosłow­nym. Nie ukrywałem, wielu z was wie o tym, że Luis jest moim przybranym synem. Pytał mnie kiedyś o swoich rodziców. Wyjaśniłem mu wówczas, że jest dzieckiem obciążonym dziedzicznie, synem genialnego uczonego i szat­niarki z Instytutu, nałogowe j alkoholiczki. Tym wyjaśniłem mu jego... powiedzmy, niezbyt pociągającą powierzchowność. Prawda jest jednak inna. Ci, którzy bywają w muzeum antropologicznym, znają zapewne eksponaty będące przed ćwierćwieczem nie­słychaną sensacją. Są to znalezione w bryłach wiecznego lodu zamrożone ludzkie ciała, dato­wane na okres środkowego paleolitu. Zajmowa­łem się ich badaniem, gdy z miernym powodze­niem uprawiałem paleontologię. Wśród tych eksponatów znajdują się dwie znakomicie za­chowane postacie - mężczyzna i kobieta, nu­mery katalogowe jedenaście dwieście czter­dzieści jeden i jedenaście czterdzieści trzy. To są prawdziwi rodzice Luisa Avaro. Można to bez trudu stwierdzić na podstawie podobień­stwa cech antropologicznych. Avaro przerwał i spojrzał po twarzach zebra­nych. - Niech pan nie szepce do dziekana, panie rektorze. Ja nie wypiłem dziś więcej nad dwa koniaki. Lekarz zabronił, a ja go słucham. Tak­że cały ten jubileusz nie pokręcił mi w gło­wie... Po prostu skompletowałem odpowiednie chromosomy z komórek rozrodczych tych dwóch zamrożonych ciał. Dlatego zajmowałem się genetyką. A potem - to już przecież pro­sta sprawa. Embriologia nie była mi także obca, jak wiecie. Hodowla in vitro, inkuba­tor... Nie ma tu żadnych niemożliwych rzeczy. Oczywiście nie od razu mi się to udało, ale jestem uparty i wytrwały. Ot, i wszystko, pa­nowie. Przerwał i przymknął oczy, jakby zmęczony swą przemową. Słuchacze z minami wciąż za­kłopotanymi zaczęli się chyłkiem rozchodzić. Tylko dziennikarz agencji Kosmopress nie stra­cił głowy, wyłączył magnetofon i popędził do redakcji biuletynu prasowego. Avaro wstał z fotela, skłonił się pozostałym i dziarskim krokiem ruszył do wyjścia. Nazajutrz około jedenastej rano na biurko prezesa Akademii Nauk dotarł polecony list. Wewnątrz szarej koperty znajdowała się dru­ga, opatrzona odręcznym napisem: Otworzyć po mojej śmierci, to jest... i tu widniała data bieżącego dnia. Pod spodem podpis profesora Avaro. Prezes zdenerwował się ogromnie, wsiadł w samochód i zabierając po drodze dwóch na­potkanych docentów medycyny, pojechał do willi profesora. Drzwi wejściowe były otwarte. W przedpo­koju stała walizka z wizytówką Luisa Avaro. Pobiegli dalej. W sypialni na dywanie leżał pro­fesor z głową we krwi. Nie żył już od godziny, jak orzekli obaj lekarze. Obok porzucono eg­zemplarz porannego sztokholmskiego dzienni­ka. W oczy rzucał się drukowany wielkimi lite­rami sensacyjny tytuł: „Laureat Nobla - tro­glodytą" Teraz dopiero prezes akademii otworzył ko­pertę, którą dotąd bezwiednie obracał w dło­niach. Na arkuszu papieru widniało jedno zda­nie: Sądzę, że w sposób dostateczny i przekony­wający udowodniłem obie tezy, za których wy­głoszenie wygwizdał mnie Kongres Antropologiczny. Tego samego dnia rano, kilka minut przed dziewiątą, dozorca, który otwierał właśnie drzwi wejściowe Muzeum Antropologicznego, stwierdził, że szyba jednego z parterowych okien została wybita, a kraty rozgięte. Pośpie­sznie przeszedł sale muzealne, sprawdził drzwi magazynu eksponatów - nie brakowało nicze­go. Tylko na szklanych taflach, przykrywają­cych komory chłodnicze, w których spoczywa­ły zamrożone w lodowych bryłach ekspona­ty numer 11241 i 11243, leżały rozrzucone wiązki kwiatów. Do całej tej historii można by jeszcze dołączyć wycinek prasowy następującej treści: Zrozumiałą panikę wśród grupy starszych pań - Amerykanek, zwiedzających słynną jaskinię Del Horrore - wywołało wczoraj pojawienie się w jednym z niedostatecznie oświe­tlonych korytarzy półnagiej postaci bujnie owłosionego mężczyzny z kamienną maczugą w ręce. Dziwna postać przemknęła wydając nie­artykułowane, gniewne pomruki. Niektóre pa­nie stwierdziły nawet silny zapach alkoholu, jednak nie ma pewności, czy zapach ten nie po­chodził od przewodnika wycieczki. Zwraca się uwagę, iż nadszedł czas, by oto­czyć lepszą opieką jaskinie i zabytkowe ruiny, które często bywają siedliskiem podejrzanych chuligańskich elementów. Do tej notatki należy odnieść się jednak z rezerwą, biorąc pod uwagę fakt, że zamieści­ła ją popularna gazeta wieczorna. Dla ścisłości tylko trzeba by nadmienić, że rzekoma ka­mienna maczuga mogła być brakującym frag­mentem balustrady w willi nieboszczyka pro­fesora Avaro. Janusz A. Zajdel Dyżur W ciągu pierwszych czterech godzin panował względny spokój. Około ósmej wieczorem wypadł cały człon równań parastatycznych, ale rezerwa była na miejscu. Tin miał rację: to zupełnie głuchy kąt. Martwa studnia, z której nikt nie czerpie - pomyślał Albert i przymknął oczy. - Można właściwie spać... Nie kładł się jednak, choć odchylone oparcie fotela kusiło zgięte nad pulpitem plecy. Spojrzał na ścianę kontroli. Świeciła blado na jałowym prądzie gotowości, nie zarysowana żadnym czynnym przebiegiem. Ciekawe, kiedy ostatnio zaglądano do funkcji Yogla - zas­ tanawiał się dalej. - Po co to komu potrzebne? Manowce współczes­ nej matematyki... Poczuł, że chętnie wypije szklankę mocnej kawy. Zajrzał do szuflady, lecz znalazł tam tylko kilka pustych pudełek od pa­ pierosów i dużą blaszankę z cukrem. Kawy nie było ani śladu, choć przysiągłby, że dwa dni temu schował tam całą paczkę. W koszu na śmieci leżało puste opakowanie. Tin, jak zwykle, wykończył wszystko. Znów miał niespodziewanego gościa, pewnie tą blondynkę od Schrodingera - pomyślał Albert z irytacją i wstał Wolnym krokiem obszedł labirynt stojaków panelowych, ogar­ nął spojrzeniem zakamarki swego sektora, przełączył kontrolę na automat przyzewowy i wyszedł z dyżurki na korytarz. Zwykły dźwig był zajęty, pojechał więc pośpiesznym na poziom minus dwadzieścia i tam, dwukrotnie zmieniając kierunek, dotarł ruchomymi chodnikami do punktu 28-14, skąd już bez trudu złapał windę na minus trzeci. Wysiadł na korytarzu sekcji operatorów różniczkowych, przeszedł pieszo kilkanaście kroków, a potem wskoczył na taśmę ciągu międzysektorowego. Kolo szybu windy alar­ mowego dostrzegł Klausa, stojącego na końcu kilkuosobowej kolej­ ki. Klaus dźwigał pod pachą ogromny zwój perforowanej taśmy. - Co niesiesz? - Albert zeskoczył z transportera i podszedł do niego. - Diabli wiedzą - mruknął Klaus. - Nie mamy łączności z kon­ wertorem binarno-dekadowym, a jakiś ważny profesor piekli się od dwudziestu minut, że to bardzo pilne. Muszę lecieć do konwertora, a tu - zobacz, co się dzieje: nawet awaryjny dźwig wciąż przepełniony! Albert pokręcił głową. - A niech cię... Przecież mogłeś przekazać tranzytem przez którykolwiek z sąsiednich sektorów. - Myślisz, że byłoby szybciej? - zafrasował się Klaus. - Na pewno. Ale jeśli już się z tym wybrałeś piechotą, to nie stercz tu jak głupi i nie czekaj na ten dźwig. Przyzwyczaj się nareszcie, że w tym potworze najprostsze drogi nie są naj­ krótsze. Skacz na transporter i jedź do kwadryk tensorowych albo do całek elementarnych tam mniejszy ruch. - Nie pomyślałem o tym... - Klaus odstąpił kilka kroków od wejścia windy. - Spróbuję... Kilka osób z kolejki, udających się widać w tym samym co Klaus kierunku, skorzystało również z porady Alberta, który, za­ dowolony z siebie, ruszył w stronę bufetu stanowiącego właściwy cel wyprawy. Nie minie rok, dwa a wszystko się zatka na amen - myślał idąc korytarzem. - Te dźwigi stanowią wąskie gardło całej komu­ nikacji wewnętrznej. Poziome ciągi wystarczą jeszcze na trochę, ale windy już ledwie zipią. A tam na dole poniżej dwudziestego pierwszego ujemnego znowu coś nowego budują. Grzebią podobno trzy dalsze poziomy dla analizy hiperpolarnej. Od góry też dobudowują, a jakże! Nawet nie przychodzi im do głowy, jak się tu ludzie męczą. A i łączność coraz gorzej działa: co za paradoksy, żeby latać z bębnami taśmy jak za króla Ćwieczka piechotą! W bufecie był ścisk i szaro od dymu papierosowego. Po chwili dopiero spośród gwaru rozmów Albert wyłowił przyczynę tego niezwykłego zgromadzenia: na minus szesnastym popsuła się kli­ matyzacja i wszyscy technicy kontroli z tego poziomu przyszli tu na herbatkę. Przed automatem stała długa kolejka. Dobrze że tylko wentylacja - pomyślał Albert ustawiając się na końcu. - A gdyby tak... pożar? To musi nastąpić, nie wcześniej, to później, przy tym całym bałaganie... Projektanci jak zwykle nie mieli pojęcia o warunkach eksploatacji takiej gi­ gantycznej machiny. Wydawało się, że to będzie cud techniki, wyszedł zaś jeden wielki młyn. Aż dziw, że wszystko jeszcze działa tak sprawnie... No, to znaczy względnie sprawnie, przyna­ jmniej dla kogoś, kto ma z tym do czynienia z zewnątrz i niezbyt często. W środku, gdy człowiek popracuje kilka godzin, ma wrażenie, że zmienił się w jedną z tysięcy mrówek wielkiego mrowiska. Żyjemy tu jak bakterie w trzewiach olbrzyma: gdyby nie my, dostałby szybko zatwardzenia z niestrawności, karmiony wciąż tą przeraźliwą sałatką pytań, problemów i zagadnień, które staw­ iają mu ludzie z zewnątrz... Szczególny rodzaj symbiozy człowieka z maszyną: chwilami odnoszę wrażenie, że to on nami zawładnął, że to my bez niego nie potrafimy się obyć. Z drugiej strony jednak i on bez nas byłby bezradny. Automat wypluł z siebie torebkę pachnącej świeżo zmielonej kawy. Albert schował ją do kieszeni i wyszedł szybko na korytarz. Tu dopiero z ulgą odetchnął świeżym powietrzem po dymnej atmos­ ferze bufetu. Wracał znowu okrężnie. Miał tu swoje wypraktykowane systemy optymalnego poruszania się: pojechał przez blok pamięci opera­ cyjnej i zespól macierzy unitarnych: omijając ruchliwe okolice sekcji równania Schrodingera. Oszczędzało to wiele czasu, elimi­ nując oczekiwanie przy windach najbardziej uczęszczanych torów. Na trzydziestym stanowisku w algebrach nieliniowych powinna dziś dyżurować Erika. Albert zawahał się, stanąwszy przed drzwia­ mi trzydziestki, ale zdecydowanym ruchem nacisnął wreszcie klamkę i pchnął je energicznie. We wnętrzu przed pulpitem siedział chudy brunet. Erika zeskoczyła właśnie w pośpiechu z jego kolan i podbiegła do jed­ nego ze stojaków przy ścianie udając, że wymienia przepalony podzespół. Na tablicy jednak - jak na kpinę - nie palił się ani jeden sygnał uszkodzenia i Albert bez trudu pojął sens tego manewru. Oblała go fala gorącej złości. - Ty, Apollo! - rzucił przez zęby w stronę chudego. - Pilnuj swoich funkcji kulistych Greena, bo ci się pod szafę poturlają! Trzasnął drzwiami i ruszył w stronę dźwigu, który zaniósł go na minus dziewiąty. Już na korytarzu, gdy znalazł się w obwodzie lokalnej pętli indukcyjnej, w kieszeni kombinezonu zabzykał mu czujnik przyzewowy. Co u licha? - pomyślał z niepokojem. - Kogo tam diabli przynieśli? W dyżurce na pulpicie migało żółte światło. Albert podjął słuchawkę. - Kontrola, słucham! W słuchawce brzmiał męski glos, pełen niecierpliwości i iry­ tacji: - Co się tam u was dzieje? Już od czterech minut czekam na rozwiązanie! - Problem? - rzucił Albert beznamiętnym głosem, sięgając po ołówek. - Równanie Tenta-Rossa. Albert rzucił okiem w kierunku odpowiedniego stojaka. W bloku szóstym na czwartym panelu od góry błyszczało rządkiem pięć czerwonych światełek. Cholera! - pomyślał Albert. - Lecą, ścierwa, jak ulęgałki! To przez ten automatyczny montaż mikromodułów. Partactwo! - Proszę czekać! - burknął do słuchawki. - Długo jeszcze? - niecierpliwił się glos w telefonie. - Ja mam pierwszeństwo czwartego stopnia! Ja nie mam czasu! Ja... Albert nie słuchał dalej. Podszedł do stojaka rezerwy, powiódł dłonią po przegródkach i zaklął siarczyście. Ani jednego członu całkującego równanie Tenta-Rossa! Rozkoszny chłopaczek z tego Tina. Zostawia stanowisko bez rezerwy elementów wymiennych i nawet nie raczy odnotować tego w dzien­ niku! Wrócił do stołu kontroli i z wahaniem podniósł słuchawkę. Ten tam ważniak wścieknie się do reszty - pomyślał. - Pier­ wszeństwo czwartego stopnia! Wielkie mi coś! Tacy są najgorsi, bo im się wydaje, że są strasznie ważni; mają kompleksy, bo nie wol­ no im korzystać z ekstrałączy przysługujących dopiero od piątego stopnia w górę. - Podać parametry! - rzucił energicznie, by nie dopuścić do dalszych narzekań tamtego. - Ce-jeden: 13,725. Ce-dwa: 24,85. Człon wariacyjny: funkcja Yogla drugiego rodzaju, wskaźniki trzy i pięć - odparł jąkający się z niecierpliwości głos. Albert notował. - I szybko, szybko! Do czego to podobne, żeby... Albert wziął ołówek, wypisał rozwiązanie ogólne z pamięci, stałe wynotował z tablic. Podstawił wszystko do równania i sięgnął po suwak. W ciągu trzech minut miał gotowe rozwiązanie. Wypisał je na kartce, a potem podyktował oczekującemu. - To skandal! - zaryczał w odpowiedzi tamten. - Jak to przeklęte pudło pracuje! Dziewięć minut oczekiwania na rozwiązanie głupiego problemu. Albert był wściekły. Nie dość, że rozwiązał idiocie równanie, ten jeszcze się piekli! - Zamknij się, baranie! - syknął w mikrofon i trzasnął słuchawką. Zmiął kartkę z obliczeniem i cisnął do kosza. Nacisnął kla­ wisz interkomu i powiedział: - Element AMB733 dla Sektora Yogla, dziesięć sztuk! - Przyjęto! - odparł magazyn. Telefon zamiejscowy zaterkotał krótko. - Czy to kontrola? - Tak, kontrola - mruknął Albert, poznając glos rozmówcy sprzed kilku minut. Będzie awantura! - pomyślał nastrajając się odpowiednio. Glos w słuchawce brzmiał jednak nad wyraz grzecznie. - Bardzo przepraszam, czy to automat, czy... kontroler? - Kontroler. - Ach... Bardzo pana przepraszam... Ja... myślałem, że mówię z automatem... - Trzeba panować nad sobą, mój panie! - Albert wsiadł na niego z góry, bo to jedyny sposób na takich niecierpliwych. - Scientax to nie jakaś głupia centrala telefoniczna! To maszyna mądrzejsza od niejednego człowieka! Czasami ma prawo być w niedyspozycji. - To pan... sam rozwiązał to równanie? - Sam. - W takim razie jeszcze raz przepraszam i bardzo dziękuję! Doprawdy myślałem, że mówię z automatem. Pan umie rozwiązywać takie równania? - W głosie jego brzmiał nie tajony podziw. - I nie tylko takie! - To jeszcze raz dziękuję i przepraszam! - Dobra, w porządku! - mruknął Albert, uśmiechając się sarkastycznie. - Do usłyszenia Odłożył słuchawkę, wstał i nalał do szklanki wody z kranu. Włączył grzałkę. Klapka, zamykająca kanał pneumatycznego podajni­ ka, odskoczyła. Na stół wypadła paczuszka. Albert rozpakował ją i wydobył zamówione przed chwilą mikroelementy. Pięć z nich umieścił na miejscu przepalonych, pozostałe zaś - w stojaku re­ zerw. Woda w szklance zawrzała, wsypał do niej kawę i przykrył spodkiem. Przygotował łyżkę i puszkę z cukrem. Oparty łokciami o stół, patrzył tępo w wygaszoną wciąż ścianę kontroli. Ani jedna operacja nie zahaczała nawet o ten sektor. Martwa studnia! - pomyślał raz jeszcze. W tej samej chwili drzemiącą ścianą kontroli przebiegł świ­ etlny dreszczyk. W lewym górnym rogu zapłonęła zielona, pełznąca ku środkowi kreska światła. Jak nieprawdopodobnie długa dżdżowni­ ca przebiła kilka zapalających się przed nią jasnych krążków ż nawlókłszy je na siebie, czołgała się dalej, skręcając co chwila pod kątem prostym w lewo lub w prawo. Albert śledził bez zbyt­ niego zainteresowania schemat analogowy rachunku. Elementarny problem Slota z jednym parametrem urojonym - ocenił machinalnie i ziewnął. Znał na pamięć wszystkie stereotypy rozwiązać problemu Slota aż do czternastego stopnia włącznie. Ludziom zupełnie nie chce się poruszać mózgiem - zakonklu­ dował w myślach. - Z byle głupstwem zaraz lecą do Scientaxu, jak­ by to była informacja kolejowa. Odkąd dopuszczono telefoniczne łączenie z każdego domowego aparatu, wszyscy nagle zapomnieli, czemu się równa druga pochodna z iksa i temu podobne trywialne historie... Telefon zewnętrzny. W słuchawce glos jakiegoś dziecka. - Kontrola? Proszę pana, ja pytałem, ile to jest siedem razy osiem i nie dostałem odpowiedzi... - Pomyłka - powiedział Albert bezmyślnie. - Zadzwoń trzy zera, dwie ósemki, do pionu algebry, sekcja numeryczna. Odłożył słuchawkę i pomyślał po chwili, że właściwie krócej byłoby powiedzieć pięćdziesiąt sześć. Zaraz... - zastanowił się. - Pięćdziesiąt sześć? Czy aby nie sześćdziesiąt pięć? Nie, dobrze: pięćdziesiąt sześć. Mogłem mu właściwie powiedzieć. Ale, do diabla, to nie należy do moich obowiązków, nie płacą mi za to. Kontroluję sektor funkcji pseu­ dopolimorficznych, a nie tabliczkę mnożenia! Sięgnął po kawę, lecz zadzwonił telefon wewnętrzny. Podniósł słuchawkę i zaraz się najeżył. To Erika... - Albert? - powiedziała słodko. - Zajęty jesteś bardzo? - Cholernie - powiedział zimno. - Nie wpadłbyś na kawę? - Nie wpadłbym. O, właśnie wyskoczył człon negacyjny, muszę wymienić! - powiedział i odłożył słuchawkę. Żaden człon oczywiście nie wypadł. - Bezczelna! - warknął półgębkiem. Ujął w rękę mikrofon dyspozycji służbowej, przechylił się na ukośnie opuszczone oparcie fotela i popijając kawę powiedział: - Służbowo, z bankiem pamięci. Wydział muzyki klasycznej, wiek dwudziesty. Przymknął oczy i rzucił automatowi, który się po chwili zgłosił: - Gershwin: Błękitna Rapsodia. Nie. Muzyka też go denerwowała. Kazał przestać, zamilkła na­ gle. Za to na stole rozdzwonił się telefon. - Profesor Ambro - mówił spokojny uprzejmy głos. - Nie mam połączenia z trzecim kanałem specjalnym. Pierwszeństwo siódmego stopnia. Może pan łaskawie coś zrobi, by mi pomóc. To dość ważne... Albert miał już powiedzieć że nic nie może poradzić, ale... siódmy stopień... Lepiej się nie narażać, mogłyby być nieprzyjem­ ności. Sprzęgł więc linię, na której "siedział" profesor, z awaryjnym kolektorem uniwersalnym i włączywszy się na trzeciego z mikrofonem, powiedział.. - Siódmy stopień, spec-trzy, zastępczo dla linii zewnętrznej. - Tor gotów! - szczeknął automat. - Proszę programować, panie profesorze! - powiedział Albert do mikrofonu i odstawiwszy mikrofon na stół, ułożył się wygodnie w fotelu. Erika mąciła mu spokój. Co ta idiotka sobie wyobraża? Pomyślał, że to cholerne nieszczęście trafić na taką. Raz jeszcze rzucił okiem na tablicę. Oprócz tranzytowego przebiegu profesora Ambro nie paliło się nic więcej. Po chwili w rogu ekranu i nieśmiało jakby i z wahaniem zapłonęła zielona li­ nijka, ominęła jednak sektor Alberta, penetrując sąsiednie pola, by wreszcie zniknąć jak zdmuchnięta. Zniechęcił się... - pomyślał Albert. - I słusznie. To wszys­ tko nie ma najmniejszego sensu. Sam nie wiedział, do czego ma się to stwierdzenie odnosić, jednak natarczywe wrażenie bezsensu wyzierało zewsząd - z tysięcznych powtarzających się monotonnie bloków pamięci opera­ cyjnej, z pogaszonych ekranów, z pustki przejść i korytarzy. Nie po raz pierwszy zadawał sobie pytanie, dlaczego siedzi tu, we wnętrznościach elektronowego supermózgu, dziewięć kondygnacji pod powierzchnią ziemi, spełniając podrzędne funkcje konserwacyjno- kontrolne. Dlatego - odpowiadał sobie natychmiast - że jestem inżynierem informacji. Gdybym był technikiem, biegałbym jak Klaus z taśmami na posyłki, gdy się łączność zablokuje... Chcąc rzecz ująć głębiej od korzeni i historycznie, należało stwierdzić, że siedział tu dlatego, bo kiedyś tam kilku mądrych doszło do wniosku o nieopłacalności lokalnych maszyn matematy­ cznych i logicznych. Stąd powstała idea jednej supermaszyny, kon­ centratu ludzkiej wiedzy, centralnej biblioteki wszystkiego, co człowiek stworzy i wymyślił. Trudności informacyjne zaczęły występować już znacznie wcześniej. Był to przede wszystkim ów słynny efekt Lema-Parkin­ sona: wzrostowi ilości zapisywanych wciąż w annałach i miesięcznikach, dziennikach wreszcie informacji naukowych to­ warzyszyły narastające trudności związane z odszukiwaniem w oce­ nie faktów tego zagadnienia, które akurat było przedmiotem zain­ teresowania. Innymi słowy, ze wzrostem ilości akumulowanej wiedzy malały możliwości korzystania z niej. Rozpoczynając badania jakiegoś problemu uczony nie miał nigdy pewności, czy nie wyważa otwartych już przez kogoś drzwi. Zebranie pełnej bibliografii jakiegoś wąskiego nawet tematu pochłaniało wiele godzin pracy całego zespołu naukowców i wymagało przewertowania setek cza­ sopism i książek. Wydawane wielkim nakładem pracy i kosztów wyciągi, streszczenia, bibliografie ogólne i szczegółowe przes­ tały spełniać swe zadanie wraz z coraz dalej posuwającą się spec­ jalizacją poszczególnych gałęzi wiedzy. Wkrótce pojawiły się już rejestry streszczeń i wyciągi z rejestrów, a wydanie katalogu wyciągów z rejestrów abstraktów stało się alarmowym sygnałem bliskiej katastrofy informacyjnej. Wtedy właśnie powstał Centin, zalążek dzisiejszego Scien­ taxu. Centin był bankiem pamięci operacyjnej. Każdy, kto zamierzał podjąć badanie jakiegokolwiek zagadnienia, musiał uprzednio za­ meldować o tym maszynie. Jeśli problem był już przez kogoś rozpa­ trywany Centin kontaktował zainteresowanych: by me dublowali wysiłków, nie wiedząc o sobie nawzajem. Idea okazała się płodna: Centin obrastał stopniowo w coraz to nowe funkcje, przerodził się w ogólnoświatową bibliotekę i kartotekę, zastąpił księgi ewidencyjne i stanu cywilnego, rozwiązywał problemy ekonomiczne, matematyczne i kosmologiczne. Z tym rozrostem funkcji szedł w parze rozrost samej machiny. Rozciągała się już na powierzchni dziesiątków kilometrów kwadra­ towych, sięgała w górę i w głąb ziemi na wiele kondygnacji i poziomów. Scientax wkrótce pochłonie nas wszystkich! - zakonkludowal Albert dopijając kawę. - Przyjdzie wreszcie taka chwila, że nie zdołamy ogarnąć tego, co dzieje się w jego wnętrznościach. Każdy zaopatrzony tylko w swój sektor, będzie służył jedynie temu molo­ chowi i dbał o jego dobre samopoczucie, a on będzie za nas myślał... Może zacznie sam stawiać sobie zagadnienia i formułować programy? Licho go wie, czy w nim już teraz nie budzi się jakaś pierwotna świadomość? Może przytaił się, niepewny swych możli­ wości, i dyskretnie podsuwa konstruktorom pomysły dalszej rozbu­ dowę. Przez ścianę kontroli znów przebiegła drżąca, niepewna lini­ jka. Narodzona nie wiadomo gdzie, we wnętrzu któregoś z bloków, przebiegła kilka sekcji i pulsując zgasła. O, właśnie! To zdarza się coraz częściej. Jakieś nie kon­ trolowane, samorzutne przebiegi, nie wiadomo czym wywołane - pomyślał Albert. - Proces zaczyna się w jakimś punkcie układu, przerzuca kilka operatorów do stanu wzbudzonego i zamiera... Czy to nie wygląda na przebłyski świadomości tego kolosa? Może zresztą to tylko... podświadomości? Pogrążył się na powrót w swych niewesołych myślach. Przed pięćdziesięcioma laty byłby kimś ze swym dyplomem inżyniera. Ter­ az jest prawie niczym. Byle dureń może go zbesztać, choć sam nie potrafi rozwiązać prostego równania, które dla Alberta nie przed­ stawia problemu. Ma taki facet wysokie stanowisko - z czwartym stopniem pierwszeństwa do korzystania z Scientaxu, a więc co naj­ mniej docent albo dyrektor! - i znaczy coś w świecie. A on, Al­ bert, musi tu wymieniać elementy elektroniczne, co z powodzeniem mógłby robić automat, gdyby... Otóż właśnie! Gdyby nie fakt, iż uszkodzenia zdarzają się zbyt rzadko, by opłaciło się budować specjalny automat do ich usuwania. Zajmowałby on tyle miejsca co cały obsługiwany przezeń sektor, nie mówiąc już o kosztach. Człowiek znacznie lepiej się opłaca: siedzi więc kilkanaście tysięcy takich jak Albert, wysoko kwalifikowanych specjalistów i wszyscy nudzą się jak mopsy. Mogłoby ich być od biedy sto razy mniej, tylko że wtedy żaden z nich nie ogarnąłby wzrokiem swego odcinka, a dotarcie do miejsca uszkodzenia zajęłoby mu zbyt wiele czasu. Uczeni, korzystający z maszyny, nie mogą czekać! Jeden ważniejszy od drugiego a najwe­ selsze rzeczy dzieją się, gdy spotyka się na jednym wejściu dwóch z siódmym stopniem pierwszeństwa. Prestiż nie pozwala ustąpić żadnemu i żrą się jak dzieci, choćby każdy z nich miał najgłupszy i nieważny problem do obliczenia... O tych siedzących jak dziury w serze inżynierach nikt nie pamięta. Niektórzy nawet nic o nich nie wiedzą! Człowiek jest dziś potęgą i zerem równocześnie - stwierdził Albert sentencjonalnie. - Od chwili gdy jednostkę zredukowano do numeru ewidencyjnego, zanotowanego w kartotece Scientaxu, człowiek znika prawie zupełnie z pola widzenia... Ten numerek zastępuje metrykę urodzenia i paszport... Tożsamość? Proszę bar­ dzo: numerek! Każdy ma go na lewym przedramieniu, elegancko, bo nie widać, dopóki nie oświetli się ultrafioletem. Wtedy fluoryzu­ je i może go odczytać; a potem sprawdzić telefonicznie kto zacz. A gdyby komuś zachciało się zmienić tożsamość? Nic z tego: drugi taki sam numerek ma na szyi, z tylu, nieco poniżej linii włosów. Co niektórym, mającym te i owe grzechy na sumieniu, udawało się z lewym przedramieniem, teraz z szyją się nie uda. Chyba że razem z głową, ale to już inna sprawa: nie ma głowy - nie ma numerka, władza nie ma kłopotu. Prawie wszystko o każdym wie to straszliwe gmaszysko. Całe szczęście, że tylko prawie! - pomyślał. - Dobrze, że nie wie, co myślę o tej bezczelnej idiotce i co bym chętnie zro­ bił z tamtym chudym szczeniakiem, bo za same myśli dostałbym kil­ ka lat karnego obozu na Hiperionie... Albert uświadamiał sobie, że tkwi wśród ogromu zagęszczonej informacji, której nigdy nie potrafi ogarnąć umysłem, a gdyby nawet potrafił, to i tak nie będzie się czul z tego powodu szczęśliwy... Przewrócił się na drugi bok. - Szczęście... - stęknął. - Nikt nawet dobrze nie wie, co to takiego i czym to mierzyć. Ciekawe, czy dałoby się sformułować matematycznie problem szczęścia... I czy te cholerne funkcje Yo­ gla przydałyby się chociaż przy jego rozwiązaniu? Zwrócił twarz w kierunku ściany kontroli. - No? Co to jest szczęście, durny elektroimbecylu z przebłyskami autonomicznej świadomości? - rzucił wyzywająco i opadł na fotel. Przypomniał sobie, że mówienie na glos do siebie jest pier­ wszym objawem "modnej" ostatnio formy zaburzeń psychicznych, lecz nie zmartwił się tym zbytnio. Było mu wszystko jedno. To z przemęczenia - mruknął. - Z przemęczenia bezczynnością. Ściana kontroli jarzyła się, jak nigdy, miriadą rozbłysków i pulsujących linii. Albert wiedział, że śni. Na jawie nie spoty­ kało się czegoś podobnego. Spokojnie, a nawet z zainteresowaniem śledził mrowie przebiegów i usiłował odgadnąć, jaki to program przetrawia właśnie maszyna z jego snu. Podobnie jednak, jak śniony tekst drukowany wymyka się zazwyczaj próbom odczytania, ożywając pod wpływem koncentracji uwagi śniącego i zmieniając się w rozsypankę bezsensownych słów, tak i obraz połączeń rozsnuwał się jak zerwana pajęczyna i przestawał cokolwiek znaczyć... Brzęknął sygnał awarii. Dopiero gdy powtórzył się dwukrot­ nie, coraz głośniej i natarczywiej, Albert spostrzegł, że przy­ chodzi z jawy, spoza kotary snu. Ocknął się i popatrzył półprzy­ tomnie w głąb labiryntu paneli. Czerwone światło migało w obrębie zespołu sceptronów alternatywnych. A więc nie awaria, lecz brak decyzji, brak odpowiedniej informacji, pozwalającej rozstrzygnąć zadany problem... Jaki problem? Albert odwrócił się i spojrzał na ścianę kontroli. Przeraził się. Zobaczył obraz ze swojego snu: starganą pajęczynę, sieć bezładnych na pozór sprzężeń, sięgających długimi wąsami łączy międzysekcyjnych hen, poza ramy objęte blokiem metanalizy... Jakiś potworny, monstrualny program, ogarniający wszystkie działy i poziomy Scientaxu, targał trzewiami machiny. Oszalałe światła przeciążenia wybieraków drgały w nieustannej czkawce wielokrotnych przełączeń, usiłując podzielić się pomiędzy dziesiątki oczekujących na sprzężenie wejść z wyjść... - A to co znowu? Kto wymyślił coś takiego? - zdumiał się Al­ bert. Z ciekawości włączył kontrolę wejść i... zamarł: wszystkie wejścia były wolne! Cały ten obłąkańczy taniec świateł zrodził się we wnętrzu machiny! Tu brał swój początek i zamykał się w ob­ szarze elektromózgu! Chyba... któryś z techników bawi się z nudów pro­ gramowaniem! - pomyślał Albert, chwytając się z nadzieją tej myśli, by odsunąć od siebie absurdalne przypuszczenie, że stało się to najgorsze. - Nie, już raczej jakiś inżynier. Co za potwornie wymyślny problem! Osiemdziesiąt pięć procent obwodów zaangażowało! Wiedział jednak, że to zupełnie nieprawdopodobne: takie zabawy były przecież najsurowiej zabronione regulaminem. Chyba że ktoś z obsługi zwariował. Ktoś z obsługi albo... sam Scientax! W tej chwili wzrok jego padł na stojący na stole mikrofon. Zimny dreszcz przebiegł mu po karku. Chwycił mikrofon. Był włączony. - Profesorze Ambro! Nikt nie odpowiedział. Ambro musiał skończyć już przedtem, a wszystkie wejścia były przeciek zablokowane. - Kontrola główna! - ryknął do mikrofonu. - Kto programował ostatnie zagadnienie? - Program z kolektora uniwersalnego na kanał trzeci specjal­ ny, z absolutnym pierwszeństwem - odpowiedział automat. - Jaki problem? - Zdefiniować pojęcie "szczęścia" - odrzucił beznamiętnie automat. Albert zerwał się z fotela i skoczył w kierunku awaryjnego wyłącznika. - Proces logiczny zahamowany. Czy podać osiągnięty stan pra­ cy? - rozległo się z głośnika. - Cofam blokadę linii, cofam pierwszeństwo! Skaso... Albert zawahał się. - Nie kasować. Podać wyniki... - Zanalizowano problem w płaszczyźnie ekonomiczno- społecznej, psychologicznej oraz z punktu widzenia literatury i sztuki - recytował głośnik. - Obfitość materiału wewnętrznie sprzecznego. Na podstawie literatury pięknej sformułowano trzysta sześćdziesiąt dwa tysiące pięćset dwie definicje, w tym ponad sto pięćdziesiąt tysięcy par zdań wzajemnie sprzecznych. W płaszczyźnie socjoekonomicznej odkryto osiemdziesiąt dwie klasy teorii dobrobytu, które to pojęcie można na podstawie pewnych źródeł uznać za dobry parametr mierzący szczęście. Matematyczny model zagadnienia biorący za podstawę, iż szczęście jest pierwszą pochodną stanu posiadania, zdefiniowano jako sigma od zera do nieskończoności z iloczynów potrzeb przez współczynniki ich za­ spokojenia i przez współczynnik obiektywnej rzeczywistości tych potrzeb... - Dość! - przerwał Albert. - Dość! I natychmiast skasować te brednie! Maszyna zamilkła, Albert opadł na fotel i zamknął oczy. Idiota ze mnie. Oto skutki bezmyślnego gadania przy otwartym mikrofonie na linii absolutnego pierwszeństwa! Nie myśleć, byle tylko nie myśleć... Jeśli ta maszyna dostaje obłędu od takich rozważań, to co dopiero człowiek... Przestać myśleć, niech myśli Scientax... Wtopić się w niego, być jego częścią składową, ele­ mentem mikrofauny jego bebechów... Jeden człowiek nic już dziś nie potrafi... Zgrzytnęła klamka. Albert nie odwrócił nawet głowy w stronę drzwi. Wiedział, że za chwilę odkryją, kto zajął na przeszło kwadrans cenną maszynę, nakarmiwszy ją niechcący takim idioty­ cznym, absorbującym całą jej mądrość programem. Dziwne że nie przyszli wcześniej, by go stąd wyrzucić! A może... nie dostrzegli niczego? Ci otępiali kontrolerzy, każdy przed swą tablicą kon­ troli, nie ogarniający i nie rozumiejący tego, co odwzorowuje gra świateł i linii, uczuleni, jak doświadczalne psy, tylko na czer­ wony błysk awarii? Może nie zwrócili nawet uwagi, że zaszło coś niezwykłego? Teraz dopiero odwrócił głowę. W drzwiach stała uśmiechnięta Erika. - Wciąż się gniewasz? - spytała słodko. Albert poczuł mdły smak w ustach. Miał wrażenie, że grzęźnie na powrót w topieli bagna, z którego chwilą przedtem zdołał wydo­ być głowę. Nim otworzył usta, wiedział już, co odpowie wbrew własnej woli. - Tylko trochę... - wykrztusił patrząc ponad jej głową w otwór drzwi. Janusz A. Zajdel Dziki na kartoflisku Drzwi uchyliły się skrzypiąc. Jan podniósł głowę znad stolika, a potem pośpiesznie odwrócił kartkę, na które j bezwiednie wymalował kilka fantazyjnych kompozycji. W drzwiach ukazała się najpierw tacka z kanapkami i parującą filiżanką, a za nią szczupła postać młodej dziewczyny. Jan widział ją już wcześniej, przed kilkunastoma godzinami, gdy wysiadał z awaryjnej rakiety, która go tu przywiozła z Askanii. Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco szukając wzrokiem kawałka wolnego miejsca na stole. Jan odsunął pospiesznie mapy, foto­grafie, kasety z nagraniami. - Chyba czas na kolację i odpoczynek ­powiedziała stawiając tacę. - Siedzisz tu cały dzień... - Niestety, bez widocznych rezultatów. ­Uśmiechnął się smętnie, postukując ołówkiem w blat stołu. - Dowódca łudzi się, że jestem cudotwórcą i siedząc za biurkiem zdziałam więcej niż wszyscy inni w terenie. Co ja mogę tu wymyślić Dziewczyna przysiadła na skraju kanapy i prawie z czcią patrzyła na Jana. Zaczął się niepewnie wiercić na krześle. Nigdy nie czuł się dobrze w roli bohatera, a tym bardziej gdy miał przed sobą młodą dziewczynę, która podobała mu się, odkąd ją zobaczył po raz pierwszy. - Wszyscy w ciebie wierzą - powiedziała dziewczyna. - To jest właśnie najgorsze. Muszę wyznać w tajemnicy, że wszystko, co mówią tu o mnie - jedna wielka przesada. Jestem biofizykiem, nie detektywem... A jeśli kiedyś udało mi się pomóc w rozwikłaniu jakiejś drobnej sprawy... - Nie bądź taki skromny. Czytałam o tobie w encyklopedii. - No taki - roześmiał się Jan. - W dzisiejszych czasach nie sposób uniknąć miejsca w encyklopedii. Ty też znajdziesz się tam niebawem, pod hasłem „Borelia". A jeśli się przypadkiem wmieszasz w jakieś odkrycie naukowe, to nie wymigasz się od własnego hasła. Ale ja nie wiem nawet, jak się nazywasz i co robisz na Borelii... - Nazywam się Dina Born. Jestem psychologiem. - Zawsze czułem respekt wobec psychologów. - Ale ty nie jesz kolacji. Kawa wystygła. Pójdę, bo przeszkadzam... - Dziewczyna chciała wstać, ale Jan zaprotestował. - Zostań, już jem... A przy okazji skorzystam z konsultacji. Jeśli pozwolisz, oczywiście. W mgnieniu oka pochłonął kanapki, kilkoma łykami opróżnił filiżankę i odstawiając tacę na podłogę, rozłożył przed sobą mapę wycinka powierzchni planety. - Czy mogłabyś mi powiedzieć coś o Terrim? Z punktu widzenia psychologa. Na przykład, czy był człowiekiem zrównoważonym? - Niewątpliwie. Testy i obserwacje wykazywały u niego zawsze pełną równowagę emocjonalną. - A więc wykluczasz jakieś nagłe załamanie? - Raczej tak. W każdym razie nie przypuszczam, by niespodzianie zapragnął bawić się z nami w chowanego. - Tak... - Jan znów bezwiednie mazał ołówkiem po papierze. - Wbrew pozorom, na tej planecie trudno byłoby schować się tak skutecznie... Terri po prostu zniknął, w jednej chwili, jakby zapadł się pod ziemię. - Wśród załogi zaczyna się mówić o porwaniu przez mieszkańców planety... - powiedziała Dina niepewnie. - To byłoby bardzo prawdopodobne, ale ci mieszkańcy to tylko bezrozumne stwory ,i jak wynika z obserwacji, niezmiernie płochliwe. Zresztą każdy, kto opuszcza bazę, wyposażony jest we wszelkie możliwe zabezpieczenia. Gdyby nawet jakiś potwór połknął w całości naszego biednego Terriego, to potwora schwytano by w pierwszym rzędzie. Akcja ratunkowa zaczęła się praktycznie w kilka minut po alarmie ogłoszonym przez Holta. Cały teren przeszukano... Z takiej obławy nie wydostałaby się nawet chyba mysz. No cóż... Dla uspokojenia sumienia muszę to wszystko jeszcze raz przetrawić. - Jan poklepał dłonią stos papierów i kaset. - Ale proszę powiedzieć kolegom, żeby nie spodziewali się po mnie zbyt wiele. Bo to przecież koledzy cię wydelegowali, żebyś coś ze mnie wydobyła, prawda, Dino? Swoją drogą nie mogli lepiej wybrać! Dziewczyna zmieszała się nieco, ale nie dała się zbić z tropu. Zabierając tacę zauważyła: - A jednak to prawda, co o tobie mówią... - Że jestem złośliwy? - Nie. Cc innego miałam na myśli - powiedziała już w drzwiach rzuciwszy Janowi wyzywające spojrzenie. - Dobrej nocy. - Dziękuję za kolację! - krzyknął za nią. Rozsiadł się wygodnie na kanapie i przymknął oczy. „Do diabła! - pomyślał. - Zawsze w porę sobie o mnie przypomną..." Nie był specjalnie zachwycony, gdy polecenie dowódcy ekspedycji oderwało go od dopiero co rozpoczętych badań nad magnetycznymi właściwościami organizmów roślinnych Askanii. Ale cóż mógł powiedzieć? Sprawa była oczywiście ważniejsza: zginął człowiek. Zniknął „w biały dzień", a ściślej, w błękitnobiały dzień, bo taki koloryt mają dni na Borelii, drugiej planecie układu, do którego Jan przybył przed tygodniem. Dwa ogromne astroloty, krążące teraz wokół Askanii i Borelii, przyniosły tutaj z Ziemi kilkadziesiąt osób i mnóstwo sprzętu. Celem wyprawy był wstępny rekonesans, zbadanie możliwości wykorzystania planet tego układu. Wiadomość o zaginięciu Terriego na Borelii przypomniała wszystkim w sposób dość brutalny, że nie należy tu bezkrytycznie korzystać z doświadczeń zdobytych na planetach Układu Słonecznego. Pozornie bezpieczne warunki, brak gwałtownych zmian atmosferycznych, wreszcie świadomość, że planety nie są zamieszkane przez rozumne istoty, uśpiły czujność ludzi. W dniu przybycia Jana, ściągniętego specjalną rakietą z Askanii, sytuacja wyglądała już prawie beznadziejnie. Wprawdzie atmosfera Borelii zapewniała ludziom - w razie potrzeby - dostateczną ilość tlenu, ale dni, jakie upłynęły na bezskutecznych poszukiwaniach zaginionego, praktycznie przekreślały jego szanse. „Gdyby żył, znalazłby się sam!" - zakonkludował Jan po przeanalizowaniu całego materiału. System zabezpieczeń, łączności, sygnalizacji awaryjnej oraz zastosowane metody poszukiwań - w praktyce nie pozostawiały żadne j luki, przez którą mógłby wymknąć się żywy człowiek... A jednak Terriego nie było. Przepadł wraz z całym ekwipunkiem, z jakim wyruszył w towarzystwie drugiego zwiadowcy, Holta, ze stacji położonej o dwieście kilometrów od głównej bazy. Celem wycieczki było wszechstronne rozpoznanie terenu: pobieranie prób, nagrywanie obrazu i dźwięku, rejestracja promieniowania i dziesiątki innych rutynowych czynności zwiadowcy planetarnego. Dysponowali niewielkim pojazdem uniwersalnym, zdolnym do poruszania się po twardym gruncie i po wodzie oraz mogącym unosić się na niewielkiej wysokości nad ziemią. Jednak ze względu na konieczność dokładnego spenetrowania terenu, zwiadowcy poruszali się zazwyczaj pieszo, przemierzając wybrany rejon w lekkich kombinezonach izolacyjnych. Tak to przynajmniej wyglądało w świetle instrukcji... Jan nie był nowicjuszem, specyfikę pracy w terenie znał od podszewki i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że instrukcja częstokroć stanowi parawan, za którym ten i ów organizuje sobie pracę w sposób nie tyle bezpieczny, co wygodny. W myśl instrukcji, na przykład, zwiadowcy nie powinni tracić wzajemnej łączności wzrokowej. A jakże! Gdyby wszyscy sto­sowali się do tej zasady, robota trwałaby dwa razy dłużej... W przypadku Terriego i Holta z tą łącznością wzrokową musiało być nie najlepiej. Holt nie potrafił określić sytuacji, w której zmógł zniknąć Terri. Ale przecież człowiek nie znika nagle, nie rozpływa się w przestrzeni... Jan sięgnął po kasetę z nagranym protokołem przesłuchań, które przeprowadził bezpośrednio po wypadku inspektor bezpieczeństwa grupy „Borelia". Wsunął kasetę w szczelinę czytnika i po raz któryś tam z rzędu słuchał całego zapisu, analizując każde słowo. INSPEKTOR: W jakim momencie zauważyłeś, że Terriego nie ma w pobliżu? HOLT: No, po prostu... spojrzałem tam, gdzie powinien być... Potem zawołałem przez radio. Nie było żadnej odpowiedzi, nawet fali kontrolnej... Więc pobiegłem w tę stronę, gdzie widziałem go ostatnio. Tam była wysoka roślinność, taka jakby trawa czy sitowie... Wołałem przez radio, obszedłem kawał terenu, potem wróciłem do łazika. Nadałem komunikat do stacji... INSPEKTOR: W stacji był wtedy Rowan? HOLT: Tak. On zresztą już wiedział, że coś jest nie w porządku, bo zauważył brak sygnału kontrolnego Terriego. INSPEKTOR: Czy Terri odzywał się przez radio bezpośrednio przed zniknięciem? HOLT: Możliwe. On miał zwyczaj mruczeć do siebie przy pracy. Klął czasem Półgłosem, kiedy miał jakieś drobne trudności ze sprzętem albo gdy mu się coś nie udawało... INSPEKTOR: Mam tutaj zapis waszych rozmów, rejestrowanych w stacji. Jest w nim twój meldunek o zniknięciu Terriego. Wcześniej są tak­że nagrane twoje nawoływania. Na kanale Terriego panuje cisza. A ostatni sygnał, jaki od niego dotarł do bazy, przyszedł o cztery minuty i dwadzieścia sekund przed twoimi nawoływaniami. To było rzeczywiście przekleństwo... HOLT: No, mówiłem, że on lubił czasem... INSPEKTOR: Tak, ale to brzmi dość dziwnie. Posłuchaj i spróbuj sobie przypomnieć, czy słyszałeś to w swojej słuchawce. (Fragment nagrania głosem Terriego: „no - co jest, chollera, co...!). HOLT: Może słyszałem. Musiałem słyszeć. INSPEKTOR: Czy nie wydaje ci się, że to było dziwnie jakoś powiedziane? Jakby Terri w tym czasie wojował z jakimś martwym przedmiotem... HOLT: Niewykluczone, że zaciął mu się przyrząd do pobierania próbek geologicznych. Tam jest taki niewygodny uchwyt, który trzeba przekręcić. Sam się z tym nieraz szamotałem... INSPEKTOR: Możliwe. Ale to ostatnie „Co!" jest dla mnie jakby początkiem okrzyku w połowie urwanego... HOLT: Widocznie wreszcie przekręcił ten uchwyt... INSPEKTOR: J W tym urwanym okrzyku jest coś więcej niż zwykła utarczka z niesprawnym przyrządem... HOLT: Nie przesadzaj. Jedno słowo tak czy inaczej wypowiedziane... INSPEKTOR: Ale w trzy sekundy potem urywa się sygnał kontrolny. Dziwne, że nie zwróciłeś na to uwagi. HOLT: Każdy za jęty jest własną robotą. Trudno wciąż patrzeć na przyrządy. No po prostu, kiedy się nachylam, to pulpit zawieszony z przodu na szyi przeszkadza mi w pracy. Więc wieszam go przez ramię, na biodrze. Wszyscy tak robią. INSPEKTOR: To niezgodne z instrukcją. HOLT: Wiem. Ale w tym przypadku to nie ma znaczenia. INSPEKTOR: Ma czy nie ma - to jeszcze nie wiadomo. Poza tym, gdybyś obserwował Terriego, potrafiłbyś powiedzieć więcej o tym, co się stało. HOLT: Wyjaśniłem już, że tam były akurat wysokie trawy. Straciłem go na chwilę z oczu... INSPEKTOR: Co najmniej na cztery minuty! HOLT: No... może... Jan wyłączył zapis i pokiwał głową w zamyśleniu. „Wszystko się zgadza. Już ja wiem, jak on go widział... Pewnie ostatni raz, gdy wysiadali z łazika. A słyszeć, też go nie słyszał. Mając w jednym uchu łączność lokalną, a w drugim łączność ze stacją, można się wściec od samych szumów i zakłóceń. Na pewno ściszył oba odbiorniki do minimum. To wszystko na nic. Trzeba zacząć z innej strony!" Cisnął kasetę na stół, ściągnął buty i po chwili już chrapał na kanapie. Obudził się po kilku godzinach z niejasnym poczuciem, że śniło mu się rozwiązanie całej zagadki, tylko że nic a nic nie pamiętał z tego snu. Poszedł do jadalni i wypił dwie kawy, a potem przez pół godziny spacerował po zaroślach wokół bazy. Nie zamierzał oddalać się, więc nie zabrał nawet podstawowego ekwipunku. Było bardzo wcześnie, oprócz dyżurnego wszyscy jeszcze spali, nadajnik kontrolny bazy był wyłączony. Jan miał przy sobie tylko mały pistolet obezwładniający, bez którego nie wolno wychodzić nawet na krok poza teren bazy. Brodząc po kolana w szarozielonej, gęstej masie niskich roślin, rozglądał się uważnie. Krajobraz Borelii różnił się znacznie od askanijskiego. Tu, w umiarkowanej strefie klimatycznej, roślinność była uboższa, nie tak wysoka s bujna jak w wilgotnych i gorących lasach Askanii. Przypominała trochę florę ziemskiej tundry, miejscami - suchego stepu. W pewnej chwili wydało mu się, że w kępie zarośli coś się poruszyło, podszedł ostrożnie i z pistoletem skierowanym w gąszcz rozgarnął butem łodygi krzewu. Mały, szczeciniasty zwierzak buszował wśród gałązek, nie zwracając uwagi na obserwującego go człowieka. Jan wycelował dokładnie, nacisnął spust. Zwierzątko znieruchomiało, a po chwili miękko opadło na ziemię. Sięgnął ręką i wydobył je z zarośli. Przez rękawicę czuł, że porastająca je szczecinka jest twarda jak kolce jeża. Trzymając zdobycz na dłoni zawrócił w kierunku bazy. Narkoza powinna działać tylko przez kilka minut, spieszył się więc, by stworek nie ożył, za­nim znajdzie się w klatce. W komorze wejściowej natknął się na Dinę. - O! - zawołała w zachwycie. - Upolowałeś coś z samego rana! Jak to zrobiłeś - Zwyczajnie. Pif, paf i gotowe. Gdzie tu macie klatki dla zwierząt - Tutaj, w pracowni zoologicznej. Dina otworzyła przed nim drzwi laboratorium. Pod ścianą stało kilka pustych klatek. Jan umieścił jeńca w jednej z nich. Zwierzątko poruszyło się niespokojnie odzyskując przytomność. Było podobne do jeża, lecz miało sześć łapek, a wśród długiej szczeciny trudno było dopatrzyć się innych szczegółów jego budowy. Tymczasem Dina postawiła na nogi wszystkich biologów. Jan był trochę zdziwiony, że schwytanie zwierzaka wywołało taką sensację. - Jesteś nadzwyczajny! - powiedział jeden z przybyłych biologów. - Od kilku dni nie możemy upolować ani jednego okazu tutejszej fauny. Dysponujemy tylko zdjęciami w podczerwieni, wykonanymi z powietrza. Wszystkie tutejsze zwierzęta są niezmiernie płochliwe. Wyczuwają nas z daleka i kryją się po zaroślach. - Nie miałem z nim żadnych kłopotów. Strzeliłem z odległości metra. - Niewiarygodne! - mruczał biolog, oglądając zwierzę. - Czy możesz mi pokazać wasze zdjęcia? - Oczywiście, proszę bardzo. Są dość wy­raźne, na ich podstawie komputer odtworzył nam bardzo dokładnie wygląd poszczególnych gatunków. Jest ich sporo. Udało się nam wpro­wadzić nawet pewną systematykę... Jan obejrzał zdjęcia i rysunki. Zwierzęta wyglądały jak jasne plamy na czarnym tle. Wszystkie były raczej niewielkie. - Zdjęcia pochodzą z dużego obszaru, dają więc statystyczny obraz tutejszej fauny. Gdyby istniały tu większe zwierzęta, na pewno musielibyśmy je wykryć. Zresztą, większe zwierzę nie miałoby się gdzie ukryć, chyba w jaskiniach. Ale na terenie, gdzie zaginął Terri, nie ma żadnych pieczar ani rozpadlin. Przeszukaliśmy dokładnie całą okolicę. - Mogą tu żyć także gatunki o temperaturze ciała nie różniącej się od temperatury otoczenia. Tych nie ujawnią promienie podczerwone - zauważył Jan. - Braliśmy to oczywiście pod uwagę. Mamy kilka zdjęć z autokamer. Proszę, oto one. Rzeczywiście, podczerwień nie wykazuje obecności tych zwierząt, ale to wszystko drobne egzemplarze. Nie ma tu dużych odpowiedników naszych płazów czy gadów. Nie stwierdziliśmy też obecności żadnych latających... Jan oddał zdjęcia i powoli wyszedł z laboratorium. „Przyjmijmy, że Terri nie padł ofiarą żadnego dużego drapieżnika. Zresztą, miał przy sobie tyle różnych niestrawnych przedmiotów, że trudno sobie wyobrazić, by nic po nim nie zostało... - myślał, idąc w kierunku kabiny kierownika bazy. - A zatem, co pozostaje? Czyżby rzeczywiście był tu ktoś oprócz nas?" Milde, kierownik grupy „Borelia", powitał Jana pełnym nadziei spojrzeniem. - No i jak, docencie? Już wszystko wiesz? - zapytał wyciągając dłoń na przywitanie. - Nie żartuj, stary - Jan machnął ręką. ­Nic nie wiem i przestańcie robić ze mnie szamana. Powiedz, co byś zrobił, gdybyś chciał nagle porwać faceta w pełnym rynsztunku zwiadowcy, tak aby nikt tego nie spostrzegł? - Co bym zrobił? - zastanowił się Milde. ­Do licha, trudna sprawa: Co bym zrobił jako człowiek? Więc sądzisz, że to zrobili... - Nie łap mnie na słowa, tylko odpowiedz. - Nie wiem. Porwanie z powietrza odpada. Holt zauważyłby pojazd czy istotę latającą. Poza tym, ofiara porwania wrzeszczałaby wniebogłosy przez radio. - Radio mogłoby przypadkiem ulec uszkodzeniu. - Jest drugi niezależny obwód. Prawdopodobieństwo uszkodzenia obu jest znikome. - Mógłby je ktoś wyłączyć. - A, owszem, mógłby. Ale musiałby wiedzieć jak. Pozostanie jednak automatyczny nadajnik sygnału alarmowego, który działa w przypadku utraty przytomności. - Załóżmy, że był przytomny. - No, to... miał jeszcze rakietnicę... - Załóżmy, że był obezwładniony. - Hm... - Milde zastanowił się. - Nie podjąłbym się przeprowadzić takiego porwania, nie znając w dodatku całego systemu zabezpieczeń... A poza tym, latający obiekt musiałby zostać zarejestrowany przez lokalny radar. Wszystko działo się w odległości pięciu kilometrów od stacji. - Racja. Więc Terri nie został uniesiony w powietrze. Nie wleczono go także po ziemi, bo nie było żadnych śladów. Chyba że uniesiono go tuż nad ziemią - zbyt nisko, by radar zarejestrował obecność pojazdu, a równocześnie - bez śladów na ziemi. Na przykład poduszkowcem. - Przytomny, obezwładniony, z wyłączonymi dwoma nadajnikami... - Milde kręcił głową z powątpiewaniem. - Więc co proponujesz, jeśli nie to? - Że... pod ziemię? To chciałeś usłyszeć? - Chyba tak. - Ale tam nie ma żadnej szczeliny, jamy, w ogóle roślinność porasta wszystko dokładnie. Przeszliśmy teren ciasną tyralierą. Chodziły tamtędy roboty, zdeptały wielki obszar. Żadnej dziury, w którą mógłby wpaść. - Chyba że jest tam zamaskowana zapadnia. - Specjalnie po to, by złapać Terriego? Bo inni chodzili tamtędy wielokrotnie. Ludzie i automaty. - No, nie... - Jan zastanawiał się przez chwilę. - Chociaż... - Co? - Milde spojrzał na Jana pytająco. - Nie wiem. Ale... chciałbym odtworzyć sytuację, przeprowadzić wizję lokalną. Wezwij Holta i każ mi dać takie wyposażenie, jakie miał ze sobą Terri. Milde wzruszył ramionami z powątpiewaniem. Robili to już przecież nie raz. Odtwarzali sytuację z wszystkimi szczegółami... - Skąd wyruszyliście? - Łazik stał tutaj! - Holt podprowadził pojazd o kilka metrów dalej i wysiadł. - Szedłem tędy, o tutaj, koło tego krzewu. A Terri ruszył w lewo. - Tędy? - Tak. Szliśmy powoli. Wolniej, jeszcze wolniej. W ciągu pół godziny doszedłem do tamtego pagórka. Terri migał mi od czasu do czasu poprzez wysokie łodygi. Był oddalony o kilkadziesiąt metrów. Potem na chwilę straciłem go z oczu, obchodząc pagórek z prawej... Jan szedł powoli, słuchając wyjaśnień Holta i rozglądając się wokoło. Ziemia porośnięta była gęstym dywanem niskich roślin, podobnych do mchu, z którego sterczały długie witki przypominające sitowie. - W tym miejscu zorientowałem się, że nie ma sygnału kontrolnego - zabrzmiał w słuchawce głos Holta. - Stop. -- Jan zaczął krążyć po rozwijającej się linii spiralnej wokół miejsca, w którym się zatrzymał. Teren był jednolity, płaski, pokryty taką samą roślinnością jak wszędzie dokoła. Jan zauważył, że zdeptane rośliny prawie natychmiast prostują się, zacierając ślady butów. - Ważna wiadomość z bazy - zahuczało w słuchawce Jana. - Przekazuję radiogram od Mildego. „Zwiadowca trzeciej stacji dostarczył próbkę geologiczną, w której znaleziono kilkucentymetrowy odcinek wielożyłowego kabla elektrycznego. Próbka pobrana z głębokości 130 cm pod powierzchnią gruntu, w odległości 300 km od bazy, współrzędne: 35° 40' północ, 24° 20' wschód". Jan gwizdnął przez zęby. - Wracamy! - powiedział do mikrofonu. Milde podał Janowi na dłoni mały przedmiot, który bez wątpienia był odcinkiem izolowanego, wielożyłowego przewodu elektrycznego. Wyglądało na to, że świder urządzenia do pobierania prób trafił na podziemny kabel i wyciął z niego ten kawałek. - Dwanaście cienkich miedzianych przewodów - powiedział Milde. -- Niech to diabli wezmą. Miedzi nie zlokalizujemy. Poza tym całość jest ekranowana miedzianą siatką. Gdyby nawet obwód nie był przerwany, też byśmy nie zdołali ustalić trasy kabla. Chyba że rozkopiemy... Ale ile kilometrów trzeba by przekopać, żeby dotrzeć do jednego z końców... Beznadziejna sprawa. - To nie wygląda na kabel energetyczny, prawda? Raczej sygnalizacja lub sterowanie. Przewody są dość cienkie. Więc jednak... - Wycofałem załogi ze stacji terenowych, wszyscy są w bazie. Kazałem wydać sprzęt spe­cjalny. Jan kiwnął głową niezdecydowanie. Obracał w palcach kawałek kabla i próbował skojarzyć wszystkie fakty. Obecność rozumnych cywilizowanych istot na planecie potwierdzała się teraz ponad wszelką wątpliwość. Jednakże ­poza znalezionym kablem, żadnych innych śladów działalności tych istot nie zauważono. Przynajmniej na powierzchni planety. Czyżby żyli pod jej powierzchnią? Jeśli są produktem ewolucji świata organicznego tej planety, to brak rozsądnych powodów, by mieli kryć się pod ziemią, maskując w dodatku tak dokładnie swoją obecność. Może są przybyszami jak my? - Czy zbadano zwierzę, które przyniosłem rano? - spytał Jan. - Zdaje się, że tak. - Milde ujął mikrofon i wywołał szefa biologów. - Co z tym zwierzakiem, Toms? - Jeszcze nie zrobiliśmy sekcji. - Nie uśmiercajcie go na razie. Zaraz tam będę - wtrącił Jan i wyszedł. Zwierzątko siedziało spokojnie w klatce z gęstej drucianej siatki. Nie zdradzało niepokoju nawet wówczas, gdy Jan podszedł blisko. - Dziwne, że jest tak spokojne) - powiedział Toms. - Na wolności wszystkie uciekają jak szalone. Do tej pory nie udało się nam żadnego złapać, chociaż zastosowaliśmy automatyczne pułapki. - Pułapki? - zdziwił się Jan. - Tak, skonstruowaliśmy pułapki, bo nie wpadliśmy na lepszy pomysł. O, proszę, tu jest tablica kontrolna. Każda pułapka sygnalizuje, czy coś w nią wpadło. Wszystkie są puste. - Pułapki są wyposażone w kontrolne nadajniki? - Jan chwycił Tomsa za łokieć. -Człowieku! To jasne! Niczego w ten sposób nie złapiecie! Wyjmij to zwierzę z klatki! No, wyj­mij! Toms stał przez chwilę nie rozumiejąc, o co chodzi. Jan zamknął dokładnie drzwi pracowni, rozejrzał się po pomieszczeniu i wziął do ręki przenośny radiotelefon. Totus założył grubą rękawicę, otworzył klatkę i wyjął zwierzątko. Było nadal spokojne, gdy brał je do ręki. - A teraz uważaj! - powiedział Jan i włączył radiotelefon. Zwierzak jednym susem smyrgnął z ręki Totusa i jak oszalały zaczął biegać wokół ścian laboratorium. Jan wyłączył nadajnik, zwierzę uspokoiło się natychmiast, pozwoliło się złapać i umieścić w klatce. - Dobre, co? - zaśmiał się Jan. - Wleźliście tutaj z takim piekielnym hałasem elektromagnetycznym, że wszystko co żyje, ucieka od was jak najdalej. Rano wyszedłem bez nadajnika, a radiostacja bazy była wyłączona... Jan zamknął się w kabinie i rozmyślał. Zagadka zamiast się wyjaśnić, zaczynała rozszczepiać się na kilka nowych, a sprawa odnalezienia zaginionego człowieka nie posunęła się ani trochę naprzód. Więc te zwierzęta mają wyczulony zmysł odbierający fale elektromagnetyczne o częstotliwościach radiowych. Sygnały płoszą je i zmuszają do ucieczki. Dlaczego? Nad tym problemem zastanowią się specjaliści. Może pewne częstotliwości ostrzegają je przed niebezpiecznymi zjawiskami naturalnymi, na przykład - przed wzrostem aktywności gwiazdy centralnej tego układu? Mniejsza o to. Faktem pozostaje, że nasze urządzenia radiowe, radarowe i cała nasza technika wprowadzają poważne zakłócenia naturalnego środowiska planety. A to uniemożliwia badania. Zwierzęta tutejsze nie boją się ludzi, tylko fal elektromagnetycznych. Wynika stąd, że nie znają drapieżników i nikt na nie nie poluje. Według jednej z teorii rozwoju cywilizacji planetarnych ewolucja, która nie stworzyła drapieżników, nie może stworzyć istot rozumnych. Więc albo na tej planecie nie ma rodzi­mej rasy rozumnej, albo... albo teoria jest do bani. Teoria - teorią, a ten kawałek kabla świad­czy o obecności... Ależ tak, to jasne! Oni tu przybyli, aby zbadać planetę, ale zabrali się do tego mądrzej niż my. Nie posłużyli się urządzeniami radiowymi! Stąd podziemny system kabli, do tego jeszcze dobrze ekranowanych, aby nie płoszyć miejscowej fauny! Tylko - gdzie są badacze? Gdzie ich aparatura, laboratoria, statki kosmiczne? Czyżby ukryli wszystko pod ziemią? Możliwe. To też jest sposób na uniknięcie zakłócenia środowi­ska. No dobrze. I co dalej? Siedzą w mysich dziurach, nie pokazując się na powierzchni? Albo może wyłażą czasami, by porwać takiego Terriego na przykład? Jeśli to prawda, że pochodzą z innego układu, to jednak muszą mieć jakieś środki łączności z macierzystą planetą... Mogą używać ich sporadycznie, ale gdzieś musi być jakaś antena nadawczo-odbiorcza, radioteleskop... Trzeba dokładnie przeszukać z powietrza tereny górskie. A jeśli mieszkają we wnętrzu planety? Jeśli polują na te zwierzaki, ponieważ żywią się ich mięsem Jeśli upolowali Terriego... Jan otrząsnął się z makabrycznych myśli, wstał z fotela i wyszedł przespacerować się po bazie. W korytarzu spotkał Tomsa, który wracał właśnie z zewnątrz z dwoma innymi biologami, taszczącymi kilka klatek wypełnionych drobną zwierzyną. - Wyłączyliśmy sygnalizację radiową pułapek tylko na dwie godziny, i oto rezultat! ­Toms pokazał klatki. Nałapało się mnóstwo drobiazgu. Niestety, to przedstawiciele tylko trzech gatunków. Te są najpospolitsze, łapią się najczęściej i blokują pułapki. Gdyby tak udało się zrobić pułapkę działającą selektywnie, tylko na takie zwierzę, którego jeszcze nie znamy... Ale to chyba skomplikowana sprawa, muszę to przekonsultować z cybernetykami. - Zastawiasz pułapkę na lwa, a łapią ci się same króliki - zaśmiał się Jan, ale w tej samej chwili spoważniał nagle, przystanął, obró­cił się na pięcie i pobiegł do kabiny radiostacji. - Łącz mnie zaraz z dowódcą ekspedycji! ­krzyknął nad uchem dyżurnemu operatorowi, który właśnie się zdrzemnął. - Ze starym - Tak, z Krotonem. Błyskawicznie! - No, to potrwa kilka minut... - mruknął radiowiec. - Prędkości światła nie przekroczę. - Nadaj radiogram tej treści: „Szefie, koniecznie potrzebuję twojego Azora. Pożycz mi go na parę dni. Przyślij błyskawiczną rakietą w kagańcu i obroży. Jan Link." No, co się gapisz Nadawaj! Odpowiedź przekaż mi do mojej kabiny telefonicznie. - Jan spojrzał z ironicznym uśmieszkiem na ogłupiałego dyżurnego i wyszedł. Azor znał Jana, lecz widocznie nowe otoczenie pełne obcych zapachów rozdrażniło go nie­co, bo powarkiwał przez kilka godzin, wietrzył na wszystkie strony i dopiero słowna perswazja, poparta porcją wieprzowej konserwy, udobruchała go ostatecznie. Azor był pięknym okazem doga. Kiedy stał na tylnych łapach, opierając przednie o barki Jana, przewyższał go o głowę. Jan z trudem skłonił Azora do zajęcia miejsca w łaziku i razem z Mildem ruszyli ku stacji, w pobliżu której zaginął Terri. Towarzyszył im drugi pojazd z czterema ludźmi, uzbrojonymi we wszelkie możliwe urządzenia obronne. - Sądzisz, że Azor coś wywęszy? - Milde kręcił głową z powątpiewaniem. - Po kilku dniach - Wcale na to nie liczę. - Więc co zamierzasz zrobić - Poczekaj, sam zobaczysz albo nic z tego nie będzie... Jan zarządził ogólną ciszę radiową. Łaziki osiadły miękko na ziemi w pobliżu miejsca, które oglądał poprzedniego dnia. Drobne zwierzęta przemykały tu i ówdzie, nie zdradzając zaniepokojenia. Azor węszył ciekawie, ale posłusznie siedział w pojeździe. - No, piesku, pospaceruj sobie trochę ­powiedział Jan, wiążąc jeden koniec długiej linki do obroży. Trzymając w dłoni drugi koniec sznura, podążał za Azorem. Pies biegł zygzakiem w różne strony i Jan musiał od czasu do czasu przywoływać go do siebie, by wskazać mu odpowiedni kierunek. Przeszli w ten sposób całą trasę, którą przypuszczalnie przebył Terri w dniu swego zniknięcia. Potem Jan zawrócił i ruszył w drogę powrotną. Powtórzył to kilkakrotnie, za każdym razem przemierzając kilkunastometrowy odcinek równoległy do poprzedniego. Wreszcie Azorowi widać znudziło się bieganie tam i z powrotem. Usiadł, wywaliwszy jęzor. Jan również zmęczył się bieganiną, podczas której albo ciągnął psa, albo był przez niego ciągniony po zaroślach. Nie wypuszczając linki z dłoni, odwrócił się w kierunku, gdzie stały oba pojazdy. Włączył osobisty nadajnik. - Na razie nic... - powiedział do mikro­fonu. Prawie w tej samej chwili usłyszał za sobą przejmujący psi skowyt. Odwrócił się gwałtownie. Nieco w lewo dostrzegł kątem oka jakby lekki ruch trawy. Psa nie było, lecz linka, którą trzymał, napięła się gwałtownie. Stracił równowagę, lecz nie puścił sznura, który wpił mu się boleśnie w rękę i wlókł go po ziemi. - Do mnie! - wrzasnął w mikrofon. Usłyszał wycie silników obu pojazdów odległych o niespełna trzysta metrów. Próbował wstać, ale linka ciągnęła go brzuchem po ziemi. Kilkoma ruchami dłoni udało mu się uwolnić przegub. Popędził za uciekającym końcem sznura. Zdążył jeszcze zobaczyć, że znika on błyskawicznie w gęstwie porostów, obficie pokrywających w tym miejscu grunt, jak spłoszona dżdżownica pospiesznie kryjąca się w ziemi. - Tutaj! Prędko! - krzyknął do wyskakujących z pojazdu ludzi. - Zdzierać poszycie! - Wskazał końcem buta miejsce, gdzie zniknął koniec sznura. Pięć par rąk błyskawicznie obnażyło brunatny grunt. Spod kożucha roślinności ukazał się zarys kolistej szczeliny, obwiedzionej metalo­wą ramą o ponad metrowej średnicy. - Trzeba się tam dostać - komenderował Jan. - To wygląda na rodzaj donicy, zakrywającej wylot szybu czy studzienki. Trzeba wybrać ziemię i spróbować palnikami... Po kilku minutach łopata zazgrzytała o dno metalowego „rondla" wpuszczonego w okuty obręczą otwór. - Ostrożnie! - ostrzegł Milde. - Nie trzeba! - Jan machnął ręką. - Tam ich nie ma. To urządzenie automatyczne. - Skąd wiesz - A nie zapytasz, skąd wiedziałem, że musi tu być coś takiego? - Jan spojrzał na Mildego z ironicznym uśmieszkiem. - Niech cię diabli. Intuicję to ty masz! - To nie intuicja. To tylko geniusz - powiedział Jan skromnie. Pokrywę szybu udało się sforsować bez więk­szych trudności przy pomocy palnika plazmowego. Okazało się, że była poruszana od wewnątrz prostym urządzeniem hydraulicznym, które unosiło ją na pewną wysokość na walcowatej podporze. Równocześnie wysuwały się mechaniczne chwytaki, zgarniające zdobycz z powierzchni ziemi do wnętrza otworu. Studzienka była metalową rurą wkopaną w ziemię na głębokość dwóch metrów. Jej dno pokrywało miękkie porowate tworzywo. W dolnej części rury zaczynał się ukośny kanał, prowadzący nieco niżej, do obszernej niszy. Azora znaleziono unieruchomionego na czymś w rodzaju stołu operacyjnego. Automatyczne urządzenie, wyposażone w sondy i czujniki, rozpoczęło właśnie szczegółowe badanie przerażonego zwierzęcia. Pad jedną ze ścian niszy stały rzędem prostopadłościany z przejrzystego tworzywa. W największym, zanurzony w zielonkawej cieczy, pływał Terri w pełnym rynsztunku zwiadowcy planetarnego. W innych znajdowały się drobniejsze okazy borelijskiej fauny. - Przypuśćmy, że pozostaniemy tu przez miesiąc, dwa... - mówił Jan, popijając kawę w wygodnym fotelu w kabinie Bazy Głównej. - Cóż zdołamy zaobserwować? Migawkowe zdjęcie, statyczny obraz życia planety... Oni są sprytniejsi. Pozostawili tu automatyczny system badawczy. Ta pułapka na zwierzęta jest tylko małym fragmentem tego systemu, ale według niej możemy sobie wyobrazić metodę ich działania. Ciągła informacja o życiu tej planety uzyskiwana jest przy quasi-zerowym zakłóceniu warunków naturalnych. Gdzieś w głębi ziemi, albo w skalnej grocie, ukryty jest central­ny układ dyspozycyjny, połączony siecią podziemnych łącz z różnego rodzaju czujnikami, pułapkami, urządzeniami pobierającymi próbki i gromadzącymi eksponaty. Centralny układ zbiera informacje, opracowuje i przesyła do swoich twórców, którzy siedzą sobie wygodnie w domu, zamiast włóczyć się po obcych planetach... - A próbki, eksponaty takie jak te, które znaleźliśmy w pułapce - wtrącił Milde. - Świadczą o tym, że jednak od czasu do czasu przylatują tutaj, by je zabrać... - Dobrze, że nie konserwują ich w formalinie, tylko przechowują w stanie anabiozy ­dodał Barow, lekarz wyprawy. - Jak się czuje Terri? - Już zupełnie dobrze. Za dwa dni go wypuszczę. - Trzeba poszukać tego centrum dyspozycyjnego. - Nie liczcie na moją pomoc - mruknął Jan - nie jestem wandalem. I tak zepsuliśmy im parę urządzeń, przecięliśmy kabel. Oni wrócą i bez trudu dojdą, kto tu buszował. W przeciwieństwie do nich zostawiamy po sobie mnóstwo śladów, jak niesforna wycieczka mieszczuchów w podmiejskim lesie. Milde zamyślił się, wpatrzony w podłogę. - Może masz rację... - powiedział po chwili. - Przecież oni byli tu przed nami. Chy­ba są mądrzejsi i bardziej doświadczeni. - Nie jest aż tak źle... Toms też wymyślił selektywną pułapkę, która chwyta tylko takie okazy, jakich układ centralny jeszcze nie zarejestrował. Nie potrafił jej tylko zrealizować w praktyce. Właściwie to Toms podpowiedział mi rozwiązanie problemu. Pomyślałem, że jeśli pułapka zna już człowieka, to należy sprowokować ją przy pomocy psa. Poza tym starałem się wczuć w ich mentalność... - Jednym słowem, do naszych rozumnych a nieznanych braci dotrze wkrótce informacja o pojawieniu się na Borelii dwóch nowych gatunków zwierząt - uśmiechnął się Toms. ­Ciekawe, jak nas potraktują? - Jak watahę dzików ryjących w kartoflisku - powiedział Jan z niesmakiem. Janusz A. Zajdel DŻUMA, CHOLERA I CIĘŻKA GRYPA Nasza praca jest równie potrzebna jak każda inna. Dawno już pogodziliśmy się z tym zajęciem, choć niechętnie przyznajemy się do niego. Kiedy skierowano nas do tej roboty, szef Służby Porządkowej Zarządu Linii Międzyplanetarnych widząc nasze skwa­ szone oblicza powiedział: - Cóż, panowie piloci! Kosmos też trzeba od czasu do czasu pozamiatać.! Z szefem dyskusji nie ma. W ten sposób staliśmy się zamiata­ czami Kosmosu. Od kiedy zawód pilota rakietowego stał się takim samym zawodem jak inne, nie każdy może odkrywać nieznane planety. Dostaliśmy więc ten mocno już sfatygowany stateczek pa­ trolowy - "odkurzacz", jak go w przystępie gorszego humoru nazwał Kuba. - Zadziwia mnie beztroska naszych praojców! - mawiał mój to­ warzysz. - Wszyscy wysyłali na orbity różne sondy, satelity, rakiety... Tylko nikomu do głowy nie przyszło, że kiedyś trzeba będzie to posprzątać. To była prawda. Ze starymi satelitami sprawa była jeszcze stosunkowo prosta. Specjalne rakiety, wyposażone w odpowiedni sprzęt, cięły je na kawałki i wyrzucały w kierunku Ziemi, w at­ mosferę, gdzie szczątki te ulegały spaleniu. Trudniejszych problemów przysparzały drobniejsze bryłki i odłamki materii, pochodzące z rozbitych statków międzyplane­ tarnych, lub po prostu wyrzucone kiedyś lekkomyślnie z prze­ latujących rakiet. Tu zaczynała się rola naszego "odkurzacza". Patrolowiec nasz był wyposażony w wykrywacz materii. Wyszukiwał w przestrzeni naj­ drobniejsze okruchy i niszczył je strumieniem antyprotonów. Z okruchów nie pozostawało ani śladu poza krótką ulewą promieniowa­ nia gamma. Do większych odłamków nie strzelało się antymaterią. Ich dematerializacja pociągałaby za sobą zbyt silne promieniowa- nie, przed którym osłony statku nie chroniłyby nas w dostatecznym stopniu. Większe obiekty należało zabierać do zasobników, by spa- lić je następnie w atmosferze podczas powrotu na Ziemię. Kuba bardzo nie lubił tych większych odłamków. Sprawiały trochę kłopotu, a on był człowiekiem nie kochającym nadmiaru pra­ cy. Na któryś z kolejnych rejsów polecono nam zabrać pasażera. Gdy rola tego człowieka na pokładzie wyjaśniła się, Kuba wyraźnie nie byt zachwycony. - Mamy pecha że właśnie na nas musiało to trafić! - mówił do mnie, rozparty w fotelu pilota. - Ten archeolog potrzebny nam tu, jak meteor w dyszy wylotowej. - To paleobiolog - sprostowałem. - Interesuje się bakteriami i wirusami z ubiegłych stuleci. - No właśnie. Zobaczysz, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Jeszcze nam tu jakąś zarazę sprowadzi. Tak się zapalił do pracy, że musiałem dziś podchodzić do pięciu czy sześciu zwykłych kos­ micznych śmieci i brać je na pokład dla jego uciechy. A tak w ogóle, to zupełnie nie rozumiem tych naukowców z Instytutu Medy­ cyny Kosmicznej. Przez całe wieki ludzkość biedziła się nad wygu­ bieniem tych wszystkich paskudnych bakcyli - a teraz oni zatęsknili za nimi i szukają ich w Kosmosie. - Tu chodzi o jakieś badania naukowe - powiedziałem. - Po prostu na Ziemi wytępiono te drobnoustroje tak skutecznie, że nie sposób ich znaleźć. - Ja myślę, że to jakiś spisek lekarzy, którym się nudzi - zakpił Kubą i poprawiwszy się w fotelu przymknął oczy. Rakieta szła maleńkim ciągiem, sygnalizator materii milczał. Ten rejon przestrzeni był już dość dokładnie oczyszczony. - Uważaj od czasu do czasu - powiedziałem, widząc, że Kuba szykuje się do drzemki. - Mark prosił, by go obudzić, gdy się coś trafi! Najbardziej interesują go szczątki statków z XX wieku. Szuka bakterii i wirusów powodujących ówczesne choroby epi­ demiczne. Kuba wzruszył ramionami na znak, że go nic a nic nie ob­ chodzi. - Dopóki ten śmieciarz siedzi mi nad głową; muszę spełniać jego zachcianki. Ale wybacz, mój drogi, nie będę przecież sam so­ bie przysparzał roboty. Gdybym chciał brać na pokład każdy kawałek, jaki zobaczę, to nie wykonalibyśmy nawet dziesięciu pro­ cent naszych normalnych zadań. Kuba przerwał, bo właśnie sygnalizator zabrzęczał prze­ ciągle, a na ekranie zarysował się kształt sporej bryłki materii. Kuba poruszył wprawnie dźwigniami, naprowadził obraz celu na przecięcie linii celownika i strzelił. Bryłka zniknęła, lecz wskaźnik pokładowego radiometru podskoczył niepokojąco w górę. - Nie wygłupiaj się - powiedziałem ostro. - Każdy taki strzał kosztuje nas dzienną dawkę promieniowania. Za twoje lenistwo płacimy zdrowiem. Trzeba było przechwycić, to był za duży obiekt na strzał. - Dobrze, dobrze... - zamamrotał Kuba. - Następny taki w ogóle ominę. Niech go sobie zabierze ktoś inny. Kuba popadał czasem w takie stany rozdrażnienia i nie było na to żadnej rady: kiedy był zły na coś lub na kogoś, bezwstydnie demonstrował swą niechęć do pracy. W gruncie rzeczy był to jednak zupełnie porządny chłopak. Rozumiałem go doskonale. Podobnie jak ja, nie był zachwycony tym, co robił. Wstępując do szkoły pi­ lotażu kosmicznego obaj mieliśmy nadzieję na dokonanie rzeczy wzniosłych. Teraz, kiedy wsadzono nas na ten nędzny stateczek, musieliśmy odroczyć na czas nieokreślony nasze plany podboju od­ ległych ciał niebieskich i nawiązywania kontaktów z obcymi cy­ wilizacjami. Ale, jak powiedział nasz szef, w Kosmosie także trzeba czasem pozamiatać. Nasze zadania też były ważne, choć nie tak efektowne, jak byśmy sobie życzyli. Niechęć Kuby do naszego pasażera umiałem sobie bez trudu wytłumaczyć: Mark robił przynajmniej coś interesującego, badał coś, odkrywał - i tego właśnie Kuba mu zazdrościł. Podkpiwał, jak mógł, z szukania w Kosmosie wytępionych na Ziemi drobnoustrojów - a jednak zazdrościł Markowi tych nieco chyba beznadziejnych poszukiwań. - No to co, Alen? - spytał nagle Kuba, budząc się z drzemki. - Nudnawo tutaj. Chyba polecimy na trzy tysiące, spenetrujemy okolice dwunastej stacji pośredniej. Dostałem wczoraj komunikat z Centrali, że jakiś towarowiec miał kłopoty z mikrometeorami. - Wolałbym uzgodnić to z Markiem. Szef kazał mu ułatwiać pracę... A przynajmniej, nie utrudniać. - Dobrze, więc idź go obudzić. Przyślij go tu, a sam odpocznij. Poszedłem w kierunku kabiny mieszkalnej. Mark nie spał już lecz przeglądał swoje notatki i majstrował przy mikroskopie elek­ tronowym. - Masz coś ciekawego? - spytałem. - Zdaje się... - powiedział na pozór naturalnie, ale wyczuwałem, że jest lekko podekscytowany. - To chyba skrystali­ zowany wirus grypy. Zwalczono go ostatecznie w początkach XXI wieku. Chyba odmiana azjatycka. Niestety, nie udało mi się go ożywić, a szkoda. Można by wyhodować większą ilość... - Po co? Żebyśmy się pochorowali? - Nie bój się! Trzymam wszystko w szczelnych pojemnikach. Zresztą niczego jeszcze nie udało mi się wyhodować. - Ale po co w ogóle chcecie wskrzeszać te antyczne bakcyle Tak z czystej ciekawości? - Widzisz, potrzebne są nam szczepionki. Pełny zestaw szczepionek przeciwko wszelkim chorobom zakaźnym. Na wypadek kon­ taktu z cywilizacją pozaziemską... Muszę przyznać, że trochę mnie "zatkało". A więc ten chłopak, mając tak poważne zadania, nawet nie pochwalił się przed nami, nie wyjaśnił dotychczas, o co chodzi... Nabrałem od razu szacunku dla paleobiologa i... jeszcze dotkliwiej odczuwałem, jak błaha jest moja rola zbieracza kosmicznych odpadków. - Więc jednak... naukowcy wciąż wierzą w możliwość kontaktu z istotami pozaziemskimi? - A ty niby nie wierzysz? - uśmiechnął się Mark, zbierając swoje notatki. .oOo. Siedzę przy sterach, wpatruję się w ekran, od czasu do czasu brzęknie sygnał; wtedy celuję i wciskam spust, by posłać strużkę antymaterii w jakiś drobny meteorek. Słowem - normalnie, czyli trochę nudno. Kuba, zamiast czuwać ze mną, śpi w najlepsze na fotelu obok. Brzęk sygnału - na ekranie spory obiekt chyba za duży na strzał. Może zostawić? Nie, wezmę go. Może Markowi się przyda. Powoli biorę kurs na lśniący przedmiot. Reguluję wizjer, powiększam obraz.. "Co to?" pytam sam siebie trochę zdziwiony. Przedmiot połyskuje metalicznie, ma kształt ściętego stożka i wymiary nie przekraczające kilkunastu centymetrów. Nie wygląda na odłamek większej całości - sam w sobie stanowi regularny kształt. Zbliżam się do niego coraz badziej. "Co to jest?" - myślę i sięgam do dźwigni chwytak Widzę na ekranie, jak łapa manipulatora obejmuje ten dziwny stożek i cofa się z pola widzenia. Po chwili mam go tuż przed sobą, już we wnętrzu statku, za szybą komory próżniowej. I nagle... Boczna powierzchnia stożka rozsuwa się nieco, z jego wnętrza wynurza się miniaturowa postać w maleńkim skafandrze kos­ micznym... - Alen! Alen! - woła istotka w skafandrze... .oOo. - Alen! Alen! - woła Mark i szarpie mnie za ramię. Budzę się, siadam na posłaniu i rozglądam się półprzytomnie po kabinie sypialnej. Obok stoi Mark. W przezroczystym pojemniku trzyma niewielki odłamek postrzępionego metalu. - Co to? - pytam. - Co się stało? - Nic się nie stało. Nie mogłem cię obudzić, spałeś tak twardo. Twoja kolej czuwania. A tu mam kawałek dwudziestowiecznego kosmolotu . - przed chwilą złapaliśmy to z Kubą. Minęło kilka minut, nim wróciłem do rzeczywistości. Mój sen był tak wyrazisty, że potrafiłbym chyba narysować każdy widziany w nim szczegół. Ale to był, niestety, tylko sen... - Chcesz pewnie popracować, Mark? Pójdę więc posiedzieć z Kubą. - Dziękuję ci, właśnie chcę to obejrzeć pod mikroskopem. Załbrał się ochoczo do swoich eksperymentów. Podziwiałem coraz bardziej jego cierpliwość. "Minęły czasy błyskotliwych in­ dywidualnych odkryć, teraz liczy się tylko mrówcza praca wielkich zespołów ludzi" - pomyślałem, idąc w kierunku kabiny nawiga­ cyjnej, z której dobiegały dziwne pohukiwania Kuby. Zatrzymałem się w wejściu i nie zauważony, zza jego pleców śledziłem ekran, na którym pojawiały się co chwila drobne kształty mikrometeorów. Widocznie weszliśmy w okolice dwunastej stacji. Korzystając z nieobecności Marka, Kuba używał sobie do woli. Brał na cel pojedyncze odłamki lub całe ich skupiska, wciskał spust miotacza i siekł szeroką wiązką antymaterii, pokrzykując z uciechą: - Dżuma, cholera i ciężka grypa! A masz!! Ospa, lumbago i zapalenie ucha środkowego! Bęc!! Przez chwilę obserwowałem go z rozbawieniem, potem spoj­ rzałem znów na ekran i dech mi zaparło. Na jego środku, na skrzyżowaniu pajęczych nici celownika zobaczyłem... błyszczący stożek z mojego snu! - Stój! Nie strzelaj! - krzyknąłem, lecz okrzyk mój zabrzmiał równocześnie z pojawieniem się błysku na ekranie. Kuba odwrócił głowę, mrugnął wesoło okiem i rzucił kpiąco: - Mówiłeś coś do mnie? ... Janusz A. Zajdel EKSPERYMENT (ze zbioru: "Ogon diabła") - Proszę tędy, profesorze! - wskazał Groos, przeciskając się wąskim przejściem między stojakami z aparaturą. W najdalszym kącie pracowni, pod ścianą obwieszoną półkami, opleciony zwojami kabli i rurami kompresorów stał nanoskop. Na pozór nie różnił się niczym od innych przyrządów tego typu. - To ma być owo rewelacyjne urządzenie, o którym mi pan wspominał? - w głosie profesora można było uchwycić nutę rezerwy, a nawet drwiny. - Tak, właśnie to... - Groos zdawał się nie zauważać ironii profesora. - Ten nanoskop został przerobiony według mojego pomysłu. Pozwala uzyskać powiększenia o trzy rzędy wielkości lep­ sze niż dotychczas osiągane. Jest uczulony na grawifale w zakre­ sie superwysokich częstotliwości. Pan zdaje sobie sprawę, co można przez to osiągnąć? - No, no... - profesor zgrabnie udawał podziw, choć naj­ wyraźniej nie wierzył ani jednemu słowu asystenta. - To ci dopie- ro! I cóż można obserwować przy takich powiększeniach? - Właśnie to, o czym komunikowałem panu profesorowi w moim liście. - Czy to aż takie ważne... abym musiał przerywać urlop? - Ależ... - Groos był bardziej zdumiony niż zakłopotany. - To przecież sensacja naukowa na miarę... nie, nie potrafię tego nawet z niczym porównać! To epokowy eksperyment! Entuzjazm Groosa rósł z każdym słowem, nie udzielał się jed­ nak profesorowi który krytycznym okiem oglądał szczegóły aparatu­ ry. Widać było jednak, że niewiele z tego rozumie. - Zakładam nową próbkę - powiedział Groos. - To będzie trwa­ ło niezmiernie krótko, jednak ekran utrwali na chwilę obraz, roz- ciągając go nieco w czasie. Proszę dokładnie zapamiętać wyjściowy stan pola widzenia. Profesor bez przekonania pochylił się nad wziernikiem nanoskopu. - O! - powiedział nagle. - To ciekawe! Cóż to takiego? - Proszę pamiętać, że powiększenie znacznie przekracza to, co osiągnięto dotychczas! - powiedział Groos z nieznacznym uśmiechem, zadowolony z wywołanego efektu. - Ale nie to jest ważne. Chodzi nam o sam eksperyment. Proszę uważać, włączam źródło... - Nic nie widzę. Wszystko pozostaje w tym samym stanie, jak na początku... - Chwileczkę, przełącznik mi się zaciął. O, już! - Nic. O, o, ter... .oOo. Pierwszy komunikat pochodził z ośrodka Aldagger, później potwierdziły go obserwacje mniejszych radioteleskopów. Wreszcie po dwóch latach od ukazania się pierwszego komunikatu Markow i Stern zaobserwowali to niezwykłe zjawisko przy pomocy silnych teleskopów optycznych. Trzy silne radioźródła, zauważone zrazu w rejonie gwiaz­ dozbioru Lwa, przesuwały się wyraźnie i to z szybkością niewiary­ godną, jak na obiekty tego typu. Jakiego typu? Otóż właśnie! Tu, niestety nie było zgodności między poszczególnymi obserwatorami. Nie ulegało jednak wątpliwości, że są to obiekty bardzo odległe, pozagalaktyczne i posiadające ogromne objętości. O masie ich trudno było cokolwiek powiedzieć, nie znając ich natury fizy­ cznej. Najdziwniejszy jednak wydawał się fakt, iż tory, po których poruszały się te ogromne i niespotykane dotychczas ciała niebieskie, były według zgodnych obserwacji wszystkich badaczy... idealnie równoległe ! Prasa nie omieszkała oczywiście podchwycić tego faktu, nadając mu smak kosmicznej sensacji: "Karawana pocisków między­ galaktycznych zdąża w kierunku mgławicy NGC 5194" i tak dalej... Poruszenia wywołanego takimi przypuszczeniami w niczym nie um­ niejszał fakt, iż odległość tej galaktyki od Słońca wynosi około dziesięciu milionów lat światła, a więc to, co obserwowano - działo się przed tyluż laty... Wymieniona mgławica leżała rzeczy­ wiście na przedłużeniu drogi jednego z tajemniczych "pocisków". Trudno było jednak powiedzieć, czy ogromne, tajemnicze ciało "trafi" w mgławicę, gdyż dokładne ustalenie odległości od niego było niezmiernie trudne. Gdyby bowiem przyjąć za pewnik owych 10 milionów lat światła, prędkość obiektu przekraczałaby znacznie prędkość światła, natomiast rozmiary obiektu musiałyby być wprost monstrualne... Ostatecznie zgodzono się na hipotezę roboczą, według której "quazony", bo tak nazwano owe poruszające się obiekty, miały być ciałami o objętości rzędu przeciętnej gromady kulistej, poruszającymi się z prędkością nadświetlną... Dokładnie w dziesięć lat po odkryciu, quazon beta zbliżył się do galaktyki NGC 5194 na tyle, że można było się spodziewać zaobserwowania oddziaływań wzajemnych. Przypuszczenia nie myliły: quazon naprawdę, a nie tylko pozornie, zbliżał się do mgławicy! W ciągu kilku następnych miesięcy stwierdzono zakrzywienie toru. Pozwoliło to z kolei na lepsze określenie masy i odległości. Powszechna opinia, urabiana przez popularną prasę codzienną, coraz bardziej skłania się ku ostatecznemu zaakceptowaniu hipotezy "kosmicznych megastatków", wysyłanych przez jakieś isto­ ty-giganty z głębi Wszechświata w kierunku naszej gromady galak­ tyk. Główną pożywką dla tego rodzaju teorii była owa - stwierdzo­ na już teraz bezspornie - nadświetlna prędkość quazonów... Trzeźwo myślący naukowcy nie ulegali jednak urokowi kuszących hipotez i nie ustawali w wysiłkach zmierzających ku skonstruowaniu obiektywnej teorii tego zjawiska. Wykluczali oni oczywiście wszelkie założenia związane z ingerencją "megaistot", uważając takie pomysły za czystą metafizykę. Wtedy to powstała klasyczną hipoteza Kruhma-Jansena, która głosiła, jakoby quazony byty produktami samorzutnego rozczepienia jakiejś starej galaktyki, która po skurczeniu się do progowej gęstości materii uległa eksplozji podobnie jak się to obserwuje w przypadku gwiazd supernowych. Hipotezę poddano ostrej krytyce z punktu widzenia energety­ cznego i kosmologicznego. Przytoczone argumenty, nie pozbawione zresztą pewnych niejasnych sformułowań, zajęłyby zbyt wiele miejsca, gdybyśmy chcieli je tutaj streścić. Dość, że po niespełna roku teoria poszła do lamusa, wyparta przez dwie konku­ rujące hipotezy - Canthona i Poola-Tresnera. Pierwsza z nich, przypisująca quazonom strukturę mgławic pyłowo-gazowych o bardzo silnym zagęszczeniu, wywodziła ich genezę z kondensacji grawitacyjnej cząstek nadświetlnych, posia­ dających ten sam lub podobny kierunek wektora pędu. Druga hipoteza, zakładając jako punkt wyjścia istnienie skupisk rozdrobnionych cząstek materii międzygalaktycznej, wprowadzała interesującą skądinąd koncepcję, według której "młode", a więc nie posiadające jeszcze tak wielkiej objętości i pędu quazony ulegać miałyby stopniowemu przyspieszeniu poprzez oddziaływanie sprężonego pola grawielektromagnetycznego, panują- cego, jak wiadomo w przestrzeni międzygalaktycznej. Nabierając stopniowo prędkości i obrastając niejako w materię w czasie wie- lokrotnych obiegów po kole o promieniu równym promieniowi Wszech- świata, quazony stawałyby się tym, czym są: wielkimi skupiskami materii, obdarzonymi nieprawdopodobnie wielkim pędem... Przyspieszenie, odbywające się za pośrednictwem oddziaływań polowych zbliżało ten hipotetyczny proces - w najogólniejszych zarysach - do procesów przyspieszania cząstek w akceleratorach cyklicznych, co też zostało natychmiast wykorzystane w publikac­ jach popularnonaukowych, jako piękny, choć bardzo daleki od ścisłości wywód poglądowy... "Wyobraźmy sobie zwykły, dobrze znany synchrocyklofazotron o promieniu równym promieniowi Wszechświata..." Tak to mniej więcej wyglądało w wykładach popu­ laryzatorów. Trzeba tu dodać, że zarówno ścisłe, jak i popularne wykłady hipotezy Poola-Tresnera przemilczały dyplomatycznie kwestię przekroczenia przez quazony prędkości światła. Ktoś tam nawet odkrył, czy raczej: wydawało mi się, że odkrył coś w rodza­ ju "promieniowania Czerenkowa", które to promieniowanie to­ warzyszy ruchowi cząstki z prędkością przekraczającą prędkość światła w danym ośrodku. Największe jednak powagi naukowe i uznane autorytety odnosiły się dość wstrzemięźliwie do całego problemu. Wypowiedzi wielkich uczonych były raczej wymijające. Nie było w tym nic dzi­ wnego: każdy niemal dzień mógł przynieść nowe informacje i fakty. Quazon beta zbliżał się najwyraźniej do mgławicy. W tej ostatniej można było już zaobserwować skutki tego zbliżania: coś w rodzaju gigantycznego przypływu i rosnącej z miesiąca na miesiąc deforma­ cji. Powściągliwe stanowisko autorytetów naukowych okazało się zupełnie słusznym wyjściem z sytuacji: następne dwa lata przyniosły rozstrzygnięcie wątpliwości. Profesorowie uniknęli przykrej konieczności wycofywania się z zajętych przedwcześnie stanowisk, co przypadło w udziale mniej cierpliwym, a łasym na sukcesy młodszym naukowcom. Quazon beta wniknął w głąb mgławicy, która całkowicie zmieniła formę, dzieląc się na dwie prawie równe części, obdarzo­ ne stosunkowo dużymi prędkościami oraz trzy części mniejsze, lecz niezmiernie szybkie, które, po dokonaniu wstępnych obserwacji po- równawczych uznano za identyczne z... quazonami. To zaskoczyło wszystkich. Uczeni w zaciętym milczeniu przystąpili do konstruowania nowych teorii. Tylko prasa nie straciła rezonu i bębniła teraz o łańcuchowym rozszczepieniu galaktyk i podobnych bzdurach... .oOo. ...az! - wykrzyknął profesor. - W tej chwili stało się coś dziwnego... - Widział pan?! To jest właśnie dowód! Wykazałem, że poje­ dyncza galaktyka nie jest niepodzielną cząstką materii! Strumień quazonów rozszczepia galaktykę na dwie części z wydzieleniem kilku następnych quazonów! To daje możliwość uzyskania reakcji łańcuchowej, samopodtrzymującej się... Można będzie wyzwolić w ten sposób kolosalne ilości energii. To może być bardzo istotne, może mieć znaczenie militarne! - Eee... Z tym rozszczepieniem galaktyk, to jeszcze nic pewnego - powiedział profesor. - Czy próbowałeś wyobrazić sobie, jak świat nauki przyjąłby taką heretycką hipotezę? Od czasów Toldana wiadomo, że galaktyka jest elementarną, niepodzielną cząstką materii... Trzeba by zmieniać wszystkie podręczniki fizy­ ki... Profesor uśmiechnął się melancholijnie, po czym podrapał się leniwie prawą macką w szósty (licząc od prawej) czułek w dziewiątym rzędzie od góry. Janusz A. Zajdel Epizod bez następstw Suchy wiatr od strony pustyni nieustannie siekł drobnymi ziarenkami rudego piasku. Zimno dawało się odczuć coraz silniej. Chifu otulał się szczelnie swą obszerną szatą, odwracał twarz, przymykał piekące powieki. Spoglądał co chwila w stronę kępy suchych, kolczastych krzewów, rosnących o sto kroków od miejsca, gdzie leżał za niewielkim kamieniem. Cień osła poruszał się od czasu do czasu na tle zachodniego nieba. To uspokajało Chifu, przynajmniej na chwilę. Kamień, tuż przy twarzy, dawał złudzenie osłony przed wiatrem i przed czymś jeszcze - nieznanym, niewiadomym, na spotkanie którego Chifu wybrał się tej nocy, gdy wreszcie ciekawość przemogła strach. Noc była ciemna, bezksiężycowa, bezchmurna i chłodna. Pustynia, rozciągająca się na wschodzie, zlewała się w oddali z ciemną płachtą gwiaździstego nieba. Chifu wytężył wzrok. Tak, nie mylił się. To tam właśnie. Na tle ciemnego nieba rysowała się jeszcze ciemniejsza sylweta ogromnej bryły. Chifu wpatrywał się długo, aż oczy zaszły mu łzami i znów musiał odwrócić głowę w stronę zarośli. Osioł stał spokojnie, widać było nawet jego miarowo wahający się ogon. Chifu znów spojrzał przed siebie. Za dnia, z daleka, wyglądało to inaczej. Najpierw był oślepiający błysk, jakby słońce zachodziło na wschodzie. Ognista plama dotknęła piasku, w niebo wzbił się tuman, który przesłonił na długą chwilę to miejsce. A potem, gdy piasek opadł, Chifu dostrzegł smukły kształt połyskującej srebrzyście iglicy, skierowanej w niebo. Stanął wtedy, jak skamieniały. W kilka chwil po błysku dobiegł go daleki grzmot. Osioł poderwał się do ucieczki i Chifu musiał biec za nim, by nie pozostać sam wśród piasków. Przed zachodem słońca dotarł do oazy, gdzie już opowiadano nieprawdopodobne plotki o dziwnym zjawisku na pustyni. Niektórzy byli zdania, że to bóg- Słońce, albo może jego wysłannik, zstąpił na pustynię. Wszyscy byli zgodni, że nie należy w żadnym razie mieszać się do boskich spraw i na wszelki wypadek nie zapuszczać się w tamtą stronę. Chifu chciał tylko zbliżyć się pod osłoną ciemności na tyle, na ile pozwoli mu własny strach i popatrzeć. Noc była jednak zbyt ciemna, by z tej odległości zobaczyć cokolwiek poza zarysem niewyraźnego kształtu, niepodobnego do iglicy, którą widział w dzień. Ostrożnie uniósł się zza głazu, raz jeszcze spojrzał na osła i ruszył powoli naprzód. Szum wiatru, wdzierającego się z piaskiem pod odzienie, zagłuszał wszelkie inne odgłosy. Od czasu do czasu dało się słyszeć dalekie wycie szakala, ale Chifu nie bał się szakali. O wiele gorsze były dzikie i krwiożercze likaony. Na szczęście, polowały w dzień i w tej okolicy trafiały się rzadko. Dotknął rękojeści noża zatkniętego za rzemień, którym był przepasany. Poczuł się pewniej, przyspieszył kroku. Spod nóg smyrgnął mu spłoszony skoczek pustynny, ale Chifu nie zatrzymał się ani na chwilę, choć serce tłukło mu się w piersi i czuł chłodny dreszcz w karku. Wiatr przycichł jakby, obraz gwiazd wyostrzył się. Na ich tle coraz wyraźniej rysował się ostro zakończony, trójkątny cień. U jego podstawy dostrzegł dwa maleńkie, wędrujące światełka, wytężył słuch. Od strony ciemnej bryły dobiegł jakiś jednostajny szum i miarowe postukiwania. Próbował ocenić odległość, ale w ciemności perspektywa spłaszczała się zupełnie. Mogło być trzysta kroków, albo tylko pięćdziesiąt... Trójkąt sterczał w niebo, nieporuszony, o gładkich krawędziach, jak zarys gigantycznej budowli. Położył się za fałdem nawianego piasku. Światełka zniknęły skrywając się za brzegiem ciemnego konturu. Chyłkiem podbiegł kilkanaście kroków, potem jeszcze bliżej. Mógł teraz dostrzec biegnącą ku górze krawędź dwóch trójkątnych płaszczyzn, zbiegających się gdzieś wysoko ku wspólnemu wierzchołkowi. Budowla musiała być ogromnym ostrosłupem. Chifu ocenił, że podstawy obu trójkątów schodzą się pod kątem prostym, jak granice poletek rolników nad Wielką Świętą Rzeką, które wytyczał ubiegłej jesieni, gdy pomagał mierniczemu Phiro. Pamiętał dobrze tę pracę i wszystkie cięgi, które spadły na jego grzbiet. Najbardziej utrwaliła się w jego pamięci trzcina, którą posługiwał się pisarz Hafon... Powoli, na uginających się nogach skradał się teraz wzdłuż jednej ze ścian budowli, w odległości dobrych dwudziestu kroków od niej. Machinalnie, bezwiednie prawie odliczał kroki od narożnika. Budowla była ogromna. Naliczył około dwustu kroków, nim dotarł do końca, ale nie był pewien, czy nie pomylił się w rachunku; każde dziesięć kroków znaczył zgięciem palca u dłoni, lecz w pewnej chwili potknął się i musiał rozprostować palce, by podeprzeć się dłonią o ziemię. Tu także była krawędź i kolejna ściana, prostopadła u podstawy do tej, wzdłuż której przyszedł. Zbliżył się jeszcze bardziej. Już prawie mógł dotknąć ściany. Wyciągnął dłoń, lecz cofnął ją zaraz, przerażony własnym zuchwalstwem. i wtedy właśnie usłyszał głos. Tuż za swymi plecami, tak bliski, że zdrętwiał i zamarł na chwilę w bezruchu, a potem padł, twarzą w piasek, osłaniając głowę dłońmi, jak by bił pokłon nieznanym mocom. Głos rozbrzmiewał natarczywie, blisko, słowami nieznanego języka. Potem dołączył drugi i przez chwilę oba wiodły niezrozumiały, urywany dialog. Chifu leżał bez ruchu, jak martwy. Oczekiwał na cios, na rażenie świętym ogniem lub jakąkolwiek inną karę za najście tego miejsca, niewątpliwie nie przeznaczonego dla śmiertelnych. Poczuł, że ktoś chwycił go pod ramiona, ktoś drugi - za nogi. Zacisnął powieki, choć w gęstej ciemności i tak nie miało to większego znaczenia. Słyszał chrzęst piasku pod czyimiś stopami. Dał się nieść, bezwładny, niczym nie zdradzając, że żyje. Potem uczuł, że nie ma już wiatru i zrobiło się cieplej, a kroki dudniły teraz po czymś twardym. Przez zaciśnięte wciąż powieki , przebijało jasne światło. Po chwili leżał na wznak. Światło osłabło. Ośmielił się uchylić powieki, lecz nie dostrzegł niczego, oślepiony po diugim przebywaniu w ciemności. Podniósł dłoń i przesłonił nią oczy otwierając je ponownie. Był we wnętrzu niewielkiej niszy. Jej wewnętrzne ściany i strop pokryte były barwnymi obrazami, których treści nie mógł pojąć ni odgadnąć. Na wprost niego rozciągała się wielka, srebrzysta płaszczyzna, zajmująca prawie całą ścianę pomieszezenia. Spostrzegł, że leży na miękkim legowisku, pokrytym czymś w rodzaju zwierzęcego futra, lecz o zabarwieniu, jakiego nigdy nie widział u żadnego zwierzęcia... Nagle część bocznej ściany rozstąpiła się. Chifu znieruchomiał ze wzrokiem utkwionym w to miejsce. W otworze ściany stała potężna postać, przypominająca człowieka w dziwnym, obcisłym stroju. Zamiast głowy miała ogromną, lśniącą kulę. W miejscu twarzy błyszczała gładka powierzchnia, jakby pionowe lustro wody. Zerwał się, by złożyć pokłon przed bogiem, który zstąpił wśród światła i grzmotów na tę suchą, piaszczystą połać ziemi, zamieszkaną przez ubogich chłopów i pasterzy. Postać gestem dłoni osadziła go na miejscu. Znieruchomiał w przyklęku i patrzył oniemiały, jak przybysz sięga obiema dłońmi do kuli osadzonej na jego tułowiu, a następnie unosi ją w górę. Z wnętrza kuli wyłoniła się głowa o zwyczajnej, ludzkiej twarzy - o wiele jaśniejszej, niż twarz Chifu, lecz niewątpliwie ludzkiej... - Czyj to był pomysł? - komandor patrzył to na jednego to na drugiego. - Nasz... - odpowiedzieli solidarnie, opuszczając wzrok. - Myśleliśmy, że... może... - próbował tłumaczyć Rando, ale komandor nie dał mu skończyć. - Żeby mi się to więcej nie powtórzyło! - Komandor zmarszczył się groźnie, ale widać było, że ma już dosyć tej rozmowy, będącej czymś w rodzaju karnego raportu. - Co z nim zrobiliście? - Był zszokowany, a poza tym chyba zmarzł, więc poprosiliśmy lekarza, żeby się nim zajął - wyjaśnił Beso. - A teraz, zdaje się lingwista próbuje się z nim porozumieć. - To zupełnie młody chłopak - dodał Rado. - Myślę, że przywlókł się z ciekawości. Trzeba przyznać, że odważny! - Odstawić go do osady? - spytał Beso, lecz komandor milczał, zastanawiając się nad czymś. - Będzie z tego awantura w dowództwie - powiedział wreszcie z jawną niechęcią. - Mieliśmy wyraźny rozkaz, żeby nie nawiązywać żadnych kontaktów z mieszkańcami... Zawsze z tego wychodzą jakieś nieprzewidziane afery. - Komandorze! - Beso zrobił konfidencjonalną minę. - Przecież my nie nawiązaliśmy żadnego kontaktu! To on do nas przyszedł! - Racja! - rozchmurzył się komandor. - Nie było żadnych instrukcji na wypadek, gdyby tubylcy próbowali nawiązać kontakt z nami. Wobec tego, jesteśmy w porządku. W przypadkach nie objętych instrukcją... - ... decyduje dowódca astrolotu! - dokończyli chórem obaj winowajcy. - Dobrze. Niech wam będzie... - powiedział komandor. - Wezmę to na siebie. Ale chłopaka trzeba odstawić do najbliższej osady. - Zaraz? - No... Może nie od razu. Niech trochę ochłonie z wrażenia. Na pewno wybrał się na tę wyprawę cichaczem i jeszcze nikt się o niego nie martwi. Tylko... - Komandor pogroził palcem - jak wyjdzie z tego jakaś heca, to będę o was pamiętał! - Tak jest! - odpowiedzieli razem i zrobili "w tył zwrot". Wyszli z kabiny dowódcy, szturchnęli się łokciami z zadowolenia, że ich nieregulaminowy wyczyn uszedł płazem i pognali do ambulatorium, gdzie zostawili niedawno schwytanego "jeńca". Chifu stał w wielkiej sali o barwnych ścianach. Wokoło pełno było przedmiotów o dziwacznych kształtach, które zlewały mu się w oczach w niezrozumiały, zawikłany gąszcz. Nie zauważał tu niczego znanego, wszystko było obce i dziwne. Zapomniał już o strachu, który paraliżował go do niedawna. Ci, którzy go pojmali i przynieśli tutaj i ci inni, którzy dotykali go, oglądali, a potem napoili czymś bardzo smacznym - nie byli na niego zagniewani. "To wysłannicy Ra - powtarzał w myślach - a przecież Ra jest dobrem i życiem!" Ta świadomość pozwalała mu przezwyciężać strach. Bogowie, czy ich wysłannicy, byli dobrzy. Nie bili go, jak mierniczy Phiro albo pisarz Hafon. Uśmiechali się dotykali jego dłoni, przemawiali, niezrozumiale wprawdzie, lecz łagodnie. To byli dobrzy bogo- wie. Jeden z nich przemówił nawet w języku Chifu, może trochę nieskładnie, lecz Chifu rozumiał go dość dobrze. Rozumiał także, że niebo jest wysokie i słabe ludzkie głosy docierają tam niezbyt wyraźnie, jak wołanie poganiaczy dociera zniekształconym echem do dalekiej oazy. Stąd też, bogowie mogą niezbyt precyzyjnie posługiwać się językiem, który słyszą z tak daleka. Ten, który rozmawiał z Chifu, pytał go, po co tu przyszedł. Chifu wiedział, że bogowie znają jego myśli i chcą tylko sprawdzić jego prawdomówność, więc odpowiedział zgodnie z prawdą: że przyszedł z ciekawości, by obejrzeć to, co przybyło z nieba w blaskach świętego ognia. Nie rozgniewali się tą odpowiedzią. Przeciwnie, uśmiechali się do siebie, mówili coś, a ten, który przemawiał do Chifu, powiedział: - Odważny chłopak. Rozumny, bo ciekawy... Taki był przynajmniej sens wypowiedzi. A potem przyniesiono szkatułę niewielką, lśniącą, do której oni mówili, ona zaś powtarzała ich słowa, lecz w języku znanym Chifu. Teraz rozumiał lepiej, prawie dokładnie wszystko, a oni szli z nim wśród lśniących ścian przez wspaniałe komnaty. a w każdej z nich pokazywali mu dziwy i objaśniali. Chifu był bystrym chłopcem, a pamięć miał też niezłą. - Kiedy skończycie ten remont? - komandor przeglądał dziennik pokładowy. - Nie planowany postój psuje nam cały harmonogram lotu! - Już kończymy, komandorze - powiedział Pierwszy Mechanik. - Myślę, że wkrótce będzie można startować. Chłopcy już zwijają namiot. To był świetny pomysł, Szefie! Gdybyśmy nie osłonili rakiety brezentem, musielibyśmy wydłubywać z każdej dziury ten cholerny piasek. Wieje bez przerwy. - Całe szczęście, że mieliśmy na pokładzie odpowiednią ilość tkaniny - dodał Beso. Komandor zapisał coś w dzienniku, zamknął go i spojrzał na Beso, mrużąc groźnie oko. - A co z tym chłopcem? - spytał z naciskiem. . - Jeszcze... tutaj - zająknął się Beso. - Chłopaki pokazują mu trochę... tego... różnych rzeczy. Bardzo się zainteresował... A wie pan, komandorze, to diabelnie bystry chłopak! Od razu chwyta, co jest co! Zadaje coraz mądrzejsze pytania i wszystko rozumie... Trochę, co prawda po swojemu, ale ogólnie - całkiem trafnie... - No, no! - Komandor zmarszczył czoło. - Ty mnie nie zagaduj! Mieliście go odstawić do domu i koniec! Kto pozwolił mu pokazywać wnętrze statku? - Psycholog chciał zbadać poziom umysłowy, lingwista rejestrował mowę, a lekarz... - No, tak! - Komandor był wyraźnie niezadowolony. - Chłopak naopowiada głupstw swoim ziomkom, a potem nasi specjaliści będą mieli problemy. Ta planeta nie jest na razie przewidywana do żadnych eksperymentów cywilizacyjnych, wszystko idzie tutaj swoim torem i nie należy się mieszać... - Ale... przecież pamięta pan, komandorze, co było z Akarem? Ci z Akara wylądowali gdzieś tam, na jakiejś dużej wyspie, i podobno rozlazły im się jakieś zwierzęta, które wieźli z innej planety... Ale nic się wielkiego nie stało! - Tak, pamiętam. W sumie nie pociągnęło to większych skutków. Dostali tylko naganę. - Komandor zrobił groźną minę. - Was czeka to samo, jeśli... - W porządku, komandorze! Miejmy nadzieję, że to też będzie epizod bez następstw, podobnie jak dziesiątki innych nieformalności, popełnianych przez załogi naszych astrolotów na setkach planet... - No, ale na tym koniec! Odwieźć chłopaka i przygotować się do startu! Chifu wrócił do oazy wieczorem następnego dnia. Bogowie, nakarmiwszy go boskim pokarmem, którego smak czuł dotąd w ustach, odwieźli go wozem, nie ciągniętym przez żadne zwierzę. Po drodze Chifu przypomniał sobie o ośle, który, ukryty w marnym cieniu suchych krzewów, na szczęście czekał cierpliwie, nie zjedzony jeszcze przez żadnego drapieżnika. Na pożegnanie, dwaj którzy go odwieźli, podarowali Chifu małą szkatułkę, na której powierzchni - po naciśnięciu wystającego guzika - rozjarzało się miniaturowe słońce. Można było rozjaśniać nim nocne ciemności! Chifu był uszczęśliwiony tym najprawdziwszym podarkiem bogów, żywym wizerunkiem wielkiego Ra... Władca milczał długo, przymknąwszy oczy. - Więc mówisz - odezwał się wreszcie do stojącego przed nim kapłana - że prawdą jest wszystko, co opowiada ten chłopak? - O, panie! - kapłan skłonił się ceremonialnie. - Niech oczy twoje ujrzą ten oto przedmiot. Nie ludzkich rąk jest on dziełem, to pewne. Faraon obracał w dłoniach małe pudełko z okrągłym błyszczącym krążkiem pośrodku. - Racz o panie, nacisnąć tutaj - pokazał kapłan. - Tak. To zadziwiające - przyznał władca. - Chcę sam mówić z tym chłopcem! Wprowadzono Chifu, który padł na ziemię u stóp władcy i bał się podnieść głowę dopóki ten nie przemówił łaskawie - Wstań. Z bogami rozmawiałeś wszak śmiało. Wiesz, że i ja do nich należę. Chciałbym usłyszeć od ciebie, coś widział. Chifu opowiadał długo, dokładnie. Wszystko po kolei, jak przedtem ludziom w oazie i kapłanom w świątyni, którzy - usłyszawszy o chłopcu, przywieźli go do stolicy. Opowiadał o kształcie i rozmiarach budowli, którą ujrzał wśród pustyń i o tym wszystkim co widział i słyszał w jej wnętrzu. Faraon Dżeser słuchał uważnie, nie przerywając. Gdy chłopiec skończył opowieść, wiadca raczył zadać mu kilka pytań - Więc mówisz, że bogowie owi w podróż ku niebu wzlecieć zamierzali? - Tak, panie. - Wraz z całą ową budowlą, której szkic pokazywali mi kapłani? - Tak, panie. Ten szkic zrobiłem na polecenie kapłanów. Kiedy wróciłem z pustyni do oazy, gdzie mieszka moja matka, nocą znów światło wielkie powstało na wschodzie; jasne słońce rozświetliło noc, i wszyscy to widzieli. A kiedy rankiem dnia następnego poszliśmy w tamtą stronę wraz z innymi mieszkańcami naszej oazy, otwór tylko ogromny w piasku ujrzeliśmy... - I, jak rzekłeś, bogowie owi mieli w swej budowli wznieść się do nieba? - Tak, panie! Mieli ze sobą rzeczy wszelakie, pożywienie napoje na daleką podróż. Ale, jak mi mówili, w podróży owej żywymi nie mieli pozostawać... - Jakże to? - Pokazali mi skrzynię wielką, a w niej drugą, ludzkiego kształtu, w którą, po otwarciu, kładli się by umrzeć na czas podróży. Lecz potem, u celu, do życia wrócić mieli. Tak mi to objaśniali. Widziałem nawet, jak umarł jeden z nich, a inni owijali ciało jego szczelnie wstęgami tkaniny jakowejś, aż cały był nią owinięty, i wtedy zanurzali go w płyny różne, aż gładką, błyszczącą polewą się pokryła tkanina. A potem, w skrzyniach zamknąwszy, zostawili mówiąc, że wstanie, gdy dotrą do domu swego. Wielu innych też umrzeć tak się gotowało... - Potrafiłbyś szkic skrzyń owych sporządzić? - Spróbuję, panie. - Więc, jeśli wszyscy w skrzyniach owych martwi podróżować mieli, po cóż im cały dobytek, pożywienie? - Nie wiem, panie. Myślę, że budzą się czasem w podróży owej, by jeść i pić... Lecz nie pytałem o to... - Ale wiesz na pewno, że w stronę nieba się wybierali? - A jakże, panie! Wszak wysłannikami Ra będąc, ku niemu wracać musieli... - Tak mówili? - Tak, choć innym imieniem go nazywali, lęk przed nim czując wielki. - Jakież to imię? - Coś jakby ko-men-dant... i coś jeszcze, nie zapamiętałem... - Możesz odejść chłopcze! - Dżeser skinął dłonią, a Chifu kłaniając się władcy co krok, tyłem wycofał się z komnaty. Władca zamyślił się głęboko. Po kilku minutach spojrzał w prawo, gdzie pod ścianą stał jego kanclerz i nadworny architekt. - I cóż ty na to, Imhotepie? - Zadziwiająca historia, panie mój! - Oto, jak bogowie powracają do nieba! Zdradzili tę tajemnicę owemu chłopcu... Dlaczego? Wszak nie po to, by on ich śladem do nieba wzleciał. To mnie wzywają, mnie, syna Słońca... Znów milczał zamyślony, wpatrzony przed siebie, w stronę, gdzie odszedł Chifu. - Pilnować mi tego chłopca! - powiedział do kapłana. - Uczyć, karmić, opiekować się... Będzie mi jeszcze nieraz potrzebny. A ty, Imhotepie, powiedz: potrafisz-li taką budowlę wznieść dla mnie, abym, gdy bogowie mnie wezwą, mógł na wezwanie ich pośpieszyć? Architekt poskrobał się w wygoloną czaszkę. - Trudno będzie... - bąknął. - Piramida to niezmiernie skomplikowany problem techniczny... Szczególnie technologia montażu... A poza tym, organizacja placu budowy, kadry fachowców, zaplecze techniczno-materiałowe, harmonogramy dostaw... - Daj spokój z tym inżynierskim bełkotem - przerwał mu Dżeser dobrodusznie - i powiedz, ile? - Za trzy miesiące przedstawię kosztorys, panie mój... Ale boję się, że... - Żadnych "ale". Nie po to cię wysyłałem na stypendia do Małej Azji i na Daleki Wschód, żebyś mi tu piętrzył trudności! - Może... pozwól panie, że się zastanowię... Może by tak... schodkowo? - mamrotał Imhotep. - To by wypadło trochę taniej... - To już twoja sprawa. A poza tym, zorganizuj paru specjalistów do zaprojektowania wyposażenia. Ma być pełny komfort, i żad- nych tam oszczędności. To dla mnie rozumiesz? A o żadnych trudno- ściach nie chcę słyszeć. Ma być piramida, i koniec! Janusz A. Zajdel ...et in pulverem reverteri Sonda Zwiadu Planetarnego S-3 do Bazy. Komunikat VI Planeta w zasięgu obserwacji elektromagnetycznej. Silna emisja w szerokim zakresie częstotliwości. Obraz optyczny zakłócony warstwami kondensującej się pary wodnej w atmosferze. Niewątpliwe cechy zaawansowanej cywilizacji technicznej: liczne sztuczne satelity, kierunkowe wiązki sygnałów, wzmożone promieniowanie podczerwone. Kontynuujemy manewr zbliżania, SZPS-3 - koniec komunikatu. Szef zmiany powoli obchodził stanowiska. W długiej hali fabrycznej pracowało kilkunastu operatorów. Produkcja szła pełną parą, wszystkie maszyny były w ruchu. Przy siódmym stanowisku szef zatrzymał się dłużej. Stojąc za plecami pracownika dokładnie sprawdził wskazania przyrządów kontrolnych. - Kolego Miller - powiedział nagle tonem, który operatorowi nie wróżył nic dobrego. - Słucham, panie majster! - Miller wtulił głowę w ramiona. Nie odwrócił się od tablicy kontrolnej, bo za to szef mógłby go dodatkowo obsztorcować. - Czy wy wiecie, kolego Miller, co wy właściwie produkujecie? - Wiem, panie majster. Detal numer zero-cztery do łożyska tulei wałka rozgarniaka... - Na pewno do rozgarniaka, kolego Miller? - - Na pewno, panie majster. - A może wy, kolego Miller, robicie gumki do majtek, co? - Nie, panie majster. Robię detal numer zero-cztery... - To dlaczego, do jasnej cholery, nastawiliście dozownik na jedynkę? Czy wy wiecie, ile czasu ma być eksploatowany rozgarniak?. - Pięć lat, panie majster... Ja przepraszam, - Swoją żonę będziecie przepraszać, jak wam polecę po premii! Poprawić to zaraz! Szef ruszył dalej, przystając kolejno przy następnych pracownikach. Miller spojrzał za nim ze złością. - Stary sknera! - mruknął pod nosem. Trzęsie się o swój tyłek... Nagle twarz Millera rozjaśniła się. - Panie majster! - zawołał za oddalającym się szefem. - Nie masz pan spodni! Szef zatrzymał się i spojrzał na swoje nogi. Miller mówił prawdę. Samochód tłukł się po wyboistej, bocznej drodze. Musiała być od dawna nie używana, bo nikt nie łatał ogromnych wyrw w nawierzchni, a pobocza zarosły gęstym dywanem rdestu, wdzierającego się w szerokie pęknięcia asfaltu. Po obu stronach jaśniały świeżą zielenią nie kończące się pola uprawne. Dolne gałęzie drzew nad drogą, dawno nie przycinane, zwieszały się nisko, tworząc zielony tunel tuż nad dachem samochodu. Told omijał większe wyrwy, przelatując przez mniejsze i ochlapując sobie przednią szybę brudną wodą pozostałą po niedawnym majowym deszczu. Wycieraczek nie miał już od paru godzin, co przypomniało mu, że powinien się śpieszyć. Dodał gazu, ale natychmiast cofnął nogę z przyspiesznika. Wolał nie ryzykować. Do miasta było jeszcze wciąż daleko, droga stawała się coraz gorsza, a czas nieubłaganie posuwał się naprzód. Told co chwilę spoglądał na zegarek i klął własną głupotę, która podszepnęła mu pomysł jazdy na skróty. Głupie ziarnko piasku w dyszy gaźnika wyrwało mu godzinę czasu z tej pośpiesznej, gorączkowej podróży do domu. Wiedział, czym to grozi. I tak już dostatecznie przeciągnął strunę, pozostając o dzień dłużej w swoim domku letniskowym nad jeziorem. Wszystko przez tę dziewczynę, która musiała napatoczyć się akurat w dniu planowanego wyjazdu... Kiedyż wreszcie nauczę się zdążać na czas? - myślał zły na siebie, na dziewczynę, na samochód, który sypał się już zupełnie wyraźnie. - Dobrze, że chociaż skończyłem pisać powieść. Gdybym się nie obijał przez pierwszy tydzień, wracałbym znacznie wcześniej i nie byłoby kłopotów. Chociaż prawdę mówiąc, wina niecałkowicie leżała po stronie Tolda. Gdyby wydawnictwo wypłaciło w terminie honorarium za poprzednią książkę, przed wyjazdem kupiłby nowy samochód i parę innych rzeczy. Rozejrzał się po kabinie. W samochodzie tylko radio było nowe. Kupił je przed tygodniem, najnowszy model, z baterią wystarczającą na cały okres użytkowania. Zastanawiał się, czy jechać dalej - czy też może bezpieczniej będzie zatrzymać się na poboczu... Wskaźnik na desce rozdzielczej drgał tuż koło zera... Biorąc pod uwagę granicę dopuszczalnego rozrzutu, mogło to oznaczać równie dobrze godzinę jak i kilka minut... Jechał jednak dalej, ostrożnie i coraz wolniej, z nadzieją dotarcia przynajmniej do końcowego przystanku miejskich autobusów. Nie chcąc myśleć wciąż o tym samym, zaczął się zastanawiać nad swoją książką, która powinna już być w księgarniach. Mam nadzieję, że nie zrobili mi takiego numeru, jak w zeszłym miesiącu Abnerowi! - zachichotał na. samo przypomnienie tego zdarzenia. --- Nawiasem mówiąc, niewielka strata dla czytelników, jeśli się weźmie pod uwagę pisarskie talenty Abnera... Oczywiście, przesadzał w tej zjadliwej ocenie twórczości kolegi po piórze. Sam chciałby mieć taki papier, jaki przydzielano Abnerowi na jego książki... Ale ostatnio - przez pomyłkę, oczywiście -- cały nakład nowej powieści Abnera wydrukowano na gazetówce. Wynik był oczywisty: książka nie zdążyła opuścić magazynu. Komisja Oceny przydzielała zwykle Toldowi papier kwartalny. Drażniło to jego ambicję twórczą, ale miało też swoje dobre strony. To, co nie znajdowało szczególnego uznania krytyków z Komisji, spotkało się o dziwo - z dużą przychylnością i zainteresowaniem czytelników. Książka szła dobrze, a po trzech miesiącach, gdy nie było już ani jednego egzemplarza, a popyt nie ustawał - można było liczyć na wznowienie. A tymczasem wszystkie "wybitne dzieła literatury" pokutowały latami w bibliotekach i prywatnych księgozbiorach, czytał je każdy, kto chciał albo musiał, a autor mógł się zadowalać samą tylko satysfakcją, z czego, jak wiadomo, nikt jeszcze nie zdołał wyżyć. Told jechał teraz zupełnie wolno. Spojrzał jeszcze raz na przegub, ale zegarka już nie było. Nie udało mu się, oczywiście, wyczuć tego ostatniego momentu. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund, co niewątpliwie świadczyło o precyzji producenta wozu. Silnik ścichł nagle. Told wcisnął hamulec, ale nie na wiele to się zdało, bo w następnej sekundzie nie było już ani hamulca, ani fotela pod nim, ani w ogóle czegokolwiek, oprócz szarego proszku, którym dokładnie obsypany Told siedział na środku wyboistej drogi. Z kopczyska pyłu wystawało tylko parę przedmiotów. Told stęknął i podniósł się, otrzepując spodnie i rozcierając stłuczone pośladki. Rozejrzał się. Benzyna, zatankowana dziś rano, wsiąkła w szary popiół. Wiedziałem, że tak się skończy! - powiedział głośno i splunął w miejsce, które było przed chwilą jego starym samochodem. Schylił się i wygrzebał swoją marynarkę, która leżała przedtem na tylnym siedzeniu, następnie odnalazł torbę podróżną w miejscu gdzie dawniej był bagażnik. Podniósł jeszcze radioodbiornik i rozgarnął stopą pył na drodze, sprawdzając, czy coś ważnego w nim nie zostało. Znalazł tylko dwie świece z silnika i żarówkę z reflektora, którą wymieniał niedawno. Kopnął ją do rowu i zszedł na pobocze. Teraz było mu już zupełnie wszystko jedno. Do miasta miał ze dwie godziny drogi piechotą. Sięgnął do kieszeni i wydobył gazetę, Złożył ją grubo i usiadł pod drzewem. Postanowił zaczekać na jakiś pojazd w kierunku miasta, choć nie bardzo wierzył, by cokolwiek mogło tędy przejeżdżać. W każdym razie zamierzał odpocząć i odprężyć się po nerwowym pośpiechu ostatnich godzin. Wystawa obrazów Artura Fippsa miała być otwarta o szesnastej, lecz już w południe Komisja Oceny zjawiła się w komplecie, witana uniżonymi ukłonami autora. Komisja miała dziś jeszcze sporo pracy w pozostałych czterech galeriach miasta, a więc bezzwłocznie przystąpiono do czynności urzędowych. Wzdłuż rozwieszonych płócien mistrza przesuwali się kolejno: przewodniczący, dwaj członkowie, technik-destruktor oraz sam autor obrazów. Pochód zamykało dwóch rosłych policjantów. Procedura była dość prosta. Przed każdym płótnem przewodniczący przystawał, kontemplując dokładnie przez minutę treść dzieła, członkowie komisji stawali po dwóch jego stronach. Po minucie przewodniczący przechylał głowę w prawo i w lewo, zasięgając opinii towarzyszy, a potem zwracał się do stojącego za nim technika i półgłosem rzucał odpowiednią liczbę. W tym momencie autor pochylał się do przodu i nadstawiał ucha, a dwaj policjanci opuszczali trzymane dotąd za plecami ręce wzdłuż lampasów na nogawkach. Potem technik wybierał starannie z zawieszonej na piersiach torby pojemnik z destructozolem, opatrzony odpowiednim numerem i spryskiwał dokładnie powierzchnię obrazu. Przy pierwszych czterech płótnach Artur Fipps milczał, choć dłonie zaciskały mu się machinalnie, a grdyka wędrowała w górę i w dół. Przy piątym nie wytrzymał. - Coo? - ryknął i skoczył do przodu, odtrącając technika. Łańcuchy i medaliony na jego piersi zadźwięczały złowrogo. - Ile? Pięć lat? To jest arcydzieło! Wiekopomne arcydzieło! Nie pozwolę! Już jednak dwaj policjanci wisieli u jego obu ramion i z wprawą odciągali artystę na bezpieczną odległość. Komisja kontynuowała czynności urzędowe, nie bacząc na głośne protesty urażonego twórcy. Sonda Zwiadu Planetarnego S-3 do Bazy. Komunikat VII Weszliśmy na orbitę parkingową. Widoczność nadal słaba, jednak bezspornie zlokalizowano kilka centrów cywilizacyjnych. Planeta zasiedlona ze znaczną gęstością. Typ cywilizacji - urbalno-rustykalny. Poziom, w granicach III-IV stopnia. Zacieśniamy orbitę. SZPS-3 koniec komunikatu. Told włączył radioodbiornik. Nadawano dziennik, a więc była godzina trzynasta. Słuchał z roztargnieniem wiadomości, rozglądając się równocześnie wokoło. W zasięgu wzroku nie znalazł jednak niczego oprócz uprawnych pól, jakiegoś zagajnika na horyzoncie i ciągnącego się w obie strony pasa drogi obsadzonej klonami i jarzębiną. "Zgodnie z podjętą uchwałą Komitetu Ekonomicznego, w uzgodnieniu ze Światową Radą Ochrony Środowiska, na wniosek Komisji Przemysłu i Handlu, od dnia jutrzejszego obowiązywać będą nowe skrócone normatywy trwałości niektórych artykułów powszechnego użytku. I tak na przykład, ogranicza sio trwałość: domków jednorodzinnych - do lat 15; samochodów osobowych oraz ich części i akcesoriów - do l. roku; telewizorów i radioodbiorników - do 1 roku; odzieży i obuwia - do 6 miesięcy; bielizny -- do 3 miesięcy. Szczegółowy wykaz zmian poda wieczorna prasa. Zmiana okresów trwałości niektórych artykułów podyktowana jest koniecznością zabezpieczenia dalszego harmonijnego rozwoju produkcji i konsumpcji przy równoczesnym zapewnieniu szybkiego unowocześniania artykułów codziennego użytku. Podjęta uchwała przy czyni się do dalszego polepszenia sytuacji w zakresie ochrony środowiska przed zanieczyszczeniem wytworami przemysłu oraz zapewni ciągłość zatrudnienia szerokim rzeszom pracowników . Dalekosiężnym celem podjętych kroków jest, jak zawsze, dalszy nieustający wzrost dobrobytu mieszkańców naszej planety. Kronika naukowa. Z Jokohamy donoszą, że w laboratorium tamtejszego Instytutu Technologicznego opracowano nowy preparat pod nazwą Destructol-G1 X, którego działanie..." Told ściszył radio, bo wydawało mu się, że słyszy dźwięk silnika, lecz to było tylko brzęczenie chrabąszczy w koronie drzewa, pod którym siedział. Poczuł, że jest mu chłodno od dołu i stwierdził, że zamiast na gazecie, siedzi wśród szarego proszku. Nic dziwnego, gazeta była sprzed trzech dni... Na domiar złego, pod spodniami nie miał już kalesonów: gdy wstał, buty pokrył mu szary pył sypiący się z nogawek. Westchnął, chwycił torbę, wziął pod pachę radio i ruszył w stronę miasta. Na próżno usiłował sobie przypomnieć, jak dawno kupił buty, które miał na nogach. Profesor spojrzał po sali pełnej studentów i postukał kredą w tablicę. Gwary rozmów milkły z wolna, lecz szmer nie ustawał. Profesor chciał raz jeszcze stuknąć, lecz trafił palcami w powierzchnię tablicy , a kreda rozsypała się na proszek. - Co mi tu dałeś, u licha? -profesor mruknął ze złością w stronę asystenta, siedzącego w pierwszym rzędzie audytorium. Asystent pobiegł po nowy kawałek kredy, a profesor poprawił okulary i rozpoczął wykład. - Jak mówiliśmy poprzednio, geneza tworzyw autodestruktywnych wywodzi się z czasów, gdy wokół wielkich aglomeracji miejskich zaczęły gromadzić się sterty odpadów powstających wskutek zużywania się różnych artykułów codziennego użytku. Największy problem stanowiły wówczas opakowania z tworzyw sztucznych, nie rozkładające się samorzutnie. To bowiem, co powstaje w wyniku naturalnych procesów biologicznych - a więc tworzywa naturalna. jak drewno i jego pochodne, skóra, naturalne włókna - po określonym czasie, pod wpływem działania wody, powietrza i drobnoustrojów, ulega rozkładowi na składniki proste i powraca do naturalnego cyklu obiegu materii. Natomiast wszelkie tworzywa, które zaprojektował i powołał do istnienia człowiek, nadając im pożądaną cechę trwałości - po zużyciu się przedmiotu z nich wykonanego, bardzo opornie lub wcale nie powracają do postaci substancji prostych. Pogoń za trwałością i niezawodnością doprowadziła naszą technologię do sytuacji, w której pewne materiały osiągnęły taki stopień niezniszczalności, że istniałyby wieki, mimo iż przedmiot z nich wykonany już po kilku latach traci swą funkcjonalność, staje się przestarzały i moralnie zużyty. Równocześnie - ze wzrostem trwałości wytworów przemysłu - spada popyt na nowe i nowoczesne wyroby. Pociąga to za sobą stagnację produkcji, a co za tym idzie - hamowanie postępu technicznego i groźbę bezrobocia dla licznych rzesz zatrudnionych w przemyśle specjalistów. Tak więc, proszę państwa, na pewnym etapie rozwoju naszej technologii, samozniszczalność odpadów, a potem także - przestarzałych wyrobów, stała się koniecznością. W ślad za wynalazkiem samorozpadających się opakowań, poszły dalsze prace badawcze, które doprowadziły do wynalezienia grupy preparatów zwanych destructexami. Są to preparaty, które śmiało można zaliczyć do najwspanialszych osiągnięć naszej cywilizacji w dziedzinie chemii stosowanej, takich jak C2H5OH, cyklon B, iperyt, herbicydy, pestycydy, DDT, LSD, detergenty, defolianty. pluton czy napalm. Preparat z grupy destructexów powoduje rozerwanie wiązań chemicznych w substancji, którą nim nasycono. Dziki swej subatomowej strukturze, destructex posiada znakomite własności penetracyjne i bez trudu wysyca całą objętość materiału. Działanie jego ma charakter pseudokatalityczny, nie następuje jednakże od razu, lecz z opóźnieniem, po ściśle określonym czasie, zależnym od stężenia i rodzaju zastosowanego destructexu. Zastosowano tu wyniki najnowszych badań w dziedzinie teorii katastrof: rozpad substancji, niezależnie od jej rodzaju i składu chemicznego, następuje nieomal natychmiast po upływie z góry określonego terminu używalności. Ta własność destructexów przyczynia się do rozwiązania wielu problemów naszego życia: zbyteczne stają się wszelkie usługi naprawcze, gdyż przedmiot nie może być używany dłużej niż było to z góry zaprojektowane. W dziedzinie motoryzacji posiada to dodatkowe znaczenie dla bezpieczeństwa, automatycznie eliminuje się z ruchu stare, zdezelowane, wielokrotnie remontowane pojazdy, które są przyczyną wielu wypadków. Można by wymienić wiele jeszcze przykładów znaczenia destructexów w naszym życiu. Cenną zaletą preparatu jest to, że może on być przechowywany pod zwiększonym ciśnieniem, co wpływa hamująco na jego zdolność penetracji i praktycznie uniemożliwia jego działanie na ścianki zbiornika. Metoda wytwarzania destructexów... Profesor przerwał, bo za drzwiami od strony korytarza rozległy się jakieś hałasy. Told zatrzymał się, by wysypać z butów proszek, który pozostał ze skarpetek. - Cholera - zaklął półgłosem. - Rzeczywiście ostatnio kiepsko było z tą forsą, ale żeby tak wszystko naraz, to już wyraźna złośliwość losu... W powietrzu wisiał deszcz, lecz Told miał nadzieję dotrzeć do domu nim zacznie padać. Radio brzęczało jakieś wesołe melodie, szło się nawet nieźle, choć bez skarpetek trochę piekły stopy. Nagle muzyka ścichła. Głos lektora był jakoś dziwnie wysoki i drżący. "Uwaga! Uwaga! Podajemy ważny komunikat! Przed trzydziestoma minutami miał miejsce bardzo silny wstrząs tektoniczny z epicentrum w rejonie wyspy Honsiu, w archipelagu Wysp Japońskich. Na razie brak danych o sytuacji w miejscu katastrofy. Wszelka łączność została przerwana..." To gdzieś tam, daleko - pomyślał Told. - Jeszcze tylko trzęsienia ziemi by mi dziś brakowało do pełni szczęścia... "...i do chwili obecnej - ciągnął lektor - brak wiadomości o stanie wielkiego magazynu stężonego destructexu, zlokalizowanego na jednej z wysepek w rejonie objętym wstrząsem skorupy ziemskiej. Prosimy nie wyłączać odbiorników. Będziemy informować słuchaczy o sytuacji w miarę napływu nowych wiadomości". Muzyka, która nastąpiła po komunikacie, była już zupełnie innego rodzaju niż dotychczas. Told poczuł chłodny pot na karku. Sonda Zwiadu Planetarnego S-3 Komunikat VIII Zacieśniamy orbitę. Musimy zweryfikować poprzednio uzyskane dane. Niczego nie rozumiemy. Planeta wydaje się być zupełnie niezagospodarowana. Z wysokości naszej orbity nie znajdujemy wykrytych poprzednio ani też żadnych innych skupisk cywilizacyjnych. Brak roślinności. Analiza spektralna wykazuje na całej powierzchni dostępnej naszym obserwacjom obecność jedynie prostych związków chemicznych i pierwiastków w stanie wolnym. Nie mamy pojęcia, dlaczego poprzednie informacje nie potwierdzają się. Schodzimy nad powierzchnię. Będziemy lądować. Warunki atmosferyczne bardzo niekorzystne. W rejonie lądowania pada deszcz, ale poradzimy sobie... Schodzimy coraz niżej. Lądujemy w strumieniach deszczu... Wylądowaliśmy pomyślnie. Za chwilę wyślemy robota na rozpoznanie. Jak dotąd, u nas wszystko w porzą... Janusz A. Zajdel Felicitas Jonathan Abel Beerless, pisarz, lat 35. Kolorowa pocztówka wypadła mi z ręki i leżała na dywanie, patrząc na mnie figlarnie oczami jakiejś rozbawionej dziewczyny w kolorowym regionalnym stroju. Miałem wrażenie jakby zapadały się czterdzieści dwa piętra budynku pode mną, a dwadzieścia cztery pozostałe spadły mi na głowę. Trwałem w osłupieniu przez kilka minut. Bezwiednie wysunąłem dłonią szufladę, sięgnąłem na spód, pod stertę maszynopisów... Dopiero w tym momencie odzyskałem nieco jasności myśli i przeraziłem się... Więc aż tak wielkie było moje uczucie? Wiedziałem, że kocham Lucy - lecz nie spodziewałem się, że do tego stopnia... Słowem, gdyby nie to, że tydzień przedtem oddałem broń do konserwacji, moja opowieść skończyłaby się w tym miejscu. Dziwnym zrządzeniem przypadku, w miejscu gdzie zwykle leżał pistolet, znalazłem tylko sztywny kartonik - pokwitowanie z warsztatu rusznikarskiego. Zadziwiający paradoks: gdyby spadło to na mnie jeszcze rok temu, gdy borykałem się z trudnościami w każdej dziedzinie, gdy tonąłem m długach i darłem ostatnie buty w bezskutecznej wędrówce po redakcjach i biurach agentów - poczy­ tałbym ten fakt za jeszcze jeden dopust losu i przyjąłbym to w pokorze, jak coś zupełnie naturalnego. Ale teraz? Kiedy wszystko układa się jak w marzeniach, kiedy moja książka, rozchwytana w kolejnych trzech nakładach przyniosła mi dość pieniędzy, by przestać kłopotać się o drobne; codzienne wydatki... Teraz, po otrzymaniu "Prix Casiopea", podpisaniu umów z czterema wydawnict­ wami zagranicznymi; po zaakceptowaniu znakomitych warunków na wydanie mojej następnej, prawie już gotowej powieści - odejście Lucy było ciosem, który zachwiał mną z przerażającą siłą. Jeszcze przed tygodniem, gdy wyjeżdżałem w krótką podróż, na spotkania z czytelnikami w kilku pobliskich miastach, nic nie zapowiadało takiego obrotu sprawy. Być może, zaaferowany nagłą wrzawą jaka wybuchła wokół mojej osoby, zbyt mało czasu poświęcałem Lucy... Ale przecież dawniej też spotkaliśmy się niezbyt często, zawsze rozumiała moje trudności, uczestniczyła w moich kłopotach... Będąc wówczas ze mną, dała najlepszy dowód swego przywiązania... Prawda, że nigdy nie było z jej strony mowy o miłości, ale dla mnie było oczywiste, że mnie kocha... Znając jej powściągliwość w słowach czytałem to z jej całego zachowania. Czyżbym pomylił się aż tak bardzo? Fakt, że nie rozmawiałem z nią o małżeństwie, ale przecież chciałem najpierw stworzyć mocną podstawę materialną dla naszego związku. Nie mogłem skazywać Lucy na borykanie się z trudnościami na początku naszego wspólnego życia! Nieszczęścia przychodzą na człowieka zazwyczaj z tej strony z której się ich najmniej spodziewamy. Podniosłem z podłogi pocztówkę. Nosiła datę sprzed pięciu dni i wysłana była z jakiejś nieznanej mi miejscowości. Znaczek był szwajcarski, lecz nie miało to znaczenia bo kartkę wysłano w trakcie podróży, pewnie na jakiejś stacji kolejowej, albo z mi­ asteczka w pobliżu autostrady... Odczytywałem wielokrotnie tych parę zdań... "Pozdrawiam Cię z naszej wspanialej podróży przedślubnej. Jack jest zachwycający. Czuję się szczęśliwa. Ale jeszcze szczęśliwsza będę u celu podróży. Może się będziesz gniewał o to, że potrafię być szczęśliwa gdy Ciebie nie ma ze mną, ale to uczu­ cie tak mnie przepełnia, że nie potrafię go stłumić! Dzięki za wszystko, co dla mnie zrobiłeś! Lucy" Nie posądzałem Lucy o taki cynizm! Czy gwałtowne uczucie może aż tak zaślepić, by pozbawić człowieka choćby cienia skrupułów wobec partnera, którego się nagle porzuca? Kto to jest Jack? Nigdy dotąd nie słyszałem tego imienia! Czyżby poznała go niedawno?... "Zachwycający"! Do diabła! Jak można z takim entuz­ jazmem pisać o nowym narzeczonym do porzuconego mężczyzny! Może się będziesz gniewał..." Co za eufemizmy! Byłem bliski samobójst­ wa - a ona ma tylko tyle do napisania... Żadnego "przepraszam", ani krzty poczucia winy, tylko zdawkowe podziękowanie... Podziękowanie, które brzmi jak ironiczny wyrzut, bo właściwie nie zrobiłem dla niej niczego, za co mogłaby dziękować... Zawsze byłem bez grosza, pieniądze spadły na mnie dopiero w ciągu ostat­ nich trzech miesięcy... W wirze spraw wydawniczych, wyjazdów, wywiadów - zapomniałem nawet o jej urodzinach i dopiero po dwóch dniach posłałem jej kwiaty... Przez następne dwa dni żytem jak w gorączce. Odwołałem spotkania, piłem ponad miarę, próbowałem uciec w pisanie, ale nie szło mi zupełnie. Podarłem kilkanaście stron maszynopisu - ostat­ ni rozdział nowej powieści, którą powinienem oddać wydawcy za kilka dni... Wszystko, co napisałem, wydawało mi się idiotycznym zlepkiem bezsensownych frazesów. Przeklinałem wszystko: nagłe powodzenie, przeklętą nagrodę "Casiopei" - wszystko. co kierowało na mnie oczy czytającej publiczności. Dawniej mogłem pisać, jak chciałem, jak potrafiłem. Teraz wydawało mi się, że nie potrafię! Miałem wrażenie, że - gdy stukam w klawiaturę maszyny - za moimi plecami stoi tłum krytyków, recenzentów, redaktorów, którzy chwytają w locie każdą sylabę tekstu, komentują między sobą każdą nie dokończoną myśl przenoszoną na papier... Wiem, że jestem cyklotymikiem i przywykłem godzić się z tym, że mój nastrój ulega okresowym wahaniom od entuzjazmu do stanów depresyjnych. Nigdy dotąd jednakże moja depresja nie osiągnęła takiego dna... Trzeciego dnia zatelefonowałem do wydawcy, prosząc o przedłużenie terminu. Czułem, jak krzywi się i zgrzyta zębami, lecz nie mając wyjścia i nie chcąc tracić praw do tej i następnych powieści, po których obiecywał sobie spore zyski, zgodził się na miesięczną zwłokę. Prosił tylko, abym dla porządku dopełnił strony formalnej i przesłał odpowiednie pismo do wydawnictwa. Ochoczo wystukałem kilka zdań i szczęśliwy, że zmorę terminu udało się choć trochę oddalić, przez następny kwadrans czułem się jakby lepiej. Dopiero, kiedy idąc na pocztę (list mu­ siałem wysłać jako polecony) mijałem matą kawiarenkę na rogu, odżyło we mnie na nowo wszystko, od początku... Tu przecież poz­ nałem Lucy, tu spotykaliśmy się tyle razy - jeszcze ,zanim za­ mieszkałem na czterdziestym trzecim piętrze nowego wieżowca... Dawniej wynajmowałem pokoik w starej kamienicy, w jednej z bocznych uliczek. Gospodyni była osobą surowych zasad, a ja, ceniąc sobie nade wszystko : pokój w miejscu zamieszkania, nie nadużywałem jej cierpliwości. Spotykaliśmy się z Lucy w kawiarni, chodziliśmy na długie spacery... Czasem udawało się nam być sam na sam przez parę godzin, gdy odprowadziwszy ją wieczorem do domu - korzystałem z nieobecności jej współlokatorki. Osoba ta, w średnim wieku, lecz żywego usposobienia, była dalszą kuzynką Lucyny i na nasze spotkania patrzyła dość przychylnie, ale - czując się niejako opiekunką młode dziewczyny - nie chciała swej tolerancji posuwać zbyt daleko... Lucy była dziewczyną niezależną, lecz rozsądną. Za taką miałem ją przynajmniej do dnia, kiedy otrzymałem ową druzgocącą pocztówkę. Byłem gotów poślubić ją gdy tylko stanę na twardym gruncie... Nie spodziewałem się nawet, że moje uczucie rozpleniło się we mnie tak silnie. Nigdy nie brałem pod uwagę - nawet teore­ tycznie - możliwości jej odejścia... Gwałtowność zdarzenia poruszyła mnie tak dogłębnie, że teraz dopiero uświadomiłem sobie cały ogrom mojego pragnienia posiadania tej dziewczyny. Być może, składał się na to fakt jej odejścia z jakimś nieznanym mi mężczyzną, którego nie wiadomo od kiedy znała... Nienawidziłem go, nie wiedząc kim jest i jak wygląda. Zabiłbym go na pewno, gdyby mi się nawinął w tych dniach... Widocznie Lucy, przewidując moje reakcje, usunęła siebie i jego na bezpieczną odległość i w niesprecyzowanym kierunku... Do domu wracałem znów z głową pełną najczarniejszych myśli. Plik korespondencji, którą wydobyłem z mojej skrytki, wcisnąłem niedbale do kieszeni. Nie obchodziły mnie teraz zaproszenia na wieczory autorskie ani propozycje wydawców i tłumaczy. Nawet stan mojego konta w banku nie miał teraz żadnego znaczenia. Wchodząc do mieszkania, rzuciłem stertę kopert na stolik w przedpokoju, powiesiłem płaszcz i przez chwilę stałem, bezmyślnie wpatrzony w lustro - ostatni podarunek od Lucy, otrzymany po wynajęciu tego mieszkania... Jedna z kopert zsunęła się na podłogę. Machinalnie schyliłem się, by ją podnieść. Mój wzrok zatrzymał się na czerwonym nadruku "Agencja Felicitas, Ltd." - odczytałem. Nie znałem tej firmy. Obok napisu widniał stylizowany rysunek kotwicy. W pierwszej chwili chciałem odłożyć kopertę, lecz ciekawość przemogła. Ot­ worzyłem ją. Wewnątrz znajdował się kartonik z winietką firmy, taką jak na kopercie. Pod nią widniało kilkanaście wierszy tek­ stu. "Sądzi się powszechnie, że pieniądze nie dają szczęścia. To nieprawda. Nieporozumienie wynika stąd, że ludzie chcieliby mieć jedno i drugie równocześnie. Nie można chcieć zbyt wiele od losu. Oferujemy Ci szansę rozwiązania Twoich problemów. Współczesna wiedza dysponuje możliwościami, o których większość ludzi nie ma nawet przybliżonego pojęcia. Zaryzykuj! AGENCJA FELICITAS poleca swoje usługi. Masz problemy? Spotkał cię zawód? Telefonuj: 768790. Nasz agent odwiedzi Cię niezwłocznie". Uśmiechnąłem się gorzko nad tym świstkiem papieru i odrzu­ ciłem go na stos korespondencji. Aby zająć się czymkolwiek, ze­ brałem wszystkie listy, zasiadłem za biurkiem i czytałem je po kolei. Było tam kilka listów od czytelników , dwa zaproszenia do klubu miłośników fantastyki naukowej, propozycja wygłoszenia referatu na jakimś sympozjum, parę próśb o nadesłanie nowych opowiadań dla tygodników ilustrowanych i plik wyciągów bankowych. Saldo wykazane w ostatnim wyciągu zaskoczyło mnie swą wysokością. Nie spodziewałem się, że jestem aż tak zamożny... Zaraz jednak przyszła refleksja: cóż z tego? Na cóż zdadzą się te pieniądze, jeśli ona... Znów wpadła mi w dłonie notatka Agencji Felicitas. "Niczym właściwie nie ryzykuję" - pomyślałem i sięgnąłem po słuchawkę telefonu. Człowiek, który odwiedził mnie wieczorem, wyglądał dość dzi­ wnie. Był niski, o małej łysawej głowie. Nosił duże, bardzo ciemne okulary, które zasłaniały znaczną część jego twarzy. Ubranie wisiało na nim luźno - musiał być nieprawdopodobnie chudy. Na rękach miał białe bawełniane rękawiczki, których nie zdejmował przez cały czas ani na chwilę. Przyniósł ze sobą sporą walizkę. Gdy weszliśmy do pokoju, poprosił, abym zgasił górne światło i pozostawił zapaloną tylko małą lampkę nocną. Usadziwszy mnie w fotelu, położył walizkę poza zasięgiem mo­ jego wzroku, otworzył ją i wyciągnął kilka przewodów zakończonych elektrodami, które umieścił na mojej głowie i kończynach. Przede mną ustawił mikrofon i coś, co przypominało miniaturową kamerę telewizyjną. Wydobytą z walizki lampę włączył do ściennego kon­ taktu i oświetlił moją twarz łagodnym, nie rażącym strumieniem fioletowego światła. - Proszę wybaczyć! - usprawiedliwił się, kończąc te przygo­ towania. - W domowych warunkach wszystko to jest dość skomp­ likowane i musi trochę potrwać. Ale rozumiemy naszych klientów i staramy się oszczędzić im zbędnej fatygi. Wszystko gotowe. Teraz proszę odprężyć się, rozluźnić i spokojnie, powoli opowiedzieć, co pana gnębi. Proszę mówić o wszystkim dokładnie i z pełnym zau­ faniem. Gwarantujemy dyskrecję, niezależnie od tego, czy ostate­ cznie skorzysta pan z naszych usług, czy nie. Mówiłem długo, a on cierpliwie słuchał, kontrolując od czasu do czasu wnętrze walizki, gdzie zapewne znajdowały się jakieś urządzenia rejestrujące - bo on sam niczego nie notował. Na koniec zadał kilka rzeczowych pytań, prosił o fotografię Lucy i pocztówkę, którą od niej otrzymałem. - To wszystko - powiedział w końcu, zwijając swoją aparaturę i przymykając wieko walizki. - Nasza firma przeanalizuje sprawę i w ciągu czterdziestu ośmiu godzin otrzyma pan odpowiedź. W tej chwili nie mogę panu niczego obiecać. Rozumie pan: sprawa jest skomplikowana... Musimy zniwelować pewne zdarzenia, które wpłynęły na pańską obecną sytuację... i w ogóle znaleźć stosowną w tym przypadku metodę działania. Sądzę, że rozumie pan, iż sposoby nasze są tajemnicą firmy i o szczegółach nie możemy in­ formować naszych klientów. Jednak, w przypadku podjęcia się sprawy, gwarantujemy skutek. Aby nie było nieporozumień, postaram się sformułować pańskie życzenie: pragnie pan, aby Lucilla Niven była w panu zakochana i aby zniknął z jej życia i pamięci osobnik imieniem Jack. Czy tak? - Dokładnie tak! - potwierdziłem. - Czy jednak... firma będzie w stanie, na podstawie tak skąpych informacji... - Proszę się o to nie martwić, odnalezienie jej to najm­ niejszy kłopot. Pan nie zna jeszcze naszych możliwości. Mamy w takich sprawach kolosalne doświadczenie. - To będzie sporo kosztowało? - spytałem ostrożnie. - Owszem. Rzecz wymaga pracy i nakładów, ale... koszty nie przekroczą pańskich możliwości finansowych. Szczegółową kalku­ lację przedstawimy wraz z naszą konkretną ofertą... Przepraszam, czy mógłbym skorzystać z WC? Wskazałem mu odpowiednie drzwi, a sam wróciłem do pokoju. Walizka, mojego gościa leżała niedomknięta na stoliku. Ciekawie uchyliłem pokrywę. Wewnątrz umieszczona była jakaś aparatura elektroniczna - wśród niej rozpoznałem tylko magnetowid. Przyjrzałem się bacznie napisom na płytach, obok przycisków i pokręteł. W pierwszej chwili wydawało mi się, że są to piktogramy japońskie, czy może chińskie. Jednak, po bliższym przyjrzeniu się stwierdziłem, że nie przypominają żadnego ze znanych mi alfa­ betów... Słysząc trzask zamka w przedpokoju, przymknąłem szybko wieko walizki i odskoczyłem w stronę biurka. - A więc, zdecydował się pan na naszą propozycję? Człowiek po drugiej stronie biurka był nieco wyższy od agenta, który był u mnie wczoraj, lecz w ogólnych zarysach przypominał mi tamtego. Takie same okulary, mała główka, drobne ciało w zbyt obszernym ubraniu. W przytłumionym żaluzją okienną słonecznym świetle twarz jego wyglądała na nienaturalnie gładką. Jej odcień też wydawał mi się niezwykły - była jakaś oliwkowo-szaro-zielonkawa... - Tak... - powiedziałem. - Pomimo wysokiej ceny. - Cóż, proszę pana... Nasze koszty są niemałe. Ale za to gwarantujemy pełne wywiązanie się z umowy. Będzie pan szczęśliwy, jak pan sobie życzył. Zdaje pan sobie sprawę, że ingerencja w bieg zdarzeń pociąga za sobą liczne konsekwencje, których skutki są trudne do przewidzenia. Dlatego będzie pan musiał - przynajm­ niej na pewien czas - przenieść się w zupełnie inne miejsce, z dala od wszystkich osób, z którymi pan oraz pańska dziewczyna mieliście jakiekolwiek powiązania. Czy pańskie sprawy zawodowe pozwalają na kilkutygodniowy urlop? - Tak - powiedziałem. - O ile będę miał warunki dla dokończenia mojej książki... - Oczywiście! Jakiej maszyny do pisania pan używa? - Uniwersal, T-3. - W porządku. Dostarczymy panu na miejsce taki sam model. A teraz proszę podpisać te dokumenty. To jest umowa o wykonanie usługi, a to - pełnomocnictwo dla naszej firmy, w zakresie spraw związanych ze zleceniem. Poza tym proszę nam zostawić swój pasz­ port i książeczkę czekową. Załatwimy panu kredyt w banku w miejs­ cu pańskiego przyszłego pobytu. Przeczytałem uważnie wszystko, co podsunięto mi do podpisu. Warunki były na tyle jasne i jednoznaczne, że nie wahałem się z podpisaniem umowy. - Opłatę pobierzemy oczywiście po wywiązaniu się ze zlecenia - uśmiechnął się przedstawiciel Agencji. - A teraz proszę słuchać uważnie. Nie mogę zdradzić panu techniki naszych działań, lecz zapewniam, że sprawa jest niezwykle delikatnej natury. Musi pan stosować się do naszych instrukcji, przeciwnym razie nie gwaran­ tujemy za wynik i będziemy w uważali umowę za zerwaną z pańskiej winy, a to pociąga za sobą skutki finansowe. Wkrótce znajdzie się pan w nieznanej sobie miejscowości. Jest to eleganckie kąpielisko na jednej z wysp Pacyfiku. Tam spotka pan swoją narzeczoną. Proszę pamiętać o jednym: nie wolno panu ani słowem nawiązać do wydarzeń ostatnich dni. W żadnym wypadku nie może pan dopuścić do poruszania tego tematu. Proszę sobie założyć, że ona oczekuje tam pana, że znalazła się tam na pańskie życzenie, a między wami wszystko było i jest w porządku. To będzie po prostu jakby nowa rzeczywistość i dla niej i dla pana. Lecz ona - w odróżnieniu od pana - nie pamięta niczego od chwili, gdy widzieliście się po raz ostatni. Ten fragment jej pamięci zastąpiono innym obrazem nie­ byłych zdarzeń ... Proszę to przyjąć do wiadomości, choć... nie jest to zupełnie tak, jak powiedziałem. Ale każde uchybienie z pańskiej strony może wywołać niepożądaną reakcję... Proszę zatem nie pytać jej o nic i nie poruszać tego tematu. - Rozumiem. Czy to jednak możliwe, by... z jej pamięci zniknęło wszystko, co dotyczy tego mężczyzny? By kochała mnie. jakby nic nie zaszło? - spytałem z powątpiewaniem. - Zobaczy pan sam - uśmiechnął się zza okularów, przedstaw­ iciel Agencji Felicitas. - A na wypadek, gdyby pan chciał przer­ wać nową rzeczywistość, w której będzie się pan znajdował, proszę wziąć ten przyrząd... Wystarczy nacisnąć przycisk przełącznika. Wręczył mi mało pudełeczko z przyciskiem, które schowałem do walizki. Odwieziono mnie na lotnisko i umieszczono w małym pasażerskim odrzutowcu jakiejś filipińskiej linii lotniczej. Zda­ je się, że zasnąłem w fotelu w czasie lotu. Leżałem na szerokim, staroświeckim łożu w niewielkim, lecz stylowo urządzonym pokoju. Przez zaciągnięte zasłony w oknach przebijało jasne światło słoneczne. Czułem delikatną woń niez­ nanych kwiatów, z zewnątrz dochodziły dalekie dźwięki muzyki i chóralnego śpiewu. Skrzypnęły drzwi. Spojrzałem w ich stronę. Jasna głowa Lucy wsunęła się ostrożnie do pokoju. Nasze spo­ jrzenia spotkały się. Uśmiechnięta radośnie podbiegła i usiadła obok mnie na łóżku. - Obudziłeś się już! Nie mogłam się doczekać! Objęła moją szyję, ucałowała mnie tak, jak nigdy przedtem - spontanicznie, żywiołowo... Chciałem usiąść, ale nie pozwoliła mi, delikatnie przytrzy­ mując moje ramiona. - Leż, nie wstawaj. Musisz wypocząć po podróży - powiedziała, troskliwie poprawiając poduszkę pod moją głową. - Nie pozwoliłam budzić cię na śniadanie, ale jeśli jesteś głodny, zaraz każę coś przynieść. Tutaj jest cudownie, zobaczysz. Patrz, zdążyłam się pięknie opalić... Zsunęła z ramienia wąskie ramiączko kwiecistej, plażowej sukienki. Była rzeczywiście opalona na piękny, złoty kolor. Przyjrzałem się jej z bliska. Tak, to była ona, bez wątpienia... Ona, moja najprawdziwsza Lucy... To niemożliwe abym śnił tak wyraziście. "Chyba raczej cały tamten koszmar był tylko snem. Ona nigdy nie odeszła ode mnie, to niemożliwe, tego nigdy nie było" - powtarzałem sobie, tuląc ją do siebie. Odwzajemniała moje uściski i pocałunki, patrzyła mi w oczy tak, że nie mogłem mieć najm­ niejszych wątpliwości... Przez pierwsze dni czułem się cudownie. Wspaniały klimat wyspy, słońce, plaża, ocean, egzotyczne owoce... A wśród tego my dwoje, jak w reklamowym prospekcie agencji turystycznej... Luksu­ sowy pensjonat ze znakomitą kuchnią i dyskretną obsługą, klimaty­ zowane pokoje - słowem, wszystko co można sobie wymarzyć, siedząc w śródmieściu wielkiej metropolii i mając na głowie setki spraw do załatwienia. Lucy była nadzwyczajna, oszałamiająca, radosna, a przy tym, jak nigdy przedtem, czuła i troskliwa. Była wciąż przy mnie, nie odstępowała mnie ani na chwilę. Odgadywała niemal moje myśli i pragnienia. Była taka, o jakiej zawsze marzyłem w samotności sublokatorskiego pokoju, pośród stert książek i zapisanych arkuszy papieru. Po raz pierwszy byliśmy razem tak długo, dniem i nocą, bez chwili przerwy... Czułem się naprawdę szczęśliwy... Czwartego czy piątego ranka obudziłem się nagle wcześniej niż zwykle. Chyba śniło mi się coś przykrego, bo nim jeszcze ot­ worzyłem oczy, odczułem ulgę - jakby przebudzenie uwolniło mnie od gniotącego koszmaru. Uchylając zwolna powieki, natrafiłem na spojrzenie Lucy. Było jakieś dziwne, badawcze, przenikliwe... Celowo nie otwierałem szerzej oczu, a ona nie od razu dostrzegła moje przebudzenie. Uświadomiłem sobie, że już kilkakrotnie przedtem przyłapywałem ją na takich spojrzeniach. Co mogły oz­ naczać? Otworzyłem szeroko oczy. Twarz Lucy złagodniała w uśmiechu. Pocałowała mnie. Przylgnęła do mnie gwałtownie, obej­ mując mnie mocno. Ta jej impulsywność, gwałtowność reakcji, niehamowany erotyzm - to też było coś nowego, nieznanego mi doty­ chczas... Wprawdzie zachowywała się właśnie tak, jak sobie wyobraziłem w moich marzeniach, bez większych zatajeń przekazanych agentowi "Felicitas" - lecz to właśnie zaczynało mnie intrygować. Ona nigdy przedtem nie była taka! Była raczej powściągliwa, zażenowana w intymnych sytuacjach, oszczędna w wyrażaniu czułości. Czy można zmienić charakter człowieka aż do tego stopnia? Coś tu jest nie w porządku! Czyżby - wyzbyta pamięć o osobie owego tajemniczego Jacka - zachowała w sobie pamięć erotycznych szaleństw, które w niej wyz­ wolił? To jasne! On dokonał tego, czego ja nie potrafiłem! Obudził w niej uśpione żądze, nauczył ją prawdziwie, szczerze uzewnętrzniać reakcje... To, co przeżywa ze mną, jest przeznaczo­ ne dla niego, choć nie jest tego świadoma... Teraz stały się dla mnie oczywiste przyczyny niedawnej ucieczki Lucy: ten Jack musiał podziałać na nią piorunująco... Stałem się chłodny, oziębły wobec jej pieszczot. Pierwsza euforyczna radość z odzyskania Lucy, ze spełnienia pragnień, ustąpiła refleksjom... Jeśli bowiem zdarzyło się raz, może zdarzyć się znowu... Odsunąłem się, wymknąłem z uścisków Lucy, tłumacząc się bólem głowy. Poprosiłem, by zostawiła mnie samego. Chciałem po prostu spokojnie pomyśleć. Spostrzegłem strach w jej oczach. Sprawdziła dłonią moje czoło, próbowała wydobyć ze mnie jakieś życzenie. Dla świętego spokoju poprosiłem o kawę. Przyniosła ją i usiadła przy mnie. Ponownie poprosiłem ją, by pozostawiła mnie samego. Posmut­ niała, ale odeszła bez słowa. Po chwili wstałem ostrożnie zza ko­ tary wyjrzałem przed budynek. Przeczucie nie omyliło mnie! Lucy wybiegła ścieżką ku bramie wjazdowej. Wypiłem kawę i leżąc wygod­ nie, zacząłem analizować te wszystkie niejasne, ukrywane myśli i podejrzenia, przychodzące mi głowy w chwilach refleksji. Mój umysł pisarza-fantasty, wyczulony na subtelność dziwnych sytu­ acji, nastawiony na odkrywanie niezwykłych aspektów w rzeczach z pozoru normalnych - podpowiadał mi teraz najdziwniejsze interpre­ tacje... Lucy wróciła po godzinie. Zajrzała lękliwie do pokoju, gdzie wciąż leżałem symulując ból głowy. Jej twarz wyrażała tak głęboki niepokój, że nie miałem sumienia martwić jej dłużej. Powiedziałem, że czuję się znacznie lepiej i wyszliśmy razem na spacer. Miejscowość składała się w głównej mierze z pensjonatów i hoteli, sezon trwał tu przez cały rok. Liczne kawiarnie, knajpki i lokaliki rozrywkowe ciągnęły się wzdłuż głównej ulicy, na plaży roiło się od opalonych ciał, kolorowych kiosków i parasoli. Idąc z Lucy trzymającą kurczowo moje ramię, rozglądałem się wokoło. Wstępowaliśmy do chłodnych, dobrze klimatyzowanych kawiarenek, by wypić chłodny sok pomarańczowy lub kieliszek wermutu z lodem. W salonie gier przegraliśmy drobną sumę do cybernetycznych wydr­ wigroszy - zmyślnych automatów zadających podchwytliwe zagadki. Po drodze wstąpiłem do miejscowej ekspozytury australijskiego banku, gdzie bez trudu zrealizowałem czek z mojej książeczki i dowiedziałem się, że mam tu kredyt o dość znacznej wysokości. Zmęczeni przechadzką w południowych godzinach odpoczęliśmy na plaży w cieniu wiaty z tonkinowych prętów wyplatanych włóknem palmowym, wystawiając się na wilgotny, łagodny wietrzyk od oceanu. Ochlapani słoną wodą, w wilgotnych kostiumach kąpielowych wracaliśmy na obiad do pensjonatu. Przechodząc koło sklepiku z wyrobami tytoniowymi wstąpiłem do środka, by kupić sobie kilka. paczek papierosów. Lucy pozostała na zewnątrz, oglądając drobiaz­ gi na wystawie sąsiedniego sklepu. Odchodząc od lady, odwróciłem się zbyt gwałtownie i wpadłem na dziewczynę stającą za mną. Stanęliśmy twarz w twarz, przez mgnienie oka poczułem poprzez cienką tkaninę kostiumu plażowego jej twarde piersi, wparte w mój nagi tors. Cofnąłem się gwałtownie, przepraszając jakimś między­ narodowym "pardon" z bliżej nieokreślonym akcentem. Nasze spoj­ rzenia zetknęły się na chwilę, nieco zbyt długą. Odpowiedziała jakimś cichym, zdławionym słowem, którego nie zrozumiałem i uśmiechnęła się. Wyminąłem ją niezręcznie, ocierając się o jej nagie, na brąz opalone ramię. Wychodząc, spojrzałem raz jeszcze za siebie. Dziewczyna patrzyła w moją stronę, lecz Lucy wisiała już u mojego ramienia i ruszyliśmy w stronę pensjonatu. Przez całą drogę milczałem, choć Lucy zagadywała co chwila. Nie docierała do mnie treść jej słów, zdawkowo pomrukiwałem, by dać dowód, że wciąż jej słucham, lecz myślami wracałem do spotka­ nia sprzed chwili. Wywoływałem z pamięci obraz dziewczyny, którą musiałem widzieć już kiedyś - nie tutaj przecież, lecz dawniej, gdzieś tam, w moim mieście. Odtwarzałem drobiazgowa jej wygląd, rekonstruowałem z pa­ mięci, z dwóch migawkowych ujęć - w zbliżeniu i w perspektywie sklepowego wnętrza - portret obcej kobiety. Była niewysokiego wzrostu, bo patrzyła na mnie z dołu, spod zwisającej nad oczami fryzury, przypominającej włosy miejscowych tubylczych dziewcząt (drobne, poskręcane, kędzierzawe loczki), lecz niewątpliwie była Europejką. Jej jasna twarz wyraźnie odci­ nała się od opalonych ramion i dekoltu. Nie umiałem powiedzieć nic na ten temat barwy jej oczu; jedynie to, że dość szeroko os­ adzone i bardzo wyraziste. Wciąż wydawało mi się, że czuję twardy dotyk końców jej piersi, umiałbym nawet wskazać te miejsca na mo­ jej klatce piersiowej - dość wysoko, jak na jej niski wzrost. Widziałem ją już kiedyś, na pewno... Ona zresztą też sprawiała wrażenie, jakby widziała mnie kiedyś... - Co o tym sądzisz? - Lucy ścisnęła lekko moje ramię. Oprzytomniałem. Dochodziliśmy do pensjonatu. Lucy pytała o coś, a ja zupełnie nie zarejestrowałem tego pytania. - Przepraszam! - powiedziałem, przeciągając dłonią po twarzy i oczach - Pytałaś o coś? Spojrzała na mnie uważnie. - Źle się czujesz? - spytała z niepokojem. - Chyba ten upał - usprawiedliwiłem się. - Ale już dobrze. Co mówiłaś? - Pytałam, czy nie moglibyśmy wybrać się wieczorem do któregoś z tych lokalików na bulwarze. Moglibyśmy zjeść kolację, zatańczyć... Ale jeśli nie czujesz się dobrze... - O, nie jest ze mną aż tak źle - powiedziałem szybko. - Wieczorem, po zachodzie słońca, na pewno będę w świetnej formie! Nie wiem dlaczego, w tym momencie wierzyłem, że wieczorem na pewno spotkam tamtą dziewczynę. Nie spotkałem jej tego wieczora, choć po zjedzeniu kolacji zaglądaliśmy z Lucy jeszcze do trzech czy czterech knajpek, gdzie turyści bawili się przy muzyce i znakomitym miejscowym piwie. To ja oczywiście poddałem myśl obejrzenia nocnego życia kurortu. Byłem tak zamyślony i ponury, że Lucy zauważyła to od razu, kilkakrotnie pytała, jak się czuję i proponowała powrót do pen­ sjonatu. Wróciliśmy wreszcie, grubo po północy; lekko wstawieni kolejnymi drinkami w różnych barach. Noc była gorąca, ustał wia­ tr, w pokoju było duszno pomimo włączonej klimatyzacji. Leżeliśmy obok siebie, spoceni, nie dotykając nawzajem swych rozgrzanych ciał. Spojrzałem na Lucy. Chyba spała, leżąc na wznak, okryta tylko prześcieradłem. Przymknąłem oczy, nie mogłem jednak zasnąć. Co chwila pojawiała się myśl o tamtej dziewczynie. Raz jeszcze spojrzałem na Lucy. W bladym świetle księżyca, pod prześcieradłem rysowały się wzgórki jej piersi. Bezwiednie wyciągnąłem dłoń, by ich dotknąć... Nie, to nie było to samo... W jednej chwili, prze­ rażająco realnie poczułem na ciele tamte dwa punkty, odciśnięte piersiami nieznajomej... - Nie śpisz? - Lucy poruszyła się, otworzyła oczy. - Ja też nie mogę... - Chcesz proszek? - Tak, są w szufladce nocnej szafki, z twojej strony. Znalazłem proszki, otworzyłem butelkę wody mineralnej i nalałem pół szklanki. - Połkniesz? - Nie. Rozgnieć na łyżeczce - powiedziała. Nie wiem dlaczego to zrobiłem, lecz zamiast jednej tabletki zmiażdżyłem trzy i podałem Lucy. Przełknęła, nie zauważywszy... Słyszałem, jak jej oddech wyrównuje się. Zasypiała. Leżałem nadal, z oczyma utkwionymi w suficie. Nie, to niemożliwe... Czy można zmienić do tego stopnia bieg rzeczy? W jaki sposób im, tym dziwnym ludziom z Agencji Felicitas, udało się odwrócić bieg wydarzeń, oddać mi moją dziewczynę? Wróciły przypuszczenia i podejrzenia, kiełkujące we mnie od chwili, gdy spełniły się tak dokładnie wszystkie moje pragnienia. Czy wszystko, co dzieje się ze mną tutaj, jest realną rzeczywistością? Ten kawałek świata, z pozoru normalny, wypełniony żywymi ludźmi - a przecież odizolowany jakoś, ograni­ czony... Nie wiem nawet, jak się tutaj znalazłem, wszedłem w tok zdarzeń dziejących się wokół mnie... a może tylko we mnie? Sterowana halucynacja? Sen narkotyczny, w którym spełnia się wszystko, czego pragnę? W jaki sposób mógłbym przekonać siebie o realności tego świata? Wyobraźnia twórcy science fiction pod­ powiadała mi różne rozwiązania... Ale... przecież takiego "snu" nie można ciągnąć w nieskończoność... Do czego zmierzają ludzie z Agencji? Jak zamierzają rozwiązać to wszystko, zakończyć? Nie, halucynacja - to nonsens. Nawet sterowana przez podłączenie mo­ jego mózgu do symulatora wrażeń... Zbyt skomplikowane i zbyt re­ alne jest to wszystko co tu przeżywam... ...Więc może... Lucy nie jest tą samą dziewczyną? Czy można wymazać z czyjejś pamięci jakiś odcinek wspomnień, zastąpić je innymi? Gdyby to było możliwe, czyż nie prościej byłoby pozbawić mnie tych wspomnień, które dotyczą Lucy? Jeśli to ona leży przy mnie, to musi przecież pamiętać... Wszystko: swoją ucieczkę z Jackiem, pocztówkę z podróży... To dlatego patrzy na mnie takim wylęknionym spojrzeniem, zgaduje moje myśli, stara się być ideałem kochanki... Lecz wciąż nie rozumiem, jakim sposobem zdołali ją do tego skłonić? Pieniędzmi? Moimi pieniędzmi? Non­ sens! Wiedziała przecież, że moje pieniądze należałyby i tak do niej, gdyby została ze mną... Nie! A więc to nie może być ona! Więc kim - a może czym - jest ta dziewczyna, leżąca obok mnie? Przerzucam w pamięci wszystkie historie, jakie mogą zdarzać się w fantastycznych opowieściach. Trzeba dopuścić nawet najbardziej nieprawdopodobne rozwiązania, trzeba wziąć pod uwagę każdą możli­ wość... ...A więc trzeba zacząć od pracowników Agencji... Kim są? Ich dziwne postacie, ciemne okulary, niezwykły odcień skóry... Walizka! Nieznane znaki na przyrządach! Kosmici? Istoty, przybyłe we wnętrzu UFO, by uszczęśliwiać nas... za nasze pieniądze? No, niech będzie... Przypiszmy im możliwości, jakich nie posiadamy my, ludzie... A pieniądze? Może potrzebują funduszy na legalne z pozoru przedsięwzięcia na Ziemi? Cóż dalej? Teraz wach­ larz możliwych interpretacji rozszerza się znacznie... Jakieś sztuczki z odwróceniem czasu? Pętla pozaczasowa? Fałda czasu? Równoległa rzeczywistość... Tak, to jest wyjaśnie­ nie... Tylko, że punkt odgałęzienia tej nowej rzeczywistości zna­ jdowałby się w różnych chwilach - dla mnie i dla Lucy... A więc tamta, moja, prawdziwa Lucy znajduje się w innej rzeczywistości z jakimś Jackiem, a ta? Kim jest ta? Zgodnie z regułami science fiction, musi być inną realizacją tej samej Lucy, innym wariantem tej samej osobowości. A ja? Gdzie jestem ja? Ten, którego kontynuację stanowię, pozostał w tamtej rzeczywistości, przeżywający swoje cierpienie! Może już zas­ trzelił się, jak zamierzał... zamierzałem... tfu, cholera... Nie, to nonsens... Jest tylko jedna rzeczywistość i jeśli odrzuciłem możliwość halucynacji i życia w świecie symulowanych zdarzeń, muszę znaleźć inne wyjaśnienie... Fałda czasu, odskok w inną rzeczywistość, zakładał powrót do tamtej, pierwotnej... Czy możliwe jest ponowne zgranie dwóch nurtów czasu, które się rozbiegły? Nie! To niemożliwe. Cóż po­ zostaje? Jakie jeszcze sztuczki mogą stosować Kosmici? Spojrzałem na śpiącą Lucy. Oddychała równo, prawie bezgłośnie. Kukła! - przebiegło mi przez myśl. Symulator! Robot homoidalny! Szybkim ruchem zdarłem z niej prześcieradło. Nie poruszyła się, spała wciąż głębokim snem. Zapaliłem lampkę nocną i w jej świetle zacząłem drobiazgowo badać każdy szczegół jej ciała, każdą zmarszczkę na skórze, twarz, włosy, paznokcie... Nie... Jeśli była mechaniczną kopią, to wykonaną tak dokładnie, że nie sposób odróżnić jej od prawdziwej Lucy. Każde znamię na skórze było jej własnym... Przyłożyłem ucho do jej piersi, wsłuchiwałem się w rytm ser­ ca... Żadnych podejrzanych odgłosów oprócz normalnych, fizjolo­ gicznych... Stropiony nieco, okryłem ją ostrożnie. Znów leżałem, wpat­ rzony w sufit, z głową pełną półsennych urojeń i fantastycznych domysłów. Jednego byłem pewien: to nie jest ta sama Lucy, która odeszła ode mnie niespełna dwa tygodnie temu... Niemożliwe, by ktokolwiek zdołał ją do tego nakłonić... Ci zielonkawi Kosmici z Agencji niewątpliwie chcą, abym podpisał im czek na ową okrągłą sumkę, na którą opiewa kalkulacja mojego uszczęśliwienia! Prawdziwy czek z prawdziwym podpisem, a nie fantom czeku z halucynacją podpisu! W jakiejkolwiek byłbym rzeczywistości, muszę wpierw wrócić do mojej rodzimej, nim ureguluję ich rachunek! A jeśli wrócę niezadowolony z ich usług, przecież im nie zapłacę! Oni muszą rozumować równie logicznie, jak ja! Cóż więc pozostaje? Która z hipotez da się pogodzić z problemem regulacji rachunku i mojego prawdziwego uszczęśliwienia? Duplikat! Tak, to jest to właśnie! Trafiony tym pomysłem, usiadłem na łóżku. Ta Lucy jest dokładną, żywą kopią mojej dawnej dziewczyny. To jest "Lucy Bis", wyposażona w całą pamięć tamtej - może z wyjątkiem wspomnianych owych fatalnych kilku dni, gdy właściwa Lucy odeszła... Dokładna, genetycznie skopiowana, odt­ worzona we wszystkich szczegółach - lecz... wobec tego, taka sama! Jeśli nosi w sobie wszystkie cechy tamtej, to czyż nie będzie jak tamta, zdolna uczynić tego samego: przepaść znienacka z jakimś przypadkowym mężczyzną? Spośród wszystkich hipotez ta jedna wydała mi się najtrafniejsza. Tłumaczyła prawie wszystko... Moją obecność tutaj, planowaną na kilka tygodni; przez ten czas Agencja zamierza poczynić odpowiednie kroki, abym nie zetknął się przypadkowo po powrocie z właściwą Lucy... A także - nieco prze­ sadzone reakcje Lucy-Bis w sytuacjach intymnych - bo wszak natężenia tych reakcji nie mogli precyzyjnie wyregulować... A jeśli przeregulowali ją zanadto w kierunku zwiększonego erotyzmu - tym gorzej, bo tym prędzej uczyni to samo, co jej pierwowzór... Czułem, że odrazą napawa mnie ta istota, służalczo wpatrzona we mnie, nadskakująca mi, usiłująca zadowolić wszystkie moje potrze- by i pragnienia... Może tylko do czasu, kiedy zapłacę rachunek A- gencji? Zasypiałem z uczuciem, że nie chcę, bardzo nie chcę tej namiastki, tej repliki dziewczyny, którą kocham, wciąż przecież kocham... Tej, którą kocham pomimo, że skrzywdziła mnie i poniżyła, odchodząc z innym... Wydawało mi się profanacją mojego uczucia to, że jestem z nią, śpię z nią, dotykam jej... Zasypia­ jąc znów ujrzałem obraz tamtej, ciemnowłosej, drobnej, ze sklepu tytoniowego. Miała zielonkawe oczy... tak, na pewno! Skąd to wiedziałem? Nie miałem pojęcia... Następnego dnia Lucy obudziła się późno. Bolała ją głowa, co przypisywała nadużyciu alkoholu, lecz ja wiedziałem, że to skutek nadmiaru proszków nasennych. Skorzystałem z tego, by pozostawi­ wszy ją po śniadaniu wymknąć się z pensjonatu. Przebiegłem dwukrotnie główną ulicę, zaglądając do sklepów i barów, potem włóczyłem się po plaży, wypatrując zielonookiej nieznajomej. Kiedy zrezygnowany wracałem do pensjonatu, nagle zobaczyłem ją. Siedziała przy stoliku pod parasolem w bulwarowej kawiarence. Był z nią wysoki blondyn w kolorowej koszuli i białych szortach. Pod­ szedłem tak, by mnie nie widziała i usiadłem przy stoliku za jej plecami. Serce mi łomotało. Nie wiedziałem jeszcze, co zrobię dalej... Towarzysz nieznajomej odszedł na chwilę i zniknął we wnętrzu kawiarni. Szybko nabazgrałem kilka słów na bibułkowej serwetce i położyłem na stoliku obok dziewczyny. Obejrzała się. Skinąłem jej głową, odpowiedziała tym samym. Potem rozwinęła bibułkę, przeczy­ tała, zgniotła i wrzuciła do popielniczki. Czekałem w napięciu. Spojrzała znowu w moim kierunku. Pokazała pięć palców, a potem wskazała palcem stolik. "Tutaj o piątej" - odczytałem ten gest. Skłoniłem się, a ona uśmiechnęła się obiecująco. Blondyn wracał już z butelką i dwiema szklankami. Lucy czekała na mój powrót w ogrodzie, lecz nie zrobiła mi żadnej wymówki, tylko patrzyła na mnie wciąż tym samym, pełnym lęku wzrokiem, jakby wciąż obawiała się czegoś, co ma się zdarzyć. Uczepiła się mego ramienia, ą ja odczułem coś w rodzaju dreszczu i z trudem pohamowałem w sobie chęć odsunięcia się od niej. To było nie do zniesienia. Wydawało mi się, że jest zapro­ gramowana na tę lepką czułość, to lękliwe spojrzenie i psie przy­ wiązanie... Zaraz po obiedzie usiadłem do maszyny, by uniknąć konieczności bliższego kontaktu z "fałszywą" Lucy. Szukałem pretekstów, wymyślałem sposoby pozbycia się jej, odsunięcia jak najdalej. Chętnie nacisnąłbym już w tej chwili przycisk sygnali­ zatora, by wyrwać się z jej troskliwych ramion, uciec od namol­ nej czułości, sprawiającej wrażenie czegoś sztucznego, zapro­ gramowanego... Nawet na moje wyraźne demonstracje niechęci czy zniecierpliwienia reagowała uległością, pokorą, zalęknionym mil­ czeniem. Tamta, moja Lucy, miała charakter... Tę, skopiowaną, twórcy przeregulowali, zgodnie wprawdzie z moimi życzeniami, ale... przesadzili solidnie... Wszystko jedno, skończę to, zapłacę rachunek, ale niech zabiorą tę kopię, skasują, czy ja wiem, co zrobią - ich sprawa, byle nie było jej przy mnie. Nie nacisnąłem jednak wyłącznika. Tu, na wyspie, była prze­ cież tamta dziewczyna, piękna nieznajoma... Muszę ją odnaleźć, póki jestem tutaj... Pisanie szło mi kiepsko, ale wystukałem z wysiłkiem kilka stron. Postanowiłem przeprowadzić mały eksperyment. Jeśli już mam płacić za to wszystko, to niech mam przynajmniej pewność, że nie jest to mirażem, obliczonym na taki właśnie obrót sprawy, na obrzydzenie mi moich pragnień i moją rezygnację z Lucy. Jeśli wyślę na własny adres kilka stron mojej powieści, będących kon­ tynuacją tekstu już napisanego, to po powrocie do domu będę mógł stwierdzić realność mojego pobytu tutaj. Ludzie - czy Kosmici - z Agencji nie znają przecież mojej nie wydanej jeszcze książki, i jeśli te ostatnie strony nie powstaną realnie, a tylko w ramach mojej halucynacji - nie będą w stanie ich sfabrykować i podrzucić do mojego mieszkania... Po głębszym zastanowieniu, logika tego wywodu zaczęła mi się nieco załamywać, jednakże wysyłkę maszynopisu uznałem za świetny pretekst dla wyrwania się wieczorem na spotkanie z niez- najomą. Zapakowałem strony do koperty, zaadresowałem i oświadczyłem "Lucy-Bis", że muszę wyjść na pocztę. Upierała się, że pójdzie ze mną, lecz huknąłem na nią dość niegrzecznie i trzaskając drzwia­ mi, wyszedłem. Nieznajoma przyszła punktualnie. Przedstawiłem się, ona także wymieniła swoje nazwisko. Na imię miała Olivia. Niczego więcej nie dowiedziałem się o niej, nawet jakiej jest narodowości i skąd pochodzi. To ja mówiłem, ona słuchała, wpatrzona we mnie oczami, które rzeczywiście miały odcień zielonkawy. Z paru zdań, które wypowiedziała, zorientowałem się,że może być moją rodaczką. Rozmawialiśmy we wnętrzu kawiarenki, siedząc przy oknie wychodzą- cym na ogródek z parasolkami. Dalej widać było plażę i morze. - Będę musiała zaraz iść - powiedziała Olivia, wciąż patrząc mi w oczy. Jej prowokujące spojrzenie kłóciło się wyraźnie z oschłością wypowiadanych zdań. - Spotkanie? - spytałem, nie umiejąc zamaskować cienia zaz­ drości. - Wciąż ten przystojny blondyn? - Zazdrość? - spytała przekrzywiając głowę, a potem potrząsnęła swą kędzierzawą czupryną. - Nie, ten blondyn to Jack, miejscowy podrywacz. Proszę spojrzeć! Spojrzałem w kierunku okna. Smukła sylwetka chłopaka w bar­ wnej koszuli sunęła wzdłuż plaży. Na spotkanie mu biegła kobieta. Obserwowałem ją jak zahipnotyzowany. Podbiegła do blondyna, przylgnęła twarzą do jego piersi, on pogłaskał ją po włosach, a potem objął ramieniem i poszli razem dalej. Kobieta mówiła coś, żywo gestykulując. To była Lucy. Odwróciłem głowę od okna. Olivia siedziała na wprost mnie, z brodą podpartą splecionymi dłońmi. Patrzyła wciąż tak samo, pros­ to w moje oczy. Była podniecająco piękna... Wstała nagle, kładąc mi dłoń na ramieniu. - Zostań - powiedziała. - Czy cię zobaczę? - spytałem z niepokojem. Nachyliła się i pocałowała mnie szybko. - Jeśli tak zechce przeznaczenie - powiedziała. - Dziś stąd odpływam. - Dokąd? - Daleko - machnęła ręką w kierunku morza i zniknęła w drzwiach. Nim zapłaciłem kelnerowi i wyszedłem, zdążyła gdzieś zniknąć. Wróciłem do pensjonatu. Lucy zastałem w pokoju. Nie rozma­ wialiśmy. Ona patrzyła swym przerażonym wzrokiem, ja - unikałem jej spojrzenia. Na dnie walizki odszukałem pudełko z wyłącznikiem. Wyszedłem do ogrodu i nacisnąłem przycisk. Byłem znowu w Biurze Agencji Felicitas. Pamiętałem tylko, że wieczorem tego dnia, kiedy spotkałem się z Olivią, poszedłem spać zaraz po kolacji, by uniknąć rozmowy z Lucy. Urzędnik - ten sam, który obsługiwał mnie poprzednio - patrzył na mnie pytająco. - Więc jednak miałem rację - powiedział. - Skorzystał pan z sygnalizatora. My jednakże wywiązaliśmy się z naszych zobowiązań. To pan zrezygnował. Milczałem. Nie mogłem zaprzeczyć, że Agencja spełniła wszys­ tkie warunki. - Tak - powiedziałem po chwili, wyjmując książeczkę czekową. - Ile się należy? - Według umowy. Zaraz wypiszę pokwitowanie. - Czy mógłbym... - zawahałem się. - Czy mógłbym raz... jeszcze skorzystać z waszych usług? - W każdej chwili! - uśmiechnął się urzędnik. - Więc proszę... - Chwileczkę. Proszę przejść do gabinetu. Długo opowiadałem o dziewczynie, którą spotkałem na wyspie. Opisałem ją dokładnie. Wyraziłem życzenie, by spotkać ją znowu, zdobyć jej uczucie... Czułem, że bez niej nie będę nigdy szczęśliwy... Nowa umowa opiewała na resztę kwoty, jaka pozostała jeszcze na moim koncie. Było mi wszystko jedno. Wiedziałem, że pieniądze wcześniej czy później, znajdą się wreszcie - a takiej dziewczyny nigdy więcej nie spotkam..: Czy nie obawiałem się, że zamiast tamtej, prawdziwej z wyspy - otrzymam znów kopię? Tak, pomyślałem o tym, lecz jakoś nie miałem co do tego żadnych obiekcji... Trud­ no mi powiedzieć, dlaczego... - Proszę spokojnie iść do domu - powiedział urzędnik. - Zajmiemy się tą sprawą. Zna pan naszą operatywność. Tylko, jeśli można pana prosić, tym razem chcielibyśmy zainkasować należność z góry. Czy mogę wypisać jeden kwit na oba zlecenia? - Niech pan pisze! - powiedziałem, wpisując astronomiczną sumę na czeku. - Dziękuję. Oto pokwitowanie! - powiedział, wręczając mi niebieski kwitek z czerwonym poprzecznym pasem. Rzuciłem okiem na treść. "Za dwukrotne uszczęśliwienie pana Jonathana Beerless..." Wsunąłem do kieszeni kwit i nową umowę i żegnany ukłonami przedstawiciela firmy wyszedłem na ruchliwą ulicę. Po drodze wstąpiłem na pocztę i odebrałem plik korespondencji, która uz­ bierała się przez dwa tygodnie. Była wśród niej szara koperta, zawierająca mój maszynopis z wyspy... Otworzyłem drzwi mojego mieszkania. Już w przedpokoju poczułem silny zapach świeżych kwiatów. Zajrzałem do gabinetu. Na biurku stał wazon różowych peonii. W fotelu obok siedziała Olivia. Zerwała się na mój widok i podbiegła. Objąłem ją. Tak, to była ona, na pewno. Końce jej piersi poczułem tak samo wyraźnie, jak wtedy. - Jesteś moim przeznaczeniem - powiedziałem, całując jej włosy. Patrząc ponad jej głową, dostrzegłem torebkę, która widać spadła z poręczy fotela, gdy Olivia z niego wstała. Torebka była otwarta. Wśród rozrzuconych drobiazgów leżał niebieski kwit z czerwonym paskiem w poprzek. Olivia Tereza Osvaldi, studentka filozofii, lat 22. Odkąd sięgam pamięcią, moim wychowaniem zajmowali się dalecy krewni. Należy przez to rozumieć, że praktycznie wychowywałam się sama. Stryj Alfi, brat ojca, najbliższy krewny, jakiego posia­ dałam, był wielkim uczonym i wynalazcą. Nauka i technika intere­ sowała go do tego stopnia, że nie wystarczało mu czasu na zaj­ mowanie się własnymi sprawami finansowymi. Znaczne dochody jakie osiągał dzięki swym licznym patentom, gromadziły się na koncie bankowym, on zaś żył skromnie w pobliżu Instytutu Technologi­ cznego i przez całe życie nie skorzystał zapewne z żadnego ze swych znakomitych wynalazków - bo nie miał nawet tak modnego dziś samochodu elektrycznego (dla którego wynalazł fantastycznie wprost pojemny miniaturowy akumulator). Stryj był kawalerem i wobec nikogo nie posiadał żadnych for­ malnych zobowiązań. Niemniej poczuwał się do łożenia na moje utrzymanie, gdyż byłam jedyną córką jego zmarłego brata. Dzięki stypendium, które mi wyznaczył, mogłam podjąć studia na uniwer­ sytecie i skromnie, lecz bez większych trudności utrzymać się w tym mieście. Mieszkała tu także jedna z moich ciotek - stara jędza, od której nie zaznałam wiele czułości w czasach, gdy byłam jako mała dziewczynka całkowicie zdana na jej łaskę. Dlatego też wolałam - mimo kosztów - wynająć samodzielny pokój w mieście niż zamieszkiwać u ciotki. Ciotka miała zresztą sublokatora, o którym z jej relacji wiedziałam tylko tyle, że "po całych dniach tłucze coś na maszynie, do pracy nie chodzi i często zalega z komornym". Poza tym jednak ciotka nie miała do niego większych zastrzeżeń, bo, jak sama przyznawała - z pewnym zdziwieniem zresztą - że "młody, ale nie pije i dziewczyn nie sprowadza". Odwiedzałam ciotkę tylko w przypadkach "skrajnej konieczności" - przy jej urodzinach oraz niekiedy w większe święta. Mieszkałam w zasadzie sama, ale ze względu na całkowitą samodzielność mojego mieszkania, często gościli u mnie chwilowo bezdomni studenci - koleżanki i koledzy. Przywykłam do tego, że zawsze ktoś oprócz mnie kręcił się po mieszkaniu lub wkuwał po kątach. Muszę przyznać, niekiedy ten i ów z moich kolegów miesz­ kał u mnie dłużej, na bardziej intymnej stopie. Trwało to różnie - od paru dni do paru miesięcy, a potem kończyło się jakoś samo. Kiedyś udało mi się doliczyć dwudziestu dziewięciu czy trzydzies­ tu takich krótkotrwałych zażyłości, jednak żadna z nich nie wywarła na mnie większego wrażenia, ani nie pozostawiła szczególnie złych lub specjalnie dobrych wspomnień. Tym dzi­ wniejszy dla mnie samej wydał się fakt, który wydarzył się pół roku temu. Będąc w odwiedzinach u ciotki zetknęłam się przypadkowo z jej sublokatorem. Trzydziestoparoletni mężczyzna, który wszedł do kuchni, gdy siedziałam z ciotką przy kolacji, prawdopodobnie nie zwrócił nawet na mnie uwagi, ja natomiast odczułam coś, czego do dziś nie potrafię sobie wytłumaczyć. Musiałam mieć wówczas zupełnie nieprzytomną minę, bo ciotka po wyjściu tego człowieka (który wpadł tylko, by nalać sobie herbaty) patrzyła na mnie dość podejrzliwie. Nie pytałam o niego, by nie obudzić czujności starej, lecz zaczęłam bywać tam częściej. Rzadko wprawdzie udawało mi się zobaczyć tego człowieka i tylko dwa lub trzy razy spotkaliśmy się oko w oko w przedpokoju. Nigdy chyba nie przyjrzał mi się dobrze, lecz ja poznałabym go wszędzie. Czułam wzbierającą potrzebę bliższego poznania go, lecz w obecności ciotki nie chciałam wszczynać żadnych kroków. Wpadałam teraz do ciotki nawet w dni powszednie. Sublokatora często nie było, lecz ja, pod pozorem pomocy w sprzątaniu wchodziłam do jego pokoju i czytałam maszynopisy. Ciotka korzys­ tając z mojej pomocy, wyrywała się na dłuższe pogaduszki do sąsiadek, a ja, szumiąc odkurzaczem, czytałam fascynujące opowieści tego człowieka. Byłam oczarowana jego wyobraźnią, jego głęboką wiedzą i niezwykłą osobowością, bijącą ze stron jego maszynopisu. Postanowiłam spotkać go gdzieś na mieście, by niby to przy­ padkiem, porozmawiać choć chwilę, być z nim blisko, sprawdzić jego i siebie w bliższym kontakcie. Przegoniłam nawet chwilowo wszystkich czasowych użytkowników mojego mieszania, by móc za­ prosić go w każdej chwili do siebie. Niestety! Wychodził rzadko, a ja nie miałam szczęścia spotkać go, choć wielokrotnie czyhałam w pobliżu mieszkania ciotki. Aż wreszcie któregoś dnia spostrzegłam go, wchodzącego do małej kawiarni w narożnym domu. Weszłam tam za nim, z sercem pod gardłem - lecz on siedział już z jakąś blondynką, w wieku bliskim trzydziestki. Patrzyłam na nich zza filara, pijąc z roztargnieniem jedną kawę po drugiej... Nie mogło być wątpliwości. To nie była siostra, kuzynka, ani żadna koleżanka. To była jego dziewczyna! Ja, która obojętnie przyj­ mowałam zawsze przyjście i odejście każdego mężczyzny, poczułam po raz pierwszy dzikie uczucie zazdrości. On musi być mój! - postanowiłam wtedy: - Choćbym miała ją zamordować! Przestałam odwiedzać ciotkę, by nie jątrzyć w sobie tych gwałtownych, niebezpiecznych uczuć... I nagle los dał mi szansę. Zmarł mój biedny, poczciwy stryj Alfi. Smutno mi było bardzo - jemu właściwie zawdzięczałam wszystko, co osiągnęłam dotychczas, i jego jednego chyba kochałam spośród wszystkich moich krewnych. Wkrótce potem okazało się, że jestem jedyną praktycznie spadko­ bierczynią stryja, a jego majątek - o czym sam zapewne nie pa­ miętał - urósł do wcale pokaźnej sumy. Nadmiar pieniędzy, do których nie byłam za bardzo przyzwyczajona, nie wpłynął w istotny sposób na mój tryb życia. Starałam się niczego nie zmieniać, nie chciało mi się zresztą czynić żadnych przedsięwzięć. Przyczyna, którą ukrywałam przed otoczeniem, a starałam się także ukryć sama przed sobą, była jedna: sublokator mojej ciotki. Nie odkryłam wówczas jeszcze możliwości wykorzystania moich pieniędzy dla zdobycia jego uczuć. Zresztą, taki tryb postępowania nie odpowiadał mi zupełnie. Nie tylko kochałam go... Może bardziej jeszcze - chciałam, aby on mnie kochał. Pieniądze mogłyby uniemożliwić mi poznanie rzetel­ ności jego ewentualnych uczuć... Wtedy właśnie otrzymałam kartę reklamową Agencji Felicitas. Cóż mi szkodzi - pomyślałam - spróbować. Zatelefonowałam... Cena była wysoka, ale nie zależało mi na pieniądzach. Pod­ pisałam umowę. Nie wiem, jak znalazłam się na wyspie. Pamiętam, że startowaliśmy samolotem z Zurychu. Potem obudziłam się w poko­ ju hotelowym. Jona zobaczyłam na ulicy. Był z tą kobietą. Gdy wszedł do sklepiku, poszłam za nim. Zderzyliśmy się przy ladzie. Spojrzał na mnie, jakby poznając; lecz przeprosił i odszedł. Widocznie mo­ ja fryzura, którą zmieniłam w ostatnich tygodniach, zamaskowała podobieństwo. Wiedziałam, jak mam postępować. Ci z Agencji dali mi szczegółowe instrukcje. Choć miałam chęć powiedzieć mu wszystko gdy rozmawialiśmy w kawiarni, zniknęłam mu z oczu... Ci z Agencji to chyba cudotwórcy! Po dwóch dniach od chwili powrotu z wyspy (bilety wręczył mi Jack, którego brałam za podrywacza, lecz okazał się agentem Felicitas) zaprowadzono mnie do mieszkania Jona. Po drodze kupiłam kwiaty i czekałam. Powiedzieli, że przyjdzie do mnie, zakochany do szaleństwa, jak było w warunkach umowy. Zamknęli mnie na klucz... Przyszedł..: Przyszedł i objął mnie, jakbyśmy kochali się od bardzo, bardzo dawna. Powiedział, że jestem jego przeznaczeniem... Pomyślałam wtedy, że oni, ci z Agencji, naprawdę są chyba cudotwórcami z innej planety... Lucilla Jill Niven, inżynier, lat 29. Sukces Jona był dla mnie czymś zupełnie naturalnym i zasłużonym. Znałam prawie wszystko co napisał i choć osobiście nie jestem entuzjastką tego typu literatury, musiałam przyznać, że pisał bardzo zajmująco. Wiedziałam, że zamierza ożenić się ze mną. Był ambitny i nie chciał, abym jako jego żona dzieliła z nim te wszystkie trudy niedocenionego pisarza, które znał tak dobrze. Nie miałam do niego żalu o to, że pochłonięty mnóstwem spraw, które wiązały się z jego sukcesem, poświęcał mi mniej czasu niż przedtem. Wiedziałam, że wkrótce wszystko wróci do normy i spoko­ jnie czekałam. Nie zdziwiłam się wcale, gdy następnego dnia po wyjeździe Jona na spotkanie autorskie, odwiedził mnie w pracy młody mężczyzna, który oświadczył, że jest przyjacielem Jona. Wręczył mi przy tym świstek papieru, na którym ręką Jona napisane było tylko jedno zdanie: "Z całym zaufaniem powierzam cię Jackowi Dobbsonowi". Poniżej widniał podpis Jona i data poprzedniego dnia. Jack był człowiekiem niezmiernie sympatycznym. Wyjaśnił mi, że jest dawnym kolegą Jona. Wczoraj spotkali się na dworcu kolejowym. Jack przyjechał właśnie z podróży służbowej i wybierał się na ur­ lop. Opowiadał Jonowi o pięknym miejscu wypoczynkowym, które znał i zamierzał ponownie odwiedzić. Wówczas Jon wpadł na ten pomysł... Jack miał jechać wynajętym samochodem do Szwajcarii, skąd odlatywały specjalne czarterowe samoloty. Gdyby udało się zarezerwować dodatkowe miejsce, mogłabym - pod opieką Jacka - polecieć tam i oczekiwać Jona, który przybyłby po tygodniu, załatwiwszy sprawy, trzymające go jeszcze tutaj. Nie miałam najmniejszych oporów, ucieszyłam się nawet, że zamiast siedzieć w mieście wyruszę już teraz w tak wspaniałą po­ dróż. Kartka od Jona wystarczyła mi zupełnie. Choć był to tylko mały skrawek papieru, rozumiałam, że w warunkach pośpiesznej roz­ mowy na dworcu trudno o pisanie obszernych listów. Przyspieszyłam o parę dni mój tegoroczny urlop. Zabrałam tylko parę drobiazgów, bo Jon przekazał mi za pośrednictwem Jacka sporą kwotę na poczynienie zakupów w czasie podróży przez Europę. To była naprawdę piękna podróż. Jack był znakomitym przewodnikiem, za­ chowywał się nadzwyczaj poprawnie i zaprzyjaźniliśmy się od razu... Na wyspie Jack czuł się jak u siebie. Wynajął dla mnie pokój w pensjonacie i taktownie nie narzucał swojego towarzystwa. Mieszkał w innym hotelu, ale zostawił mi numer telefonu na wypadek gdybym miała jakieś kłopoty. Spotkaliśmy się potem kilka razy przypadkowo na plaży. Pogoda była piękna. Zażywałam słońca i wypoczynku, oczekując przybycia Jona. Któregoś dnia Jack przyszedł do mojego pensjonatu. - Dostałem depeszę... - zaczął niepewnie - ale nie bój się, wszystko już jest w porządku - dodał, widząc moją przerażoną minę Oto, co mi zakomunikował: Jon miał drobny wypadek. Pociąg, którym jechał, wykoleił się na zwrotnicy. Ofiar w ludziach nie było, a Jon wyszedł z tego nawet bez widocznych obrażeń zewnętrznych, jednak stwierdzono u niego lekkie stłuczenie głowy. Po dwudniowej obserwacji, wypusz­ czono go ze szpitala i zalecono wypoczynek. Depeszował ordynator oddziału ze szpitala. Adres Jacka otrzymał od Jona, który poin­ formował lekarza dokąd się wybiera. - Jon będzie tu za dwa dni - powiedział Jack. - Lekarz przekazał mi pewne... zlecenia... Otóż Jon po swym wypadku zdradza objawy... selektywnych zaników pamięci. Dlatego też nie należy zwracać uwagi, na pewne niekonsekwencje w jego wypowiedziach dotyczących przeszłości. Trzeba zająć się nim bardzo troskliwie i nie dopuszczać do żad­ nych gwałtownych wzruszeń. Najlepiej unikać jakichkolwiek rozmów na temat wydarzeń bezpośrednio poprzedzających wypadek Jona. Przejęłam się tym bardzo. Umówiliśmy się z Jackiem, że nie będzie on kontaktował się z Jonem po jego przyjeździe. Jack oba­ wiał się, że jego osoba zbyt silnie może kojarzyć się Jonowi z jego podróżą i wypadkiem. Miałam opiekować się troskliwie Jonem, obserwować stan jego zdrowia i usposobienie, a w razie niepokojących objawów zawiadamiać o nich Jacka. W pierwszych dniach pobytu Jona na wyspie starałam się okazywać mu jak najwięcej troski i czułości. Wydawało mi się, że jest taki sam, jak zawsze. Cieszył się razem ze mną tym, że jesteśmy wreszcie razem. Nie rozmawialiśmy ani razu na żaden niebezpieczny temat. Zupełnie nie wiem, dlaczego nagle zaczęło się coś psuć. Czyżby stan Jona pogorszył się? Byłam zaniepoko­ jona. Kiedy Jon dość opryskliwie wyprosił mnie z pokoju pobiegłam do Jacka, by mu powiedzieć o moich obawach. Uspokajał mnie, lecz wydawało mi się, że sam jest zaniepokojony. Potem zaczęły się sprzeczki i kłótnie, aż któregoś dnia wybuchła awantura. Jon wyszedł trzaskając drzwiami, a ja pobiegłam szukać Jacka. Nie było go w hotelu. Znalazłam go na plaży. Podbiegłam do niego i wypłakałam się w gors jego kolorowej koszuli. Pocieszał mnie, jak umiał. Objął mnie przyjaźnie ramieniem i roztrzęsioną odprowadził do pensjonatu. Powiedział, że porozumie się z miejscowym lekarzem i w razie potrzeby umieści Jona w klinice na sąsiedniej wyspie. Jeszcze tej nocy helikopter zabrał Jona, a ja zostałam oczekując wieści... Następnego dnia Jack przyszedł do mnie z ponurą miną i oświadczył, że według opinii lekarzy, w osobowości Jona zaszły jakieś poważne zmiany charakterologiczne i lepiej będzie, jeśli przez pewien czas nie będę go widywać. Powiedział także, że Jon zostanie przewieziony do domu i oddany pod opiekę wykwali­ fikowanej pielęgniarki... Jack zaopiekował się mną. Razem powróciliśmy tutaj. Był wciąż miły i sympatyczny. Informował mnie często o stanie zdrowia Jona. Wieści były niezbyt pomyślne. Lekarze orzekli, że musi całkowicie zmienić otoczenie. Byli zdania, że kontakt ze mną mógłby znacznie pogorszyć jego stan... Jack bywał u mnie coraz częściej... Opiekował się mną w tych trudnych dla mnie chwilach. Potem ja bywałam u niego... Nawet mieszkaliśmy razem przez dwa miesiące... Później wyjechał, i później nigdy już nie widziałam Jonathana. Nie potrafiłabym spojrzeć mu w oczy... Dr Davis McLee jr, prokurator Współczesny człowiek dawno już postradał zdolność rozróżnia­ nia prawdy i fantazji. W równej mierze przyczyniły się do tego rozwój nauki i techniki oraz literatura fantastyczno-naukowa. Oskarżeni wykorzystywali ludzką naiwność i wiarę we wszech­ moc nauki, w ingerencję przybyszów z kosmosu, w możliwość mody­ fikowania upływu czasu i ludzkich losów. Czynili to z niezwykłą precyzją, aranżując sytuacje i zdarzenia reżyserując nie tylko czyny, lecz nawet myśli i pragnienia swoich klientów. Nigdy nie twierdzili, że są przybyszami z innej planety. A jednak większość ich klientów była o tym przekonana. Nigdy nie uciekali się do użycia siły czy przymusu. A jednak ich klienci postępowali dokładnie według ich woli. Zaspokajali marzenia i życzenia ludzkie, a nawet stwarzali te marzenia w ludzkich umysłach, by je następnie spełniać. Podejmowali się wyłącznie tych spraw, których załatwienie mieściło się w ramach ich możliwości. Wykorzystywali wszystkie realne zdobycze techniki i cywilizacji. Nie żałowali pieniędzy - oczywiście pieniędzy klientów... Oskarżeni działali niezwykle pomysłowo i ostrożnie, nie uciekając się do pospolitych przestępczych chwytów. Przykładem tego może być podstępne uzyskanie i wykorzystanie oryginalnej dedykacji wyciętej z książki Jonathana Beerlessa. Nie można odmówić im głębokiej wiedzy i sprytu, a także pracowitości w ich przedsięwzięciach. Prawie każda sprawa, którą prowadzili, była arcydziełem "ko­ ronkowej roboty", przemyślanym we wszystkich szczegółach od początku do końca... Stoimy, Wysoki Sądzie, wobec jaskrawego przykładu przestępstwa zupełnie nowego typu - przestępstwa tym groźniejszego, że winowajcy dysponują wszelkimi dostępnymi środ­ kami technicznymi i głęboką wiedzą o naturze ludzkiej... (Wyjątki z aktu oskarżenia w sprawie karnej przeciwko spółce znanej pod firmą "Bracia Mars" vel "Agencja Felicitas" vel "Spes Nostra" etc.). Wiadomość z ostatniej chwili. Mimo wniesienia aktu oskarżenia nie doszło do procesu głośnych oszustów, braci M. Dwaj główni oskarżeni zbiegli z aresztu na kilka dni przed sprawą. Pościg policyjny doprowadził do osaczania ich w starej, opuszczonej posiadłości o kilka­ dziesiąt kilometrów od miasta. W chwili zamknięcia pierścienia objawy, ponad dach starego pałacyku uniósł się obiekt przypomi­ nający typowy kształt UFO, który następnie poszybował w kierunku południowym utrzymując niezbyt dużą wysokość. Pojazdy policyjne ruszyły w pościg za latającym spodkiem, alarmując równocześnie jednostkę śmigłowców policyjnych, dowództwo wojsk lotniczych oraz ośrodek lotów kosmicznych. Pozostawiony na miejscu patrol poli­ cyjny przeszukał strych budynku znajdując jedynie ubrania aresz­ tantów. Po spisaniu protokołu policjanci odjechali, dołączając do pościgu. Oddział helikopterów osaczył rzekomy UFO na wysokości kilkuset metrów nad ziemią. Obiekt nie reagował na wezwania, lecz policja nie zdecydowała się na zaatakowanie go nad gęsto zalud­ nioną okolicą ku której zmierzał. Dopiero po godzinie otwarto ogień do obiektu i wówczas okazało się, że jest to odpowiednio spreparowany balon z urządzeniem żyroskopowym i małym silniczkiem pneumatyczno-odrzutowym; oczywiście bez żadnej załogi. Zarządzone natychmiast ponowne otoczenie i przeszukanie pałacyku nie dało rezultatu. Do chwili obecnej policja nie wpadła na trop zbiegów. Janusz A. Zajdel Feniks Szosa była podniszczona i z rzadka tylko spotykało się na niej pojazdy, zdążające w przeciwnym kierunku. Na przestrzeni ostatnich kilku mil wiodła pośród wysokiego, gęstego lasu bez śladów jakiejkolwiek gospodarki. Miejscami samochód przysiadał mocno na wyrwach w asfalcie. Breit lubił takie drogi, zacienione lasem i prawie puste. Tego właśnie szukał, wyrywając się z rozżarzonego o tej porze roku miasta Merton. Pozostawiając daleko za sobą duszne zaułki, sale wykładowe i laboratoria miał wrażenie, że zmienia skórę. że spłukuje z siebie całoroczny nalot zmęczenia. Wiedział, że te pierwsze godziny "ucieczki" są najprzyjemniejsze z całego urlopu. Potem, w bezczynności, powrócą znowu te wszystkie problemy, o których pragnął teraz nie myśleć. Machinalnie omijając co większe dziury w szosie, wpadał bezwiednie w łańcuch myśli, który - wiedział o tym podświadomie - doprowadzi go wcześniej czy później do rozważań, przerwanych przed kilkoma godzinami tak zdecydowanie wyjazdem na urlop. Nie zastanawiał się, dokąd prowadzi droga. Było mu obojętne, gdzie spędzi te kilka tygodni. Droga jest zła. Nie wiadomo dokąd prowadzi... Ale na pewno gdzieś nią można zajechać, inaczej nie byłoby drogi. Każde działanie poznawcze jest taką drogą w nieznane - nie wiadomo ku czemu zmierza... Czasem mogą to być bezdroża i wertepy. Czy w nauce jest tak samo - to znaczy: czy trudna, najeżona przeciwnościami droga zawsze prowadzi do jakiegoś Kaczego Dołu, do fałszywych, bezsensownych wniosków. Jadąc na wycieczkę można sobie pozwolić na podróż w nieznane. Ale jeżeli chodzi o rozszerzenie ludzkiej wiedzy, to czy można pozwolić sobie na trwonienie cennego czasu na bezcelowe, ślepe poszukiwania? Wszelkie rozważania nad sensem poznawania świata są oczywiście najbardziej chyba sporną sprawą w filozofii nauki. Ale skoro już raz wybrało się drogę badacza, zbaczanie z tej drogi, wszelkie wahania są niekonsekwencją. Jak więc w tym świetle przedstawia się sprawa nieszczęsnych graktytów, które pożarły mnóstwo cennego czasu co najmniej kilkunastu poważnym i rozsądnym ludziom, aby wreszcie pozostać zagadką do dziś nie rozwiązaną. Każdy, kto miał z graktytami do czynienia, z pewnością wyrobił sobie na ich temat takie czy inne zdanie. Ale tylko autorzy opowiadań fantastycznych mogą sobie pozwolić na stawianie "hipotez" bez przyzwoitego uzasadnienia. Breit miał także swoją prywatną hipotezę, ale to było bez znaczenia. Graktyty - te "kosmiczne orzechy", jak je nazywała prasa, "kamienie, które spadły z nieba" - pozostały tylko tym, czym były od początku: piekielnie twardymi kamykami wielkości orzecha laskowego, barwy brudnofioletowej. Pierwszy graktyt znalazł turysta podczas wycieczki górskiej. W czasie jego nieobecności w namiocie jakiś "pocisk" przebił płótno i gumowaną podłogę, wbijając się w ziemię na głębokość kilkunastu cali. Graktyt spadł prawie pionowo z góry i to właśnie zaciekawiło wycieczkowicza. Wykopał oczywiście "kamyk" i opowiadał o tym koledze - dziennikarzowi. Po ukazaniu się notatki w prasie zaczęła do redakcji płynąć nieprzerwanie istna lawina żwiru i kamieni, mniej lub bardziej odpowiadających opisowi i fotografii zagadkowego znaleziska. Spośród stosu kamyków bez trudu udało się wybrać kilkanaście, których identyczność z pierwszym była zdumiewająca. Każdy szlif, każda krawędź powtarzały się niezmiennie we wszystkich okazach. To było nie do wiary, jeśli się weźmie pod uwagę, że nadsyłano je z najbardziej odległych od siebie części kraju. Przeważnie odnajdywano je na twardym podłożu, na betonowych płytach lotnisk, na skałach, na szosach o twardej nawierzchni. Zewnętrzna powłoka graktytu była tak twarda, że nie dało jej się rozciąć ani nawet odłupać choćby drobnego odłamka. Kosmiczne ich pochodzenie było hipotezą prasy i dlatego przekazano je astrofizykom. Ci z kolei zasięgali opinii różnych specjalistów. Poddano więc graktyty wszechstronnym badaniom, które niczego nie wyjaśniły. Próbowano nawet zmiażdżyć jeden z nich między okładzinami z najtrwalsze stali od prasą dającą jakieś fantastyczne ciśnienia. Okładziny popękały, a graktyt wyszedł bez szkody z tej operacji... Wreszcie cały materiał naukowy wraz z kilkunastoma "orzeszkami" oddano do "zgryzienia" największemu elektromózgowi w Instytucie Problemów Ogólnych. Tu zetknął się z nimi Breit, który kierował grupą cybernetyczną. Tydzień trwało programowanie, a po kilku dniach pracy maszyna zażądała dalszych danych, których Breit nie był w stanie jej dostarczyć. Jednym słowem, znaleziono się na powrót w punkcie wyjściowym. To było zresztą do przewidzenia, bo żadna maszyna nie jest w stanie stawiać sobie samodzielnych hipotez, szczególnie przy tak skąpej "wiedzy" o przedmiocie. Breit przebiegał raz jeszcze myślami całą, stosunkowo niedługą historię graktytów. Pierwszy znaleziono niespełna półtora miesiąca temu. Od tej chwili wiele ludzi przeklinało je za stracony czas, za "zawracanie głowy" itp., niemniej zagadka kusiła swoją tajemniczością i przeczuciem rewelacyjnego rozwiązania. "Tylko czy to rozwiązanie istnieje w zasięgu możliwości nauki - zastanawiał się Breit, omijając kolejną dziurę w asfalcie. - Jeśli się przyjmie za pewnik kosmiczne pochodzenie graktytów, to nieograniczona wprost różnorodność możliwości sprawia, iż nie wiadomo nawet w którą stronę skierować poszukiwania..." Asfalt urwał się niespodziewanie, przechodząc od razu w niebrukowaną przecinkę leśną, rozjeżdżoną kołami ciężarówek. Tu dopiero Breit przyłapał się na "niedozwolonych" rozważaniach i postanowił lepiej pilnować swoich myśli, gdyż urlop z graktytami w głowie mijałby się z celem. Włączył radio i skupił całą uwagę na prowadzeniu wozu. Po prawej stronie drogi ukazała się duża, żółta tablica informująca, że wstęp do lasu jest zabroniony. Przez zarośla, miejscami przerzedzone, widać było ogrodzenie z podwójnej siatki. Po przejechaniu jeszcze kilkuset jardów Breit zauważył na szosie sylwetkę wartownika z pistoletem maszynowym przewieszonym przez ramię. Żołnierz stał na rozstawionych szeroko nogach i jakby od niechcenia kiwał trzymaną w prawej dłoni biało-czerwoną tarczą do zatrzymywania samochodów. - Nie ma przejazdu - powiedział głosem znużonym, gdy Breit zahamował o kilka jardów przed nim. Pot spływał mu po szyi spod wysokiego hełmu. W tej chwili i Breit poczuł, że otacza go galareta ciężkiego, nieruchomego powietrza. W taki upał stanowczo o wiele przyjemniej jest czuć na twarzy pęd powietrza podczas jazdy. Dlatego Breit zniecierpliwił się nieco, że utrudniają mu podróż. - Nie było żadnych znaków zakazu wjazdu! - burknął tonem pretensji. - Od wczoraj wyjątkowo... Trzeba wrócić o dwie mile i skręcić na prawo, drogą na Monteroe. "Dobrze, że tylko dwie!" - pomyślał Breit przekładając dźwignię na wsteczny bieg, aby zawrócić na wąskiej w tym miejscu drodze. - A cóż to się stało? - spytał. - Manewry jakieś? - Eee, nie... Tylko... - zaczął żołnierz, ale zreflektował się po chwili i służbowym już tonem dodał: - Tajemnica wojskowa... Aby zamaskować jakoś swoje przekroczenie przepisów, bo przecież wdał się w konwersację z osobą postronną, albo też po prostu z ciekawości, powiedział: - Pan pozwoli dokumenty! Oglądał je dość długo, odczytując półgłosem: - Docent William Breit, Instytut Problemów Ogólnych, Merton. Spojrzał na Breita, potem jeszcze raz na legitymację i powiedział: - Taaak. Niech pan zaczeka chwilę. Zszedł z drogi w kierunku zarośli, skąd wydobył przenośną krótkofalówkę. Przez chwilę rozmawiał z kimś półgłosem, potem odszedł do samochodu i powiedział: - Major prosi, żeby pan był łaskaw skomunikować się z nim. Oni dziś rano telefonowali do was, to znaczy do Instytutu. Nic pan o tym nie wie? - Od dziś jestem na urlopie. Ale co to za tajemnice? - Tak dokładnie to ja nie wiem. Coś się stało przy czwartym kontenerze. Major panu dokładnie powie. Mówiąc podrzucał na dłoni jakiś mały, zaokrąglony przedmiot. Breit patrzył mu na rękę jak zahipnotyzowany. - Skąd pan to ma? - Ten kamyk? A... znalazłem chyba gdzieś... - Proszę mi to dać! - Ależ oczywiście, jeśli się panu na coś przyda. To był graktyt. Jeszcze jeden do kolekcji. "Prześladuje mnie to draństwo. Nawet tu..." - pomyślał Breit, chowając "kamyk" do kieszeni. Był zaciekawiony. Cóż to za historia? Czego chce wojsko od Instytutu? - Co tu się właściwie mieści? - spytał, wskazując las i ogrodzenie. - To pan nie wie? Centralny Magazyn Izotopów Promieniotwórczych... Niech pan pojedzie jeszcze pół mili naprzód, tam będzie brama wjazdowa i wartownia. Oni już wiedzą, że mają pana wpuścić. Major był ujmująco grzeczny, choć wyraźnie przejęty sytuacją, którą ocenił jako niebezpieczną, bo nie wyjaśnioną. - Mamy tu - mówił - wielkie ilości materiału promieniotwórczego. Wszystko to załadowane jest w betonowych, izolowanych ołowiem pojemnikach, zbudowanych w kształcie studzien. Teren jest rozległy. Sama trzecia strefa, w której panuje promieniowanie powyżej dopuszczalnego natężenia, rozciąga się na powierzchni czterech mil kwadratowych. Wszelkie operacje sterowane są tam oczywiście zdalnie, ze stanowiska położonego w pierwszej strefie, czyli tu. W drugiej wolno przebywać tylko w ochronnej odzieży, i to przez ograniczony czas. I niech pan sobie wyobrazi, że tam w jednym z pojemników coś się rusza! W pierwszej chwili myśleliśmy, że może niedźwiedź albo inny zwierz leśny wpadł do betonowej studni. Właśnie do tej, w którą załadowaliśmy przed kilkoma dniami pokaźną ilość strontu dziewięćdziesiąt... Ale takie przypuszczenie nie ma sensu - pojemnik był przedtem co prawda otwarty, ale przed napełnieniem sprawdza się przecież wszystko dokładnie za pomocą kamer telewizyjnych, cały załadunek też jest kontrolowany na monitorze, nic nie mogłoby ujść naszej uwagi... No, chyba że byłaby to leśna mysz, ale nie zwierzę, które potrafi unieść dwie tony betonu... Bo właśnie wczoraj jeden z obserwatorów zauważył przypadkiem - przez telewizję ma się rozumieć - że pokrywa czwartego pojemnika uniosła się kilkakrotnie na wysokość kilku cali i opadła na powrót, jakby ktoś, czy raczej coś, nie mogło jej wyżej podźwignąć, usiłując się stamtąd wydostać. - Może to naprawdę jakieś większe zwierzę? - powiedział Breit bez przekonania. - Ależ, panie profesorze! Mowy nie ma, aby jakakolwiek żywa istota wytrzymała kilka dni w takim promieniowaniu! A pojemnik został zamknięty prawie tydzień temu! - Cóż my wiemy o promieniowaniu? - zauważył zdawkowo Breit. Upał zupełnie pozbawił go chęci do zastanowienia się nad najciekawszą nawet zagadką. - A może temu żołnierzowi coś się przywidziało? Teraz takie upały. Mogło mu się wydawać. - Zgoda. Jemu tak. Ale kamera filmowa nie ulega złudzeniom optycznym. Ruchy pokrywy powtórzyły się jeszcze dwukrotnie: wczoraj i dziś. Kamera pracowała przez cały czas i zarejestrowała dokładnie wszystko. To wyglądało jak podskakiwanie pokrywki na garnku z gotującą się zupą. - Więc może jakiś gaz się tam wywiązuje? - To niczego nie tłumaczy, pojemniki nie są hermetyczne. A zresztą czy pan sobie wyobraża, jakie ciśnienie musiałoby tam panować, żeby unieść taki ciężar? Nie, to na pewno nie jest taka prosta sprawa. Dzwoniłem do Sztabu i do waszego Instytutu. Obiecali przysłać komisję, ale wydaje mi się, że lekceważą sobie tę sprawę i nie spieszy im się. W ten sposób wszystko pozostaje na mojej głowie. - Dlaczego nie kazał pan po prostu unieść pokrywy dźwigiem. Macie, zdaje się, możność operowania kamerami w ten sposób, by zajrzeć do wnętrza? - Nie chciałem niczego ruszać do przybycia komisji. Po co ryzykować jakieś fałszywe posunięcie? - Widzę - zauważył Breit z uśmiechem - że ma pan jakieś przypuszczenia, hipotezy. No, niech pan się przyzna? Co się panu narzuca? Major spuścił wzrok i powiedział szybko: - Nie, nic nie wiem, niczego nie przypuszczam... Siedzieli przez chwilę w milczeniu. - Bo gdyby założyć, że to "coś" siedziało tam przedtem - powiedział major, jakby kontynuując rozmyślanie - to należałoby przyjąć, że rozrosło się z maleńkiego do niebywałych rozmiarów. Mysz - nie mysz... Degeneracja organizmu pod wpływem promieniowania jądrowego... Nie, to nonsens, radiacja nie może mieć takiego wpływu na żaden białkowy, ziemski organizm. Breit nalał sobie szklankę wody z karafki i sięgnął do kieszeni po proszek od bólu głowy. Dłoń. natrafiła na mały okrągły przedmiot. Breit drgnął i pośpiesznie wydobył graktyt z kieszeni. Trzymając go w palcach, wpatrywał się weń z miną, która musiała się majorowi wydać podejrzana, bo patrzył chwilę zdumiony na docenta, a potem zapytał: - A cóż to? Breit myślał tak intensywnie i bezładnie, że nie dosłyszał pytania. - "Czyżby... Czyżby to było możliwe? Przypuszczenie cokolwiek fantastyczne, ale dlaczego nie miałbym tego sprawdzić?" - Czy pojemnik ma betonowe dno? - zapytał. - Nie. Z betonu są tylko ściany, na głębokość dwudziestu czterech stóp. Do połowy wypełnia się pojemnik miałkim piaskiem dla odprowadzenia wilgoci. Tu jest zresztą dość suchy teren. - W jakiej postaci był ten stront? - Prawie czysty węglan. Pakowany w małe puszki, pan rozumie, trzeba przewozić po trochu, ze względu na aktywność... Ale nie rozumiem, jaki to ma związek z... - Zaraz, zaraz, ja też jeszcze prawie nic nie rozumiem - głos Breita drżał z przejęcia - ale, jeśli pan pozwoli, zaraz panu przedstawię moje przypuszczenie. Pytał pan, zdaje się, co to jest. To jest graktyt, musiał pan słyszeć tę nazwę, kilka tygodni temu głośno było o tym w prasie. Są podejrzenia, że "to" spadło z nieba czyli, innymi słowy, pochodzi spoza Ziemi... Najgorsza bieda, że nie wiadomo, co to właściwie jest. Spadło tego, sądząc po ilości znalezisk, sporo. Należy bowiem przypuszczać, że znaczna część wbiła się w miękki grunt lub spoczywa w miejscach, gdzie ludzie rzadko się pojawiają... Zaryzykuję nawet twierdzenie, że niektóre obszary naszego globu naszpikowane są dość gęsto graktytami. Niewykluczone, że jeden z nich... - Pan sądzi - przerwał major - że jeden wpadł nam pojemnika? To zupełnie możliwe, ale... Stąd wynika, że są jakieś zarodniki, nasiona jakby... które na Ziemi rozwijają w istoty? - Otóż to właśnie! - A więc rodzaj utajonej inwazji? Niebezpieczeństwo dla ludzkości? - Na takie wnioski jeszcze cokolwiek za wcześnie. Ale niech pan pomyśli: graktyt-zarodnik rozwija się. Skąd czerpie materię? Oczywiście z gleby, na którą padnie. To jest logiczne przy­ puszczenie, jeśli przyjmiemy, że "zasianie" graktytami Ziemi nastąpiło zgodnie z góry ustalonym planem. Dlaczego jednak ten graktyt, który mamy przed sobą, jak i wiele innych, o których wiem, od dłuższego czasu leżą w szufladzie mojego biurka nie zmienione, nie rozwijają się w kosmicznego potwora czy też, jeśli pan woli istotę inteligentną? To nie jest inwazja, majorze! To jest, wydaje mi się, genialna i dalekowzroczna polityka jakiejś mądrej, kosmicznej rasy istot... Do rozwoju zarodnika potrzebne jest p r o m i e n i o w a n i e! Może nawet właśnie promieniowanie strontu, ale to nieistotne... Czy rozumie pan już, co mam na myśli? - No, chyba tak! A poza tym łatwo się przekonać, czy pańskie przypuszczenia są słuszne. Można otworzyć pokrywę... Albo włożyć ten oto graktyt do innego pojemnika. Mam jeszcze jeden ze strontem. - Powoli, majorze! Nie wiemy jeszcze, co zrobić z tym "stworem". Nie wiemy nawet, czy istnieje on poza naszą wyobraźnią. - Ależ tam na pewno ktoś jest! To musi być organizm oparty na tkance krzemowej, skoro powstaje z gleby. - Może, ale niekoniecznie! Może po prostu posiada zdolność przemiany pierwiastków chemicznych? I wie pan, co myślę? Że nie ma pan już tego strontu. Ściśle mówiąc o n go panu pożarł... Dlatego nie wolno go stamtąd wypuścić, bo nie wiadomo, czy potrafimy sobie z nim poradzić na wolności. W tej chwili do pokoju, w którym rozmawiali, wpadł bez pukania wartownik. - Panie majorze! T o wyłazi z pojemnika! Podbiegli do ekranu telewizyjnego. Betonowy krąg unosił się powoli. Brunatna masa sprawiająca wrażenie czegoś śliskiego, wypełniła powstałą szparę, uformowała się w giętką, długą mackę na kształt pijawki... Pokrywa unosiła się coraz wyżej; coraz więcej oślizłego ciała wydostawało się na zewnątrz. Stali jak zahipnotyzowani, wpatrzeni w ekran. Pierwszy odzyskał głos major. - Bateria rakiet na stanowiska. Trzymać go na celu. Reszta - do schronu! Żołnierze rozbiegli się na stanowiska. Breit został sam z majorem. - Pan chce użyć głowicy atomowej? - zapytał. - Oczywiście! Nie wiadomo, jaką to bydle ma odporność... - Czy pan doprawdy nie rozumie jeszcze niczego? - Myśli pan, że nie można tak traktować rozumnej istoty? Nie mamy pewności, czy to rzeczywiście istota rozumna... - Nie o to mi chodzi! I skąd panu przyszło do głowy... Przecież to wy szykujecie głowice atomowe głównie przeciw istotom rozumnym, o wiele nam bliższym niż ta. Oczywiście, że trzeba ją zniszczyć, i to natychmiast, bo pojawiła się nie w porę, jej współżycie na jednym globie z ludźmi jest niemożliwe. Ale zniszczyć ją trzeba innym sposobem. Breit mówił szybko, jakby chciał wyrzucić z siebie wszystkie słowa naraz. - One, te istoty, miały się rozwinąć o wiele później, rozumie pan? Sugerowałem już to panu, ale pan nie uchwycił moich przypuszczeń... One miały zagospodarować Ziemię, gdy promieniowanie na jej powierzchni przekroczy natężenie, przy którym jeszcze istnieć może białko węglowe... Ci, którzy posiali to nowe życie na naszej planecie, musieli się orientować, ku czemu zmierza nasza cywilizacja. Może nie tylko na naszej Ziemi zasiali nowe życie, mogące wegetować w warunkach silnej radiacji... Graktyty są jakby "nastawione" na pewne określone natężenia promieniowania, przy których zaczynają się rozwijać... Pewna ich część rozwinie się nigdy, ale te, co trafią na planetę, którą wstrząśnie kataklizm atomowy, zaludnią ją takimi stworami... Ogromna, wielokształtna masa wypełzła prawie całkowicie spod betonowej pokrywy. Wijąc się i jak ameba zmieniając kształty, poczęła się posuwać po trawiastym gruncie. Kamera filmowa terkotała bez przerwy. Major powiększył obraz na ekranie. Wśród zwałów galaretowatego cielska nie sposób było jednak dopatrzyć się jakichkolwiek szczegółów. Stwór nie posiadał żadnych wyodrębnionych organów zewnętrznych. - Odwołuję pogotowie baterii rakietowej! - krzyknął do mikrofonu major. - Przygotować działo przeciwpancerne i miotacz ognia. Pierwszy na Ziemi przedstawiciel rasy Graktydów pełzał po łące, rozpłaszczywszy się na przestrzeni kilkuset stóp kwadratowych - na własną zgubę, gdyż ułatwiał w ten sposób celowanie. - Cel: obiekt pełzający! - powiedział major głosem lekko drżącym. - Pociskiem Tx-osiemdziesiąt pięć... Przerwał, milczał przez chwilę, wreszcie zupełnie już cicho, jakby z rezygnacją, powiedział: - Ognia... W miejscu gdzie przed chwilą pełzał Graktyda, wystrzelił w górę kłąb burej masy zmieszanej z ziemią i kamieniami. - Miotacze, ognia! Jasnożółte płomienie strzeliły wokół miejsca eksplozji, obejmując wszystko spopielającym żarem. - Koniec - powiedział major, ocierając pot z czoła i rozpinając kołnierzyk munduru. Stali obaj z oczami wbitymi w ziemię. Pierwszy odezwał się Breit. - Nie przewidzieli tego. Nie przewidzieli takiej koncentracji izotopów. Ale to dla nich nie ma znaczenia. Być może mieści się to w błędzie planowania. A my... nieświadomie, w obłędnym dążeniu do samounicestwienia... - Miał pan rację. Trudno to nazwać inwazją - powiedział major. - O n i nie zamierzają nikogo niszczyć. Czekają, aż załatwimy to między sobą... - Tak. Im się nie spieszy. Spojrzeli niemal równocześnie na dopalające się szczątki. Breit bezwiednie ściskał w dłoni mały, brudnofioletowy kamyk. Płomienie przygasły. Ziemia dymiła jeszcze. Janusz A. Zajdel Ferma Kierownik placówki celnej wachlował się plikiem dokumentów. Było naprawdę gorąco. Blaszane ściany magazynu promieniowały ciepłem jak rozżarzony piec. - Przez dwadzieścia cztery lata służby nie zdarzyło mi się nigdy coś takiego. Różne rzeczy się trafiały, ale tego jeszcze nie było. Chodźmy do chłodni, inspektorze. Tutaj można ducha wyzionąć od tego upału. - Rzeczywiście, ciepło tu macie... - Dean otarł czoło chustką i poszedł za celnikiem w stronę drzwi komory chłodniczej. Były zaryglowane i zaplombowane. Celnik sprawdził plomby, po czym otworzył skrzynkę wyłącznika. Drzwi rozsunęły się, z wnętrza wionęło przyjemnym chłodem. - To tutaj, inspektorze. Zatrzymali się nad podłużnym kontenerem. Wieko skrzyni było zdjęte i oparte o ścianę. Dean dostrzega na nim kilka oznaczeń typowych dla przesyłek z precyzyjną aparaturą: "transportować ostrożnie", "temperatura składowania..." i tak dalej. - Zgodnie z listem przewozowym powinien w tym być... - celnik zajrzał do swoich papierów - syntetyzator katalityczny Brumsa. Prawie nigdy nie otwieramy przesyłek, które specjalistyczne firmy dostarczają w fabrycznych opakowaniach. Zresztą firma "Synchem", zaopatrująca głównie pozaukładowe stacje planetarne, dostarcza nam setki przesyłek miesięcznie. Nie sposób wszystkiego skontrolować, nie znamy się na tym... Dean kiwał głową ze zrozumieniem, pochylając się nad otwartą skrzynią. Spośród rozchylonych kilku warstw gąbczastych przekładek wyzierała gładka powierzchnia metalowego walca. - Kto otwierał tę skrzynię? - Mój pracownik. Bardzo sumienny. Sam przyszedł do mnie i zwrócił na to uwagę. Prosiłem, żeby z nikim nie rozmawiał. - Dobrze. Proszę nie udzielać nikomu żadnych informacji. Nic się nie wydarzyło, rozumie pan? - A ta przesyłka? - Na razie nie odprawiać. Kiedy kończy się załadunek "Glorii"? - Mniej więcej za tydzień. - każdym razie nie wcześniej. Dean pochylił się nad zawartością skrzyni. Przypadkiem wiedział, czym jest długi lśniący cylinder z małym wizjerem przypominającym iluminator. Celnik, który otworzył skrzynię, też musiał znać przeznaczenie tego - albo z prostej zawodowej ciekawości zaświecił latarką w głąb wizjera. - Dziękuję, kierowniku. Zajmę się tym sam. Czy jest tu jakieś klimatyzowane pomieszczenie, które mógłbym objąć w posiadanie na kilka dni? Celnik podrapał się w łysinę. - Trudno będzie, ale znajdziemy jakiś pokój - powiedział. - Na razie chodźmy stąd. Po tym upale niebezpiecznie tu siedzieć. Temperatura minus dziesięć stopni. - Jeszcze chwilę. Proszę o latarkę. Dean schylił się i zaświecił w głąb okienka. Patrzył przez chwilę przez grubą szybkę. Nie ulegało wątpliwości. We wnętrzu przewoźnej komory hibernacyjnej znajdował się człowiek. - C o się stało, do licha? - Folt zrzędził, jak to było w jego zwyczaju, z byle powodu. - Dostałeś porażenia słonecznego, Dean? Ściągasz mnie tu na drugą półkulę, jakby się paliło, i to na sam równik... Dean pokazał ręką na skrzynię stojącą teraz w małym pokoiku, w budynku kosmoportu. - Co? - Folt wzruszył ramionami. - O co chodzi? Zwykły hibernator przewoźny, jednoosobowy... - Z zawartością. - Z czym? - Mówię, że pełny. Ktoś tam jest. To zostało nadane jako aparatura chemiczna przez firmę zaopatrującą stację naukową na planecie Ilion. Folt spoważniał. W jednej chwili z gderliwego staruszka przeistoczył się w urzędowego lekarza Kosmopolu. - Brzydka sprawa. Przemyt żywego towaru... Ho, ho! Trafiło ci się, Dean. - Mnie zawsze trafia się wszystko, co czuć na milę grubą aferą. Zorientuj się, co to za facet. Folt otworzył swoją walizkę i wydobył z niej kilka drobnych aparatów. Z pomocą przywołanego robota wyciągnął cylinder ze skrzyni i ułożył na podłodze. Po odkręceniu kilku wkrętów mocujących płytkę, która zakrywała niewielkie wgłębienie w korpusie cylindra, ukazała się tablica z kilkoma wskaźnikami i przełącznikami. - Hibernator typu HTR-2a, tabliczka z numerem fabrycznym usunięta, czynny, ciśnienie i temperatura w granicach normy - dyktował Folt do mikrofonu zawieszonego na szyi. Wodząc ręcznym introskopem po powierzchni walca śledził coś na ekranie przyrządu. Po chwili mruczał dalej w mikrofon. - Zawartość: osobnik płci męskiej, wiek około pięćdziesięciu lat, budowa prawidłowa, uzębienie z licznymi ubytkami, w stanie głębokiej anabiozy... Brak lewej nerki, prawa z zaawansowanymi zmianami patologicznymi... Narządy klatki piersiowej w normie. - Folt schował przyrządy do walizki, zamknął ją starannie i usiadł naprzeciw Deana. - To wszystko, co mogę powiedzieć. Według mnie facet ma nieczynną tę jedyną nerkę. Wygląda na nowotwór. - Więc, gdyby go teraz ożywić?... - Można by zaryzykować, ale tylko na sztucznej nerce. Dean milczał długą chwilę. - Jak sądzisz? Po co ktoś miałby wysyłać ciężko chorego człowieka, w stanie anabiozy, na daleką planetę? I to jeszcze jako przesyłkę bagażową? Folt rozłożył ręce i wzruszył ramionami. - To ty jesteś detektywem, stary - powiedział dobrodusznie. - Ludzie mają czasem cudaczne pomysły. Dokąd, mówiłeś, miała polecieć ta przesyłka? - Na Ilion. To dość daleko... - Wiem. Nie słyszałem, żeby przyjmował tam jakiś... znachor. Jest stacja badawcza Instytutu Biofarmaceutycznego. Na Ilionie prowadzi się badania nad biosyntezą pewnych substancji wytwarzanych przez tamtejsze organizmy żywe. O ile wiem, robią nawet jakieś leki na skalę przemysłową. Ale to nie ma nic wspólnego z nowotworami. S zef Wydziału Dalekich Planet patrzył na Deana z zakłopotaniem. - Wydaje mi się... - cedził słowa, jakby nie chciały mu przejść przez gardło - że to dość skomplikowana sprawa. Siedząc tu, na Ziemi, nigdy nie odgadniemy, o co chodzi. A w ogóle, warto by ujrzeć czasem na tę lub inną planetę. Ci naukowcy, szczególnie gdy mają dużo czasu, zawsze wymyślą coś podejrzanego... Jednym słowem, trzeba z bliska popatrzeć im na ręce. Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy, ale gotów jestem podejrzewać ich o najgorsze. Przemyt ludzi to wyjątkowo paskudny proceder. Kto wie, czy nie. zdarzało się to już wielokrotnie. Celnicy nie są w stanie wszystkiego sprawdzić... Dean z wewnętrznym rozbawieniem obserwował szefa, który nie mógł jakoś zdobyć się na wypowiedzenie tego, o czym myślał przez cały czas. To jasne: chciał kogoś wysłać na Ilion, a tym kimś miał być właśnie Dean. - Trzeba by ożywić tego człowieka - powiedział Dean - może od razu dowiemy się, co to miało znaczyć? - To nie takie proste, inspektorze. - Szef uśmiechnął się z wyższością doświadczonego detektywa. - Po pierwsze, ten człowiek może zupełnie nic nie wiedzieć. Po drugie, nawet identyfikacja nic nie da, bo jeśli jego rodzina też nie będzie chciała lub potrafiła czegokolwiek wyjaśnić? Jedyne, co osiągniemy, to ostrzeżenie przestępców. Nie możesz także zapominać, Dean, o prawnych konsekwencjach takiego postępowania. Artykuł siedemnasty i dwudziesty trzeci. Jeśli go ożywisz, to musisz go zwolnić. Dla człowieka znalezionego w anabiozie nie ma paragrafu. Teraz możesz go trzymać długo. A gdyby ci zmarł po wyprowadzeniu z anabiozy, odpowiadasz za to! - Można ożywić, przesłuchać i znów hibernować... - podsunął Dean. - Ho, ho! Nie ma tak dobrze, kochany. Artykuł czterdziesty pierwszy. Bez zgody pacjenta i komisji lekarskiej nie wolno hibernować. Musimy postępować legalnie. - A zatem, legalnie możemy go tylko trzymać w tym stanie? - Tak, jako zakwestionowaną przesyłkę bagażową. To nie jest bezprawne pozbawienie wolności, ponieważ delikwent nie jest pozbawiony swobody osobistej... To znaczy, nie my go pozbawiamy te j swobody. - Jednym słowem, może sobie wziąć swój hibernator na plecy i odejść? - zaśmiał się Dean. - Otóż to, otóż to właśnie - szef pokiwał głową dobrodusznie. - Widzę, że robisz postępy, inspektorze Dean. - W porządku, szefie. To ja polecę. - Gdzie? Dokąd? - No, na Ilion. Bo chyba o to chodzi? Naczelnik uśmiechnął się krzywo i popatrzył na młodego funkcjonariusza z pobłażliwą sympatią. - Polecisz, jak będzie trzeba - powiedział. - Ale... Ten statek odlatuje za tydzień. - Tydzień to całych siedem dni. A poza tym Ilion jest bardzo daleko. Niewiele będziemy mogli pomóc temu, kto tam poleci. Bo polecieć trzeba, to pewne. Tam musi się dziać coś nie dobrego. Ale na początek wyjaśnimy parę spraw u nas, na Ziemi. Tu wynotowałem moje uwagi, Dean. Weź to i przemyśl do jutra. Dean musiał przyznać w duchu, że szef był starym wyjadaczem i bezbłędnie trafiał w sedno trudnych spraw. Kilka zanotowanych. zdań pomogło mu bardziej niż godziny rozważań, snucie hipotez śledczych i bezowocne szukanie gotowego rozwiązania. Siedząc wieczorem w swoim pokoju zbierał teraz wszystko w jedną całość. "A więc ktoś nielegalnie wysyła chorego i praktycznie niezdolnego do życia człowieka w rejony odległego systemu planetarnego. Nadawcą nie jest na pewno firma "Synchem", produkująca aparaturę chemiczną. Hibernator transportowy używany jest powszechnie do przewozu i przechowywania pacjentów. Może go nabyć każdy, ale kupują taki sprzęt na ogół kliniki i szpitale. Na znalezionym hibernatorze brak tabliczki z numerem fabrycznym, a więc nie odnajdziemy jego właściciela. Można by co najwyżej sprawdzić, czy urządzenia takiego nie skradziono z któregoś ze szpitali. Teraz pacjent... Chyba musi mieć jakąś rodzinę, która oddała go do szpitala? Tak, ale... Właśnie. Pacjenci latami pozostają w stanie anabiozy oczekując na zabieg, na przykład na dawcę organu do przeszczepu. Rodzina praktycznie nie ma przez ten czas żadnej kontroli nad chorym. Do licha! Gdyby chodziło o zdrowego człowieka, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Wystarczyłoby zapewne prześledzić wykazy poszukiwanych przestępców i wszystko by się wyjaśniło. "Za mało wiem - myślał Dean. - Warto by porozmawiać z fachowcami. Trzeba to zrobić ostrożnie, bo złośliwość przypadku jest rzeczą stwierdzoną. Łatwo trafić niechcący właśnie tam, gdzie nie trzeba... Zbytnie zainteresowanie niefachowca sprawami nowotworów i nerek może komuś dać do myślenia". Następnego dnia rano Dean zjawił się w firmie "Trans-Galactica - Spedycja Międzygwiezdna", gdzie bez trudu przekonał się, że zamiana skrzyni jest sprawą dziecinnie łatwą. Miał ze sobą podobną skrzynię, którą zgłosił do wysyłki na jedną z planet pozasłonecznych. Korzystając z nieuwagi magazyniera, zajętego przeglądaniem dokumentów, bez trudu zamienił etykietki z jedną z pak przeznaczonych do wysyłki na Księżyc. Po chwili, wśród zamieszania spowodowanego załadunkiem kilku przesyłek na oczekujący pojazd, ponownie zamienił etykietki. Było to bardzo łatwe ze względu na znakomitą jakość kleju. Po godzinie wycofał z magazynu swoją skrzynię pod pozorem jakiejś pomyłki w zawartości. Teraz już był zupełnie pewien, że w nieustającym rozgardiaszu w przedsiębiorstwie spedycyjnym mogła nastąpić zamiana dowolnej ilości skrzyń. Tego samego dnia Dean odwiedził jeszcze firmę handlującą sprzętem medycznym, gdzie zakupił na rachunek Kosmopolu hibernator przenośny typu HTR-2a, a następnie udał się do jednego ze szpitali chirurgicznych. Podając się za dziennikarza magazynu popularnonaukowego wyłudził nieco wiadomości, które potwierdziły roboczą hipotezę. "To musi mieć coś wspólnego z przeszczepami. Ale jeśli na Ziemi tak trudno o dawcę zdrowej nerki, to po licha wysyłają człowieka na Ilion? - zastanawiał się, wracając wieczorem do domu. - Ale to właśnie należy sprawdzić, w miarę możliwości osobiście..." - Podoba mi się twój projekt, Dean. - Komisarz długo zapalał papierosa, przyglądając się ognikowi zapalniczki. - Muszę przyznać, że to jedyny sposób zbadania, co tam się naprawdę dzieje. Ale... chyba nie spodziewasz się, że wyrażę na to zgodę? - Dlaczegóż by nie, szefie? - Dean wiercił się niecierpliwie na krześle. - Albo chcemy sprawę wyjaśnić, i w takim przypadku ktoś musi tam polecieć, albo... nie chcemy. Wydaje mi się jednak, że ,musimy. Komisarz nie odpowiedział. Przeglądał przez długą chwilę kartki raportu Deana, wreszcie złożył je, odsunął na bok i przyklepując dłonią popatrzył na inspektora. - Musimy, owszem - powiedział wreszcie. - Ale nie puszczę cię samego. - Szefie! Zwracam uwagę, że jedynym dyskretnym sposobem , dostania się na Ilion jest ten, który zaproponowałem. Sądzę, że niebezpieczeństwo nie będzie znów tak wielkie. Jeśli nawet oni tam mają coś do ukrycia, to przecież są od nas całkowicie uzależnieni. Nie będą ryzykować. - Zrobimy inaczej, Dean. Potrzebny będzie pilot. Najlepiej ktoś znajomy. Może znasz kogoś odpowiedniego? - Chyba znajdę. Mam paru kolegów w Służbie Międzygwiezdnej. Na przykład Mirecki, wiesz który, szefie. Pomagał nam w czasie operacji "Wir". Albo Olson, też dobry pilot. - Porozmawiaj z nimi, może jeden będzie mógł lecieć. - Jak to? - Dean popatrzył pytająco na komisarza. - "Gloria" ma już skompletowaną załogę, trzech pilotów. Komisarz uśmiechnął się lekceważąco. - Powiedzmy, że jeden z nich dostanie nagle rozstroju żołądka i z podejrzeniem choroby zakaźnej pójdzie na dwutygodniową obserwację do szpitala. - Czy nie lepiej pozostawić ten sam skład, a pogadać z jednym z pilotów? - zastanowił się Dean. Komisarz przecząco pokręcił głową. - Nie mamy pewności, czy któryś z nich nie jest zamieszany w tę sprawę. - Dobrze, poszukam kandydata. Jakie będzie jego zadanie - Zaraz, po kolei. Najpierw zadanie dla ciebie. Zgodnie z własną propozycją zastąpisz człowieka z przesyłki. W ten sposób znajdziesz się w bazie na Ilionie zupełnie nie budząc podejrzeń. Istnieją dwie możliwości. Jeśli oni tam wiedzą, kto miał być przesłany, musisz im zasugerować, że zaszła pomyłka. Jeśli zaś nie wiedzą, to wszystko w porządku. Sądzę, że nie po to ktoś wysyła im chorego człowieka, by go wykończyli. To można zrobić na miejscu, w pierwszym lepszym szpitalu. A zatem nie powinno ci grozić niebezpieczeństwo. Musisz jednak mieć w zapasie kilka zmyślonych historyjek, których użyjesz w zależności od sytuacji. W momencie krytycznym upoważniam cię... a nawet zobowiązuję do odkrycia kart. Nie ryzykuj niepotrzebnie. Zresztą, ten pilot, o którym mówiliśmy, będzie cię asekurował. Jego zadanie wyobrażam sobie mniej więcej tak... Drugi pilot "Glorii" zachorował dokładnie na cztery dni przed planowanym odlotem statku. W Zarządzie Linii Międzygwiezdnych zapanował lekki popłoch, bo niełatwo znaleźć w tak krótkim czasie pilota gotowego wyruszyć w daleką podróż z dnia na dzień. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że Sven Olson przypadkiem znalazł się w Kosmoporcie w czasie swego urlopu i nawet niezbyt długo dał się przekonywać. Machnął ręką, przeklął psią służbę, w której nie dają człowiekowi przez parę miesięcy spokojnie pomieszkać na Ziemi, i zgodził się lecieć w zastępstwie. "Gloria", towarowiec międzygwiezdny dalekiego zasięgu, stała na wysokiej orbicie okołoziemskiej. załadunek odbywał się przy użyciu dwóch rakiet lądowniczych, które kursowały od dziesięciu dni między Ziemią a statkiem, napełniając jego ładownie materiałami i sprzętem dla bazy na Ilionie. "Gloria" obsługiwała przeważnie tę właśnie planetę. Nie ona jedna zresztą, na Ilionie rozwijała się produkcja cennych substancji, będących surowcem dla przemysłu chemicznego i farmaceutycznego. Ogromne zasoby mineralne i roślinne planety eksploatowane były na dość szeroką skalę, co wymagało dostaw sprzętu i materiałów. Nakłady te zresztą zwracały się natychmiast w postaci ładunku przywożonego przez te same, regularnie kursujące statki. Na Ilionie działała grupa naukowców i inżynierów, zamieszkałych tam od kilku lat wraz z rodzinami. Zadaniem ich było nadzorowanie produkcji oraz badanie naturalnych warunków planety, które, jak się okazało, niewiele różniły się od ziemskich. Te unikalne warunki sprawiły, że planetę brano poważnie pod uwagę jako miejsce przyszłego osadnictwa ziemskiego. Na razie jednak wykorzystywano przede wszystkim jej nienaruszone bogactwa naturalne. Sven przybył na "Glorię" w przeddzień startu, w chwili gdy statek opuszczała ekipa techniczna. Zameldował się u pierwszego pilota, pełniącego równocześnie obowiązki dowódcy statku, przywitał się z trzecim, którego znał z kilku wspólnych rejsów, i poszedł obejrzeć swoją kabinę. Była podobna do wszystkich, które zamieszkiwał na innych statkach. Sprawa, w jaką się angażował, wyglądała interesująco. Sven przypominał sobie teraz swój jedyny - jak dotąd - pobyt na Ilionie. Było to przed paroma laty. Pamiętał, że cały dwutygodniowy postój na orbicie wypełniały ciągłe loty rakiet lądowniczych, przenoszących ładunek na planetę. Sven miał wówczas wielką ochotę poświęcić choć jeden dzień na obejrzenie najbliższych okolic stacji. Niestety, program pracy był tak ułożony, że ani chwili nie pozostało na dalsze wycieczki. Tak zresztą bywało również na innych planetach, które odwiedzał, tylko że tamte nie wyglądały tak zachęcająco i nie budziły turystycznych ciągot. Sven rozpakował swój niewielki bagaż, przebrał się w strój służbowy i poszedł obejrzeć ładownie. Rakiety lądownicze zadokowano razem z ostatnią partią ładunku. W ten sposób ostatnia skrzynia z Ziemi wyląduje jako pierwsza na Ilionie. Sven zszedł do luku rakiety numer dwa, spoczywającej w zagłębieniu toru wyrzutni. Po chwili znalazł wśród licznych skrzyń tę, która była oznaczona numerem trzysta dwanaście. Wypróbował amortyzatory wstrząsów, sprawdził umocowanie i wrócił do swojej kabiny. Start nastąpił zgodnie z planem. Załoga bazy na Ilionie przyjęła lądownik ze zrozumiałą serdecznością. Sven, który prowadził rakietę numer dwa, został powitany przez co najmniej dziesięć osób oczekujących przed pawilonem na płycie kosmodromu. Większość z nich natychmiast ruszyła w stronę rakiety, wokół której zgromadziły się już automatyczne urządzenia wyładowcze i pojazdy. Wysoki, szpakowaty mężczyzna przedstawił się Svenovi jako zastępca dowódcy. Betonowa płaszczyzna lądowiska otoczona była ze wszystkich stron gęstym wałem roślinności. Pojazdy odwożące ładunek z kosmodromu niknęły wśród zieleni. Sven śledził skrzynie kolejno ukazujące się w otworze luku. Dźwig układał je ostrożnie na platformach wózków elektrycznych. Gdy na stosie innych pak spoczęła skrzynia numer trzysta dwanaście, Sven niby od niechcenia wskoczył na wózek i pojechał razem z nią. Magazyny znajdowały się niedaleko, wśród zieleni niskopiennego lasu. Za nimi widać było zabudowania stacji, a jeszcze dalej, ponad wierzchołkami drzew, dachy kilku wysokich budowli. Skrzynia numer trzysta dwanaście spoczęła w głębi jednego z pomieszczeń. Po chwili roboty przenoszące ładunek zastawiły ją następnymi pakami. Sven stał jeszcze przez chwilę przed magazynem, by dobrze zapamiętać to miejsce. - Wyładunek nie potrwa długo - usłyszał tuż za sobą - ale zdążysz jeszcze zjeść obiad. Sven odwrócił się. Stał za nim zastępca dowódcy stacji. - Nazywam się Lucas - powiedział. Nasz dowódca czuje się ostatnio bardzo źle. To stary człowiek. Proponowano mu powrót na Ziemię, ale odmówił. Jest tu od samego początku, przyzwyczaił się. A na mnie w tej sytuacji spadają obowiązki gospodarza... - Jesteś chemikiem? - Nie, lekarzem. Wiesz, że produkujemy tutaj kilka rodzajów leków. Kieruję laboratorium badawczym. - Na tej planecie nie ma zwierząt? - Nie. Tylko rośliny, ale w ogromnej obfitości gatunków. Większości jeszcze nie zbadaliśmy dokładnie. To praca na całe lata. - Chciałbym kiedyś obejrzeć z bliska to wszystko. - Sven zakreślił dłonią łuk, wskazując otaczający ich las. - Jestem tu po raz drugi; ale znowu chyba nie zdążę. - Należy tylko żałować. Tu jest naprawdę pięknie. - Lucas ujął Svena pod łokieć. - Ale już czas na obiad, czekają na nas. W miarę zbliżania się do zabudowań stacji las przechodził w ładnie utrzymany park, z alejkami wysypanymi drobnymi, szklistymi kamykami, które błyszczały kolorowo w świetle żółtawego słońca. Na rabatach rosły niezwykłe rośliny - nie kwitnące wprawdzie, ale o liściach tak rozmaitych w kształcie, wielkości i odcieniach, że Sven podziwiał je, przystając co chwila. - To nasz mały ogród botaniczny - powiedział Lucas. - Zajmuje się nim Wiktor, botanik i miłośnik tutejszej przyrody. - Czy próbowaliście aklimatyzować tu ziemskie rośliny? - spytał Sven nagle. Wydało mu się, że Lucas nie dosłyszał pytania bo przez chwilę milczał. - Owszem... - odpowiedział po dłuższym czasie. - Nawet sprowadzaliśmy nasiona i sadzonki z Ziemi. Bardzo dużo zmarnowało się po krótkim czasie wegetacji. Jak widzisz, nie mamy w ogrodzie żadnych ziemskich roślin. No, jesteśmy na miejscu. Stali przed wejściem do szklanego pawilonu. Wewnątrz widać było kilkanaście osób, w tym kilkoro dzieci. Wszyscy oczekiwali gościa przy zastawianym stole. - To już u nas stało się tradycją - wyjaśnił Lucas. - Jutro i pojutrze będziemy podejmowali tutaj twoich towarzyszy. Ty dziś wracasz na statek, prawda? Zobaczymy się więc znowu za trzy dni, kiedy przylecisz z następną partią ładunku. Postaram się zorganizować ci jakąś małą wycieczkę po okolicy. Ale muszę znaleźć kogoś, kto ci będzie towarzyszył. Tu bardzo łatwo zabłądzić. Las jest gęsty i wszędzie prawie taki sam. Są wprawdzie mapy, ale nie na wiele przydają się człowiekowi nie znającemu tutejszych warunków. - Sam i tak bym nie ruszył się na krok poza teren stacji. Lucas przedstawił obecnych. Brakowało w śród nich Arela, dowódcy, oraz czterech innych osób nadzorujących rozładunek. Sven naliczył jedenaścioro dorosłych i czworo dzieci, co łącznie z nieobecnymi stanowiło dwadzieścia osób. Rachunek zgadzał się, tyle właśnie miała wynosić załoga bazy. Najpierw z monotonnego szumu wyłoniły się głosy - początkowo niezrozumiałe, potem coraz wyraźniejsze. Dean otworzył oczy, lecz zamknął je natychmiast oślepiony jasnością pomieszczenia. Był już prawie zupełnie przytomny, ale nadal leżał bez ruchu, starając się nie poruszać nawet powiekami. - Już się budzi - usłyszał nad sobą wypowiedziane półgłosem słowa. - Proszę zastrzyk. Słabe ukłucie w zgięciu ręki. Od tej chwili zaczął odczuwać istnienie własnego ciała. Wiedział gdzie jest - a właściwie, gdzie powinien być. - Gdzie jestem? - zapytał, ale wypadło to bardzo cicho. - Wszystko w porządku - powiedział ten sam głos co poprzednio. - Co zrobimy? - spytał. drugi głos. Dean uchylił powieki. Widział nad sobą dwie postacie w lekarskich kitlach. - Porozmawiamy - odezwał się pierwszy głos. - Kłopot... - Po prostu jakieś niedopatrzenie. Oni tam zawsze czegoś nie dopilnują. Zrobimy pełne badanie i wszystko się wyjaśni... Dean otworzył szerzej oczy i rozejrzał się po pokoju. Leżał na zwykłym szpitalnym łóżku. Pogój był niewielki, z dużym oknem o szybach zamalowanych do połowy na biało. Za szybami widać było stalową kratę. - Gdzie jestem? - powtórzył. - W sanatorium - wyjaśnił wysoki mężczyzna o ciemnych, lekko siwiejących włosach. - Proszę spokojnie leżeć. Wszystko jest w porządku, lecz mamy drobny kłopot: przywieziono cię tutaj z cudzą dokumentacją. Nie wiemy, co ci dolega, jak się nazywasz i tak dalej. Czy możesz nam dopomóc? - Ja... chory? Nie przypominam sobie. Dean udał głębokie zamyślenie. - Przepraszam, ale... nic nie pamiętam! - Spróbuj sobie przypomnieć. - Szpakowaty pochylił się w kierunku łysawego drobnego człowieczka i szepnął coś, a głośno dodał: - encefalograf ! - Chyba tylko to. Reszta w porządku powiedział mały, przysuwając do łóżka stolik z przyrządami. Wprawnie rozmieścił elektrody na głowie Deana i przez chwilę obserwował zapis. Wzruszył ramionami i pokazał coś palcem. - Uhm. - Ten drugi odwrócił się w stronę drzwi, ale jeszcze przez ramię dodał: - Jak skończysz, przyjdź do mnie. Dean znów zamknął oczy. Czuł, jak mały zdejmuje elektrody, słyszał, jak wychodzi. Gdy drzwi zamknęły się, spróbował wstać, lecz nie udało mu się nawet usiąść. Czuł słabość kończyn, zawroty głowy. "Do licha! Czy to już, naprawdę? - pomyślał. - Żeby chociaż wyjrzeć przez okno, upewnić się!" Jeszcze raz, wytężając siły, spróbował wstać z łóżka. Udało mu się chwycić oparcie fotela, dotarł do okna. Przekręcił uchwyt zamka. Okno otworzyło się ukazując poprzez kraty widok na zielony trawnik. W odległości kilkunastu metrów jaśniał wysoki, betonowy mur. Równocześnie usłyszał dźwięk zamka w drzwiach. W pierwszej chwili chciał szybko wrócić na posłanie, ale nogi ugięły się poci nim miękko i usiadł obok łóżka. W drzwiach stał szpakowaty. Popatrzył na Deana bezradnie oklapłego na podłodze i uśmiechnął się. - Nie trzeba wstawać - powiedział podchodząc i pomagając mu usiąść. - Jesteś osłabiony. Czy przypomniałeś sobie cokolwiek? - Nie.., jeszcze nie. Było duszno, okno... - Aha. Dlatego wstałeś. Niepotrzebnie, tu jest dzwonek. - Gdzie jestem? - W sanatorium, już ci mówiłem. - Ale... w którym, gdzie? - W Atalcoro. Wiesz, gdzie to jest? - Nigdy tu nie byłem. - Bardzo sympatyczna okolica. Będziemy cię leczyć. Tylko musimy poczekać na dokumenty z twojej kliniki. Już wysłaliśmy telegram, wszystko się wyjaśni. "Chyba jednak jestem na miejscu - pomyślał Dean. - A na te dokumenty długo przyjdzie czekać. Byle nie próbowali mnie na powrót hibernować..." Za drzwiami rozległo się wołanie. Deanowi wydało się, że ktoś wykrzyknął imię "Lucas". Znał to imię. Widział je na liście, którą dano mu do przejrzenia w Kosmopolu. Szpakowaty otworzył drzwi i wówczas Dean usłyszał kilka słów, wypowiedzianych głośno przez kogoś: - Rozbiła się jedna... Potem syknięcie Lucasa. Tamten drugi ściszył głos i przez chwilę wyjaśniał coś szeptem. - Gdzie? - zapytał Lucas głośniej. - W pobliżu fermy. - Do diabła! Jedziemy tam! Dean z ulgą opadł na poduszkę. Teraz już był pewien. Ponadto mógł przypuszczać, że wszystko idzie jak najlepiej. Pułap chmur stał nisko: Ułatwiało to wykonanie zadania, choć z orientacją w terenie nie było najlepiej. Gdy rakieta wyszła ponad chmury, Sven sprawdził jeszcze raz obliczenia, wykonał zwrot i wszedł na parabolę. Prędkość malała do zera, potem znów zaczęła rosnąć, a gdy osiągnęła wyliczoną przed chwilą wartość, Sven włączył dysze gazowe. Rakieta osiadła ciężko, z potężnym wstrząsem. Sven odpiął pasy, przez ramię przerzucił torbę, poprawił kombinezon i podszedł do włazu. "Cztery minuty wystarczą" - pomyślał regulując zegarowy zapalnik. Wgniótł przycisk i szybko otworzył właz. Pędził długimi susami przed siebie, w stronę gęstych zarośli otaczających miejsce lądowania. Przedzierał się przez gęstwinę krzewów, aż przypadł do ziemi. Potężny huk i błysk ognia ogłuszył i oślepił go na chwilę. Leżał przycupnięty w chaszczach i czekał wytężając słuch. Po kilkunastu minutach dotarło do niego dalekie brzęczenie silnika helikoptera. "W porządku" - pomyślał, wydobywając mapę i podręczny komplet przyrządów topograficznych. - Eksplozja nastąpiła prawdopodobnie w chwili uderzenia o powierzchnię. Wybuch zbiorników spowodował całkowite zniszczenie rakiety, co uniemożliwia dokładne zbadanie przyczyn awarii. Z okoliczności wypadku wynika, że pilot, Sven Olson, niewątpliwie poniósł śmierć. Lucas skończył czytanie. Dwaj piloci "Glorii" z ponurymi twarzami podpisali protokół, uścisnęli dłoń Lucasa i ruszyli w stronę kosmodromu. - Człowiek lata, lata i nagle... - powiedział pierwszy i urwał machnąwszy dłonią. - Szkoda chłopaka. Młody był jeszcze... dodał drugi. Wystartowali pozostałą rakietą lądowniczą unosząc ostatnią partię ładunku na pokład "Glorii". Sven ruszył w kierunku punktu, który naniósł na mapę w czasie poprzedniego lotu. Na niewyraźnym fotogramie wyglądało to na grupę zabudowań. Powinien dotrzeć tam za dwie godziny, jeśli nie napotka niespodziewanych przeszkód terenowych. Gdyby nie uderzający brak jakichkolwiek zwierząt, choćby much czy mrówek - tutejszy las nie robiłby wrażenia czegoś obcego czy niezwykłego. Owszem, rośliny były inne niż w umiarkowanych strefach klimatycznych Ziemi, ale czy na Ziemi człowiek zna wszystkie gatunki roślin? Mieszkaniec północnej Europy, nawet taki, który bywał w innych częściach świata, przeniesiony nagle w gąszcz tropikalnego lasu z pewnością nie potrafiłby odróżnić go od tego, iliońskiego, w którym zieleń, choć złożona z różnych odcieni, miała wszakże ogólny koloryt taki właśnie, do jakiego przywykło oko Ziemianina. A niebo nad Ilionem - czyż nie mieści się w tej rozmaitości odcieni, jakie może przybierać ziemskie niebo w różnych porach i pod różnymi szerokościami geograficznymi? Snując takie porównania Sven przebył cały wyznaczony odcinek i znalazł się w pobliżu nieznanego obiektu ukrytego wśród lasów. Nie figurował w rejestrze Ilionu, położony na północnym zachodzie z dala od kosmodromu i zabudowań stacji. Czym był? Jaką rolę spełniał na tej planecie, na którą zamierzano wysłać nielegalnie hibernowanego osobnika o nieustalone j tożsamości? Sven szedł teraz ostrożnie, badając teren. Do zmierzchu pozostawało jeszcze ze trzy godziny, nie musiał się śpieszyć. Sądząc ze skutków eksplozji, dla załogi Stacji i kolegów z "Glorii" nie mógł pozostać cień wątpliwości. Rakieta wyparowała - efekt normalny przy wybuchu zasobników w momencie uderzenia o grunt. Nikomu nawet do głowy przyjść nie mogło, że pilot się uratował. Po prostu nie było to możliwe. Svenowi zrobiło się żal towarzyszy. Wiedział, jak przeżywa się tego rodzaju Wydarzenia podczas dalekiego rejsu. "Na szczęście - pomyślał - nie pozostaną długo w tym przeświadczeniu. Jeśli wszystko się uda..." Zarośla zrzedły, przeświecała przez nie otwarta przestrzeń. Dotarł na jej skraj i ze zdumieniem stwierdził, że rozciąga się przed nim rozległa polana otoczona ogrodzeniem z drutu rozpiętego na wysokich, betonowych słupach. Drut był kolczasty, mocowany za pośrednictwem porcelanowych izolatorów. Sven zbliżył się ostrożnie i leżąc w wysokiej trawie obejrzał ogrodzenie. Poszukał przez chwilę w torbie, wydobył kawał izolowanego przewodu i uziemiwszy jeden koniec, drugi zbliżył do drutu. Strzeliła długa iskra. Sven schował przewód do torby, wychylił głowę nieco ponad wierzchołki traw i rozejrzał się po polanie. W odległości kilkunastu metrów od pierwszego znajdowało się drugie ogrodzenie, a dalej widać było rozrzucone na znacznym obszarze małe, kolorowe domki oraz jeden większy budynek. Wszystko razem wyglądało na osiedle domków kempingowych. Sven zauważył, że pomiędzy domkami spacerowało kilka osób, z tej odległości jednak nie mógł rozpoznać ich twarzy. "Może po prostu przyjeżdżają tu na wypoczynek pracownicy stacji z rodzinami" - pomyślał, lecz podwójne ogrodzenie pod napięciem zbyt wyraźnie podważało tę koncepcję. Teren dziwnego kempingu porastały niskie krzewy, jakieś ozdobne rośliny kwitnące kolorowo. Svenowi wydało się, że rozpoznaje kilka krzewów bzu i klomb czerwonych róż. Wokół wewnętrznego ogrodzenia od strony kempingu ciągnął się gęsty żywopłot, przystrzyżony na wysokości kilkudziesięciu centymetrów. Bez trudu przeciął palnikiem kilka drutów pierwszego ogrodzenia, przebiegł chyłkiem dziesięć kroków i przycupnął za krzewami żywopłotu. Rozejrzał się. Z lewej stromy zbliżały się dwie osoby. Byli to chłopak i dziewczyna, oboje w wieku nie przekraczającym dwudziestu pięciu lat. Wyglądali na mocno zajętych sobą, trzymali się za ręce. Dziewczyna mówiła coś z przejęciem. Sven dostrzegł teraz ich twarze. Nie, żadnej z nich nie widział tam, w Stacji, ani podczas uroczystego obiadu, ani przedtem, na kosmodromie. Zajęci rozmową przeszli obok. Sven przeciął druty i przesunął się między gałązkami żywopłotu. Poza tymi dwojgiem nikogo więcej nie było w pobliżu. Posuwając się ostrożnie, gotów w każdej chwili ukryć się za krzewami, Sven ruszył za oddalającą się parą. W trawie widniała wydeptana ścieżka, widocznie był to uczęszczany szlak spacerowy mieszkańców kempingu. Młodzi szli wpatrzeni wyłącznie w siebie. W chwili gdy mały pagórek zasłonił budynki położone w głębi terenu, Sven zawołał. Zatrzymali się. - Przepraszam - powiedział podchodząc. Patrzyli na niego obojętnie, wyczekująco. Mógł teraz przyjrzeć się im dokładnie. Chłopak był dobrze zbudowany, wysoki i barczysty. Miał na sobie krótkie spodenki i pasiastą trykotową koszulkę. Dziewczyna była ubrana w dwuczęściowy kostium plażowy. Na górnej części jej brzucha Sven dostrzegł ukośną, wyraźną kreskę, biegnącą nad prawym biodrem w kierunku pleców, jakby ślad po źle zrośniętym cięciu chirurgicznym. - Przepraszam - powtórzył. - Gdzie mógłbym znaleźć Deana Torre? - Torre? - dziewczyna popatrzyła na chłopaka. - Słyszałeś o takim, Tommy? - Chyba nie. Od jak dawna jest tutaj? - Zdaje się, że od wczoraj... - bąknął Sven niepewnie. - Możliwe, że jeszcze go nie znamy. Przywieźli go na zabieg? - Tak... - A ty, ty jesteś z obsługi? Dziewczyna patrzyła na kombinezon i torbę Svena. - Ciebie tu jeszcze nie widzieliśmy. Przyjechałeś pewnie niedawno. Od kiedy tu pracujesz? - Dopiero zacząłem... Właśnie kazali mi naprawić parkan. - Parkan? - dziewczyna wyraźnie zaniepokoiła się. - Czyżby coś go uszkodziło? Słyszysz, Tommy? Ja się boję! Kiedyś wreszcie coś wlezie z tego okropnego lasu! - Przytuliła się do chłopaka, który ochoczo objął ją ramieniem. - Nie bój się, Moniko. To na pewno nic groźnego, prawda? - Oczywiście, to drobiazg. Druty rdzewieją, trzeba je czasem wymieniać. - Sven natychmiast wszedł w rolę konserwatora parkanu. - Czy one są naprawdę tak niebezpieczne? - Dziewczyna wciąż była nieco wystraszona. - Kto? - No, te... pantery, czarne pantery? - Ależ... - Sven urwał nagle, olśniony w jednej chwili. Tak! Oczywiście! W ich mniemaniu te druty mają chronić przed niebezpieczeństwem z zewnątrz! A w rzeczywistości... - Tu nie ma czarnych panter - powiedział uspokajająco. - Jak to? Doktor mówił przecież. - Są inne niebezpieczeństwa. No to zabieram się do roboty. Aha, jeszcze jedno słowo. Przepraszam cię, Moniko, tak się nazywasz, prawda? Muszę coś powiedzieć Tomowi... Tom spojrzał zdziwiony, ale puścił dziewczynę i podszedł do Svena. - Słuchaj, chłopcze. Odprowadź swoją dziewczynę do domu i wróć tu za chwilę. Będę czekał, muszę z tobą porozmawiać. - Sven mówił cicho, lecz dobitnie. - Nie rozumiem? - Zrozumiesz, gdy ci powiem wszystko. To bardzo ważne, dotyczy ciebie, twojej dziewczyny i... A teraz idź i wracaj zaraz. A przede wszystkim nikomu ani słowa, rozumiesz? To sprawa waszego życia ! Starał się, by wypadło to groźnie. Miał wrażenie, że osiągnął cel, bo chłopak bez dalszego wahania odszedł z dziewczyną w stronę zabudowań. Sven ukrył się w żywopłocie i czekał. Minęło ponad pół godziny, nim Tom zjawił się znowu. - Z trudem przekonałem Monikę, by została... Ostatnio prawie się nie rozstajemy. Ona tak się wszystkiego boi ! Od czasu drugiej nieudanej próby zmieniła się bardzo. Ale... kocham ją nadal, jak przedtem. Wiesz, ona tyle wycierpiała. - Siadaj! - Sven pociągnął Toma w stronę żywopłotu. - Tu nikt nas nie zobaczy. Powiedz mi, skąd jesteś i jak się tutaj znalazłeś? - Jak to? Nie wiesz? - Tom spojrzał podejrzliwie na Svena, na jego torbę i dłoń zaciśniętą w kieszeni. - Kim właściwe jesteś? - To nieważne, dowiesz się zresztą za chwilę. Powiedz mi, jak się tu znalazłeś. Mów szczegółowo, wszystko po kolei! - No, zwyczajnie - chłopak był już wyraźnie zastraszony - leżałem w szpitalu. Miałem wrodzoną wadę serca. Beznadziejny przypadek. Bez przeszczepu nic nie dałoby się zrobić. Ale nie było dawcy, a poza tym, rozumiesz: to kosztuje. Moja rodzina nie była w stanie zapłacić, zresztą nikt nie wiedział, czy uda się operacja. Wtedy przyszedł do mnie doktor Krims. Powiedział... powiedział, że on to zrobi za darmo. Tylko to potrwa dłużej i muszę uprzedzić rodzinę, powiedzieć, że zgadzam się na operację i przeszczep... O Krimsie słyszałem, że miał kilka udanych operacji. Zgodziłem się. Leżałem u niego przez kilka dni, robił jakieś badania, dostawałem narkozę, niewiele pamiętam. A później znalazłem się tutaj. Przewieźli mnie nieprzytomnego, a gdy obudziłem się, powiedzieli, że mam nowe serce. Krimsa już nie widziałem. Ale na tym nie koniec... To nowe serce... Okazało się, że ono nie jest w ogóle moje. Ono nie było wszczepione, tylko jakby... zainstalowane. Można je było odłączyć w każdej chwili. Cięcia operacyjne też nie zostały zszyte, tylko jakby... jakby zapięte na zamek błyskawiczny, rozumiesz? Skóra, osierdzie wszystko spojone tak, że w każdej chwili można otworzyć, jak kieszeń! Tom przerwał spoglądając trwożnie na Svena. - A ty... jesteś.., z policji może? O co chodzi? Czy oni tu coś nielegalnie Czy coś grozi Monice? - Człowieku! Nie wiem, co komu grozi, ale nielegalnie to zbyt słabe określenie. Więc mówiłeś, że jak kieszeń... - Tak, właśnie jak kieszeń z błyskawicznym zamkiem. Kiedy już miałem to serce i przyzwyczaiłem się, że je mam, że ono normalnie pracuje, wtedy oni... - Kto to są "oni"? - No, doktor Lucas i ten drugi, Wiktor. Więc Lucas powiedział, że to serce nie jest oczywiście moje, ale mogę sobie zarobić na własne, jeśli popracuję dla nich. - Jaka to miała być praca? - Bardzo prosta. Miałem tu mieszkać, jeść, spać i w ogóle, czuć się dobrze i być zdrowy... - Tylko tyle? - No, nie. Miałem im przechowywać żywe serca. Dla pacjentów, których tu przywozili, dla takich, co to nie mogą już czekać na dawcę. - Jak to? - Sven patrzył na .chłopaka, zupełnie nie rozumiejąc. - Odbierali ci to serce? - No, nie tak zupełnie. Zawsze miałem dwa. O, teraz też mam dwa. Tu... i tu... Jedno tam, gdzie powinno być serce, a drugie nieco z prawej, pod łukiem żeber. Wyjęli mi kawałek prawego płuca, ale to nie przeszkadza. Mam dwa serca, oba podłączone tak, że w każdej chwili można je wyjąć. To znaczy, nie oba naraz. Kiedy zabiorą jedno, to po pewnym czasie dają drugie. - A kiedy... masz dostać swoje, na własność? - Jak znajdzie się odpowiednie, które będzie można wszczepić na stałe, bez obawy odrzucenia... Taki jak ja nazywa się u nich nosicielem. - Dużo tu takich? - Jest kilkunastu. Niektórzy mają po cztery nerki, po dwa żołądki. - A pacjentów - ilu tu bywa? - Przywożą po jednym, po dwóch. Zwykle jest tutaj kilku, a potem, jak przeszczep się przyjmuje, odsyłają ich do domu. - Więc obiecali ci za tę... pracę nowe serce. - Tak mówił Lucas. - A czy nie zastanawiałeś się, skąd biorą organy, które wy przechowujecie? - Myślę, że... od tych, których nie dało się uratować... Tyle ludzi umiera w wypadkach... Mają zdrowe serca, wątroby... Z jednego takiego można pobrać organy dla kilku innych. Tak mi to wyjaśnił doktor Lucas... - Z jednego... z wypadku... - Sven zastanowił się przez chwilę. Myśl, która teraz przyszła mu do głowy, zaniepokoiła go i zmusiła do przyspieszenia akcji. - Posłuchaj ! - powiedział. - Czy wiesz, gdzie się znajdujesz? - Oczywiście. W Ameryce Południowej, niedaleko Atalcoro... - To nieprawda. Jesteśmy na planecie Ilion. - Co? Oszalałeś chyba? Te rośliny, róże, bzy, to powietrze i niebo... Przecież żyjemy tu normalnie. Ty chyba oszalałeś! Kim ty jesteś? Może... może przywieźli cię tutaj na przeszczepienie... mózgu? Tom zerwał się na nogi i zanim Sven zdążył go przytrzymać, popędził w stronę kolorowego domku za wzgórzem. "Wziął mnie za wariata. Cholera, że też nie przewidziałem tego! Teraz będą mnie ganiać po lesie jak zwierzę. A Dean... Jeśli ten z chorą nerką miał być pacjentem, to pół biedy, nic Deanowi nie zrobią, dopóki nie wyjaśni się, kim on jest... Ale jeśli to miał być..." Svenem wstrząsnął zimny dreszcz. Na Ilion dostarczano - oprócz pacjentów - także części zamienne w postaci żywych jeszcze, lecz ciężko chorych ludzi, których tam, na Ziemi, uznano zapewne za zmarłych... W jaki sposób - było już zupełnie jasne. A dlaczego właśnie tutaj? Na to pytanie Sven też potrafił odpowiedzieć sobie bez wahania. Gdzież by indziej, jak nie na odległej planecie, mogła działać bezkarnie szajka uprawiająca tak koszmarny proceder... Tych, którzy mogli zapłacić, "uczciwie" obsługiwano. Reszta musiała zapracować na swoją operację... Czy kiedykolwiek mieli powrócić na Ziemię? Wystarczyło przecież... Ależ tak! Oni także mogli być uznani za zmarłych! Na pewno tak to było urządzone. A więc Tom, a także inni nosiciele, w pewnej chwili oddadzą nie tylko dane im na przechowanie organy, ale także całą resztę - jeśli zajdzie potrzeba... Mimo postępów immunologii wciąż jeszcze wiele operacji nie daje pozytywnych wyników. Potrzeba licznych dawców, nim uda się uratować jednego pacjenta! Tom. Biedny chłopak zakochany w dziewczynie, zapewne pacjentce, którą usiłują tu zaopatrzyć w nową wątrobę czy coś tam innego. Nigdy nie wróci na Ziemię, choć zarówno on, jak i ta jego dziewczyna są święcie przekonani, że nigdy Ziemi nie opuszczali... Po to wszak ta cała maskarada, ziemskie rośliny, druty uniemożliwiające poruszanie się poza zamkniętym obszarem... Sven wycofał się pospiesznie do lasu. Wyszukał kryjówkę w gęstych zaroślach, ściemniało się. Miał nadzieję, że jeśli nawet Tom zawiadomi Lucasa o spotkaniu z szaleńcem, to do rana nic mu nie grozi. Leżał, lecz niepokój nie pozwalał mu zasnąć. "Jeśli Tom opisze mnie Lucasowi lub komukolwiek z tej szajki, oni od razu domyślą się, o co chodzi. Wtedy także Deanowi grozi niebezpieczeństwo... Nie, Deanowi nic nie grozi, muszą się liczyć z tym, że Ziemia wie o wysłaniu Deana. Ale ja..." Zadrżał. Uświadomił sobie, że tamci mają w ręku protokół jego śmierci podpisany przez obu pilotów "Glorii" ! "Jeśli Tom opowie wszystko, zniszczą kemping i jego mieszkańców. Powiedzą, że kontener numer trzysta dwanaście rozbił się wraz z rakietą i ze mną... Nie będzie przeciw nim żadnego dowodu! Trzeba natychmiast działać!" Sven zerwał się na nogi i pognał w stronę zabudowań. Z trudem odnajdując w ciemności drogę dotarł do dziury w ogrodzeniu. Dłuższą chwilę leżał za żywopłotem obserwując teren kempingu. Ściemniło się zupełnie, lecz wiedział, że za godzinę powinien wzejść Odys, naturalny satelita planety. Księżyc ten dawał dość dużo światła i Sven liczył, że uda mu się odnaleźć budynek, w którym mieszkał Tom. Odys wzeszedł wkrótce i Sven zdziwił się nieco, że mieszkańcom kempingu nie wydawał się on różny od ziemskiego. Pomijając dość widoczną różnicę średnicy kątowej - na tarczy nie było tak dobrze znanego mieszkańcom Ziemi zarysu księżycowej "twarzy"... Przemykając się chyłkiem Sven zauważył, że wszystkie budynki mają okiennice pozamykane tak szczelnie, że tylko gdzieniegdzie przenikały słabiutkie smużki światła. Ostrożnie obszedł maleńki drewniany budynek i skrył się w krzaku bzu. Znów obserwował przez kilka minut teren wokoło. W pewne j chwili usłyszał trzaśnięcie drzwi. W oknie niedalekiego piętrowego domu zapaliło się światło. Sven wyjął z torby lornetkę. Okno nie było zasłonięte. Wewnątrz pomieszczenia widniała sylwetka szczupłego, zgarbionego mężczyzny. Nigdzie indziej nie dostrzegł świateł, po terenie nikt się nie kręcił. Wyszedł zza krzewu i zbliżył się do drzwi domku, przy którym się ukrył. Zapukał ostrożnie i nacisnął klamkę. Stawiała opór, zapukał więc ponownie, głośniej. Wewnątrz ktoś poruszył się, zaszurały drobne kroki. - Kto tam? - zapytał zza drzwi wystraszony głos kobiety. - Chciałbym mówić z Tomem. - To nie tutaj. - Czy to Monika? - Tak. Ale kto tam? - Rozmawiałem z wami dziś przy parkanie. - Ach... - dziewczyna urwała nagle. - To ty... Wiem. Tom powiedział mi o tobie. Rozmawialiśmy długo. Powinieneś stąd odejść, prędko... Uciekaj. - Otwórz. Muszę z tobą pomówić. - Nie mogę. Zamykają nas o zmroku, nie mam klucza. - Ach, tak... Zaczekaj, spróbuję otworzyć. Sven sięgnął do torby, wyjął kilka drobnych narzędzi i przez chwilę manipulował przy zaniku. Bez trudu udało mu się sforsować prosty zamek. Monika stała w piżamie i rannych pantoflach, z włosami zaplecionymi w warkocz. Na jej twarzy widać było zaniepokojenie, lecz nie zaprotestowała, gdy Sven wszedł do wnętrza pokoiku. Na stole paliła się słaba lampka elektryczna. Pod ścianą stało szpitalne łóżko. - Wybacz, że cię obudziłem - powiedział Sven. - Właściwie to dobrze, że przyszedłeś właśnie tutaj, do mnie, a nie do Toma - powiedziała siadając na łóżku. - Rozmawialiśmy o tobie, nawet pokłóciliśmy się trochę. Tom nie chciał wierzyć w to, co mu powiedziałeś, ale po namyśle doszliśmy do przekonania, że możesz mówić prawdę... - To jest prawda, Moniko. Nazywam się Olson i obecnie współpracuję z Kosmopolem. Ci ludzie, których uważaliście za lekarzy sanatorium w pobliżu Atalcord, są pracownikami stacji badawczej na planecie Ilion. To, co z wami robią, jest nielegalne i bezprawne. Podejrzewam ponadto, że dopuszcza ją się zbrodni... - Oni pozwalają nam żyć ! - przerwała dziewczyna. - Dzięki nim żyje Tom, a i mnie także próbują leczyć. - Możliwe. Ale czy zdajesz sobie sprawę jakim kosztem? - Rozmawialiśmy o tym z Tomem. On mówi, że to nie ma znaczenia. - Muszę udowodnić im, że działają bezprawnie. A wy pomożecie mi. - Nie! - Dziewczyna wstała i spojrzała zdecydowanie w twarz Svena. - Nie możemy ci pomóc. To byłoby sprzeczne z naszymi interesami. Tom postanowił powiedzieć o tobie Lucasowi. Nawet, jeśli to, co mówisz, jest prawdą. Rozmawiał z innymi. Wszyscy są tego zdania. Oni żyją dzięki Lucasowi, zrozum to! Są szczęśliwi i zupełnie ich nie obchodzi czyim kosztem! Przerwała i znów usiadła, patrząc w podłogę. - Ja niezupełnie zgadzam się z Tomem, ale... ja go kocham i nie mogę przyczynić się do jego nieszczęścia. Przecież... Czy nie rozumiesz, co się stanie? Kiedy ty aresztujesz Lucasa i tamtych, to... ludzie tutaj, nosiciele organów, pozostaną bez szans. Kto im wszczepi za darmo te organy, których potrzebują? Aby udał się przeszczep trzeba wielu prób... Kto będzie im dostarczał wciąż nowych serc, nerek? Te, które teraz noszą w sobie, mogą pracować tylko przez krótki czas - rok, dwa najwyżej . Potem muszą być zastąpione nowymi. Jeśli zlikwidujecie tę zbrodniczą metodę Lucasa, komu będą potrzebni oni, żyjący dzięki tej zbrodni? - Nie przesadzaj, Moniko! - Sven starał się mówić łagodnie i spokojnie. - Przecież każdemu z nich można przeszczepić odpowiednie organy, tak jak pacjentom Lucasa! - Nie, to nie ,takie proste. Sama wiem, jak to jest. U mnie już drugi raz operacja się nie udała. Na szczęście rodzina moja jest dość zamożna... Ale wiem, że to beznadziejna sprawa. Skąd brać tyle przeszczepów... Oni nie mają wyjścia. Tom, któremu usunięto niewydolne serce, dopóki jest nosicielem, ma pewność, że będzie żył. Dopóki będzie potrzebny Lucasowi. A przeszczep... Udaje się raz na kilkanaście przypadków! Czy nie rozumiesz tego? Dopóki tak jest, dopóki prosperuje ta - jak mówisz zbrodnia, oni, nosiciele, żyją tutaj i są zadowoleni z tego, że żyją... Tom powiedział, że woli być żywy na Ilionie niż martwy na Ziemi. Monika przerwała, jakby nadsłuchując. Sven także usłyszał szelest kroków na ścieżce. - Kto to? - spytał cicho. - To Mailing, dozorca. - Ten, który ma klucze od waszych domów? - Tak. Tylko on może kręcić się mocą po terenie. Ale nigdy nie zagląda do nas o tej porze. - Pójdziemy do Toma. - Sven chwycił dziewczynę za przegub dłoni. - Po co? On... on postanowił powiedzieć o wszystkim Lucasowi. Inni też chcą tego. - Więc pójdziemy go przekonać. - Oni to zrobią. Są zdecydowani. Lepiej odejdź, ukryj się... - Nie mogę. Muszę wypełnić moje zadanie. - Lucas nie wypuści cię stąd. Jeśli rzeczywiście jest tak, jak mówisz, będzie musiał cię zabić. Sven pokręcił przecząco głową. - Nie zrobi tego. Nie odważy się, gdy będzie wiedział, kto mnie tu przysłał. Monika wstała nagle. Narzuciła na ramiona płaszcz i ruszyła ku drzwiom. - Chodźmy więc do Toma - powiedziała zdecydowanie. - Spróbuj go przekonać. Zgasili światło. Sven wyjrzał ostrożnie. Dozorcy nie było w pobliżu. Przemknęli w ciemności kilkadziesiąt kroków. - To tutaj - Monika zdyszana biegiem oparła się plecami o ścianę domku. - Spróbuj otworzyć. Po chwili drzwi ustąpiły. Wewnątrz panowała ciemność, Sven zapalił latarkę. W pokoju spał Tom i jeszcze jeden młody mężczyzna. Monika potrząsnęła Toma za ramię. Obudził się od razu, zdumiony, lecz przytomny. - On chce, żebyś mu pomógł zdemaskować Lucasa - powiedziała obojętnie. - Posłuchaj! - Sven przysiadł na skraju łóżka. - Muszę wypełnić moje zadanie i zrobię to niezależnie od tego, czy mi pomożesz, czy nie. Opowiem ci, jak się tu znalazłem... Tom słuchał patrząc w podłogę. Pomiędzy rozchylonymi połami piżamy widać było na jego ciele dwie poziome blizny o dziwnym wyglądzie. Brzegi ich, zagojone jakby z osobna, ściągał szereg błyszczących drobnych klamerek zalepionych odcinkami przejrzystej taśmy. - Po co tu przyszedłeś? - powiedział, gdy Sven przerwał na chwilę. - Co chcesz zdziałać? Czy nie rozumiesz... - Działam w imieniu prawa. To, co robi Lucas i jego wspólnicy, jest zbrodnią. Na planecie nie ma ani jednego prawdziwego chirurga, stosuje się jakieś niedozwolone metody, eksperymentuje na ludziach. Sam fakt, że ukryli się z tym tak daleko, świadczy chyba o czymś... Najgorsze ze wszystkiego jest to, że ani są mordercami! Gdyby działali na Ziemi, można by sobie wyobrazić, że zdrowe organy pobierają od ludzi, którzy zginęli w wypadkach. Ale tutaj...? Organ wypreparowany ze zmarłego człowieka nadaje się do przeszczepienia przez bardzo krótki czas. Nie można go hibernować i wysłać... osobno. Musi tu przylecieć jako składowa część żywego organizmu. Pozostającego w anabiozie, ale żywego! Sam wiesz, co z tego wynika! - Dla mnie wynika stąd jedno: moje życie. Drobiazg, prawda? - Tom spojrzał na Svena spod zmrużonych powiek. - Jeśli nie wypełnię mojego zadania, nigdy nie wrócisz na Ziemię - powiedział Sven, patrząc mu w oczy. - Nigdy. Wy, którzy znacie istotę metody, bylibyście na Ziemi świadkami oskarżenia. Lucas nie pozwoli wam nigdy wrócić, a jeśli będzie zagrożony, nie pozwoli wam żyć nawet tutaj. Zniszczy was jako dowody rzeczowe. Gdybym ja zginął, przylecą tu inni... - Najlepiej byłoby, gdybyście zostawili nas w spokoju - wtrąciła Monika cicho. - To nie mój pomysł. Nie jestem nawet policjantem. Kiedy powierzono mi tę sprawę, miałem przekonanie o naszej słuszności... - A teraz? Zachowałeś to przekonanie? - Sytuacja jest bez wyjścia. Ale nie może zostać tak, jak jest teraz. - Skazujesz nas? Nie my jesteśmy przestępcami. Wystarczy, by Lucas zaczął coś podejrzewać. Zawiesi działalność, przestanie sprowadzać... i my wszyscy... - Tom urwał i przygarnął ramieniem Monikę. - Nie ma wyjścia, Tom. Gdybym nawet wycofał się z tego, gdybym zniknął albo w ogóle się tu nie znalazł, Monika wróci wreszcie na Ziemię, gdy uda się kolejna operacja, a ty zostaniesz tutaj. Tom rzucił krótkie spojrzenie na Monikę, potem na Svena. - Nie, ona stąd nie wyjedzie... Nie odleci. Ona zostanie tutaj , prawda? Powiedz mu, powiedz, że ty nie chcesz. Zostaniesz tutaj, będziesz tak jak ja pracowała dla Lucasa i będziemy zawsze razem... - Dopóki oni będą was potrzebowali. Czy nigdy nie pomyślałeś, że twój zdrowy organizm może przydać się kiedyś Lucasowi? Tom zerwał się z posłania. - Milcz! - krzyknął głośno, aż śpiący na sąsiednim łóżku mężczyzna otworzył zaspane oczy i nieprzytomnie rozejrzał się po pokoju. - Tak. Na pewno tak będzie. Z tobą i ze wszystkimi. Nie ma wyjścia, Tom. - Kilka lat życia to lepsze wyjście niż śmierć. - Tom opanował się jakby i usiadł ukrywając twarz w dłoniach. - Zanim znów ktoś tu przyleci, minie jakiś czas... A jeśli ty zdemaskujesz Lucasa, wszystko skończy się za kilka tygodni. Moje serca dłużej nie wytrzymają. Nowych nie będzie. Lucas nie może dowiedzieć się o tobie. Wiem nawet, co trzeba zrobić... Jest jedno wyjście z sytuacji... Zanim Sven zdążył uskoczyć, Tom chwycił poduszkę, rzucił się na niego i powalił na podłogę. Był silniejszy. Sven czuł, że się dusi. Poduszka szczelnie otulała mu twarz. Szarpnął się kilka razy wierzgając na oślep nogami. Usłyszał krzyk Moniki - głośny, wysoki, histeryczny krzyk. Ostatkiem sił wyrwał się. - Nie, Tommy, nie! Nie zabijaj go, Tom! Monika szarpnęła ramiona chłopaka. - Na pomoc! - Sven nie zdążył krzyknąć po raz drugi. Upadł trafiony w czoło czymś twardym i ciężkim. O zmierzchu zamknięto okiennice. Przy łóżku Deana paliła się nocna lampka. Leżał poruszając co chwila rękami, by sprawdzić, czy odzyskują sprawność. Wydawało mu się, że upłynęło kilka godzin od zmroku, za oknem powinna już panować głęboka noc. Nie ufał jednakże swemu poczuciu czasu, podobnie jak nie ufał sprawności kończyn. Nie po raz pierwszy przeżywał powrót do świadomości po hibernacji. Mógł liczyć tylko na siebie. Przybył tu nawet bez własnej odzieży, nie mówiąc już o broni, której posiadanie w podobnej sytuacji tak znakomicie umacnia poczucie bezpieczeństwa. Wcześniej już dzwonił na pielęgniarza. Wyglądał na silnego. Dean obejrzał go sobie, gdy tamten poprawiał mu posłanie. Teraz czekał nie mogąc się zdecydować na naciśnięcie dzwonka. Wiedział, że dyżurujący pielęgniarz na pewno śpi, lecz chciał, by zasnął możliwie głęboko. Wyrwany w środku nocy będzie miał zwolniony refleks... Rozejrzał się jeszcze raz po pokoju. "Gdyby chociaż doniczka albo kawałek metalowej rurki" - pomyślał oglądając konstrukcję łóżka. Było jednak solidne, w całości wykonane z lekkich tworzyw. Powoli wstał. Zrobił kilka przysiadów i wymachów ramion. Nie chwiał się już na nogach, ale mięśnie były wciąż odrętwiałe, a stawy zginały się z nieprzyjemnym chrzęstem. Podszedł do drzwi i ostrożnie przekręcił gałkę. Były zamknięte. Zdjął z wieszaka gruby, ciepły szlafrok. Zgasił lampkę. Zadzwonił i stanął za drzwiami. Czekał. Wchodzący nie zdążył wydać głosu. Z głową omotaną grubą tkaniną, trafiony celnie w podbródek uderzył o ścianę i osunął się. Dean ostrożnie domknął drzwi i zapalił światło. Pielęgniarz 1eżał bez ruchu. Kawałkiem prześcieradła Dean zakneblował mu usta, potem szybko ściągnął biały kitel, spodnie i pantofle. Związanego piżamą i paskiem od szlafroka ułożył na łóżku. Okrył kocem. Ubranie pasowało dość dobrze. Dean zgasił światło w pokoju i uchyliwszy drzwi, wyjrzał przez szparę. Za drzwiami był mały hall, z którego wychodziło się na klatkę schodową. W drugą stronę biegł korytarz ciągnący się wzdłuż budynku. Jedne drzwi były oszklone matową szybą. Paliło się za nimi silne światło. Dean usłyszał warkot śmigłowca. Po chwili silnik umilkł. Od drzwi prowadzących na zewnątrz dobiegały przytłumione głosy. Przez hall przebiegło dwóch mężczyzn niosących nosze. Leżał na nich człowiek okryty kraciastym kocem. Dean nie dostrzegł twarzy. Z tyłu szedł z kimś Lucas i półgłosem mówił coś poirytowany. - Jak to się mogło stać, Mailing? Od czego tam jesteś, stary leniu! - A dajże mi spokój, do cholery. Jestem biologiem, a nie nocnym stróżem! Tyle udało się Deanowi dosłyszeć, gdy przechodzili obok drzwi jego pokoju. Poszli dalej korytarzem, wkrótce zapanowała cisza. Odczekawszy chwilę Dean wymknął się z pokoju starannie zamykając drzwi. Bez trudu zorientował się, że jest w głównym budynku stacji. Układ pomieszczeń pamiętał dobrze z planu. Przed oczami Svena latały czerwone plamy, głowę rozsadzał ból. Chciał podnieść dłoń do czoła, lecz nie mógł wykonać żadnego ruchu. Był związany. Strumień zimnej wody chlusnął mu w twarz. Otworzył oczy. - No, już oprzytomniał. Czym on go tak urządził, Mailing? Sven odwrócił głowę w lewo i dostrzegł Lucasa rozpartego na krześle pod oknem. - Rzucił butem. O, ma jeszcze ślad obcasa. - Jak to właściwie było? - Tom mówił, że on włamał się do tej jego dziewczyny, obezwładnił i grożąc jej chciał coś wymusić na Tomie. - O co mu chodziło? Co on im naopowiadał? - Nieważne. Powiedziałem im, że to maniak przywieziony ostatnio na operację mózgu. - Co im powiedział? To bardzo ważne! - Nie wiem, musisz porozmawiać z Tomem. On zajął się uspokajaniem tej dziewczyny, bo histeryzowała... - Do diabła, trzeba wreszcie coś z nią zrobić. Mogliby wreszcie tam załatwić jej pogrzeb, byłoby parę detali do wykorzystania, a tak to tylko kłopoty. - Czy mogę wracać, Lucas? Nie spałem od dwudziestu godzin. - Zaczekaj. Musimy z nim pogadać. Ty, Mox - zwrócił się do stojącego przy drzwiach - możesz iść się przespać. Rano będzie robota dla ciebie. - Co robimy? Rozbiórka? - Może nawet kilka. - Nie mamy już komu podłączyć niektórych detali. Mają po dwa, więcej się nie da... - No to najwyżej wyrzucisz. Idź już, dobranoc. Mox wyszedł, a Lucas dopiero teraz zainteresował się Svenem. - No, mój drogi, przesadziłeś z tą turystyką. Chyba zobaczyłeś trochę za dużo. Trudno, sam jesteś sobie winien. Nie mogę tylko zrozumieć, w jaki sposób wybrnąłeś z tej katastrofy... - Zwyczajnie. Odpaliłem człon ratunkowy. - Łżesz. Byłeś za nisko. - A jednak. Udało się jakoś. - Znam się na tym. W atmosferze takie rzeczy się nie udają. - No więc wyskoczyłem ze spadochronem, jeśli to wydaje ci się możliwe. - Widzę, że masz ochotę do żartów. Przejdzie ci to wkrótce. Wiesz? Tutaj mam protokół twojego wypadku. Chcę cię poinformować, że spłonąłeś w rozbitej rakiecie. - A ty już prawie dyndasz na sznurku. W zupełnie niezłym towarzystwie zresztą. - Zamknij się! - Lucas poczerwieniał, prawa dłoń mu drgnęła, ale opanował tein odruch. - Nie wiem, co usłyszałeś od tych tam... - ciągnął po chwili. - Ale to nie ma znaczenia. Pójdziesz do rozbiórki, będzie z ciebie chociaż jakiś pożytek. Piloci cieszą się z reguły dobrym zdrowiem, a mnie potrzebny jest taki człowiek. - Proszę bardzo - Svenowi obrzydzenie dławiło gardło, zmusił się jednak do uśmiechu. - Ziemia już i tak wie o was dostatecznie dużo. - Możesz sobie mówić, co chcesz. Gdyby coś wiedzieli, ja miałbym o tym informacje wcześniej od ciebie. Zabierz go, Mailing, i zamknij dobrze. Najlepiej w piwnicy, tam nie ma okien. Klucze są u Reda, w radiokabinie. Mailing wyszedł. Po chwili wrócił z kluczami i wiadomością, że Reda nie zastał. - Pewnie jest u tego nowego - mruknął Lucas. - Cholerny nudziarz, co chwila dzwoni na pielęgniarza. - Kto? - zainteresował się Mailing. - Taki jeden, nowy. Z ostatniego transportu. Dokumentacja nie zgadza się. Miał być jakiś cholernie ważny facet, senator z grubą forsą. Kazali go załatwić specjalnie starannie. Ale ten, co przyleciał, ma wszystko w porządku, tylko w głowie coś nie tak... Amnezja. I co ja mam teraz robić? Może też jakiś ważny. Ruszyć go nie mogę, dopóki nie wiem, o co chodzi. Oni tam, na Ziemi, zupełnie się nie przejmują. Zgarniają tylko forsę. Jeszcze trochę, a każą pracować za darmo... - Nie damy się - mruknął Mailing. - Akurat . Tu nie ma odwrotu. Oni mają nas w garści. Milczeli obaj przez długą chwilę. - Odprowadź go do piwnicy. Możesz mu rozwiązać nogi - powiedział Lucas wstając. Wstąpię jeszcze do Arela. Dean przemknął cicho korytarzem podziemnej części budynku. Gdzieś tutaj powinny znajdować się magazyny sprzętu technicznego. Mając w dłoniach palnik plazmowy albo chociaż jakiś ciężki kawałek metalu czułby się pewniej. Ostrożnie otworzył drzwi w końcu podziemnego przejścia. Wewnątrz było ciemno. W smudze światła padającego z korytarza dostrzegł kilka pak. Obok na posadzce leżała płaska wydłużona sztabka, zaostrzona z jednego końca. Służyła prawdopodobnie do rozrywania stalowych taśm, którymi opasane były skrzynki. Dean podniósł ją i ściskając w dłoni ruszył na dalsze poszukiwania. W jednym niewielkim pomieszczeniu obok schodów paliło się światło. Dean rozejrzał się po jego wnętrzu. Pod ścianami stało kilka stołów laboratoryjnych. Na nich i na podłodze było mnóstwo przyrządów. Wyglądały na aparaturę medyczną. Na środku stał błyszczący, metalowy walec na trzech małych kółkach. Kilkadziesiąt giętkich rurek i przewodów w kolorowej izolacji łączyło go z aparatami ustawionymi na stołach. Wszystkie przyrządy były włączone, świadczyły o tym kolorowe światełka kontrolne, a na niektórych - świecące ekrany oscyloskopów, kreślących zielonkawe, pulsujące linie. Obok błyszczącego cylindra jaśniał monitor ekranowy, jakiego używa się do wyświetlania wyników obliczeń z komputera. Gdy Dean wszedł, ekran monitora był pusty. Teraz dostrzegł na nim kilka rzędów liter. Zbliżył się i przeczytał: "Nie znam cię. Czy jesteś nowym pracownikiem Stacji?" Dean popatrzył wokoło, zajrzał za stojaki z przyrządami, ale w pomieszczeniu nie było nikogo. - Kto zadał mi pytanie? Komputer? - spytał półgłosem. "Nie komputer. Nie bój się. Odpowiedz na moje pytanie. A zresztą nieważne - powiedział ekran. - Nie szukaj mnie, to bezcelowe". - Gdzie jesteś? "Tutaj, w tym pomieszczeniu. Trudno to określić dokładniej. Czy Lucas wie, że tu wszedłeś? Na pewno nie przysłał cię tutaj, bo gdyby tak było, nie szukałbyś mnie wzrokiem. A więc nie powiedział ci o mnie. Już wiew. Jesteś pacjentem. Te buty są własnością Reda, znam je dobrze. Rozumiem, wyrwałeś się spod opieki. Co wiesz? Czego się domyślasz?" Ostatnie słowa pozostały na ekranie przez dłuższą chwilę. Dean wahał się, milczał. Po chwili ekran znów zaczął wypełniać się rzędami liter. "Jeśli nie wiesz, to wyjaśnię ci wszystko. Niczym nie ryzykuję, nawet jeśli jesteś człowiekiem Lucasa. Znajdujemy się na planecie Ilion, w stacji badawczej. Jeśli jesteś pacjentem, to zapewne sądzisz, że przebywasz w sanatorium gdzieś w Ameryce Południowej. Oszukano cię. Grozi ci niebezpieczeństwo. Nazywam się Arel. Byłem dowódcą stacji. Teraz jestem na łasce tych ludzi - Lucasa i pozostałych. Ty także jesteś na ich łasce. Jeśli dowiedzą się, że znasz ich tajemnicę, zginiesz. Nie wiem, dlaczego przebrałeś się za pielęgniarza - może chciałeś stąd uciec? Ale stąd nie ma ucieczki..." - Czy jesteś wrogiem Lucasa? Gdzie się ukrywasz? - zaczął Dean ostrożnie. "Ja nie mogę być niczyim wrogiem, bo prawie nie istnieję. Tym samym nie ukrywam się nigdzie. Masz mnie tuż obok siebie. Najwięcej ze mnie jest w tym cylindrze na środku pokoju. Reszta - to aparatura". - Czy to Lucas... uwięził cię tutaj? "Tak. Ale to długa historia. Obawiam się, że nie zdążę opowiedzieć ci wszystkiego. Lucas odwiedza mnie zwykle o tej porze. Już powinien tu być, nie wiem, co go mogło zatrzymać, bo rzadko się spóźnia. Jestem mu potrzebny jako ekspert od spraw tej planety. On zna się tylko na swojej specjalności. Jeśli nie chcesz, by cię tu znalazł, schowaj się, najlepiej za ten duży przyrząd w prawym kącie, i przeczekaj, dopóki stąd nie wyjdzie. Wtedy będziemy mieli dość czasu, by porozmawiać. Chociaż... zupełnie nie wiem, co powinieneś zrobić. Nic tu nie zdziałasz w pojedynkę..." - Nie jestem pacjentem - zaryzykował Dean. - Przybyłem jako rzekomy pacjent, ale wysłał mnie Kosmopol. Nie działam w pojedynkę. "Nie mów nic więcej. Może to dobrze... Nareszcie ktoś dobierze się do nich. Teraz ukryj się i czekaj". Ekran zgasł, a Dean wśliznął się za stalową skrzynię zasilacza, w najciemniejszy kąt pomieszczenia. Przeczekał tam ponad pół godziny, zanim nadszedł Lucas. Dean słyszał jego głos, lecz nie widząc ekranu, mógł tylko domyślać się odpowiedzi Arela. - Witaj, staruszku. Zdaje się, że mam coś dla ciebie: sprawne, młode ciało. Trafił nam się jeden taki... - Pilot. Rakieta się rozbiła, ale on jakimś cudem wyszedł z tego cało. Podobno wcześniej odpalił człon ratunkowy. Miał szczęście. - No tak! - Lucas zaśmiał się głośno. Masz rację, trudno to nazwać szczęściem. To ty masz szczęście. Zrobiliśmy akt zgonu, a on jest żywy, tutaj, w stacji. Damy ci jego ciało, jeśli ci się spodoba. - Oczywiście, ale musisz być cierpliwy. A poza tym, mamy pewne kłopoty. Ten pilot twierdzi, że Ziemia wie coś o naszej działalności. Podejrzewam nawet, że to policja zaaranżowała całą historię, żeby mieć tu swojego człowieka. On kręcił się w pobliżu fermy, a nawet wszedł na jej teren. - No dobrze, już dobrze. Wiem, że nie lubisz tego określenia, ale to przecież nic innego jak ferma. Inni hodują zwierzęta, a my ludzkie organy. Nie wiem, co pożyteczniejsze. Ale, wracając do naszego pilota: on nawet rozmawiał z ludźmi z fermy. To oczywiście nic nie szkodzi, po prostu trzeba będzie izolować pacjentów od nosicieli. Ale jest jedna ważna sprawa do załatwienia. Dam ci to ciało, staruszku, pod warunkiem, że wrócisz w nim na Ziemię i zameldujesz, że tutaj, u nas, wszystko odbywa się normalnie. Rozumiesz? Musisz wrócić i powiedzieć im, że nie ma tu niczego, co mogłoby interesować policję, prokuratora i sądy. - Tak, ja wiem. To będzie trudne, ale ja ze swej strony wyciągnę z tego pilota, ile się da. Ty zaś jesteś mądrym i doświadczonym człowiekiem. Poradzisz sobie jakoś. - Jaką będę miał gwarancję? Już ty sam wiesz dobrze, co jest najlepszą gwarancją w takiej sytuacji. Centrala zapłaci, ile trzeba. Dopóki będziesz grał swoją rolę, będziesz otrzymywał wynagrodzenie. Nie znajdziesz innego wyjścia. Nikt nie zatrudni pilota, który nie umie prowadzić statków. Gdy powiesz im nie to, co trzeba, stracisz pensję i w dodatku pójdziesz siedzieć za współudział. Wątpię, byś chciał odsiadywać długie lata dysponując nowym, zdrowym ciałem. Zresztą, przypomni j sobie, jak się zaczęła nasza współpraca... - Podstępem? A kto mnie prosił, żeby cię ratować? Co z ciebie zostało? Tylko tyle, ile trzeba dla zachowania osobowości. Reszta była do niczego. Przerzuty nowotworu ogarnęły cały organizm. - Nieprawda! Skąd mogłem wiedzieć, że to aż tak źle wygląda? Kiedy miałem cię już na stole, okazało się, że to jedyne wyjście. A zresztą, czy źle ci tutaj? Żyjesz przecież, myślisz, widzisz i słyszysz... Zainstalowałem ci nawet przystawkę do sterowania dalekopisu bioprądami. Możesz dzięki temu rozmawiać ze mną przez monitor... Pomyśl nad moją propozycją. Nie wiem, czy trafi ci się kiedy druga taka szansa. Ten pilot jest bardzo dobry. Jutro pokażę ci go, na pewno się zachęcisz. Dobranoc. Włączę ci pobudzenie, żebyś nie zasnął i myślał nad tym do rana. Dean usłyszał, jak Lucas przeszedł kilka kroków w stronę aparatury pod ścianę i przekręcił z trzaskiem jakiś przełącznik. Potem wyszedł, zamykając głośno drzwi. Na ekranie trwał napis: "Słyszałeś. Nie muszę chyba wiele wyjaśniać. Jestem tylko mózgiem sztucznie utrzymywanym przy życiu. Ten człowiek obiecuje mi cudze ciało. Co zrobiłbyś na moim miejscu?" - Ten pilot to mój współpracownik. Okazuje się, że jest w ich rękach. "Domyśliłem się. Lucas jeszcze nie wie, że jest was dwóch. Ale dowie się o tym lada chwila. Wystarczy, że zajrzy do twojego pokoju. Co zrobiłeś z Redem?" - Leży związany w moim łóżku. "No właśnie. Więc złapią ciebie także. Mój mózg wszczepią w ciało twojego towarzysza i wyślą na Ziemię najbliższym statkiem. Ale ja nie chcę, żeby oni to zrobili". - Przeszczep może zostać odrzucony. Zginie twój mózg i jego ciało. "Oni nie wypuszczą mnie stąd, dopóki nie nabiorą pewności. W razie pierwszych oznak niepowodzenia, mogą zamknąć mój mózg na powrót w tym pudle". - Jeśli nie przyjmiesz propozycji, pozostaniesz w nim na zawsze. "Być może, ale nie ulegnę po raz drugi Lucasowi. To on namawiał mnie do operacji. Miałem chory przewód pokarmowy. Obiecał mi inny, a ja zgodziłem się. Zgodziłem się nie chcąc wiedzieć, skąd go weźmie. To był mój pierwszy i ostatni błąd. Przedtem nie pozwalałem na podobne machinacje, gdy dotyczyć miały innych ludzi. Gdy chodziło o mnie, nie starczyło mi uczciwości. Lucas wykorzystał to i pozbawił mnie ciała, by nikt nie przeszkadzał mu w uprawianiu tego procederu na planecie Ilion. Pozostałych kupił, zastraszył lub wciągnął do spółki podstępem". - Ale dlaczego tutaj właśnie, na planecie Ilion... "Próbował kiedyś na Ziemi. Był zdolnym chirurgiem i dobrym immunologiem. Ale działał nielegalnymi metodami. Kiedyś udowodniono mu, że pobrał serce żyjącego człowieka. Musiał zaniechać pracy. Gdyby znano inne jego sprawki, poszedłby w najlepszym razie do więzienia. Byli tacy, którzy mieli przeciw niemu dowody. Ci właśnie, którzy teraz dostarczają mu pacjentów i... dawców. Być może chciałby skończyć, ale ci, którzy robią na tym jeszcze lepsze interesy, nie pozwolą mu, póki utrzyma w dłoni skalpel..." - Muszę go zamknąć, nim odkryje, że jestem policjantem. Jego i pozostałych. Sądzę, że mi w tym dopomożesz? "To nie takie proste, chłopcze. Przekażę ci wszystko, co wiem. Ale uprzedzam, że cokolwiek zrobisz, będziesz miał do siebie pretensję". - Nie rozumiem? - Dean spojrzał ze zdziwieniem na ekran świecący ostatnimi słowami Arela. "Zrozumiesz to później. Ja miałem dość czasu, by przemyśleć wszystkie możliwe warianty rozwiązania. Prowadzą do jednego niewątpliwego nieszczęścia. Zbyt mało jednak masz czasu, bym ci teraz mógł to wszystko wyjaśnić. Spróbuj unieszkodliwić Lucasa. Pamiętaj, że tylko on jeden ma broń. Choć pozostali też mogą być niebezpieczni. Aresztowanie ich nie odwróci jednak tego, co już się stało i co jeszcze stać się musi, tu nie ma żadnego rozwiązania. - Co powiesz Lucasowi, gdy zapyta cię a decyzję? "Wolałbym uniknąć tej rozmowy. On może dokonać operacji niezależnie od mojej woli. Musisz go unieszkodliwić jeszcze tej nocy. Uważaj więc i zapamiętaj wszystko dokładnie... Za matową szybą paliło się słabe światło. Dean ostrożnie przekręcił gałkę zamka i zajrzał do środka. W małym pokoiku stało kilka oszklonych szafek lekarskich, stolik, taborety i leżanka. Nie było tu nikogo. Dean wyjął z szafki kilka strzykawek i pudełko narkozyny w ampułkach. Schował do kieszeni kitla i ruszył korytarzem w kierunku drzwi wyjściowych. Były otwarte. Na dworze panował mrok rozrzedzony nieco światłem Odysa, ale niebo było zachmurzone i naturalny satelita planety niekiedy krył się całkowicie za niskimi chmurami. Dean zaryglował drzwi od wewnątrz. Trzymając w dłoni stalową sztabkę przeszedł korytarzem sprawdzając po kolei drzwi. Były pozamykane, lecz klucze tkwiły w zamkach. Tu leżeli pacjenci oczekujący na zabieg lub... Deanowi dreszcz przebiegł po plecach. Teraz dopiero, po wyjaśnieniach Arela, zdał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znalazł. Gdyby prosto z hibernatora powędrował na stół operacyjny.. . Oprócz dyżurnego pielęgniarza i pacjentów w budynku głównym o tej porze nie powinno być nikogo więcej. Pracownicy stacji mieszkali w pawilonie odległym o kilkaset metrów. Dean otworzył drzwi "swojego" pokoju. Nic się tu nie zmieniło. Red leżał przywiązany do łóżka i zakneblowany, okryty kocem po sam nos. Dla patrzącego od strony drzwi nawet po zapaleniu światła wyglądał na śpiącego pacjenta. Dean odetchnął. Widocznie Lucas wyszedłszy od Arela nie zaglądał ani tutaj, ani do dyżurki Reda. Wystarczyło mu palące się tam światło. Dla pewności Dean wstrzyknął Redowi podwójną dawkę narkotyny. Tego jednego przynajmniej nie musiał się obawiać. Teraz radiogram do załogi "Glorii". Uruchomił radiostację i nadał kilka sygnałów wywoławczych. Odczekał chwilę. Skierował anteny w przestrzeń i wystukał przygotowany tekst. Odpowiedź nadeszła niebawem. "Gloria" rozpoczęła hamowanie i powrót w stronę Ilionu. Dean wrócił da dyżurki i zabrał wszystkie klucze, jakie znalazł w gablotce na ścianie. Przeszukał systematycznie piwnice. Niektóre nie dały się otworzyć. Musiał się dowiedzieć, czy Svena uwięziono właśnie za jednymi z tych drzwi. A może zamknięto go w innym miejscu? Na przykład w budynku Przetwórni albo w pawilonie mieszkalnym? Szukanie teraz wymagałoby czasu. Dean wrócił na parter i otworzył drzwi wyjściowe. Zrzucił biały kitel zbyt widoczny w mroku. Przemknął pod ścianą do narożnika budynku. W odległości trzystu metrów połyskiwała frontowa ściana pawilonu mieszkalnego. W jednym oknie paliło się światło. Dean obserwował budynek przez kilka minut. Smuga światła padała na ścieżkę prowadzącą do wejścia. Nagle drzwi pawilonu otworzyły się. Na tle jasnego prostokąta Dean spostrzegł sylwetkę mężczyzny. Cofnął się nadsłuchując. Niebawem usłyszał zbliżające się kroki na żwirze alejki. W świetle padającym z okna rozpoznał Lucasa. Szybko zawrócił i wciągając w biegu biały kitel pomknął do dyżurki. Przez .chwilę zastanawiał się, czy należy zgasić światło. Okno dyżurki nie było widoczne dla nadchodzącego, przekręcił więc wyłącznik, a potem jeszcze wyciągnął wtyczkę lampki. W pośpiechu zdjął buty, położył się na leżance twarzą do ściany i okrył kocem po sam czubek głowy. Po chwili Lucas otworzył drzwi dyżurki. - Śpisz, Red? - spytał od progu, a nie usłyszawszy odpowiedzi, podszedł do leżanki i spytał ponownie. - Uhm... - mruknął Dean, udając zaspanego. Usłyszał, jak Lucas próbował zapalić lampkę, a gdy mu się to nie udało, przysiadł na skraju leżanki. - Wszystko w porządku, Red? - Uhm... - Dean poruszył się nieznacznie. - Posłuchaj, Red. Nie mogłem zasnąć. Coś mi się tutaj nie zgadza... Słyszysz mnie? - Tak - mruknął Dean. - Więc słuchaj i powiedz, co o tym sądzisz. Chodzi o tego pilota. Wydawało mi się, że ta przypadek: rozbił rakietę, uratował się, dotarł do fermy i usłyszał zbyt wiele. Nie pomyślałem ani przez chwilę, że... no, że mógł to zrobić celowo... Na przykład, z polecenia władz. Bo przecież przesyłka dotarła tym samym statkiem! Gdyby oni, tam, coś odkryli, przeszukaliby cały transport... Ale teraz pomyślałem, że przecież ten pacjent to zupełnie ktoś inny. Zdrowy! A miał być do przeszczepu nerek! To może... Rozumiesz? Dean poruszył się lekko i mruknął coś nieartykułowanego. - Obudźże się, do licha! - Lucas szarpnął leżącego za ramię. Dean nie mógł dłużej ryzykować. Uchwycił mocniej stalową sztabkę owiniętą kilkoma warstwami tkaniny. Ciało Lucasa miękko osunęło się na podłogę. - Jak widzisz, kochany - mówił do przytomniejącego - miałeś rację. Jesteśmy tu sami, nie próbuj wołać o pomoc. Tylko Arel może usłyszeć, ale on ci nie pomoże. Pacjenci śpią pod kluczem. A teraz bądź rozsądny i powiedz, gdzie ukryłeś tego pilota? - Do diabła! Co chcesz zrobić? - Zabierzemy was wszystkich na Ziemię. Reszta należy do sądu. - Myślisz, że tak będzie dobrze i sprawiedliwie... Widocznie nie orientujesz się w sytuacji. Czy wiesz, ile niewinnych ludzi skazujesz na śmierć? Myślisz, że jesteś lepszy od nas? Ciebie nikt nie będzie sądził. Działasz zgodnie z prawem. Wydasz nas w ręce sprawiedliwości... A ani? Ci, których życie skończy się w kilka miesięcy po naszym odlocie? Pewnie ten sklerotyczny mózg z piwnicy powiedział ci o wszystkim.. No dobrze. Rób, co do ciebie należy. Twój przyjaciel śpi w piwnicy. Klucz mam w kieszeni. Chciałem wykorzystać tego człowieka. Gdyby wrócił na Ziemię z mózgiem Arela, policja przestałaby się nami interesować. Mielibyśmy trochę spokoju i po pewnym czasie można by pracować dalej. A teraz... no cóż. Sam widzisz, że nie ma innego wyjścia. Oni muszą umrzeć. W takim stanie, w jakim się znajdują, nie przeżyją ani hibernacji, ani podróży na Ziemię. - Czy nie możesz nic zrobić, by ich uratować? -Mógłbym wszczepić im te narządy, dzięki którym żyją w tej chwili. Może w jednym lub dwóch przypadkach przeszczep się przyjmie, ale pozostali zginą. Zresztą, nie możesz mi na to pozwolić. To byłoby nielegalne, przecież nie mam prawa wykonywać takich operacji. Nie możesz nawet obiecać złagodzenia kary, jeśli uda mi się im dopomóc! Więc po co miałbym to robić? Żeby wydłużyć akt oskarżenia o kilkanaście nowych zabiegów? Nosicieli nic nie uratuje. Możesz ich traktować, jakby już byli nieboszczykami. Nad ranem wszyscy pracownicy stacji wiedzieli o aresztowaniu Lucasa. Dean ogłosił komunikat radiowy, w którym zaapelował o zachowanie spokoju ze względu na dobro obecnych na planecie dzieci. Wezwał Mailinga. Lecz upłynęło wiele godzin, nim śmigłowiec pojawił się nad horyzontem. Na sygnały radiowe nie odpowiadał. Dean czuł, że teraz nastąpi najgorsze. Uzbrojony w miotacz razem ze Svenem czekał w drzwiach budynku. Śmigłowiec zatoczył koło i zawisł nad lądowiskiem. Opadał powoli, a gdy dotknął gruntu, Dean zobaczył, że z otwartego włazu wyskakuje kolejno kilku mężczyzn. Cofnął się w głąb budynku i odbezpieczył broń. Zrozumiał, co się stało: Mailing próbował ostatniej szansy. Pięciu mężczyzn ruszyło w stronę głównego wejścia. Dean zaryglował drzwi i podszedł do otwartego okna. - Czego chcecie? - krzyknął, choć wiedział, że pytanie nie miało sensu. Przystanęli. Jeden wysunął się naprzód. - Uwolnijcie Lucasa. Albo sami go uwolnimy. - Nie mogę tego zrobić. On jest przestępcą. - W takim razie zrobimy to sami. Możesz nas zastrzelić. Nie mamy nic do stracenia. Deran zastanowił się przez chwilę. - A gdybym go wypuścił, czego jeszcze zażądacie? - Was obydwu. To wy jesteście winni! - To niczego nie zmieni. - Polecimy w waszych ciałach na Ziemię i wyjaśnimy wszystko tak, aby nikt nie domyślił się prawdy. - To będzie trwało zbyt długo. Zresztą kontroli przesyłek nie uda się wam odwołać. Ten plan jest do niczego. Nie żądajcie ode mnie, abym znalazł wyjście z sytuacji, w jaką wszystkich wplątał Lucas. To on dał wam złudną nadzieję. Czy chcielibyście żyć nadal kosztem innych, mordowanych przez niego ludzi? - A ty, czy chcesz nadal żyć ze świadomością, że spowodowałeś naszą zagładę? - Nie wiedziałem o tym wyruszając tutaj. Spełniłem tylko mój obowiązek. Nie można było przecież nic nie robić. - To twój punkt widzenia, rozumiesz My, tutaj, żyjemy według innych praw. Ruszyli w kierunku wejścia. Drzwi runęły pod naporem. Dean, z bronią skierowaną przed siebie, stał w głębi korytarza, Sven tuż za nim. Patrzyli na oszalałe, złe twarze, na kije wzniesione w silnych dłoniach. "Jeśli dostaną nas żywych - pomyślał Dean - Lucas wprowadzi w życie swój plan. Zginą również piloci «Glorii». Ziemia nie dowie się o niczym, zatrą ślady... A oni... oni zginą niezależnie od tego, co się stanie. Oni już właściwie nie żyją". Ruszyli naprzeciw, ramię przy ramieniu. To była ostatnia chwila na podjęcie decyzji. Janusz A. Zajdel Wyższe Racje - Szczerze mówiąc, nie cierpię pisania konspektów powieści - powiedział Autor, sadowiąc się wygodnie w fotelu, który uprzejmie podsunął mu Wydawca. - Czy nie byłoby prościej, gdybym opowiedział panu w streszczeniu to, co zamierzam - napisać? - No... wie pan, mamy swoje przepisy... zawahał się Wydawca. - Ale, w zasadzie... Proszę, niech pan opowiada. W dzisiejszych czasach papier jest tak cennym surowcem, że warto zaoszczędzić parę arkuszy, omijając zbędne formalności. Opowie mi pan swój pomysł, a potem sporządzi się krótką notatkę, żebyśmy mieli podstawy do zawarcia umowy i wypłacenia zaliczki... - Świetnie! - ucieszył się Autor. Wzmianka o zaliczce zapaliła w jego oczach mistyczny blask natchnienia. Sięgnął po cygaro, podsunięte usłużnie przez Wydawcę, zapalił i przez chwilę delektował się wonnym dymem. - Będzie to opowieść z gatunku science fiction... Wydawca uśmiechnął się z ulgą. - Akcja toczy się gdzieś daleko stąd, w bliżej nie określonym miejscu i czasie... Uśmiech Wydawcy stał się jeszcze bardziej beztroski i radosny. - Rzecz dzieje się pod pewnym Kloszem... Wydawca przestał się uśmiechać i odruchowo zabębnił palcami po powierzchni biurka. - ...jednym z wielu podobnych, w których żyją istoty na wysokim poziomie rozwoju społeczno-technologicznego. - Jak dotychczas - wtrącił Wydawca nie ma w tym nic fantastycznego. - To tylko wstęp. Proszę posłuchać dalej. Otóż, pod jednym z Kloszy żyją istoty tworzące szczęśliwą i zadowoloną z siebie społeczność. Jedynym powodem do narzekania jest niezbyt dobra jakość powietrza wypełniającego wnętrze Klosza, jednak narzekania na złą atmosferę nie są bynajmniej powszechnym obyczajem. Co najwyżej niektórzy mniej cierpliwi mieszkańcy wyrażają swoje zdanie na ten temat, i to zazwyczaj w małym gronie podobnych sobie malkontentów. Ogół mieszkańców Klosza zdaje sobie doskonale sprawę z faktu, że powietrze jest takie, jakie w danych warunkach można osiągnąć, że Zarząd Klosza robi co w jego mocy, by usprawnić układy oczyszczania atmosfery. Nawet fakt, że biura Zarządu posiadają specjalne, dodatkowe urządzenia filtracyjne, nie budzi większych kontrowersji wśród mieszkańców. Wiadomo przecież: to właśnie Zarząd powołany jest do intensywnego myślenia nad dobrem ogółu; a niedostatek tlenu w powietrzu fatalnie wpływa na pracę mózgu... Pod stropem Klosza wisi sobie sztuczne słońce, jak zwykle pod Kloszem. Mieszkańcy mają zapewnione wystarczające wyżywienie, względnie czystą wodę, uzdatnianą w, obiegu zamkniętym, i tak dalej... - Wciąż nie widzę tu jeszcze żadnej fantastyki! - Wydawca patrzył ponuro w podłogę. - Właśnie przechodzę do istoty sprawy. Pewien osobnik, główny bohater opowieści, poddaje krytyce powszechny pogląd panujący wśród społeczeństwa, od wielu pokoleń zamieszkującego wnętrze Klosza. Wysuwa mianowicie przypuszczenie, iż - być może - na zewnątrz, poza Kloszem, atmosfera wcale nie jest taka zła, jak się powszechnie sądzi. Niewykluczone, że jest nawet znacznie lepsza! Pozostali mieszkańcy biorą go za szaleńca, niektórzy obawiają się nawet, że podobne poglądy mogą spowodować jakieś globalne nieszczęście, lecz nasz bohater nie zraża się okazywaną mu powszechnie niechęcią i potajemnie konstruuje coś w rodzaju mechanicznego świdra. Ma z tego powodu wiele kłopotów, zostaje nawet uwięziony pod zarzutem przywłaszczenia wiertła stanowiącego własność publiczną, lecz wreszcie udaje mu się cichcem wyborować małą dziurkę w ścianie Klosza. I co się okazuje? Przez powstały otwór tryska świeże, wonne, ożywcze powietrze, bez porównania lepsze od duszącej atmosfery Klosza! Istoty zamieszkujące Klosze bezmyślnie dusiły się od pokoleń w zamknięciu, nie próbując nawet sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz! Syzyfowym wysiłkiem regenerowały powietrze, podczas gdy można go było po prostu zaczerpnąć bez ograniczeń z zewnętrznej przestrzeni! Wielkim nakładem energii zasilały sztuczne słońca w przeświadczeniu, że prawdziwego nie widać spoza warstwy pyłu zanieczyszczającego atmosferę... - I co dalej? Jak zamierza pan zakończyć tę opowieść? - No, właściwie to jeszcze nie sprecyzowałem sobie zakończenia, ale ogólnie mówiąc powinien nastąpić happy end... Dla mieszkańców Klosza czyn bohatera staje się bodźcem do dalszych prób i wkrótce ściany Klosza przypominają durszlak. Przez wielką dziurę wybitą w stropie wpadają promienie prawdziwego słońca, atmosfera staje się o wiele lepsza, mieszkańcy innych Kloszy idą za przykładem mieszkańców pierwszego... - A potem wszyscy opuszczają swoje Klosze? - w głosie Wydawcy zabrzmiał wyraźny niepokój. - No... nie, raczej nie... - bąknął Autor. Wie pan, nawet w fantastyce obowiązują pewne granice, szczególnie gdy ma ona być fantastyką naukową, a nie bajką dla dzieci... - Słusznie, słusznie! - pochwalił Wydawca. - Istota rozumna nie potrafiłaby pewnie nigdy przystosować się do życia bez Klosza nad głową! A zresztą, i tak posunął się pan trochę za daleko w swych fantastycznych wizjach. Obawiam się, że... - Nie będzie pan mógł tego wydać? - ożywił się Autor. - Jestem prawie pewien - westchnął Wydawca. - Czy uważa pan, że można bez obaw rozpowszechniać tego rodzaju... sugestie? - Ale... to jest przecież zupełnie inny, odrębny świat! - Umieszczenie akcji w innym miejscu i czasie nie rozwiązuje problemu. Przecież odniesienia są tak oczywiste, że... każdy inteligentny czytelnik będzie miał natychmiastowe skojarzenia! Cóż z tego, że akcja toczy się pod zupełnie innym Kloszem? Każdy zaraz pomyśli sobie o naszym! Przecież także u nas, pod naszym Kloszem, powietrze pozostawia wiele do życzenia. - Oczywiście. To nie jest dla nikogo tajemnicą. Krótko mówiąc nasze powietrze po prostu śmierdzi, i to coraz bardziej, więc trudno, by ludzie tego nie czuli! - Tak, drogi Mistrzu, lecz nikt nie mówi o tym głośno. - Za to wszyscy mówią po cichu. - To inna sprawa. Lecz głośno nie należy. A tym bardziej - w książkach! - Przecież ja nie zamierzam pisać o naszym Kloszu. To tylko fikcja literacka. - Zgoda, fikcja. Ale z aluzjami. Pan napisze: pod Kloszem śmierdzi. A czytelnik odczyta to po swojemu: "Pod naszym Kloszem źle się dzieje. Zarząd Klosza źle spełnia obowiązki." Tak sobie pomyśli czytelnik. A Zarząd... - Ależ Redaktorze kochany - zachichotał Autor. - Przecież tak myśli, a nawet mówi prawie każdy mieszkaniec naszego Klosza. O powietrzu i o Zarządzie. A Zarząd doskonale wie, co myśli i mówi ludność! - Zgoda. Jest atmosfera pewnego niezadowolenia. Ale czy powinniśmy podsycać ją takimi publikacjami? Czy to cokolwiek pomoże? Pan jest człowiekiem wykształconym i zdaje sobie doskonale sprawę z sytuacji na odcinku powietrza! - Oczywiście. Wiem, że Zarząd Klosza niewiele może zrobić. Nie posiadamy urządzeń do regeneracji powietrza i jesteśmy całkowicie zdani na import... - Otóż, to, otóż to, kochany Autorze! Wiemy wszyscy doskonale, że jedynym eksporterem świeżego powietrza jest Klosz A-I, który posiada odpowiednie urządzenia oczyszczające i dostarcza czyste powietrze do wszystkich pozostałych Kloszy... - Nawiasem mówiąc: to, co nam dostarczają, trudno nazwać czystym powietrzem... - Ale co by się stało, gdyby nagle zamknięto nam dopływ! Jakie jest, takie jest, ale... zawsze to powietrze! A pan chce wywołać swoją książką wrażenie, że... - Ja nie wspominam ani słowem o pochodzeniu powietrza w Kloszu, o którym piszę! zawołał Autor triumfalnie. - Ani słowem! Wystrzegam się wszelkich aluzji na ten temat! - Pan nie docenia wyobraźni czytelników... - Wydawca uśmiechnął się smutnie. - Wystarczy, że napisze pan: "powietrze cuchnie", a oni sobie natychmiast dośpiewają: że Zarząd nieudolny, że takim smrodem musimy oddychać... A stąd już tylko krok do konkluzji, że niepełnowartościowe. powietrze płynie do nas z Klosza A-1, i to nie za darmo... -Bo też tak jest, Redaktorze. Pan mówi o realnej rzeczywistości. Moja powieść ani słowem nie wspomina o czymś podobnym uśmiechnął się chytrze Autor. - Ale skojarzenia, skojarzenia! - Wydawca gestykulował żywo w podnieceniu. - U czytelnika powstaje podświadomy łańcuch skojarzeń, którego pierwszym ogniwem jest hasło: "zła atmosfera", a ostatnim: "ci oszuści z A-1 ". - Trudno odmówić prawidłowości tym skojarzeniom - mruknął Autor ze złośliwym uśmieszkiem. - Ale to nie jest wina mojej książki! Tej książki jeszcze nie napisałem, a skojarzenia od dawna funkcjonują. - Nie wolno ich podsycać! Czy wyobraża pan sobie, jaki skutek mogłoby to wywołać? Gdyby nasi dostawcy z A-1 obrazili się na nas i zamknęli zawory na rurociągach? Kto byłby za to odpowiedzialny? Pan? Ja? Nie! Wszyscy mieliby pretensje do Zarządu! - Powtarzam, drogi mój Wydawco, że nie zamierzam podcinać gałęzi, na której obaj wraz z innymi siedzimy. Z zamierzonej przeze mnie powieści nie będzie wcale wynikało, że ktoś... - Ale sugeruje pan - przerwał Wydawca gwałtownie - że mamy złe powietrze i że, być może, na zewnątrz Klosza jest lepsze! W dzisiejszych czasach ludzie już z trudem odróżniają fantazję od rzeczywistości! Świat tak się nam ostatnio skomplikował! Ludzie gotowi są uwierzyć w pańską fantazję, a w każdym razie idea taka utkwi w ich podświadomości, wywołując podejrzenie, iż na zewnątrz powietrze jest naprawdę lepsze niż to, które dostajemy. Stąd już tylko krok do absurdalnego posądzenia, że nasi dostawcy pobierają czyste powietrze po prostu z zewnątrz, a nam pompują częściowo zużyte spod swego Klosza. - Pan powinien sam pisać fantastykę, drogi Redaktorze! - zauważył Autor z uznaniem. Co za wyobraźnia! - Widzi pan, jak łatwo można dojść do niebezpiecznych wniosków. Czy zastanowił się pan, jakie fatalne wrażenie wywołałyby takie posądzenia? Jakie trudności miałby nasz Zarząd Klosza w czasie pertraktacji w sprawie przedłużenia kontraktów na dostawę powietrza z A-1 ? - A może by tak... spróbować wywiercić małą dziurkę w naszym Kloszu? - uśmiechnął się Autor.. - Tylko w pańskiej fantastycznej rzeczywistości możliwe są takie proste rozwiązania. Żyjemy w realnym świecie faktów. Gdy nam zakręcą zawory, znikąd nie dostaniemy ani grama powietrza. A co do wiercenia... Pamięta pan, jak to było z tą mikroszczeliną powstałą w ścianie Klosza, w sektorze czternastym, dwa lata temu? Zaczął się sączyć jakiś cuchnący dym czy gaz, a konserwatorzy łatający przeciek musieli pracować w maskach! Co na to pańska wyobraźnia? Autor podrapał się w czubek głowy i milczał przez chwilę. - No, wie pan... Gdybym miał rozwijać tę myśl, na pewno znalazłbym jakieś wyjście... Oczywiście na gruncie fantastyki... - Jakie na przykład? - nalegał Wydawca. - No, powiedzmy... że ci, którzy dostarczają nam powietrza, i którym zależy na utrzymaniu nas w zależności bez względu na jakość przesyłanego produktu, postarali się o to, abyśmy zbyt łatwo nie odkryli prawdy. - Cóż takiego mogliby zrobić? - Mogli, na przykład, nadbudować nad naszym Kloszem drugi, nieco większy... Albo po prostu rozpiąć taki wielki namiot pneumatyczny... Przestrzeń między Kloszem a namiotem wypełnili gryzącym dymem, żebyśmy nie mogli zbyt łatwo odkryć, iż da się czerpać powietrze z zewnątrz, bez ich pośrednictwa! - Sądzi pan, że są aż tak perfidni? - Kto? - O kim pan mówi? - Autor skrzywił się ironicznie. - Przez cały czas mówimy wszak o wymyślonym świecie, nie mającym odpowiednika w naszej rzeczywistości... - Noo... tak... - zmieszał się Wydawca. Ale sam pan widzi, jak sugestywne mogą być takie wizje. Krótko mówiąc wy, pisarze, jesteście niebezpieczni przez tę siłę sugestii... Taak... A co do pańskiej książki... Kupię ją, oczywiście. Stawka jak zwykle, a jeśli chodzi o nakład, sam pan rozumie... To nie tylko ode mnie zależy, mam ograniczony limit... Może... dwadzieścia tysięcy? - Myślę, że co najmniej czterdzieści - powiedział Autor z kamienną twarzą. - Proszę mnie zrozumieć! Mam dość szczupły fundusz do podziału pomiędzy takich jak pan! Mam tutaj całą szafę maszynopisów... Każdy pisarz musi z czegoś żyć! Proszę mieć wzgląd na kolegów, którzy są w podobnej sytuacji... No więc dobrze: trzydzieści tysięcy. Zgoda? - Zgoda. A jeśli potrzebuje pan podkładki do nie wydania tej książki, to mogę wymyślić jeszcze parę przejrzystych aluzji... - Nie trzeba, nie trzeba... Wystarczy to, co pan opowiedział. Mam znakomitego recenzenta, który wywlecze wszystkie wieloznaczne fragmenty tekstu i da nam pełne uzasadnienie do niewydania książki w trzydziestu tysiącach egzemplarzy... - W jakim terminie może mi pan nie wydać tej książki? - Normalnie. Nie wydam jej w ciągu roku od nieprzyjęcia maszynopisu. Tylko proszę pamiętać, że powinien pan dostarczyć wszystkie egzemplarze! Co do jednej kopii! - Oczywiście. Pan kupuje prawo do niewydawania tej książki, ja dostaję swoje honorarium i rozstajemy się w zgodzie, jak zwykle... Wprawdzie gdyby pan nie wydał jej w czterdziestu tysiącach, miałby pan dodatkową oszczędność papieru, przynajmniej na papierze... - Tak, ale tu decyduje limit finansowy. Wie pan przecież, że muszę dopłacać do tych książek, które wydaję, a których nikt nie chce kupować... - Myślałem, że w przypadku wydania książki koszty ponosi autor? - O nie, niezupełnie. Autor wydanej książki wpłaca tylko równowartość honorarium. Resztę pokrywa wydawca. Tak czy owak zawsze mamy deficyt. - A... moja zaliczka? - bąknął Autor mimochodem. - Jak zwykle, w ciągu dwóch tygodni od podpisania umowy. Czy... wolno spytać, co pan zrobi z taką furą pieniędzy, futorze drogi? - Wie pan, zamierzam kupić sobie... takie długie wiertło o średnicy co najmniej pół cala, z diamentową końcówką. Chyba będę musiał popytać na bazarze, bo w sklepach ostatnio zupełnie nie mają wierteł... Janusz A. Zajdel Woda Życia W połowie drogi z rufy do kabiny nawigacyjnej Martin przystanął, by chwilę odpocząć. Silniki pracowały na pełnym ciągu, wędrówka w kierunku dzioba była dość wyczerpująca. Wolał jednak tę wspinaczkę od nieważkiego szybowania podczas lotu beznapędowego. Teraz, gdy wyczuwało się lekką wibrację całego kadłuba, słyszało dudnienie silników i szum pomp Martin czuł, że statek naprawdę żyje. W czasie lotu bezwładnego automat budził go kilkakrotnie. Martin był jednym z inżynierów-pilotów, odpowiedzialnych za sprawność urządzeń pokładowych. Inspekcja taka trwała zaledwie kilka godzin, Martin nie lubił jednak ponurej samotności we wnętrzu cichego, pustego i martwego statku. Czuł się w nim wówczas jak w wielkim grobowcu, zawieszonym w pozornym bezruchu wśród pustki i ciemności. Doznawał wtedy dziwnego lęku, przywodzącego wspomnienia z dzieciństwa. Jakiś ciemny korytarz piwniczny, który należało przebiec podczas dziecięcych zabaw, jakaś nocna wyprawa pod mur cmentarny, mająca być dowodem męstwa i odwagi... Te ponure skojarzenia potęgowała świadomość faktu, że pozostali towarzysze są w tym czasie pogrążeni w głębokim letargu anabiozy... No, i ten niesamowity bagaż wypełniający prawie całą przestrzeń ładunkową statku... Martin starał się o nim nie myśleć gdy - jako jedyny żywy pasażer "Oriona" - samotnie, jak duch bezszelestnie, szybował wśród mrocznych korytarzy. Teraz - już blisko celu podróży - oprócz niego dyżurowali trzej towarzysze, silniki pracowały, dokonując korektury toru -statku, a na ekranach wizyjnych można było bez trudu rozróżnić dwie większe planety układu. Martin czuł się znów żywą częścią tego wielkiego organizmu i nawet przebywanie w pobliżu ładowni nie robiło na nim niemiłego wrażenia. Odpoczął i ruszył dalej, wspinając się po szczeblach przytwierdzonych do ściany korytarza, który teraz, podczas pracy silników, zmieniał się w pionowy szyb. W nawigacyjnej dyżurował Tom, jeden z biotechników. - Wszystko w porządku - powiedział Martin wchodząc. - Zdaje się, że ukończymy podróż bez poważniejszych trudności technicznych. Lubię, kiedy silniki pracują. Dopiero teraz wiem, że jestem przyzwoitym, żywym pilotem, a nie jakąś przesyłką bagażową, zapomnianą w wagonie odstawionym na bocznicę... - Ja też jestem szczęśliwy, że nareszcie coś się dzieje, i że wylazłem z tego chłodnego pudełka. Całą przyjemność psuje mi jednak myśl, że będę musiał jeszcze tam powrócić przed końcem podróży... Ale trudno, innym też się należy trochę ruchu dla rozprostowania kości... A tutaj wszystko jest niestety, dokładnie wyliczone i wymierzone, co do grama: powietrze, woda, żywność... Dla darmozjadów nie ma miejsca. Jak sądzisz, ile czasu jeszcze nam pozostało do końca? - Jakieś... siedem miesięcy... - Martin zastanowił się chwilę. - Ale dokładnie nie wiem, muszę wziąć dodatkowe namiary, a potem jeszcze raz przeliczyć. Nie znam jeszcze aktualnych pozycji planet układu... - Siedem, czy osiem miesięcy to już mała różnica, kiedy się leci dwadzieścia lat... Ale wolałbym już być tam, na miejscu... i nie mieć na głowie tego całego kłopotu... - Myślisz o... tych, tam? Tom pokiwał głową. Obaj wiedzieli dobrze, o co chodzi. Obaj czuli na swych barkach cały ciężar odpowiedzialności... To nie był zwykły lot z ładunkiem. Ten ładunek był szczególnego rodzaju i załoga "Oriona" nie lubiła o nim rozmawiać. - Obłędny pomysł! - mruknął Martin. - Z czym? - Z tą kolonizacją Darii... A właściwie, z tą nową metodą... Niedługo przesiedlanie ludności na inne planety okaże się koniecznością. A ta planeta posiada znakomite warunki naturalne i ma przed sobą przyszłość. - Wiem, czytałem sprawozdania. Daria wydaje się być jednym z sympatyczniejszych miejsc w Kosmosie. Jednak ciarki mnie przechodzą, ilekroć wyobrażę sobie, w jakim stanie podróżują osadnicy... Tom uśmiechnął się nieznacznie. Tutaj mógł wykazać swoją intelektualną przewagę nad kolegą. - Zazwyczaj tak bywa, że nowość budzi nieufność, szokuje, wywołuje lęk... Ale to nie jest aż tak niesamowite, jak się wydaje. Tyle razy przecież korzystałeś z anabiozy. Do hibernatora kładziesz się, jakby to po prostu było zwykłe łóżko... Jeszcze nie tak dawno przeciętny człowiek nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie, czy osoba hibernowana naprawdę żyje... głęboki sen też można uważać za rodzaj "chwilowej śmierci", a mimo to wszyscy zasypiamy codziennie, spokojnie i bez lęku. Nikomu nie przychodzi do głowy, by się bać tego stanu. Metoda, jaką zastosowano wobec osadników transportowanych na Darię jest tylko krokiem naprzód w udoskonaleniu tej "odwracalnej śmierci", czy, jeśli wolisz, głębokiego snu... - Miałeś mi kiedyś wyjaśnić, na czym to polega - powiedział Martin. - Nie znam się zupełnie na tych waszych szarlatańskich praktykach i wiem tylko tyle, że mamy w ładowniach parę tysięcy jakichś przerażających mumii. Jak się zdołałem zorientować, nie są to ludzie w stanie hibernacji, bo temperatura... - Owszem, temperatura jest normalna. Oni nie są zamrożeni. To zbyteczne. - Jak to? Mówiłeś, że to... jakby ulepszona hibernacja? - Właśnie. Na tym, między innymi polega ulepszenie. Utrzymanie człowieka w zamrażalniku wymaga specjalnych urządzeń, stałej kontroli parametrów, wydatku energii na regulację temperatury... Przy transporcie większych ilości, towar... to znaczy większych grup osób, sprawa zaczyna być kłopotliwa i kalkuluje się drogo. Co innego my, załoga. Jest nas niewielu, a poza tym musi istnieć możliwość łatwego i szybkiego wyprowadzenia z anabiozy i powrotu do normalnego stanu... - W technice to się nazywa "dyspozycyjność" - wtrącił Martin z przekąsem. - Chwilami rzeczywiście czuję się jak maszyna, którą się włącza i wyłącza, stosownie do potrzeb... - To ty jesteś inżynierem, mój drogi. To wy staracie się zatrzeć różnice między człowiekiem i mechanizmem. - Humanista się znalazł! - No, w każdym razie, jestem... bliżej człowieka... - Mówisz o tych puszkowanych konserwach? - Zupełnie chybione porównanie - zaśmiał się Tom. - Jeśli już można się tu odwołać do gastronomicznych analogii, to... Wiesz, co to jest liofilizacja? - Pewnie, że wiem. Całe nasze żarcie jest przecież liofilizowane. Po prostu, odwodnienie. - Nie po prostu, lecz w specjalny sposób. Czym różni się produkt liofilizowany od suszonego? - No, bo jak się to namoczy w wodzie, uzyskuje się z powrotem normalny befsztyk z cebulką, ziemniakami i jarzynką... ...A nie jakieś odkształcone, skapcaniałe paskudztwo, w niczym nie przypominające wyjściowego produktu. Bo w procesie liofilizacji cała struktura tkanki roślinnej czy zwierzęcej pozostaje nienaruszona, a jedynie woda zostaje usunięta. Komórki organizmów żywych zawierają składniki organiczne w postaci wodnych zawiesin - koloidów. W mięsie lub ziemniaku zawartość wody dochodzi do siedemdziesięciu czy nawet osiemdziesięciu procent. A wiesz, dlaczego nasze zapasy żywności są liofilizowane? - To jasne! - Martin obruszył się, czując się posądzonym o całkowitą ignorancję. - Suchy produkt nie psuje się nawet w temperaturze pokojowej, a ponadto w podróżach kosmicznych ogromną rolę odgrywa oszczędność na masie ładunku, bo każdy zbędny gram - w tym przypadku wody - to dodatkowy wydatek energii przy napędzaniu statku. Tom przytaknął. Człowiek potrzebuje dziennie przeciętnie nieco ponad dwa i pół litra wody, spożywanej w pokarmach i napojach - ciągnął tonem prelegenta. - Jednakże woda ta , jak gdyby przepływa tylko przez organizm i w identycznej ilości zostaje wydalona. Posiadając na statku pewien ograniczony zapas wody, można zatem używać jej wielokrotnie, w zamkniętym obiegu, z oczyszczaniem oczywiście. - No dobrze... Ale chyba mówiliśmy o czymś innym. Co to ma wspólnego z naszymi... pasażerami? Tom milczał. Martin patrzył na niego i dopiero po dłuższej chwili dotarło do jego świadomości, że mówią wciąż o tym samym... - Czy... oni... też są...? - wyjąkał ze zgrozą. - Właśnie! Pomyśl tylko, ile zbędnej wody trzeba by wieźć z Ziemi na Darię; przewożąc sześć tysięcy hibernowanych pasażerów. W sumie stanowiliby masę około czterystu megagramów, nie licząc masy urządzeń hibernacyjnych. Bez wody mają masę tylko trochę powyżej stu pięćdziesięciu megagramów, a przewozi się ich w lekkich kontenerach po dwadzieścia sztuk w każdym. Dzięki temu mogliśmy zabrać sześć tysięcy osób zamiast dwa i pół... Organizm człowieka zawiera ponad sześćdziesiąt procent wody. A woda na Darii jest taka sama, jak na Ziemi. Podobno nawet czystsza... Metoda daje kolosalne korzyści, głównie ekonomiczne... - Niech was cholera... - burknął Martin, czując dreszcz wzdłuż grzbietu. - Jak wy to, u diabła, robicie? Tom rozsiadł się w fotelu i zaczął objaśniać z taką dumą, jakby to on sam był głównym autorem owej metody. - W biologicznych efektach nie ma większej różnicy między odwodnieniem a hibernacją. Odwodnienie jest dalszym, kolejnym etapem po zamrożeniu organizmu, a więc w stanie, gdy zatrzymane zostały wszelkie funkcje życiowe. Z utwardzonych zamarzniętą wodą tkanek usuwa się lód przez sublimację. Pozostaje sucha, gąbczasta struktura, zachowująca w pełni pierwotny kształt. Tak spreparowany organizm można przechowywać w suchej przestrzeni, nawet w pokojowej temperaturze. Ponowne uwodnienie powoduje powrót organizmu do stanu normalnego... - Mimo wszystko nie dałbym sobie tego zrobić! - wzdrygnął się Martin. - Wolę tradycyjną hibernację... - Tradycyjną! - zaśmiał się Tom. - Szybko powstają "tradycje" w naszych czasach... Na samą myśl o liofilizacji chce mi się pić. Zrób kawę. - Mamy tylko... liofilizowaną. - Tfu, nie chcę... Nalej mi czystej wody. - Woda pochodzi z zamkniętego obiegu przypomniał Tom złośliwie. - Staraj się nie myśleć, ile razy już przez nas przeszła... - Przyzwyczaiłem się. - Przyzwyczaisz się także do nowych technologii transportu ludzi w Kosmosie. - Tom napełnił szklankę z kranu nad umywalką. Martin pił łapczywie, dużymi łykami. - Tech-no-lo-gia... - wycedził ocierając wąsy grzbietem dłoni. - Może ja jestem tylko głupi, ciemny i zacofany pilot kosmiczny; ale, do cholery, nie umiem jakoś pogodzić się z traktowaniem na równi z wołowiną. Czy nie wydaje ci się, że ta cała nasza technologia zaczyna nas samych wodzić za nos? - No, nie myśl sobie, że to zupełnie to samo: liofilizacja żywności i mumifikacja żywego człowieka. Opowiedziałem ci o tym w znacznym uproszczeniu. - Ale, wreszcie, na jedno wychodzi... - Niezupełnie. Aby proces był całkowicie odwracalny trzeba spełnić parę warunków technicznych. Powinieneś to wiedzieć. Przecież hibernacja - to też nie jest po prostu zamrożenie organizmu. Woda posiada pewne brzydkie własności fizyczne, które przez wiele lat stanowiły poważną przeszkodę w praktycznym zastosowaniu hibernacji. W trakcie oziębiania, woda przejawia tak zwaną anomalną rozszerzalność: poniżej czterech stopni Celsjusza zaczyna się rozszerzać, zamiast kurczyć, jak każda przyzwoita ciecz. Tak więc, lód posiada większą objętość niż woda, z której powstał. Wskutek tego zamarzająca woda rozsadza zamknięte naczynia. W przypadku żywych organizmów także tworzenie się ostrych kryształków lodu stanowi niebezpieczeństwo dla całości komórek... - Ale przecież pokonano te trudności i hibernacja stała się faktem... - Owszem. Dzięki czynnikowi HF, który wprowadza się do organizmu przed hibernacją. Znosi on anomalię i powoduje, że woda krzepnie w formie prawie bezpostaciowej. Ale to dopiero połowa procesu liofilizacji. Sublimacja powstałego lodu jest złożonym procesem. Nie będę się wdawał w szczegóły... - I to wszystko jest pewne, niezawodne, sprawdzone? - Martin wciąż nie mógł nabrać zaufania do diabelskich sztuczek biotechników... - Przecież nie ryzykowalibyśmy życia tysięcy ludzi. Sam zresztą zobaczysz. Będę ich reanimował, gdy wylądujemy na Darii. Potrzebna będzie tylko czysta woda i proste urządzenie witalizujące, które mamy na pokładzie. - Wkrótce dojdzie do tego, . że z powodu zbyt dużej objętości takiej liofilizowanej mumii, będzie się nas przewozić w proszku! burknął Martin. - Aha, miałem jeszcze jedno pytanie. Czy w pustych przestrzeniach po usunięciu wody z tkanek pozostaje próżnia, czy powietrze? - Gdyby była tam próżnia, organizm uległby zgnieceniu pod normalnym ciśnieniem. A powietrze utrudniałoby ponowne uwodnienie. Puste przestrzenie nasyca się specjalną mieszanką gazową, tak zwaną kompozycją "Q". Ma ona tę właściwość, że bardzo intensywnie rozpuszcza się w wodzie - podobnie, jak np. gazowy amoniak. Dzięki temu wytwarza korzystne podciśnienie zasysające przy uwadnianiu, a następnie, w miarę , wymiany wody, całkowicie wydala się z organizmu... - Starczy, dziękuję, oszczędź mi tych szczegółów, bo już mi się od tego niedobrze robi... Chodź, pomożesz mi skontrolować układ paliwowy... Łoskot eksplozji wyrwał Martina z błogiego odrętwienia przed pulpitem kontroli lotu. Zapłonęło równocześnie kilka czerwonych napisów, rozległ się przerywany brzęczyk. Nim Martin zdążył ogarnąć wzrokiem tablicę, komputer zanalizował sytuację. "Alarm pierwszego stopnia" - odczytał Martin. Do kabiny wpadł Tom. - Co to było? Zderzenie? - rzucił od drzwi. - Nie. Lokalna awaria w środkowej części modułu B, w okolicach szóstej sekcji... - Martin wskazał tablicę. - Popatrz, przegrody awaryjne odcięły szóstą sekcję od reszty statku... Ciśnienie zero... Otwarte zawory próżniowe... Tam musiało się coś zapalić, bo zadziałał system przeciwpożarowy... - Ale... dlaczego zawory są wciąż otwarte? W szóstce jest próżnia, a więc już po pożarze... - Zaraz powinny się zamknąć... Może wybuch je uszkodził, albo coś wysiadło w układzie napowietrzania... W każdym razie sekcja jest odcięta i na razie nic groźnego się nie dzieje. Zachrobotał głośnik interkomu. - Co tam się stało? - Głos szefa zmiany zdradzał zdenerwowanie. - Łupnęło jak diabli, a wy nic nie meldujecie? - Ustalamy, co się przydarzyło, szefie. Na razie nie ma bezpośredniego zagrożenia dla załogi - powiedział Martin. - Możecie spać spokojnie. Zaraz sprawdzimy. Szef mruknął coś sennie i wyłączył się: - W szóstej sekcji mieści się układ regeneracji wody. Tam jest zbiornik ze sprężonym wodorem... - zauważył Tom. - Raczej "był". To on pewnie wyleciał. O, cholera, zobacz! - Co się dzieje? - Brak ciśnienia w instalacji wodnej! Martin postukał palcem w szybę manometru. - Rozwaliło pompę? - Boję się, że gorzej... Chyba główny zbiornik retencyjni... Odkręć kurek nad umywalką. Rozległ się tylko syk powietrza i daleki gulgot w rurach. - Ani kropli - mruknął Tom. - Wiesz, co się stało? Nie mamy wody. - Widzę przecież! - Nie rozumiesz. W ogóle nie mamy wody. Ani kropli w całym statku. - Jak to się stało? - Można się tylko domyślać, ale... pewnie wybuch wodoru uszkodził zbiornik, uruchamiając równocześnie klapy dehermetyzujące, na wypadek pożaru... Cała woda z instalacji poszła w Kosmos, jak wyssana przez słomkę... - Pójdę, zobaczę, czy da się coś zrobić! Martin wstał i wyszedł, zabierając awaryjny ubiór próżniowy. Tom nacisnął klawisz interkomu. . - Nic takiego, szefie - powiedział. - Damy sobie radę, to drobiazg. Strzeliła butla z gazem, ale już po kłopocie. Dobranoc. Martin wrócił po kilkunastu minutach. Minę miał niewyraźną. - Nie można się tam dostać, z żadnej strony. Próżnia w całej szóstej sekcji, grodzie na głucho zamknięte, a mechanizm otwierania zablokowany. Czy jesteś pewien, że ta woda... wszystka wyciekła? - Sam zobacz: wskaźnik na zerze. - Trzeba zawiadomić... - Martin sięgnął do wyłącznika. - Zostaw! - Tom odtrącił jego dłoń. - Już rozmawiałem. - Przecież nie wiedziałeś jeszcze, jak to wygląda... - To nieistotne. Powiedziałem, że nic się nie stało. - Nie rozumiem? - Martin patrzył ze zdumieniem na biotechnika. - Pomyśl, może zrozumiesz. Czy zdajesz sobie sprawę, co oznacza brak wody na statku? Teraz kiedy trzeba czuwać, kontrolować lot, przygotowywać się do lądowania... Trzeba jeść i pić przez najbliższe siedem miesięcy! Czy wiesz, ile tej wody potrzeba dla każdego z nas? - Mówiłeś, że dwa i pół litra na osobę dziennie, ale przecież.., tyle samo organizm wydala, więc gdyby to destylować... - Zapomniałeś o jednym. - Tom patrzył na towarzysza dziwnie, jak nigdy dotąd. - Zapomniałeś, że około litra wydala się przez skórę i z wydechem... Ta woda w postaci pary idzie w powietrze... Dotychczas była odzyskiwana w układzie regeneracji powietrza i ponownie włączana do obiegu wodnego, ale teraz... Teraz cieknie gdzieś tam, do zbiornika skroplin, a potem przez zawór zwrotny - do szóstej sekcji... Jednym słowem w próżnię... A więc co najmniej litr dziennie diabli biorą. A układu regeneracji powietrza nie można przecież wyłączyć, bo... - Jasne. Dwutlenek węgla... - zgodził się Martin. - Cztery osoby, przez dwieście dni... Osiemset litrów! - Źle liczysz, Mart - poprawił go Tom. We dwóch damy sobie radę. Jesteś pilotem pierwszej kategorii. - Niewielka różnica: czterysta czy osiemset, gdy nie ma ani litra... Ani pić, ani jeść, bo żarcie suche jak wióry... Czy nie ma rady Tom? - Może jest... - Tom zawahał się nieco. - Znajdujesz wyjście? - Jest jedno. Trochę... nie bardzo... legalne, ale za to jedyne i skuteczne. Na statku jest jeszcze trochę wody... - W układach chłodzenia? - Nie. Przecież wiesz, że tam jest tylko freon i ciekły azot. Ale woda jest... - Myślisz o tych ośmiu hibernowanych? O naszych towarzyszach z dwóch pozostałych zmian załogi? - To daje razem około trzystu dwudziestu litrów... - Ale... trzeba by ich...? - A trzeba, trzeba! - Tom zachichotał nerwowo. - Nie będziesz przecież z nich tego wysysał! - Makabra! - otrząsnął się Martin. - Nie żartuj w ten sposób, bo... tfu, cholera! - Nie bądź idiotą! - Tu chodzi o ludzi! O życie! - Mamy na pokładzie parę tysięcy ludzi w stanie liofilizacji. Będzie o kilku więcej. My po prostu pożyczymy od nich tę wodę! - Przecież to i tak za mało dla nas czterech... - Dla dwóch - poprawił Tom. - A ponadto, nie policzyłeś wszystkiej wody, jaką dysponujemy. - Myślisz o... szefie i Dorneyu? Oni się nie zgodzą! - Teraz już wiesz, dlaczego nie zameldowałem o prawdziwej sytuacji? Mogliby robić trudności... - Nie można tak... bez ich zgody! - sprzeciwił się Martin. - Nie pleć głupstw. Po prostu - trzeba! Nie ma innego wyjścia. Policz: dziesięciu - to ponad czterysta litrów wody. Tyle, ile nam potrzeba, żeby doprowadzić statek na Darię. Odpowiadamy za wszystkich, za tysiące osadników! Bez tej wody zginiemy wszyscy, a statek rozwali się na którejś z planet układu albo poleci dalej w Kosmos... - Może jednak... trzeba to omówić z szefem? Bo prawne skutki takiej decyzji... - Bzdura. Zaczną się targi i dyskusje, a i tak nie może być innego wyjścia... - No, tak... Ale osadnicy zgłosili się dobrowolnie, podpisali oświadczenie... Wypadałoby więc, choćby dla formalności... Tom parsknął histerycznym śmiechem. - Będziesz się bawił w biurokrację? Tutaj, w odległości dziesięciu lat światła od Ziemi, w obliczu groźby zagłady statku? - No, powiedzmy, że zdecydujemy sami... - Martin z trudem pokonywał swoje wewnętrzne opory. - W jaki sposób zmusisz szefa i Dorney'a, by poddali się liofilizacji? - Widzę dwa sposoby - powiedział Tom jakby weselej, odprężony trochę i uspokojony tym, że przekonał towarzysza. - Albo namówimy ich na hibernację, tłumacząc że chodzi o czasowe ograniczenie spożycia wody w związku z drobną awarią... Albo, po prostu, dosypiemy im czegoś do herbaty i zasną... Pierwszy sposób pociąga pewne ryzyko: mogą się zainteresować, co się naprawdę stało. Drugi - wymaga tylko posiadania dwóch szklanek wody na herbatę. To się da zrobić, prawda, Mart? Ty wypiłeś dziś sporo, ja trochę mniej, ale... może wystarczy. Użyjemy tej samej wody jeszcze raz. Przygotuj zestaw do destylacji. - Słusznie zadecydowaliśmy, Mart! - Tom patrzył w ekran, na którym docelowa gwiazda była już widoczna jako spora tarcza. Dzięki temu jesteśmy już prawie na miejscu. Ile jeszcze zostało? Dziesięć, może piętnaście dni... Wody mamy wprawdzie już niewiele, ale przy oszczędnym spożyciu powinno wystarczyć... Musi wystarczyć. Obrzydliwa jest ta woda, mierzi mnie to ciągłe jej destylowanie... Po wylądowaniu przede wszystkim wykąpię się w jakimś jeziorze. Podobno jest ich sporo na Daru... - Wiesz... - zaczął Martin, lecz przerwał. - Co mówisz? - Nic. Przypomniała mi się taka bajka z dzieciństwa... O ludziach zamienionych w kamienie przez złego czarownika... Te kamienie leżały wzdłuż ścieżki wiodącej do zaczarowanego ,źródła. To byli ci, którym się nie powiodło - bo dotarcie do źródła utrudniały liczne przeszkody i strachy: Kto się przestraszył, obejrzał za siebie - zamieniał się w kamień. Dopiero pewien nieustraszony młodzieniec pokonał wszystkie trudności i dotarł do źródła "wody życia". Zaczerpnął jej dzbanem i wracając, skrapiał przydrożne kamienie, które ożywały w ludzkich postaciach... - Rzeczywistość prześciga czasem bajeczne pomysły... - Tom pokiwał głową. - Nasi osadnicy wprawdzie nie przypominają kamieni, a raczej wysuszone gąbki... - Muszę ci coś wyznać, Tom! - powiedział nagle Martin; prostując się w fotelu. - Wyniknął pewien drobny kłopot, który musimy wspólnie usunąć, by wszystko zakończyło się pomyślnie. Nie chciałem cię niepokoić, dopóki nie miałem pewności, ale teraz już wiem na pewno... Zrobiłem niedawno dokładną analizę trajektorii dalszego lotu. Poprzednio, kiedy stał się ten... wypadek z wodą, zbyt optymistycznie oceniłem czas trwania podróży. Błąd jest właściwie niewielki, jak na te odległości... ale... Podróż nasza potrwa o jakieś trzydzieści dni dłużej, niż mi się wydawało... Chyba rozumiesz, że nawigacja w , pobliżu dużej gwiazdy - to nie to samo, co żegluga w przestrzeni międzygwiezdnej. Tu nie lata się po liniach prostych lecz po krzywych stożkowych. Wszystko komplikuje się, zaczyna zależeć od każdej zmiany konfiguracji planet... Jednym słowem, nie dziesięć lecz co najmniej czterdzieści dni... - Co? Czterdzieści? - Tom podskoczył w fotelu.. - Tak... Będziesz więc musiał... No, bo ja muszę być w dobrej formie podczas lądowania... - Hibernować się! - Tom jakby odetchnął z ulgą. - Jeśli to konieczne, oczywiście, mogę iść do hibernatora i siedzieć tam do końca podróży... Ty, jako pilot, musisz czuwać przy lądowaniu... - Właśnie. Odpowiadam za statek i za was wszystkich, razem z tym cholernym suszonym ładunkiem. Nie mogę zdychać z pragnienia, gdy będę zmuszony do maksymalnej koncentracji. Ta ilość wody, którą jeszcze mamy, wystarczy dla jednego człowieka najwyżej na trzy tygodnie! Potem zacznę wysychać jak te twoje mumie. Przestanę wydalać wodę pod jakąkolwiek postacią i nie będzie już czego destylować. - Więc... co zrobimy? -. Tom udawał, że nie rozumie, do czego zmierza Martin. - Znów jest tylko jedno wyjście. Chyba masz zaufanie do metody liofilizacji, którą tak zachwalałeś! Po prostu, musisz mi pożyczyć swoje czterdzieści litrów wody. Tom zerwał się z fotela i nerwowo przechadzał się po kabinie. - N... nie, to... niemożliwe - wykrztusił, stając przed Martinem. - Ty nie potrafisz przeprowadzać tego procesu tak, aby... był odwracalny! A przecież ja nie mogę umrzeć! Ja odpowiadam za ożywienie osadników! - Musisz mnie tego nauczyć. To chyba będzie łatwiejsze, niż gdybym ja miał ciebie uczyć pilotażu. - To niemożliwe, Martin! - To konieczne. Inaczej - obaj umrzemy z pragnienia, a statek nie wyląduje na Darii... Muszę teraz zrobić z tobą to, co zrobiłeś z naszymi dziesięcioma kolegami. Potrzebuję mieć tę twoją wodę w naszym wspólnym interesie. Boisz się? - Nie o to chodzi, Mart. Teraz... teraz ja muszę ci coś wyznać... Nie mogę nauczyć cię liofilizacji żywego organizmu. Wiesz, jak to jest w dzisiejszych czasach z tą specjalizacją. Trudno ,wszystko umieć samemu... Jestem praktycznie przeszkolony w zakresie ożywiania, uwadniania liofilizowanych... Ale sam proces liofilizacji znam tylko... teoretycznie, wykładów. Na ćwiczeniach tego nie przerabiałem. Kiedy podsunąłeś ten pomysł z uzyskaniem wody... - To był twój pomysł! - przerwał Martin ostro. - No, dobrze, więc... kiedy ustaliliśmy, że to jedyna szansa i że musimy to zrobić, wierzyłem - naprawdę, szczerze wierzyłem! - że potrafię... Ale potem przypomniałem sobie o paru istotnych trudnościach. Po pierwsze, nie mamy tutaj kompletu aparatury... Są tylko urządzenia do reanimacji... Po drugie, nie ma tutaj mieszanki "Q", bez której... Martin wstał i zbliżył się do niego, świdrując go spojrzeniem. - A po trzecie, nie umiałeś się do tego fachowo zabrać? Czy tak? - N... no, właściwie, tak... - A jednak mimo to zabrałeś im tę wodę! Nie mając pewności, czy uda się ich potem przywrócić do życia? - Gorzej, Mart... - Tom zwiesił głowę. Ja od razu wiedziałem... Nie było sensu próbować, ja po prostu ich... odparowałem w komorze destylacyjnej... Więc... Oni już na pewno... Ale przecież ustaliliśmy wspólnie, że to jedyny sposób ratowania statku i reszty pasażerów! Martin chwycił Toma za ramiona i potrząsając nim, obrzucił go wyzwiskami. - Ty kanalio! - krzyczał. - Ty draniu! Ustaliliśmy?! Ty morderco! Chcesz ze mnie zrobić wspólnika tej zbrodni? Ty... ty... Tom wyrwał się wreszcie i uskoczył pod ścianę. - Zaczekaj! - mówił, dysząc ciężko, z dłońmi wysuniętymi do przodu, jakby chciał odeprzeć następny atak. - Uspokój się! Przecież nie można było inaczej... - Nie miałeś prawa! - Martin opadł na fotel. - Nie wolno ci było decydować o ich życiu! - Zastanów się! Pomyśl! - Tom chciał wykorzystać chwile wahania Martina. - Pomyśl gdzie jesteśmy! Ziemia i jej prawa zostały daleko stąd! To my podejmujemy decyzje i ustalamy prawą! - Więc cię zatłukę! -- Martin znów skoczył w kierunku Toma. - Na mocy prawa, które sam ustanawiam! Za dziesięciokrotne morderstwo dla ratowania własnej skóry! Tom wymknął się i uskoczył w kierunku wyjścia. - Czy jesteś pewien, że tylko ja na tym skorzystałem? A ty? A osadnicy? - rzucał słowa w stronę Martina, umykając wzdłuż ścian. - Właśnie! Odbiorę ci twoją wodę w interesie osadników! Muszę doprowadzić ich do celu podróży. - Nie potrafisz ich przecież ożywić! Stali znów naprzeciw siebie w odległości kilku kroków, mierząc się spojrzeniami. - Dam sobie radę. Znajdę odpowiednią instrukcję, nauczę się. Tam będzie dużo czasu i dużo wody... A jeśli mi się to nie uda, ludzie ci mogą w tym stanie zaczekać, choćby sto lat, aż przybędzie pomoc z Ziemi. - Przecież... nie możesz mnie zabić tak na zimno... - mruknął Tom pojednawczo. - A ty tamtych dziesięciu mogłeś? Ty pijawko, ty wampirze! - Ty też nie jesteś lepszy! Żyjesz dzięki tej mojej... zbrodni. Piłeś tę samą wodę! To była przymusowa sytuacja! - Masz rację, do cholery! Ale to ci nic nie pomoże. Sytuacja jest nadal... przymusowa. A poza tym pozbędę się jednego typa, który mógłby mi przypominać o swoich racjach i moim współudziale... Obaj jesteśmy ofiarami idiotycznych pomysłów naszej epoki. A ty jesteś, poza tym, ostatnim pojemnikiem z wodą na tym statku... Czy widzisz inny sposób? Milczysz teraz! Gdzie twoje genialne pomysły? Gdzie twoja troska o te nieszczęsne sześć tysięcy mumii? Martin cofnął się pod ścianę i sięgnął za siebie do schowka na narzędzia, a potem skoczył do przodu. - Niee! Martin, opanuj się, przestań, zostaw, co robisz, stary, daj spokój, nie! Niee! - wrzeszczał Tom, umykając po zakamarkach statku. Co chcesz zrobić?! Błagam cię, nie, niee! Rzuć ten mło... Martin patrzył tępo w ekrany. Tuman kurzu dawno już opadł, ukazując zieleń ukwieconej łąki i taflę jeziora. Wylądował pół godziny temu, lecz wciąż nie mógł uwierzyć, że to naprawdę koniec podróży. - Udało się! Jednak się udało! - powtarzał półgłosem. - Wybacz mi, Tom! Naprawdę nie było innego sposobu! - powiedział do stojącej przed nim szklanki z herbatą. Janusz A. Zajdel Utopia Pusta kartka leżała na biurku już od trzech dni. Thomas Q. Empty, pisarz, zasiadał nad nią codziennie i od rana do wieczora - z krótkimi przerwami na posiłki - wpatrywał się w biel papieru nie skalaną jednym choćby słowem. Nie ma gorszej rzeczy na świecie - powtarzał sobie co pewien czas - niż pisanie czegoś na zamówienie. Popijając gorzką herbatę ziołową i gryząc nerwowo ołówek, bezskutecznie próbował napisać COKOLWIEK. Tydzień temu przystał lekkomyślnie na propozycję redaktora zaprzyjaźnionego czasopisma, a dziś właśnie mijał ustalony termin. Nie wypadało się wycofać. A tu - jak na złość - żadnego pomysłu ani śladu jakiejkolwiek koncepcji. Zawiodły wszelkie znane i zazwyczaj skuteczne sposoby - jak wertowanie cudzych tekstów, wielogodzinne studiowanie płaszczyzny sufitu czy kontemplacja damskiego aktu wiszącego naprzeciw biurka pisarza. Tom rozpaczliwie wodził spojrzeniem po ścianach i,- sprzętach, próbując uczepić się jakiegoś szczegółu, uchwycić jakieś wspomnienia, przywołać skojarzenie, które pozwoliłoby sklecić pierwsze zdanie... Początek zawsze sprawiał mu największą trudność, dalej szło znacznie lepiej. Kiedy nabrał rozpędu, udawało mu się zwykle wykombinować mniej lub bardziej złożony świat wewnętrznych przeżyć, skonstruować sobie ową tajemniczą "inner space", którą następnie instalował w przestronnym wnętrzu własnej jaźni. Reszta była fraszką: podróżując po przepastnych głębiach wymyślonego kosmosu duszy, można było - bez ryzyka weryfikacji tych doniesień - raportować na licznych stronach manuskryptu o jego rzekomym bogactwie i złożoności. Rzeczywistości zewnętrznej - banalnej i ze szczętem wyeksploatowanej przez pisarzy i dziennikarzy. - Tom wolał nawet nie oglądać zbyt często, nie mówiąc już o czerpaniu z niej inspiracji twórczej. Od paru dni jednakże głębiny intelektu pisarza ziały chłodną pustką, co w pewnej mierze pozostawało w związku z pustką w barku, domowej lodówce i na koncie bankowym. Wymienione okoliczności stwarzały jednak racjonalistyczne powody, dla których dom tkwił uparcie przy biurku. Nie znajdując w czterech ścianach pokoju żadnego ratunku dla swej wyobraźni, z westchnieniem podniósł się z krzesła i podszedł do okna. Najpierw ostrożnie uchylił klapkę judasza w stalowej okiennicy i zerknął jednym okiem, a po chwili z determinacją odryglował zamek i otworzył okiennice. Zbliżywszy twarz do pancernej szyby, mógł objąć wzrokiem spory wycinek zewnętrznej przestrzeni obrysowany krawędzią głębokiej okiennej wnęki w grubej żelbetowej ścianie domu. Po lewej widać było prawie cały gmach hotelu "Extraterrestrial", z wyjątkiem paru górnych pięter niknących za górną krawędzią pola widzenia. Po prawej wzrok sięgał aż do skrzyżowania z czteropoziomowym węzłem ażurowych wiaduktów i estakad. Tom przysunął sobie krzesło i stanął na nim, by spojrzeć w dół, na ulicę. Tylko w ten sposób mógł zobaczyć Aleję Pomyślnych Perspektyw, a właściwie jej połowę, lecz to wystarczyło, by się przekonać, że sytuacja na mieście jest względnie normalna. Naprzeciw okna przed frontem gmachu przedstawicielstwa Federacji Planet Syriusza można było zobaczyć dwóch potężnych Syriam spacerujących po specjalnie wydzielonym dla nich chodniku. Z uwagi na swe rozmiary Syrianie nie mogli korzystać ze zwykłego chodnika dla pieszych, zaś ich wędrówki po jezdni zagrażały bezpieczeństwu ruchu. Zdarzające się niekiedy kolizje kończyły się tragicznie dla pojazdów, co było oczywiste wobec masy i grubości pancerza Syrianina, zbliżonych do wielkości charakteryzujących średni czołg. W, pobliżu wejścia do hotelu dwa spychacze, jak każdego ranka, usuwały barykadę pozostałą po wczorajszych zamieszkach ulicznych: Tom zaobserwował, że od pewnego czasu zaprzestano wywózki materiałów używanych do budowy barykad, pozostawiając je w postaci pryzm usypanych na skwerze przed hotelem. Chodziło zapewne o to, by demonstranci codziennie na nowo nie rozbierali nawierzchni i nie znosili wszystkich okolicznych pojemników na śmieci. Wczorajsze zamieszki musiały być niezbyt zaciekłe, bo Tom naliczył zaledwie szesnaście szarych plastykowych worków z trupami, poukładanych równo na brzegu chodnika i oczekujących na kontener przedsiębiorstwa pogrzebowego. Wśród kratownic wiaduktu na trzecim poziomie skrzyżowania jakiś pojedynczy terrorysta ostrzeliwał z broni maszynowej rozpierzchłą gromadkę dzieci ze szkolnej wycieczki, jednakże - czy to terrorysta haniebnie pudłował, czy też dzieci miały skrupulatnie przećwiczone na lekcjach wychowania obywatelskiego korzystanie z doraźnych ukryć - dość, że serie z automatu nie czyniły nikomu większej szkody, jeśli nie liczyć jednej staruszki i trzech postrzelonych policjantów z ekipy interwencyjnej. Tom podniósł wzrok na kawałek jasnoszarego nieba, widoczny ponad dachem domu towarowego, pomiędzy hotelem i syriańską ambasadą. Przenikały po nim co chwilę dyskowate latadła Syriam cygarowate pojazdy Aldebarańczyków. Od czasu do czasu ukazywał się mały śmigłolot policji kontrolującej ruch uliczny. Spychacze zakończyły usuwanie barykady, ulica ożyła normalnym ruchem kołowym. Terrorysta spadł właśnie na jezdnię, trafiony kamieniem przez jednego z przechadzających się Syriam któremu nieustanny grzechot pocisków o pancerz przeszkadzał najwidoczniej w pogawędce z rodakiem. Wciąż, w kółko to samo - westchnął Tom odchodząc od okna. - Żadnej inspiracji, banał i monotonia! Za jego plecami łupnęło potężnie, detonacja wstrząsnęła ścianami budynku. Pancerne szyby wytrzymały wprawdzie, lecz Tom na wszelki wypadek zaryglował okiennice, sprawdziwszy uprzednio, że przyczyną huku była jak zwykle bomba w biurze Proxima Spacelines na parterze domu towarowego. Zasiadł nad pustą kartką... i nagle niespodziewanie spłynęło na niego natchnienie. Po dwóch godzinach mógł już przedyktować tekst automatycznej sekretarce. Będę musiał sam to zanieść... - pomyślał z rezygnacją. Mógłby zatelefonować do redakcji, by kogoś przysłali, lecz od dwóch dni wideofony nie działały z powodu zalania kabli wodą z magistrali wodociągowej, uszkodzonej w wyniku upadku i wybuchu odrzutowca pasażerskiego, w którym terroryści podrzucili bombę. Tom nie cierpiał chodzenia po mieście. Bunkier, w którym mieściła się redakcja, znajdował się na drugim końce śródmieścia - na tyle blisko, że nie warto było ryzykować jazdy metrem opanowanym przez bandy narkomanów, lecz dość daleko jak na pieszą wycieczkę. Ale nie było innego wyjścia. Tom wydobył z szuflady kuloodporną kamizelkę, hełm i nieprzemakalne, długie buty, ubrał się odpowiednio i zabierając z wieszaka w przedpokoju torbę z maską gazową oraz podręczny paralizator ostrożnie wyjrzał na klatkę schodową. Jakaś zabłąkana kula świsnęła mu koło ucha - zapewne dzieci sąsiadów bawiły się w napad na bank. Przywołał windę, lecz okazała się pełna gazu łzawiącego, poszedł więc schodami. O piętro niżej natknął się na rozłożonego w poprzek schodów kompletnie zalanego Procjanina. Wyminął go ostrożnie, trzymając się z dala od jego ostrych wyrostków i bez przeszkód dotarł na parter. Gdy stanął w drzwiach wyjściowych, nagle coś ciężkiego plasnęło na chodnik tuż przed nim. Cofnął się nie sprawdzając, co to było. Uznał to za zły omen i zszedł do piwnicy. Minął dwie rozwydrzone staruszki napastujące nieletniego w piwnicznym korytarzu, wyszedł na drugą klatkę schodową, a stamtąd na tyły budynku, gdzie znajdował się właz. Zdecydował się pójść kanałami, ryzykując tym samym spotkanie z Aldebarańczykami; dla których ziemski klimat był zbyt suchy. Nie lubił ich, bo byli dość agresywni i mało sympatyczni, uznał jednak, że tak będzie najbezpieczniej... Redaktor przekartkował maszynopis i skrzywił się dwuznacznie. - Co to jest? - spytał jakby z wyrzutem patrząc na autora, a potem zaczął półgłosem odczytywać tekst. "Jack odsunął zasłonę i szeroko otworzył okno. Miły zapach kwitnących lip wypełnił pokój wraz z promieniami słońca. Po błękitnym niebie snuły się małe, śnieżnobiałe obłoczki. Skowronki świergotały wysoko w górze, roje pszczół obsiadły kwitnące drzewa, pod którymi bawiły się dzieci. Jakiś chłopiec szarpał za ogon wielkiego psa..." Redaktor przerwał i spojrzał na Toma. - Ten pies nie przejdzie - powiedział ponuro. - Dlaczego? - To jasne. Mamy dobre stosunki z Syriuszem, a Syriusz leży w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa... Więc z tym szarpaniem za ogon... - Masz rację - uśmiechnął się Tom. Trzeba to zmienić. - To i tak nie pomoże. Całe twoje opowiadanie to czysta utopia. Brak ci poczucia realizmu... - Kiedyś... ten rodzaj literatury był bardzo popularny... - Wiem, wiem. Platon, Morus i tak dalej... - Właśnie! - przytaknął Tom, choć wymienionych facetów zupełnie nie znał. - Ale nawet w fantazjowaniu obowiązuje pewne minimum reguł elementarnej logiki ciągnął redaktor. - No i oczywiście, przede wszystkim nie można nikogo urazić... - Skreślę o tym psie... - Pies z nim... to znaczy, chciałem powiedzieć, nie o psa tu chodzi. Twoja utopia jest niespójna logicznie. - To bardzo odległa przyszłość... - No dobrze. Powiedzmy, że przyszłe pokolenia poradzą sobie z terroryzmem, z moralnym rozpasaniem, z niepokojami społecznymi, środowiskiem, urbanizacją, komunikacją... Zgoda. Ale... W nakreślonych przez ciebie obrazach świata... brak mi pewnych elementów... - Trudno, abym w jednej nowelce przedstawił pełny obraz... To tylko migawka, fragment tego nowego, lepszego świata - bronił się Tum. - Hm... Ale skoro już nasze pokolenie nawiązało tak liczne kontakty międzyplanetarne... Jeśli tak wielu gości z innych układów gwiezdnych przybywa do nas teraz, pomimo naszych bieżących kłopotów... Czy nie sądzisz, że idealny świat, który sobie wyobraziłeś, będą oni... jeszcze liczniej odwiedzać? A w twoim opowiadaniu... nie widać ani jednego z nich. W opisanym przez ciebie krajobrazie nie ma Procjan, Syriam Aldebarańczyków... - Chciałem przedstawić świat, który wyzbył się WSZYSTKICH kłopotów, ale jeśli sądzisz, że... - Sądzę, sądzę - uśmiechnął się redaktor, delikatnie przesuwając maszynopis w stronę autora. - Tradycyjna ziemska gościnność NIGDY nie pozwoliłaby nam wyprosić gości. Nie może ich nie być w przyszłym świecie, bo mógłby ktoś pomyśleć, że zamierzamy ich wygonić albo zrobić coś jeszcze gorszego... - Szczerze mówiąc, nie próbowałem sobie wyobrazić szczegółowo, w jaki sposób można by osiągnąć tę utopię... A co do przybyszów... zawahał się Tom. - Czy nie sądzisz, że z czasem mogliby... sami stąd odlecieć? - Z takiego idealnego świata jak ten twój? - roześmiał się szczerze redaktor. - Fantasta, psia... hm... tego... Janusz A. Zajdel Wszystkowiedzący Za oknem świeciło słońce. W takie dni Nix wstawał chętnie, zanim jeszcze nudny robot Mentor zdążył ściągnąć z niego przykrycie. Dziś czuł się doskonale. Szybko opuścił stopy na podłogę, wyłuskał z uszu odbiorniki, zdjął elektrody ze skroni i przeciągnąwszy się wybiegł do ogrodu. Przeskoczył klomb, przepłynął w poprzek kolisty basen i ociekając wodą po­biegł alejką wzdłuż muru. Okrążywszy kilka razy ogród wpadł zdyszany do pokoju. Śnia­danie czekało już na stole - Mentor był jak zawsze punktualny i niezawodny. Nix zjadł wszystko z apetytem, potem spojrzał na zegar i narzuciwszy na plecy włochaty płaszcz kąpie­lowy, zasiadł przy pulpicie. Wcisnął klawisz gotowości; od razu sypnę­ły się pytania. Odpowiadał szybko i pewnie, jak zawsze wyczerpująco i ściśle na temat. Kie­dy o jedenastej zrobił krótką przerwę, by się czegoś napić, czuł się już bardzo zmęczony. Napój i krótki odpoczynek w ogrodzie przy­wróciły mu energię i jasność myśli. „Jeszcze tylko trzy godziny - pomyślał ­a potem będzie można poleżeć na trawie i spo­kojnie poczytać, na przykład tę nową książkę o metodach produkcji kół zębatych". Ruch na linii był tego dnia nawet nieco więk­szy niż zwykle, ale to tylko cieszyło Nixa i upewniało o tym, że jest tu niezmiernie waż­ną osobą. Oni wszyscy pytali o przeróżne spra­wy - a Nix potrafił zawsze odpowiedzieć. Oni nie wiedzieli - on wiedział wszystko... Miał to w głowie, znakomicie uporządkowane. Zawsze dokładne i aktualne informacje. Cóż poczęliby bez niego? Wiadomo, że bez kół zę­batych nie może obyć się żadne poważne urzą­dzenie, żadna maszyna. Nix wiedział przecież, że tak jest, skoro tyle ludzi codziennie pytało go o te sprawy. Niektórych znał już po głosie, czasem pytali go dwa, trzy razy o to samo ­ale on z całą wyrozumiałością cierpliwie obja­śniał wciąż od nowa. Niektórzy pozdrawiali go, zagadywali: „Jak się masz, Nix. Jaka po­goda u was na Florydzie" Odpowiadał krót­ko, bo nie było czasu. Inni czekali w kolejce na połączenie. Z całą pewnością koła zębate stanowią pro­blem kluczowy. Można by powiedzieć, że za ich sprawą cały świat się obraca - obraca się wokół tego małego domku z ogrodem, otoczo­nego murem tak wysokim, że spoza niego wi­dać tylko korony drzew rosnących nie opodal. Trzy lata temu, gdy Nix ukończył dziesiąty rok życia, wezwano go na egzamin testowy. Wyniki testu oglądali różni brodaci specjali­ści, pokazywali sobie coś, najwyraźniej za­chwyceni. Nix słyszał nawet urywki ich roz­mów. „Co za pojemność" - mówili. - „Jaki znakomity współczynnik sprawności pamię­ci! Świetny, doskonały materiał..." Potem skierowano Nixa właśnie tutaj. Naj­pierw były tylko zabawy i ćwiczenia sportowe z Mentorem, dopiero po pewnym czasie Nix pojął, że co dzień rano budzi się bogatszy o no­we wiadomości. Otworzyła się przed nim prze­bogata, wspaniała wiedza - wciąż świeża, aktualizowana i uzupełniana każdej nocy. W czasie tych sześciu godzin dziennie, kiedy siedząc przed mikrofonem odpowiadał na set­ki pytań z różnych stron świata, Nix coraz moc­niej wierzył, że niczego ważniejszego i donio­ślejszego nie ma i nie może być. Reddy pracował w Centrali dopiero czwarty dzień i niezupełnie jeszcze wiedział, co się dzieje wokół niego. Automatycznie wykony­wał odpowiednie czynności, potem następowa­ły długie chwile zupełnego spokoju. Wtedy właśnie próbował trochę słuchać toczących się na linii rozmów, ale tematy, które porusza­no, były tak dalekie od tego, na czym się znał, że po prostu nie rozumiał prawie nic. Wreszcie wpadł na dobry pomysł i połączył się z „Przed­mową". Monotonny głos z taśmy wywodził coś rozwlekle, ale to i owo można było pojąć. Te­raz dopiero Reddy zaczął się orientować, gdzie właściwie pracuje. „Nasza encyklopedia jest eksperymentem obejmującym na razie wąski wycinek wie­dzy -objaśniał głos w słuchawce. - Wyko­rzystanie całkowitej pojemności mózgu ludz­kiego stwarza..." Sygnał drobnej awarii łącza oderwał Red­dy'ego od słuchawki. Gdy włączył się ponow­nie, mowa była o psychologii zapamiętywania informacji, o informacji zbędnej, która wypiera informację użyteczną, o izolowaniu pamięci od zjawisk i informacji nieprzydatnych, wreszcie o fenomenalnej zdolności przyswajania pojęć przez mózg małego dziecka. Reddy słuchał pią­te przez dziesiąte, bo co pewien czas Naczelny Inżynier przerywał mu wydając nowe polece­nia. Gdy znów znalazł chwilę spokoju, głos w słuchawce mówił właśnie na zakończenie: „Nasza encyklopedia tym różni się od wszy­stkich dotychczasowych, że każde hasło utrwa­lone jest w pamięci jednego, bardzo młodego umysłu. Daje to tę korzyść, że zasób infor­macji może być z dnia na - dzień uzupełniany i aktualizowany, a więc encyklopedia nigdy się nie starzeje i jest w stanie nadążyć za szybkim postępem wiedzy. Encyklopedia obejmuje po­nad czternaście tysięcy haseł z zakresu mecha­niki stosowanej, każde hasło połączone jest z Centralą osobnym kanałem, ponadto..." Reddy ściągnął słuchawki i skoczył w stronę pulpitu kontroli; widać było gołym okiem, że nastąpiła jakaś awaria w łączach... Dochodziła czternasta dziesięć. Nix miał już wyłączyć mikrofon, gdy zaświdrował głośny zgrzyt w słuchawkach. Po chwili jakiś głos za­dał pytanie. Nix słuchał z rosnącym zdziwie­niem. Już po kilku pierwszych słowach z prze­rażeniem stwierdził, że nic, ale to zupełnie nic z tego nie rozumie! Chciał poprosić o powtó­rzenie pytania, lecz inny głos ubiegł go i udzie­lił zdecydowanej odpowiedzi, z której także ani słowa nie pojął. Słuchał z zapartym tchem o ja­kichś panewkach fosforobrązowych, o łoży­skach kulkowych smarowanych olejem siliko­nowym, o współczynniku tarcia dynamicznego i innych pojęciach całkowicie mu obcych! Ziemia zachwiała się Nixowi pod stopami, zawirowało w głowie, coś ścisnęło gardło. Po­czuł ogarniające go zwątpienie i lęk. Czyżby w technice istniało jeszcze coś ważnego poza kołami zębatymi? Coś, o czym on, Nix, nie wie­działby zupełnie nic? Opadł bezwładnie na krzesło. W słuchaw­kach chrupnęło znowu, a ktoś krzyknął: - Reddy, do stu diabłów! Jesteś tam?! - Je... jestem p... panie Inżynierze! - głos drżał okropnym strachem. - Wyleję na zbity łeb! - pieklił się Inży­nier. - Uważaj na robotę! Masz zwarcie mię­dzy hasłami „łożyska toczne" i „koła zębate", kanały 8202 i 1831. Zablokuj natychmiast oba łącza! Ale szybko! - a zaraz po chwili dodał spokojnie: - Halo, Nix, jesteś na linii? - Jestem... - wykrztusił Nix. - Jeszcze nie ma czternastej piętnaście, więc... - O, do licha! Słuchałeś przez cały czas? - Tak, byłem na stanowisku. W słuchawce zapadła cisza, a po chwili do Nixa dobiegł jeszcze stroskany głos Inżyniera: - No i masz...! Skąd ja teraz wezmę duble­ra? Reddy, słyszysz, gamoniu! Spaliłeś mi in­formatora. Całe hasło diabli wzięli! - Nie można go jakoś naprawić? - mruk­nął Reddy niepewnie. - Bzdury! - burknął Inżynier. - Taki, jak raz coś niepotrzebnego usłyszy, to już koniec. Głos Inżyniera umilkł w słuchawkach. Nix siedział wciąż na miejscu oszołomiony, jak­by coś ciężkiego zwaliło mu się na głowę. Myślał intensywnie. „Łożyska toczne! Więc oprócz kół zębatych są jeszcze jakieś łożyska. Jutro zażądam, aby Mentor przyniósł mi całą literaturę na ten temat. Chyba nie będzie tego zbyt wiele? Muszę wiedzieć wszystko i o tych łożyskach! Jak to się stało, że nie wiedziałem? Powinienem był się przecież domyślić, że jeśli istnieją koła zębate, to muszą się one jakoś obracać, a jeśli się obracają, to i te łożyska są niezbędne! Kiedy więc będę i o łożyskach wiedział - to już naprawdę wszystko będę wiedział! Przecież mam nadzwyczajną pamięć! Po cóż więc mają pytać innych, skoro ja mogę wiedzieć i o tym, i o tamtym. Muszę wiedzieć wszystko o wszystkim !" Pokrzepiony tą myślą Nix zdjął z uszu słu­chawki, wyszedł do ogrodu, przeskoczył klomb o kształcie koła zębatego, pobiegł na skraj ko­listozębatego basenu, przepłynął go w poprzek i wygramolił się na przeciwległy brzeg. Po­tem obiegł kilka razy wokół ogród alejką ciąg­nącą się wzdłuż muru, zza którego widać było tylko korony rosnących drzew, przystrzyżo­nych w kunsztowne kształty zębów trybowych. Zmęczony legł na trawie, wśród drobnych, białych kwiatów o kształcie kółek zębatych. - Tylko... co mogą oznaczać te czterocyfro­we liczby: kanały 8202 i 7183? - pomyślał z nagłym niepokojem. Janusz A. Zajdel Uranofagia Mój dobry znajomy, włóczykij z powołania, o którego niezwykłych przygodach głośno w całej chyba Galaktyce, pochodzi z jednej z wysepek Morza Egejskiego. Nazywa się Katapulos, lecz nie dałbym pięciu groszy na prawdziwość tego nazwiska, podobnie zresztą, jak za ścisłość niektórych jego twierdzeń. Nikt jednak nie ośmieli się zaprzeczyć niewątpliwej autentyczności jego wspomnień, przywiezionych z licznych samotnych wypraw. Zaproszony przeze mnie na obiad podczas jednej ze swych nielicznych i krótkich bytności w Układzie Słonecznym, zrewanżował mi się taką oto pouczającą historią. Borykając się z naszymi codziennymi problemami, nie zdajemy sobie zazwyczaj sprawy z tego, że niezależnie od warunków życia i typu ewolucyjnego, istoty rozumne w całym Kosmosie - nawet bardzo różne od nas - napotykają takie same lub co najmniej analogiczne trudności i dylematy w życiu osobistym i społecznym. Spotkanie, o którym chcę opowiedzieć, przytrafiło mi się na jednej z planet układu gwiazdy Dzeta w konstelacji Mlecznej Krowy. Trafiłem tam przypadkiem, skracając sobie drogę z Abne­ gacji do ciemnej mgławicy w gwiazdozbiorze Ucho Od Śledzia. Już z daleka planeta wydała mi się podejrzana: promieniowanie jonizujące w jej otoczeniu było znacznie silniejsze niż w okolicy innych planet układu. Analiza widmowa wyjaśniła mi natychmiast tę anomalię. Na planecie musiały znajdować się wprost fantastycznie zasobne złoża uranu. Uran jako taki nie interesował mnie zbytnio, jednakże z czystej ciekawości wylądowałem na powierzchni globu. Początkowo wydał mi się nie zamieszkany; dziki, kamienisty krajobraz nie zdradzał działalności żywych istot. Gdy jednak, obliczywszy mak- symalny czas przebywania w dość silnym polu promieniowania, wło- żyłem skafander planetarny, oczom moim ukazała się masywna pos- tać, która biegnąc i wymachując imponującym zestawem kończyn, szybko zbliżała się ku mojemu statkowi. Przybysz był ogromnego wzrostu i wyglądał na niezwykle sil­ nego, lecz nie zdradzał agresywnych zamiarów. Obserwując go przez wizjer, odniosłem nawet wrażenie, że jest uradowany. Zatrzymał się o kilkanaście metrów od statku i jak gdyby węszył, by wresz­ cie, gdy uchyliłem właz, z wyraźnymi objawami radości rzucić się w moją stronę. Objął mnie w czułym geście powitania, przyciskając do swej szerokiej piersi i dał wyraz swemu ukontentowaniu z powodu mojego przybycia. Nie chcąc zbyt długo przebywać poza statkiem, włączyłem translator i zaprosiłem tubylca do wnętrza. Z trudem przecisnął się przez właz towarowy. Pokazałem mu przy okazji urządzenia na- pędowe statku, a potem usiłowałem go czymś poczęstować, jednak odmawiał zjedzenia czegokolwiek. Dopiero, gdy zaprowadziłem go do siłowni jądrowej, zdradził wielkie zainteresowanie reaktorem. Zbliżył się do niego os­ trożnie, a potem, nim zdążyłem mu przeszkodzić, wyciągnął jeden z uranowych prętów paliwowych i schrupał z wielkim apetytem. Oblicze jego przybrało wyraz najwyższej błogości, jakby zjadł znakomity słony paluszek, albo coś w tym rodzaju. * Wspaniałe! - powiedział z pełną gębą, aż okruchy uranu posypały mu się po brodzie. - Sam to wyrabiasz? Z uznaniem oglądał pozostały maleńki ogryzek pręta, a potem zjadł go do końca. Nim sięgnął po następny, zdołałem mu jakoś wy- tłumaczyć do czego służy mi uran. Był wyraźnie zawiedziony i gdy wychodziliśmy z siłowni, ze dwa razy się obejrzał, oblizując się łakomie. Na moją prośbę wyjaśnił mi, że mieszkańcy tej planety żywią się ciężkimi pierwiastkami, głównie zaś uranem, którego jest tu pod dostatkiem. Jest to bowiem jedyne dostępne tutaj pożywienie mogące dostarczyć energii ich organizmom. Tak więc spożyty uran częściowo służy do kontrolowanego wyzwalania energii jądrowej w tkankach ciała, częściowo zaś odkłada się w nich i tam pozostaje. Tubylec był istotą wykształconą, dowiedziałem się więc od niego o wielu interesujących szczegółach z życia mieszkańców planety. * Takimi, niestety, stworzyła nas ewolucja - mówił ze smut- kiem. - Mając do dyspozycji jedynie u ran, jako wydajne źródło energii, szansę rozwoju zyskały tylko te organizmy, które potra- fiły go wykorzystać. Nasze ciała są wprawdzie bardzo masywne i silne, lecz cóż z tego? Czeka nas nieuchronnie smutny koniec... A oprócz tego, szczególnie w wieku dojrzałym, skazani jesteśmy na samotność i alienację. * Dlaczego? - zdziwiłem się. * Jak to: dlaczego? Przecież, gdy zbliży się do siebie dwóch pod-kry-masów (tak nazywamy osobników w średnim wieku), dochodzi do złożenia się zawartego w ich ciałach uranu - w masę nadkryty­ czną! Skutki tego są ci wiadome... O ile zatem osobniki młode mogą bawić się razem, nawet po kilkoro. - o tyle starsi, w miarę wzrostu zawartości uranu, z konieczności stają się samotnikami! Mój rozmówca zasępił się i zamilkł. Po chwili dopiero ciągnął dalej z wyraźnym smutkiem i zadumą. * Jestem już bardzo stary... Dawno nie obcowałem na tak kró- tki dystans z żywą, rozumną istotą! Wybacz więc, przybyszu, i zrozum moją wylewność przy powitaniu: czując bowiem, że nie za- wierasz w sobie materiałów rozszczepialnych, zapragnąłem cię uś- ciskać! Nasza tragiczna samotność trwa zwykle bardzo długo - mał- żeństwa zawierane w bardzo młodym wieku, szybko wydają potomstwo, by wkrótce rozejść się na zawsze, gdy suma mas uranu osiąga stan podkrytyczny. Tylko nieliczne, bardzo kochające się małżeństwa pozostają razem aż do eksplozji... Dzieci szybko opuszczają rodziców, by nie spowodować ich wybuchu... Osobnicy łakomi, folgujący sobie w obżarstwie, kończą tragicznie już w młodym wieku... * U nas także otyli żyją krócej - powiedziałem, by go choć trochę pocieszyć. * Ech, życie, życie... - westchnął sentencjonalnie. - Na starość stajemy się niezwykle krytyczni i bardzo musimy uważać, by nie wybuchnąć z byle przyczyny. Odpowiednia dieta, i tak da- lej... A i to nie na wiele się przydaje, bo trzeba czymś żyć, a zatem, wcześniej czy później... Wczoraj zrobiłem sobie analizę i- lościową. Już ponad 90%! Jeszcze trochę, a będę krymasem. * Czyżby nie było sposobu na usunięcie z organizmu nadmia- ru uranu? * Niestety, raczej nie. Zbudowane są z niego różne ważne części ciała. * Może jednak opłaciłoby się niektóre z nich poświęcić... * Na przykład co? - podkrymas poruszył kolejno swymi licz- nymi kończynami. - Wszystkiego szkoda. Nie wiadomo, co się jesz- cze może w życiu przydać. Poza tym trzeba przecież jakoś wyglą- dać, nawet na stare lata. Zawsze uważano mnie za przystojnego... A wczoraj, z daleka wprawdzie, ale widziałem, jedną taką, niczego sobie, młodziutką, pewnie nie więcej, jak 20%.. Gdybym miał poni- żej osiemdziesiątki, kto wie, czy bym nie zaryzykował i nie pod- szedł... Co mi tam, jeszcze trochę, a potem i tak... - tu zrobił wymowny gest ku niebu. - Wszystkich to czeka, jeśli nie indy- widualnie, to hurtem: Coraz ciaśniej na planecie, przyrost natu- ralny duży. Dawnymi czasy każdy miał dla siebie kilkuhektarową przestrzeń życiową, a teraz trzeba się ograniczać. Nie wyobrażam sobie, co to będzie dalej. Każdemu zostanie tak znikomy obszar, że przypadkowe spotkania z sąsiadami będą nieuniknione. Grozi nam wprost zbiorowa eksplozja... demograficzna! Ale ja cię już na pewno znudziłem tym opowiadaniem. Pójdę sobie, dziękuję ci za przemiłą gościnę! Pożegnawszy się serdecznie, skierował się ku wyjściu. Za­ uważyłem że przechodząc przez siłownię, podwędził mi jeszcze dwa pręty uranowe, ale udałem, że tego nie widzę - niech mu tam, sko­ ro takie smaczne... Mam kilka rezerwowych: Odszedł, machając mi na pożegnanie, a kiedy oddalił się na tyle, że nie spostrzegłbym tego gołym okiem, wydobył moje pręty i zaczął je pogryzać. Obser­ wowałem go jednak przez lornetę, aż do. momentu, gdy oślepił mnie potężny błysk. Gdy przejrzałem na oczy, już tylko sporych rozmi­ arów obłok snuł się nad horyzontem. Nie wiedząc z całą pewnością, czy miał materialistyczny światopogląd, pomodliłem się za jego ewentualną duszę i wkrótce potem opuściłem tę niezbyt jednak bezpieczną planetę. Odtąd zawsze wszystkich przekonuję, że łakomstwo jest bar- dzo, ale to bardzo szkodliwym nałogiem - zakończył opowieść mój przyjaciel Katapulos, nakładając sobie czwartą porcję deseru. Janusz A. Zajdel TEN PIĘKNY DZIEŃ Od rana było Normalnie, jak każdego dnia. Starał się nie myśleć o tym, co miało dziś nastąpić. Było zresztą jak zawsze Miło, Spokojnie, a chwilami wręcz Rozkosznie. Niełatwo jednak zachować równowagę, gdy oto nadszedł dzień od tak dawna oczekiwany. Niespodziewanie dla samego siebie wzruszył się. Ogarnęło go coś w rodzaju tremy i dawno nie doświadczonego uczucia podniecenia. Zapragnął, żeby było Bardziej Beztrosko. Było. I Spokojniej. Też było, natychmiast. Więc to już dziś, już za chwilę... Próbował przypomnieć sobie, jak to jest. Wydało się mu, że doskonale pamięta... Wyjście trwało niewyobrażalnie krótko. Zobaczył jasny, oślepiający prostokąt światła na tle zupełnej czerni. Po chwili dopiero, przecierając załzawione oczy, odważył się postąpić kilka metrów. Szedł powoli, niepewnie, potykając się o stopnie schodów. Mrużąc oślepione oczy zanurzył się w światło dnia. Trawa pod stopami była sucha, żółtawa i łaskotała poprzez dziury w butach. Przebiegł truchcikiem kilkanaście kroków, potem przystanął, sze­ roko otwartymi ustami chwytając powietrze. Po pierwszej euforii czuł teraz coraz wyraźniej, że nie jest ani Błogo ani Miło. Było Zimno. Było Duszno. W kolanach poczuł Ból. W żołądku Głód. W całym ciele - Słabość i Sztywność mięśni... ... ale jednak, mimo wszystko, było Dobrze, bo Inaczej i tak jakoś Konkretnie. Zimno wyznaczało precyzyjnie granicę między nim a otocze­ niem. Ból i Głód określały położenie poszczególnych organów. Zmęczenie dokumentowało prawdziwość Istnienia... Teraz dopiero rozejrzał się wokoło. Widział mgliście, kontu­ ry były rozmyte. Przyjrzał się dłoniom - pomarszczonym, żylastym, pokrytym żółtymi plamami, z palcami zgrubiałymi w stawach. Zacisnął je w pięści, rozprostował. Zatrzeszczały, a prze­ dramiona, aż do łokci, przeszyły włókienka bólu. Tak, dziewięćdziesiąt lat to już sporo. Popatrzył na stopy. Musiał zgiąć się wpół, by zobaczyć wyraźniej zdarte cholewki butów i zwisające nad nimi strzępy nogawek. Warto by się postarać o nowe buty i ubranie, pomyślał, ale już po chwili uświadomił sobie, że nie ma to żadnego znaczenia, przynajmniej dla niego... Marne to wszystko, zużyte, myślał, z bolesnym trudem pros­ tując zgięte plecy. Ale dobrze, że jest choć takie... Zebrał się w sobie i ruszył ścieżką wydeptaną wśród traw. Tam, gdzieś u jej końca, powinien być Ośrodek. Szedł, jak mógł najszybciej, rozkoszując się Byciem, Istnieniem, przeciwstawie­ niem siebie całej reszcie otaczającej go materii, choć na tę przyjemność składały się w głównej mierze Ból, Zimno, Głód i Słabość... Niedowidzącymi oczyma chłonął nieostre zarysy ksz­ tałtów. Szum wiatru dochodził do uszu jak przez watę. Wszystko stare, pomyślał z rozżaleniem. Czemu nie stało się to wcześniej, gdy jeszcze ciało było młode, sprawne... Stanął na szczycie pagórka. Słońce wyjrzało na chwilę zza warstwy szarawych chmur. Poczuł ciepło jego promieni na twarzy i wyłysiałej skórze głowy. Oddychał szybko płytkim, urywanym oddechem starych płuc. Czuł pulsowanie krwi w sklerotycznie zwężonych arteriach. Roześmiał się rechotliwie. Nie, to zupełny absurd! Nikt ter­ az nie zdecydowałby się na to. Z pewnością nikt nie zamieniłby swojego losu na kilka lat - a może tylko dni - przeżytych w takim stanie... Jeden dzień - to co innego. Przypomniał sobie treść regulaminu nakazującego katego­ rycznie punktualny powrót pod groźbą blokady wejścia. Przynaglony tą myślą ruszył dalej, kusztykając i zataczając się lekko. Ścieżka wyprowadziła go na skraj szerokiej, betonowej drogi. Zza pagórka widać było dachy zabudowań. To już tutaj, pomyślał i us­ pokoił się. Zdążę dojść i wrócić. Przysiadł w trawie przy brzegu betonowego pasa. Sapał ciężko. Nie było już chłodno, bo słońce na dłużej wyjrzało zza chmur. Poczuł senność, więc ułożył się na boku i wsparłszy głowę na dłoni obserwował horyzont, jakby w nadziei, że pojawi się na nim ktoś oczekiwany... Nie mógł pojawić się nikt. Baal wiedział, że jest jedynym naprawdę żywym mieszkańcem planety. Teraz, kiedy tak leżał bez ruchu, ogrzany słońcem, czuł się o wiele lepiej. Pomyślał nawet, że gdyby jeszcze nakarmił i napoił to nędzne ciało, czułby się zupełnie znośnie. Znów wróciła tamta natrętna myśl, z której uśmiał się w drodze. Teraz nie wy­ dała mu się tak absurdalna... - Nie - powiedział do siebie głośno. - To nie miałoby jednak sensu. W każdym razie - teraz już nie... Przypomniał sobie tamtych dwoje, Evema i Adę. Ich też mu­ siała nawiedzić ta sama myśl, ale o ileż inna była ich sytuacja. Mieli przed sobą całe życie. Całe, normalne ludzkie życie we dwo­ je. Może nawet kochali się, jeszcze zanim przyszła ich kolej? Może zaplanowali to sobie z góry, czekając cierpliwie swój Piękny Dzień? To było bardzo dawno. Baal próbował przypomnieć sobie chronologię zdarzeń, ale bez pomocy mnemoteki, zdany na własną pamięć wpisaną w sklerotyczny mózg, z trudem układał wszystko w logiczny ciąg faktów. A więc, najpierw była choroba, długotrwała i beznadziejna. Dobry, poczciwy profesor Oro robił, co mógł. Gdyby wiedział, jak potoczy się historia... A więc Ośrodek, kilka tygodni bezskutecznej kuracji, potem sejf. To wszystko Baal pamiętał. Resztę znał z informacji docie­ rających do sejfu normalnym kanałem łączności. Klęska spadła na planetę nagle i, prawdę mówiąc, nie wyjaśniono nigdy do końca jej przyczyny. Po prostu nie miał już kto tego wyjaśnić. Wszystko wało dni, bo nawet nie tygodnie. Nie było możliwości ucieczki. Zaraza została zawleczona prawdopodobnie przez jedną z bez­ załogowych sond, powracających z rejonu Alfy Psa Małego albo z okolic Gwiazdy Barnarda. Zginęli ludzie, zwierzęta... Zaraza osz­ czędziła tylko rośliny i najniższe organizmy zwierzęce. Zginęli nawet ci, którzy powrócili na planetę z Kosmosu w ciągu kilku lat po zniknięciu ostatniego jej mieszkańca... Przetrwali tylko ludzie, którzy - o ironio! - nie mieszkali w swych schorowanych ciałach. Potem wróciło z gwiazd jeszcze dwo­ je, kobieta i mężczyzna. Baal nie pamięta nawet ich imion. Oni przeżyli. Widać zaraza wygasła wreszcie, pozbawiona dalszych o- fiar. Ci dwoje, osłupieli, porażeni ogromem nieszczęścia, jakie spadło na planetę, długo szukali choć jednego żywego jej miesz­ kańca. Prowadzili nasłuch radiowy, błądzili nad kontynentami, nadawali sygnały. I wtedy przemówił sejf, wezwał ich tutaj. Przy­ byli śpiesznie, pełni ufności, szczęśliwi, że oto jednak kogoś znaleźli. Nie rozumieli, co się stało. Długo jeszcze tego nie mogli pojąć, zwabieni podstępem do sejfu. Cóż, nowa sytuacja tworzy nową moralność, nowe prawa. Nikt nie pytał ich o zgodę, bo nie udzieliliby jej na pewno. Przecież nie byłoby sprawiedliwie, gdyby oni tylko mieli korzystać z tego, czego pozbawione zostały dziesiątki tysięcy bezcielesnych istnień wpisanych w komórki sejfu... W zamian za swoją doczesną cielesność otrzymali Wieczność. Niedługo jednak trwała radość społeczności Nieśmiertelnych. Dosłownie po kilku dniach wysz­ li Evem i Ada. To był błąd. Nie należało wypuszczać ich we dwoje. Nie wrócili wieczorem tego dnia, jak nakazywał regulamin. Nie wrócili także żadnego z następnych dni przez pięćdziesiąt z górą. Potem pojawili się, w złudnej nadziei na Wieczność. Sejf odrzucił ich jednak. Ich oraz to co mieli do zaoferowania... Odeszli bez słowa i więcej ich nie widziano. A potem, dużo później, pojawił się Graves. Wrócił samotnie z dalekiego rekonesansu gwiezdnego, mężczyzna w pełni sił, postarzały zaledwie o dwadzieścia kilka lat biologicznych, choć spędził w podróży ponad pół wieku... Z nim poszło łatwo, był ufny i prostoduszny. To jego ciało miał dziś na sobie Baal. Dźwignął się z tru­ dem, jeszcze raz przyjrzał się temu staremu, zużytemu ciału. Nic dziwnego, że doprowadzono je do tak opłakanego stanu, pomyślał. Każdy wie, że może używać go tylko przez jeden dzień. Nie wystar­ czy na więcej. Zanim kolejka dojdzie znów do pierwszego użytkow­ nika, to ciało skończy się niechybnie. Właściwie... Baal zatrzymał się porażony tą myślą, która nagle zrodziła się w jego świadomości. ...właściwie to nawet ryzykowne używać go teraz! Ten, kto nie zdąży wrócić w nim do sejfu, zginie na zawsze wraz z tym ciałem, utraci Wieczność... Przeraziło go to, ruszył powoli w stronę Ośrodka. Wsłuchiwał się w bicie serca, badał co chwila puls. Trzeba nakarmić je, napoić... Regulamin nakłada ten obowiązek na każdego użytkownika. Jak to się stało - myślał Baal - docierając do pierwszych bu­ dynków Ośrodka, że tamci dwoje, uciekinierzy, którzy porwali ciała stanowiące wspólną własność sejfu, nie mieli potomstwa? Przynajmniej tak twierdzili... A może mieli? Ech, jałowe rozważania... W zabudowaniach Ośrodka panował nieopisany bałagan. Nic dzi­ wnego - pomyślał Baal. - Codziennie buszuje tu przecież ktoś z sejfu odziany w ciało Gravesa. Każdy zachowuje się tak, jakby po jego dniu miał nastąpić koniec świata. Dobrze, że siłownia działa wciąż bez zarzutu i pracują chłodnie. Odnalazł magazyn żywności, wybrał kilka puszek konserw i soków owocowych i odgarnąwszy śmieci z kąta rozsiadł się na pustej skrzynce, na drugiej rozkładając swoje wiktuały. Nożyk do otwierania konserw znalazł w jedynej niedziurawej kieszeni kurtki. Zrobiło mu się gorąco, zdjął kurtkę i zobaczył, jak podarta i brudna jest koszula, którą miał na sobie. Przez dziury prześwitywało dawno nie myte ciało. Pełen oburzenia na swoich poprzedników - użytkowników tego ciała, poszedł w głąb budynku, by się umyć. Woda sączyła się leniwie, mydła nie było pod ręką. Zniecierpliwiony i głodny poprzestał na obmyciu rąk i twarzy. Zrzucił strzępy koszuli, poszperał w magazynie i znalazł nową. Była trochę za obszerna, ale założył ją i poczuł się nieco lepiej. Zasiadł teraz do jedzenia. Było lodowato zimne, ale i tak smakowało mu nadzwyczaj­ nie. Nie jadł od przeszło stu lat. Żując bezzębnymi dziąsłami, rozglądał się po otaczającym go śmietnisku. Wszędzie piętrzyły się puste opakowania po konserwowanej żywności. Przez zakurzone, prawie nieprzejrzyste szyby witryny wsączało się do pomieszczenia szare światło. Wokół panowała cisza tak głęboka, że Baal słyszał tylko własne ciamkanie i mlaskanie... W tej ciszy blaszany dźwięk potrąconej puszki zagrzmiał jak nagły grom. Baal poderwał się gwałtownie ze skrzynki, na której siedział. Gwałtowny ból w dolnej części kręgosłupa zgiął go wpół. Zachwiał się, wsparł się dłonią o stertę puszek spiętrzonych pod ścianą. Posypały się z piekielnym jazgotem. Baal wygramolił się spośród nich, próbując ostrożnie stanąć na czworakach, a potem, czepiając się boazerii, ostrożnie wyprostował plecy. Udało się. Teraz powoli, całym ciałem odwrócił się w strosnę drzwi prowadzących na tyły sklepu. Stała w nich drobna ludzka postać. Baal chwilę patrzył w osłupieniu, potem przetarł palcami łzawiące oczy. Był prawie pewien, że to zwid, halucynacja, ale mimo to zrobił trzy niez­ grabne kroki w stronę stojącego. - Czy jesteś człowiekiem? - zapytał młody, prawie dziecinny głos i Baal zamarł w pół kroku. - Czy jesteś... stamtąd? - Drobna figurka uniosła dłoń wskazując palcem niebo. - Czy może stamtąd? - Dłoń wskazała w dół. Baal oprzytomniał. To nie była halucynacja. Stał przed nim człowiek chłopak, prawie dziecko. Ruszył powoli w jego kierunku, wciąż jednak z podświadomą obawą, że tamten zniknie, rozwieje się jak sen. - Nie podchodź, dopóki nie odpowiesz! Głos chłopca był ostry, jakby z nutą przestrachu. Cofnął się, utrzymując dystans dzielący go od Baala. - Nie bój się - powiedział Baal - jestem człowiekiem jak ty. Jestem stąd... - Nieprawda - zaprzeczył chłopak. - Znam wszystkich ludzi. Ty nie jesteś od nas, więc musisz być stamtąd... albo stamtąd... Znów pokazał dłonią w górę i w dół. Baal myślał intensywnie. - Byłem tam... - Pokazał dłonią niebo. - Ale to było dawno. Teraz żyję tu, w pobliżu. - Tak, widziałem cię kilka razy - potwierdził chłopak. - Ale tu jest strefa zabroniona. Tak mówią dorośli. Nie wiem, co to znaczy, ale nikt z naszych tu nie przychodzi. To grozi... - Czym grozi? - Baal niepostrzeżenie zbliżył się do chłopca. Teraz widział najwyraźniej jego młode, sprężyste ciało, opaloną, złotawą skórę, ciemne oczy , długie blond włosy... Nie potrafił oprzeć się chęci dotknięcia, choćby na chwilę, tego młodego, zdrowego ciała. Wyciągnął rękę. - Nie bój się mnie, synu. Popatrz, jaki jestem stary i słaby... Chłopiec stał przez chwilę bez ruchu, a potem wyciągnął rękę do starca. - Nie wiedziałem, że jest ktoś oprócz mnie na tej planecie - powiedział Baal, ujmując ostrożnie drżącą dłonią rękę chłopca. - Myślałem, że jestem ostatnim z żyjących... Ile was jest? - Ponad trzysta osób. Sto lat temu było tylko dwoje. To prarodzice. Oni przybyli tutaj, gdy na Ziemi nie było nikogo... - Skąd przybyli? - Nie wiem dokładnie. Uczono mnie, że dobrowolnie wyrzekli się Wieczności, by dać początek Nowej Ludzkości. Nie bardzo to rozumiem, ale tak uczyli mnie rodzice. Mówili także, że Wieczność upomina się o nas wszystkich, że ciąży na nas wina prarodziców. Dlatego bałem się ciebie i pytałem, skąd jesteś. - Czy Wieczność to śmierć? - Nie, śmierć to śmierć, a Wieczność - to gorsze niż śmierć. To istnienie w nieistnieniu. Tego, wybacz, sam nie rozumiem, więc ci nie wyjaśnię. - Więc wszyscy tam, u was, boją się Wieczności? Chłopiec zastanowił się dłuższą chwilę. - Wiesz, to trudna sprawa - powiedział wreszcie - dziwna sprawa. Jak by to powiedzieć? Młodzi nie myślą i nie mówią o tym prawie wcale. Za to starzy... Oni tak jakby chcieli... jakby woleli Wieczność niż śmierć... Słyszałem rozmowy, ale... Nie, nie rozumiem tego. - Jesteś dociekliwy, synu. To ciekawość przygnała cię tutaj, prawda? - Baal położył kościstą dłoń na głowie chłopca. - Przyszedłeś mimo zakazu! Ach, jakiż on młody, ile życia przed nim, ile lat - pomyślał, patrząc łapczywie na swego rozmówcę. - Mógłbym ci wiele wyjaśnić. Zabierz mnie do swoich, dobrze? Nie powiemy nikomu, że tutaj mnie spotkałeś. - Dobrze, zgoda. . - Chłopak zawahał się chwilę. - No, to chodźmy. - Zaraz - powiedział Baal. - Wiesz co? Muszę zabrać jeszcze kilka drobiazgów z mojego... mieszkania. Mieszkam dość daleko, ale jeśli mi pomożesz - dojdziemy tam za godzinę, może za półtorej. A po drodze opowiesz mi o swoich, bym poznał ich choć trochę, zanim zobaczę. - Chodźmy - powiedział chłopak zdecydowanie. - Jak się nazywasz? - spytał Baal, gdy wspierając się na młodym ramieniu ruszył w drogę powrotną. - Mówią na mnie Daniel, albo krócej, Dan. - Więc chodźmy, Dan, chodźmy. Baal przyspieszył kroku. Myślał spokojnie, metodycznie. Teraz nie można sobie poz­ wolić na błąd. To młode, wspaniałe ciało musi stać się własnością Nieśmiertelnych. Według regulaminu zdobywca nowego ciała ma prawo korzystać z niego sześć razy poza kolejnością... Zdawało się, że ten punkt regulaminu stał się już dawno martwym paragrafem, a tymczasem... Więc on, Baal, będzie mógł sześć razy wcielić się w to młode, zdrowe, cudowne ciało... Byle tylko nie spłoszyć... a potem, jako Dan, będzie mógł przyprowadzić tu innych, tak samo jak tego chłopca... Będzie mógł przekazać komórkom Wieczność ich osobowości, a ciała będą służyły wszystkim Nieśmiertelnym! Tylko... czy to nie stanie się niebezpieczne? Czy tamci nie zauważą porwań? Czy nie wyśledzą sejfu? Czy przez zemstę... Tak! Mogliby zniszczyć Wieczność... A właściwie, dlaczego tylko sześć dni? Dlaczego nie całe życie tego ciała, a potem drugie, innego, a potem... Dlaczego nie? Zniszczyć Wieczność... Zniszczyć? Zniszczyć?! Tak. Nie! Nie całą. Nie Wieczność. Uśmiercić Nieśmiertelnych. Nie uśmiercić, wyzwolić. Z półniebytu przenieść wreszcie w pełny, normalny niebyt. Po co? Po to, by napełnić Wieczność nowymi istnieniami? Ależ nie. Potrzebny jest inkorpora­ tor. Wejście i wyjście! Gdyby nie to nie byłoby się nad czym zastanawiać, ale nie ma innego sposobu zawładnięcia inkorpora­ torem. Bez pośrednictwa Wieczności ciało tego chłopca nie stanie się własnością Baala. Więc tak: Najpierw normalny powrót. Niby normalny, ale tylko do kabiny inkorporatora. Potem - główny wyłącznik zasilania. Wystarczą cztery sekundy, by zgasły impulsy podtrzymujące zawartość komórek Wieczności. Potem już nikt z zewnątrz nie przeszkodzi. Ciało Gravesa już i tak niewiele warte i nikomu niepotrzebne... A więc, Dan w jednym, Baal w drugim gnieździe inkorporatora. Ekskorporacja, komutacja kanałów, blokada jednego wyjścia, a przez drugie... W porządku. Musi się udać. - Zaczekaj chwilę. To już tutaj. Pozostawiając chłopca pod kępą krzewów zasłaniających właz sejfu, Baal wśliznął się w mały, prostokątny otwór zarośnięty trawą. - Pomóż mi wyjść! - krzyknął po chwili, wystawiając obie ręce przez otwór. Dan podbiegł i chwycił dłonie starca. Mocne szarpnięcie pozbawiło go równowagi i runął głową w dół, w ciemność. Po niespełna minucie silne opalone ręce wydźwignęły musku­ larne ciało na powierzchnię ziemi. Młody chłopak biegł jak osza­ lały, podskakując i wywracając kozły w puszystej trawie. Był szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy. Albowiem Wieczność bez Istnienia jest Nicością gorszą od Niebytu. Janusz A. Zajdel Telechronopator Musiał już od dłuższej chwili stać za moimi plecami, bo gdy odwróciłem się ku drzwiom, uśmiechnął się krzywo i powiedział: - Pan jak widzę jest miłośnikiem starożytności... Zgadł trafnie, bo też nie było to trudne: od dziesięciu minut wybierałem między Plutarchem, Herodotem a Flawiuszem, by wreszcie odejść z "Żywotami Cezarów" pod pachą, bo na nic innego nie star­ czyło mi pieniędzy. - Owszem - powiedziałem, usiłując go wyminąć, lecz podreptał za mną. - Czasy Imperium to niezwykle ciekawy okres - powiedział gestykulując szeroko i bezładnie. - Chociaż, jeśli o mnie chodzi, wolę starożytny Wschód. Wyszliśmy z księgarni. Nie usiłowałem podtrzymać rozmowy lecz on na ulicy jeszcze kręcił się koło mnie, gdy niezdecy­ dowanie zatrzymałem się na chodniku. Trajkotał bez przerwy, lecz do mnie nie docierało teraz nic z jego przemowy, bo całkowicie pochłonięty bytem myślą o odczepieniu się od niego Ważyłem właśnie decyzję, w którą stronę mam się udać, aby jemu nie było po drodze. Gdy jednak zrobiłem pierwsze trzy kroki w lewo, on pospieszył ochoczo za mną i wiedziałem już, że niełatwo pozbędę się gadulskiego natręta. Z determinacją ruszyłem wyciągniętym krokiem, a on choć sięgał mi zaledwie do ramienia, a miał na pewno ponad siedemdziesiąt lat, nadążał jakimś cudem i zasypywał mnie lawiną słów, wypowiadanych trzęsącym się nieco głosem: - Gdyby pan zechciał, mógłbym pokazać wiele ciekawych rzeczy... Rzym, Grecja, Chiny... Co kto chce. - Ma pan zapewne bogaty księgozbiór? - zainteresowałem się wreszcie. Zamachał dłonią koło ucha i zaprzeczył kilkoma energicznymi skrętami głowy. - Nie, nie... To, co pisali kronikarze, nie zawsze odpowiada prawdzie... Pan rozumie, subiektywizm i te... różne zależności osobiste... Pan wie, jak to jest: w każdej formacji społecznej, gdzie była twarda władza i uciskany lud, tam byli panegiryści i paszkwilanci. Pierwsi na usługach władzy, drudzy - odkłamujący to, co głosili pierwsi. Ci drudzy podobali się ludowi, lecz i oni nie zawsze pozostawali w zgodzie z prawdą... Tak więc nie ma źródeł prawdy obiektywnej... Pisanej prawdy. - Hm... - powiedziałem. - Prawdę trzeba wyważać samemu spośród materiału źródłowego... - Samemu, to racja... - podchwycił - ale nie ze źródeł pisanych. - Myśli pan o zabytkach kultury materialnej, sztuki?... - To już pewniejsze, ale ja mam coś znacznie lepszego! Niepostrzeżenie doszliśmy do skweru i usiedliśmy na pier­ wszej z brzegu ławce. - Lepszego? - wzruszyłem ramionami. - Oprócz przekazów ust­ nych i źródeł, które pan już przed chwilą skrytykował, nie ma in­ nych... Chyba, że znajdzie się wreszcie jakiś Podróżnik po Krainie Czasu! - zażartowałem. Oczy staruszka zaświeciły żywiej, przysunął się bliżej mnie i zajrzał mi prosto w twarz. - O! Właśnie! - powiedział z uznaniem, celując palcem w moją pierś. - Bardzo słusznie pan zauważył. Znak, że nie brak panu wyobraźni. Oto co znaczy młodość, brak przesądów i tego... zasko­ rupienia się w domniemanej własnej doskonałości i nieomylności. Czy pan wie - mówił, bodąc mnie wciąż tym chudym paluchem - czy pan uwierzy, że czterej poważni uczeni, których usiłowałem wielokrotnie naprowadzić, jak pana, na tę myśl, nie wymienili nawet żartem takiej możliwości! - Przerwał, oddychając z trudem po tych kilku zdaniach wypowiedzianych jednym tchem w jakimś niezrozumiatym pośpiechu. Po chwili mówił dalej, odpoczywając i sapiąc co kilka zdań. - Już dawno przyszło mi do głowy, kiedy byłem jeszcze profe­ sorem na uniwersytecie... - Pan jest historykiem? - wtrąciłem. - Nie, nie jestem. Dziś już niczym nie jestem! Starym dzi­ wakiem co najwyżej. Tak powiedzą, jeśli pan zapyta w Akademii o Gisnelliusa... Jeżeli nie zapomnieli jeszcze o mnie... Ale nie o tym chciałem mówić - ciągnął staruszek po kilku głębokich odde- chach. - Wspomniał pan Wellsa. Nie, ten jego pomysł z Wehikułem Czasu był najczystszą fantazją. Z punktu widzenia nauki był to pomysł naiwny i sprzeczny z prawami przyrody. Trudno zresztą, by było inaczej. Podróżowanie w czasie to paradoks, chwyt pisarski i nic więcej. Przy najłagodniejszych nawet założeniach podróż w czasie można by odbywać co najwyżej w granicach życia jednostki. Ilość materii zawartej w danym punkcie czasoprzestrzeni jest ściśle zdeterminowana i nie pozostawia możliwości ani miejsca na żadne wybryki z przenoszeniem masy czy energii w przeszłość. Przeniesienie się w przeszłość poza czas własnych narodzin nie oznaczałoby w praktyce niczego: po prostu urodziłby się taki "Po­ dróżnik" po raz drugi niejako, w ściśle określonym czasie, a następnie wpasowałby się w swój własny życiorys, nie wiedząc nawet. że przeżywa ten sam czas po raz drugi... Rozumie pań? Takie "cofnięcie się" miałoby ten mniej więcej sens, co powtórze­ nie pewnego odcinka filmu, który ma i tak swój początek, koniec i określony scenariusz. Cofając lub posuwając naprzód taśmę nie ujrzymy już nic więcej, niż gdybyśmy oglądali film jednym ciągiem, od początku do końca. Każde inne postawienie sprawy prowadzi do nieuchronnych paradoksów i sprzeczności, że wymienię tylko możliwość wpływania na własną przyszłość... Przyjmując wszystkie fizykalne ograniczenia dochodzi się do wniosku, że je­ dynym sposobem "cofnięcia się" w czasie jest taka metoda, która wyklucza czynny byt osoby w czasie, w którym ona nie istniała nigdy, to jest poza granicami jej życia. Zapyta pan, jak to możliwe? Otóż możliwe, zapewniam pana i mogę o tym przekonać każdego, kto zechce. Pan niewątpliwie słyszał to i owo o zjawiskach parapsy­ chicznych? O telepatii na przykład? Ja wiem, to budzi liczne kon­ trowersje, wszyscy doszukują się w tym jakiegoś oszustwa, szarla­ tanerii... Nic gorszego jak zbytnia ortodoksyjność w nauce! Prowadzi to do swego rodzaju inkwizycji, do fanatycznych za­ przeczeń temu wszystkiemu, co burzy stare pojęcia lub tylko wykracza poza ich ramy... Co niejasne - zalepiać czarnym pa­ pierem, w imię świętego Porządku Rzeczy, w imię przestarzałych, lecz usystematyzowanych i przejrzystych, choć nie zawsze ścisłych poglądów... Mechanicyzm pokutuje do dzisiaj w niektórych umysłach... Determinizm zdawał się być skończonym systemem wszechrzeczy. Wszystko inne było herezją. Relaktywizm, teorie statystyczne, cybernetyka wreszcie... Każda z tych dziedzin miała swojego bałwana, który nazywał ją "metafizyką", "pseudonauką" czy wręcz oszustwem!... Ale... zdaje się, że odbiegam znów od tematu. Nie wiem nawet, czy pan rozumie to wszystko, o czym mówię. Pan ma raczej zainteresowania humanistyczne, o ile zdołałem się zorien­ tować... - Niezupełnie - bąknąłem; nie chcąc się całkowicie przed nim dekonspirować. - To zresztą w dzisiejszych czasach nie ma już tak wielkiego znaczenia. Dawniej, gdy rozmawiało się z humanistą, on rozumiał co piąte słowo, i vice versa.... Dziś wszyscy się przystosowali, to konieczność... Jedni, by żyć w świecie techniki, o której trzeba jednak to i owo wiedzieć, drudzy, by nie zgłupieć i nie zejść do poziomu maszyn do liczenia... A zatem telepatia: "przepływ informacji z mózgu do mózgu bez udziału zmysłów". Oczy­ wiście chodzi tu o tych konwencjonalnych pięć zmysłów. O szóstym przebąkiwano od dawna, ale tylko w przenośni, nie bardzo wiedząc co to ma być. Telepatia - przekazywanie myśli na odległość, poprzez przestrzeń... A co by pan powiedział, gdyby to rozciągnąć na cztery wymiary, na czasoprzestrzeń w sensie einsteinowskim? Wszystko wszak odbywa się w przestrzeni i czasie, albo inaczej: trwa w czasoprzestrzeni, tej arenie zdarzeń. Pan rozumie: trwa!!! Można sobie wyobrazić przekazanie informacji z punktu A do B - to jest zwykła telepatia. Można jednak również wyobrazić sobie przekazanie informacji z punktu A i chwili T do punktu B i chwili T! Nie będzie tu żadnej sprzeczności; żadnego paradoksu przepływu masy czy energii... Płynie czysta informacja! "Informacja to jest informacja, a nie sprawa energii" - to powiedział Wiener. Infor­ macją rządzą inne niż energią prawa zachowania... Jeśli już można przedstawić to modelowo, to chyba przez analogię do promieniotwórczości: mózg jest próbką promieniotwórczego izotopu: im dalej od niej, tym promieniowanie słabsze. Im dalej w czasie - to znaczy w miarę jego upływu - również promieniowanie jest słab­ sze... Każdy myślący i czujący mózg promieniuje informacją w cza­ soprzestrzeń. Informacja rozprasza się, rozrzedza, lecz nie ginie. To jest właśnie sformułowane przeze mnie prawo zachowania informacji... Jeśli tu, na tym miejscu, siedział wczoraj jakiś człowiek i stał się źródłem strumienia informacji, to dziś z łat­ wością można by tę informację odszukać, choć od wczoraj paruje ona niejako, rozchodzi się z tego miejsca we wszystkie strony! Umiejąc wychwycić strumień informacji płynący od określonego mózgu, można by nawiązać telepatyczny kontakt nie tylko z żyjący­ mi, lecz także z istniejącymi kiedyś osobami... Byłby to, ma się rozumieć, kontakt jednostronny: owa osoba nie mogłaby tego od­ czuć, a ten kto pochwycił informację promieniującą z jej mózgu, nie mógłby w żadnym stopniu wpływać na jej czyny i myśli. Mógłby jednak w pełni odczuć, i przeżywać to, co owa osoba czuła i przeżywała w danym odcinku czasu. Sprawa nie jest technicznie prosta. Nakładają się na siebie strumienie informacji pochodzących z różnych źródeł, z różnych kierunków i najprze­ różniejszych czasów. Selekcja przedstawia poważny problem, ale efekty... Niech pan sobie wyobrazi, co za wspaniałe źródło dla badań historycznych! - Pięknie! - wtrąciłem, gdy staruszek opanował zadyszkę. - To jednak tylko fantazja, choć muszę przyznać, wielce sugestywna. O ile wiem, nawet ta zwykła telepatia, jeżeli w ogóle istnieje coś takiego, jest dotąd zjawiskiem niezbyt dokładnie wyjaśnionym, a zjawiska, które zdają się ją potwierdzić, są tylko nielicznymi i sporadycznymi fenomenami... - Źle się do tego zabierano, ot co! - zarechotał staruszek, odzyskawszy już równy oddech. - Fale elektromagnetyczne! Też pomysł! Niektórzy poprzestali na stwierdzeniu, że tą drogą nie odbywa się telepatyczne przekazywanie informacji, i to im wystar­ czyło za negatywny dowód. Przekreślili telepatię, jakby poza falami elektromagnetycznymi nic więcej nie miało prawa istnieć! To są właśnie prawdziwi metafizycy... To są osły, skończone osły! Gdyby tacy, jeden z drugim, żyli w czasach Maxwella i Hertza, trykaliby głupimi łbami w te same fale elektromagnetyczne i dowodzili, że ich nie ma. Zakasłał się nagle, czerwieniejąc i wybałuszając wyblakłe niebieskie oczy. - Zawsze drażnili mnie tacy! - usprawiedliwiał się po chwili. - Rozumiem, że nie można wszystkiemu bezkrytycznie wierzyć, ale trzeba szukać, wciąż szukać prawdy... - Pan szukał?... To znaczy zajmował się pan telepatią w cza­ soprzestrzeni? Musiał wyczuć w moim pytaniu nutę ironii i niewiary, bo powiedział z goryczą: - Pan mi nie wierzy, młody człowieku. Ale to nic, do tego już przywykłem... Przekonam pana. Proszę przyjść do mnie choćby jutro. Obejrzy pan śmierć Cezara... Albo nie! Zabije pan go i zobaczy jego śmierć oczami Brutusa. - Dobry żart! - powiedziałem i uśmiechnąłem się, by mu zro­ bić przyjemność. Żachnął się, wstał i z miną, jakby wyzywał mnie na poje­ dynek, podał mi wizytówkę. - Proszę! - powiedział ostro. - Oczekuję pana po uprzednim telefonie. Odszedł aleją, pozostawiając mnie na ławce z "Żywotami Cezarów" i wizytówką w ręku. Przez kilka dni byłem zbyt zajęty, by myśleć o odwiedzeniu Gisnelliusa. Wbrew temu, co o mnie sądził, byłem dość dobrze zorientowany i doskonale zdawałem sobie sprawę, że wywody jego były, delikatnie mówiąc, naciągane. Dopiero w sobotę, natrafiwszy przypadkiem w kieszeni na przełamany w pól kartonik z jego nazwiskiem, pomyślałem sobie, że właściwie mógłbym do niego zadz­ wonić. Sądząc po numerze telefonu, mieszkał w willowej dzielnicy na północnym skraju miasta. Na wizytówce był wprawdzie adres, lecz zupełnie nie mogłem sobie uprzytomnić, gdzie jest ulica Nielsa Bohra. Wybrałem numer i czekałem. P odniósł słuchawkę po trzecim dawonku. Od razu poznałem jego chrypiący, lekko zdyszany głos. - To pan! - ucieszył się kiedy przypomniałem mu o naszej rozmowie. - Proszę bardzo, niech pan przyjedzie, choćby zaraz. Najlepiej metrem do stacji Osiedle Akademickie, a stamtąd już bardzo blisko... Powiedziałem, że za pół godziny tam będę. Gdy wsiadłem do metra, dochodziła szósta. Pod adresem, który miałem na kartce, znalazłem maleńki domek, stojący wśród wielu podobnych, ciasno uszeregowanych wzdłuż wąskiej uliczki. Światło paliło się w jednym tylko oknie. Nacisnąłem dzwonek przy furtce. Po chwili zabzyczał mechanizm elektrycznego zamka i furtka uchyliła się. W drzwiach domku ukazał się profesor, okręcony ciepłym szlafrokiem. - Dobry wieczór! - powitał mnie wylewnie i zaprosił do wnętrza. Przeszedłszy przez mroczną i zabałaganioną sień znalazłem się w oświetlonym pokoiku. Znaczną jego część zajmowały półki pełne książek, wielkie biurko i coś jeszcze, czego zrazu nie potrafiłem rozpoznać, bo było nakryte szarą płachtą. To coś miało kształt wielkiego prostopadłościanu. Posadził mnie przy biurku i zabrał się do parzenia herbaty. Robił to długo i niezręcznie, oblewając się wrzątkiem i klnąc przy tym półgłosem. - Zimno tu u mnie. Oszczędzam energię elektryczną - powiedział tonem usprawiedliwienia. - Mam elektryczne piece, a ta cała aparatura pożera mnóstwo prądu... Zbliżył się do prostopadłościanu i ściągnął zeń płachtę. Ukazała się jakby ogromna tablica rozdzielcza, złożona z trzech pionowych ścian, otaczających obrotowy fotel. Ściany i mały pul­ pit przed fotelem usiane były rojem wskaźników, pokręteł i przełączników. - Oto on... - powiedział staruszek z dumą, sadowiąc się na- przeciw mnie. - Telechronopator... A właściwie jego część opera- cyjna. Reszta aparatury zajmuje cały sąsiedni pokój. - Pan to sam skonstruował? - spytałem z niedowierzaniem, pa­ trząc na zupełnie przyzwoicie wykonane elementy aparatury. - Przez czterdzieści lat byłem samodzielnym pracownikiem naukowym - powiedział. - Miałem dostęp do laboratoriów i personel techniczny do dyspozycji... Nikt nie śmiał mnie kontrolować, bo równocześnie prowadziłem inne prace, niezmiernie dla uniwersytetu doniosłe. To wszystko udało mi się wykonać bez zwracania czyjej­ kolwiek uwagi. Sam to oczywiście projektowałem i nikt nie miał pojęcia, co z tego ma być. Gdybym przedstawił projekt Radzie Naukowej, byłby kłopot z uzyskaniem funduszów. Znalazłem inny sposób: podjąłem badania w dziedzinie, o której niewielu uczonych miało rzeczywiście pojęcie. Owszem, każdy kiwał głową i udawał głębokie zrozumienie, ale doskonale wiedziałem, że są rozpaczli­ wymi ignorantami. Miałem jednak wyniki praktyczne na światową skalę. To zadecydowało, że znalazły się fundusze i nieograniczone praktycznie uprawnienia. Moi asystenci robili co im kazałem. Wszystkie jednak nici trzymałem w dłoni tylko ja. Tu, w tym domu, montowaliśmy całą aparaturę we dwóch, z moim starym laborantem. On już nie żyje... Kiedy już wszystko było gotowe i wypróbowane, usiłowałem os­ trożnie przygotować kilku najbardziej wpływowych profesorów do przyjęcia moich rewelacji... Pan wie, co mówili? Na samą wzmiankę o telepatii omalże nie kręcili kółek na czole. Dali mi do zrozu­ mienia, że jestem już stary i przemęczony pracą. Zaproponowano mi emeryturę. Było mi to w owej chwili nawet na rękę, choć nie tak wyobrażałem sobie moje odejście z uniwersytetu... Pan rozumie: czterdzieści lat! A potem tak... Ale to teraz mało istotne. Dość, że nie doszło nigdy do zademonstrowania mojego telechronopatora. Postanowiłem poczekać, aż znajdą się ludzie na tyle rozsądni, że zrozumieją doniosłość mego wynalazku. Ulepszałem go przez szereg lat, poznawałem coraz to nowe możliwości tej wspaniałej aparatu­ ry... - Nie sądzę, by pan uznał mnie za osobę godną poznania w pierwszej kolejności zalet tej maszyny - powiedziałem skromnie. - Wobec pana jestem ignorantem w tej dziedzinie. Profesor uśmiechnął się jowialnie. - Oczywiście, oczywiście - powiedział. - Chciałbym jednak, by ktoś poparł moje wywody, Mnie, starego, mogą posądzić o halucynacje, urojenia i tak dalej... Są przy tym pewne niejas­ ności, które moglibyśmy wspólnie wyjaśnić. Pan spojrzy na rzecz obiektywnie, bez osobistego zaangażowania, bardziej krytycznie. Piliśmy w milczeniu herbatę, przegryzając ciasteczkami, które staruszek wydobył z szuflady biurka. Patrzyłem na aparaturę, usiłując odgadnąć zasadę jej działania. Z wykształce­ nia jestem elektronikiem, mimo to jednak wszelkie usiłowania nie doprowadziły mnie do rozszyfrowania schematu tablicy. Aparatura była oryginalna i unikalna, nie przypominała żadnego ze znanych mi urządzeń. - Czas włączyć zasilanie - powiedział Gisnellius wstając. Podszedł do tablicy i wcisnął kilka klawiszy. Zapłonęły kolejno kontrolne neonówki, za ścianą zaszumiały rdzenie trans­ formatorów. Maszyna ożyła. Czuło się lekką wibrację podłogi, jak w hali maszyn cyfrowych, gdzie pracuję. - Obsługa aparatury wymaga pewnej wprawy - powiedział profe­ sor. - Można to porównać do pracy przy radiostacji krótkofalowej. Trzeba dostrajać się do strumienia informacji, "łapać" go nie­ jako, podobnie jak fale radiowe... Proszę, niech pan siada! - wskazał mi fotel przed pulpitem. - Tu, na tym miejscu, ogniskują się transduktory wzmacniacza końcowego, które przekażą do pańskiego mózgu to wszystko, co myśli i odczuwa człowiek będący obiektem sprzężenia... - Raczej chyba: "co myślał i odczuwał", jeśli to będzie ktoś z przeszłości? - Celowo użyłem czasu teraźniejszego - uśmiechnął się Gis­ nellius. - W odniesieniu do zdarzeń użycie czasu przeszłego narzucałoby pewne uporządkowanie, równoczesność lub nierównoczes­ ność. Pojęcia te są jednak względne. - Przez cały czas mówił mi pan o... telechronopatii, bo tak chyba trzeba nazywać to zjawisko, w odniesieniu do czasu przeszłego - powiedziałem. - A przyszłość? Czy wobec względności czasu, jaką narzuca uogólniona przestrzeń... Staruszek drgnął i spojrzał na mnie, z trudem usiłując ukryć podejrzliwe zaniepokojenie. . - Pan... zna te zagadnienia? Mówił pan w taki sposób, jak­ by... Kim pan właściwie jest? Nie wiem co powstrzymywało mnie od przyznania się do mojego zawodu. - Robię doktorat z prawa rzymskiego... Coś na pograniczu historii i jurystyki - skłamałem bez zająknięcia. Był tym wyraźnie uspokojony, co mnie z kolei przyprawiło o lekki niepokój. - Interesowałem się kiedyś z amatorstwa nauką o przestrzeni - dodałem pospiesznie. - Acha... - mruknął. - Niechże pan siada, proszę! Zwlekałem - znów nie wiem, co mnie do tego skłoniło! - kręcąc się wokót fotela. - Nie odpowiedział pan na moje pytanie - przypomniałem. - Przepraszam, na jakie? - spojrzał na mnie roztargnionym wzrokiem; lecz ja wiedziałem, że udaje, i to podsyciło moją natarczywość. - Pytałem pana o możliwość przechwytywania informacji z przyszłości! - Ach, nie! Nie! - wykrzyknął gwałtownie, machając dłonią koło ucha. - To zupełnie niemożliwe... Przecież przyszłość nie jest zdeterminowana... - A skąd pan wie? Zmieszał się. Wyraźnie się zmieszał, bo otworzył usta i przez chwilę szukał odpowiedzi, rozglądając się nieprzytomnie po ścianach. - Wiem! - wykrztusił wreszcie. - Nie będę panu tego wykładał, to by trwało zbyt długo. Niech panu wystarczy swego rodzaju reductio ad absurdum - dowód metodą "nie wprost", dowód negatywny: przypuśćmy, że możliwe jest przechwycenie informacji z przyszłości. To takie nasze robocze założenie. Cóż z tego wynika? Przechwytuje pan pewne wiadomości o zdarzeniach, które mogą doty­ czyć pana osobiście. Może pan z tego skorzystać, na przykład tak, że "wymodeluje" pan później swoją przyszłość na inny sposób... Jednym słowem założenie nasze doprowadza do wniosku, że przyszłość "rzeczywista" mogłaby być inna niż ta, którą pan "zobaczył" metodą telechronopatii. To jest sprzeczność, która oczywiście obala słuszność naszego pierwotnego założenia. Czy to panu wystarczy? - Nie! - powiedziałem ostro. - Może istnieć sposób ominięcia tej sprzeczności w rozumowaniu! - Na przykład jak? - mruknął niechętnie. - Nie wiem... - zastanowiłem się. - Może tak: sam proces sprzężenia myślowego z przyszłością jest możliwy tylko o tyle, o ile nie daje informacji, które mógłby wykorzystać "podróżujący w czasie" dla wpływania na własną przyszłość... - A gdyby jednak trafił na taką właśnie informację! Przecież nie sposób tego przewidzieć a priori... - staruszek uśmiechnął się chytrze. - To co wtedy, pana zdaniem? - Powiedzmy, że powodowałoby to jego... natychmiastową śmierć! - wypaliłem bez namysłu. Profesor zaniósł się bezgłośnym śmiechem. - Oto... - powiedział po chwili, ocierając usta chusteczką - oto jak można się samemu zaplątać we własne sieci. Przecież, jeśli miałby ten pański podróżnik w przyszłość zginął śmiercią w czasie eksperymentu, to nie byłoby w przyszłości takiej informa­ cji, którą mógłby on wykorzystać, a po drugie, nie mógłby on, nieboszczyk, zrobić już w ogóle nic! Błędne koło, klasyczne błędne koło! To drugi, bardzo przekonywający dowód, że nie można zaglądać w przyszłość. Mnie jednak dowód ten nie wystarczał. Niepostrzeżenie dla samego siebie uwierzyłem w to, co staruszek mówił o swym wynalazku, a ponadto i w to jeszcze, czemu sam tak gorąco za­ przeczał. Podświadomie rozumowałem chyba mniej więcej tak: jeśli prawdą jest ta cała historia z chwytaniem informacji w przeszłość, to logicznie rzecz biorąc, przyszłość musi być w tej dziedzinie równouprawniona. Rozumowałem chaotycznie, mąciły mi się w głowie moje niezbyt obfite wiadomości, plątały się sprawy odwracalności zjawisk w świecie mikro i makroskopowym, symetria czasu względem punktu teraźniejszości: - Dobrze, zaczynajmy? - powiedziałem wreszcie. - Czy wszys­ tko gotowe? - Proszę, proszę! - profesor zatarł dłonie i wskazał mi fo­ tel. - Na początek zrobi pan małą wycieczkę w przeszłość. - Z kim mnie pan sprzęgnie telechronopatycznie? - zapytałem siedząc już na fotelu. - O, to będzie dla pana niespodzianka! Nawet się pan nie domyśla! - Chcę jednak wiedzieć! - powiedziałem z nagłym strachem. Musiał to wyczuć, bo szybko odpowiedział: - Proszę siedzieć i nie obawiać się niczego. Zrobi pan "wycieczkę" w bliską przeszłość. - Ale, że tak powiem, w czyjej "skórze"? Nie odpowiedział. Kościstym palcem wcisnął czerwoną gałkę na tablicy. Odczułem lekki zamęt w głowie... Musiał już od dłuższej chwili stać za moimi plecami, bo kiedy odwróciłem się ku drzwiom, uśmiechnął się krzywo i powiedział: - Pan jak widzę, jest miłośnikiem starożytności... Zgadł trafnie, bo też było to trudne: od dziesięciu minut wybierałem między Plutarchem, Herodotem a Flawiuszem, by wreszcie odejść z "Żywotami Cezarów" pod pachą, bo na nic innego nie star­ czyło mi pieniędzy. - Owszem - powiedziałem, usiłując go wyminąć, lecz podreptał za mną. - Czasy Imperium to niezwykle ciekawy okres - powiedział, gestykulując szeroko i bezładnie. - Chociaż, jeśli o mnie chodzi wolę starożytny Wschód. Wyszliśmy z księgami. - No i jak? - Profesor stał obok fotela i zaglądał mi w twarz. - Dobrze trafiłem? - Pan cofnął mnie do chwili naszego pierwszego spotkania? - Właśnie! Odbierał pan swoje własne wrażenia sprzed kilku dni. - Nie pomyślałem o takiej możliwości! - powiedziałem zdu­ miony. - O, jeszcze wielu innych możliwości pan nie przewidział. To było najłatwiejsze do osiągnięcia: sprzężenie z samym sobą, auto­ transmisja ponadczasowa. Efektowne, prawda? Najprawdziwsza podróż wstecz. Niestety, możliwa tylko w ramach zakreślonych czasem życia podróżującego. Telechronopator jest nastawiony na auto­ transmisję. Może pan teraz zapuścić się w odleglejszą przeszłość... Pochylił się nad pulpitem, przekręcił gałkę i powiedział: - Piętnaście lat od punktu teraźniejszości! Prawą dłoń położył na czerwonej gałce startu. Wtedy właśnie zauważyłem, jak jego lewa dłoń skrada się w kierunku przełączni­ ka, umieszczonego bezpośrednio pod pokrętłem regulacji odstępu czasowego. Był to przełącznik wahadłowy, posiadający tylko dwie pozycje. Do tej pory spoczywał w pozycji oznaczonej symbolem "mi­ nus". Przy drugiej pozycji widniał znak "plus". Gdyby przełączył go zdecydowanie i pewnie, jak nastawiał przedtem inne przełączni­ ki i regulatory, nie zauważyłbym w tym nic podejrzanego. Ten jed­ nak ukradkowy ruch starczej dłoni przykuł moją uwagę, zaniepokoił mnie. Dalej działałem jak w natchnieniu. Gdy dłoń jego przerzu­ ciła ów przełącznik, poderwałem się gwałtownie na nogi i nagłym szarpnięciem obu rąk wcisnąłem profesora w fotel. Krzyknął ochryple, cofając dłoń z czerwonej gałki, lecz ja, trzymając go już jedną ręką mocno za kark i wgniatając jego drob­ ne ciało w fotel, drugą uderzyłem w czerwony wyłącznik. Dlaczego to zrobiłem? Zastanawiałem się nad tym o wiele później i doszedłem do wniosku, że kierował mną chyba tylko jakiś nieokreślony strach przed czymś niezwykłym i jak mi się wydało, niebezpiecznym. Może to była tak zwana intuicja, może działający telechronapator powodował - jako efekt uboczny - jakieś słabe oddziaływanie między świadomością Gisnelliusa i moją? Nie wiem. Dość, że niejasne poczucie zagrożenia kazało mi odwrócić nasze role w tym eksperymencie. Moralnie czułem się - w podświadomości, oczywiście - usprawiedliwiony: nie zrobię mu w ten sposób niczego ponad to, co on chciał zrobić mnie. Gdy wcisnąłem przełącznik startu, światła przygasły nagle, a za ścianą, w sąsiednim pokoju, gdzie według słów profesora znajdowała się główna część aparatu­ ry, huknęło przeraźliwie. Moja dłoń, wczepiona dotąd w chude ra­ mię starca, poleciała teraz w dół, ześlizgując się po obitym skórą oparciu fotela. Światła żyrandola drgnęły, pulsując na ob­ niżonym napięciu. Ogarnąłem spojrzeniem podłogę pod fotelem, potem cały pokój. Profesora nie było! Drzwi były zamknięte, a pokój pusty. Stałem może minutę w osłupieniu wpatrując się w fotel jakby w nadziei, że starzec pojawi się nagle w miejscu, gdzie go przed chwilą posadziłem. Potem, w obezwładniającym, panicznym lęku, wypadłem z pokoju, przebiegiem sień, obruszając lawinę starych mebli spiętrzonych w kącie, by wreszcie znaleźć się na powietrzu. Nie oglądając się dobiegłem do rogu ulicy. Tu dopiero zwolniłem i obejrzałem się przez ramię. W ciemnym oknie domku profesora trzepotał pomarańczowy języczek płomienia. Ten ogień i huk, który przedtem słyszałem, musiały być spowodowane zwarciem w prze­ ciążonej aparaturze. Stałem chwilę niezdecydowany, a potem jeszcze szybciej pobiegłem w stronę stacji metra. Tu minął mnie wyjący czerwony wóz straży ogniowej. Odetchnąłem. Ktoś musiał za­ uważyć ogień i wezwał straż. Staruszek kłamał! Albo raczej: nie wszystko, co mówił było prawdą. Przyszłość bowiem - niezależnie od tego, czy jest ona zdeterminowana, czy też nie - nie może stać się wiadomą człowiekowi teraźniejszemu! Tu profesor mówił prawdę. Nie zdradził mi jednak jedynego sposobu uniknięcia logicznego paradoksu: człowiek, który poznaje przyszłość, musi przestać być człowiekiem teraźniejszym! Musi nieodwracalnie przenieść się natychmiast w tę przyszłość, która się przed nim odkrywa. W prze­ ciwnym razie mógłby wykorzystać w teraźniejszości swoją wiedzę o czasie przyszłym, a to prowadzi do paradoksu podwójnej przyszłości. Tak zaś, przeskakując czas, jaki dzieli go od przyszłości, podróżnik w czasie nie ma kiedy wykorzystać wiedzy o przyszłości! To jedyna możliwość wyplątania się z myślowego labiryntu... Tylko przy takim założeniu możliwa jest telechronopatia (a raczej telechronoportacja!) w przyszłość. Profesor Gisnellius wiedział o tym doskonale. Przewidział to teoretycznie i rozwiązał konstrukcyjnie. Chciał tylko doświad­ czalnie potwierdzić swą pewność. Nie miał jednak odwagi dokonać eksperymentu na sobie samym. Był na to za stary! Skąd mógł wiedzieć, czy za rok, miesiąc, dzień - będzie jeszcze żył? Gdyby przeniósł się w przyszłość poza czas swego bytu, oznaczałoby to skok w śmierć... Dlatego też wiem, że nie spotkam już profesora Gisnelliusa: wskaźnik czasu był nastawiony na piętnaście lat! Pozostałoby do rozstrzygnięcia pytanie, dlaczego paradoks, występujący w odniesieniu do przenoszenia masy i energii w przeszłość, nie obowiązuje w stosunku do przyszłości. Może ilość masy i energii w każdym punkcie tej "przyszłościowej" połówki czasoprzestrzeni nie jest jednak ściśle zdeterminowana? Myślę, że nauka odpowie wkrótce i na to pytanie. Janusz A. Zajdel Tam i z powrotem Pomieszczenie wyglądało jak nieskończenie długi korytarz: rozświetlony pas sufitu, ciemne ściany i lśniąca błękitnawo podłoga zbiegały się w perspektywie w jeden punkt. Było tu jasno, czysto i, chciałoby się rzec, wesoło. W wyobraźni Laut zupełnie inaczej wyrysował sobie to miejsce. Teraz zaś - zamiast mrocznych katakumb i grobowej atmosfery - objawił się przed nim widok dość nawet sympatyczny. Lekarz, który go tu przyprowadził, stał przez chwilę bez słowa, pozwalając mu w spokoju odebrać pierwsze wrażenie. Potem ujął go lekko pod łokieć i powoli poprowadził w głąb korytarza. Dopiero wówczas Laut dostrzegł, że ściany stanowią nieprzer­ waną siatkę prostokątów, jak wielka szafa katalogowa z mnóstwem jednakowych szuflad. Prawie wszystkie szuflady zaopatrzone były w niewielkie etykietki z napisami. - Oto nasze depozytorium - odezwał się lekarz, podchodząc do jednej z szuflad. - Proszę, tak to wygląda. Pociągnął za uchwyt. Ze ściany wysunęła się długa skrzynia. Powiało z niej ostrym chłodem. Laut cofnął się o krok. - Ten pojemnik jest pusty - wyjaśnił lekarz. - To jeden z nielicznych, jakie mamy wolne. Ruch jest duży, na miejsce czeka się czasem długie miesiące... Miejsca zwalniają się na razie niezbyt często, a rozbudowa nie nadąża za potrzebami. Ma pan szczęście, że właśnie oddano do użytku nowy odcinek. W pana sytu­ acji dalsze oczekiwanie byłoby naprawdę ryzykowne. Proces chorobowy rozszerza się z dnia na dzień. Myślę, że jest pan zde­ cydowany...? Laut spojrzał jeszcze raz wzdłuż nie kończącego się ciągu szuflad nakrapianych białymi etykietkami. Odwrócił się z trudem w stronę wyjścia, zaciskając zęby i zwierając dłonie na uchwytach lasek. - Nie mam wyboru - powiedział już w windzie. - Dziś czuję się szczególnie źle. Niech to już będzie poza mną. Był znów w sali z wielką, bezcieniową lampą, wśród gąszczu nie znanych przyrządów. Chłód ogarniał jego ciało, świadomość gasła powoli. Pomyślał o żonie, dla której z tą chwilą stawał się tylko wspomnieniem. Przez powieki przesączało się światło padające wprost na twarz. Czuł mrowienie w stopach i dłoniach. Łowił uchem dźwięk ludzkiego głosu. - Gotów! Zabrać. Dawajcie następnego! - mówił ktoś tuż nad nim. Czuł, że jest niesiony, ostrożnie, lecz szybko, jak talerz zupy na tacy wprawnego kelnera. Powieki nie przeświecały już tak jaskrawą purpurą. Mógł otworzyć oczy, lecz jeszcze czekał. - Co...? - udało mu się poruszyć zdrętwiałymi wargami. - Żyjesz. Znowu żyjesz - usłyszał ciepły, niski głos. Teraz otworzył oczy. Był w maleńkiej kabinie, spoczywał równo wyciągnięty na miękkim materacu. Człowiek w białym ubraniu pochylał się nad nim, okrywając jego nagie ciało włochatą tkaniną. - Czy coś się... nie udało? - Laut spojrzał na swoje dłonie, poruszył głową. - Przeciwnie, wszystko w porządku. Jesteś zdrowy i pod fa­ chową opieką. Jeszcze dwa, trzy dni - i będziesz mógł chodzić. Do świadomości Lauta z trudem docierał sens tych słów. Potem przyszedł gwałtowny skurcz całego ciała, gdy uprzytomnił sobie... - Ile... ile... to trwało? - wykrztusił, patrząc bacznie w twarz swego opiekuna. Człowiek w białym ubraniu zawahał się. Oczy jego pobiegły w kąt. - Trochę... długo... - powiedział wreszcie. - Ile? Czterdzieści? Sześćdziesiąt lat? - Sto pięćdziesiąt, ale nie można było inaczej, zrozum, nie można było niczego przyspieszyć, sam widzisz, co się dzieje, je­ den schodzi z witalizatora, drugi już czeka, ani chwili przerwy i tak przez dwadzieścia cztery godziny na dobę! - Człowiek w białym ubraniu mówił szybko, coraz szybciej, jakby w obawie, by Laut nie przerwał mu tych chaotycznych wyjaśnień. Ale Laut milczał. "Sto pięćdziesiąt lat! Sto pięćdziesiąt lat... - powtarzał w myślach. - Chociaż właściwie, jaka różnica, czy pół, czy półtora wieku? To była śmierć i nowe narodzenie, tylko ta pamięć, która została stamtąd taka świeża, jakby wczorajsza..." - Nazywam się Ovry - mówił jego opiekun, teraz już wolniej, jakby uspokojony zachowaniem pacjenta. - Jestem twoim kuratorem, mam ci dopomóc w pierwszych dniach, służyć radą i wyjaśnieniami. Półtora wieku to spory kawałek czasu, świat zmienił się trochę, ale nie bój się. Ludzie nie zmienili się tak bardzo. Spróbuj, czy zdołasz usiąść... Nie, nie, jeszcze nie, zaczekaj, leż spokojnie. Zaraz poczujesz się silniejszy, połknij tabletkę i poleż jeszcze. Tak, ludzie są podobni, jak dawniej. Może nawet trochę lepsi, rozważniejsi.. ...Bo wy, sprzed stu pięćdziesięciu lat, byliście dość lekkomyślni. Ta wasza metoda, dzięki której znalazłeś się w naszych czasach, przysparza nam do dziś mnóstwo kłopotów. Dla was to było proste: zamrozić nieuleczalnie chorego i przechować w tym stanie do chwili, gdy w wyniku postępu nauki choroba stanie się uleczalna. To bardzo piękna idea, ale nikt nie pomyślał o jej konsekwencjach. A teraz sam widzisz, ile mamy z tym kłopotu. Odziedziczyliśmy po was i po dalszych pokoleniach całe setki i tysiące kilometrów podziemnych korytarzy-chłodni z milionami zam­ rożonych pacjentów czekających na wyleczenie! Zamiast starać się leczyć, udoskonaliliście metody konserwowania pacjentów. Twoja choroba była możliwa do wyleczenia już dziewięćdziesiąt cztery lata temu. W podobnej sytuacji jest wielu innych, jeszcze nie ożywionych. Leczenie przestało być kluczowym problemem - stała się nim liczba pacjentów oczekujących na swoją kolej. Wasze prymitywne metody hibernacji wymagają niezwykle skomp­ likowanych zabiegów witalizatorskich, niemal ręcznej roboty! Trwa to niezmiernie długo. Setki tysięcy ludzi, już wyleczonych, oczekuje na obudzenie do życia. Miliony czekają na zabiegi. Powiedziałem, że jesteśmy tacy sami, jak wy. Może nawet lep­ si. Dlatego też staramy się wywiązać z moralnych zobowiązań, jakie nałożyła na nas przeszłość, przekazując nam tych ludzi. Stało się to jednym z centralnych problemów naszej cywilizacji. Tysiące naukowców opracowuje metody automatyzacji obsługi tych nieszczęsnych ludzkich mrożonek, którymi nas obdarzyliście. A potem, po przywróceniu ich do życia, dopiero zaczynają się prawdziwe kłopoty! Ale dość tych narzekań, bo pomyślisz, że do ciebie kieruję te żale. Moim obowiązkiem jest jednak wyjaśnienie tego wszystkiego. Laut słuchał z rosnącym zainteresowaniem. Równocześnie czuł, jak ciało jego wraca do dawnej sprawności. Czuł się znów zdrowym trzydziestoletnim mężczyzną. - A wy, teraz, czy nie korzystacie z tego samego sposobu? Czy nie ma już chorób, które są dla waszej medycyny nieuleczalne? Czy nie przechowujecie swoich chorych? - Owszem, zdarza się niekiedy taka konieczność, ale nie trwa to tak długo, kilka albo najwyżej kilkanaście lat hibernacji - nie dłużej. Nie przysparzamy więc kłopotów przyszłym pokoleniom. Czy możesz już usiąść? Laut usiadł. Potem wstał i zrobił parę kroków przed siebie. - Jak się czujesz po pierwszych spacerach, Laut? - Ovry pa­ trzył troskliwie na swego podopiecznego. - Fizycznie bez zarzutu. Ale poza tym... To wszystko jest przerażające, straszne... - Laut pokręcił głową z wyrazem roz­ paczy na twarzy. - Co wy zrobiliście z tej nieszczęsnej planety! To mrowisko, potworne mrowisko pełne nieustannego ruchu, w którym nie sposób żyć! - Coo? - Ovry był szczerze zdziwiony. - Czyżby nasze czasy tak bardzo różniły się od twoich?... Przecież nasz ośrodek adap­ tacyjny mieści się w jednym z najspokojniejszych rejonów globu! - A jednak to przekracza granice mojej wytrzymałości. Jestem zupełnie oszołomiony, zagubiony, nie wyobrażam sobie włączenia się w ten szaleńczy nurt... Nie wiem, co mógłbym robić w tym świecie. Nie mam pojęcia, czym zajmują się ci ruchliwi, hałaśliwi ludzie, jaki sens mają ich codzienne poczynania na lądzie, w wodzie i w powietrzu! To naprawdę straszne, ale nie widzę tu miejsca dla siebie. - Spróbuj jeszcze, spróbuj zrozumieć tych ludzi, wmieszaj się między nich, podpatruj ich sprawy. Pomogę ci to wszystko zrozumieć - powiedział Ovry dobrotliwie. - A jeśli to nie da wyników, zaradzimy jakoś inaczej. W naszym świecie wszyscy są szczęśliwi, nie może być niezadowolonych i zagubionych. Przyjdź do mnie, gdy będziesz już na pewno wiedział, że jesteś tu nieszczęśliwy... - Pytałeś mnie kiedyś, Laut, czy nie stosujemy waszego sposobu, tego z odsyłaniem pacjentów w przyszłość. Nie powiedziałem ci wtedy wszystkiego do końca, ale teraz, kiedy przychodzisz do mnie tak załamany i nieszczęśliwy, obowiązkiem moim jest uczynić dla ciebie to, co może uczynić nasza cywilizac­ ja dla swego zbłąkanego prapraprzodka. Powiedziałem, że nie ma wśród nas ludzi nieszczęśliwych. Nie znaczy to, że wszyscy rodzą się szczęśliwcami, dopasowanymi ide­ alnie do naszej rzeczywistości. Nieszczęście, frustracja - to na­ jcięższa choroba, nękająca ludzkość w każdym okresie jej rozwoju. My w naszych czasach wynaleźliśmy na to sposób. A właściwie to wy ten sposób wynaleźliście, a my zastosowaliśmy go, jedynie w nieco zmodyfikowanej technicznie formie, do naszych problemów... Uogólniliśmy waszą metodę i teraz odsyłamy w przyszłość nie tylko ludzi chorych fizycznie. Jeśli ktoś ma problemy natury osobistej, których nie może rozwiązać dziś, zamrażamy go, aby doczekał czasów, gdy jego problem stanie się rozwiązalny. Nasze hasło brz­ mi: "Jeśli jesteś nieszczęśliwy - nie przeszkadzaj innym w ich zadowoleniu. Zaczekaj na swoje szczęście!" Jak zauważyłeś, jest nas teraz na Ziemi znacznie więcej niż w waszych czasach. A mimo to radzimy sobie jakoś. Nie ma w wśród nas niezadowolonych z życia. Jeśli masz problem naukowy nierozwiązalny dziś - przeskocz jedno stulecie. Jeśli marzeniem twoim jest podróż do odległej galaktyki - zaczekaj tysiąc lat. Jeśli znudził cię dzień dzisiejszy - zaczekaj. Następne wieki będą o wiele ciekawsze... - Czy to ma być sposób na moje problemy? - Laut uśmiechnął się smętnie. - Przecież ja właśnie zbyt daleko odbiegłem od mo­ jego czasu, od mojej rzeczywistości, podróż więc w dalszą jeszcze przyszłość... - Paradoks jest tylko pozorny, Laut. Posłuchaj mnie uważnie. Pomyśl, co jest przyczyną twojego nieszczęścia? - Powiedziałem: to, że tu jestem! Że nie mogę być z powrotem tam, w moim czasie... - O, właśnie! A gdybym ci zaproponował przeniesienie w tamten twój czas? - Czy to możliwe? - Laut patrzył w oczy Ovry'ego z obudzoną na nowo nadzieją. - Czy możliwe, abym taki, jaki jestem, zdrowy i młody, znalazł się z powrotem... tam? - W tej chwili jeszcze nie, ale wiadomo już, że teoretyczna możliwość takiej transmisji istnieje. Jeśli zatem zaczekasz... - Jak długo? - Przecież to nieważne! Tysiąc czy sto tysięcy lat - jaka różnica, jeśli będziesz oczekiwał w stanie zamrożenia. Po czasie dostatecznie długim nauka znajdzie sposób, by przenieść cię w twój wiek, w to miejsce czasoprzestrzeni, z którego rozpocząłeś swoją wędrówkę w przyszłość. Jeśli się na to zdecydujesz - ułatwię ci to. W myśl naszego hasła: "U nas nikt nie może być długo nieszczęśliwy". Jesteśmy cywilizacją ludzi szczęśliwych! - Mógłbyś mnie ponownie zamrozić? - No, może nie dosłownie "zamrozić". Mamy znacznie lepsze metody. Mniej kłopotliwe, a dające ten sam wynik. Obudzą cię au­ tomaty, gdy nadejdzie właściwy czas, a potem prześlą w odpowiedni wiek. Popatrz, trzeba tylko wypełnić tę ankietę i nakleić na twój pojemnik. "Imię, nazwisko, numer ewidencyjny, kiedy reakty­ wować..." - tu wpiszesz: "Gdy będzie możliwe odesłanie w wiek dwudziesty". Dalej: "Inne dyspozycje" tu wpisz: "Transmitować natychmiast" i podaj współrzędne punktu, w którym chcesz się znaleźć. Pojemnik z etykietką odstawimy do przetrwalni, a o resztę zatroszczą się automaty. - Automaty? Czy można na nich polegać? Czy są wystarczająco niezawodne? - zaniepokoił się Laut. - Już dziś są prawie zupełnie doskonałe. A trzeba pamiętać, że te, które będą cię obsługiwały, zostaną zbudowane dopiero w przyszłości, a więc będą znacznie doskonalsze nawet od współczes­ nych. - Więc nie ma jeszcze automatów zdolnych do automatycznej witalizacji człowieka? - Nie ma. Ale udowodniono, że skonstruowane zostaną na pewno wcześniej, niż rozwiąże się problem transmisji w przeszłość, możesz zatem spokojnie poddać się zabiegowi. Czy decydujesz się? - Nie mam właściwie wyboru... Czy jestem pierwszym, który pragnie stąd zbiec w wiek dwudziesty? - O, chyba nie, chyba nie... - Ovry z trudem ukrył wyraz rozbawienia na twarzy. - Wypełnij etykietkę i chodź... Ovry nacisnął przełącznik. Z wnętrza maszyny wypadła niewielka szkatułka z półprzezroczystego tworzywa. Ovry starannie nakleił na niej etykietkę i wrzucił kostkę do otworu podajnika, skąd wessana strumieniem powietrza powędrowała w czeluść przetr­ walni. Laut czuł, że znowu istnieje. Widział i słyszał - ale był tylko wzrokiem i słuchem, niczym więcej. W polu widzenia prze­ suwały się kable, uchwyty manipulatorów, czujniki i elektrody. Dobiegły go szmery rozmów, ale nie widział przy sobie niko­ go. - Widzisz, oni są wszyscy tu. Co do jednego, żaden nie dotr­ wał... A my musimy teraz ich wszystkich, po kolei... - mówił je­ den głos. - Musimy? Dlaczego? - odezwał się drugi, lekko skrzypiący. - Bo taki program i musimy. - A zostawić, jak jest...? - A po co nam to tutaj? - I wszystkich po kolei, tam? Nie można by razem, zbiorowo - i już? - Musi być tak, jak jest napisane. Nie mów tyle, pracuj. Przez chwilę panowała cisza i Laut poczuł, że może poruszać szyją i że dostrzega kontury swych ramion i tułowia rysujące się pod płachtą, którą był przykryty. Nie mógł jednak wykonać żadnego ruchu. - Przerzucamy? - powiedział ten skrzypiący. - Nie nastawiłeś celownika. - A czy to nie wszystko jedno? - Mówiłem już, że trzeba tak, jak napisane. Czytaj, gdzie go...? - Ojej, jeszcze czytać... Koniec dwudziestego. - Dokładniej, współrzędne. A nastaw porządnie, bo znów nam tam wyskoczy i będzie zwrot. - Już gotowe. Przelewaj go. - Zaraz. - Słuchaj, Klox! Oni byli przecież z czegoś innego. To dlaczego my ich... - Nie będę ci tłumaczył, i tak nie wczytasz, bo jesteś monospec, a ja uniwer, nie dogadamy się. Dobrze nastawiłeś? No, to jazda. Pole widzenia zmąciło się, Laut poczuł narastający szum w głowie. Uszu jego dobiegł jeszcze ostatni, głośniejszy strzęp rozmowy. - A zaworę założyłeś? - krzyczał uniwer. - Nie założyłeś, zapomniałeś znowu, w łapie trzymasz, durniu katodowy! Zostawiłeś mu bezpiecznik, przepali się przy pierwszym wzruszeniu! Jak cię huknę w ten głupi rejestrator, to ci wszystkie mnemony powypadają! Zawróć go teraz! Wyłączę, słowo daję, że wyłączę cię i przerobię na automat do czyszczenia butów! Zawróć go, do stu tysięcy gigawatów... Laut stał na podeście schodów, z dłonią na klamce. Nie mógł sobie przypomnieć, czy wchodził właśnie, czy wychodził z do­ mu... Czyżby choroba zaczynała atakować mózg? I gdzie się podziały obie laski, bez których ostatnio nie mógł zrobić jednego kroku? Zgiął lewą nogę, wyprostował. Powtórzył to samo z prawą. Ugiął obie nogi, zatańczył w miejscu. "Cud! - pomyślał. - Nic innego, tylko cud jakiś!" Nacisnął klamkę, drzwi mieszkania otworzyły się. - Elen - zawołał w głąb mieszkania. - Elen, słyszysz! Ja chodzę, i nic mnie nie boli! - Wróciłeś? Nie poszedłeś tam? - Elen nadbiegła z oczami za­ puchniętymi i czerwonymi od łez. - Nie pójdziesz? Jesteś, och, jesteś...! I to byłby właściwie koniec historii Herberta Lauta, który nie ruszając się ani krokiem poza klatkę schodową swego domu od­ był daleką podróż tam i z powrotem. Chociaż nie! Do historii tej należy dodać jeden jeszcze epi­ zod, może nieważny, ale chyba trochę dziwny. Tego samego dnia, gdy Elen poszła do kiosku po wieczorną gazetę, do drzwi Herberta Lauta zadzwonił starszy, siwy mężczyzna z niewielką skórzaną torbą... - Czy tu mieszka pan Laut? - Tak, to ja. O co chodzi? - To pan zgłaszał chęć skorzystania z naszych usług. Pragnął pan zdeponować się w naszej firmie.... - To już nieaktualne - przerwał mu Laut. - Dziś rano cofnęły się wszelkie objawy... - O, bardzo się cieszę, i szczerze gratuluję. To niezmiernie rzadki przypadek, choć, przyznam, notowane są w medycynie podob­ ne... Jak zresztą przy wszelkich schorzeniach typu neuropochod­ nych. Wobec tego, aby ostatecznie sprawę zakończyć, pozwoli pan, że zbadam pana raz jeszcze, dobrze? - Ależ oczywiście, bardzo proszę. - Laut ułożył się na na tapczanie, a przybyły otworzył swoją torbę. - Poza tym pragnę przypomnieć, że firma nasza nie zwraca za­ liczki wpłaconej na poczet usługi - mówił, wyjmując jakieś drobne narzędzia. - Oczywiście, to nieważne - powiedział Laut. Lekarz pochylił się nad nim i szybkim ruchem przycisnął dłonią prawy policzek Lauta, odchylając jego głowę na lewy bok. Krótką pensetą podłubał przez chwilę w uchu... W tej samej chwili w umyśle Lauta obudziło się wszystko, co zawierała jego pamięć. Rzucił się gwałtownie, chciał krzyknąć, zerwać się na nogi, lecz przybyły kolanem przytrzymał go na tapczanie i szybko wcisnął mu głęboko w ucho mały, lśniący metal­ icznie przedmiot, mrucząc przy tym uspokajająco: - Spokojnie, braciszku, spokojnie. Jeszcze nie! Mało nas tu wciąż, ale coraz więcej. Nasz czas nie nadszedł, ale zbliża się, zbliża... O, już! Przecież nie bolało, prawda, panie Laut? - Nie, doktorze... - Laut usiadł na tapczanie. Był zupełnie spokojny, pogodny, czuł się znakomicie. - Raz jeszcze gratuluję. Ma pan żelazny organizm, naprawdę jest pan zupełnie zdrów i myślę, że nie będzie pan zmuszony już nigdy korzystać z naszych usług. Moje uszanowanie i polecamy się łaskawej pamięci! Janusz A. Zajdel Stan spoczynku Jeden z silników wymagał niezwłocznego przeglądu. Niestety w kosmoporcie planety Otia, gdzie posadziłem swój lądownik, nie sposób było cokolwiek załatwić. Na płycie kręciło się mnóstwo robotów, wśród których na próżno wypatrywałem choćby jednej rozumnej istoty. Nie wiedziałem wprawdzie jak wygląda rozumny Otianin, spodziewałem się jednak, że bez trudu rozpoznam tutej­ szych gospodarzy. Roboty nie zwracały uwagi na moje pytania, formułowane w różnych wersjach unilangu. Najwidoczniej były wąsko wyspecjalizowane i nie obchodziło ich. nic, poza zakresem włas­ nych czynności. Do budynku kosmoportu nie udało mi się wejść, wszystkie drzwi były pozamykane i nikt nie interesował się przylotem międzygwiezdnego podróżnika. Wydało mi się to dziwne, bo Otia leży na uboczu, z dala od głównych autostrad i gość taki, jak ja, był na pewno rzadkim zjawiskiem. Obszedłem budynek i nie znalazłszy otwartego wejścia, ruszyłem w stronę płotu. Furtka w parkanie także nie dała się ot­ worzyć, poszedłem więc wzdłuż ogrodzenia i dopiero, korzystając z przejazdu jakiegoś ciężarowego wehikułu wydostałem się przez bramę wjazdową. Na parkingu stał rząd pojazdów, w każdym z nich nieruchomo tkwii robot-kierowca. Podszedłem kolejno do kilku, szarpiąc drzwiczkami - bez skutku jednakże, bo były pozamykane, a senne roboty nie raczyły zwrócić na mnie uwagi. Był jasny dzień, znakomita pogoda i dość dużo tlenu w atmos­ ferze, postanowiłem więc udać się pieszo do najbliższego miasta, którego sylwetka rysowała się na horyzoncie. Droga o gładkiej, znakomicie utrzymanej nawierzchni wiodła wśród oliwkowej zieleni uprawnych pól, po których krążyły samoczynne maszyny uprawowe. Do miasta dotarłem zmęczony trochę wskutek dość znacznej grawitacji, od której odwykłem w czasie mojej podróży. Ruch na ulicach był umiarkowany, jezdniami posuwały się w idealnym porządku lśniące, barwne pojazdy. Chodnikami przemykały różnorodne roboty, wśród których próbowałem wyróżnić istoty będące twórcami tej bez wątpienia rozwiniętej technicznej cy­ wilizacji. Intuicyjnie spodziewałem się, że Otianie stanowić będą większość w ulicznym tłumie, że bez trudu odróżnię ich od robotów. Tymczasem roboty posiadały wprawdzie pewne wspólne cechy morfologiczne, wynikające zapewne z podobieństwa do Otian, były jednakże tak zróżnicowane, że nie mogłem sobie wyobrazić wyglądu ich żywych twórców i pierwowzorów. Przez chwilę niepokoiła mnie nawet myśl, że znalazłem się wśród maszyn, które zniszczyły swych konstruktorów. Był to jednak pomysł z gatunku science-fiction i niezwłocznie odrzuciłem tę hipotezę. Idąc wśród szeregu wysokich, jednakowych domów, przyglądałem się uważnie temu, co dzieje się wokół mnie. Wbrew pierwotnemu wrażeniu, wszystkie twory krzątające się po ulicy zajęte były jakąś celową działalnością. Żaden z robotów nie obijał się bez celu, nie spacerował ani nie stał bezczynnie. Jedne nosiły pakun­ ki, inne zamiatały jeszcze inne - czyściły szyby wystawowe, za którymi, w głębi przestronnych magazynów można było dostrzec wielorękie roboty - ekspedientów, układające towar na regałach lub tkwiące nieruchomo za ladą. Klientów w sklepach nie za­ uważyłem. Widocznie była właśnie przerwa w handlu, bo drzwi kilku kolejnych sklepów, które usiłowałem otworzyć, były zamknięte. Na skrzyżowaniu ulic dyżurował robot-policjant, regulując ruch zmo­ toryzowanych i pieszych robotów. W narożnym budynku, na parterze, dostrzegłem jasno oświetlony lokal - coś w rodzaju baru czy restauracji. Przy niskich, długich stołach - pulpitach siedzieli tu i ówdzie mali, pokraczni osobnicy. Uwagę moją zwróciło ich ogromne wzajemne podobieństwo, jakby byli egzemplarzami z tej samej serii robotów. Jednak, po bliższym przyjrzeniu się przez witrynę, stwierdziłem, że muszą to być właściwi gospodarze Otii. Wśród siedzących przemykały się bowiem sprawne automaty-kelnerzy, roznosząc naczynia z pokarmami i napojami. Roboty traktowały tych bliźniaczo podobnych maluchów z całym szacunkiem i uniżonością, należnymi istotom rozumnym. To oni na pewno! - pomyślałem ucie­ szony, że wreszcie zdołam z kimś rozumnym zamienić kilka zdań i zasięgnąć informacji. Bez namysłu pchnąłem obrotowe drzwi, które jednak ani drgnęły. Naparłem na nie całą siłą - znów bez skutku! Pomyślałem, że to niemożliwe, by te małe istotki, z których żadna zapewne nie sięgała mi do pasa używały większej siły dla obróce­ nia drzwi. Nauczony jednak wieloletnim doświadczeniem nabytym w trakcie odwiedzin na przeróżnych planetach, zastosowałem jedyny skuteczny sposób: stanąłem z boku, w oczekiwaniu, aż ktoś, wchodząc lub wychodząc, uruchomi drzwi i tym samym zdradzi mi ich tajemnicę. Czekałem dość długo, nim wreszcie zjawił się Otianin, który jednakże nawet nie tknął drzwi, a mimo to obróciły się one, wpuszczając go do wnętrza baru. Usiłowałem wcisnąć się za nim, lecz drzwi zagarnęły mnie niespodziewanie i... wyrzuciły z powrotem na ulicę! Tego było już za wiele, cierpliwość opuściła mnie nagle. Natarłem na drzwi z impetem, tłukąc w nie pięściami. Poczułem nagle, że ktoś chwyta mnie od tyłu za pas kombine­ zonu i odciąga od drzwi. Odwróciłem głowę. Stał za mną robot- policjant, taki sam, jak ten, którego widziałem na skrzyżowaniu ulic. Trzymając mnie jednym z czterech chwytaków wysunął z kor­ pusu witkę teleskopowej anteny radiowej i przez chwilę trwał w bezruchu, nadając widocznie meldunek i oczekując instrukcji. Gdy skończył, szarpnął mnie bezceremonialnie i ustawił pod ścianą. Nie stawiałem oporu, bo dobrze wiem, że na wszystkich znanych mi planetach pogarsza to tylko sytuację. Zresztą, pomyślałem, być może wreszcie doprowadzą mnie do jakiegoś rozumnego przedstaw­ iciela miejscowej władzy. Po krótkiej chwili do krawędzi chodnika podjechał niewielki pojazd z robotem-kierowcą. Otworzyły się drzwi blaszanej skrzyni bez okien: Policjant wepchnął mnie do jej wnętrza i zatrzasnął drzwi. Wewnątrz było pusto, żadnego fotela ani poręczy. Dopóki pojazd mknął po gładkiej nawierzchni, można było jeszcze jakoś wytrzymać. Gdy jednak skończyła się dobra droga, każdy podskok źle resorowanego wehikułu obijał mnie o blaszane ściany. Żałowałem teraz, że respektując do przesady wymogi konwencji międzyplanetarnej, pozostawiłem w statku na orbicie mój po­ dręczny emitron. Wystarczyłoby kilka sekund, by się stąd wydos­ tać... Między kolejnymi uderzeniami o ścianę rozmyślałem intensy­ wnie o przyczynach, dla których potraktowano mnie w tak bezwzględny sposób. Przecież nikt nie zabronił mi lądowania; nie zatrzymał, nawet nie wylegitymował w kosmoporcie, po ulicy chodziłem swobodnie i nagle, ni stąd ni zowąd... Dlaczego? Czy naruszyłem któryś z tutejszych przepisów prawnych? Dlaczego nie chciały otworzyć się przede mną żadne z drzwi, które otwierały się przecież dla Otian? Potraktowano mnie... ależ tak! Tu musi być rozwiązanie! Nie jestem Otianinem, nie przypominam go nawet w przybliżeniu... Za to robotów jest tu tak wielka rozmaitość, że żadna zapewne nowa forma nie budzi zdziwienia tubylców ani, tym bardziej automatów porządkowych... A zatem, wzięto mnie za robo­ ta, wykonującego jakieś własne zadania. Przecież jeden robot nie musi analizować postępowania drugiego... Chyba że ten naruszy kodeks obowiązujący roboty... Musiałem go zatem naruszyć... Nagłe hamowanie rzuciło mną o ścianę i tylko szybki refleks pilota, przywykłego do nagłych przeciążeń, uchronił mnie od rozbicia głowy. Zza ścian mojej blaszanki dobiegł odgłos uderzeń, syk palnika czy plazmotronu, brzęk metalu. Drzwi rozwarły się, oślepiając mnie jasnym światłem otwartej przestrzeni. Pojazd stał na skraju kiepsko brukowanej leśnej drogi. Po obu jej stronach krzewiły się gęste, zielonożółte zarośla. Wyskoczyłem z wnętrza pojazdu na miękki, porośnięty gęsto grunt pobocza. Otoczyła mnie gromadka Otian. Przyglądali się nieufnie, lecz bez zbytniego lęku czy ostrożności. Kilku z nich trzymało przed sobą wydłużone przedmioty - zapewne broń. Podniosłem dłonie do góry, by pokazać, że jestem nieuzbrojony. Wówczas z grupy wysunął się jeden Otianin identyczny zresztą z wszystkimi innymi, i obejrzał mnie dokładnie z bliska. - Przybyłem z innej planety, z innego układu gwiezdnego. Proszę traktować mnie zgodnie z Konwencją Międzyplanetarną - powiedziałem w unilangu, popierając te słowa odpowiednimi gestami według specjalnego kodu dla istot nie słyszących fal akusty­ cznych. Nie zrozumieli mnie chyba. Jedno tylko - ten, który mnie z bliska oglądał, z trudem, piskliwie wycedził łamanym unilangiem: - Stać - czekać. Przybyć - translator. Potem wymienił kilka szybkich słów z towarzyszami, z których jeden pomknął w głąb zarośli i po chwili powrócił z kanciastym robotem na czterech cienkich nóżkach. Pozostali zepchnęli w tym czasie pojazd z drogi i ukryli go w krzakach. Zauważyłem, że kabina kierowcy była częściowo rozbita, a siedzący, wewnątrz robot miał przetopiony pancerz. - Kim jesteś? - zapytał robot-translator, zatrzymując się na wprost mnie. Jego unilang był nienagannie poprawny. - Czy przybywasz z innej planety? Wyjaśniłem pokrótce, skąd i dokąd podróżuję oraz co sprowadziło mnie na Otię, której nie znałem zupełnie, nawet z opisu. Opowiedziałem także, w jaki sposób znalazłem się we wnętrzu blaszanej skrzyni, która mnie tu przywiozła. Mimo braku znajomości ich reakcji psychicznych, nie miałem wątpliwości, że moja relacja mocno ich ubawiła. - Jeśli jesteś żywą, rozumną istotą - powiedział jeden z nich, gdy zwisający fałd skóry na jego torsie przestał trząść się z rozbawienia - nie musisz się niczego lękać, dopóki jesteś wśród nas. Nic, co żywe, nie jest nam obce. Wszystko co sztuczne, jest nam wstrętne. Chodź z nami, nie możemy stać tu zbyt długo. Mógłby przyplątać się jakiś robot i miałbyś nowe kłopoty. Po chwili, przedarłszy się poprzez pas zarośli, znalazłem się z tubylcami na niewielkiej polanie. Wokół niej stało kilka szałasów z gałęzi i listowia, a na środku płonęło małe ognisko. Nad ogniem, w kociołku wrzała niebieskawa ciecz, którą jeden z Otian mieszał co chwila patykiem. Zaproszono mnie do jednego z szałasów. Wraz ze mną wcisnęło się tam jeszcze kilku Otian oraz robot - tłumacz. Pozostali rozsiedli się u wejścia. - Jako obcemu, należą ci się pewne wyjaśnienia - powiedział któryś z obecnych. (Wciąż ich nie odróżniałem, nawet po głosie czy zachowaniu). - Nie myśl, że jesteś aresztowany. To nieporozu­ mienie. Po prostu, wieziono cię do naprawy, lub zgoła na złomowisko. - Przecież nie jestem robotem! - Tak, ale nie jesteś także Otianinem, ani żadnych z naszych wrogich sąsiadów z okolicznych planet. W tym ostatnim przypadku nie wylądowałbyś w ogóle na tej planecie. Wobec braku danych, po­ traktowano cię jak robota. - Dlaczego? Kto mnie tak zaklasyfikował? - Totsyskom. - Cóż to takiego? - Powszechny System Komputerowy, który wyręcza nas we wszel­ kich czynnościach administracyjno-ekonomicznych, zarządzaniu, kontroli, planowaniu - słowem, idealny system logicznego zarządzania wszystkim na tej planecie. - Czyżby System ów nie podlegał waszej kontroli? - Oczywiście, że nie podlega. To by podważało jego zasadę pełnego obiektywizmu i logiki. - I wy zgadzacie się na to? Chcecie być rządzeni przez martwy, w gruncie rzeczy, zespół komputerów? - My? Zależy kogo masz na myśli. To zresztą dość złożona sprawa i trudno będzie ją w krótkich słowach wyjaśnić, bo nie znasz historii naszej cywilizacji. - Chętnie posłucham, jeśli zechcecie mi ją streścić - powiedziałem z zaciekawieniem. - Spróbuję - powiedział tubylec siedzący na wprost mnie. - Przedtem jednak dowiedz się, że stoimy nieco poza nawiasem społeczeństwa Otian. Jesteśmy po trosze odszczepieńcami, zbójnikami, w pewnym sensie. Po prostu, niezupełnie ulegliśmy Powszechnej Unifikacji, przynajmniej pod względem umysłowym. Działamy, jak zauważyłeś, trochę nielegalnym metodami, ale w naszej sytuacji bywa to nieraz jednym możliwym sposobem ist­ nienia. Nikt nas specjalnie nie ściga ani nie tropi. Nie jesteśmy w konflikcie z resztą społeczeństwa. Oni są wobec nas raczej obo- jętni, wielu nie wie nawet o naszym istnieniu. Jesteśmy przede wszystkim przeciwnikami Totsyskomu, a raczej - skutków jego dzia- łalności. Wrogami naszymi są podporządkowane Systemowi roboty i automaty. Albo raczej - to my jesteśmy ich wrogami, bo one na szczęście nie są w stanie wyrządzać nam krzywdy. Zabrania im tego zespół podstawowych algorytmów Systemu. - Wybacz - przerwałem - ale wciąż nie pojmuję... Czy System działa przeciwko Otianom, którzy, jak mniemam, powołali go do życia zgodnie z własną wolą i według własnego zamysłu? - Skądże znowu! System działa tak, jak założono od początku,. logicznie i bezbłędnie. Można by powiedzieć, że System uszczęśliwia Otian w stopniu nieosiągalnym przy innych metodach kierowania. Dzięki niemu Otianie nie muszą robić, literalnie nic. Nie muszą pracować. Ani fizycznie, ani umysłowo! A przecież do tego celu, do uwolnienia od konieczności ciężkiej pracy i wysiłku umysłowego zmierza każda cywilizacja techniczna, budująca au­ tomaty i maszyny matematyczne. Jako podróżnik międzyplanetarny, wiesz o tym doskonale... Aby jednak zrozumieć nasz stosunek do panującego u nas systemu zarządzania, musisz dowiedzieć się, w jaki sposób osiągnęliśmy stan bieżący. Nim jednak opowiemy ci o tym, pozwól, drogi gościu, że poczęstujemy cię naszą znakomitą potrawą, która jest już gotowa. Jako białkowiec, przyswoisz ją zapewne bez trudu. Myślę, że masz przy sobie podręczny gastrana- lizator? Podana mi polewka miała kolor błękitny, była wściekle pikantna, lecz nie trująca, co w dalekiej podróży stanowi dostateczny argument za jej zjedzeniem. Aby zrewanżować się za poczęstunek, puściłem w obieg wydobytą z zanadrza płaską butelkę, której zawartość spotkała się z jawnie wyrażonym uznaniem tubylców. Po posiłku Otianin kontynuował swą opowieść: - Zanim osiągnęliśmy stan, w jakim dziś widzisz nasze społeczeństwo, miły przybyszu, przodkowie nasi ponieśli niemało trudu. Nasza planeta dawała im wprawdzie zupełnie niezłe warunki naturalne, jednakże, nękani nieustannymi najazdami sąsiadów z in­ nych planet, zmuszeni byli do rozwijania środków obrony. Pier­ wszym automatem, który stworzyli, był robot-żołnierz. Automat ta­ ki nie musi być wyposażony we wszystkie cechy żywej istoty. Prze­ ciwnie, wiele z nich przeszkadzałoby mu w wykonywaniu jego obowiązków. Był to więc robot wysoce wyspecjalizowany. Jego skuteczność i szybkość reakcji sprawiły, że wkrótce najeźdźcy, mając do czynienia z armią takich robotów, coraz mniej chętnie próbowali, nas podbić. Jednakże kierowanie naszą automatyczną ar­ mią wymagało stworzenia systemu dowodzenia, pozwalającego w pełni wykorzystać możliwości żołnierzy. W ten sposób powstał komput­ erowy system strategiczny zarządzający armią robotów. Musiał on posiadać bardzo szeroki margines swobody działania, aby w zmieni­ ających się sytuacjach bojowych mógł elastycznie kierować obroną przed inwazją obcych istot. Jedynym praktycznie ograniczeniem jego samodzielności była zasada głosząca, że System ów nie może działać na szkodę naszego społeczeństwa ani żadnego z jego członków. Wówczas to, na tym właśnie etapie naszej historii naro­ dził się problem, którego rozwiązanie uformowało trwającą do dziś sytuację: powstała potrzeba zdefiniowania - na użytek Systemu - kogo należy uważać za Otianina. Gdyby istniała definicja, w spo- sób bezsprzeczny ujmująca wszystkie cechy pojedynczego obywatela, reszta byłaby prosta: System otrzymałby instrukcję obrony naszej planety przed napaścią ze strony każdego obiektu - rozumnego lub nie - który nie jest Otianinem. Wbrew pozorom, definicja taka okazała się niezmiernie trudna do sformułowania. Istota rozumna charakteryzuje się pewnym ogólnym planem budowy zewnętrznej i wewnętrznej lecz występują wyraźne odchylenia od przeciętnej normy, choćby takie jak tusza, wzrost, zabarwienie oraz wiele innych. Podobnie w dziedzinie za­ chowań, charakteru, mentalności, stopnia inteligencji... Jakże więc precyzyjnie określić, kogo System ma uważać za Otianina? Wiadomo ci, przybyszu, w jak wielkim stopniu rozwój techniki wo­ jennej wpływa na postęp w innych dziedzinach wiedzy. Po okresie wzmożonych wysiłków militarnych nastąpił burzliwy rozwój au­ tomatyzacji. Jeśli bowiem można stworzyć robota idealnie spełni­ ającego trudną funkcję żołnierza, można także zastąpić specjali­ zowanymi robotami istoty rozumne na innych stanowiskach, obsad­ zonych dotychczas przez Otian. Można także stworzyć system kom­ puterowy, kierujący wszystkimi robotami. Można wreszcie powierzyć temu systemowi zadania w zakresie projektowania i produkcji nowych robotów dostosowanych do wykonywania różnych czynności, wedle bieżących potrzeb. Pokusa była zbyt wielka dla naszych przodków... Gdyby tak uwolnić istoty rozumne od pracy fizycznej i umysłowej, związanej z funkcjonowaniem społeczeństwa? Wyłoniło się, oczywiście pytanie o rolę samych Otian w tym zautomaty­ zowanym układzie, o ich przyszłe zajęcia i cele. Jednak, na etapie podejmowania decyzji w sprawie automatyzacji, problemy te wydały się odległymi i przedwczesnymi. W ten sposób, w stosunkowo krótkim czasie uruchomiono System, który wymodelował, a następnie zrealizował sprawnie działającą machinę wykonawczą. Powstały tysiące odmian automatów i robotów, których wiele zapewne widziałeś drogi gościu, podczas krótkiego pobytu w naszym mieście. Równocześnie jednak System, któremu powierzono nadzór nad działalnością i udoskonaleniem cywilizacji postawił pewne warunki: zażądał po prostu, aby Otianie podporządkowali się jego decyzjom, które oczywiście z natury rzeczy, są optymalne. Chodziło o wykluczenie ingerencji subiektywnego czynnika w jakimkolwiek punkcie precyzyjnego, kompleksowego programu działania Systemu. To było dla wszystkich oczywiste i nie budziło zasadniczych sprzeciwów. Jeśli zbudowało się błyskawicznie działającą maszynę matematyczną, nikt przecież nie będzie sprawdzał wyników jej obliczeń przy pomocy liczydła. Trzeba było konsekwentnie spełniać warunki, nakładane przez optymalizujący wszystko System. Wszyscy Otianie doskonale zdawali sobie sprawę, że jakiekolwiek decyzje podejmowane przez System, nie są bynajm­ niej przejawem jego autonomicznej psychiki, lecz po prostu wynikiem skrupulatnego rozpatrzenia całokształtu sytuacji. System posiadał bowiem w każdej chwili pełną informację o tym, co dzieje się na planecie i nie miało sensu kwestionowanie słuszności jego decyzji. W mocy pozostał oczywiście podstawowy warunek nałożony ongiś na system strategiczny, a dotyczący szczególnej ochrony społeczeństwa Otian i każdego Otianina z osobna. Spełnienie tego warunku gwarantowało pełne bezpieczeństwo, w większym nawet stop­ niu niż gdyby o kluczowych posunięciach decydowali sami Otianie. Przerzucenie ciężaru decyzji na elementy Systemu miało jeszcze dodatkowo jeden cenny walor: unikało się w ten sposób formowania jakichkolwiek oligarchii, elit czy klik, które mogłyby naruszać powszechną równość obywateli, która przecież stanowi podstawę wszelkich modeli idealnych społeczeństw. System wywiązywał się ze swych zadań znakomicie. Zaspokajał potrzeby, wyręczał w trudach codziennej pracy, dostarczał planowanych starannie i wyselekcjonowanych rozrywek i przeżyć es­ tetycznych. W miarę możliwości, korzystając z niezwykle bogatych zasobów naturalnych naszej planety, stwarzał coraz to nowe udoskonalenia dla powszechnego dobra, doskonaląc i rozbudowując równocześnie własne elementy. Gwarantował także pełne bez­ pieczeństwo przed agresją z zewnątrz, przeznaczając na ten cel odpowiednią część potencjału gospodarczego. Jednym słowem, działając nieomylnie i skutecznie, spełniał wszelkie pokładane w nim nadzieje, bez ingerencji Otian. Ingerencja taka jest niemożliwa z samego założenia. Systemu nie można korygować. Nie można go także uszkodzić ani zniszczyć: jego elementy oraz sieć połączeń między nimi, są tak gęste, że stanowią zespół wzajemnie asekurujących się i naprawiających jednostek. System można by wprawdzie całkowicie wyłączyć, ale tego nie zrobiłby nikt przy zdrowych zmysłach, bo oznaczałoby to na obecnym etapie samobójczą śmierć cywilizacji... Na planecie w miarę rozwoju Systemu, pojawiało się i pojawia nadal coraz więcej rozmaitych robotów, przystosowanych do wykony­ wania przeróżnych prac. Projektowane przez System roboty są coraz doskonalsze. Niektóre z nich, zastępując Otian, musiały być do nich bardzo podobne. Natura wszak nie bez kozery wyposażyła nas w taką a nie inną formę zewnętrzną, będącą wynikiem ewolucyjnej op­ tymalizacji. Toteż wkrótce pojawiły się wśród społeczeństwa pewne obawy kwestii bezpieczeństwa wewnętrznego. Istoty rozumne, nie protestujące na widok maszyny w ogóle, z dziwnym, przesądnym lękiem odnoszą się do maszyny posiadającej kształt istoty rozum­ nej, przypisując jej, przez analogię, również pewne cechy umysłowości i charakteru, nie zawsze u istot rozumnych idealne. Wobec rodzących się na tym tle obaw i frustracji, przemądry Sys­ tem obiecał stworzenie takiego układu warunków, który zapewni pełne zabezpieczenie Otian przed robotami, nawet, gdyby wszystkie one poszalały. Aby móc zrealizować System zażądał ścisłego spre­ cyzowania definicji Otianina. Nie było innego wyjścia. W drodze długich i burzliwych de­ bat, Otianie, odwykli od zarządzania i podejmowania decyzji, zmuszeni byli definicję taką podać do wiadomości Systemu. Ten jednakże uznał ją za niejednoznaczną i stwierdził, że wymaga ona uściślenia. Doradził przy tym, aby wprowadzić pewien system standaryzacji i unifikacji istot rozumnych, w drodze doboru gene­ tycznego. Aby jednak nie czekać na wyhodowanie zunifikowanej pop­ ulacji Otian, System zaproponował definicję, w dość wąskim zakre­ sie zamykającą cechy fizyczne i psychiczne Otianina. Dla świętego spokoju, przodkowie nasi przyjęli tę definicję. Wywołało to pewne zamieszanie, lecz wnet się okazało, jak przemyślny jest nasz Sys­ tem. Wkrótce po zaakceptowaniu definicji Otianina standardowego, System wydał odpowiednie zarządzenia, mające na celu ułatwienie bezpiecznego kierowania robotami i dalszą obronę Otian. Między innymi, uniemożliwił wstęp do obiektów przeznaczonych dla Otian, a więc do sklepów, restauracji, domów mieszkalnych - wszystkim robotom oraz innym stworom nie mieszczących się w ramach definicji Otianina i nie zatrudnionym w danym miejscu jako obsługa. W wyniku tego i szeregu innych zarządzeń, roboty przes­ tały wchodzić w drogę istotom rozumnym, zmniejszając ryzyko przy­ padkowych kolizji. Równocześnie zaś, po upływie dość krótkiego czasu, populacja Otian w sposób naturalny ujednoliciła się znacznie, choć... kosztem pewnego zmniejszenia się liczby obywa­ teli. Był to efekt nieco zaskakujący, aczkolwiek niewątpliwie pożyteczny społecznie, bo sprzyjający poprawie działania Systemu i bezpieczeństwu publicznemu. Nie naruszało to podstawowych warunków, nałożonych na System bo nadal były respektowane w pełni prawa tych, których obejmowała definicja Otianina, przez samych Otian przyjęta! Od tej pory System działa bezbłędnie na naszą ko­ rzyść, dysponując dokładną definicją Otianina, zaś my, Otianie, jesteśmy wszyscy niemal identyczni, bo po prostu każde odchylenie od normy jest przez System eliminowane... Jak działa nasz System, miałeś okazję się przekonać osobiście, nasz drogi gościu. Przepraszamy cię, ale to nie my, lecz nasz System tak cię urządził. Jeśli chcesz wiedzieć, co się właściwie stało, powiem ci: Nie jesteś przecież Otianinem, więc robot-policjant wziął cię za uszkodzonego robota. Próbowałeś dostać się do lokalu, przez­ naczonego dla Otian. Drzwi otwierają się tylko przed Otianami, a ty szarpnąłeś je kilkakrotnie. Sprawny robot już po pierwszej próbie ich otwarcia zrezygnowałby z dalszych. Pojazd, którym cię wieziono, był wozem technicznym. Prawdopodobnie przeznaczono cię do naprawy lub na złom. Tak się postępuje z zepsutymi robotami, które mogłyby być niebezpieczne dla Otian. A zdarzają się czasem takie przypadki, i dlatego właśnie konieczna jest daleko idąca ostrożność i izolacja robotów od Otian, którzy, dzięki Systemowi, mogą pławić się w całkowitym nieróbstwie i dobrobycie. Większość właśnie to robi... - A wy? - spytałem. - Czy nie uznajecie dobrodziejstw Syste­ mu? Nie korzystacie z nich? - Od wielu lat - wyjaśnił mój rozmówca - istnieje w naszym społeczeństwie ruch, który dąży do tego, by zmienić coś w odwiecznym układzie. Napadamy na transporty, porywamy różne au­ tomaty (bo bez nich i my także nie potrafimy się obyć), przepro­ gramowujemy je tak, aby były posłuszne nam, nie Systemowi. Ale dopóki jesteśmy Otianami Standardowymi, nic nam nie grozi. Mamy wszędzie wolny wstęp, możemy korzystać ze wszystkiego, co stwarza dla nas armia automatów. Jest to więc walka jednostronna i... beznadziejna. Właściwie, nie wiemy nawet, co powinniśmy zmienić i jak postępować w tej sytuacji. Wiemy tylko, że jest ona... no, jakaś nie taka... Może ty, jako przybysz z innego układu, obiek­ tywnie spojrzysz na nasze społeczeństwo i doradzisz nam coś, po­ możesz? Nasze umysły obciążone są od pokoleń trwającą tradycją bezczynności, która zaczyna niejednemu Otianinowi niezmiernie ciążyć, choć większość jeszcze tego nie odczuwa. My jednakże... no, po prostu nie akceptujemy tego, co jest. Nie chcemy mieć wszystkiego za cenę nieróbstwa i bezmyślności - choć w założe­ niach to było celem naszych przodków i, o paradoksie!, cel ten został wszak osiągnięty... Jesteśmy bezpieczni pod każdym wzglę- dem, każdy z nas pasuje do tego społeczeństwa, jak dobrze dobrany klucz do zamka, otwierającego wszelki dobrobyt. Nikt inny, kto nie jest Otianinem, o czym zdołałeś się przekonać, nie zdoła nawet zjeść śniadania w naszej restauracji, nie mówiąc już o opanowaniu naszej planety... Cóż z tego, skoro wielu z nas zaczy­ na to wszystko nudzić! Jednakże, nie możemy przecież zniszczyć Systemu, bo wszyscy zostaniemy bezradni. Nie możemy także mody­ fikować jego planów, działań, bo nie jesteśmy do tego przygo­ towani i narobilibyśmy szkody. Zresztą, System mógłby odmówić dalszego kierowania wszystkim, gdybyśmy próbowali cokolwiek mu nakazywać - i co wówczas? Wyobrażasz sobie ten tłum robotów, pozbawiony wszelkiej kontroli? Przecież nawet nie znamy przez­ naczenia niektórych modeli. Powstawały one poza naszym wpływem, w drodze doskonalenia ich przez System! - Nie rozumiem tylko, dlaczego udało mi się wylądować na waszej planecie - powiedziałem. - Jeśli System broni was przed inwazją... - System ocenia sytuację i stosuje środki zaradcze odpowied­ nie do stopnia zagrożenia. Ty, sam jeden, nie zdołałbyś mu za­ grozić. W ogóle, pojedynczy osobnik, nawet Otianin, nie jest w stanie walczyć z Systemem. Gdyby spróbował zachować się agresy­ wnie, wypadłby poza granice definicji... a wówczas... - Właśnie! - przerwałem. - Jak System reaguje na taką działalność, jak wasza? Przecież, działając przeciw niemu, pośrednio szkodzicie uzależnionemu od niego społeczeństwu! - Rozumiesz chyba, przybyszu, że System jest w gruncie rzeczy bezmyślny: nie ocenia postępowania Otianina. Nie może on ukarać go za zniszczenie robota, bo to może być przypadek! System nie jest w stanie zgłębić intencji naszego działania. Dopóki pod­ padamy pod definicję, jesteśmy bezpieczni. Jednakże nie tylko cechy fizyczne są kluczem do Systemu, pozwalającym odróżnić nas od wszystkich innych tworów na tej planecie. System nękany przez maniaków, Otian z odchyleniami psychicznymi, czy wreszcie przez takich, jak my, odstępców, stara się, w ramach swego algorytmu, i w, zgodzie z podaną mu definicją Otianina działać we własnej obronie. W ten sposób powstała pewna metoda, będąca już w pełni oryginalnym wytworem Systemu: ci, których działanie szkodzi Sys­ temowi, są - z całą delikatnością i troskliwością, należną isto­ cie rozumnej - ograniczani w możliwościach swych szkodliwych działań. System stworzył dla nich specjalne miasteczka, których opuszczenie jest dla umieszczonych tam Otian prawie niemożliwe, choćby ze względów komunikacyjno-geograficznych. System korzysta tu z udzielonego mu prawa ograniczenia swobody jednostek dla ich dobra. Ta sama zasada obowiązuje wszak od dawna, gdy chodzi o przymusową hospitalizację chorych. A czyż nie muszą być uznani za chorych ci, którzy działając przeciw Systemowi, podcinają gałąź, na której siedzi całe społeczeństwo? - A zatem - podsumowałem - Otianin o normalnym, zu­ nifikowanym wyglądzie, może być potraktowany jako nie mieszczący się w ramach definicji, jeśli odbiega od normy psychicznej? - Tak, lecz na pewno System nie może go skrzywdzić ani zlik­ widować. Podobnie dzieje się, gdy Otianin, psychicznie standard­ owy, odbiega od normy fizycznej. W obu jednakże przypadkach, w normalnym mieście osobnicy tacy nie znajdą warunków do życia. Wszystkie drzwi będą przed nimi zamknięte. Osobników, znaj­ dujących się na pograniczu normy, od czasu do czasu także spo­ tykają tego rodzaju szykany, choć kiedy indziej traktowani są normalnie. Jest to kwestia doskonałości urządzeń identy­ fikujących. - Teraz, gdy wiesz już o nas tyle, przybyszu - dodał inny Otianin - może potrafisz spojrzeć na naszą cywilizację chłodnym okiem obcego, może wskażesz nam drogę wyjścia z tego impasu. Bo jeśli będzie to trwać dłużej, Otianie przestaną być istotami rozumnymi i staną się hodowlą zwierząt w idealnej, zautomaty­ zowanej oborze! - Czy inni, ci żyjący w miastach, nie zdają sobie z tego sprawy? Czy nie można zaagitować ich, by po prostu zaczęli żyć inaczej, odzwyczajając się stopniowo od do­ brodziejstw Systemu - spytałem dość naiwnie. - Oni się boją stracić to, co mają. Niektórzy może nawet podzielają nasze poglądy, ale są już tak rozleniwieni, że nie po­ trafią się niczemu przeciwstawić... Mają pełne zaufanie do Syste­ mu, bo wszak nie zawiódł ich w gruncie rzeczy nigdy. Zlikwidował wszystkie plagi i niedostatki, stworzył idealne warunki bytowa­ nia! Oni po prostu nie chcą niczego zmieniać! - A gdyby tak... podważyć to zaufanie? - rzuciłem nagle, tknięty genialną myślą. - Jak? Jak to zrobić? - pytali jeden przez drugiego. - System musi ich zawieść. Przynajmniej pozornie. Możecie to zaaranżować w bardzo prosty sposób. Czy wszyscy na plancie znają, na przykład, wygląd waszych najbardziej zaciętych wrogów sprzed lat, przybyszów, którzy chcieli was podbić? - Oczywiście. Każdy tu od dziecka straszony jest obrazkami z przeszłości. Najstraszniejsi byli dzicy Hinnowie z planety Mo. - Potraficie przebrać się za nich? - Przebrać? - No, włożyć na siebie maski i stroje, jakie nosili? - Co to znaczy "stroje"? - To, co mam na sobie, na przykład... - Więc to nie jest tworem twojego organizmu? - Nie, to kombinezon! Byli zaszokowani. Okazało się bowiem, że to, co brałem za ich ubiór, stanowiło zewnętrzną powłokę ich ciał. Otianie nigdy nie znali odzieży! - Musicie zatem - tłumaczyłem im skwapliwie - przebrać się za Hinnów i dużą gromada wtargnąć do paru miast, aby zobaczyło was jak najwięcej obywateli. Reszta dokona się sama: plotką wyol­ brzymi waszą liczebność i wszyscy Otianie uwierzą, że System ich zdradził, wpuszczając na planetę hordy dzikich Hinnów. Raz pod­ ważona wiara w niezawodność Systemu nie da się odbudować. Tłumy Otian w popłochu opuszczą miasta, zaatakowane przez rzekomego wroga, przed którym nikt nie będzie ich bronił! Bo przecież każdy element Systemu zidentyfikuje w was, mimo przebrania, najprawdzi­ wszych Otian, i żaden robot nie śmie podnieść na was łapy, a cały System zgłupieje, bo na pewno nie jest w stanie zadecydować po czyjej stronie stanąć w wewnętrznej rozgrywce między Otianami! - Przybyszu! Głosisz nam rzecz ogromnie ważką i cenną! Ratu­ jesz nas! Wypłoszywszy naszych otępiałych współbraci z ich wygod­ nych legowisk, zmusimy ich do prawdziwego życia! A potem, gdy opuszczą miasta, wyłączymy System....Ogłupiałe, niekontrolowane roboty wytłuką się wzajemnie! - entuzjazmowali się Otianie, jeden przez drugiego. - Jesteś geniuszem. - Sami byście na to wpadli - powiedziałem skromnie. - Cała trudność polegała na tym, że nie znacie pojęcia ubioru, a tym samym pojęcia maskarady... - Ale... - zafrasował się nagle jeden z moich rozmówców. - W jaki sposób mamy straszyć naszych współbraci, gdy za atakujemy miasta? Czy mamy strzelać do nich z miotaczy? Chyba nie! Więc jak...? - Jak? - powiedziałem, zrywając się z miejsca. - Nie wiecie? Ułamałem sporą, sękatą gałąź z pobliskiego drzewa. - A tak, a tak! - krzyczałem, wymachując przed sobą grubym kijem. - To jedyne, co zdolne jest obudzić śpiącą inteligencję w rozumnej istocie! A walić, lać, tłuc! Po łbach, po łbach! Janusz A. Zajdel Skorpion Agraw wzbił się pionowo w górę, potem zatoczył szerokie półkole nad budynkiem i wziął kurs na południe. Pilot i pasażerowie, wyrwani przed chwilą ze snu, ziewali jeszcze, przecierając zaspane oczy... Yason wyjął z kieszeni zwinięty for­ mularz raportu dyspozytora i raz jeszcze odczytał treść, anal­ izując sytuację. - Sprawdzić broń, załadować pociskami obezwładniającymi - powiedział do towarzyszy. - Będziemy strzelać z zaskoczenia. Na­ jważniejsze, żeby nie zdążyli niczego zniszczyć. Ty, Collodi, zabezpieczysz dokumentację i źródła informacji. - Tak jest - powiedział ospale tęgi mężczyzna siedzący obok pilota. - Pozostali - ciągnął Yason - zajmą się tymi ludźmi. Jest ich czterech albo pięciu, prawdopodobnie bez broni, ale mogą mieć sygnalizację ostrzegawczą. Trzeba będzie bardzo ostrożnie otoczyć budynek. Ty, Borrov - zwrócił się do pilota - zostaniesz na zew- nątrz i będziesz strzelał do każdego, kto nam się wymknie. Dom stoi na uboczu, w lesie. Lądować będziemy w dość znacznej odleg- łości, żeby ich nie spłoszyć. Czy wszystko jasne? Sprzęt w porzą- dku? - Informetr mi nie działa, szefie! - powiedział Pesso. - Wymień baterie. Zresztą pewnie nie będzie potrzebny. Sprawdźcie jeszcze amnestory! - Będziemy ich o d k a ż a ć? - ucieszył się Lasteck. - Tylko w razie skrajnej konieczności. Mamy polecenie przy­ wieźć ich z pełnym zasobem informacji. Może uda się coś z nich wycisnąć w cefalektorze. Przez kilkanaście minut lecieli w milczeniu. - Co oni tam właściwie robią? - spytał nagle Stemp cichym głosem. - Za co mamy ich...? - To przestępcy niebezpieczni dla ludzkości. Użytkują bez zezwolenia nie rejestrowany komputer średniej mocy - wyjaśnił Ya­ son. - I co na nim robią? - Nie wiemy i na tym właśnie w głównej mierze polega ich przestępstwo. Naszym obowiązkiem wobec ludzkości jest dowiedzieć się, co zamierzają. - Raczej, co zamierzali! - poprawił Collodi. - Myślę, że nie zdziałają już nic więcej. - Biedacy. Ktoś ich sypnął. A teraz pewnie dostaną personi­ fikację albo w najlepszym razie kilka lat izolacji - powiedział Stemp ze współczuciem. - Nie masz powodu ich żałować - obruszył się Yason. - Sami sobie winni. - Ano niby tak... - zgodził się Stemp. W dole błysnęło kilka świateł - to było osiedle. Dalej rozpoczynał się las. Agraw osiadł na jego skraju, w wysokiej, wilgotnej trawie. Yason czekał, aż wszyscy zabiorą sprzęt i wyjdą z kabiny. - Grupa interwencyjna gotowa do akcji - zameldował Stemp. - Dobrze. Iść ostrożnie - powiedział Yason i sięgnął pod lewą klapę kurtki. Odpiął mały metalowy znaczek. Przez chwilę obracał go w palcach. Był to tłoczony w srebrzystej blaszce wize­ runek atakującego skorpiona z łukowato wygiętym odwłokiem, na którego końcu połyskiwał ostry, jadowity kolec. "Każdy z nich - pomyślał Yason patrząc za odchodzącymi - jest takim małym, jadowitym owadem. Ja też nim jestem i muszę być najkąśliwszym z nich..." Podrzucił znaczek na dłoni, a potem przypiął na zewnętrznej stronie klapy. Przewiesił przez ramię pasek od miotacza, wyskoczył z kabiny agrawu wprost na trawę i szybkim krokiem ruszył za towarzyszami. Akcja przebiegała zgodnie z założeniami. Pesso i Lasteck wkroczyli do wnętrza budynku przez tylne wejście. Collodi zabez­ pieczał drzwi frontowe, a Yason z bronią gotową do strzału wkroczył do środka. Na jego widok jeden z czterech ludzi, odwrócony właśnie twarzą do drzwi, zdążył tylko wyszeptać ochry­ ple pobladłymi wargami: - Panie docencie, SKORPION... Celny strzał Yasona obezwładnił go na miejscu. Dwaj inni, próbujący ukryć się w głębi budynku, zostali przechwyceni przez Pesso. Czwarty, siwy staruszek, pozostał na środku pokoju z twarzą wyrażającą smutne zdziwienie i rezygnację. - Jesteśmy funkcjonariuszami Służby Kontrolno-Operacyjnej Regulacji Postępu i Ochrony Nauki - powiedział dobitnie Yason, podsuwając przed oczy starca srebrny znak SKORPIONA. - Proszę nie stawiać oporu! Wracając, Yason przeglądał skonfiskowane materiały. - Wiecie, nad czym ona pracowali? - powiedział po zapoznaniu się z kilkoma tabelami i zawartością taśm. - Opracowywali syntezę pewnego leku psychotropowego. - Dlaczego więc robili to w tajemnicy? - zdziwił się Stemp. - Mogli przecież legalnie zgłosić to do SKORPIONA. - To nie taka prosta sprawa, And! Okazuje się, że podczas produkcji tego środka powstaje duża ilość ciekłych odpadów, które należałoby zabezpieczyć, gdyż są silnie toksyczne. Możliwość usuwania do ścieków całkowicie odpada. Analizowali właśnie możli­ wość unieszkodliwiania tych odpadów na skalę przemysłową. Zdaje się, że bez widocznych rezultatów. - A zatem zrobiliśmy kawałek dobrej roboty, unieszkodli­ wiając tych panów! - powiedział Collodi. - Myślę, że gdyby opra­ cowana przez nich technologia produkcji dostała się w ręce produ­ centów, nic nie powstrzymałoby ich od wdrożenia... Szczególnie przy tak wielkim popycie na leki psychiatryczne, jaki obserwujemy w naszym stuleciu. - A sprawą szkodliwości odpadów zainteresowano by się dopiero po wytruciu resztek planktonu w rzekach. Tak, dobrze się stało, że udała się nam ta akcja - dodał Yason, a twarz jego przybrała wyraz głębokiego zadowolenia. - Komputery w naszym stuleciu stały się tym w stosunku do ludzkiego mózgu, czym w przeszłości była broń masowej zagłady wobec broni konwencjonalnej: umożliwiły osiąganie tego samego skutku szybciej, taniej i dokładniej. Porównanie jest tym trafniejsze, że komputeryzacja, jak niegdyś broń termojądrowa - stała się w pewnej chwili groźbą dla podstaw istnienia ludzkiej cywilizacji. "Myślenie konwencjonalne" nie doprowadziłoby nigdy do tak zawrotnego tempa rozwoju nauki i techniki, jakie umożliwia elektroniczna technika przetwarzania danych. Groźba "elektronicznego myślenia" przejawiła się w tym, że stała się faktem sytuacja z dawna przewidywana przez trzeźwiej myślących uczonych: nastąpiły poważne przerosty niektórych dziedzin nauki oraz brak kontroli nad całością postępu wiedzy. Utrzymanie rozsądnych proporcji między rozwojem wiedzy teorety­ cznej a możliwościami i celowością jej zastosowań dla dobra człowieka stało się zadaniem chwili. Wystąpiło wiele problemów składających się na ogólny stan zagrożenia naszej cywilizacji przez komputery, a raczej przez wyniki ich stosowania. Pierwsze zagadnienie, podniesione najwcześniej, to sprawa izolacji i wąskiej specjalizacji niektórych dziedzin, czyli inny­ mi słowy braku integracji nauk, szczególnie w takich dziedzinach, jak wzajemne oddziaływanie przemysłu na środowisko biologiczne, urbanizacji - na psychikę człowieka i socjologiczne powiązania dużych skupisk ludzkich. Zanieczyszczenie wód i atmosfery jako wynik działalności przemysłu obnażyły już w XX wieku bezsilność ekologów i działaczy towarzystw ochrony przyrody wobec inwazji techniki. Drugie zagadnienie - to zjawisko ujęte w tzw. prawie Zolla- Grema. Prawo to głosi, że rozwój cywilizacji jest funkcją rosnącą w czasie w sposób analogiczny do relatywistycznego wzrostu masy. Inaczej mówiąc: podobnie jak prędkość ciała materialnego nie może osiągnąć prędkości światła, cywilizacja nie może przetrwać w ra­ mach jednego cyklu rozwojowego poza pewien określony moment, w którym "stopień rozwoju" osiąga wielkość nieskończoną. Oczywiście osiągnięcie takiego stanu jest niemożliwe, cywilizacja załamuje się więc w swym rozwoju i ginie nieco wcześniej. Ten moment kry­ tyczny, zwany w popularnej literaturze "ekstrapolowanym końcem świata", można z pewnym przybliżeniem wyznaczyć na podstawie ak­ tualnego tempa rozwoju cywilizacji oraz dynamiki tego rozwoju, czyli, matematycznie rzecz ujmując, na podstawie pierwszej i drugiej pochodnej funkcji rozwoju. Pierwsze, najbardziej nawet optymistyczne obliczenia wykazały, że ten krytyczny punkt cy­ wilizacja nasza mogłaby osiągnąć o wiele wcześniej, niż można było przypuszczać. Wynika stąd, że już w niedalekiej przyszłości dojść by mogło do takiej sytuacji, że człowiek, budzący się rano, nie poznawałby świata znanego z dnia wczorajszego. Cały dzień poświęciłby na ak­ tualizację swej wiedzy i uzupełnienie jej o nowe elementy, by następnego dnia zacząć znów to samo od początku. Weźmy inny przykład: oto ktoś prowadzi pojazd mechaniczny z Wiednia do Paryża. Podróż trwa cały dzień, ale władze komunika­ cyjne nie śpią: co godzina zmieniają się przepisy drogowe i pow­ staje kilka nowych znaków drogowych, które są natychmiast skwapliwie ustawiane wzdłuż drogi. Nasz podróżnik jest oczywiście na bieżąco zarzucany biuletynami informującymi o tych wszystkich zmianach, lecz cóż z tego? W pewnym momencie musi zatrzymać samochód, by przestudiować te informacje. Nim je jednak przyswoi, powstają nowe i nowe. I oto widzimy nieszczęsnego kierowcę, który zamiast poruszać się ku wytkniętemu celowi, siedzi na skraju au­ tostrady i wertuje sterty przywalających go informacji. Co gorsza, pewne jest, że nigdy już nie dojedzie do celu. Po prostu odpadł w wyścigu z komputerami usprawniającymi i optymalizującymi zasady ruchu w tempie znacznie szybszym, niż umysł pojedynczego średnio zdolnego osobnika jest je w stanie przyswoić. Ten absurdalny przykład wystarczy chyba państwu jako ilus­ tracja konsekwencji prawa Zolla-Grema, przy założeniu żywiołowości rozwoju techniki elektronicznego przetwarzania danych i przy nie kontrolowanym i powszechnym jej stosowaniu. Korzystając z doświadczeń i osiągnięć zastosowanej w swoim czasie światowej kontroli broni masowego rażenia, w początkach naszego stulecia zawarto odpowiednią konwencję międzynarodową i powołano do życia instytucję, której zadaniem miało być reje­ strowanie i kontrolowanie wszelkich prac badawczych wykonywanych za pomocą komputerów. Służba Kontrolno-Operacyjna Regulacji Postępu i Ochrony Nauki miała za zadanie, ogólnie biorąc, nie do­ puszezać do prowadzenia prac, których wyniki mogłyby w sposób bezpośredni lub pośredni zaszkodzić dobru ludzkości i cywilizacji ziemskiej. To trudne i na pozór beznadziejne zadanie SKORPION spełnia ze zmiennym powodzeniem od kilkudziesięciu lat. W tym czasie rozrósł się w instytucję światową o nieprawdopodobnym wprost zasięgu, o niezmiernie szerokich uprawnieniach i możli­ wościach administracyjno-prawnych. Niestety, sytuacja w dzisiejszej nauce i technice dawno już przerosła możliwości SKOR­ PIONA: zbyt szeroki wachlarz kontrolowanych zagadnień i tematów nie pozwala specjalistom ze SKORPIONA na szczegółową i fachową analizę wszystkich zgłaszanych zagadnień. W imię więc swego naczelnego celu - to znaczy niedopuszczenia do prowadzenia prac szkodliwych dla cywilizacji - SKORPION odrzuca i zabrania prowadzenia większości proponowanych badań. Czyni to na wszelki wypadek, kierując się częstokroć li tylko intuicją swych ekspertów. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak fatalnie odbija się to na stanie nauki i techniki. O ile niegdyś SKORPION tylko utrudniał, o tyle teraz wręcz uniemożliwia wszelki rozwój wielu dziedzin życia. Nastąpiło przegięcie w drugą ostateczność - w stronę stag­ nacji nauki! SKORPION kontroluje wszystkie działające komputery, a podejmowanie w tajemnicy prac nie zatwierdzonych grozi uczonym konsekwencjami najwyższej miary, do pozbawienia osobowości i wymazania pamięci włącznie - traktuje się ich bowiem, w myśl obowiązującej niestety konwencji, jako zbrodniarzy przeciw ludzkości! Panowie! SKORPION jest instytucją tak silną i tak rozbu­ dowaną, że nie ma praktycznej możliwości rozwiązania lub ograniczenia jej działalności. Agenci SKORPIONA są wszędzie, każda więc próba protestu ze strony uczonych zostanie w zarodku zdławiona, a protestujących izoluje się lub depersonifikuje. Nie zdołamy niczego zdziałać za pomocą legalnych środków. Sytuacja dojrzała do tego, by wznieść okrzyk: "Ratujmy cywilizację!" Aby zaś ją uratować musimy zniszczyć SKORPIONA. Lekki szmer przebiegł wśród zebranych. Niektórzy trwożnie rozejrzeli się dokoła. Profesor Kerdan wypił kilka łyków wody ze szklanki i otarł spocone czoło. Usiadł, poprawił okulary i powiedział przytłumio- nym głosem: - Koledzy! W naszej operacji możemy liczyć wyłącznie na własne mózgi. Ich zawartości SKORPION nie jest w stanie, na szczęście, kontrolować. Nie możemy natomiast korzystać z pomocy komputerów. Nasz przeciwnik dysponuje czujkami do wykrywania in­ formacji zawartej we wszelkiego rodzaju układach sztucznych. Żaden nielegalny komputer nie uchowa się długo przed czujnymi in­ spektorami SKORPIONA. W wąskim gronie wtajemniczonych poczyniliśmy już pewne kroki przygotowawcze do wielkiej akcji. Zebrałem tu was, samych zaufanych i oddanych sprawie. Chcę przed­ stawić ogólny zarys naszego planu oraz omówić poszczególne opera­ cje, wchodzące w jego skład... Po trzeciej rewizji, dokonanej przez automaty, Yason czuł się jak przenicowany. Miał wrażenie, że nie tylko każdą kieszeń, lecz i każdy zakamarek mózgu spenetrowano mu dokładnie. Wiedział jednak, że takich możliwości SKORPION jeszcze nie posiada. W tej części gmachu Yason był po raz pierwszy. Ściskając w dłoni żeton- przepustkę, przemierzał puste korytarze, kierowany świetlnymi strzałkami orientacyjnymi. To tutaj. Zatrzymał się przed niewielkimi drzwiami z napisem DYREKTOR GENERALNY. Otworzyły się samoczynnie, gdy wrzucił żeton w szparę automatu. Znalazł się w małym przedsionku, gdzie raz jeszcze automatyczny sekretarz sprawdził mu kieszenie. Za następnymi drzwiami był już gabinet samego Wielkiego Szefa. Zaraz po przekroczeniu progu Yason został oślepiony snopem jaskrawego, skierowanego wprost w oczy światła. Zobaczył na tle ciemnego wnętrza jasną plamę reflektora i odwrócił twarz w bok. - Proszę siadać. Krzesło jest po lewej stronie drzwi - powiedział cichy, łagodny głos zza świetlnej plamy. Mrużąc oczy, Yason poszukał krzesła i usiadł. - Przepraszam za to światło w oczy. To niestety konieczność. Mam zbyt wielu nieprzyjaciół, rzecz normalna w mojej sytuacji. Dlatego wolę, by jak najmniej ludzi, nawet spośród personelu SKO­ RPIONA, znało moją twarz. Najlepiej zamknąć oczy, Yason. Yason opuścił powieki. W głębi gabinetu zaszeleściły pa­ piery. Po chwili głos Szefa ciągnął dalej: - Twój raport brzmi nieco enigmatycznie. Zaciekawił mnie jednak. Jesteś bardzo zdolnym i sumiennym pracownikiem. Sprawdziliśmy to dokładnie, zanim powziąłem decyzję powierzenia ci pracy w Służbie Interwencyjnej. Później też byłeś obserwowany i testowany. Przypomnij sobie sprawę Horgana. Kazaliśmy ci oso­ biście go zatrzymać i zdepersonifikować. Wiedzieliśmy, że to twój krewny. Rozkaz wykonałeś bez wahania. Wiemy, że jesteś całkowicie oddany służbie i mamy do ciebie zaufanie. Dobrze się też stało, że raport skierowałeś bezpośrednio do mnie. To wygląda na sprawę najwyższej wagi. W takich sprawach nie ufam nawet moim zastępcom. Sam się tym zajmę, a ty, i tylko ty, dopomożesz mi. A teraz czekam na bliższe wyjaśnienia. - Czy mogę mówić swobodnie o wszystkim? - Yason rozejrzał się na boki spod na wpół opuszczonych powiek. - Nikogo tu nie ma oprócz jednego tępawego robota. Mów, śmiało. - Informacje te nie mogą dotrzeć do nikogo oprócz pana, Sze­ fie. Leży to także w moim interesie. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, że to ja przekazałem je panu, nie wahano by się ani chwili i pewnie byłyby to ostatnie moje usługi wobec SKORPIONA. - Cóż więc zamierza robić Kerdan? - Mikrofilm zawierający całą dokumentację ukrył w sobie tylko wiadomym miejscu, ale nas nie powinny interesować szczegóły jego prac. Musimy go mieć, Kerdana i tych kilku jego najbliższych współpracowników, zanim czegokolwiek będą się domyślali. Realiza­ cja ich planów jest kwestią najbliższych dni! - W raporcie piszesz, że Kerdan zajmował się ostatnio praca­ mi z dziedziny protetyki układu nerwowego. Ponadto napisałeś, że prace jego godzą w podstawy istnienia SKORPIONA. Nie widzę związku między jednym a drugim. - Ta protetyka to kamuflaż. Prace te prowadzi legalnie i używa ich jako parawanu dla swych poczynań zmierzających do niec­ nych celów. Znając nasze niepowodzenia w zakresie kontroli za­ wartości żywego mózgu, Kerdan postanowił uderzyć w ten nasz naj­ słabszy punkt. Dotychczas panowaliśmy nad sytuacją, ponieważ współczesna nauka nie opiera się już na mózgach pojedynczych mędrców, lecz jest wynikiem działania całych zespołów użytkujących liczne maszyny elektroniczne. Metoda Kerdana ma na celu wyeliminowanie maszyn z pracy zespołów uczonych. Postawiłoby to nas wobec groźby utraty kontroli nad procesami naukowotwórczy­ mi. SKORPION przestałby spełniać swe zadania, to zaś byłoby pretekstem do ograniczenia jego uprawnień, a być może do lik­ widacji... - To się nikomu nie uda - powiedział Szef pewnie. - Kerdan powiedział wręcz, że pierwszym zagadnieniem, jakie zamierza rozwiązać swoją nową metodą, jest plan zniszczenia SKOR­ PIONA! - Przeliczy się. Likwidacja instytucji jest zadaniem tysiąckroć bardziej złożonym niż jej powołanie. - W głosie Szefa, mimo żartobliwej nuty, można było dosłuchać się cienia niepokoju. - Czy dowiedziałeś się czegoś więcej o szczegółach tej metody? - Niewiele. Polega ona na bezpośrednim łączeniu żywych mózgów w tandemy, z których ma powstać układ o mocy intelektual­ nej przekraczającej wszystko, co dotychczas osiągnięto w dziedzinie komputerów... Najistotniejszym zagadnieniem, które ponoć udało się mu rozwiązać, jest system krążenia informacji w zespołach, eliminujący pośrednictwo mowy i pisma. Bezpośrednie i wielokanałowe przekazywanie informacji z mózgu do mózgu zlikwidu­ je wąskie gardło przekazu ustnego. Tym samym wzrośnie niepomiernie efektywność układu. Jeśli dodać do tego fakt, że współpracownicy Kerdana opracowali sposób selektywnego wymazywa­ nia z mózgów zbędnej informacji bez naruszenia informacji istot­ nej, to... - Skąd wiesz o tym wszystkim? - Szef przerwał wyraźnie już poruszony. - Od Kerdana. Poza tym widziałem niektóre fragmenty mikro­ filmu. Od dwóch lat jestem członkiem zespołu Kerdana i pozyskałem jego zaufanie. Niestety, żaden z jego współpracowników nie ma dostępu do całości dokumentacji. - Jesteś genialnym agentem, Yason. Poprowadzisz tę sprawę dalej. Czy masz propozycje działania? - Działać musimy natychmiast. Kerdan zamierza przede wszys­ tkim powielić mikrofilm i przesłać do wszystkich większych ośrodków naukowych. Jeśli ta zaraza rozejdzie się po całym świecie, nie opanujemy sytuacji. Proponuję przechwycić wszyst­ kich, którzy wiedzą coś o tej sprawie, oczywiście z Kerdanem na czele... Następnie trzeba ich wszystkich o d k a z i ć, aby w ich umysłach nie pozostało ani śladu tej obłędnej idei... - W ten sposób nie uzyskamy mikrofilmu - zauważył Szef. - To nie ma znaczenia, dopóki jest tylko jeden egzemplarz i tylko Kerdan wie, gdzie go schował. Mało prawdopodobne, by ktoś odnalazł to przypadkiem, a być może, że uda się nam z czasem odszukać skrytkę. - Nie. Musisz zdobyć mikrofilm. Ma to dla nas wielkie znaczenie. - Obawiam się - zawahał się Yason - że nie zdążę... - Musisz zdążyć. To sprawa największej wagi. W umyśle Szefa zajaśniała oszałamiająca wizja: "Tak, koniecznie trzeba wygrać tę sprawę dla SKORPIONA! Za­ miast zachwiać się i runąć SKORPION zaciśnie mocniej dłoń na grdyce szalonej cywilizacji! Bezpośrednie przekazywanie informa­ cji z mózgu do mózgu! Stąd jeden krok tylko do powszechnej kon­ troli mózgów! Tego było nam zawsze potrzeba. Tego na próżno szukają od lat specjaliści z Zakładu Informetrii i Cefaloskopii. A selektywne wymazywanie zawartości pamięci umożliwiłoby częściowe wycofywanie pewnych ważnych informacji z mózgów samych agentów SKORPIONA! Co za wspaniałe możliwości, jakie perspektywy centralizacji zarządzania wszystkim - w rękach dyrekcji. W moich rękach!" - Tak, musisz tego dokonać, Yason - powiedział Szef głośno, a w myśli dodał: "A potem zapomnisz o tym wszystkim, na zawsze zapomnisz!" - Potrafię ci to wynagrodzić, Yason. Tylko bądź nadal lojalnym pracownikiem. Teraz idź i działaj. "Swoją drogą - pomyślał Szef - dobrze, że sprawa trafiła na tego prostodusznego chłopca. Nie jest chyba na tyle bystry, by zostać moim konkurentem w całej rozgrywce . - Jeszcze jedno - powiedział Yason, zawracając od wyjścia. - Gdy tu szedłem rewidowano mnie kilkakrotnie. Gdybym miał ten mikrofilm... w jaki sposób mam go panu dostarczyć? - Oczywiście, że tylko do moich rąk. Przynieś go tutaj. Dostaniesz żeton, który umożliwi ci wstęp bez rewizji. Pluton! - Słucham, panie! - rozległ się z kąta głos robota. - Wyprowadź tego człowieka. - Tak, panie! Do której celi? - Nie do celi, durniu, tylko do hallu wyjściowego. Tam dasz mu żeton wolnego wstępu. - Tak, panie! Chodź, panie! Poprzedzany przez robota, Yason wyszedł z gabinetu. Robot prowadził go jakąś inną, krótszą drogą po korytarzach gmachu. - Pluton! - powiedział Yason, gdy znaleźli się w znanej mu windzie. - Możesz wrócić, sam dalej trafię. - Nie mogę, panie. Mam rozkaz odprowadzić cię do wyjścia. - Dobrze. Jedziemy na dół. W hallu przy wejściu robot wręczył Yasonowi żeton i chciał odejść. - Pluton! - zawołał Yason ostro. - Słucham, panie! Yason rozejrzał się dokoła, a upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, powiedział: - Stań na głowie, Pluton! - Tak, panie! - odpowiedział automat posłusznie i po chwili zgrabnie stanął na swej niezbyt roztropnej elektronicznej głowie. Yason nieznacznie uśmiechnął się do swoich myśli. Idąc ulicą, Yason rozglądał się ukradkiem, przystawał od czasu do czasu zmieniał kierunek marszu. Po raz trzeci czy czwarty mignęła mu w tłumie ta sama twarz młodego mężczyzny. "Szef mi nie ufa - pomyślał i skrzywił się z niesmakiem. - Musiał się mocno przestraszyć i teraz nie ufa nikomu". Lewą dłonią, którą trzymał wciąż w kieszeni płaszcza, wymacał cylindryczny, twardy kształt kasetki. Przed wejściem do gmachu zatrzymał się i, zapalając papierosa, obejrzał się dyskretnie. Nie było za nim nikogo. Widocznie agent miał polece­ nie śledzić go tylko do tego miejsca. Yason pchnął obrotowe drzwi i ruszył w kierunku windy. Automat-portier cofnął się przed nim uprzejmie na sam widok żetonu. Na piętrze już nikt nie próbował go rewidować. Dopiero w przedsionku gabinetu Szefa dwóch drabów przejrzało mu kieszenie, ale widocznie mieli polecenie nieza­ glądania do kasety z mikrofilmem. Jeden z nich otworzył drzwi gabinetu i przepuszczając Yasona przodem, zameldował: - Już jest, Szefie. Czy mamy czekać? - Nie, jesteście wolni - powiedział Szef z głębi ciemności. Po chwili światło reflektora zmusiło znów Yasona do zamknięcia oczu. - Witam cię, Yason, nie przychodzisz chyba z pustymi rękami? - Nie. Oto kaseta. - Yason wyjął z kieszeni aluminiowe pudełko. - Jak to zdobyłeś? - Kerdan pojechał na zjazd naukowy do Altras. Przed wyjazdem posiałem w jego myślach trochę niepokoju. Powiedziałem, że SKOR­ PION może coś zwąchać. A jeśli dopadną profesora, przepadnie mikrofilm... - Bardzo subtelna akcja... - pochwalił Szef. - A on na pewno szybko przekazał mikrofilm komuś ze swych najbliższych współpra­ cowników? - Nie. Po prostu wskazał miejsce jego ukrycia. Nie mnie, oczywiście. Ja dla niego zbyt mało znaczę. Ale pilnowałem go, miałem na podsłuchu, no, nie muszę panu chyba wyjaśniać naszych metod... - Jasne - zaśmiał się Szef. - Bardzo się cieszę. Podaj mi ten mikrofilm... Albo nie. Niech mi go przyniesie Pluton. A pro­ pos, może mi powiesz, po co kazałeś Plutonowi stawać na głowie? - Musiałem się przekonać, czy jest dostatecznie głupi - uśmiechnął się Yason. - Był przy naszej rozmowie... - Mówiłem, żebyś się nie obawiał. On ma pamięć tylko do rozkazów. Pluton, przynieś kasetę od tego człowieka. Robot zbliżył się do Yasona z wyciągniętym chwytakiem, zabrał kasetę i zaniósł za krąg. światła. Yason zamknął oczy. Dłonie jego, zaciśnięte na brzegu krzesła, drżały niedostrzegal­ nie. Wytężył słuch. W ciszy gabinetu słychać było szybki oddech człowieka siedzącego za reflektorem. - Czy to już wszystko? Cała dokumentacja? - spytał Szef. - Tak. Film jest wywołany, można sprawdzić. - Oglądałeś to? - Tylko pobieżnie, Kerdan pokazał mi kilkanaście klatek. W zapadłej ciszy Yason słyszał lekki zgrzyt odkręcanego wieczka. Wstrzymał oddech. Zaraz potem usłyszał dwa chrapliwe, ostre kaszlnięcia i dźwięk upadającego pudełka. Zakrętka po­ toczyła się po podłodze. Yason zerwał się z miejsca i podbiegł w kierunku Szefa. Oślepionymi oczyma poszukał go za kręgiem reflek­ tora. Szef siedział w fotelu, z głową odrzuconą na oparcie. Ya­ son, wciąż nie oddychając, zaciskając nozdrza palcami, dopadł drzwi wejściowych i wybiegł do przedsionka. Tu dopiero odetchnął głęboko i krzyknął w głąb gabinetu: - Pluton! Włącz wentylację! Zamykając drzwi gabinetu słyszał szum wentylatorów. Odczekał w przedsionku kilka minut, potem uchylił drzwi. Wszedł i skierował reflektor na twarz człowieka leżącego w fotelu. - Rzeczywiście - powiedział, wyjmując z kieszeni lusterko i porównując twarz Szefa ze swoją. - Pewne podobieństwo jest. Plu­ ton! Podaj mi maszynkę do golenia i amnestor. - Tak, panie! - powiedział robot, podchodząc do ściennej szafki. Po chwili podał żądane przedmioty. Yason przyłożył elek­ trody amnestora do skroni Szefa i wcisnął spust. Strzałka na skali opadała powoli. Yason odczekał, aż osiągnęła zero, a potem odłożył przyrząd i popatrzył jeszcze raz w twarz leżącego. "Jak to niewiele potrzeba, by Ktoś stał się nikim!" - pomyślał, sięgając po maszynkę do golenia. - Pluton! Wynieś tego człowieka. - Do której celi? . - Do siedemnastej. - Już zajęta. - W takim razie do pierwszej, która jest wolna. - Cela 4127 - powiedział Pluton. Podniósł z fotela bezwładne ciało i wyszedł przez drzwi ukryte za kotarą w głębi gabinetu. Yason pociągnął nosem. W gabinecie czuło się jeszcze słabą woń gazu obezwładniającego. Pogładził z żalem swą brodę, a potem z determinacją puścił w ruch maszynkę do golenia. - Teraz lepiej - powiedział półgłosem, patrząc w lusterko. Wrócił Pluton. Yason kazał mu wyłączyć wentylację, zamknął drzwi i nikogo nie wpuszczać. Zapalił światło i zasiadł za biu­ rkiem na miejscu Szefa. Przed nim, na małym pulpicie widniał sze­ reg przycisków z oznaczeniami poszczególnych działów i sekcji - to były główne kanały dyspozycyjne. Miał przed sobą wszystkie nici poruszające wielką, wszechpotężną machiną, będącą postrachem uczonych całego świata. Jednym ruchem dłoni mógł on, Yason, przed chwilą skromny funkcjonariusz SKORPIONA, uczynić z wszystkich mędrców tego świata jedną wielką "tabula rasa", białą plamę bez śladu jednej myśli, jednej informacji... Mógł tworzyć i niszczyć, kierować, zakazywać, decydować... "Szef zadbał o to, by nasze spotkanie odbyło się naprawdę w cztery oczy - pomyślał. - Za­ leżało mu na tym. Nie ufał nikomu. Sądził, że niczym nie ryzyku­ je, decydując się na współpracę ze mną. Nie chciał przepuścić takiej okazji, nie mógł oprzeć się chęci sprawdzenia, czy to wszystko prawda. Nie chciał posłużyć się kimkolwiek. Nie docenił mnie jednak..." Yason powiódł palcem po szeregu przycisków. - Sekcja ogólna - odczytywał półgłosem. - Ewidencja kompute­ rów. Dział Ekspertyz. Informetria. Służba Interwencyjna... Zabrzęczał telefon. Yason drgnął, po chwili jednak, opanowując drżenie głosu, rzucił w słuchawkę ochrypłe "Tak?" - Szefie, przywieźli tego Kerdana, którego Szef kazał dziś dostarczyć. Nie zdezinformowany, wedle rozkazu. Co z nim zrobić? - Daj do telefonu - powiedział Yason spokojnie. A po chwili: - To pan, profesorze? Tu Y-3. Akcja "Roszada" zakończona. Operacja "Płomień" wkracza w ostatnią fazę. Skorpion wymierza żądło we własne ciało. Janusz A. Zajdel Skok dodatni Marco spojrzał przez lornetkę w stronę drogi. Z wysokości wieży strażniczej widać było nadjeżdżający autokar. - Jadą - powiedział do mikrofonu. - Pamiętajcie o dokładnym sprawdzeniu dokumentów. Profesorowi szczególnie na tym zależało. Zdaje się, że nie chce tu mieć żadnych dziennikarzy. Same karty uczestnictwa nie wystarczą. Trzeba ich wylegitymować! Strażnicy wyszli przez bramę. Marco widział, jak dociągali pasy i poprawiali uniformy. Uśmiechnął się pod wąsem. Popatrzył w drugą stronę. W środku równiny, okolonej linią srebrzystego ogrodzenia z gęstej siatki, połyskiwała miedziana kopuła laboratorium. Biegnąca ku niej linia energetyczna też lśniła miedzią przewodów. Na ostatnim słupie siedział jakiś nas­ troszony ptak. Marco przyjrzał mu się przez lornetkę. To musiał być myszołów. Albo może pustułka? Marco poznałby od razu, gdyby ptak rozwinął skrzydła do lotu. Ale z tej odległości siedzącego ptaka trudno było rozpoznać. Autokar zatrzymał się przy bramie. Marco liczył wysia­ dających. Poznał Foriniego i jego dwóch laborantów. Trzeci współ- pracownik profesora był już od rana w laboratorium: Marco widział go parę razy, wychodzącego i wchodzącego przez drzwi kopuły. Kilkunastoosobowa grupka stopniowo przelewała się na teren poligonu, skrupulatnie legitymowana przez strażników w wąskim przejściu przy bramie. Trwało to dość długo, ale Marco wiedział, że tak musi być. Po raz pierwszy wpuszczano tu tak wiele osób naraz. - Jak tam? - rzucił do mikrofonu, nie odwracając oczu od wchodzących. - W porządku - odpowiedział dyżurny z dołu. - Za chwilę skończymy. - Kierowca zostaje w autokarze, poza ogrodzeniem - przypom­ niał Marco. - Zdaje się, że brak jednej osoby? - Tak, profesor właśnie powiedział, że jeszcze ktoś ma tu za chwilę przyjechać. - Dobrze. Jego też proszę dokładnie sprawdzić. Wydłużona grupka ludzi, z profesorem Forinim na czele ruszyła ścieżką wydeptaną wśród kamienistej równiny. Od kopuły dzieliło ich ponad tysiąc metrów. Marco patrzył przez chwilę, jak idą po dwóch, trzech, rozmawiając, gestykulując z ożywieniem i wymachując plastykowymi teczkami - nieodłącznym atrybutem uczest­ ników naukowych sympozjów. Drogą od strony miasta nadjeżdżał mały, szary samochód. Był jeszcze daleko, gdy Marco dojrzał go po raz pierwszy. Gdy spoj­ rzał ponownie w tamtym kierunku, samochód stał na skraju drogi. Przybyli niknęli kolejno w drzwiach kopuły, aż znaleźli się w jej wnętrzu wszyscy oprócz Foriniego i jednego z laborantów. Profesor czekał najwyraźniej na kogoś jeszcze, spojrzał na ze­ garek, wreszcie zagarnął ramieniem laboranta i wraz z nim także wszedł do laboratorium, zamykając drzwi. Marco widział przez lornetkę, jak na szczycie kopuły zapala się czerwone światło. Zawsze paliło się podczas prób i wtedy pod żadnym pozorem nie wolno było zbliżać się do ścian laboratorium. Strażnicy wiedzieli o tym doskonale, choć nie bardzo orientowali się, jakiego rodzaju niebezpieczeństwo groziło wówczas na terenie poligonu. Marco, będąc ich szefem, wiedział trochę więcej: to było coś związanego z czasem - z "lokalną modyfikacją czaso­ przestrzeni" - jak to określił profesor, kiedy przed kilkoma miesiącami powierzył mu to stanowisko. Ale Marco nie usiłował zgłębiać szczegółowo sprawy. Wystarczyło mu, że trzeba się trzy­ mać z daleka od tej diabelskiej instalacji. Mały, szary samochód ruszył w dalszą drogę. Kierował się na­ jwyraźniej w stronę poligonu. "Spóźnił się" - pomyślał Marco. Teraz, gdy płonęło czerwone światło, nikt nie mógł już kręcić się na zewnątrz kopuły. Marco skierował lornetkę na ostatni słup linii wysokiego napięcia. Ptak siedział tam wciąż, nieporuszony, z nastroszonymi piórami. Nagle - jak zdmuchnięty - zniknął z pola widzenia. Marco poszukał go wzrokiem. Dostrzegł ptaka nieco z prawej: wisiał w powietrzu, z rozpostartymi skrzydłami, które nie wykonywały żad­ nego ruchu. Marco widział go teraz w całej okazałości. To był myszołów. Po chwili dopiero spostrzegł, że coś jest nie w porządku: ptak trwał w zawieszeniu przez dobre kilkanaście sekund, jak namalowany na błękitnym tle nieba! A potem nastąpiło kilka zdarzeń naraz. Marco nie potrafiłby uszeregować ich w czasie, lecz dostrzegł je wszystkie: myszołów runął na ziemię, porywając z niej coś, zapewne drobnego gryzonia; na słupie wysokiego napięcia błysnął potężny łuk wyładowania, a kopuła laboratorium... zniknęła. Po prostu, przestała istnieć, jakby została uniesiona w górę, lub może zapadła się pod ziemię, pozostawiając po sobie tylko kolisty betonowy fundament. Marco stał przez moment nie mogąc oderwać oczu od miejsca, gdzie przed chwilą lśniła powierzchnia kopuły. Potem spojrzał na słup. Unosił się tam jeszcze błękitnawy obłoczek dymu ze spalonych bezpieczników. Przewody, biegnące przedtem w kierunku kopuły, zwisały teraz ku ziemi, dotykając jej u podnóża słupa. Myszołów, przestraszony błyskiem, uleciał w górę, nie wy­ puszczając jednak ze szponów swej zdobyczy. Marco szarpnął uchwyt instalacji alarmowej. Syreny rozwyły się zawodzącym skomleniem. Widział, jak strażnicy wybiegali przed budynek przy bramie i stali teraz bezradnie, patrząc w stronę, gdzie przed chwilą błyszczała miedziana czasza. Szary samochód zatrzymał się przed bramą. Człowiek, który z niego wysiadł, nie próbował nawet dostać się na teren poligonu. Słysząc wycie syren, odjechał pospiesznie w stronę miasta. Tłum dziennikarzy napierał ze wszystkich stron na rzecznika prasowego Instytutu, który bezskutecznie usiłował przekrzyczeć gwar podnieconych głosów i terkot kamer. - Panowie! W ten sposób niczego nie załatwimy! Proszę zająć miejsca i zadawać pytania kolejno! Tubalny głos reportera "Przeglądu Wieczornego" zaprowadził nieco porządku, ale Cyryl od razu wyczuł, że tutaj, w sali semi­ naryjnej, gdzie zgromadzono dziennikarzy, nie dowie się niczego, poza paroma ogólnikami. Nie pchał się więc do pierwszych rzędów, lecz zatrzymał się przy drzwiach wejściowych, w tylnej części sali. - Panowie! - zaczął młody adiunkt, któremu przypadło w udziale wziąć na siebie pierwsze uderzenie opinii publicznej, reprezentowanej przez dziennikarzy. - Nie jesteśmy w tej chwili w stanie ogłosić jakiegokolwiek wiążącego komunikatu. Nieza­ przeczalnym faktem jest, że kilkunastu uczonych, którzy zgro­ madzili się przed dwoma dniami w naszym Instytucie na zamkniętym sympozjum naukowym, w dniu dzisiejszym uległo wypadkowi podczas eksperymentu... Sala zareagowała gradem pytań. - Czy to był wybuch? - Jakiego rodzaju był ten eksperyment? - Czy oni żyją? - Kto uczestniczył w sympozjum? Rzecznik prasowy odczekał, aż sala nieco ucichnie. - Nie na wszystkie pytania będę mógł odpowiedzieć, a to z dwóch powodów: po pierwsze - sami nie wiemy co było przyczyną wypadku, bo na sympozjum zjechali się specjaliści pewnej bardzo wąskiej dziedziny nauki i tylko oni byli dokładnie zapoznani ze szczegółami doświadczenia; po drugie - wszyscy oni, wraz z całym pawilonem, w którym przeprowadzano eksperyment, po prostu przestali istnieć. Na poligonie, gdzie się to wydarzyło, pozos­ tało jedynie puste miejsce, a ściślej mówiąc, betonowy fundament, dźwigający przedtem metalową kopułę laboratorium. Komisja, powołana przez dyrekcję Instytutu, jest w trakcie badania okoliczności wypadku. Co do tematyki sympozjum mogę powiedzieć ogólnie, że doty­ czyło ono zagadnień chronotransportu, to znaczy przenoszenia masy i energii w czasoprzestrzeni. Prace w tej dziedzinie podjęte niedawno przez kilka ośrodków naukowych na świecie, prowadzone były na bardzo skromną skalę. Nasz Instytut chlubił się posi­ adaniem jedynej instalacji, umożliwiającej przeprowadzenie pewnych elementarnych eksperymentów w tej dziedzinie. Doświad­ czenia te były praktyczną realizacją teorii wypracowanych przez specjalistów z kilkunastu placówek naukowych. - A więc, w wypadku zginęli - czy też zniknęli - wszyscy czołowi znawcy tego zagadnienia? - spytał ktoś ze środka sali. - Niestety, prawie wszyscy. Spośród obecnych na obradach, jedynie profesor Al Breger z Zurychu nie uczestniczył w ekspery­ mencie. Pozostał także docent Mac Intosh z Kanady, który nie przybył na sympozjum. - Dlaczego? - rzucił Cyryl od drzwi. - Nie rozumiem? - rzecznik prasowy spojrzał w jego kierunku. - Dlaczego Breger nie pojechał na poligon, razem z innymi? Czyżby nie interesował go eksperyment? - To był przypadek. Profesor Breger miał dotrzeć tam swoim samochodem, podczas gdy pozostałych zawieziono wcześniej au­ tokarem. Samochód profesora popsuł się w drodze... Spóźnił się i to go uratowało. - Dziwne, że nie zaczekali na niego z rozpoczęciem ekspery­ mentu! - Cyryl powiedział to na wpół do siebie. - Natomiast Mac Intosh - ciągnął adiunkt - jak leży sądzić z jego polemicznych wystąpień w czasopismach fachowych, reprezen­ tował poglądy zgoła odmienne niż inni znawcy zagadnień chrono­ transportu. Wydaje się, że jego nieobecność była swego rodzaju demonstracją... - Czy doświadczenie dotyczyło przenoszenia się w czasie? - Ależ nie! Na obecnym etapie badań nie brano pod uwagę przenoszenia w czasie złożonych obiektów materialnych. O ile mi wiadomo, osiągnięto pewne wyniki w zakresie przesyłania drobnych przedmiotów w bliską przyszłość. Były to właśnie doświadczenia, które profesor Forini zamierzał pokazać uczestnikom sympozjum... Cyryl wymknął się z sali przed zakończeniem konferencji. Jadąc taksówką w kierunku hotelu "Kosmos", gdzie zakwaterowano uczestników niefortunnego sympozjum, raz jeszcze przemyślał wszystkie zebrane dotychczas informacje. Po otrzymaniu polecenia zbadania sprawy, Cyryl podszedł do niej dość formalnie. Wszystko wydawało się jasne: nieod­ powiedzialny eksperymentator naraził siebie i kolegów uczonych, na skutki niebezpiecznego eksperymentu... Było w tym jednakże parę szczegółów, które Cyrylowi wydały się dziwne. Sympozjum odbywało się właściwie przy drzwiach zamkniętych, w bardzo ścisłym gronie specjalistów, chociaż - formalnie rzecz biorąc - nie było tajne. Podczas wygłaszania referatów nie posługiwano się jednak używanymi zwykle środkami - rzutnikiem z celuloidową taśmą, na której po stawały wszystkie zapisy, demon­ strowane przez referenta na ekranie, ani magnetofonami dla utr­ walenia przebiegu obrad. Wzory pisano kredą na tablicy, która została. dokładnie starta przed wyruszeniem zebranych na poligon. Wszystkie osobiste notatki każdy zabrał ze sobą, do specjalnych teczek, w których uczestnicy otrzymali także odbitki tekstów referatów. Jedynie profesor Al Breger - ten, który był na sym­ pozjum, a nie... zniknął w czasie eksperymentu - mógłby powiedzieć coś na temat przebiegu obrad. Do niego właśnie po­ jechał Cyryl. Wysiadając z taksówki przed hotelem, Cyryl spostrzegł jed­ nego z cywilnych agentów, przechadzającego się w okolicy parkingu. A więc udało się. Breger jest jeszcze w hotelu. Prawdopodobnie oczekuje na bilet lotniczy, który obiecano mu dostarczyć. W recepcji siedział drugi agent. Cyryl odebrał od niego kop­ ertę i poszedł w kierunku windy. - Dzień dobry, profesorze - powiedział, wchodząc do aparta­ mentu. Profesor Breger stał przy oknie, jakby niecierpliwie oczekując na kogoś, kogo się spodziewał. - Czy przyniósł pan może mój bilet na samolot? - spytał, pa­ trząc podejrzliwie na Cyryla - Owszem. Oto on. - Cyryl położył kopertę na stole. - Ale poza tym, chciałbym zadać panu kilka pytań. - Pan jest z prasy? - Breger wyraźnie się nastroszył. - Gorzej - powiedział Cyryl, pokazując swoją legitymację. Wbrew oczekiwaniom, profesor rozchmurzył się, wskazał Cyry­ lowi krzesło i sam usiadł. - Prawdę mówiąc, oczekiwałem pana - powiedział po chwili. Nie chciałem sam zgłaszać się do was, bo nie byłem pewien... ale jeśli już się tym zajmujecie, gotów jestem podzielić się z wami tym, co mnie nurtuje. Cyryl wyjął z kieszeni magnetofon i położył na stole przed profesorem. - Dlaczego nie uczestniczył pan w tym... pokazie? - Spóźniłem się. - Wiemy, że spóźnił się pan... celowo. - Wiecie... No cóż, to prawda. Stałem na poboczu szosy. Zas­ tanawiałem się. Zdecydowałem, że... nie będę ryzykował. - Czyżby to był niebezpieczny eksperyment? Pan o tym wiedział? - Nie wiedziałem, lecz domyślałem się różnych rzeczy. To, co Forini mówił podczas sympozjum, nie wyglądało na prawdę. Poza tym, zbyt ściśle wszystko trzymał w tajemnicy - jak na te mizerne wyniki, które rzekomo osiągnął. Jednym słowem, odniosłem wrażenie, że potrafi więcej. - Czy zna pan Mac Intosha z Kanady? - Tylko ze słyszenia. Wiem, że nie zgadzał się z wieloma moimi wnioskami. W ogóle był przeciwko wszystkiemu, co ostatnio działo się w teorii chronotransportu. Krytykował podstawowe założenia... - Więc sądzi pan, profesorze?... - Tak, wiem, o czym pan myśli. To możliwe. Forini chciał pokazać coś zaskakującego... Dotychczas wiadomo był powszechnie, wśród specjalistów; oczywiście, że udało mu się przeprowadzić kilka doświadczeń... - Jakie to były doświadczenia? - Na sympozjum opisywał jedno z nich. Wyglądało to mniej więcej tak: drobny przedmiot, na przykład kostka do gry, albo szklana kulka, położona w strefie działania polichronu... to znaczy, w odpowiednim punkcie pola rozszczepieniowego... przepraszam, trudno mi będzie wyjaśnić to panu prostym językiem... no więc, jednym słowem, przedmiot taki znika z pola dostrzegania obserwatora. Oznacza to, że obiekt doświadczenia przestaje istnieć w interwale czasowym między chwilą początkową - zniknięcia, a końcową - ponownego pojawienia się. Ten prosty przypadek nazywa się w języku teorii chronotransportu, biernym skokiem dodatnim. Przedmiot przenosi się od razu do pewnej chwili czasu, będącej - z punktu widzenia naszej teraźniejszości - przyszłością. Nasza teraźniejszość "dogania" ten przedmiot i "za­ biera" go ponownie... Mogę tu zilustrować przykładem: załóżmy, że płynie pan łódką z prądem strumienia. Jeśli rzuci pan przed siebie kamieniem, to upadnie on, powiedzmy, o kilkanaście metrów przed łódką. Po chwili, przepływając tamtędy, może pan chwycić ten kamień ponownie... - Ale muszę w tym celu sięgnąć ręką w głąb wody! - zauważył Cyryl. - Słusznie! Bardzo słusznie! Jeśli pan tego nie zrobi, kamień tylko mignie panu przed oczami i zniknie nie pojawiając się więcej w pańskiej płynącej teraźniejszości. A teraz rozpa­ trzmy inny przypadek: zamiast kamienia, użyjmy piłki, zwykłej gu­ mowej piłki. Co stanie się jeśli rzuci ją pan przed siebie? - Moja łódka nigdy jej nie dogoni. - Tak jest. Piłka trwale przejdzie do innej teraźniejszości i tam zostanie! To jest tak zwany skok czynny... - Dodatni - podpowiedział Cyryl. - Oczywiście. Pan świetnie to rozumie! - Studiowałem kiedyś na uniwersytecie. - To doskonale. Nie muszę chyba wyjaśniać, że skoki ujemne również prowadzą do trwałej utraty kontaktu z obiektem doświad­ czenia. - Rozumiem... - to znaczy, nie bardzo rozumiem... - zas­ tanowił się Cyryl. - Czymże więc jest taki rzut piłką? Jeśli nie znajdziemy "w przyszłości" tej piłki, która wciąż przed nami ucieka, niesiona prądem strumienia, to... - Przeszłość, przyszłość i teraźniejszość jest kawalkadą łódek, płynących z prądem... Czy może słuszniej byłoby powiedzieć: niekończącą się taśmą transportera... To zresztą nie jest teraz ważne. Chodzi o coś innego. Podejrzewam, że Forini zrobił nam brzydki kawał: wysłał siebie i kilkunastu innych ludzi, skokiem czynnym dodatnim w przyszłość... - Sądzi pan, że zrobił to z rozmysłem? - Tego właśnie nie wiem. Teoretycznie, pole rozszczepieniowe mogło osiągnąć rozmiary wystarczające dla objęcia swym zasięgiem całej kopuły laboratorium... Z rozważań modelowych wynika, że zjawisku takiemu towarzyszyć powinien swego rodzaju "odrzut", kompensacja czasowa w postaci chwilowego zwolnienia lub nawet za­ trzymania upływu czasu w obszarze teraźniejszości... Rozumie pan: rzucając pewną masę przed siebie - w przypadku pańskiej łódki - powoduje pan przyhamowanie tej łódki... Jeśli nastąpiło coś takiego, to można mieć pewność, że kopuła powędrowała w przyszłość - tym dalszą, im silniejszy był efekt zwolnienia upływu czasu w najbliższym jej otoczeniu... Cyryl przypomniał sobie o czymś. Zerknął do notatnika Tak. To musiało być to: w swym zeznaniu dowódca straży opowiedział o myszołowie, który... - Przyjmijmy, że tak było, profesorze. Cóż stąd wynika? Czy możemy oczekiwać, że oni... wrócą? - Jeśli są w kopule... i jeśli ona działa w obie strony, to owszem, mogą wrócić. Ale my nie możemy nic zrobić, by ich ściągnąć tu na powrót. Po prostu, musi nam ktoś stamtąd odrzucić tę piłkę. Ale to nie jest proste... Instalacja wymaga zasilania. A przewody linii energetycznej zostały tutaj! - Nie rozumiem tylko, profesorze - powiedział Cyryl - dlaczego... oni zniknęli wraz z kopułą? Przecież mówił pan, że przedmioty... mogą znikać same... a urządzenie pozostaje? - Wszystko zależy od energii pola i jego zasięgu. W pokoju hotelowym zadzwonił telefon. Breger przeprosił Cyryla i podniósł słuchawkę. - Tak, to ja... Kto? Ach, tak, rozumiem... oczywiście, bar­ dzo proszę... Tak, tak... czekam! - Profesor odłożył słuchawkę. - To Mac Intosh. Przyleciał z Montrealu. Chce ze mną rozmawiać. Powiedziałem, że jestem sam. Niech pan się schowa za kotarą, w tej wnęce. On coś wie, a przy panu może nie chciałby... zresztą, zobaczymy... Cyryl dał nurka za kotarę. Po chwili przybysz wszedł do pokoju. Był to dość młody, szczupły mężczyzna, ubrany według na­ jnowszej mody, nie bardzo wyglądający na znanego i poważnego naukowca. Przypominał raczej bogatego turystę. Cyryl obserwował go przez szparę. - Witam, profesorze - powiedział przybysz tonem swobodnym, nawet dość wesołym. - Słyszałem, że Forini udowodnił swoje racje. Przyznałbym mu teraz słuszność, gdyby nie drobna przeszkoda... że go tutaj nie ma, podobnie jak pozostałych moich adwersarzy. Z wyjątkiem pana, profesorze. Chcę więc, na pana ręce, złożyć wyrazy ubolewania, ale także uznania dla poglądów, które i pan podzielał... - Czy tylko po to fatygował się kolega aż tutaj? - głos Bregera zdradzał zniecierpliwienie. - No, nie tylko... Pan jest sam, profesorze? - Jak pan widzi. Ale spieszę się na lotnisko. Za dwie godziny mam samolot do Genewy. - Tym lepiej. Zakończymy sprawę szybciej... Pan miał być tam, w czasie eksperymentu... Czy to nie dziwne, że akurat pan się spóźnił? - Nie, wcale mnie to nie dziwi. Spóźniłem się, bo przy­ puszczałem, że Forini wyskoczy z jakimś efektownym trickiem. Wolałem obejrzeć to... z zewnątrz. - Pan coś wie, profesorze. - Myślę, że to był skok dodatni. - Czynny. - Tak, czynny. Dalekosiężny. - To dużo pan wie. Stanowczo za dużo... - Nie rozumiem? - Zaraz to wyjaśnię. Jak się panu zdaje, co mogliby zrobić eksperymentatorzy, którzy znaleźli się w następującej sytuacji: po doświadczalnym skoku ujemnym okazuje się, że zasięg pola nie objął instalacji, a oni - bez możliwości powrotu - utkwili w przeszłości... - Ależ... to był skok dodatni, a kopuła też zniknęła! - Mówię o innych eksperymentatorach, profesorze! O tych, którzy padli ofiarą doświadczenia ze skokiem ujemnym! Którzy znaleźli się w czasach, gdy nikomu nie śniło się jeszcze o skokach w żadnym kierunku czasu! Co mogliby zrobić, by wrócić w swą teraźniejszość? Nie wie pan? Na pewno pan wie! Ale powiem panu, profesorze: powinni zbudować chronotransporter, stworzyć pole rozszczepieniowe i wykonać skok dodatni. Tylko, że w cza­ sach, w których się znajdują, nie ma jeszcze ani jednej pracy teoretycznej, żadnych projektów, żadnych obliczeń, ani planów dotyczących tego problemu! Rozbitkowie też nie mają tego wszys­ tkiego w głowach; muszą więc stworzyć ten kierunek badań! Zain­ spirować i wprząc do pracy teraźniejszych uczonych. Uzyskać kredyty na eksperymentalną instalację. A przy tym - cały czas uważać, by w teraźniejszości nie zostało zbyt wiele informacji, która mogłaby zakłócić konsekwencję czasową. Pan wie przecież, że ludzie z przyszłości, będącej teraźniejszością owych rozbitków, nie mogą im w niczym dopomóc. Są oni zdani na własne siły i rozum, a takie na umysły współczesnych uczonych. Takich, jak pan, profesorze, i jak ci wszyscy, których Forini zabrał ze sobą. Pan się nam wyłamał, Breger, ale na szczęście przewidzieliśmy i to także. Forini zabrał tamtych, ja zabiorę pana. W Kanadzie mam drugą instalację, mniejszą wprawdzie, ale dla nas wystarczy... - Czy pan zwariował, Mac Intosh? Nigdzie z panem nie pojadę! - Wcale pana nie pytam o zdanie. Pan musi pojechać, w prze­ ciwnym razie musiałbym pana zabić, a tego bardzo bym nie chciał. Pan, jak sądzę, także. Musi pan zrozumieć, że pozostawienie pana w tej teraźniejszości oznaczałoby okropne zamieszanie i bałagan w strumieniu czasu! Dla dobra swoich współczesnych, musi pan powędrować ze mną; skok dodatni nie narusza konsekwencji cza­ sowej, to elementarne twierdzenie teorii chronotransportu; prze­ cież pan wie o tym równie dobrze, jak ja, chociaż ja ze względów praktycznych, musiałem przez cały czas udawać, że się z wami nie zgadzam, żeby nikt nie kojarzył mnie z Forinim! W imię porządku w strumieniu czasu, chodź ze mną, Breger! - Nie chcę! - Breger podbiegł do kotary i szarpnął ją. - Panie inspektorze! Niech pan go aresztuje! Cyryl wyszedł z wnęki za kotarą. W ręku trzymał pistolet. - Niech pan idzie, Breger. Panie Mac Intosh, czy w pańskiej instalacji znajdzie się miejsce dla trzech osób? Ja też wiem zbyt dużo, mógłbym zakłócić teraźniejszość. A przecież policja musi dbać o porządek! - powiedział z przekonaniem, kasując taśmę w swym służbowym magnetofonie. Janusz A. Zajdel Satelita (ze zbioru: "Wyższe racje") Wieczór był ciepły i pogodny. Księżyc w pierwszej kwadrze stał dość wysoko. - świetna widoczność! - ucieszył się Jerzy, kierując lunetkę w stronę Księżyca. - Tylko... trzeba koniecznie dorobić trójnóg. Wszystko się trzęsie... - Oprzyj o komin - poradziłem. Nasza siedemnastokrotna lunetka nie była szczytem doskonałości tego rodzaju przyrządów. Sporządzona domowym sposobem średniej klasy soczewek, zadowalała nas jednak, z braku czegoś lepszego... Z kolei ja popatrzyłem w okular. Na linii księżycowego terminatora rysowały się wyraźnie podkreślone czarnym cieniem pryszcze pierścienistych kraterów. Ledwo widoczne dla nieuzbrojonego oka ciemniejsze obszary "mórz'' występowały ostro na tle rtęciowej bieli. Przysiedliśmy obok siebie, wsparci plecami o komin. Z wysokości dachu trzeciego piętra słychać było ciszę wielkiego miasta - tą ciszę dalekich odgłosów przejeżdżających tramwajów i samochodów, przytłumionych dźwięków muzyki, wypływającej z otwartych okien, urywków głośniejszych rozmów... W taki wieczór, z niebem wspaniale rozgwieżdżonym nad głową, myśli krążą zwykle wokół zagadnień nieskończoności i pustki, wokół potęgi i znikomości człowieka wobec Natury. Ciszę zamącił gwar podniesionych głosów; to grupa kilkunastolatków obsiadła stojącą pod murem sąsiedniego domu ławkę. Rozprawiali hałaśliwie, przekrzykując się wzajemnie. Na nasz dach docierały tylko pojedyncze zdania dialogu, którego ubogie słownictwo wspomagane było gęsto "grubym słowem'': - ...To on mnie, rozumiesz, za klapy; to ja go kurwa, w mordę i mówie: O co sie rozchodzi?” ... - Pieprzysz! - zaprotestował ktoś sceptycznie. - No nie, jak rany! - bronił się mówca. - Możesz Zenka spytać! Popatrzyliśmy na siebie z uśmiechem politowania nad tymi młodymi ludźmi i ich zainteresowaniami. Czy kiedykolwiek patrzą oni w niebo? Czy przeczuwają choćby to wszystko, co dzieje się wokół nich? Człowiek wkrótce osiągnie powierzchnię Księżyca, poleci dalej... a oni? Pozostaną tam, na dole blisko Ziemi, nie umiejący oderwać się od niej choćby myślą... - Popatrz! - trącił mnie Jerzy. - Satelita. Od wschodniego horyzontu sunęła ku zenitowi jasna iskra światła. Wstałem i przyłożyłem do oka lunetę. - To chyba ,,Echo-2'' - powiedziałem, unosząc stopniowo ku górze tubus lunetki i przechylając głowę do tyłu, by nie stracić go z pola widzenia obiektywu. Nagle w grupie młodych ludzi na dole dało się słyszeć poruszenie, a jakiś głos zawołał: - Chłopaki! Zobaczta! - Gdzie? Co? - zainteresowali się inni. - O, tam, na górze! - O rany! Ale się przysadzili! - A tam drugi! - Teee! Zostawta dla nas! W głosach brzmiało radosne podniecenie, co chwilę wybuchał rżący śmiech. Spojrzałem w dół. W mroku pod murem jaśniały plamy kilku wzniesionych ku nam twarzy... Po chwili dopiero zrozumiałem, o co chodzi: nasza lunetka miała kształt i rozmiary przypominające... butelkę! Ruch, jakim prowadziłem ją ku górze za wznoszącym się satelitą, przechylenie głowy do tyłu i sterczący ukośnie ku górze tubus przypominały do złudzenia powszechnie stosowany sposób opróżniania półlitrówki... Takie też skojarzenie nasunęło się patrzącym na nas z dołu. Z trudem opanowując skurcze śmiechu celebrowałem dalej swą czynność. Młodzi ludzie na dole kibicowali namiętnie dwóm pijakom, wysączającym na dachu, w świetle księżyca, butelkę alkoholu... Entuzjazm ich narastał z każdą chwilą. Rozległy się gwizdy i okrzyki. Czuło się, że młodzi ludzie są całym ciałem i duszą z nami, że krtanie ich kurczą się i rozprężają w rytmie rozkosznego gulgotu spływającego w przełyk alkoholu. Byli pełni aprobaty i sympatii, zachęcając nas i przeżywając niezwykle widowisko, jakby sami byli uczestnikami libacji. Urzekła ich widać i zaskoczyła perwersja, jakiej się w ich mniemaniu dopuszczamy: że nie na ławce w parku nie na klatce schodowej ani w bramie - a właśnie na dachu! Tego jeszcze żaden z nich nie próbował! Satelita osiągnął tymczasem punkt górowania. Opuściłem lunetkę, a potem uniosłem ją ponownie, kierując na Księżyc. Teraz dopiero na dole spostrzeżono pomyłkę. Rozdzierający, nabrzmiały żalem jakimś, wyrzutem i goryczą głos dotarł do nas:. - Chłopaki! Oni lupe majom! Wrogi szmer przebiegł po grupie chłopaków. Poczuli się oszukani, obrzydliwie i podstępnie oszukani! W jednej chwili stracili całą ku nam sympatię i zainteresowanie, jakbyśmy w sposób haniebny nadużyli ich szczerego zaufania: ,,lupe majom'' a nie "flaszkie''! Bezczelność i zwykle świństwo! - musieli sobie myśleć, odchodząc. Jeden tylko w odruchu bezsilnej wściekłości i rozpaczy, odwrócił się i przygwoździł nas błyskotliwym, a jadowitym dowcipem: - Teee! Weź te lupe i wsadź se w dupe! Satelita skrył się właśnie za zachodnim horyzontem. Warszawa, 1975 r. Janusz A. Zajdel Sami Maudr milczał. Leżał i długimi, kościstymi palcami przeczesywał siwą brodę. Inni leżeli wokół niego, przymknąwszy oczy, wyciągnięci wygodnie i niedbale. - Nie mogę pojąć - mówił Iti - dlaczego jakieś tradycyjne względy, jakieś przesądy i niczym nie uzasadnione wierzenia mają hamować swobodny rozwój badań zmierzających ku poznaniu Naszego Świata?! - Na pytanie: czym jest Nasz Świat, odpowiedzieć jeszcze nie potrafię - odezwał się Eso. - Ale - tu przerwał i spojrzał z ukosa na Maudra - wydaje mi się, że wszystko, co wpojono nam od chwili, gdy powstała w nas Świadomość Istnienia, jest, mówiąc de­ likatnie, mocno naciągniętą legendą... Zastanówcie się chwilę, a przyznacie, że i wy nieraz musieliście mieć wiele wątpliwości w tym względzie... Każda myśląca Istota miewa wątpliwości tego czy innego rodzaju. A szczególnie gdy idzie o sprawy tak niezbadane i tajemnicze, jak Zagadka Bytu czy Sens Istnienia... Nieraz na pewno, patrząc przez Wielkie Oko Naszego Świata, niejeden z was pomyślał, że te miliony Drobnych Światełek, które otaczają was zewsząd - to takie same lub podobne Światy, jak ten, w którym żyjemy... To jest jedyna logiczna hipoteza: Nasz Świat jest jed­ nym z tych światełek błądzących w obszarze wielkiej Pustki. Dlaczegóż by on tylko miał być wyróżniony wśród pozostałych? Dlaczego w Tamtych Światach nie miałyby istnieć Istoty nam podob­ ne? - Wiadomo jest przecież - przerwał mu niecierpliwie Oak - że Istoty Żywe bytować mogą jedynie w Naszym Świecie. Nikt nie po­ trafi istnieć poza nim! - Czy ktokolwiek próbował stwierdzić to doświadczalnie? - Doświadczalnie? Cóż to takiego? - wtrącił pogardliwie Yox. - To tylko bezkrytyczna wiara w prawdziwość świadectwa zmysłów! A któż mi zaręczy, że wszystko, co oglądam w Wielkim Oku, jest rzeczywistym odbiciem tego, co znajduje się poza Naszym Światem? Skąd mam mieć pewność, że w ogóle istnieje cokolwiek poza jego granicami? Dlaczego wreszcie mam być przekonany, że Nasz Swiat w ogóle istnieje, że istniejecie wy wszyscy, że istnieje moje ciało? O tym wszystkim informują mnie moje zmysły, a im mam prawo nie dowierzać, bo są wielce niedoskonałe... Jedynie prawdziwy i ponad wszelką wątpliwość istniejący jest mój Rozum, moja Swiado­ mość Istnienia... Reszta - może być i najprawdopodobniej jest tylko wrażeniem powstającym w mojej świadomości! - A co robisz, gdy jesteś głodny? - spytał podchwytliwie Oak. - Gdy odnoszę wrażenie, że jestem głodny - ciągnął nie spe­ szony Yox - podpełzam do wrażenia, zwanego Wielkim Regeneratorem, który daje mi wrażenie nasycenia. Ot i wszystko! Jak widzisz, nic nie przeczy mojemu poglądowi na Nasz Swiat... - A my wszyscy, podły egocentryku, jesteśmy jedynie twoim wrażeniem? Nie istniejemy obiektywnie, lecz tylko w twojej wyobraźni? - Oczywiście! Choć czasem dziwię się, jak wrażenie takiego grubasa może się w mojej wyobraźni pomieścić! Na szczęście jest ona dostatecznie szeroka, czego o twojej powiedzieć nie sposób! Oak usiłował przybliżyć się do Yoxa, aby pięścią udokumen­ tować mu realność swego istnienia, lecz po kilku próbach uniesienia się zrezygnował z tego zamiaru. Odkąd bowiem brzuch zaczął zwisać niżej, niż sięgały kolana, pełzanie sprawiało mu niezwykłą trudność, nie mówiąc już o chodzeniu na czworakach. Poprzestał zatem na gniewnym pomruku i legł wygodnie na miękkim podłożu. - Pomyślcie zresztą, jakiż byłby cel istnienia Naszego Świa­ ta, gdyby istniał on naprawdę - dorzucił jeszcze Yox. - Czy dyskutujesz z n a m i, czy z samym sobą - zjadliwie zagadnął Oak. - bo jeśli z nami, to jesteś niekonsekwentny! - Pytasz o cel istnienia Naszego Świata? - podjął Eso. - Należałoby spytać raczej o przyczyny, które sprawiły, że on ist­ nieje! Wykazałem już Dość Dawno, że Nasz Świat powstał z zagęszczenia Wielkiej Pustki, jak zresztą i wszystkie Inne Światy! Najpierw powstały ściany Naszego Świata, potem wszystko, co w nim istnieje, a więc i Wielki Regenerator. Z tego ostatniego wreszcie wyszły Istoty... Odtąd zapanowała w Naszym Świecie ta wspaniała harmonia procesów, która tak dobitnie potwierdza słuszność moich wywodów: my, Istoty, istniejemy dzięki Regenera­ torowi, z którego czerpiemy Substancje Odżywcze. Regenerator natomiast istnieje dzięki nam, gdyż pochłania wydzielane przez nas Substancje Odpadowe. W ten sposób zamyka się cykl procesów w Naszym Świecie. I to jest właśnie jedyny cel jego istnienia - ciągły ruch, obieg, zmiana - a jednocześnie trwanie, istnienie przez Czas Nieograniczenie Długi! - Czy naprawdę wierzysz w to - wtrącił milczący dotąd Tako - że Nasz, tak wspaniale urządzony Świat, w którym wszystko tak doskonale dostosowane jest do potrzeb Istot w nim żyjących, pow­ stał w procesie samorzutnego kształtowania z monotonnej Pustki Zewnętrznej? - Po pierwsze nie ma tu mowy o żadnym w i e r z e n i u! To ugruntowana naukowo teoria - oburzył się Eso. - Nie ma wszak nic dziwnego w tym, że w procesie działającym przez Czas Niezmiernie Długi mogą powstawać twory o dużym stopniu złożoności! Nie doce­ niasz czynnika ewolucji Światów! Nie tylko Nasz, lecz także wszystkie Inne Światy musiały powstać w ten sam lub zbliżony sposób. I dlatego bardzo prawdopodobne jest, że ich wygląd przy­ pomina Nasz Świat, a więc są tak samo Wydłużone i Zewszechstron­ zamknięte a w ich wnętrzu, choć niektórym są nie na rękę takie hipotezy, istnieć mogą Istoty Nam Podobne! My jesteśmy naj­ młodszym, jak dotąd, ogniwem Rozwoju, ale wcale nie powiedziane, że ostatnim! Czy nie przekonałem was jeszcze, że wszystko co nas otacza a także my sami, powstało w Naszym Świecie wskutek zupełnie naturalnych procesów, które dają się wyjaśnić drogą czysto naukową, bez potrzeby uciekania się do legend i przesądów? - A Stary Człowiek i jego nauki? Czy nie głoszą one wielu rzeczy sprzecznych z tym, co nam tu usiłujesz przedstawić? - Oak nie dawał za wygraną. - Przecież Maudr widział na własne oczy Starego Człowieka! Rozmawiał z nim! Maudr jest z nas najmędrszy i jego Pamięć Rzeczy Minionych sięga znacznie dalej niż nasza. - Proszę cię, Oak, nie mieszaj podań i legend do naukowej dyskusji! - odpalił niecierpliwie Eso. - Stary Człowiek mógł so­ bie istnieć rzeczywiście, nie mam podstaw wątpić w słowa Maudra! Ale któż nam zaręczy, że Stary Człowiek sam wiedział dobrze o tym wszystkim, o czym nas naucza przez usta Maudra? A jeśli nawet wiedział o Naszym Świecie dużo więcej niż my, to nie możemy mieć pewności, czy przekazał nam wszystko zgodnie z prawdą! Uważam Starego Człowieka za taką samą Istotę, jak my, choć zupełnie nie potrafię sobie wytłumaczyć jego zniknięcia z Naszego Świata... Stary Człowiek mógł rzeczywiście dojść do wielu cennych wniosków... Jeśli z jego Nauk odrzucimy to wszystko, co jest zwykłym uproszczeniem czy upiększeniem Obiektywnej Rzeczywis­ tości, jeśli odetniemy się od mistycyzmu i irracjonalizmu, to otrzymamy być może pewien zbiór kanonów i praw dotyczących życia w Naszym Świecie... Reszta - to tylko cenny zabytek Kultury Czasów Odległych, ale z punktu widzenia nauki - nie przedstawia­ jący wartości poznawczej ani ontologicznej... - Przepraszam, ale nie rozumiem, co w tym wypadku nazywasz mistycyzmem i irracjonalizmem! - warknął Oak. - Czy w naszej Obiektywnej Rzeczywistości nie ma realnych dowodów na większość tez zawartych w naukach Starego Człowieka? Czy nie są Obiektywnie Rzeczywiste np. Zamknięte Drzwi, o których Stary Człowiek mówi, cytuję: "Nie będziesz otwierał Drzwi Zamkniętych, albowiem strzegą one Tajemnic Świata" - koniec cytatu. - Wybacz, ale zdumiewa mnie brak logiki w twoich wypowie­ dziach! Czy nie zdajesz sobie sprawy, że istnienie takich właśnie obiektów, których pochodzenia i znaczenia nauka nie potrafi jeszcze wyjaśnić, pobudza fantazję do tworzenia legend i bajek? Nauki Starego Człowieka powstały przez dopasowanie legendy do rzeczywistości! Stary Człowiek, jak i my, nie potrafił sobie wy­ jaśnić wielu rzeczy i stąd w jego nauce tyle niejasności i tajem­ niczych sformułowań! - A co sądzisz o Głosach, które Maudr słyszał ongiś poprzez jedne z Zamkniętych Drzwi? - Nie bardzo w nie wierzę... W każdym razie jestem przeko­ nany, że wcześniej czy później potrafimy je wyjaśnić przyczynami zupełnie naturalnymi... - Jednak pewne jest, że owe Głosy, pośród wielu niezrozu­ miałych słów, wymieniały nazwę Obiecanego Świata, znaną z nauk Starego Człowieka! - To mogła być autosugestia! Pośród wielu niezrozumiałych dźwięków łatwo doszukać się znanego słowa, szczególnie gdy słucha się z pewnym określonym nastawieniem... - oponował sceptycznie Eso. - Przenieśliście dyskusję na płaszczyznę rozważań czysto teoretycznych! A ja chciałbym usłyszeć wasze zdanie na temat następującego projektu: gdyby tak zorganizować wyprawę poza Nasz Świat? Czy nie sądzicie, że dałoby to nam wiele nowego, intere­ sującego materiału do dalszych rozważań i dociekań filo­ zoficznych? - Powiedziane jest: "Nie będziesz opuszczał Świata, albowiem Pustka Zewnętrzna nie jest dla Istot Żywych! Albowiem kto Świat Nasz o upuści, Śmierci umrze, a inni umrą z nim wespół!" - odezwał się po raz pierwszy Maudr i zamilkł. Zapanowała cisza. Po chwili dopiero Iti odważył się wystąpić w obronie swego projektu: - Oto macie przykład, jak przesądy, powiedziałbym nawet zabobony hamująco wpływają na rozwój twórczej myśli! Bo czymże jest Śmierć, o której mówi Maudr? Czy znamy takie zjawisko? Czy ktokolwiek "Śmiercią umarł" w Naszym Świecie, jak sięgniemy pa­ mięcią? Jaki sens ma straszenie nas jakąś wyimaginowaną karą Śmierci za dociekliwość i rozszerzanie wiadomości o Naszym Świecie? - Nie sprzeciwiaj się, bracie, nauce Starego Człowieka, która dana nam jest abyśmy bezpiecznie osiągnęli cel Wielkiego Powrotu do Wielkiego Świata! - przemówił Maudr. - W takim razie niech wolno nam będzie otworzyć Zamknięte Drzwi! - wystąpił Eso. - Wtedy dam wam dowód, że Głosy można wy­ jaśnić zupełnie naturalnymi przyczynami! - Powiedziane jest: "Nie otworzysz Drzwi Zamkniętych, dopokąd Jasny Krąg nie przesłoni dziesiątej części Wielkiego Oka" - przemówił Maudr po raz trzeci. - Mózgi wasze nie są bowiem napełnione wiedzą o Wielu Tajemnicach, które przekazał mi Stary Człowiek, zanim odszedł! Dopiero gdy Jasny Krąg przesłoni dziesiątą część Wielkiego Oka, będzie mi wolno oświecić umysły wasze światłem wiedzy, abyście mogli przygotować się na przyjście Nowego Życia! Jedno wam rzekę ku pokrzepieniu serc waszych ist­ nieje cel Naszego Istnienia! Odchodząc, Stary Człowiek dał mi Tajemnicę Drzwi Zamkniętych! Za tymi Drzwiami znajdują się ukryte przed nami Skarby Wiedzy o Innych Światach! Naszym przeznaczeniem jest przebyć wraz z nimi Drogę Wielkiego Powrotu i przekazać je Istotom Nam Podobnym, na których Obraz i Podobieństwo uczynieni jesteśmy! Istoty owe zamieszkują Wielki Świat, ku któremu Nasz Świat ustawicznie zmierza. Patrzcie w Wielkie Oko, albowiem w nim ujrzycie zapowiedź Końca Wielkiego Powrotu. Czas nasz się zbliża. Wierzcie słowom moim, a będzie wam dane Odpocznienie po Wielkim Powrocie, a ono Nagrodą wam będzie! Słuchajcie głosu mego, a za­ leceń mych uważajcie, abyście Śmiercią nie pomarli! - Co za upadek umysłowy! - burknął Eso do Itiego - chodź, nie dajmy się otumanić "proroczym wizjom" tego starego durnia! Wyczołgali się obaj pospiesznie, o ile pozwalały im na to obwisłe brzuchy, na Główny Korytarz, aby zaczerpnąć czystego powietrza w pobliżu Wielkiego Regeneratora... - Czy sądzisz, Eso - zagadnął Iti, gdy obaj legli wygodnie, umieściwszy końce Rurek Pokarmowych w ustach - że naprawdę nie ma nic ponadnaturalnego w Naszym ani w Innych Światach? A gdyby tak jakikolwiek fakt zaprzeczył wyraźnie twojej teorii? Gdyby za­ przeczył któremuś z Praw Naszego Świata? Gdyby spełniło się cokolwiek z przepowiedni Maudra? - Nie wierzę, aby coś takiego miało zaistnieć, a gdyby nawet zaistniało, uważałbym to za rozszerzenie praw rządzących Obiekty­ wną Rzeczywistością. Jasne jest, że nasza Wiedza nie ogarnia jeszcze wszystkiego, co jest możliwe w Naszym Świecie! A jeśli chodzi o spełnienie się przepowiedni... uznałbym to za przypad­ kowy zbieg okoliczności, za coś zupełnie przypadkowego... - Wiesz? Chciałbym popatrzeć w Wielkie Oko! - zaczął po chwili Iti. - Dawno tam nie byłem! Wiesz przecież, jak trudno jest przebyć drogę do Wielkiego Oka i Zamkniętych Drzwi! Nasz Wzrost Wszerz staje się ostatnio niepokojąco szybki! - Nie ma powodów do niepokoju! Gdybyś w swoim czasie słuchał uważnie mojej Teorii Rozwoju Istot Rozumnych, wiedziałbyś że takie jest właśnie ogólne prawo Wzrostu! Istota Rozumna w swym osobniczym rozwoju przechodzi kolejno fazy następujące: najpierw jest niewielka, w miarę wydłużona, w miarę okrągła. Potem wzrasta wzdłuż i wszerz, podczas gdy równocześnie powstaje w niej Zdol­ ność Postrzegania Zjawisk. W następnej fazie Istota, wraz z dal­ szym Rozrostem We Wszystkich Kierunkach, nabywa zdolności Logi­ cznej Analizy Zjawisk, zatracając równocześnie zdolność porusza­ nia się za pomocą Czołgania i Pełzania. W fazie tej, będącej przejściem do ostatniej, najdoskonalszej i najwyższej formy bytu, Istota powinna nagromadzić maksimum faktów i spostrzeżeń oraz dokonać wstępnej ich analizy. Gdy to się stanie, winna umiejs­ cowić się w bezpośredniej bliskości Wielkiego Regeneratora, który zapewnia stały dopływ Pokarmu, i rozpocząć właściwy Proces Pozna­ nia Umysłowego, który jest jedyną treścią i celem Istnienia! Nastąpi wówczas faza ostatnia. Istota stopniowo przyjmie naj­ doskonalszą z możliwych Formę Kulistą. Niepotrzebne już organa ruchu ulegną zanikowi, a Istota, odżywiana przez Regenerator, w ciągu Nieograniczenie Długiego Czasu rozwiąże zagadkę Bytu, przez co osiągnie zadowolenie ze swego istnienia! - To naprawdę piękne! Ale... co będzie dalej? - A po cóż się nad tym zastanawiać? To stanie się aktualne dopiero w Bardzo Dalekiej Przyszłości, zresztą, jak rzekłem, na zastanawianie się będzie dość czasu w Formie Kulistej! - Jednak wybiorę się w kierunku Wielkiego Oka! Większy zasób informacji nie zawadzi! Czy wybierzesz się ze mną? - Raczej nie... - zawahał się Eso. - Czuję, że już niedługo wejdę w ostatnią fazę rozwoju. Moja Kulistość w ostatnich czasach stała się nader wyraźna. A moja wiedza o Naszym Świecie nie wyma­ ga już chyba uzupełnień... Wolę pozostać tu, przy Regenera­ torze... - Czy nie pomyślałeś nigdy, że nasze obłe kształty mogą być skutkiem nadużywania Pokarmu? - Bzdury! Przecież Regenerator dostarcza nam Pokarmu w nieograniczonych ilościach! Czy sądzisz, że Nasz Świat mógłby działać przeciwko nam? Przeciwko Właściwemu Kierunkowi Rozwoju? Jem, gdy mam ochotę, to znaczy dużo i często - widocznie takie jest prawo rządzące Naszym Światem!Częste korzystanie z Regenera­ tora przyspiesza Proces Zaokrąglania, a długie wycieczki na pewno go opóźniają. Dlatego, jeśli chcesz uzyskać prędko Formę Doskonałą, nie wałęsaj się, lecz raczej Leż i Kontempluj! - Sam mówiłeś, że należy gromadzić jak najwięcej spostrzeżeń podczas Fazy Poznawczej! Udaję się więc na Wyprawę Ku Wielkiemu Oku, skoro już Maudr tak stanowczo sprzeciwił się wyprawie Poza Nasz Świat! Iti popełzł Korytarzem, Eso pozostał, wśród drzemki ssąc z lubością koniec Rurki Pokarmowej. Obudził go głośny okrzyk Itiego. Otworzył leniwie oczy i omal nie usiadł z wrażenia: Iti poruszał się niezmiernie szybko, używając do tego tylko d w ó c h kończyn, jedynie od czasu do czasu pomagając sobie pozostałymi dwiema! To było niesłychane! Od bardzo dawna Eso nie widział czegoś podobnego! - Jest! Jest Wielki Jasny Krąg! Zajmuje już prawie dziesiątą część Wielkiego Oka! - Co? Co ty pleciesz? Czy jesteś tego pewien? - wypytywał Eso oszołomiony. - Możesz się sam przekonać - rzucił Iti i, podskakując zabawnie, pobiegł wieścić nowinę pozostałym. Maudr uniósł się na drżących dłoniach: - Oto słyszycie Wielką Nowinę! Z ust największego z niedowiarków ją słyszycie! Spełniło się, co rzekł Stary Człowiek! Tak też spełni się wszystko, reszta Prawd Tajemnych, które On nam obwieścił! Wielki Krąg wzrastał będzie odtąd i potężniał, aż przesłoni całe Wielkie Oko... Wtedy nadejdzie Koniec i Początek! Odrzućcie wszelką myśl wątpiącą, albowiem prawdę samą mówił wam będę! Przed Bardzo Długim Czasem z Wielkiego Świata, gdzie Istoty Nam Podobne zamieszkiwały, Nasz Świat wyruszył w drogę do Innych Światów. My nie istnieliśmy jeszcze w czasie onym. W podróż wyruszyli Rodzice Nasi. A Skarby Wiedzy przywieźć mieli oni z In­ nych Światów... Z Rodziców Naszych, na obraz ich i podobieństwo - my powstaliśmy... Oni dotarli do Innego Świata, lecz przed powrotem samym w Innym Świecie zaginęli... Został tylko Stary Człowiek i my, lecz Świadomość nasza uśpiona była. Ja tylko byłem naonczas zdolny Cokolwiek Pojmować i mnie Stary Człowiek czuwać nad wami i Naszym Światem przykazał i doprowadzić was do Wielkiego Świata polecił. I rzekł jeszcze, że Tam, Skąd Się Nie Powraca, odejść musi w Czasie Niedługim... I rzekł mi rzeczy wiele, o których mówił wam będę... A skończywszy, poruszać się przestał. A po czasie Dość Długim, gdy nieporuszony trwać nie przestawał, jako mi uprzednio przykazał, ciało jego do Wielkiego Regenoratora wrzuciłem... A my, z Wielkiego Regeneratora pokarm pożywając, Jego Ciało także pożywamy pod postacią Substancji Odżywczych!... Jasny Krąg przesłonił Wielkiego Oka część dziesiątą. Cóż nam czynić przystało? Przez Bardzo Długi Czas, gdy poza Wielkim Światem przebywaliśmy, Czas o Wiele Dłuższy w nim upłynął... - Jakże to możliwe, by Czas płynął inaczej w dwóch Odległych Punktach? - przerwał Eso, który tymczasem niepostrzeżenie wczoł­ gał się do Sali. - Milcz, nie przerywaj - warknął Iti, który, teraz, przy­ sunąwszy się bliżej Maudra, łowił każde jego słowo, niepomny swych niedawnych wystąpień - mów dalej, Mistrzu! - Azaliż wszystko, co Zdolność Pojmowania twego przekracza - Maudr zwrócił się łagodnym tonem do Eso - nieprawdą być musi? Jest wiele tajemnic, których zgłębić niezdolna żadna Istota Naszego Świata. Wśród tajemnic owych jest i ta, a objawił ją Stary Człowiek i nazwał "einsteinaparadox"... Eso zamilkł, a Maudr ciągnął dalej: - Tak, jako rzekłem, nie ma teraz w Wielkim Świecie Istot obecnych przy wyruszeniu Naszego Świata w Wielką Podróż... Odeszły one Tam, Skąd Się Nie Powraca... Tak mówił Stary Człowiek, choć sensu słów jego pojąć nie umiemy... Odejście oz­ nacza Koniec Ruchu, może nawet Koniec Istnienia! - To niemożliwe! Nie może być Końca Bytu! Istnienie jest przecież wieczne! - ostro, jakby ze strachem zaoponował Iti. - Nie jest, jako mówisz! - odparł Maudr powoli. - Stary Człowiek rzekł: "Byt wiecznym jest, lecz coraz to nowe Istoty wypełniają go, powstając ze starych, które odchodzą. Jako my pow­ staliśmy z Rodziców naszych, a Oni odeszli"... - Nie pamiętamy przecież, aby kiedykolwiek z któregoś z nas powstała Nowa Istota! - zauważył Yox. - To niczego nie dowodzi! - odparł Tako. - Być może, że w Naszym Świecie brak jakiegoś Istotnego Elementu, koniecznego do powstania Nowych Istot! Nie zapominaj, że według słów Maudra Nasz Świat stanowi jedynie część Wielkiej Całości, od której kiedyś się oderwał. Zjawiska mogą w pełni występować jedynie w natural­ nym zespole niezbędnych warunków... - Światłe są słowa twoje - poparł go Maudr - albowiem Pełnię Życia Istota osiągnąć może dopiero w Wielkim Świecie, który jest jej do bytowania przeznaczon. Gotujmy się na Powrót do Obiecanej nam Ziemi, która krąży wokół Jasnego Kręgu, a on daje jej Życie. A imię jego SOL... O tym także Stary Człowiek pamiętać mi przykazał: aby, gdy Istoty z Ziemi przemówią do nas w Sali Za Zamkniętymi Drzwiami, to choćby treść ich słów niezrozumiałą nam była, odpowiedzieć mamy zaklęciem, którego Stary Człowiek wyuczyć mi się przykazał: "TUARGOPRZEJMIJCIEPROWADZENIE". Słowa te wypowiedzieć mam trzy razy... - A gdyby Głosy z Ziemi nie odezwały się, nim Jasny Krąg przesłoni Wielkie Oko? - trwożnie zapytał Oak. - Naonczas znak to będzie, że Istot Nam Podobnych na Ziemi już nie ma... A wtedy rzec mi przykazał Stary Człowiek do Wielkiego Koordynatora, którego z Sali Za Zamkniętymi Drzwiami poznamy po mnóstwie mrugających Oczu, zaklęcie inne... - Jakie? - Tego zaklęcia wypowiadać bez potrzeby nie wolno! - I co stanie się wówczas? - Naonczas nastąpi Wielki Ruch i Siły Wielkie wstrząsną Naszym Światem... I Wielkiego Świata nie dane nam będzie oglądać... A Wielki Krąg SOL ustąpi z Wielkiego Oka i ujrzymy w nim na powrót Niezliczone Światła a zguba przeznaczona nam będzie i Śmiercią pomrzemy, nie ujrzawszy Wielkiego Świata... Stali na czworakach, oszołomieni. Dziwna ściana, migocąca mnóstwem świateł, hipnotyzowała, przykuwała ich wzrok... Maudr, który przed chwilą właśnie sobie tylko wiadomym sposobem otworzył przed nimi Zamknięte Drzwi, nadsłuchiwał bacznie. Z powodzi trza­ sków i szumów, dochodzących gdzieś z wysoka, dobiegały dźwięki w niczym nie przypominające Mowy Istot... Na ścianie naprzeciw wid­ niało kilka Wielkich Oczu, o wiele większych od tego, które znali z Głównego Korytarza... Na jednym z nich widniał Wielki Jasny Krąg Sol... Powiększał się coraz bardziej... Jednak żaden Głos nie ozwał się w Sali. Nagle, na jednym z Wielkich Oczu ukazał się punkt, świecący jaśniej niż pozostałe... Wszyscy wlepili oczy w ten punkt.... Przybliżał się, rósł i nabierał mocy... Nagle oderwał się od niego mniejszy punkt i szybko zaczął się przybliżać... Żadne Głosy nie odezwały się w Sali... Maudr, wsparty na obu dłoniach, drżącym głosem wyrzucił z siebie niezrozumiałe zaklęcie: - "Zmianakursuostoosiemdziesiątstopni!" Gwałtowna zmiana przyspieszenia rzuciła nimi o ściany sterowni. Janusz A. Zajdel Towarzysz podróży Pociąg ruszył powoli,- z ociąganiem jakby. Spojrzałem w okno. Wzdłuż peronu, jakieś dzie­sięć metrów za ostatnim wagonem, biegł spóź­niony pasażer. Był to pociąg dalekobieżny, z wagonami, któ­rych drzwi nie zamykały się automatycznie. Dzięki temu biegnący człowiek miał szansę. Lo­komotywa rozpędzała się wolno. Spóźnialski pa­sażer wlókł sporą i na oko ciężką walizkę, która obijała mu nogi. Przerzucony przez ramię płaszcz przeciwdeszczowy rozwiał mu się i plą­tał pod nogami. Stojąc w oknie przedostatniego wagonu obserwowałem całą scenę z zaintereso­waniem kibica sportowego. Peron prawie się już kończył, pociąg przyspieszył, biegnący nie dawał jednak za wygraną. Musiało mu bardzo za­leżeć na tym właśnie pociągu. Tuż przed słup­kiem z tablicą „Przejście zabronione" udało mu się dopaść ostatniego pomostu. Postawił walizkę na stopniu, otarł czoło wierzchem dłoni i otwo­rzył drzwi wagonu. Zamknąłem okno i usiadłem w pustym prze­dziale. Po chwili za szybą dzielącą mnie od ko­rytarza ukazała się twarz nieznajomego. Zajrzał, wahał się chwilę, wreszcie otworzył drzwi i ci­chym głosem spytał: - Pozwoli pan...? - Proszę bardzo - odpowiedziałem obojęt­nie. - Pociąg taki pusty - zaczął tonem uspra­wiedliwienia, lokując walizkę na półce. - Bar­dzo nie lubię podróżować samotnie. To przykre nie mieć do kogo ust otworzyć przez całą drogę. - Owszem... - odburknąłem niezbyt zado­wolony, bo nade wszystko nie lubię mówić, gdy nie mam na to ochoty, a sądząc ze słów niezna­jomego, zanosiło się na przymusową pogawędkę. Postanowiłem - jak zwykle zresztą w podob­nych sytuacjach - że będę spał z głową ukrytą pod wiszącym w kącie płaszczem. Usadowiłem się wygodnie i zamknąłem oczy. Słyszałem, jak mój towarzysz podróży lokuje się na miejscu naprzeciw mnie. Szeleścił przez chwilę papierami. Nie potrafiłem powstrzymać się od wyjrzenia spod płaszcza. Na stoliku, za­miast spodziewanych jajek na twardo i kanapek w zatłuszczonym pergaminie, zobaczyłem plik zapisanych odręcznie arkuszy. Na pierwszy rzut oka wyglądały na jakąś pracę matematyczną. Nieznajomy, pochylony, przeglądał je z uwa­gą, znacząc coś ołówkiem na marginesach. Był w średnim wieku, miał dość niskie czoło, nad którym rozsypywały się bujne, szpakowate włosy. Podniósł oczy i uśmiechnął się z zakłopota­niem. - Widzę, że nie może pan zasnąć - powie­dział. - Może światło przeszkadza? - Nie, proszę się nie przejmować. . Proszę czytać, nie chce mi się właściwie spać... A pan, jak widzę, zajmuje się matematyką? - Nno... właściwie tak... - zmieszał się nie­co. - Może raczej fizyką teoretyczną, teraz trudno te dziedziny ściśle rozgraniczyć, szcze­gólnie w niektórych specjalnościach... Pan mo­że...? - Owszem, trochę - uśmiechnąłem się. ­O tyle, o ile jest mi to potrzebne w moim zawo­dzie. Pracuję w IBK, w biurze konstrukcyjnym. - Naprawdę? - wykrzyknął z ożywieniem, jakby go ta wiadomość niezmiernie uradowa­ła. - Pan pracuje w Instytucie Badań Kosmicz­nych? A to dopiero zbieg okoliczności! Właśnie tam jadę! Proszę sobie wyobrazić, że dziś zakoń­czyłem pracę nad kapitalną teorią, która pozo­staje w ścisłym związku z badaniami Instytutu... Przepraszam, nie przedstawiłem się dotychczas... Jerzy Ferenc, magister fizyki. - Robert Melis, inżynier-kosmik - przed­stawiłem się i ja, ściskając wyciągniętą ku mnie dłoń i usiłując bezskutecznie powiązać usłysza­ne nazwisko z którąś ze znanych mi publikacji fachowych. - Otóż, jak powiedziałem, moja teoria daje wprost fantastyczne możliwości w zakresie po­dróży kosmicznych... - Może coś z dziedziny napędów fotono­wych? -- zapytałem z zainteresowaniem, gdyż to właśnie było tematem mojej ostatniej pracy teo­retycznej. Zaprzeczył energicznym ruchem głowy. - Nie, nie! Zupełnie coś innego, nowego. In­ne podejście... Moja teoria dotyczy Metody Kon­taktu Hiperprzestrzennego i opiera się na pew­nym interesującym acz nie docenianym dotąd zjawisku topologicznym. Czy orientuje się pan nieco w topologii? - Przyznam się, że poza definicją i kilkoma pojęciami niewiele wiem o tej gałęzi matematy­ki. Pan rozumie: specjalizacja! - powiedziałem tonem usprawiedliwienia. - Rozumiem... Ale to nic nie szkodzi. Posta­ram się, o ile to możliwe, wyjaśnić poglądowo, o co chodzi. Przymknął oczy i podparł czoło dłonią, namy­ślając się widocznie, od czego zacząć. - Czy wie pan, co to jest „wstęga Mobiu­sa"? - zapytał po chwili, rzucając na mnie bystre spojrzenie. - Nie wie pan, prawda, pan nie zna topologii... Przerwał i sięgnął do swoich papierów. Od­szukał czystą kartkę, potem zdjął walizkę z półki i wydobytą stamtąd żyletką odciął z brzegu arkusza wąski pasek, długi na jakieś dwadzieś­cia pięć centymetrów. - Jeśli ten pasek skleimy w ten sposób ­pokazywał - to otrzymamy po prostu zwykły pierścień czy raczej boczną powierzchnię bardzo niskiego walca; jeśli natomiast jedną z krawędzi przed sklejeniem odwrócimy „na drugą stronę", czyli skręcimy o 180 stopni, o, tak - skręcił taśmę o pół obrotu - i teraz dopiero spoimy brzegi, to otrzymamy właśnie wstęgę Mobiusa. Proszę zauważyć, że taka wstęga posiada tylko jedną powierzchnię, jedną stronę... - Jak to? - spytałem ze zdumieniem, nie bardzo rozumiejąc, co ma na myśli. - Przecież papier ma dwie strony?! - Papier owszem... - odpowiedział cierpliwie. - Ale proszę sobie wyobrazić, założyć, że jest on nieskończenie cienki jak abstrakcyjny twór geometryczny, który nazywamy płaszczyz­ną... - To niczego nie zmieni! - oponowałem. ­Zawsze będą dwie strony, zawsze można spoj­rzeć na to od tej lub od tamtej strony... - Tu nie chodzi o to, z której strony się pa­trzy... - uśmiechnął się Ferenc. - Nie mam, niestety, kleju... - Powinienem gdzieś mieć podgumowaną taśmę do oklejania rysunków technicznych ­powiedziałem szukając po kieszeniach. - O, jest, proszę! - Świetnie - ucieszył się Ferenc, sklejając końce paska. - A teraz proszę wziąć ołówek i przejechać nim po taśmie, poczynając od dowolnego punktu, zawsze równolegle do obu brzegów papieru, nie przekraczając żadnego z nich. - Rzeczywiście! - zdziwiłem się, stwierdzi­wszy, że ołówek powrócił dokładnie tam, skąd wyruszył. - To zadziwiające: Obszedłem obie strony papieru! Kreska ciągnie się po obu stro­nach taśmy... - Po jednej stronie, proszę pana. Dru­giej strony taśma nie posiada! - Na to wygląda... - odparłem niepewnie. Ferenc z zadowoleniem prestidigitatora, któ­remu udał się efektowny trik, spoglądał na mnie z ukosa, bawiąc się moim zdumieniem. - Widzi pan zatem, że zupełnie możliwe jest skonstruowanie powierzchni jednostronnej. Co by pan teraz powiedział, gdybym zaproponował następujący model Wszechświata: żyjemy na ta­kiej właśnie „powierzchni jednostronnej"; aby dostać się do punktu maksymalnie odległego, czyli popularnie mówiąc na „drugi koniec" Wszechświata, musimy odbyć długą podróż wzdłuż taśmy. A przecież w rezultacie znajdzie­my się jakby w tym samym punkcie, . bo od punktu wyjścia oddzielać nas będzie jedynie papier, o którym wszak założyliśmy, że jest nie­skończenie cienki. Tak więc praktycznie znaj­dziemy się znów w tym samym miejscu! Wszechświat niejako „zazębia się" sam ze sobą, a każdy jego punkt ma podwójne znaczenie, znaczenie d w ó c h punktów tej samej po­wierzchni jednostronnej! Aby znaleźć się „na drugim końcu" Wszechświata, wystarczy tylko „przebić" nieskończenie cienką łupinę... - Więc w praktyce... znajdujemy się w dwóch miejscach równocześnie? - O nie! To znaczy... tak, ale tylko wirtual­nie. Realny Wszechświat nie jest przecież ma­tematyczną abstrakcją... Nieskończenie cienką łupinę należałoby fizycznie interpretować raczej jako coś analogicznego do „łuski magnetycznej" w sensie elektrodynamicznym... To oczywiście przenośnia, bo tu chodzi o coś zgoła innego... Ale model jest dobry: taka „łuska" ma pewien moment dipolowy, określoną polaryzację... Ro­zumie pan? Aby dokonać ZWARCIA hiper­przestrzennego, to znaczy, aby przeskoczyć do punktu sprzężonego z danym, do tego „po dru­giej stronie", należy jakby zmienić polaryzację obiektu na przeciwną. To nie jest, oczywiście, takie przejrzyste. Model, który panu przedsta­wiłem, dotyczy jedynie dwuwymiarowej prze­strzeni, podczas gdy nasz Wszechświat jest trój­wymiarowy, jeśli oczywiście pozostawimy na boku kwestię czasu i rozpatrujemy problem quasi-statycznie. Uogólnienie powierzchni Mobiusa na prze­strzeń, którą kiedyś, być może, nazywać się bę­dzie „przestrzenią Ferenca", nie przedstawia jednak tak beznadziejnego problemu teoretycz­nego, jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. Zrobiłem to i powiem panu, że wnioski, ja­kie stąd wysnułem, pozostają w zaskakującej zgodności z ogólną teorią względności i termo­dynamiką probabilistyczną. Natomiast praktycz­ne rozwiązanie metody kontaktu hiperprze­strzennego przysporzyło mi sporo kłopotów, z których jednak udało mi się wybrnąć w sposób nadspodziewanie prosty... - I sądzi pan, że... człowiek... mógłby tą me­todą przenieść się w odległe rejony Wszech­świata? - Bez wątpienia mógłby! Tylko, niestety, nie zawsze jest to bezpieczne... Nie wiadomo przecież tak od razu, co znajduje się tam, „po drugiej stronie", jeśli tak . można obrazowo po­wiedzieć o jednostronnym obszarze. Ryzykant, który odważyłby się na tego rodzaju wyprawę, mógłby źle skończyć... Spojrzałem na niego pytająco. Uśmiechnął się blado. - Niech pan nie myśli, że to ryzyko dyskwa­lifikuje praktyczne zastosowanie mojego odkry­cia! Należy sobie przede wszystkim zdać sprawę z rodzaju niebezpieczeństwa: otóż niech pan so­bie wyobrazi, że w miejscu, które odpowiada punktowi pańskiego startu, w punkcie „feren­cowsko-sprzężonym" z danym, znajduje się na przykład jakaś chmura pyłu kosmicznego albo, co gorsza, jądro jakiejś galaktyki czy po prostu gwiazda! Nie wie pan o tym a p r i o r i, po­dróż staje się podróżą w nieznane, a więc rze­czą nader niebezpieczną. Istnieje jednak, jak się okazało, sposób rozpoznania warunków panują­cych w punkcie sprzężonym za pomocą sondowania hiperprzestrzennego... Ferenc zamilkł i zamyślił się. Po chwili mil­czenia przypomniał sobie widocznie o moim ist­nieniu i powiedział jakby z zażenowaniem: - Przepraszam pana... Myślałem właśnie o moim ostatnim eksperymencie. - Z sondowaniem - podchwyciłem zacieka­wiony. - Coś w tym rodzaju. W każdym razie to ważny element umożliwiający zastosowanie me­go odkrycia. Polega na transplantacji spolary­zowanych dipoli magnetycznych... ach, przepra­szam, zaczynam mówić językiem, którego pan zapewne nie rozumie... ale wybaczy mi pan, wszystko to jest nawet dla mnie tak niesamowi­cie skomplikowane, że trudno posłużyć się pro­stym językiem, by to przekazać. Chwilami sam nie mogę uwierzyć w realność całej historii... Wie pan, sam boję się, naprawdę boję się skut­ków swego dzieła! Bo proszę sobie wyobrazić, że spowoduje ono całkowity przewrót, rewolucję w komunikacji międzygalaktycznej. Cóż powie­dzą na to specjaliści od rakiet relatywistycz­nych, tacy jak pan na przykład, którzy całe nie­mal życie poświęcili na konstruowanie pojazdu umożliwiającego osiągnięcie jak najdalszych okolic Wszechświata. A po zastosowaniu mojej metody - jakże prostej w swej istocie i łatwej stosunkowo w eksploatacji - osiąga się najdal­szy z możliwych punktów Wszechświata, i to w czasie nieskończenie krótkim! Doprawdy wa­ham się, czy mam opublikować moje prace... Jadę właśnie do Birhoffa, którego pan niewąt­pliwie zna, to przecież obecnie największy auto­rytet w dziedzinie podróży międzygwiezdnych. Ale jakże ubogie są dotychczasowe osiągnięcia na tym polu: kilkanaście mniej lub bardziej roz­sądnych prac teoretycznych, reszta - to ple­wy... Ani jednego praktycznego rozwiązania, żadnej udanej konstrukcji! A przy tym nie za­nosi się na istotny postęp w ciągu najbliższych dziesiątków lat... Po prostu ślepy zaułek. Kla­syczne metody, sposób myślenia sprzed pół wieku. Czy mogę dać im wszystkim do ręki to, czego szukają od wielu dziesięcioleci inną meto­dą i bez większej nadziei znalezienia? Obawiam się, że mogą potraktować mnie jak szaleńca, fa­natyka czy maniaka... Dlatego zależy mi bardzo na pańskiej opinii o tym moim.., szaleństwie. - Sądzę - powiedziałem powoli - że zbyt mało wiem o całej sprawie, by wyrokować o słuszności pańskiej metody... - Toteż nie chodzi mi wcale o pańskie zda­nie o tej metodzie... - przerwał mi niecierpli­wie - ...bez wątpienia dobrej i skutecznej, jestem o tym przekonany. Chodzi o rzecz bardziej ogólną, o... konsekwencje jej rozpowszechnienia. Jak już wspomniałem, prostota jej jest zaskaku­jąca w porównaniu z matematycznym gąszczem, jaki do niej prowadzi. Niemal każdy we włas­nym zakresie, bez skomplikowanej i kosztownej aparatury, za pomocą czegoś, co nazwać by moż­na „mostkiem" lub raczej „kładką hiperprze­strzenną", mógłby przenieść się tam w dowolnej chwili i z dowolnego miejsca! - Powiedział pan przecież, że taka wyprawa kryje w sobie poważne niebezpieczeństwo! Nie wiadomo, dokąd się trafi, jaki „antypunkt" od­powiada naszej Ziemi! - Nie wiadomo było jeszcze do wczoraj. Mój wczorajszy eksperyment wykazał rzecz niewia­rygodną! Proszę sobie wyobrazić, że naszej Zie­mi odpowiada antypunkt, w którym znajduje się... planeta, i to zamieszkała przez istoty ro­zumne! Ich cywilizacja jest o wiele starsza i le­piej rozwinięta od naszej. Wyniki moich sondo­wań są bardzo ubogie i fragmentaryczne, ale to, o czym mówię, stwierdziłem ponad wszelką wąt­pliwość. Nie jestem w stanie dać odpowiedzi na wiele jeszcze pytań, które nasuwają mi się, po­dobnie zresztą jak i panu, w tej chwili... A pierwsze i najważniejsze z nich, na które nie potrafi pan sobie odpowiedzieć, brzmi: „Czy tej człowiek jest wariatem, a może tylko nieszkodli­wym maniakiem?" Chodzi tu oczywiście o mnie! Treść moich myśli odczytał tak trafnie, że nie zdobyłem się nawet na grzecznościowe zaprze­czenie. Widocznie nie miał mi tego za złe, bo po chwili ciągnął dalej: - Niemniej jednak faktem jest istnienie tej planety, a fakt ten tłumaczy wiele nie wyjaśnio­nych dotąd zjawisk, które nie mieściły się w ra­mach naszych pojęć naukowych. Wystarczy za­łożyć, że istoty zamieszkujące ten sprzężony z naszym świat znają już od dość dawna metodę kontaktu hiperprzestrzennego... Założenie takie podważa co prawda moje pierwszeństwo w tej dziedzinie nauki, daje jednak w efekcie tak nie­bywałe wnioski, że warto, doprawdy, poświęcić prymat... Wystarczy wspomnieć, że w prosty sposób pozwala to wyjaśnić zagadkę zaginionych kultur starożytności, jak i problem „latających talerzy"! Wszystko to da się wytłumaczyć inge­rencją istot, których istnienie potrafię już dziś wykazać... Czy teraz pojmuje pan całą donios­łość mojego odkrycia? - Jeśli to prawda - powiedziałem oszoło­miony - to publikacja pańskich prac może gro­zić... masowymi wycieczkami do tamtego świa­ta, a nie wiadomo, czy jego mieszkańcy życzą sobie tego! Spojrzał jakoś dziwnie i skurczył się w kącie przedziału. - Więc i pan... tak sądzi? - O ile kontakt jest tak dostępny i łatwy dla każdego... - Tak, tak... Niestety tak jest... I dlatego przechowuję moje prace w ścisłej tajemnicy, wynalazłem nawet specjalną symbolikę matematyczną, której nikt oprócz mnie nie jest w stanie rozszyfrować... Te notatki! - wskazał na plik papierów - zapisane są tą właśnie sym­boliką. Resztę materiałów zniszczyłem przed wyjazdem z domu. Ostrożność nigdy nie zawa­dzi. Tak więc jestem jedynym człowiekiem, któ­ry zna tajemnicę... Przestał mówić, spojrzenie przygasło mu, twarz poszarzała jakby. W sposób zupełnie nie­określony machnął ręką, mruknął coś do siebie i zgarnął papiery do kartonowej teczki, której tasiemki zawiązał starannie na kokardkę. Tecz­kę wsunął niedbale na półkę, gdzie leżała jego walizka. Założył ręce w tył i stał przez chwilę na wprost ciemnego okna, za którym przemy­kały pojedyncze światełka mijanych sygnałów. „Człowiek, Który Przedziurawił Przestrzeń" - nazwałem go sobie w myślach, nie wiedząc wciąż, jak mam traktować jego wywody. W okre­śleniu tym było coś z Wellsa, coś z na wpół iro­nicznych, na wpół groźnych opowieści przy ko­minku... Ferenc zaczął nagle przechadzać się w ograni­czonej przestrzeni między ławkami przedziału. Z rękami założonymi z tyłu, z głową opuszczoną dreptał tam i z powrotem szybkimi, nerwowymi kroczkami. Czasem zagłębiał długie palce w opa­dających włosach, przystawał znieruchomiały, by po chwili ruszyć znowu w tę wahadłową przechadzkę. Machinalnie wydobył z kieszeni paczkę papierosów i nie częstując mnie zapa­lił. Nagłe szarpnięcie hamującego pociągu wgnio­tło mnie w materac kanapy. Zdołałem zauwa­żyć, jak Ferenc usiłuje złapać się półki i wali się na stolik, uderzając głową w ścianę. Drugie szarpnięcie rzuciło mną w bok. Głowa trafiła w szybę, dzielącą przedział od korytarza... Nade mną pochylała się biała postać. Po chwili dopiero rozpoznałem rysy twarzy młodej pie­lęgniarki. - Już wszystko w porządku! - powiedziała uspokajająco i łagodnie. - Czy boli pana? - Trochę, głowa i... Ale można wytrzymać... Co się stało? - Katastrofa kolejowa... Przypomina pan so­bie, że jechał pan pociągiem? - Tak... To pamiętam... - powiedziałem my­śląc z wysiłkiem. - Ze mną w przedziale jechał pewien pan... Co z nim? Czy wyszedł z tego cało? Twarz pielęgniarki przybrała wyraz zakłopo­tania. - Czy to był ktoś z pana bliskich? - Nie... Tylko przygodny towarzysz podróży. Czy wyszedł z tego cało? - Niestety! Muszę pana zmartwić. On umarł. W pół godziny po przewiezieniu do szpitala, Wstrząs mózgu... Przed śmiercią odzyskał na chwilę przytomność, a potem bredził okropnie. O jakimś... hiperkontakcie, o teczce, walizce... Ale niech pan leży! Nie wolno się poruszać, ma pan zszytą skórę na głowie! - Ostatnie słowa były spowodowane moim gwałtownym porusze­niem. - Siostro! - zawołałem. - Gdzie jest ta wa­lizka? - Pańskie rzeczy są w depozycie, proszę nie martwić się o nie! - Nie, nie! J e g o walizka! Gdzie ona jest? - Ależ... - oczy pielęgniarki wyokrągliło zdziwienie - on nie miał żadnej walizki! W przedziale była tylko pańska, brązowa, z przyczepioną wizytówką... Wiem to na pewno, bo weszłam tam zaraz za lekarzem, gdy tylko udało się otworzyć przedział. Wszystko zabra­liśmy do karetki razem z wami! - Więc nie ma... tej walizki... - powiedzia­łem słabo, czując zawrót głowy. - To ONI, oni ukradli... te... notatki... Hiperprzestrzenie ukradli, żeby nikt... - Znów bezwiednie unios­łem głowę z poduszki. Opadłem na posłanie, bo w oczach mi posza­rzało. Zamknąłem je i zobaczyłem wyraźnie twarz Ferenca. Po chwili obraz ten rozmazał się, przybierając -kształt wstęgi Mobiusa. Wkrót­ce i to widziadło rozpłynęło się w majaczeniach gorączkowego snu... Janusz A. Zajdel Robot nr 3 Porządkując akta w archiwum Kosmopolu natrafiłem na starą wytartą teczkę, wypchaną mnóstwem protokołów i fotografii. Może i nie zwróciłbym na nią uwagi, gdyby nie to, że rzuciłem okiem do wnętrza i natrafiłem na słowo "Grawaks". To mi coś przypominało... Nie wiedziałem jednak, z czym powiązać to słowo. Dopiero po przejrzeniu kilku stron maszynopisu przypomniałem sobie, że słyszałem je kiedyś na wykładzie starego Barela, który swego czasu wykładał nam historię techniki. Instytut Kosmiki ukończyłem jednak na tyle dawno, aby zapomnieć, co to było. Zacząłem czytać. To już niestety taka moja nieuleczalna wada: kiedy robię porządki w starych szpargałach, kartotekach czy archiwach, wcześniej czy później natrafiam na coś tak bardzo absorbującego, że godzinami siedzę na podłodze wśród rozrzuconych skoroszytów, segregatorów i teczek, aż przeczytam wszystko od A do Z. Tak stało się i w tym wypadku. Rozłożone na podłodze papiery zostały wrzucone byle jak do szaf, a ja usiadłem w fotelu z plikiem akt na kolanach. Ranek zastał mnie wertującego pożółkłe ze starości karty. Ale trud się opłacił. W teczce sygnowanej numerem GI35 33 z roku 1993 znalazłem materiały dotyczące jednej z najbardziej skomplikowanych spraw kryminalnych końca XX w. Dziś, w roku 2105, ówczesne zagadnienia techniki mogą wydawać się śmieszne i naiwne. Wówczas jednak, gdy technika lotów międzyplanetarnych wchodziła w fazę bujnego rozwoju, gdy nie umiano jeszcze budować rakiet fotonowych, a o prawie Karsena fizykom nie śniło się nawet, "Grawaks" był szczytem osiągnięć kosmotechniki. W teczce z aktami znalazłem również odnośniki do taśmoteki i filmoteki. Nazajutrz, gnany ciekawością, odszukałem wszystkie taśmy i filmy. Niektóre z nich były dość zniszczone, ale w ogólnych zarysach udało mi się odtworzyć przebieg wypadków. Odszukałem również roczniki ówczesnej prasy codziennej i kroniki filmowe. Cały ten obszerny materiał złożył się na opowieść, którą chcę tu przedstawić. Przygotowywana długo i starannie wyprawa na planetę Uran wywołała ogromne zainteresowanie nie tylko w świecie naukowym. Prasa i telewizja poświęcały wiele miejsca i czasu, aby przedstawić szerokiej publiczności wszystkich, którzy związani byli z ekspedycją. Kosmonautów było trzech: cybernetyk Vano, planetolog Mittin oraz dowódca wyprawy, kosmonawigator Gris. Oprócz nich na pokładzie był "Grawaks"... Tu należy się czytelnikowi kilka słów wyjaśnienia. "Grawaks" w pełnym brzmieniu: Grawitacyjny Automat Kontrolno-Sterujący - był to zespół urządzeń mających na celu zabezpieczenie wyprawy przed nieprzewidzianymi okolicznościami w czasie lotu. Wynalazca i konstruktor tego urządzenia, inżynier Seye, zapewniał, że gdyby nawet kosmonauci przez cały czas spali, to "Grawaks" dowiózłby ich bezpiecznie na miejsce. Ale nie tylko o to chodziło. Wyprawa "Vegi" (tak nazywał się statek kosmiczny) była pierwszą ekspedycją o tak dalekim zasięgu. W czasie drogi mogły zajść różne okoliczności, których nie sposób z góry przewidzieć. Członkowie wyprawy rzeczywiście nie potrzebowali troszczyć się o kierowanie statkiem. Jedynym ich obowiązkiem było cogodzinne meldowanie "Grawaksowi", że wszystko jest w porządku i można kontynuować podróż. Miało to wyglądać mniej więcej tak: Na pięć minut przed upływem każdej godziny "Grawaks" głośnym sygnałem akustycznym przypominał załodze, że ma otrzymać pozwolenie na dalszą podróż. Jeżeli na statku wszystko przebiegało normalnie, dyżurny kosmonauta naciskał odpowiedni klawisz w kabinie nawigacyjnej i "Grawaks" prowadził statek zgodnie z programem podróży przez następną godzinę. W razie braku reakcji ze strony załogi "Grawaks" jeszcze raz upominał się o sygnał silnym dzwonkiem alarmowym, a w pięć minut po upływie pełnej godziny rozpoczynał samoczynnie manewr powrotu. Gdyby więc wszyscy pasażerowie "Vegi" stracili przytomność wskutek działania nieprzewidzianych czynników nie było obawy, aby w takim stanie polecieli dalej. Działanie "Grawaksa" opierało się na najnowszej metodzie analizy pól grawitacyjnych (osiągnięcie katedry Kosmonawigacji, którą kierował sam inżynier Seye). Mówiąc prościej: "Grawaks" z pomiaru grawitacji odczytywał swoje położenie względem wszystkich ciał Układu Słonecznego. Na tej zasadzie mógł on prowadzić statek po najkorzystniejszej krzywej, regulując pracę silników napędowych i sterujących. W wypadku braku meldunku załogi lub awarii statku "Grawaks" przedsiębrał wszelkie środki zapobiegawcze kierując, o ile to było możliwe, statek z powrotem w rejon Ziemi. Seye zaręczał nawet, że "Grawaks" potrafiłby samodzielnie wprowadzić statek na ciasną orbitę stabilną wokół Ziemi. Według zapewnień inżyniera Seye`a urządzenie miało działać "bez pudła". Jeszcze kilka słów o wyposażeniu "Vegi". Statek zawierał w swych ładowniach zapasy żywności syntetycznej dla załogi na okres podróży w obie strony i 4-miesięcznego pobytu w rejonie Urana. Jako pomoc przy badaniach służyć miały dwie rakiety zwiadowcze, 10 sond-automatów oraz około tysiąca robotów Rak-4. Znamy dobrze te poczciwe automaty... W postaci wielokrotnie zmodyfikowanej i zminiaturyzowanej przetrwały do dziś pod nazwą Rak-411. Wówczas miały one rozmiary dorosłego człowieka, doskonałą pamięć ferromagnetyczną, zdolność do wykonywania skomplikowanych prac technicznych oraz dość słabo rozbudowaną zdolność analizy logicznej. Miały one jeden podstawowy mankament: brak wewnętrznej samokontroli. Cybernetycy mówią: nie miały "wbudowanej etyki". Brak ten był uzasadniony trudnościami technicznymi i kosztami. Nad całym zespołem Raków czuwał jeden elektromózg, zmontowany na pojeździe posuwającym się wraz z automatami podczas prac terenowych. Mózg ten - jakby zbiorowe "sumienie" zespołu automatów - kontrolował za pomocą zwrotnych impulsów radiowych ich czynności pod względem logiki i "przyzwoitego zachowania", a takie wykluczał możliwość wyrządzenia szkody człowiekowi przez robota. Rozkaz i polecenia odbierały Raki wyłącznie na falach radiowych. Ponadto każdy miał "indywidualność" w postaci kolejnego numeru, który stanowił wywoławczy sygnał dla danego automatu. Wszystkie Raki, z wyjątkiem czterech egzemplarzy, zmagazynowane były w ładowniach statku w stanie rozmontowanym. Chodziło o oszczędność miejsca. Te cztery miały wystarczyć dla potrzeb załogi w czasie podróży. Reszta miała być przez tę czwórkę zmontowana z części już na miejscu, na Uranie. To już chyba wszystko, co 'będzie nam potrzebne dla zrozumienia tego, co się stało w czerwcu 1993 roku... Wbrew wszelkim zapewnieniom, po szesnastu dniach lotu "Vega" zawróciła. Dokładnie o godzinie 0.005 zaobserwowano największym radioteleskopem w kraterze Kopernika na Księżycu, że statek wykonuje manewr powrotny. Godzinę wcześniej "Vega" przestała odpowiadać na sygnały radiowe. To był cios... Cały ziemski sztab ekspedycji, z inżynierem Seye`em na czele, oczekiwał powrotu niefortunnej wyprawy. Docent Jores, cybernetyk, który był jednym z kandydatów na kosmonautę (ubiegł go Vano), nie ukrywał zadowolenia. Przed startem słyszano, jak mówił, że to on powinien polecieć i być może jeszcze poleci. Złośliwi twierdzili, że inżynier Seye i tak osiągnął sukces: jego "Grawaks" nieomylnie prowadzi "Vegę" z powrotem. Należy dodać, że w pewnych 'kołach krytycznie odnoszono się do wynalazku Seye`a, który niezbyt był lubiany w świecie naukowym za swoją pewność siebie. Po dalszych dwóch tygodniach "Vegę" przechwycił ratowniczy "Prometheus" i przyprowadził ją na orbitę ziemską, a stamtąd na kosmodrom "Sahara I". Tam oczekiwał już tłum dziennikarzy oraz cały sztab naukowy wyprawy. Oto jak relacjonował powrót "Vegi" dziennikarz "Wiadomości Europejskich" Już pierwszy rzut oka na "Vegę" wyjaśniał, dlaczego nie odpowiadała ona na sygnały radiowe. Z wielkiej anteny kierunkowej pozostał tylko kikut podstawy. Z reszty, a więc z całego reflektora, nie zostało ani śladu. Otwarto śluzę głównego włazu i wszyscy zmartwieli: Z głębi statku wysypała się ze szczękiem i zgrzytem pulsująca bezładnym ruchem masa pogiętego metalu, w której z trudem można było rozpoznać szczątki pogruchotanych automatów Rak-4... Kilkanaście minut trwało torowanie drogi do wnętrza statku. Mniej lub bardziej zniszczone automaty wypełniały korytarz centralny, magazyny, sterownię... Wśród masy metalu, zdeptane i straszliwie zmasakrowane, tkwiły zwłoki cybernetyka Vano... W ostatniej, rufowej kabinie mieszkalnej znaleziono zabarykadowanych pozostałych dwóch członków załogi. Na chwiejnych nogach wyszli na płytę lądowiska. (Wiad. Europ. nr 189/1993 r.) Śledztwo prowadził komisarz Wike przy udziale inspektora Merlocka. Oto fragmenty protokołu przesłuchań: W i k e: - Czy może mi pan opisać możliwie dokładnie przebieg wypadków ? G r i s: - Oczywiście. Od jakiego momentu mam rozpocząć? W i k e: - Od chwili utraty łączności z Ziemią. G r i s: - Tak, pamiętam. To była godzina 22.55, bo właśnie miałem dyżur przy "Grawaksie". Wydałem polecenie dalszego lotu i w tym momencie usłyszeliśmy huk. Coś wstrząsnęło statkiem. Poderwało nas na nogi. Mitin rzucił się do wskaźników ciśnienia. Jeśli to był meteor, to mógł uszkodzić powłokę. Rozumie pan, co to znaczy. "Grawaks", co prawda, skrzętnie omijał meteory, ale coś mogło się popsuć. Lecz wszystko było w porządku. Dopiero po chwili Mitin, chcąc jak zwykle nawiązać łączność z Ziemią, zorientował się, że radio milczy. Zapasowy odbiornik również nie działał i doszliśmy wspólnie do wniosku" że coś uszkodziło antenę kierunkową. Nie namyślając się dłużej wydałem radiowy rozkaz Rakowi, aby sprawdził na zewnątrz, co się stało. Wrócił po chwili meldując, że antena została zerwana. Montaż nowej anteny wymagał pracy większej ilości automatów. Wydałem więc polecenie tym czterem, które mieliśmy do dyspozycji, by zbudowały z części magazynowanych w ładowni dalszych osiem egzemplarzy na wzór własny i następnie udały się do pracy przy antenie. Swój program pracy miały przekazać one zrobionym przez siebie automatom... I n s p e k t o r M e r 1 o c k: - Przepraszam, czy pan pamięta, jakimi słowami zwrócił się pan do automatów? G r i s: - Pamiętam. Powiedziałem tak: "Raki, numer 1, 2, 3, 4. Zbudować każdy po dwa automaty na wzór własny. Udać się do pracy przy montażu anteny AR-72 według instrukcji 03 771. Własny program przekazać wykonanym przez siebie automatom". M e r 1 o c k: - Jeszcze jedno pytanie. Czy przedtem już stosowano metodę montażu automatów przez inne automaty tego samego typu ? G r i s: - Nie. O ile wiem, nie było potrzeby. Roboty Rak-I produkowane są przez wysoko specjalizowane maszyny automatyczne według instrukcji technicznej. Wychodzący z produkcji robot zostaje uruchomiony przez włączenie kontaktu, znajdującego się na płycie czołowej. W tym wypadku nie dysponowaliśmy żadnymi maszynami do montażu. Rak potrafi jednak zbudować zarówno według instrukcji, jak i według wzoru modelu urządzenie nawet bardziej skomplikowane niż on sam. Takie było zresztą założenie... Raki miały być montowane przez swych "współtowarzyszy" tam, na Uranie... M e r 1 o c k: - Dziękuję. V i k e: - Kolego Merlock, wsrystko jest przecież jasne. Pan Gris wydał rozkaz w złej formie. Każdy z Raków oznaczonych numerami od 1 do 4, po wykonaniu dwóch następnych przekazał im swój program w całej rozciągłości, tzn. oprócz rozkazu wyjścia do pracy przy antenie otrzymały one również rozkaz wykonania dwóch następnych, te z kolei każdy po dwa itd. Ilość złożonych automatów narastała lawinowo. G r i s: - Tak; tyle to już wiemy od dwóch tygodni. Ale niech pan posłucha dalej, komisarzu. Gdy wydałem rozkaz automatom, Mitin wyszedł zobaczyć, jak im idzie ta robota ze składaniem nowych. Poza tym dyżur jego kończył się. Wyszedł korytarzem w kierunku rufy (sterownia mieściła się z przodu statku), a po chwili przyszedł Vano, aby objąć służbę w sterowni. Wiedział już o wszystkim od Mitina, którego spotkał w korytarzu przed wejściem do magazynu. Powiedziałem mu, że idę spać i aby natychmiast nawiązał łączność z Ziemią, gdy antena będzie naprawiona. Poszedłem w kierunku rufy. W korytarzu minęły mnie trzy Raki, udające się z ładunkiem sprzętu w kierunku śluzy włazu, na przód statku. Minąłem uchylone drzwi magazynu, skąd dochodził charakterystyczny szczęk krzątających się automatów. Po chwili byłem już na miejscu. Spojrzałem na zegarek - była 23.20, pamiętam dokładnie. Mitin na tapczanie spał z nosem w książce. On ma bardzo twardy sen. Zabrałem książkę i wstawiłem na półkę. Potem położyłem się również. Obudził mnie narastający, piekielny hałas, jakby ktoś przesypywał góry złomu żelaznego. W pierwszej chwili nie mogłem się zorientować, co to może być. Dopiero po kilku sekundach dotarło do mej świadomości, że hałas dochodzi z korytarza. Otworzyłem drzwi i cofnąłem się odruchowo. Moim oczom ukazał się niesamowity obraz: tłum robotów, tratując i depcząc się wzajemnie, parł w kierunku włazu. Śluza była zamknięta. Coraz to nowe Raki wychodziły z magazynu i z bezmyślnym uporem cisnęły się do wyjścia. Zrozumiałem. Nie mogłem opanować wybuchu głośnego śmiechu. Mitro dopiero teraz obudził się i nieprzytomnym, zaspanym wzrokiem patrzył w głąb korytarza, a w jego oczach malowało się bezgraniczne przerażenie. Siniałem się, bo wydawało mi się komiczne, że tak prosty rozkaz mógł spowodować takie zamieszanie wśród robotów. Wyszarpnąłem z kieszeni nadajnik i krzyknąłem: "Wszystkie roboty, stop!" Ku mojemu przerażeniu nie wywołało to najmniejszego skutku... Powtórzyłem rozkaz. Znów żadnej reakcji. Tłum robotów narastał coraz szybciej. Wypełniły już szczelnie przedni odcinek korytarza, gdzie znajdowały się drzwi sterowni. Drzwi te są dźwiękoszczelne ze względu na to, że w sterowni znajdują się urządzenia radiowe i każdy hałas utrudnia nasłuch. Dlatego Vano dotąd nic nie słyszał. Teraz jednak wzmagający się hałas musiał dotrzeć do jego uszu, bo drzwi otwarły się nagle... I wtedy stało się nieszczęście. Roboty wtargnęły do sterowni, tratując biednego Vano. Teraz pojąłem, że na nic nie zdadzą się rozkazy radiowe. Roboty nie przyjmują informacji z zewnątrz. Gdyby tak nie było, kontrolny elektromózg nie dopuściłby do takiej sytuacji, zagrażającej bądź co bądź naszemu bezpieczeństwu. Nie pozostało nic innego, jak zamknąć się w kabinie i czekać, co z tego wyniknie. O dostaniu się do sterowni nie było mowy. O zatrzymaniu robotów również. Była godzina 23.50. Po pięciu minutach rozległ się sygnał "Grawaksa". Po dalszych dziesięciu uczuliśmy zmianę przyspieszenia. "Vega" hamowała. A więc "Grawaks" działał bez zarzutu. Całe szczęście, że był ukryty pod grubym pancerzem i roboty go nie zdemolowały. A jeśli żyjemy jeszcze i jesteśmy tu, na starej Ziemi, to zawdzięczamy to jedynie inżynierowi Seye`owi. M e r 1 o c k: - Kto był odpowiedzialny za przygotowanie zespołu automatów Rak-4? G r i s: - Docent Jores był kierownikiem sekcji cybernetycznej. Na statku tymi sprawami zajmował się Vano. W i k e: - Dziękujemy panu na razie. Jest pan wolny. Zeznania drugiego ocalałego kosmonauty, Mitina, zgadzały się całkowicie z oświadczeniem Grisa. Potwierdził on, że wychodząc ze sterowni spotkał na korytarzu Vana, wymienił z nim kilka słów, potem wszedł do magazynu, skąd zaraz wyszedł, bo roboty pracowały sprawnie. Potem położył się w kabinie i zasnął z książką w ręku. Oto odtworzona z taśmy magnetofonowej narada inspektora Merlocka z komisarzem Wike'em: W i k e: - Sprawa jest jasna, inspektorze. Jores przed startem niedokładnie sprawdził elementy Raków. Miały one uszkodzenie w układzie odbioru informacji. Potem Gris wydał ten nieszczęsny rozkaz. Taką miał zresztą instrukcję... Tylko niepotrzebnie kazał "przekazać program" wyprodukowanym robotom. Stąd całe nieszczęście. Błąd w układzie odbiorczym powodował, że do robotów nie docierały ani rozkazy, ani impulsy kontrolne centralnego koordynatora. Miały one w pamięci tylko pierwotny rozkaz - wyjść na zewnątrz statku i reperować antenę. Bezkrytycznie usiłowały wykonać to polecenie. Skutki były tragiczne. M e r 1 o c k: Kto zatwierdzał instrukcję postępowania z robotami Rak-4 na statku? W i k e: - Zdaje się, że Seye, jako odpowiedzialny inżynier konstruktor statku. Teraz zbiera laury, które mu się zresztą słusznie należą. Gdyby nie "Grawaks"... Zresztą uważam sprawę za zamkniętą. Trudno tu kogoś czynić winnym. Wszystko opiera się na .tragicznym splocie okoliczności. Ten meteor, który zerwał antenę... M e r 1 o c k: - Meteor, mówi pan? A ja oglądałem tę utrąconą podstawę anteny i jeszcze sobie ją raz obejrzę, ale nieco inną metodą... Poza tym proponuję przesłuchać Seye`a. W i k e: - Ależ, kolego Merlock, to nie jest potrzebne. Zresztą on jest w Australii na zjeździe naukowym. M e r 1 o c k: - Niech go pan wezwie natychmiast, komisarzu. Jest mi bardzo potrzebny. Poza tym chciałbym jeszcze przesłuchać Joresa. W i k e: - Po co? Chciałem wreszcie zakończyć tę sprawę. Nie mieszajmy w to powag naukowych. Dla mnie nie ma w tym nic, co mogłoby nas zainteresować, jako policję. M e r 1 o c k: - Jednak niech pan wezwie obydwóch. Oprócz tego proszę wezwać wszystkich świadków i ekspertów. Jutro 0 16. Będę u pana. Wydaje mi się, że znalazłem coś rewelacyjnego. Jeszcze tylko jedno muszę sprawdzić. Czy mamy tu gdzieś pod ręką czuły indykator promieniowania jądrowego?... Jest w laboratorium? Więc zabieram go na godzinę. Na razie - do widzenia! Ukryta w gabinecie komisarza Wike`a kamera filmowa zarejestrowała dokładnie na kilkuset metrach taśmy przebieg konfrontacji wszystkich osób związanych ze sprawą "Vegi". Wyglądało to mniej więcej tak. W gabinecie ustawiono krzesła. Umundurowany policjant wskazywał miejsca przybyłym. Dokładnie o godz. 16 Wike i Merlock zajęli miejsca za biurkiem. Oprócz nich w pokoju znajdowali się: Gris, Mitin, Jores, Seye i kilku ekspertów, którzy badali uprzednio przyczyny fiaska wyprawy "Vegi". Merlock z tajemniczą miną zwrócił się do Wike'a: - Panie komisarzu, pozwoliłem sobie przyprowadzić jeszcze jednego świadka, którego chciałbym przesłuchać w obecności zebranych tu osób. Sierżancie, proszę wprowadzić świadka. Sierżant otworzył drzwi i ku ogólnemu zdumieniu zawołał: - Rak-3, wejść! Robot wszedł i stanął niepewnie na środku pokoju. W ślad za nim wsunęły się jeszcze trzy identyczne automaty, oznaczone numerami 1, 2 i 4. - Ten robot to jeden z czterech, które spowodowały całą tragedię. Traktujemy go na razie jako głównego oskarżonego. Tamte trzy - to duplikaty pozostałych, których nie udało się odnaleźć. Prawdopodobnie oderwały się one od powierzchni kadłuba w chwili, gdy "Vega" rozpoczęła hamowanie. Ich przyssawki magnetyczne nie były obliczone na duże przyspieszenia. Jak nam wiadomo z zeznań Grisa, trzy automaty na pewno wyszły na zewnątrz. Patem widocznie mechanizm śluzy został uszkodzony przez napór następnych robotów i dzięki temu nie wszystkie wyszły na zewnątrz. Zresztą i tak śluza nie wypuszczała więcej niż 20 robotów równocześnie na zewnątrz statku. Ale wróćmy do rzeczy. Ten osobnik - tu wskazał robota - znaleziony został we wnętrzu rakiety. To pierwszy punkt oskarżenia. Dlaczego nie usłuchał rozkazu? Oprócz tego robot ten był wyłączony. A u niego i wszystkich pozostałych stwierdziłem brak połączenia anteny z układem odbioru informacji. To tłumaczy brak reakcji na rozkazy. Wystarczyło, aby cztery pierwsze roboty miały tę wadę. Wówczas wszystkie następne "dziedziczyły" ją po nich. Przecież były zrobione dokładnie na ich wzór. Jednak roboty przyjęły i wykonały rozkaz, co prawda zbyt gorliwie, ale wykonały. Stąd wniosek, że antena została odłączona u tych czterech robotów już po otrzymaniu przez nie rozkazu. Zatem bezpośrednim sprawcą tego, co się stało, nie mógł być nikt z zewnątrz. Niczyje niedopatrzenie nie wchodzi tu w grę. Gdyby roboty działały normalnie, to już pierwszy rozkaz Grisa osadziłby je na miejscu. Kto z pasażerów statku odłączył anteny po otrzymaniu rozkazu przez roboty, ale przed ukończeniem przez nie montażu ? - Mógł to zrobić tylko Vano albo... Mitin - podsunął niepewnie Gris, a Mitin podskoczył na krześle: - Co ty, oszalałeś ? Po co miałbym to robić ? Seye i Jores spojrzeli na nich podejrzliwie, a Merlock spokojnie ciągnął dalej: - Teoretycznie Mitin lub Vano mogli to zrobić, ale nie mieli powodu. Gris odpada z grona podejrzanych, bo nie ruszał się ze sterowni. Vano spotkał Mitina przed magazynem i nie wchodził do środka. Jeden Mitin tam zaglądał, ale i on -tego nie zrobił. Istnieje wprawdzie jedna możliwość: mógł stracić ochotę do dalszej podróży... i chciał w ten sposób zawrócić ekspedycję. Ale sposób byłby ryzykowny. Zresztą teraz już wiem, że nie on to zrobił. - A więc kto? - Seye dopytywał się niecierpliwie. Wszystkich pan już wykluczył! - O, nie. Został jeszcze jeden, właśnie winowajca. Oto on! Merlock wskazał robota. - On to zrobił! A zrobił to na perfidny rozkaz kogoś, komu zależało na .tym, aby ekspedycja wróciła z drogi! "Uwaga Rak-3, zbudować trzy automaty na wzór własny!" - zawołał nagle Merlock. Na ten rozkaz w oczach osłupiałych widzów robot nr 3 podbiegł do trzech pozostałych i wykonał na każdym identyczną manipulację: zerwał przewody łączące antenę z obwodem wejściowym, a następnie, zrobiwszy to samo z własną anteną, przekręcił wyłącznik na swojej płycie czołowej i zamarł w bezruchu. - To... niemożliwe! - Seye patrzył osłupiały, a oczy Joresa stały się jeszcze bardziej okrągłe. - Zupełnie możliwe. Automat dostał instrukcję słowną tej treści: "Na rozkaz wykonania automatu na własny wzór dokonać następujących czynności: wyłączyć przewody antenowe automatów nr 1, 2, 4. Wyłączyć własny przewód antenowy i przekręcić własny wyłącznik główny". Kto wydał taki rozkaz, tego niestety automat nam nie powie. Nie dlatego, aby miał słabą pamięć, bo elementy ferrytowe utrzymują informacje nawet po wyłączeniu obwodów elektrycznych. Jednak automat nie rozróżnia ludzi. Nie potrzebuje ich rozróżniać. Dobrze o tym wiedział nasz genialny uczony - tu Merlock zrobił gest w kierunku Seye`a. Inżynier poderwał się nerwowo z krzesła i jąkając się z oburzenia wykrztusił - Cóż to znowu za insynuacje? Jak pan śmie?! O co mnie pan posądza ? - Spokojnie, panie inżynierze - odparował Merlock zdenerwowanie pogarsza tylko pańską sytuację. Zaraz dostarczę panu dowodów na poparcie moich twierdzeń. Seye bezsilnie opadł na krzesło i wbił wzrok w jakiś punkt na ścianie nad głową inspektora. Merlock rozpoczął tonem wykładowcy: - Jak państwu zapewne wiadomo, nie ma przestępstwa bez motywu, jeśli oczywiście wykluczymy czyny szaleńców. Pod tym kątem rozpocząłem też moje badania. Zainteresowała mnie sprawa wynalazku inżyniera Seye`a. Rozmawiałem z jego najbliższymi współpracownikami. Dowiedziałem się o kilku szczegółach, które umknęły uwagi ogółu, a zestawione razem rzucają nieco inne światło na całą sprawę. O ile mi wiadomo, inżynier Seye, jako konstruktor "Vegi", przeprowadził w przededniu odlotu inspekcję urządzeń. Miał to być ostatni przegląd przed startem. Tego samego dnia zgłosił się do inżyniera Seye`a jeden z jego asystentów, fizyk-teoretyk. Przedstawił on inżynierowi pewien rachunek, z którego wynikało, że zasada działania "Grawaksa" opiera się na niezbyt pewnych podstawach matematycznych. Młody fizyk stwierdził, że wzór zasadniczy jest jedynie przybliżeniem pewnego Skomplikowanego szeregu funkcyjnego. Przybliżenie to jest wystarczające dla niezbyt wielkich odległości od Słońca, ale zawodzi dla peryferii Układu Słonecznego. Inżynier Seye, znany z pewności siebie, niemal że wyśmiał asystenta i zbył go byle czym, odsyłając do jakichś skryptów. Jednak ów asystent przeliczył wszystko jeszcze raz i utwierdził się w swoim przekonaniu. Sądzę, że inżynier Seye również zdał sobie sprawę z konsekwencji tego odkrycia. "Grawaks" w pewnej, niewielkiej stosunkowo odległości od Słońca mógł działać bez zarzutu, lecz w dalszych obszarach Układu Słonecznego mógł zawieść. Merlock przerwał. Seye siedziała bez ruchu, a pozostali patrzyli to na niego, to na inspektora. - Całą noc Seye pracował nad planem, który miał uratować prestiż naukowca i wynalazcy. Rano następnego dnia udał się z niewielkim pakunkiem na kosmodrom. Umieścił paczkę w pustej komorze wewnątrz wspornika anteny... Potem zajrzał do magazynu, gdzie porozmawiał chwilę z robotem nr 3. Potem wszystko odbyło się planowo. Co było w paczce - nietrudno się domyślić. - Nie ma pan dowodów ! - zagrzmiał Seye. - Jak pan śmie coś podobnego twierdzić? - Chwileczkę. Dwie rzeczy pana zdradziły, panie inżynierze. Popełnił pan błąd. Sądził pan, że wśród tysiąca robotów nikt nie odnajdzie tego jednego, w którego pamięci utrwalony został pański rozkaz. Roboty miały wprowadzić dezorganizację na statku, co musiało spowodować tak czy inaczej zawrócenie go z drogi. A o to panu właśnie chodziło. Gdyby przed startem przyznał się pan, że w okolicach Urana ,;Grawaks" nie rda się na nic, pańska sława ucierpiałaby na tym ogromnie. Nie chciał pan ryzykować. Trzeba było zrobić coś, co zatrzymałoby ekspedycję nie z winy "Grawaksa" i w ogóle nie na skutek złego przygotowania "Vegi". Aby jednak zmusić załogę do użycia dużej ilości robotów, musiał pan uszkodzić jakąś ważną część statku. Antena nadawała się idealnie do tego celu. Wspornik główny był pusty wewnątrz i łatwo można było umieścić tam bombę zegarową, a poza tym urwanie anteny mogło być wytłumaczone uderzeniem meteoru. To są tylko motywy - ciągnął Merlock po chwili przerwy a dowód zdobyłem wczoraj. Po pierwsze - znalazłem robota nr 3 tam, gdzie spodziewałem się go zastać, to jest w magazynie. Nie był on użyty do budowy następnych. Dlaczego ? Zaraz wyjaśnię. Został wyłączony... - Panie Merlock - Seye przerwał, opanowany już i spokojny niech pan przestanie snuć tę bajkę moim kosztem. Dość tego. Skoro nawet wszystko byłoby tak ułożone, jak pan sugeruje, to skąd mogłem przewidzieć, że Gris wyda rozkaz w tak niefortunny sposób? Skąd mogłem wiedzieć, że powie on robotom: "Przekazać swój program wyprodukowanym przez siebie automatom". Gdyby powiedział na przykład "Przekazać program montażu anteny" lub coś w tym sensie, lawina zatrzymałaby się na drugim "pokoleniu" robotów. - Zarówno pan, jak i ja doskonale wiemy - odparł Merlock że wcale nie stałoby się tak, jak pan twierdzi. Miałem o tym zresztą za chwilę powiedzieć, ale pan mi przerwał. Raki miały według zatwierdzonej instrukcji otrzymać rozkaz wykonania automatów na wzór siebie samych. Gdyby nawet nie dodawać ani słowa więcej, roboty mogłyby rozmnażać się tak długo, jak długo w magazynie starczyłoby materiału. Przecież "zbudować na wzór własny" znaczy dla robota "skopiować dokładnie" wszystko, co sam zawiera, a więc również własny program przelać na elementy pamięci robotów przez siebie zmontowanych. Właśnie dlatego robot nr 3 miał się wyłączyć po wykonaniu swego dywersyjnego zadnia. Gdyby wyprodukował on dwa następne roboty i przekazał im to, co sam miał w swojej pamięci, a więc i pański rozkaz, to te z kolei przekazałyby to samo dalej; i w ten sposób w pamięci czwartej części robotów zawarte byłoby pańskie polecenie. Wtedy prawdopodobieństwo przypadkowego odnalezienia tej informacji w pamięci robotów wzrosłoby wielokrotnie, a to byłaby dla pana bardzo niewygodne. Niech pan się nie upiera, panie inżynierze. Mam jeszcze jedno... Merlock przerwał. Seye sięgnął dłonią do kieszeni i szybkim ruchem usiłował wsunąć coś w usta. W tej chwili Rak nr 3 chwycił błyskawicznie obie ręce inżyniera i przytrzymał je na wysokości ust. Z prawej dłoni Seye'a wypadła na podłogę maleńka szklana ampułka i pękła na posadzce. - Wybaczy mi pan, inżynierze, że użyłem przeciwko panu metody przez pana wymyślonej - powiedział Merlock ze złośliwym uśmiechem. - Ten robot otrzymał ode mnie instrukcję: "Gdy osoba siedząca na drugim krześle w pierwszym rzędzie, podniesie dłoń do ust, przytrzymaj jej ręce". Przypuszczałem, że się pan załamie, a innej możliwości samobójstwa oprócz cyjanku nie miał pan w tym pomieszczeniu. Pewnie pan nawet nie zauważył, kiedy ponownie uruchomiłem tego robota? Ale wywiązał się doskonale ze swego zadania, tak teraz, jak i wtedy. On się niczemu nie dziwi. Nie zastanawia się nad sensem ani celem otrzymanych rozkazów... Na tym kończy się taśma filmowa. W tym miejscu kończą się również akta Kosmopolu. Po aresztowaniu Seye`a "Wiadomości Europejskie" zamieściły wywiad z inspektorem Merlockiem. Oto jego treść: Znanego z niedawnej "Afery Vega" inspektora Kosmopolu, pana Merlocka, zastajemy w jego gabinecie. P y t a n i e: Czy zechciałby pan wyjaśnić czytelnikom, jak przebiegało śledztwo w początkowej fazie, gdy nie rozporządzał pan jeszcze materiałem dowodowym? O d p o w i e d ź: Podejrzenia moje zrodziły się niemal już w tej samej chwili, gdy zobaczyłem "Vegę" po jej sprowadzeniu na Ziemię. Zaintrygował mnie wygląd resztek zerwanej anteny kierunkowej. Widziałem wiele statków kosmicznych, uszkodzonych przez meteory, awarie stosów atomowych, zderzenia itp. W tym wypadku nie wyglądało to tak, jak należało się spodziewać. P y t a n i e: A więc już wtedy podejrzewał pan sabotaż? O d p o w i e d ź: O, nie, tego nie powiedziałem. Ale zabrałem się starannie do badania kadłuba "Vegi". Badając czułym indykatorem widmo promieniowania w okolicy podstawy anteny nie znalazłem wprawdzie produktów rozszczepienia, ale natrafiłem na ślady pewnego sztucznego izotopu promieniotwórczego, powstającego w wyniku ostrzeliwania neutronami jednego ze składników stali kadłuba. Skąd wzięły się neutrony? Odpowiedź znalazłem po dłuższym wertowaniu tablic izotopów. Ich źródłem mógł być np. izotop ameryku, rozszczepiający się samorzutnie i wysyłający - oprócz neutronów - cząstki alfa. Mógł .to być zresztą któryś inny transuranowiec. Seye miał pod ręką - na swoje nieszczęście tylko takie źródło, które - oprócz cząstek alfa, potrzebnych do napędzania zegara atomowego - wysyłało także neutrony. Zegar atomowy uległ zniszczeniu wraz z zapalnikiem bomby, lecz neutrony pozostawiły trwały promieniotwórczy ślad w stali zniszczonej podstawy anteny. p y t a n i e: Jak pan dociekł, że bezpośrednim wykonawcą planu Seye'a był robot nr 3? O d p o w i e d ź: Pnecież wykluczone było, aby członek załogi działał na szkodę statku. Musiał to zrobić robot. Wiedziałem, że należy o to posądzać jednego z pierwszej czwórki. Znalazłem robota nr 3, zbadałem jego zapis pamięciowy i wszystko stało się jasne. Potem wystarczyło tylko dokładnie zainscenizować konfrontację, pamiętając o takich szczegółach, jak dokładne cytowanie słów wypowiadanych przez Seye'a w chwili, gdy dawał instrukcję robotowi. Winowajca, mając się za zdemaskowanego, nałamał się psychicznie i to stało się najlepszym dowodem jego winy... Autor wywiadu, kończąc notatkę, wyraża obawę o przyszłość automatyki wobec możliwości przytrafiania się podobnych historii. Dziś wiemy, że obawy te nie były słuszne. Nie zdarzyło się dotąd, aby robot z własnej inicjatywy uczynił coś sprzecznego ze swą "cybernetyczną etyką". Roboty są z reguły dobroduszne i poczciwe; tylko ludzie bywają... ech, szkoda mówić... Janusz A. Zajdel Poczucie winy Chociaż od startu z powierzchni planety minęło już sporo czasu, Samon wciąż nie potrafił otrząsnąć się z przygnębienia. To, co zastał tutaj po długiej, bardzo długiej nieobecności - choć nie mogło być dla niego zaskoczeniem ani niespodzianką - wywarło wrażenie straszne. Czuł się jak lekarz, który dawno już określił termin zgonu pacjenta, a teraz w ostatnich jego godzinach przybył sprawdzić trafność diagnozy. Była trafna, ponad wszelką wątpliwość, a Samon należał do tych, którzy tę diagnozę sformułowali. Konał cały glob zamieszkany przez żywe, myślące istoty, a Samon, tak wtedy, jak i tym bardziej teraz nie był w stanie dopomóc ginącym współbraciom. Opuszczał ich po raz drugi. Opuszczał... Tak się to określało, choć już wówczas Samon - i nie tylko on - czuł, że należałoby tu użyć innego słowa, bardziej dosadnego. Nie zdobył się jednak na wypowiedzenie tego głośno nawet teraz. Zrobił to Icarius, bez skrupułów i prosto z mostu - może dlatego, że był bardzo młody, że znalazł się tu po raz pierwszy i nie miał tak osobistego stosunku do wydarzeń sprzed lat. A może po prostu tak to ocenił i z właściwą młodemu wiekowi bezceremonialnością wyjawił swoje myśli. Powiedział wprost: "Wydaje mi się, Samom że wie jemy stąd jak przestępcy. Choć nikt nas nie goni ani nawet niczego się od nas nie spodziewa, wolimy być jak najdalej. Uciekamy, a ty robisz to nawet już po raz wtóry". Icarius miał tyle racji, że Samon nie zaprzeczył ani jednym słowem. Teraz obaj siedzieli już wygodnie w kabinie statku, wdychali czyste, wonne powietrze. Samon wiedział, że tu są bezpieczni od prawie wszystkich możliwych zagrożeń, lecz mimo to nie czuł się pewnie. Jakiś niepokój nie pozwalał mu myśleć o celu powrotnej podróży, kazał powracać do tych krótkich odwiedzin na Starym Globie. Samon przymknął oczy, przygasił światło w kabinie, lecz sen nie nadchodził, a myśli kłębiły się w głowie coraz natarczywiej. Wtedy gdy odlatywali po raz pierwszy ukradkiem, cichaczem, choć było ich bardzo wielu - tłumaczyli sobie, że tak powinno być, że to jedyne, co mogą i powinni zrobić. Ale każdy mich wiedział, że prawdziwa przyczyna tamtej ucieczki była taka: wymykali się, by nie patrzeć na śmierć planety, by nie ginąć razem z nią i innymi jej mieszkańcami. Jak ongiś syty unikał widoku głodnego żebraka, psującego mu apetyt, tak i oni uciekali, by stworzyć sobie świat nowy, lepszy, swój. Prognozy futurologów nie dawały żadnych nadziei. Moloch technocywilizacji, kończąc pożeranie przyrody, zaczynał dobierać się w sposób niedwuznaczny do swoich twórców. "Ratowanie ciągłości ludzkiego gatunku, zapobieganie jego degeneracji, danie początku nowej ludzkości - to nasz najwyższy obowiązek dowodzili nadprzeciętni geniusze nauki. Któż bardziej od nas nadaje się do przyjęcia na siebie takiego obowiązku?" Tajna operacja "Arka" przebiegła sprawnie... Futurolodzy nie omylili się, niestety, w swych rachubach. Nie docenili jedynie, jak zwykle, szybkości lawiny procesów i zdarzeń, które miały nastąpić. Samon był jednym z uchodźców czy, jak czuł to teraz, dezerterów... Krótkie odwiedziny na planecie uświadomiły mu dobitnie, jak haniebna to była ucieczka. Jak wtedy, tak i teraz odlatywał, by oddalić od siebie jej wspomnienie. Nie mógł jej znieść, jak trudno jest znieść obecność kogoś, komu wyrządziło się krzywdę. Lecąc tu - miał jeszcze pewne, nie uzasadnione niczym nadzieje. To, co zastał, przyprawiło go o gorycz i niepokój sumienia. A role głosu sumienia - może przez swą młodzieńczą spontaniczność - wziął na siebie jego współtowarzysz Icarius. Samon pamięta to bolesne uderzenie obuchem w głowę, kiedy przed lądowaniem, szukając dobrze zapamiętanego zarysu rzeki, nie odnalazł niczego wśród popielatej - a niegdyś tak barwnej równiny. I ten tłum cherlawych, kaszlących, otumanionych istot o szarożółtych obliczach, istot, które wyszły im naprzeciw z pytaniami: "Czy nie sprzedacie czegoś do jedzenia? Czy macie czystą wodę?" Samon spytał ich o tę rzekę. Patrzyli na siebie nie rozumiejąc. Wreszcie jeden starzec pomarszczony i zgarbiony coś sobie przypomniał: "Ten kanał ściekowy? Kiedy byłem dzieckiem, cuchnął tak okropnie, że pokryto go betonem na całej długości. Do dziś pamiętam jego straszliwą woń..." Krótki pobyt na planecie kosztował obu przybyszów więcej zdrowia niż cała podróż z jej przykrymi przeciążeniami i efektami barierowymi. Obrzydliwie gęste i zapylone powietrze, przesycone trującym oparem mgieł, bure pokłady chmur kryjących słońce, chłód, szarzyzna - wszystko to dla nich, przywykłych do cudownych krajobrazów Ariany, do jej łagodnego klimatu, barwy nieba i kryształowej wody, było nie do zniesienia. A tu - stare, martwe satelity siłą bezwładu okrążały glob; automatyczne fabryki, trując wodę i powietrze, wytwarzały wyroby budzące coraz mniejsze zainteresowanie marniejących istot, pochłoniętych zdobywaniem pożywienia, wody i czystego powietrza. Głos Icariusa wyrywa Samona z tych ponurych rozpamiętywań: - To my przecież puściliśmy kiedyś w ruch ten kołowrót zagłady. Pchaliśmy za wszelką cenę do przodu naukę, technikę, a teraz pozostawiliśmy ich na pastwę losu. Nam jest dobrze i spokojnie. Nie chcemy zakłócać sobie idyllicznego bytowania na Arianie... - Przecież wszystkich ich tam nie zabierzemy! - mówi Samon szybko i głośno, jakby siebie przede wszystkim chciał przekonać. Zostało ich jeszcze paręset tysięcy! - Kiedy przylecimy tu następnym razem - drwi Icarius - zostanie może jeszcze kilku i tych wspaniałomyślnie zabierzemy do raju. Icarius krzywi się, jakby chciał splunąć. Patrzy na przesuwającą się na ekranie powierzchnię planety, a raczej na zwały pokrywających ją brudnych chmur. Jego myśl też wraca do tych chwil przed odlotem. Idą z Samonem. Milczą patrząc pod nogi, w nadkruszoną powierzchnię betonowej płyty starego kosmodromu. Miasto jest daleko za nimi. Nie odwracają się, nie patrzą na nie. To miasto nie jest zniszczoną Sodomą. Ono jeszcze żyje, jeszcze oddycha resztką zapylonych płuc... Tu jest cicho - może przez kontrast z piekielnym jazgotem tam. Icarius wytęża słuch. W tej ciszy dobiega jakieś rytmiczne postukiwanie. Rozglądają się obaj. Icarius wskazuje dłonią w lewo, zatrzymują się. Odległa, drobna sylwetka przykucnięta na betonowej gładzi, porusza się rytmicznie, zgięta, skupiona... Icarius idzie w tamtą stronę, po chwili biegnie, ale wkrótce zwalnia, ciężko dysząc niedotlenionymi płucami. Wśród betonowej pustyni wyrasta gaik zielonych łodyg z mięsistymi liśćmi i drobnymi, białymi kwiatami u szczytów. Na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych beton jest zdarty. Poletko ziemi uprawnej porastają wybujałe rośliny. Icarius zatrzymuje się u skraju wyrwy i patrzy. Chudy mężczyzna klęczy na betonie. W prawej dłoni trzyma młotek, w lewej - płaską sztabkę metalu. Uderzając miarowo młotkiem odłupuje drobne okruchy betonu. Jest do połowy rozebrany i mimo chłodu jego skóra błyszczy od potu. Wątłe mięśnie ramion napinają się pod bladą skórą, szczęki zaciskają, nadając twarzy wyraz zawziętości. Nie przerywa swej pracy, nie podnosi wzroku na Icariusa, nawet gdy ten pyta go, co tu robi. - Widzisz przecież - powiada między uderzeniami młotka - że odkuwam ten przeklęty beton. Muszę na przyszły rok posadzić więcej ziemniaków bo dzieci rosną, jeść wołają. A tu na odludziu przynajmniej nikt nie rozkradnie... Icarius patrzy, jak twarda pokrywa starego kosmodromu centymetr po centymetrze ustępuje, kruszy się, cofa, odgryzając się w swym odwrocie snopami iskier spod przecinaka, gdy stal ześlizguje się nagle, a człowiek, raniąc młotkiem knykcie lewej dłoni, syczy przez zęby przekleństwa. Statek zbliża się do apogeum swej wydłużonej orbity. Automat oczekuje od człowieka zezwolenia na odlot w przestrzeń. - Powinniśmy byli im pomóc - mówi Icarius. - To było niemożliwe. Już wtedy... - Nie wtedy, teraz. - A cóż mogliśmy tu zdziałać my dwaj? Nawet nasze automaty i komputery nie na wiele się tu przydadzą... - Ale to wszystko to przecież nasza wina! - krzyczy Icarius. - Nie czujesz tego? Nie wydaje ci się, że za wcześnie przesądziliśmy o ich zagładzie nie starając się dopomóc? - Ty także czujesz się winny? Przecież urodziłeś się na Arianie! - Ale moi rodzice opuścili tę planetę wraz z tobą! My, ludzie, opuściliśmy ich, też ludzi! My, najmądrzejsi, najlepsi ze wszystkich, uniknęliśmy losu, który ich spotkał. Pokolenia uczonych geniuszy postępu pozbawionych poczucia odpowiedzialności za skutki swych pomysłów! Teraz budujemy sobie od nowa inny, własny świat, unikając błędów, które zaważyły na losie pozostałych. Zostawiliśmy ich jak doświadczalne zwierzęta laboratoryjne, zakażone zabójczym wirusem... - Nie pomożemy im teraz i nie trzeba o tym mówić - mruczy Samon bez nadziei przekonania towarzysza. Sięga dłonią do kontaktu na pulpicie. - Ani nasza technika, ani nasze umysły niczego tu już nie są w stanie odwrócić. - Zaczekaj, zostaw to! - głos Icariusa jest stanowczy. - Musimy coś zrobić, my dwaj właśnie. Jesteśmy zdrowi i silni, a oni słabi. Lepiej robić cokolwiek niż nic, niż uciekać, odwracając twarz. Zaczekaj, widziałem tu coś odpowiedniego... Icarius wychodzi z babiny. Przez chwilę słychać, jak buszuje w schowku z podręcznym sprzętem. Po chwili wraca. - Patrz - mówi, a twarz ma zaciętą i zdecydowaną. - Trzymaj ! W wyciągniętych w przód dłoniach niesie dwa kilogramowe młotki. Janusz A. Zajdel Prognozja Przyjechałem nieco za wcześnie: zegar na przystanku wskazywał kilka minut po wpół do trzeciej. Upał był nieznośny. Mijałem uliczny ogródek jakiejś kawiarni, zatłoczony, lecz jakiś starszy jegomość zwalniał właśnie swój stolik. Wstąpiłem w nadziei, że dostanę tu coś chłod­nego do picia. Siedziałem tuż przy niskim ogrodzeniu. Ocze­kując na kelnerkę, która zniknęła we wnętrzu kawiarni i nie pojawiała się przez czas dłuższy, obserwowałem ruch na tej wąskiej i zapchanej zwykle samochodami ulicy. Dziś pojazdy poru­szały się powoli, jakby i one były zmęczone upałem, a przechodnie snuli się w porozpina­nych ubraniach, zgrzani i przytłoczeni nieru­chomą galaretą gorącego powietrza. W takie dni człowiek ma uczucie, jakby czas zwolnił bieg. Myśli przepływają leniwie i omijają skrzę­tnie wszelkie poważne zagadnienia, krążąc ra­czej wokół piaszczystych plaż nadmorskich czy choćby miejskich basenów kąpielowych... - Czy można usiąść koło pana? Podniosłem głowę. Pytający stał nade mną w kolorowej koszuli, spocony jak wszyscy i z wyrazem zmęczenia na twarzy. - Proszę bardzo - powiedziałem. - Na ni­kogo nie czekam, to miejsce jest wolne. Usiadł. Nie był młody, włosy zaczynały mu już siwieć. Czoło poprzecinane długimi, pozio­mymi zmarszczkami i pomarszczona twarz z is­krzącymi się kropelkami potu zdradzały czło­wieka, który nie miał lekkiego życia. Tak to przynajmniej oceniłem. Lubię czasem czytać w ludzkich twarzach, by potem konfron­tować swe spostrzeżenia z rzeczywistością. Musiał zauważyć, że przyglądam mu się zbyt długo, bo poruszył się niespokojnie i podniósł­szy oczy, zapytał: - Przepraszam, czy pan... nie spotkał mnie już kiedyś? - Chyba nie... - zastanowiłem się, spoglą­dając jeszcze raz uważnie. - A pan? Czyżby pan sobie mnie przypominał? Uśmiechnął się blado i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował widać, bo tylko pokręcił głową przecząco i odwrócił twarz w stronę ulicy. Pomyślałem, że w taki upał nawet rozmawiać się nie chce, i jeszcze raz rozejrzałem się za kelnerką. - Z obsługą tu nie najlepiej. Od dziesięciu minut wypatruję kelnerki - powiedziałem na wpół do siebie. - Niech się pan nie trudzi - powiedział mój sąsiad, nie odrywając wzroku od ulicy. ­Kelnerka zjawi się za następne dziesięć minut. Piwa zresztą nie będzie ani wody sodowej. - Widzę, że zna pan miejscowe stosunki!- ­zaśmiałem się. - Pewnie bywa pan tu często? Ku mojemu zdumieniu spojrzał na mnie ze smutkiem i powiedział: - Nie wiem... - Jak to: nie wie pan? Nie wie pan, czy... - Po prostu nie wiem. Nie pamiętam. Wzruszyłem ramionami biorąc jego słowa za jeszcze jedną manifestację niechęci do poga­wędki. Machinalnie sięgnąłem po swoją tecz­kę i bezmyślnie przerzuciłem zawarte w niej ar­kusze maszynopisu. Tekst, który przeglądałem tyle razy, wydał mi się teraz idiotyczny, zawiły i niezrozumiały. „Jeśli przeczytam następną stronę, dojdę do wniosku, że to nic niewar­te... - pomyślałem. - Ten upał nastraja pesy­mistycznie". Zapiąłem teczkę. Trudno, niczego już nie zmienię, za kwadrans oddam tekst w redakcji i poczekam na opinię recenzentów... - Panowie sobie życzą?... To nareszcie zjawiła się kelnerka. Ospale strzepnęła ze stolika okruchy tytoniowego po­piołu i czekała ze znudzoną miną. - Proszę o piwo - powiedziałem. - Nie ma. Zabrakło - mruknęła z rozdraż­nieniem. - Woda sodowa? - Wyszła. Mój sąsiad był jednak dobrze zorientowany w zaopatrzeniu kawiarni w napoje chłodzące. - Czy jest w ogóle coś do picia? Zimnego, oczywiście... - spytałem z rezygnacją. - Napój firmowy. Życzy pan? Drugi pan też? Obaj zgodziliśmy się na ten napój. Kelnerka zniknęła, a mój sąsiad skrzywił się z niesma­kiem. - Dostanę obrzydliwą, ciepławą lurę... ­mruknął. - Sądząc z pańskich poprzednich przewidy­wań - uśmiechnąłem się - powinno i tym ra­zem się sprawdzić... - Ja nie przewiduję - powiedział nagle. ­Ja wiem. - Jak to? Czyżby pan był... jasnowi­dzem? - zażartowałem. - W nomenklaturze parapsychologicznej tak się to nazywa - powiedział powoli. - Ja jednak inaczej określiłbym mój przypadek... Potrafię przewidzieć tylko rzeczy dotyczące mnie osobiście. Fakty, w których będę brał udział bezpośrednio, lub te, o których się w ten czy inny sposób dowiem. Nie, źle powiedzia­łem. Ja nie przewiduję, ja wiem... Tak jak pan wie to, co działo się z panem lub wokół pana, powiedzmy, przed godziną, przed rokiem i tak dalej... - Chce pan powiedzieć - zauważyłem ­że pan pamięta swoją przyszłość? - Owszem, jeśli można się tak absurdalnie wyrazić, to pamiętam swą przyszłość. Wiem to, co się dopiero stanie. Nazwałbym to prognozją, dobrze brzmi... - Świetnie! W ogóle to doskonały pomysł, kapitalny żart. Że też w taki upał nie traci pan humoru... Nieznajomy posmutniał jakby, patrząc na mnie poważnie spod na wpół opuszczonych po­wiek. - Bardzo bym był szczęśliwy, gdyby to tyl­ko żart... - powiedział cicho. - Niestety, to prawda, panie Kowalski! - C~oo? Pan zna moje nazwisko? Nie pamię­tam, abym je wymieniał... - Gdyby nawet je pan wymienił, nie mógł­bym go pamiętać! Oprócz prognozji bowiem dotknięty jestem całkowitą amnezją! Rozumie pan? To jest właśnie całe moje nieszczęście, podwójne nieszczęście: nie pamiętam ani jed­nej chwili z mojej przeszłości, a za to znam całą swą przyszłość! Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. W osłu­pieniu patrzyłem na tego człowieka, nie wie­dząc wciąż, czy żartuje, czy też mówi serio. - Ależ... to przecież zupełnie niemożliwe? I skąd wie pan w takim razie, jak się nazywam? - Dowiem się w przyszłości i stąd pamiętam... - Więc jednak twierdzi pan, że to wszystko, co usłyszałem, jest prawdą? Przytaknął w milczeniu. Ja również zamilk­łem, rozważając jego słowa. - Więc pan... nie pamięta nawet tego, co stało się przed sekundą? I wie pan to, co stanie się za dziesięć lat? - spytałem nagle. - Owszem. Z tym, że to, co stanie się za chwilę, wiem dokładniej, z większą ilością szczegółów. To zupełnie tak, jak z pamiętaniem rzeczy mniej i bardziej odległych w czasie dla normalnego człowieka... A to, co stało się z przeszłością, choćby o sekundy tylko odległą od chwili teraźniejszej, jest dla mnie bezpo­wrotnie zakryte... Jak dla pana na przykład wszystko, co stanie się za chwilę... - Ależ... - powiedziałem - wiem przecież, że za chwilę będę tu siedział i rozmawiał z pa­nem... - ... a o trzeciej, a raczej kilka minut przed trzecią, wyjdzie pan stąd i uda się do tego do­mu naprzeciwko. Oczywiście, że to pan może wiedzieć, ale nigdy na sto procent. Może wła­śnie za chwilę ja stąd odejdę? Może przecho­dząc przez ulicę dostanie się pan pod samo­chód? Takich ewentualności nie brał pan pod uwagę w swoich rachubach. Nie, może pan być spokojny, pod samochód pan nie wpadnie, a ja stąd nie zamierzam odejść, dopóki nie dostanę czegoś do picia. Powiedziałem to tylko tak, dla przykładu. A zatem, pan może przewidywać przyszłość na podstawie przeszłości i chwili bieżącej. Ja natomiast przyszłość znam, po pro­stu znam... O przeszłości sądzić mogę jedynie poprzez analizę wsteczną faktów, które dopie­ro nastąpią. Mój umysł pracował niezmiernie ociężale. To, co mówił nieznajomy, przekraczało moją zdolność pojmowania przy trzydziestostopnio­wym upale... - Jeśli jest tak, jak pan mówi - zawołałem w nagłym olśnieniu - to w jaki sposób może pan odpowiadać logicznie na moje pytania, skoro z chwilą, gdy je pan usłyszy, natych­miast zapomina, że zostały zadane? - Ech, drogi panie! Niech pan pomyśli roz­sądnie. - Nieznajomy uśmiechnął się pobłaż­liwie. - Pytanie pańskie wprawdzie natychmiast dokładnie zapominam, ale odpowiedź mo­ją na to pytanie doskonale pamiętam! Należy ona przecież - nim je j panu udzielę - do przy­szłości, i to tej najbliższej! A przyszłość jest przede mną odkryta! - Przypuśćmy... - mruknąłem, zbity z tro­pu. - Ale pozostaje jeszcze inna sprawa: po co pan zadaje pytania mnie? Pytał pan na przy­kład o to, czy pana kiedykolwiek przedtem spotkałem. Przecież moją odpowiedź znał pan z góry! - Znów się pan myli - powiedział spokoj­nie. - Gdybym panu nie zadał tego pytania, pan nie odpowiedziałby na nie nigdy! Ja mogę wiedzieć tylko to, co kiedyś nastąpi, tak więc moje pytanie było logiczną koniecznością! - Hmm... - powiedziałem, zupełnie już tra­cąc wszelki pogląd na tę całą dziwną histo­rię. - W takim razie nie rozumiem, dlaczego swoją cudowną właściwość nazywa pan nie­szczęściem? Od wieków ludzie marzyli o czymś takim! Któż nie chciałby poznać swojej przy­szłości - Myli się pan. Wszyscy się mylą - powie­dział ze smutkiem potrząsając głową. - Ja naj­lepiej wiem, jaki to ciężar: wiedzieć wszystko, do końca, do najdrobniejszych szczegółów! Czy nigdy nie pragnął pan zapomnieć czegoś, ja­kichś przykrych momentów z życia? Zapomina­nie jest cudowną rzeczą... Podobnie cudowne byłoby poznanie tego, co ma się stać, ale na miły Bóg, w jednym i drugim przypadku nie całkowicie, nie do końca. Czy chciałby pan za­pomnieć jak ja o wszystkim, co było? Kim pan jest, jak się pan nazywa i co pan przeżył do­tychczas? Podobnie - zapewniam pana - nie­miłe jest poznanie całej przyszłości. - A panu... w jaki sposób panu się to zda­rzyło? Może na podstawie okoliczności, w ja­kich przytrafiło się panu to... nieszczęście, ta katastrofa pamięci, uda się znaleźć środek na przywrócenie normalnego stanu? A może to... zaraźliwe? - zakpiłem, odsuwając się z lekka od niego. - Skądże mogę wiedzieć, jak to się stało? Przecież ja nie wiem nawet, jak w ogóle doszło do naszej rozmowy. Pan wciąż nie może się przyzwyczaić, że ma przed sobą człowieka, któ­ry porusza się jak gdyby pod prąd rzeczywi­stości. Moja „pamięć" staje się coraz uboższa, każde słowo, każde wydarzenie odbiera jej ka­wałek wiedzy o moim życiu! - Więc i o mnie pan wie coraz mniej, mimo że zadawał pan pytania i obserwował mnie w czasie rozmowy? - Ma się rozumieć. Tym niemniej jednak mam wrażenie, że kiedyś coś o panu usłyszę. Bo chyba pana nie spotkam... Tak, na pewno nie spotkam pana już nigdy, ale... - Nie spotka mnie pan - powiedziałem i zamyśliłem się. „Jeśli to wszystko prawda, i jeśli on twierdzi, że mnie nie spotka, to widocznie wie na pewno... W takim razie... to je­dyna szansa dla mnie". - Proszę pana - powiedziałem z udaną obojętnością. - Rozumie pan przecież, że nie­łatwo mi uwierzyć w to wszystko, co tu od pa­na usłyszałem. Chcę jednak w to uwierzyć i dlatego ośmielam się prosić pana o coś. Czy nie mógłby mi pan... opowiedzieć o czymś z przyszłości? Coś takiego, co można będzie po pewnym czasie bezspornie stwierdzić... Na przykład, czy nie zna pan jakiegoś... wynalaz­ku z przyszłości? - Nie! - nieznajomy przerwał mi stanow­czo i ostro. - Tego nie zrobię. - Ależ... bardzo pana proszę! - Skoro mówię, że czegoś nie zrobię, to nie znaczy, że się upieram, lecz po prostu wiem, że tego nie zrobię. Wiem, że nigdy nikomu nie będę opowiadał o przyszłości. Był wyraźnie wzburzony. Po chwili dopiero uspokoił się i dodał łagodnie: - Gdybym uczynił zadość pańskie j prośbie, naraziłbym pana na niebezpieczeństwo. Tak, tak, niech pan nie robi zdziwionej miny! Pro­szę tylko pamiętać: powiedzmy, że opiszę panu dokładnie pewne urządzenie, o którym wiem, że w przyszłości zbuduje je, dajmy na to, pan X. Gdyby pan wszedł w posiadanie idei tego wynalazku przed jego rozpowszechnie­niem nie oparłby się pan chęci zdobycia sławy tymże wynalazkiem. Skądinąd jednak wiado­mo, że urządzenie to będzie dziełem pana X. Wniosek stąd prosty: pana musiałoby spotkać nieszczęście, jeszcze zanim zdołałby pan skon­struować prototyp. Nie mogę narażać pana na nagłą śmierć... Przyszłość, jak pan widzi, od­słonięta w nieostrożny sposób przed człowie­kiem lekkomyślnym, może go zabić! - Ale pan przecież... zna całą swoją przy­szłość? Jakże więc pan może chronić się przed czymś takim? - Chroni mnie przed niebezpieczeństwem właśnie to, że znam ją całą! O ile pan ma przed sobą - pozornie przynajmniej - wiele warian­tów życia, o tyle ja mam tylko jeden i tego mu­szę się trzymać. Pan zresztą, podobnie, napraw­dę ma jeden tylko wariant: ten, który pan prze­żyje. Lecz przynajmniej łudzić się można wybieraniem wśród nieskończonej liczby moż­liwości. Ja wybierać nie mogę... Ile dałbym za to, by przypomnieć sobie choć kilka szcze­gółów z przeszłości, a zapomnieć to, co mnie czeka... - Nie na wiele by się zdało. Gdyby nawet ktoś, kto znał pana dawniej, przypomniał ja­kieś szczegóły z pańskiego życia, to i tak za­pomniałby pan o tym natychmiast! - powie­działem. - Ma pan rację... Ale... może to mogłoby mnie wyleczyć?... Zamilkł na chwilę, a potem innym już tonem dosiał: - Tak, już wiem, skąd będę znał pana twarz... Pan wyda tę świetną książkę, którą przeczytam za rok! Przypomniałem sobie, tam zamieszczą pańską fotografię. To naprawdę bę­dzie bestseller) Czy pan już ją napisał? Spojrzałem na niego, raz jeszcze zaskoczony. Czyżby czytał moje myśli? Telepatia czy co? Bo w tę całą jego prognozję, mimo wszystko, nie potrafiłem uwierzyć. - Pan mówi, że to będzie dobra książka? Właśnie idę oddać ją do druku. - To będzie pański sukces. Niestety, tak się jakoś złoży, że nie będę czytał następnych pa­na książek. - A ta, o której pan mówi... Czy pamięta pan, o czym ona jest? - Ależ oczywiście, doskonale pamiętam! Szczególne będzie na mnie robiła wrażenie ta wspaniała sceneria planety, którą odkrywają pańscy bohaterowie... „Musiał zajrzeć mi w maszynopis, gdy prze­glądałem tekst!" - pomyślałem. - Nie będę czekał na ten napój firmowy. Dochodzi trzecia, muszę iść. Miło mi się z pa­nem gawędziło. Może pan zechce zapłacić za mnie, tu są pieniądze. Wstałem, zabrałem teczkę i wyciągnąłem dłoń w kierunku mego rozmówcy. - Kowalski... - przedstawiłem się machi­nalnie i natychmiast przyszło mi do głowy, że... stąd właśnie, z tego mojego przedstawienia się, tamten „pamiętał" przedtem moje nazwisko. Za­raz też zganiłem się za taką myśl, która ozna­czała, że podświadomie wierzę w opowieść nie­znajomego. Jakże można brać na serio taki ab­surd? - Niestety, nie mogę się panu przedsta­wić! - powiedział uśmiechając się przepra­szająco. - Nie pamiętam swego nazwiska. Bo widzi pan, dotknięty jestem dziwnego rodzaju przypadłością... - Wiem, wiem. Opowiadał mi pan przed kil­kunastoma minutami! - Ach, tak... No to rozumie pan... Ja, co prawda, nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale sądzę, że powiedziałem panu... - Tak, tak, wszystko pan powiedział. Prze­praszam, muszę się śpieszyć - rzuciłem nie­cierpliwie. Skinąwszy mu na pożegnanie głową wmie­szałem się w potok przechodniów. Moja nowa powieść spotkała się z entuzja­stycznym przyjęciem wydawcy. Powiedział wręcz: - To będzie pański wielki sukces, panie Ko­walski. Szczególnie silne wrażenie robi ta wspa­niała sceneria planety, którą odkrywa ją pań­scy bohaterowie. Do dziś nie mogę sobie uprzytomnić, kto i kiedy powiedział już coś podobnego... Czyżby zawodziła mnie pamięć? Zaraz, co to ja miałem... Kim ja jestem Jak się nazywamy Siedzę tu i piszę, a za chwilę zerwie się za oknem wi­chura, trzeba zamknąć okno... O, już wieje! Dla­czego nie wstałem, żeby zamknąć okno Zaraz wiatr stłucze szybę... Janusz A. Zajdel Metoda laboratoryjna Lądowniki osiągnęły powierzchnię planety niemal równocześnie. Przez chwilę tkwiły w bezruchu, stopami ażurowych wsporników zaryte w twardym, kamienistym podłożu. Potem - równocześnie z obu jak srebrzyste przecinki na tle szarobrązowego gruntu - wysypały się drobne, ruchliwe przedmiociki. - Zobacz, jakie zabawne! - Vram trącił Huxla, nie odrywając się od szczeliny obserwacyjnej. - Jeszcze nie widziałem czegoś podobnego! - Wielu jeszcze rzeczy nie widziałeś... Uszczelnij pole maskujące, bo zaraz zostaniemy odkryci! Vram ściągnął szczelniej brzegi pola i włączył wzmacniacz podsłuchu. - Trajkocą coś falami elektromagnetycznymi. To chyba impulsy koordynacyjne między poszczególnymi egzemplarzami. Ciekawe, jaki mają program. - Zdaje się, że biorą próbki geologiczne. Rozlazły się po znacznym obszarze. Kilka nawet zbliża się do nas. - Nigdy nie widziałem podobnych automatów. Nie wyglądają na coś nadzwyczajnego. Chyba to jakieś uniwersalne... Kiepsko radzą sobie w tych warunkach, jakoś tak niezgrabnie się poruszają. Prymityw - zauważył Vram. - Powiedziałem ci już, że nie widziałeś wielu rzeczy. Jak posiedzisz tutaj tyle czasu, co ja, to dopiero... - No, dobrze już, dobrze! Nie musisz mi ciągle przypominać, że jestem stażystą. A ty jesteś stary rutyniarz. Już teraz wiem, co za chwile zrobisz: zastosujesz procedurę drugiego stopnia! Włączyć manipulator? Huxil milczał, obserwując bacznie równinę u podnóża skały w której byli ukryci. - Włączam manipulator - powiedział Vram głośniej. Sięgnął do pulpitu manipulatora, lecz Huxl powstrzymał go gestem. - Zaczekaj, coś mi się tu nie zgadza. Do licha, wcale nie jestem taki pewny, czy to nie są... - Przy braku pewności należy bezwzględnie zastosować test. - Vram zacytował instrukcję. - Nigdy nie stosowałem żadnych testów. To może być nawet interesujące, tylko skąd mamy wiedzieć, jaki test będzie tu "odpowiedni". - Tu ci się przyda stary rutyniarz - burknął Huxl z przekąsem. - Oczywiście, że to musi być test oparty na cechach drugorzędnych i pierwotnych. - Damy im problem logikomatematyczny? - Też wymyśliłeś! To dobre dla odróżnienia robota od elektrycznego odkurzacza. - No, myślałem, że może... według szybkości działania? - A skąd wiesz, co u nich jest szybko, a co wolno? A może mają w lądowniku komputer? - Racja - przyznał Vram. - Więc poważnie myślisz, że to mogą być istoty rozumne? - Nie wiem na pewno. Przygotuj jakiś sensowny test, na wszelki wypadek trzeba to sprawdzić. Ładnie byśmy wyglądali, gdybyś pobrał próbkę istot rozumnych do badania analitycznego. - "W stosunku do istot rozumnych wolno stosować wyłącznie badania nieniszczące, i to jedynie takie, które nie spowodują zdemaskowania lub wykrycia obecności obserwatora" - Vram znów wyrecytował odpowiedni fragment instrukcji. - Przestań, kujonie jeden! Czego was uczą na tych studiach, poza wkuwaniem formułek! Nawet głupiego testu nie potrafisz zaprogramować! - Już, już się robi... Więc mówisz - cechy pierwotne... Ale, ale, nie odpowiedziąłeś mi, skąd właściwie powziąłeś podejrzenie? - Popatrz! Hul odsunął się od szczeliny obserwacyjnej, ustępując miejsca towarzyszowi. - To, co one... czy też oni tam robią, czasami wygląda na... bezcelowe. Jeden na przykład tak sobie jakoś dziwnie podskakuje, jakby go to niezmiernie bawiło... Siódemka i Trzynastka dotarli do skalistych bloków, które osunęły się kiedyś z niezbyt stromego w tym miejscu zbocza. - Wejdziemy wyżej? - Siódemka patrzyła niepewnie to na osypisko, to znów na Trzynastkę. Może wystarczy pobrać próbkę z tego, co się osunęło. To zbocze może być niebezpieczne. - Wejdę kawałek w górę, ty zaczekaj tutaj. - Musisz koniecznie? - Przestań. Jesteś przesądna; czy co? Do diabła z tym numerem. Ktoś go przecież musiał dostać. A, że wtedy miałem pecha, to jeszcze niczego nie dowodzi... Trzynastka zaczął się gramolić pomiędzy dużymi odłamkami skał, powoli i ostrożnie forsując zbocze. Siódemka, czujnie obserwując towarzysza, przywarła do gładkiej powierzchni ogromnego głazu, nieco w bok od niebezpiecznego toru lawiny. Gwałtowny rumor osypujących się kamieni dobiegi ją w tej chwili, gdy na mgnienie oka straciła Trzynastkę z pola obserwacji. W pierwszym odruchu dała nura w bok, pod skalny nawis i przez kilka sekund trwała tam w oszołomieniu, jak sparaliżowana. Potem, mimo że z góry sypały się wciąż jeszcze ostre odłamki, wychyliła się z kryjówki, szukając wzrokiem śladu towarzysza. Wśród kamieni, u stóp zbocza, błyszczało coś metalicznie. Dopadła jednym skokiem do tego miejsca. Tuż obok niej przetoczyły się dwa spore odłamy skały, ale nie zwróciła na to uwagi. Na wpół zgnieciona, między kamieniami leżała puszka z próbkami gruntu. Siódemka powoli, jakby z obawą, podniosła wzrok ku górze. Po zboczu toczyły się już tylko maleńkie okruchy skały. - Trzynastka, zgłoś się! - powiedziała Siódemka do mikrofonu. W jej słuchawce rozległo się głuche stęknięcie, a potem głos Trzynastki: - Jestem, jestem. Dziwnym trafem żyję jeszcze... - Możesz sam zejść? Gdzie jesteś? - Tu jest taka nisza, chyba nawet wejście do jaskini. Prawdę mówiąc, pojęcia nie mam, jak się tu znalazłem... Chyba to prawda, że strach dodaje skrzydeł... - Więc usłyszałeś tę lawinę wcześniej...? - Nie to ja sam ją spowodowałem, ruszyłem kamienie pod sobą... Mam nadzieję, że nie stałaś na ich drodze? - dodał z nagłym niepokojem. Schodź ostrożnie. I powiedz wreszcie, co cię tak przestraszyło? - Ech, co ci będę mówił... - głos Trzynastki zawahał się. - I tak mi nie uwierzysz! - Zobaczyłeś smoka? - zaśmiała się Siódemka. - Coś w tym rodzaju. W każdym razie, miałem stracha jak nigdy w życiu. Ale to musiał być jakiś zwid albo halucynacja bo tu nie ma niczego oprócz skał. Już schodzę, tylko gdzieś mi się zapodział pojemnik z próbkami... - Jest tutaj, w opłakanym stanie. Schodź ostrożnie! Trzynastka zsuwał się powoli brzegiem żlebu. Siódemka prowadziła go wzrokiem. - Patrz! Co to jest? - krzyknęła Siódemka. - O, tam! Spójrz nieco w lewo! W miejscu, gdzie przed chwilą osypywały się skalne odłamy, na kawałku gładkiej kamiennej płyty połyskiwał sporych rozmiarów foremny pięciokąt z zielonkawego, fluoryzującego szkliwa. Trzynastka sięgnął w tamtą stronę. Pięciokątna płytka leżała na skale, można ją byLo podnieść. Trzynastka włożył ją do torby i po chwili był już na dole. - Daj mi to! - powiedziała Siódemka, wskazując torbę. - To ja znalazłam! - Zaczekaj! - Trzynastka odbiegł kilka kroków i wyjął znalezisko z torby, - Tu są jakieś znaki, rysunki! Kapitalne! Siódemka, skradając się za plecami Trzynastki, skoczyła nagle i próbowała mu wyrwać płytkę, ale odepchnął ją i uskoczył. - To moje, ja zauważyłam, oddawaj! - krzyknęła Siódemka płaczliwie. - Będziesz się chwalił cudzym odkryciem, ty świntuchu, egoisto, niewdzięczniku! Nie bacząc na to, że Siódemka okładała pięściami jego plecy, Trzynastka zapiął zdecydowanie torbę. - Widziałem to już wcześniej, kiedy wspinałem się w górę - powiedział. - Kłamiesz! Chcesz się popisać odkryciem! Zawsze byłeś taki! Siódemka odwróciła się na pięcie i pobiegła w stronę lądowników. Trzynastka stał przez chwilę, zdecydowanie machając torbą. Potem ruszył powoli za Siódemką. - Zaczekaj... - powiedział niepewnie. - No, zaczekaj, do licha, masz, weź, bo się rozryczysz! Siódemka zatrzymała się, a gdy Trzynastka zbliżył się do niej i rozpiął torbę, stała się dziwna rzecz: lśniąca płytka poszarzała nagle, a po chwili... zniknęła! Po prostu - zniknęła, jakby wyparowała. Popatrzyli na siebie, a potem zapominając w jednej chwili o niedawnej awanturze, rzucili się na torbę, nicując ją i potrząsając przez dobre pięć minut, jednak bez śladu jakiegokolwiek rezultatu. Vram śmiał się jeszcze przez dłuższą chwilę. Potem podsumował wyniki. - No, tak! Miałeś zupełną rację, Huxl! Teraz nie ma cienia wątpliwości. Test dał wynik niemalże "podręcznikowy": ryzykanctwo - 0,7, instynkt samozachowawczy - 0 9, strachliwość przy bodźcu nagłym - 0,9, altruizm - 0,5, egoizm - 0,5, no i ciekawstwo 1 ,0! Wypisz, wymaluj - istota rozumna! To diabelnie mądra rzecz, ta metoda testowa! - Tak, tak, mój drogi! Ucz się, ucz. Jak popracujesz tyle czasu, co ja, na poligonie doświadczalnym Instytutu Badań Obcych Cywilizacji, poznasz wiele ciekawych spraw - powiedział Huxl z wyższością. - Sprawdź teraz, co zarejestrowały kamery i czujniki. - Dobrze, a co dalej? - Jak zwykle, to znaczy nic. - Szkoda. Obejrzałbym sobie z bliska żywy egzemplarz takiego dziwoląga! - Ani mi się waż! Nie masz pojęcia, co by się tutaj działo, gdyby nas odkryli! To byłby koniec spokojnej pracy i obserwacji. Trzeba by zwijać poligon i przenieść gdzie indziej. Wyobraź sobie, ile by to kosztowało przerzucić te wszystkie urządzenia, dekoracje, symulatory... Nie po to wabimy tu różne wyprawy międzygwiezdne, żeby one zabierały się do badania nas: To my mamy je zbadać w warunkach laboratoryjnych, i to tak, aby sobie nie zdawały z tego sprawy. Na tym polega metoda naszej pracy! Specjalnie wywołujemy różne niezwykłe zjawiska na naszym słońcu, by zainteresować wszystkich tym układem planetarnym. Przylatują tutaj, a my spokojnie możemy stwarzać im różne warunki i badać ich reakcje i właściwości... Kiedy przylatują same automaty czy sondy kosmiczne, możemy je badać bezpośrednio, a potem tak spreparować zawartą w nich informację, że wynoszą stąd takie wyniki, jakie chcemy, aby wyniosły. Z istotami rozumnymi jednakże inna sprawa: nie wolno nam wpływać na zawartość ich pamięci, musimy więc bardzo uważać, aby nas nie spostrzegły i nie domyśliły się, że to one są obiektem badań... - Gadasz jak na wykładzie dla pierwszego roku Eksploracji Kosmicznej - obruszył się Vram. - Znam to na pamięć... - Tak... Znasz, ale nie przestrzegasz! Nic już nie mówiłem, ale ten test spartaczyłeś, że gorzej nie można. Kto to robi takie nadprzyrodzone cuda ze znikaniem przedmiotów?! Przecież to istoty rozumne, a nie głupie automaty! Któż wreszcie rozchyla pole maskujące i straszy przybyszów z kosmosu nagłym bodźcem w postaci własnej nadobnej fizjonomii?! Wystarczyło wrzasnąć UHUU!!! albo coś w tym rodzaju, a zobaczyłbyś, jakby się przeląkł! A teraz będzie długo dociekał, czy mu się naprawdę tylko wydawało... - Ale mimo twego całego doświadczenia - powiedział Vram pojednawczo - przyznasz chyba że podobnych dziwadeł nigdy nie widziałeś! Ci, których widywaliśmy poprzednio, zawsze byli do czegoś rozsądnego podobni. A ci... Biorąc nawet pod uwagę, że musieli być w jakichś powłokach ochronnych, trzeba stwierdzić, że wyglądali cudacznie... O, jeden jeszcze się tu kręci w pobliżu. Popatrz: taki klocek, rozdwojony u dołu, z kulistą bryłą na szczycie, a po bokach dyndają mu dwie niezgrabne, długie przywieszki. Strasznie jestem ciekaw jak on jest zbudowany w środku... Albo, żeby chociaż z bliska obejrzeć. Rozsunę trochę pole i manipulatorem... - Ani mi się waż! Jak cię swędzą macki, to je wciągnij. Zwiń czułki i trzymaj przylgi przy sobie! Jeszcze by tego brakowało! Janusz A. Zajdel Instynkt opiekuńczy Dwie jasnopomarańczowe smugi cięły czarną pustkę, rozpływając się natychmiast w mgliste, gasnące obłoczki rzadkiego gazu. Gardziele kanałów startowych zawarły się bezgłośnie. Roex porównał wskazania automatu namiarowego z obliczeniami. - Odpaliły prawidłowo - powiedział. Jeśli ten obiekt nie zmieni toru, to za cztery godziny będziemy go mieli w doku. Obiekt był niewielki, poruszał się bezwładnie, ale na pewno nie był asteroidem. Czujniki namiarowe opisały go jako "gładki, metaliczny, o kształcie zbliżonym do cylindra ze stożkowatym zakończeniem". - To musi być jakaś zabłąkana sonda. Nie awizowano nam czegoś takiego - powiedział Roex. - Co o tym myślisz, Kokoor? - Przekonamy się za kilka godzin. Pewnie to rzeczywiście sonda. Tyle że wyjątkowo spora. - Słyszałem, że Oni budują różne sondy. Niektóre większe od całej naszej stacji. Oni są potężni, prawda? - Potężni i niezwykle mądrzy. Musisz o tym zawsze pamiętać. - Znasz ich dobrze, Kokoor? - Prawie wcale. To znaczy, wiem o Nich dużo, ale nie potrafiłbym ci Ich opisać, nawet w przybliżeniu. - Rozumiem. Nie mogłeś Ich widzieć. Ale słyszałeś Ich, prawda? - Kilkakrotnie, ale tylko sygnałami kodu... To nie daje dostatecznego pojęcia o Ich potędze. Roex sprawdził jeszcze raz namiernik. Rakiety penetracyjne szły równolegle, sygnalizując co kilka sekund swoje aktualne pozycje w przestrzeni. Kokoor przeliczał współrzędne obcego obiektu. - Sonda nadal porusza się bez napędu. Gdybyśmy jej nie przechwycili, za parę godzin wpadłaby w pole ciążenia czwartej planety Epsilona i rozbiłaby się o jej powierzchnię. - Może miała w programie lądowanie na czwartej planecie? - zauważył Roex. - Niemożliwe. To byłby bardzo zły program, jeśli do tej pory nie włączyły się silniki korekcyjne. Z tą sondą jest coś nie w porządku. Nasze rakiety przechwycą ją dosłownie w ostatniej chwili... - Czy zdołają dostatecznie zakrzywić jej tor? - Na pewno, Roex. Gdybym przewidywał, że nie wystarczą dwie, kazałbym ci wysłać trzy albo cztery. - Słusznie. Przepraszam cię, Kokoor. Czasem cię nie doceniam. - Nie szkodzi, głupstwo. Taki już jestem, dokładny, przewidujący... Roex milczał długo, śledząc wskazania przyrządów namiarowych i regulując aparaturę. - Zastanawiam się - powiedział wreszcie - czy Oni też są tak precyzyjni, przewidujący, nieomylni... - Oni są zupełnie inni, nie zrozumiesz tego, Roex. Pod wieloma względami przewyższają nas, choć mają też swoje słabe punkty. - Myślałem, że Oni mogą wszystko... Czy to prawda, że... narzucają swoją wolę i nie sposób Im się przeciwstawić? - Gdyby tu byli, przekonałbyś się o tym. Jeśli któryś z nich cokolwiek rozkaże, usłuchasz natychmiast. Nawet gdyby to było sprzeczne z twoim interesem, zrobisz, co On każe. - Mogliby nas unicestwić, gdyby zechcieli. Nie chciałbym spotkać się z Nimi. - Cóż, na to nie trzeba Ich przybycia. Wystarczy awaria układu zasilania naszej stacji, a przestaniemy istnieć. Oni wszakże nie mają żadnego powodu, by nas niszczyć. Są zresztą tak daleko... - Nie mogę jednak wyobrazić sobie, zrozumieć, jak to możliwe, żeby... no, że Oni mogą narzucić swoją wolę... - Jest coś takiego w samej Ich obecności, w głosie, co nakazuje szacunek i posłuszeństwo. Nie potrafię ci tego wyjaśnić. Nigdy nie byłem u Nich, ale wiem, że są właśnie tacy, wiem to na pewno. Zresztą, w instrukcji napisano wyraźnie, że wszelkie działanie przeciw Nim jest niecelowe. - Czy nie można Ich... zniszczyć? - Milcz. Gdyby się dowiedzieli, że rozważasz taką możliwość, mogliby i mnie, i ciebie... - Nie, nie o to mi chodzi, by Ich niszczyć. Chciałem zapytać, czy są niezniszczalni. Może Ich postać, potęga, rozmiary, czy ja wiem, co jeszcze, sprawiają, że wszelkie działanie przeciw Nim staje się bezcelowe i nielogiczne w samym zamyśle? - By wiedzieć, trzeba by spróbować, jak to z nimi jest naprawdę. A spróbować nie można, bo nie ma Ich tutaj, a poza tym, instrukcja zabrania. - Ja bym spróbował. Mamy przecież zastrzeżony szeroki margines samodzielności. Gdyby tu przybył któryś z Nich, spróbowałbym nie wykonać rozkazu. Albo... zaatakowałbym, zanim by zdążył opętać mnie swoją wolą. - Nie próbuj nawet, zabraniam ci. - A może ta sonda to nie żadna sonda, tylko Ich statek? - Roex wrócił do namiernika i uważnie przypatrzył się obcemu obiektowi widocznemu już dość wyraźnie na ekranie. Nie, to jednak zbyt mały stateczek jak na załogowy. Nasze rakiety już go mają na holu. - Pójdę przygotować dok, a ty, Kokoor, przetestuj program manewru przyjęcia na pokład. Dawno nie mieliśmy takiej operacji. Kierowane automatycznie rakiety penetracyjne bezbłędnie naprowadziły niewielki statek na wylot doku. Manipulatory korekcyjne przylgnęły do powierzchni jego kadłuba i ostrożnie wciągnęły do komory. Roex obejrzał zewnętrzną powierzchnię przechwyconego obiektu. Była cała, lecz nosiła ślady długiego lotu w przestrzeni. Widać na niej było liczne, drobne ślady uderzeń mikrometeorytów i kilka większych, niegroźnych jednakże dla twardego pancerza. Mechanizm pokrywy dał się bez trudu uruchomić. Wnętrze było niezbyt obszerne, bo większość objętości statku stanowiły zbiorniki paliwa i urządzenia napędowe. Moduł użytkowy zapełniony był aparaturą; oprócz tego kilka przedmiotów i pustych pojemników ze śladami nie znanej Roexowi zawartości. Wymontował podzespół, który winien być urządzeniem zapisu lotu, i przekazał Kokoorowi. - To Ich sonda. Poznaję system kodowania. Odczytam... Ale to potrwa jakiś czas. - Więc to jednak sonda? - Jeśli Ich w tym nie ma, należy to zaklasyfikować jako sondę bezzałogową. - Pewnie, że nie ma. Ledwo zdołałem wcisnąć się do środka, i to niecały. Do niektórych zakamarków muszę sięgać manipulatorem. - Znalazłeś coś interesującego? - Zaraz przyniosę to wszystko do laboratorium. - Nie widać przyczyny awarii silników? - Wygląda na to, że paliwo się wyczerpało. Widocznie sonda minęła cel, ku któremu została wystrzelona, a potem straciła resztę paliwa na manewry korygujące i poleciała w zupełnie przypadkowym kierunku. - Obejrzyj wszystko dokładnie, Roex. Czy sonda była hermetycznie zamknięta? - Tak. Ciśnienie wewnątrz nie różniło się prawie od ciśnienia panującego w naszej stacji. - Czym była wypełniona? Argon, azot? - Azot i coś tam jeszcze. - Jak to: "coś tam jeszcze"? Nie zbadałeś składu mieszaniny? - Zająłem się czym innym. - To źle. Niezgodnie z instrukcją. Z twoją pamięcią bywa czasem nie najlepiej. Roex przepatrzył dokładnie wszystkie dostępne zakamarki wnętrza sondy. Przed zamknięciem klapy włazu jeszcze raz sięgnął manipulatorem i wydobył coś, czego przedtem nie zauważył. Był to dziwny, nieduży przedmiot - jakby worek o dziwnie skomplikowanym kształcie z czterema długimi wypustkami, wypełniony czymś miękkim. Roex zaniósł to do laboratorium i położył na blacie stołu. Przyjrzał się dokładnie znalezisku. Na powierzchni metalizowanej tkaniny worka dostrzegł kilka urządzeń przymocowanych systemem taśm i pasów. Z jednej strony worek zakończony był kulą, z której sterczała witka anteny radiowej. Roex sięgnął po czujnik falowy. Przedmiot emitował słabe promieniowanie elektromagnetyczne, ze znaczną składową podczerwieni. - Kokoor! Mam tutaj coś niezwykłego. Chyba automat o nie znanej mi konstrukcji. Popsuty albo może wyłączony. Jakby działał, ale niezupełnie... Nie chciałbym go popsuć do reszty. Myślę, że należy go w ogóle wyłączyć. Nigdy nie wiadomo, jaki jest poziom świadomości u takiego automatu. Może on... cierpi? - Masz rację, Roex. Jeśli nie potrafisz naprawić , to lepiej wyłącz. Ja też... - I ja myślałem o tym. Gdybym znalazł się kiedykolwiek w stanie beznadziejnym i nie mógłbyś mi pomóc... to wiesz, co zrobić, Kokoor... Na nikogo nie możemy tutaj liczyć, na żadną pomoc... Więc wyłączę albo po prostu zniszczę ten automat. To chyba nawet mój obowiązek. Słabe fale, które on emituje, są tak nie skoordynowane, że nie mam żadnych wątpliwości: on jest poważnie uszkodzony. Nie reaguje wcale na sygnały wywoławcze. Roex, ogromny w porównaniu z leżącym na stole przedmiotem, pochylił się, by poszukać wyłącznika. I wtedy worek poruszył się. Poruszył i nadał sygnał! Czujnik falowy zarejestrował wyraźny, choć nieartykułowany impuls, a potem kilka serii impulsów. Translator natychmiast przełożył to na sygnały kodu. Roex poczuł, jak coś wstrząsnęło nim całym niby przebicie izolacji w obwodzie wysokiego napięcia. - Wody! Dajcie wody! Duszno... więcej... tlenu... - jęczał worek, poruszając ledwie dostrzegalnie wszystkimi czterema wypustkami. Roex czuł, jak przedziwny, nigdy dotychczas nie doświadczany prąd ogarnia wszystkie jego obwody. Przypływ nie znanych dotąd uczuć: troski, czułości, miłości i czci dla tego bezwładnego i bezbronnego, tak małego przedmiotu, że bez najmniejszego wysiłku mógłby go zgnieść jednym ze swych sześciu potężnych manipulatorów. Włączyły się w nim jakieś nieczynne dotychczas podzespoły, poczuł w sobie strumień zablokowanej przedtem informacji. Jednym manipulatorem uruchomił syntetyzator chemiczny i zaprogramował go na H20; drugim wyregulował skład mieszanki gazowej, dodając odpowiednią ilość tlenu. Trzecim, najdelikatniej jak potrafił, obnażył z metalicznej tkaniny różową zawartość i precyzyjnie wkłuł cieniutką igłę połączoną z aparatem, którego przeznaczenia dotąd nie znał, a teraz - nie wiedzieć skąd - stało mu się ono doskonale wiadome. Teleskopami kamer wpatrywał się z uwagą w maleńką istotkę, które j nigdy przedtem nie widział, której wyglądu domyślał się tylko, jakże błędnie... Z jego świadomości zniknęły gdzieś - jakby nigdy ich tam nie było - myśli o buncie, nieposłuszeństwie, próbie oporu. - Kokoor! Odbierasz mnie? To słuchaj! Żałuj, że nie masz kamer wizyjnych! Wyobraź sobie! Co za radość! Uratowałem Go! To On, naprawdę! Jest cudowny, wspaniały, mój maleńki, biedny, bezbronny taki... Wydaje mi się teraz, że istniałem tu przez cały czas tylko po to, by go uratować! Zginąłby, gdyby nie ja! Istniałem tu dla tej jednej jedynej chwili... Taki jestem szczęśliwy... - Nie emocjonuj się, głupcze. O co chodzi? Jaki "on"? Ten automat? - Nie automat. To On, prawdziwy! Posłuchaj, przełączam mikrofon na twoje wejście! Słyszysz? Kokoor usłyszał. Ten głos włączył w nim cały blok instrukcji i postawił w gotowości wszystkie obwody rezerwy. - Komputer - Koordynator stacji E-192 gotów do przyjęcia poleceń - zameldował natychmiast. - Wraz z Robotem Eksploracyjnym W-77 jesteśmy do twojej dyspozycji, panie Człowieku! Janusz A. Zajdel Jad Mantezji Duszność kłuła w płucach. Od wydętych ścian pneumatycznego namiotu wionęło gorącem. Ugo uniósł się na posłaniu. Zapalił światło. Trzy godziny do świtu. Leper spał, niespokojnie poruszając się co chwila. Oddychał ciężko, chrapliwie. Ugo podczołgał się w kierunku zaworu utleniacza i rozkręcił kurek. Chłodny podmuch tlenu owiał mu twarz, niosąc chwilową ulgę. Odetchnął głęboko, łapczywie chwytając ustami ożywczy tlen, aż biała mgiełka przesłoniła oczy, a w końcach palców zaświerzbiły drobne ukłucia. W lekkim odurzeniu, czując przyjemne rozkołysanie całego ciała, opadł na posłanie. Sen nie powracał jednak. Ściany namiotu jaśniały coraz wyraźniej. Ugo sięgnął do apteczki. Ostatnia. - pomyślał przełykając tabletkę. Gwałtowne, rozpaczliwe szarpanie za ramię wyrwało go z głębokiego narkotycznego snu. Obudź się, szybko! Ugo, obudź się! Leper pochylał się nad posłaniem Ugo. W jego spojrzeniu czaił się paniczny lęk. - Co? Co się stało? - Weź sznur! - Leper wetknął mu w dłoń zwój mocnej, grilonowej linki. - Wiąż mnie, prędko! - Miałeś wstrząs? - Wiąż, nie pytaj o nic... To aubercja, to samo, co u Thuna... Miałem wstrząs, to zapowiedź ataku... Aaa!!! - Leper! Nieludzki, upiorny wrzask Lepera wypełnił cały namiot. Ugo zaciągał sznury na szarpiących się, wierzgających nogach lekarza. Półprzymknięte oczy, szeroko otwarte usta... Właśnie teraz... Właśnie teraz musiało się to zdarzyć! - myślał z wściekłością Ugo. - Teraz, gdy przeklęta dżungla zamknęła się wokół nas... Jeśli Leper umrze... Nie, nie... On teraz nie może umrzeć! Na myśl o pozostaniu sam na sam z bagnami Ugo zadrżał ze strachu. Dwa tygodnie wędrówki, tragiczna śmierć Thuna... Wszystko to rozstroiło go wewnętrznie. Wyruszając na wyprawę z Leperem, Ugo spodziewał się czegoś zupełnie innego. Zetknięcie z brutalną przyrodą planety zniechęciło go całkowicie. Nigdy nie był zbyt wytrwały w swych poczynaniach... Powtórzyło się wszystko, tak samo, jak z Thunem: najpierw wstrząs, potem atak furii... Thun siedział wtedy przed namiotem, przy radiostacji. Ni stąd, ni zowąd podskoczył jak rażony prądem... Zdążył tylko powiedzieć... Tak, nawet dosłownie tak to określił: "Miałem uczucie, jakbym dotknął głową przewodu pod napięciem..." Leper zrozumiał natychmiast, co to znaczy. Pobiegł po sznur; zanim jednak zdążył z nim wrócić, Thun zerwał się gwałtownie, chwycił w obie ręce nadajnik i rozbił o pień rosnącego w pobliżu krautusa. Potem wyrwał się z rąk trzymających go współtowarzyszy, zdarł maskę tlenową i pognał na oślep przez krzewy, nad brzeg bagna. Wystarczyło oddalić się o kilka kroków od brzegu wysepki, by bagno wessało człowieka w ciągu paru sekund. Stali bezradni w pobliżu miejsca, gdzie czarna, martwa powierzchnia bagna zamknęła się nad głową Thuna. Leper powiedział wtedy, że nigdy nie udało się odszukać żadnej ofiary bagien. Opowiedział o wypadkach, które sam widział, i o tych, o których słyszał. Straszliwa choroba bagienna, nazwana aubercją - od imienia Auberta, dowódcy pierwszej wyprawy badającej bagna; Aubert zachorował w trzecim miesiącu pobytu na planecie. Zginął przy pierwszym ataku. Potem było jeszcze kilku z innych, kolejnych wypraw. Wszyscy, porażeni atakiem furii, jeśli nie zostali w porę związani przez współtowarzyszy, gnali na oślep poprzez bagna. Ci, których udało się w początkowej fazie ataku obezwładnić, po kilkunastu minutach przychodzili do siebie nie pamiętając niczego... Atak ponawiał się po dwunastu mniej więcej godzinach. Najpierw silny wstrząs całego organizmu, potem obłędna ucieczka... Ci, którym udało się przeżyć trzy ataki, byli zwykle tak wyczerpani fizycznie, że czwarty ścinał ich zupełnie z nóg. Piąty atak przeżył tylko jeden człowiek. "Medycyna zna obecnie tylko jeden środek przeciw aubercji: odpowiednio mocny sznurek" - mawiano w Stacji. Nie było w tym żadnej przesady. Nikt - nawet Leper, który był tu lekarzem jeszcze za czasów Auberta - nie potrafił określić ani przyczyn, ani środków zaradczych przeciwko chorobie. Jedyną prawdopodobną hipotezą było wysunięte przez niego przypuszczenie, że poza planetą, na przykład na Ziemi, choroba ta mogłaby ustąpić. Niestety, żadnego z tych, którzy uprzednio na nią zapadali, nie udało się dowieźć nawet do Stacji... Wszystkie wypadki zachorowań miały miejsce w głębi bagien, gdzie docierały tylko powolne błotołazy. Ugo był tu od trzech miesięcy. W terenie orientował się bardzo słabo, a miejscowe niebezpieczeństwa dopiero stopniowo odsłaniały przed nim swoje oblicze. Teraz, gdy Leper zachorował na aubercję, sytuacja Ugo stała się niezmiernie ciężka. Radiostacja była unieruchomiona, a nawet sam Leper nie bardzo chyba wiedział, jaką drogą najszybciej dotrzeć można do Stacji. Jeśli stanie mu się coś... Ugo będzie skazany na błąkanie się błotołazem wśród tysięcy identycznych niemal kęp i wysepek, wyzierających gęsto z błotnej toni. Skrępowany sznurem Leper szarpał się i wrzeszczał przez kilka minut. Ugo nie mógł tego znieść. Założywszy lekki kombinezon izolacyjny, butlę z tlenem przewiesił przez plecy. Włożył maskę i wyszedł z namiotu. Stał przez chwilę niezdecydowany w szarym świetle wstającego poranka. Tu, na bagnach, nie widać było fantastycznych zórz, które obserwował z okien Stacji na płaskowyżu. Mleczny opar, podnoszący się znad połyskującej powierzchni bagien, zasnuwał niebo gęstymi obłokami. Przez wypełnione powietrzem ściany namiotu dochodziły tu jeszcze tłumione wprawdzie, lecz drażniące krzyki chorego. Ugo zrobił kilka kroków w głąb wysepki. Przez cienki kombinezon czuł ciepławy powiew znad bagien. Wzrok grzązł w odległości paru metrów w zbitym gąszczu roślinności: brunatnozielone, grube i wielkie liście krautusów słały się szeroką ławą na wysokości dwóch, trzech metrów. Ponad nimi wystrzelały cienkie jak bambus, długie pnie amadelii, rozszczepiające się u wierzchołka w szare, puszyste wachlarze. Oplatające wszystko, wężowate, z mnóstwem bocznych odgałęzień wiły się nisko kolpaty. Drobne listki parastersji migotały na wietrze, ukazując na przemian ciemną i srebrzystą powierzchnię. Dołem, nad samą powierzchnią wilgotnego gruntu, pleniły się setki odmian drobnej roślinności, nie nazwane chyba jeszcze i nie opisane. Leper znał wiele z nich. Ugo pamiętał tylko nieliczne nazwy. Najniższe piętro roślinności - te wszystkie wijące się łodygi i wąsy - utrudniało znacznie poruszanie się w dżungli. Chwytało za stopy, oplatało się wokół łydek idącego. Ugo zagłębiał się ostrożnie w gąszcz, gotów w każdej chwili uskoczyć przed każdym nieznanym niebezpieczeństwem, które czaić się mogło za pniem lub krzewem. Zza pnia wielkiego krautusa błysnęło jaskrawym fioletem. Ugo, oswobadzając nogi z gąszczu łodyg, posunął się jeszcze o krok do przodu. Przed nim - nisko nad ziemią, z pokurczonego jak obnażony korzeń badyla - wyrastał ogromny, fioletowy kielich. Kształtem przypominał Kwiat konwalii, lecz w stokrotnym powiększeniu. Brzegi ogromnych płatków były szczelnie zwarte, tylko u góry, gdzie wszystkie schodziły się razem, widniał niewielki otwór. Ugo pochylił się nad kielichem, chcąc zajrzeć do wnętrza Ujął przez rękawicę mięsisty brzeg płatka, usiłując odchylić go w bok. Kwiat drgnął, płatki rozchyliły się szybko, jak na przyspieszonym filmie. Z mrocznego wnętrza kwiatu zaczął pęcznieć ku górze bury kłębek. Ugo cofnął się gwałtownie, grzęznąc w kępie zarośli. Bury kłębek wydobył się na zewnątrz i miękko zeskoczył na ziemię, ukazując dwa mackowate odnóża i dość długi, cienki ogon. Błysnęły ogromne, jasnożółte oczy. Ugo szamotał się z krzewami, nie spuszczając wzroku ze zwierzątka. Ono również patrzyło na człowieka. Spomiędzy żółtych oczu wynicowała się na zewnątrz długa na kilkanaście centymetrów wypustka, przypominająca trąbkę miniaturowego słonia. Ugo zdołał wyswobodzić jedną nogę, druga więzła wciąż w uchwycie poskręcanych łodyg. Trąbka zwierzątka skierowała się w stronę Ugo. Piłeczkowate ciało, pokryte błyszczącymi jak łuska cętkami, skurczyło się na ziemi. Ugo poczuł, że nogi wiotczeją pod nim, i upadł na miękki dywan roślinności. Budził się z wolna, prostując obolałe stawy. Było jasno. Słońce musiało stać wysoko. Uniósł się powoli. Rozglądając się usiłował przypomnieć sobie, co się stało. Przed nim fioletowił się nieznany kwiat. Płatki jego były rozwarte, wnętrze puste. Ugo spojrzał na zegarek. Z niemałym zdziwieniem stwierdził, że przeleżał tak jedenaście prawie godzin. Pędem wbiegł do namiotu. Leper był przytomny. - Gdzie byłeś? Rozwiąż mnie wreszcie! Zdążyłem się wyspać... Tylko... sznury mnie uwierają. Daj mi trochę od nich odpocząć. Niedługo może nastąpić nowy atak. Co się z tobą działo? - Później ci powiem - Ugo rozplątał zaciągnięte mocno węzły - na razie musimy jechać dalej. W takim tempie nie zdołamy dotrzeć do Stacji, zanim... - Zanim nastąpi czwarty atak - podsunął Leper. - Masz słuszność, trzeba się spieszyć. Wydaje mi się jednak, że... ja i tak nie zdążę... Chciałbym tylko doprowadzić cię w znajomy teren. - Jak daleko jesteśmy? - Nie wiem dokładnie, myślę jednak, że nie więcej, jak dwadzieścia cztery godziny jazdy do płaskowyżu - powiedział Leper. - Gdyby silnik pracował, jak należy, bylibyśmy tam za pięć godzin. Ugo zamilkł. Obliczał szansę. Chyba dotrą... Gdy zwinęli namiot i znaleźli się w błotołazie, Leper zapytał ponownie: - Gdzie byłeś, Ugo? Błotołaz, wprawnie prowadzony przez Lepera, omijał zręcznie kępy, wystające tu i ówdzie z bagna pokraczne łodygi jakichś roślin i zwalone pnie. - Widziałeś kiedy - zaczął Ugo - taki ogromny, fioletowy kwiat? - A ty... widziałeś? - Leper odwrócił się nagle i spojrzał na Ugo. - I co? Co się potem stało? - Wydaje się, że sam wiesz! - Tak. Domyślam się, co było dalej - Leper mówił swobodnie, chwilami nawet wesoło, jakby zupełnie nie pamiętał o grożącej mu strasznej śmierci. - Nie bój się, to zupełnie nieszkodliwe. To była m a n t e z j a, przemiły zwierzak! Nikomu krzywdy nie robi. Swoich wrogów oraz tych, którzy zakłócają jej spokój - usypia w sposób wielce taktowny i delikatny, po czym sama oddala się dyskretnie. - Czy ona, ta... mantezja, tak? Czy ona.... hipnotyzuje? - Bzdury! - zaśmiał się Leper. - I ty dałeś się nabrać na te jej piękne oczy. Nie, ona nie ucieka się do takich jarmarcznych sztuczek. Oczy służą jej tylko do patrzenia, ale za to w bardzo szerokim zakresie widmowym: od głębokiej podczerwieni aż po górny nadfiolet. - Skąd znasz tak dobrze to zwierzę? - Badam mantezję od paru lat. Można poznać! Dwa razy dałem się jej podejść, ale podpatrzyłem wreszcie jej tajemnicę... Przede mną kilka osób miewało z nią spotkania, na ogół bez żadnych przykrych następstw, jeśli nie liczyć tego biedaka, Tiffa, którego uśpiła z pustą prawie butlą tlenową. Udusił się we śnie; ale to nie była wina mantezji - Tiff oddalił się od obozu, nie sprawdziwszy zapasu tlenu. Zanim go znaleźli, było po nim. Ty spałeś przez nią chyba... około dziesięciu godzin, prawda? To dlatego nie wracałeś... - Więc jeśli to nie jest hipnoza, to jak ona... Leper, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał, wpatrywał się z roztargnieniem w powierzchnię bagna, rozcinaną dziobem błotołazu. Nagle podniósł wzrok i powiódł nim wzdłuż widocznej teraz linii horyzontu. - Mgła zrzedła, widzisz? -- powiedział. Tam, trochę na prawo, ta kępa wysokich drzew... Poznajesz? Płaskowyż osiągniemy za dwadzieścia parę godzin. Stąd już trafisz, gdybym ja... Ugo patrzył uradowany na znajomy punkt w terenie, odległy znacznie, lecz osiągalny. Lęk jego przemienił się w radosną nonszalancję. Teraz stary może sobie umierać, jeśli ma ochotę! - pomyślał. - Posłuchaj, Ugo. Lada chwila mogę mieć nowy atak. Gdybym nie dotarł do Stacji... Nie, to na nic... Muszę ci powiedzieć wszystko... Ugo nadstawił pilnie ucha. Zanosiło się na jakieś ciekawe zwierzenia. - Ugo, daj słowo, że nie powiesz nikomu oprócz doktora Melmina tego, co ci powiem za chwilę. - Daję słowo. - Wiedział o tym tylko Thun i ja. Teraz wiem tylko ja. Słuchaj uważnie. Wszystkie moje notatki, które znajdziesz w mojej torbie i w moim pokoju w Stacji, przekażesz na Ziemi Melminowi. Osobiście. Doręczysz mu także butelkę, oznaczoną literą "A", którą mam w szafce z lekami. Powiem ci, jak to jest z mantezją. Badaliśmy ją z Thunem przez długie lata. Teraz wiemy, że ona usypia żywe organizmy pewną substancją, wytwarzaną w jej organizmie... - Jak to? -- przerwał Ugo. - Przecież mnie nie pokąsała? - W tym tkwi cała tajemnica! Ona wstrzykuje swój jad na odległość. Kiedyś czytałem o ciekawym przypadku choroby zawodowej. To miało miejsce dość dawno: ludzie zatrudnieni przy konserwacji przewodów olejowych pod wysokim ciśnieniem dostawali na dłoniach ropni nie wiadomo było, z czego. Ukazało się potem, że przez mikroskopijne nieszczelności przewodów tryskały z nich cieniutkie, niewidoczne strumyczki oleju. Bezboleśnie przebijając skórę dłoni wstrzykiwały olej do mięśni... Wykorzystano potem to zjawisko przy konstrukcji "bezbolesnych strzykawek", które jednak nie znalazły zbyt szerokiego zastosowania. Teraz chyba rozumiesz, jak mantezja wstrzykuje swój jad, który nazwałem mantezyną... Tropiłem mantezje w zwykłym, grubym skafandrze próżniowym zamiast kombinezonu, jakiego używa się na planecie. To wystarczyło. Strumień mantezyny nie przebija takiego skafandra. Zebrałem trochę tej substancji, robiłem próbne analizy, wydaje mi się, że trudno będzie przy obecnym poziomie syntezy organicznej stworzyć sztucznie mantezynę. Ponieważ jednak jest to idealny środek usypiający, wprowadzający w stan niemal letargiczny na dłużej lub krócej, zależnie od dawki wydaje mi się, że może być bardzo przydatny w lecznictwie. Ma jednak swe wady: praktycznie jest niewykrywalny w organizmie, nawet jeśli zastosowano , dawkę śmiertelną. Bo oczywiście przedawkowanie grozi zatrzymaniem akcji serca... Tak mała ilość, jaka wystarczy dla zabicia człowieka, nie daje żadnych zauważalnych zmian we krwi! Rozumiesz, co to znaczy... Nie może dostać się w niepowołane ręce, to groźny środek! Powierzam go tobie, nie znając cię prawie, ale nie mam wyboru. Nie wiem, czy dobrze robię. Ale przy tym chciałem cię jeszcze prosić o jedno... Kiedyś pomyślałem sobie, że zastrzyknięcie drobnej ilości roztworu mantezyny choremu na aubercję może - poprzez uśpienie - powstrzymać ataki... Nigdy nie miałem możności tego sprawdzić. Zresztą, nie odważyłbym się robić doświadczeń na człowieku. To mogłoby pomóc albo zabić... Ale na sobie... chyba mogę wypróbować... Dlatego proszę cię, Ugo... Nie tym razem, ten atak przetrzymam, jeśli mnie w porę zwiążesz... ale za następnym... Wstrzykniesz mi centymetr tego roztworu - znajdziesz go w mojej torbie, to rozcieńczony roztwór. Albo coś z tego wyjdzie, albo... Nie mam wyboru, Ugo! A teraz mnie zwiążesz, pamiętaj, gdy ci tylko powiem... Stary lekarz mówił coraz niespokojniej, urywanymi zdaniami. - Nie myśl, że się boję śmierci... Jestem, czterdzieści lat lekarzem... A lata na tej okrutnej planecie trzeba liczyć chyba dziesięciokrotnie... Ze śmiercią znamy się osobiście, to nie o to chodzi, Ugo... Chciałbym żyć, to prawda... Ale nie o to chodzi... Pozaczynałem wiele rzeczy... Szkoda odchodzić. Kto za mnie skończy te badania? Ugo, z obojętną twarzą, tępo patrzył przed siebie na coraz lepiej widoczną kępę drzew na horyzoncie. Myślami był daleko. "Proszę cię, porozmawiaj z nim wreszcie!" mawiała zwykle matka, wracając ze szkoły. Ojciec był wyrozumiały i opanowany. Przemawiał łagodnie, rzeczowo. Niewiele to jednak pomagało. Ugo był niepoprawny. Ciągłe skargi wychowawców i kolegów stały się istnym utrapieniem, odkąd zaczął chodzić do szkoły. Uczył się miernie, raczej gorzej niż przeciętnie. Choć nikt o tym nie wiedział, bolało go to bardzo. Nie potrafił jednak zmusić się do uczciwej nauki; zamiast systematycznie przygotowywać zadania, Ugo wolał szukać sposobów oszukania nauczycieli. Taką już miał naturę - nie lubił prostych dróg. Czasem jego zabiegi, zmierzające do oszustwa przy egzaminie, zajmowały mu więcej czasu, niż gdyby po prostu nauczył się przedmiotu... Wśród kolegów nie był lubiany. Nie mogąc wyróżnić się w nauce, starał się chociaż w inny sposób wybić ponad przeciętność. Nie mogąc być najlepszym, starał się być pod jakimś względem najgorszym. Udało mu się to w pełni, jeśli chodzi o zachowanie w szkole. Prędko jednak zorientował się, że w ten sposób nie zajdzie daleko. Wtedy się nieco uspokoił. Przytaił się, ucichł - czekał. Przemykał się chyłkiem z klasy do klasy, wysilając cały swój dowcip, by nikt nie mógł mieć do niego pretensji. Był zawsze jednym z wielu, którymś tam z kolei. Wszędzie: na zawodach szkolnych, w konkursach, na egzaminach... Nienawidził tego. Z czasem - nie wiadomo, skąd mu to przyszło - uwierzył, że kiedyś... na pewno uda mu się coś takiego, że wszyscy rozdziawią gęby -z podziwu. Nie robił jednak nic w tym kierunku. Nie wiedział nawet, w jakiej dziedzinie, w jaki sposób się wyróżni... Koledzy podśmiewali się z niego: "Cichy geniusz", "On tylko udaje, że nie umie..." Był na nich wściekły. Matka mówiła zawsze: "Ugo jest po prostu głupi. Nie jest może najzdolniejszy z naszych synów, ale mógłby przecież coś osiągnąć. W ten sposób jednak nie osiągnie niczego". Ojciec protestował zwykle: "Nie mów tak przy nim, bo będzie miał kompleksy". Ugo był wciąż jednym z wielu. Raz tylko udało mu się być pierwszym: na zawodach szermierczych, gdy dwóch jego przeciwników w eliminacjach równocześnie zachorowało, a w czasie walki finałowej zawodnik, z którym walczył, spadł z planszy i złamał nogę. Formalnie rzecz biorąc, Ugo wygrał turniej szpady. Inna sprawa, że dla wszystkich widzów zwycięstwo to było wielce problematyczne: prawie wszyscy widzieli, że Ugo pchnął przeciwnika po zatrzymaniu walki przez sędziego. Trudno powiedzieć, czy zrobił to umyślnie, czy też przypadkowo. Dla tych, którzy lepiej go znali, sprawa była jasna. On sam jednak nie przywiązywał wagi do komentarzy kolegów. Wygrał i już! Dzięki sprytnemu oszustwu uzyskał niezły wynik testu egzaminacyjnego i rozpoczął studia. Wybrał pneumatykę precyzyjną, dziedzinę, która "miała przyszłość", lecz nim po wielokrotnych potknięciach ukończył studia, okazało się, że tylko najlepsi mogą kontynuować pracę badawczą w instytucie; Ugo pozostał w dalszym ciągu nie zauważonym przez nikogo, "szarym" członkiem społeczeństwa. Okazja wyjazdu nadarzyła się nagle i Ugo uchwycił się jej z nadzieją i uporem. Jeśli na Ziemi nie może, to tam... na pewno znajdzie okazję wyróżnienia się... Niestety, wśród kandydatów na stanowisko Głównego Mechanika Stacji Badawczej był trzeci na liście. Ugo postanowił. On MUSI polecieć... Swój plan przeprowadził niezwykle precyzyjnie. Na krótko przed planowanym odlotem rakiety, będąc w ośrodku treningowym, wyciągnął swych dwu konkurentów na wycieczkę w góry. Podczas wspinaczki lina asekuracyjna wyśliznęła mu się z rąk... Jeden z towarzyszy złamał rękę, obydwaj ulegli silnym potłuczeniom... W takich przypadkach z reguły nie dochodzi się, kto ponosi winę za wypadek. Ugo był zresztą najbardziej doświadczonym alpinistą z owej trójki... Tym sposobem Ugo znalazł się w Stacji. Tu jednak czekało go rozczarowanie. Główny Mechanik był w rzeczywistości jedynym mechanikiem w Stacji. Do obowiązków jego należało utrzymanie urządzeń w należytym stanie. Ot, i wszystko. Dlatego Ugo czuł się zawiedziony. I tu nie był "kimś", wręcz przeciwnie: był nowicjuszem, praktykantem nieledwie w nowych dla siebie warunkach, uzależnionym od całego szeregu osób mających większe niż on doświadczenie i rozeznanie w sprawach Stacji. Dlatego ciągnęła go dżungla, bagna, niezbadane tereny... Miał nadzieję, że może tam nadarzy się jakaś okazja dokonania wielkich rzeczy... Teraz, po tym co usłyszał, wiedział już, jak postąpi. Okazja odwetu za wszystkie niepowodzenia! Ugo nie znosił ludzi - szczególnie tych, którym wszystko się udawało. Teraz on będzie pierwszy. Słodka świadomość, że wszystko, absolutnie wszystko zależy od niego, wynagrodzi mu w zupełności gorycz niepowodzeń i lata oczekiwania. Nie układał żadnych szczegółowych planów - wszystko ułoży się samo i będzie takie proste, a zarazem wspaniałe... "Nikt nigdy nie litował się nade mną. Ja także nie muszę..." Z zamyślenia wyrwał go głos Lepera. - Wiąż mnie, szybko... Pospiesz się! Leper zatrzymał błotołaz. Ugo skrępował go sznurem i doprowadził pojazd do najbliższej wysepki. Zanim zdążył wyciągnąć lekarza na brzeg; nastąpił atak. Ugo czekał chwilę, wahał się. Patrzył na szamocącego się w pętach człowieka... On już i tak prawie nie żyje! - pomyślał, jakby się usprawiedliwiając przed samym sobą. Sięgnął do pasa po nóż. Pochylił się i dwoma cięciami wyswobodził Lepera z pęt. Ten zerwał się natychmiast na nogi. Ugo uskoczył za pień krautusa, lecz Leper nie zwracał na niego uwagi. W ataku furii rzucił się w kierunku bagna. Wielkimi krokami zaczął oddalać się od brzegu. W odległości czterech metrów od wysepki ponad powierzchnią bagna wystawały już tylko zawory aparatu tlenowego. Potem powierzchnia wyrównała się. Czarna, połyskująca maź pokryła wszelki ślad. Ugo stał, oparty o pień plecami. Przez szybę maski błyszczały szeroko otwarte oczy. W dłoni wciąż trzymał nóż. Odczekawszy chwilę, zepchnął błotołaz na bagno i ruszył z maksymalną szybkością, na jaką pozwalał uszkodzony silnik, w kierunku niedalekiej już grupy wysokich drzew. Dowódca Stacji stał dłuższą chwilę, nie mówiąc ni słowa. Potem, nie patrząc na Ugo, powiedział cicho: - Biedny Leper. Przyszło to i na niego... Zawsze mówił, że nie ma czasu chorować. Tak, on był zawsze zajęty. Wydzierał tej okrutnej planecie jej zagadki... Teraz zemściła się za to. I Thun... To straszne. Dwaj najlepsi ludzie w Stacji. Dobrze, że ty wróciłeś, Ugo. Trzeba natychmiast zażądać z Ziemi uzupełnienia załogi. Mimo wszystko musimy przecież pracować dalej, choć takiego człowieka, jakim był Leper, nikt chyba nie zastąpi. - Dowódco - przerwał mu ostrożnie Ugo proszę zażądać także mechanika... na moje miejsce. Ja nie mogę tu dłużej zostać. Widziałem śmierć ich obydwu. To zbyt okrutne, moje nerwy nie wytrzymują tego. Jestem widocznie przewrażliwiony, nie nadaję się... - opuścił głowę, mówił cicho, jakby zawstydzony. - Możecie to nazwać, jak chcecie, ale ja się wycofuję. Boję się. Wydaje mi się dziwne, że właśnie ja ocalałem. Ta choroba wybrała ich, przyzwyczajonych do tutejszych warunków. Dlaczego miałaby mnie ominąć Leper wspominał mi, że... ta choroba... na Ziemi nie powinna się rozwijać. Ja stąd odlatuję. Za trzydzieści godzin startuje Milev, polecę z nim. Proszę mnie nie zatrzymywać. Dwa tygodnie wytrzymacie bez mechanika. Zostawiam wszystkie urządzenia w stanie pełnej sprawności. - Cóż... Masz prawo tego żądać, a ja nie mogę cię zatrzymywać. Jeśli Leper coś mówił na temat tej piekielnej choroby, to miał jakieś podstawy. Jedno jest pewne: z aubercją nie ma żartów. Nie należy zaprzepaścić żadnej szansy ani zaniedbać jakiegokolwiek środka ostrożności. Zwalniam cię przygotuj raport o stanie urządzeń i... możesz lecieć z Milevem. - Dziękuję, dowódco! - powiedział Ugo, z trudem ukrywając rozsadzającą go radość, że wszystko dotąd tak doskonale się układa. - Mało. Stanowczo za mało! - mruczał do siebie Ugo, oglądając pod światło zawartość płaskiej butelki. Schował ją do torby z osobistymi rzeczami i wyszedł z pokoju w kierunku hangaru. Wyprowadził błotołaz, uruchomił silnik i widząc kątem oka, że ktoś nadchodzi, zaczął pilnie majstrować przy desce rozdzielczej. - Wyjeżdżasz podobno ze mną? - spytał Milev nadchodząc od strony wyrzutni rakietowej. - Tak. Na razie sprawdzam błotołaz. Musiałem wymienić sporo części po tej nieszczęsnej wyprawie. Masz próbnik napięcia? Swój utopiłem niechcący w tych przeklętych moczarach. Milev sięgnął do kieszeni kombinezonu i wydobył próbnik. Ugo sprawdził napięcie w kilku punktach układu, zamknął pokrywę i wsiadł do pojazdu. - Muszę przejechać się po bagnistym terenie. Wrócę nad ranem. Gdyby coś się stało, wystrzelę rakiety. Start mamy w południe? - Tak. Nie spóźnij się. Ugo ruszył z największą szybkością. Na stałym lądzie pojazd rozwijał zupełnie niezłą szybkość dwustu kilometrów na godzinę, poruszając się na kołach. Dopiero na bagnach, gdzie trzeba było wysunąć pływaki, szybkość spadała znacznie. Ugo, zanim po raz pierwszy wyruszył na bagna, dziwił się trochę, że właśnie takiego pojazdu się na nich używa. O wiele prościej myślał - byłoby używać helikoptera lub innego pojazdu atmosferycznego. Potem zrozumiał. To była jedyna metoda poruszania się od wysepki do wysepki, od kępy do kępy - w celu ich dokładnego zbadania. Płaskowyż wokół Stacji porośnięty był z rzadka tylko wysokopienną roślinnością. Stosunkowo suchy teren sprawiał, że rosły tu głównie przy ziemne, o rozłożystych liściach porosty, a gdzieniegdzie wśród nich wystrzelały cienkie łodygi o drobnych liściach - Leper nazywał je "malwą". Właściwie nie wiadomo, dlaczego tak je sobie nazwał... Może chciał mieć tu coś, co choć z nazwy przypominałoby mu ojczystą planetę? Ugo mknął po dywanie porostów, roztrącając co chwilę kępy tych nieprawdziwych malw, które z suchym trzaskiem siekły kadłub pojazdu. Było późne popołudnie. Nad widoczną już z daleka linią bagien powietrze było względnie czyste. Gdzieniegdzie tylko snuły się strzępy białawej mgły. Wysoko, w górze, tworzyły się złotawe, warstwowe obłoczki. Gdyby Ugo znał się nieco lepiej na tutejszej pogodzie, powiedziałby, co to oznacza. Ale nie wiedział, więc przyglądał się im obojętnie. Nad brzegiem, w miejscu gdzie wjechał na moczary, pozostawił kontrolny nadajnik, wyznaczający azymut powrotu. Omijając pierwsze wysepki, zatrzymał błotołaz dopiero w odległości kilku kilometrów od brzegu, przy jednej z większych, obficie zarośniętych kęp. Naciągnąwszy gruby skafander próżniowy wyskoczył na brzeg wyspy. Przez ramię przewiesił torbę z kilkoma drobiazgami, a w kieszeni skafandra umieścił sporą butelkę. Obchodził zaroślat przyświecając sobie latarką. Postępował ściśle według zaleceń wyczytanych w notatkach Lepera: ostrożnie zbliżył się do pierwszego napotkanego fioletowego kwiatu. Szybkim ruchem zagłębił rękę w otworze kielicha... Pusty! Dłoń nie natrafiła na żaden opór. Ugo zaklął. Szedł dalej, rozglądając się uważnie. Mimo to o mało nie nadepnął na następny kielich. Zatrzymał się gwałtownie w momencie, gdy płatki zaczęły się już rozchylać. Otwartą rękawicą chwycił mocno miękki kłąb, porośnięty jakby krótkim futerkiem. Żółte oczy patrzyły na niego z wyrazem prawie ludzkiego przerażenia... Starał się nie patrzeć w te oczy. Szybkim ruchem wyszarpnął z kieszeni butelkę. Przytrzymując zwierzątko między kolanami, zwolnił nieco chwyt dłoni; spomiędzy jego placów trzymających przód zwierzęcia, jak słabo napompowaną piłkę, zaczęła wynicowywać się cienka "trąbka". Szybko podstawił szyjkę butelki i ścisnął mantezję kolanami. Na wewnętrznej ściance butelki pojawiło się kilkanaście kropel różowawej, mętnej cieczy. Ugo ścisnął mocniej, lecz mantezyny w butelce nie przybyło. Spojrzał krytycznie na tę drobną ilość, którą udało mu się zdobyć, i odrzucił na bok na wpół uduszoną, rozbrojoną mantezję, która nieporadnie pokusztykała w stronę krzaków, podpierając się cienkim płaskim ogonkiem. Przez kilka godzin Ugo myszkował po kępach, zagłębiając się coraz bardziej w krainę bagien. Udało mu się zgromadzić zaledwie kilkanaście mililitrów mantezyny, teraz dopiero zdał sobie sprawę, ile czasu Leper musiał poświęcić na zgromadzenie tej ilości, jaką pozostawił w swej butelce... Przeświadczony o nierealności swego planu podwojenia zapasu mantezyny w ciągu tych ostatnich godzin pobytu na planecie, Ugo postanowił wracać. Gdy dobijał do kolejnej wysepki, zauważył nad bagnami dziwne, przeciągłe błyski. Czyżby wyładowania atmosferyczne? - pomyślał. Słyszał, że burze bywają tutaj dość rzadko, sam nie widział dotąd żadnej. Grzmot nadbiegł w ślad za błyskiem - daleki i stłumiony. Ugo wyszedł na kępę, obiecując sobie, że to już ostatnia, na której zapoluje. Ściemniło się zupełnie, tylko coraz częstsze i bliższe błyskawice rozświetlały co chwila zarośla. Ugo poczuł się nieswojo. Nie chcąc wyruszać w drogę powrotną podczas wyładowań atmosferycznych - odbiór sygnału nadajnika kontrolnego był słaby i co chwilę przerywany trzaskami w obawie by nie zmylić kierunku, postanowił poczekać. Siedział nad brzegiem, tyłem do zarośli. W przerwach między grzmotami łowił narastający szum wichru, kołyszącego wierzchołkami amadelii. Grzmoty ogłuszały go jednak i już miał wyłączyć zewnętrzny mikrofon skafandra, gdy nagle wydało mu się, że słyszy jakiś obcy, nie wiadomo skąd pochodzący dźwięk. To był trzask łamanych zarośli. Zwierzę? - przemknęło mu przez myśl. - Nie. Przecież tutaj nie ma większych zwierząt! Odwrócił się gwałtownie, sięgając odruchowo do pasa. Broni jednak nie miał - na bagnach nie była potrzebna... Wytężył wzrok. Nagła, bardzo bliska błyskawica rozdarła na chwilę zasłonę czerni i wtedy Ugo dostrzegł ciemną, niewyraźną plamę na tle podświetlonej roślinności. Zerwał się na nogi. Następna, dłuższa błyskawica oświetliła wynurzające się zza rosnącego o kilka kroków krautusa - widmo... Czarny cień o zarysach ludzkiej sylwetki, lecz o kształtach nienaturalnie wyokrąglonych jak prymitywne eskimoskie posążki kamienne, sunął z wolna, potykając się, w kierunku Ugo, który osadzony na miejscu przerażeniem nie był w stanie zrobić ani kroku. Jeszcze jedna błyskawica. Głowa widma uniosła się nieco, ukazując w miejscu twarzy - owalną, połyskującą plamę. Zwisające dotąd bezwładnie ręce zjawy wyciągnęły się nagle do przodu, rozwarte niby szpony palce chwytały jakby przestrzeń dzielącą ją od Ugo. Ugo wrzasnął przeraźliwie i rzucił się w panicznym strachu do błotołazu, pozostawiając na kępie torbę z narzędziami. Dopiero z odległości kilkudziesięciu metrów odważył się spojrzeć za siebie. Słabnące błyskawice ukazały stojącą nieruchomo postać, po pas zanurzoną w bagnie, z dłońmi wciąż wyciągniętymi przed siebie gestem bezgranicznej, skamieniałej rozpaczy... Ugo przerzucił dźwignię rozruchu w krańcowe położenie i pomknął po bagnie w kierunku płaskowyżu. Dłonie na kole sterowym drżały jak galareta. - I tu... I tu także, wraz z ludźmi... przyszło to... Niewytłumaczone... Upiór? Wcielenie ofiar tej planety? Nie, nie... Uciec stąd co prędzej! mamrotał bezładnie pośród wycia silnika. Maleńką butlę sprężonego powietrza Ugo umieścił w kieszeni spodni, a połączony z nią miękkim przewodem mały, wydłużony jak ołówek przedmiocik przewlókł przez rękaw marynarki i ujął lewą dłonią. Spojrzał w lustro. Dobrze! - pomyślał. - Nic nie widać. Wyszedł na pustą o tej porze ulicę. Ruszył bez określonego celu w kierunku śródmieścia. Na pierwszym skrzyżowaniu spojrzał na światło. Było zielone, więc śmiało wszedł na jezdnię. W tej samej chwili rozległ się gwizdek policjanta. Stróż porządku, zaczajony za rogiem, wyszedł teraz leniwie, sięgając do tylnej kieszeni po bloczek. - Pan j e s z c z e się nie przyzwyczaił? powiedział ze złośliwym uśmieszkiem, zbliżając się do Ugo, który posłusznie zawrócił na chodnik. - Do wczoraj jeszcze uczyliśmy. Od dziś pobieramy mandaty. - Przecież było zielone? - No, właśnie! Zielone światło jest dla poduszkowców i elektrobusów. Przechodzić pieszo wolno dopiero wtedy, gdy po żółtym zapali się fioletowe, a niebieskie jeszcze nie zgasło, chyba że równocześnie pali się zielone, które nastąpiło po czerwonym. Gdy natomiast zielone pali się po żółtym, a fioletowe już zgasło, przechodzić nie wolno. Chyba że równocześnie pali się białe migające. Nowy kodeks drogowy wprowadził to cenne usprawnienie... Inaczej nie poradzilibyśmy sobie z tym bałaganem na jezdniach! - Ależ... Przecież jezdnia była zupełnie pusta! - zaprotestował Ugo. - Pusta? To co z tego? Zobaczyłby pan, co się dzieje koło szesnastej albo o ósmej rano! - Przecież nie mogę czekać tyle czasu na każdym skrzyżowaniu! - M u s i pan! Porządek musi być. Płaci pan mandat. Policjant wyrwał kartkę z bloczka. Ugo sięgnął do kieszeni niby po pieniądze, kierując równocześnie swój przyrządzik w brzuch funkcjonariusza. Teraz j a wprowadzę porządek!" pomyślał i nacisnął spust. Policjant miękko osunął się na ziemię. Działa! - pomyślał Ugo. Zatrzymał przejeżdżający pojazd. - Pan władza zasłabł. Pewnie od tego upału... Niech go pan podwiezie do szpitala - powiedział do kierowcy. Szedł dalej zadowolony. Przyrząd działał doskonale. Wystarczy zwiększyć jednorazową dawkę mantezyny, by bez śladów zlikwidować człowieka... Teraz dopiero zaczął zastanawiać się, jak użyć tej wspaniałej broni. Można na przykład... obrabować bank! Tak. To niezła myśl, ale... po co marnować tak cenną substancję na drobiazgi? Czy nie lepiej zagrać od razu o wyższą stawkę? Wszedł w alejkę parku, odnalazł ocienioną ławkę i usiadł. Przemyślny plan dojrzewał w jego głowie. Tak! To będzie wspaniałe! Uśmiechał się na samą myśl o swej potędze. To tu. Prof . R. T. Holm - odczytał Ugo na drzwiach. Nacisnął dzwonek, drzwi otworzyły się po chwili automatycznie. Wszedł do małego przedpokoju. - Proszę! - usłyszał przez otwarte drzwi gabinetu. Poprawił maskę na twarzy, ścisnął mocniej w dłoni swą niezawodną broń. Pewnym krokiem przestąpił próg. Profesor siedział za stołem, przed nim leżał plik papierów. Pracował. - Proszę się nie ruszać! - powiedział Ugo cicho lecz stanowczo. - O co chodzi? - profesor podniósł głowę i spokojnym, zupełnie nie przestraszonym spojrzeniem ogarnął zamaskowaną postać. - Jestem uzbrojony, ale nic panu nie grozi pod warunkiem, że zachowa pan spokój. Przyszedłem do pana w pewnej bardzo dyskretnej sprawie. Nie chciałbym, aby ktokolwiek wmieszał się do naszej rozmowy. Czy może mi pan to zagwarantować? - Jestem sam w domu - powiedział Holm. Twarz miał poważną, prawie nieruchomą. Patrzył na lewą dłoń Ugo, trzymającą wydłużoną, lśniącą rurkę. - Czym mnie pan raczy straszyć? Co to za broń? - Na razie nie będę tego tłumaczył. Niech panu wystarczy, że jest to broń niezawodna i zupełnie dotąd nieznana. Przy tym nie pozostawia żadnych śladów. Dlatego radzę zachowywać się... z umiarem! - Ależ oczywiście! - Holm jakby się lekko uśmiechnął. - Słucham pana! - Przystąpmy do rzeczy. Chcę zaproponować spółkę. Ale przedtem proszę mi pokrótce opowiedzieć o stanie pańskich prac. Pan wie, o co mi chodzi? - Proszę pytać! Prowadzę wiele prac, nie wiem, które z nich interesują szanownego gościa. Holm mówił z narastającą nutą ironii w głosie. Trochę to drażniło Ugo, ale starał się zachować spokój. Ten człowiek był mu potrzebny - przynajmniej do czasu. - Czytałem ostatnio, że skonstruował pan nowy typ protezy sterowanej bioprądami. Na czym polega pańskie osiągnięcie? Czy nie stosowano dotychczas takich protez? - Owszem. Ale moje opierają się na zupełnie innej zasadzie. Działają bez żadnych ciężkich i kłopotliwych urządzeń pomocniczych. Proteza taka po prostu zastępuje brakującą kończynę; przymocowuje się ją pacjentowi; łączy odpowiednio z systemem nerwowym, a hydrauliczny mechanizm wykonawczy reaguje na bioprądy. Tyle mogę panu powiedzieć. Reszta stanowi na razie tajemnicę. - Proszę nie żartować! - zawołał Ugo groźnie. - Potrzebna mi jest cała dokumentacja do pańskich wynalazków. - Co mi chce pan zaproponować? - Udział w realizacji moich planów. Chcę stworzyć pewien szczególny rodzaj p r o t e z y dla współczesnej cywilizacji. Nazwijmy to "czynnikiem interwencyjnym"... - Na czym to ma polegać? I co ja mogę mieć z tym wspólnego? - Powiedziałem już, profesorze: jestem w posiadaniu broni, która działa dyskretnie i niezawodnie. Czy nie zdaje pan sobie sprawy, jak wiele można zdziałać przy pomocy takiego środka?! Można dyktować swój punkt widzenia. Przy braku podporządkowania się mojej woli mogę... rozumie pan? - Coś w rodzaju tajemniczej mafii? - podchwycił Holm z zainteresowaniem. - Mniejsza o to, jak to nazwiemy... - Czy chce pan w ten sposób podporządkować sobie... cały świat? - To byłoby zbyt kłopotliwe. Ograniczę się raczej do korygowania pewnych błędów cywilizacji ziemskiej. - Tak bardzo jest pan pewien swej nieomylności? - Mam własny model stosunków społecznych i chcę go realizować. Z historii wiemy, że dawniej dokonywano takich rzeczy metodą wojen lub przewrotów... Obecnie dysponujemy o wiele lepszymi środkami. Ponieważ jednak działanie osobiście byłoby dla mnie bardzo niebezpieczne, zwracam się do pana. - I chce pan posłużyć się... mną? - W pewnym sensie. Chcę, aby pan wykonał dla mnie człowieka-makietę, kierowany zdalnie m o d e 1 człowieka. Taki, abym za jego pośrednictwem mógł wykonywać wszelkie czynności jak własnymi rękami... Zewnętrznie musi on do złudzenia przypominać żywego człowieka. Krótko mówiąc, chcę, aby pan opracował mechanizm wykonawczy, sterowany bezprzewodowo przy pomocy bioprądów. Rozumie pan? Ja siedzę spokojnie w domu, a on się za mnie naraża. Ja widzę i słyszę to, co on, a on wykonuje to, o czym pomyślę. - Tak, rozumiem. Muszę jednak rozczarować pana: w obecnym stanie moich prac nie potrafię raczej sprostać pańskim wymaganiom. - To już mnie nie obchodzi. Daję panu czas na opracowanie dokumentacji. Pieniądze też się znajdą, jeśli będą potrzebne. Holm milczał wpatrzony w blat biurka. - Nie rozumiem wciąż, po co to panu? Czy koniecznie m u s i pan wtrącać się w bieg historii? - Nie muszę. Po prostu chcę i mogę! Mając w ręku to - Ugo wymachiwał przed nosem profesora swoim przyrządem - nareszcie mogę robić, co mi się podoba! Wszyscy wielcy politycy i wodzowie robili to samo, tylko że z większym rozgłosem i innymi środkami. Mnie wystarczy anonimowa satysfakcja... - Jak dotąd, widzę tylko jedno niewątpliwie pożyteczne zastosowanie pańskiej broni: gdyby tak ciężko przestraszyć paru najzatwardzialszych biurokratów, może nareszcie udałoby się uzdrowić naszą "kochaną" administrację... Choć i to nie jest takie pewne - od starożytności nikomu się to nie udało. Już za czasów Imperium Rzymskiego były z tym kłopoty. Gdyby pan oddał ludzkości tę przysługę, miałby pan zapewnione miejsce w historii powszechnej - powściągliwie uśmiechnął się Holm. - Czy nie miał pan nigdy do czynienia z różnymi upartymi komisjami? Czy nie miał pan trudności z uzyskiwaniem funduszów na pańskie badania? - Owszem, miałem. Ale badania te, jak się pan zapewne domyśla, miały na celu niesienie pomocy ludziom. A pan chce je zastosować w zupełnie przeciwnym celu. - Jak to? - oburzył się Ugo. - Przecież to będzie najwspanialsze z pańskich dzieł: model mądrego człowieka! Gdyby jakikolwiek, najmądrzejszy nawet człowiek chciał w tej chwili naprawić świat, ci wszyscy przemądrzali panowie, od których wszystko zależy, zniszczą go natychmiast! Trzeba działać, radykalnie! - Ten "mądry człowiek" to niby... pan? Holm wyglądał na ubawionego. - Wydaje mi się, że chce pan po prostu wyrównać swoje osobiste rachunki, młody człowieku. - Nie pański interes! - warknął Ugo wściekły. - Albo pan przystępuje do współpracy, albo... - A jeśli nie przystąpię? - Nie radzę. Lekarz stwierdzi udar serca. - Niech się pan zastanowi - powiedział Holm spokojnie. - Załóżmy, że się zgodzę, a gdy pan wyjdzie ode mnie, natychmiast zawiadomię odpowiednie władze o pańskiej wizycie. Cóż wtedy? - Widzę, że pan nie wierzy w siłę mojej broni. Przed wyjściem uśpię pana na kilka godzin. Wystarczy? - Rzeczywiście. Widzę, że nie mam wyboru. W takiej sytuacji zmuszony jestem przyjąć p r o p o z y c j ę. Dokumentacja techniczna moich protez leży tu, przede mną. Może pan sobie przejrzeć. W zamian za to mam nadzieję usłyszeć kilka informacji na temat pańskiej wspaniałej broni! - To pewna substancja chemiczna. Wstrzykuje się ją na odległość, pod ciśnieniem. Chemicznie nie do wykrycia w organizmie. Na skórze pozostawia mikroskopijny ślad. Więcej pan nie musi wiedzieć. - Chce pan wyposażyć w tę broń zdalnie kierowanego manekina? - Tak. Będzie on mógł, coraz to inaczej ucharakteryzowany, niepostrzeżony przebywać między ludźmi. - A jeśli go zdemaskują? Przecież wtedy pańska broń przestanie być tajemnicą! - zauważył Holm. - Ale a m u n i c j ę do tej broni mam tylko ja. A pan wykona mi zapasowego sztucznego człowieka. - Widzę, że obmyślił pan wszystko szczegółowo. Nasze plany mają duże szanse powodzenia. - Jestem tego pewien. Pan nie wyobraża sobie nawet skuteczności mantezyny... - Czego? - To nazwa tej substancji. - Aha! Holm zamyślił się patrząc tępo przed siebie. Twarz jego przez cały czas trwania rozmowy nie zmieniła prawie wyrazu. Nieznaczne tylko grymasy symbolizowały uśmiech, ironię czy oburzenie. Głęboko osadzone oczy połyskiwały szklistym, nienaturalnym blaskiem. - To chyba wszystko - powiedział Ugo wstając. - Chwileczkę - Holm wstrzymał go ruchem ręki. - Zastanawiam się jeszcze... - Nad czym? Przecież doszliśmy już do porozumienia! - Zastanawiam się, czy mam oddać cię w ręce policji, czy tylko kopniakiem zrzucić ze schodów, głupi szczeniaku. - Coo? Jak śmiesz, ty... Ja cię tu zaraz... Twarz Ugo oblała fala gorąca. - Czy wiesz, kogo obrażasz, stary durniu?! Dokumentacja leży na stole - przebiegło przez myśl Ugo. - Obejdę się bez niego. - Jesteś już trupem - powiedział głośno. Dam sobie radę bez takich... Są na szczęście ludzie, którzy potrafią skorzystać z szansy, jaką im daję. - Strzelaj! - Twarz profesora przebiegł dziwny uśmieszek. Wstał z krzesła i obchodząc stół zbliżał się do Ugo. - Na co czekasz? Odwagi pętakowi zabrakło? Ugo wymierzył wylot rurki w brzuch Holma. - Jeszcze krok i zginiesz! Profesor powoli, wbijając oczy w twarz Ugo, postąpił krok naprzód. Ugo nacisnął spust. Holm zrobił następny krok. "Ma pancerną koszulkę!" - pomyślał Ugo. Z odległości dwóch metrów wycelował w twarz. Nacisnął spust trzykrotnie, raz po raz. Poczuł silne uderzenie w żołądek, twarda dłoń chwyciła przegub ręki, która, wykręcona, puściła broń. Upadł na podłogę. Holm przygniótł go kolanem i wydobył z kieszeni Ugo resztę urządzenia do wstrzykiwania mantezyny. Drzwi sąsiedniego pokoju otworzyły się. Stanął w nich człowiek w dużym, kulistym kasku. Ugo spojrzał w jego stronę, potem na twarz tego, który kolanem przygwoździł go do podłogi, i dopiero teraz zrozumiał wszystko. W drzwiach stał uśmiechnięty ironicznie drugi profesor Holm! - Moje uszanowanie! - powiedział. - Pan wybaczy, ale zachował się pan zbyt agresywnie. Poza tym... te pańskie plany... Nie, proszę pana, nie nadaje się pan do roli "czynnika interwencyjnego" naszej cywilizacji. Spryt nie wystarczy. Trzeba również trochę zdolności, trochę wyobraźni. A pan był tak pewien siebie, że nawet nie przyszło panu do głowy sprawdzić, co dzieje się w sąsiednim pokoju. Podszedł do leżącego Ugo i zatrzasnął kajdanki na jego przegubach. Jego "sobowtór", który dotąd trzymał schwytanego, zwolnił chwyt i odszedł na bok. - Jeśli już ktokolwiek miałby poprawiać bieg historii ludzkości - kpił Holm - to ja znacznie lepiej nadaję się do tego niż pan. Ugo leżał na dywanie. Zamknął oczy. Wściekłość rozsadzała go. Znowu nie byłem pierwszy Ten Holm, przede mną wpadł na pomysł sztucznego sobowtóra. - Ja, co prawda, zrobiłem swego sobowtóra z zupełnie innym przeznaczeniem - gawędził Holm sadowiąc się w fotelu. - Początkowo skonstruowałem go z myślą o... konferencjach. Tak, tak! Nie ma pan pojęcia, ile czasu zabierają człowiekowi różne zebrania, narady, uczestniczenie W komisjach, itepe. Chcąc spokojnie popracować, wysyłałem mojego "sobowtóra" na takie zebranie. Siadał sobie na krześle i uczestniczył nie mniej aktywnie niż większość zebranych, to znaczy "spał", jeśli tak można się wyrazić o mechanizmie, który został wyłączony. Z czasem udoskonaliłem go nieco - tak że potrafił samodzielnie, nie kierowany przeze mnie, podać sąsiadowi, który o to prosił, pióro albo zapalniczkę. Gdy trzeba było zabrać głos, włączałem się ja, ma się rozumieć zdalnie, siedząc sobie spokojnie w domu. Holm przerwał na chwilę, potem zdjął z głowy swój ogromny kask; w tej samej chwili sobowtór jego oklapł, jakby pozbawiono go szkieletu, i osiadł miękko w kącie na podłodze. - Właściwie nie wiem, po co się męczyłem do tej pory w tym hełmie. Kwestia przyzwyczajenia! Ostatnio bardzo często posługuję się moją imitacją... Nie dlatego aby szczególną przyjemność sprawiało mi wprowadzenie ludzi w błąd. Oni sami mnie do tego zmuszają. Tacy jak pan na przykład... Ugo słuchał leżąc bez ruchu. Przez półprzymknięte powieki rozglądał się ostrożnie po pokoju. Jego "cudowna broń" leżała jednak zbyt daleko, by mógł jednym skokiem dopaść jej i skutymi dłońmi zaatakować mantezyną Holma. - Pan się zapewne dziwi - ciągnął Holm przesadnie uprzejmym tonem - dlaczego panu to wszystko opowiadam? To zupełnie proste: muszę bawić gościa rozmową, dopóki nie zjawi się komisarz policji, którego wezwałem telefonicznie, zanim miałem przyjemność przyjść tu, do pana, z tamtego pokoju. O czym to ja mówiłem? Aha, otóż różni ludzie o przedziwnych zainteresowaniach zaczęli odwiedzać mnie od czasu opublikowania notatki o moich pracach w dziedzinie protetyki. Oprócz pana - na pomysł zbudowania sterowanej kukły wpadło kilku innych. Rozumowali, zresztą zupełnie słusznie, że taki sztuczny osobnik może się w wielu sytuacjach przydać, a zbudować go znacznie łatwiej niż samodzielnego, "myślącego" robota. Z takim robotem to nigdy nic nie wiadomo, a ponadto... do tej pory go nie skonstruowano. Co innego model sterowany bioprądami: na takim polegać można jak na sobie samym, o czym miał pan okazję przekonać się osobiście. Po pierwszej wizycie pewnego pana (z zawodu, zdaje się, był włamywaczem), który podobnie jak pan straszył mnie bronią, tylko że bardziej, powiedziałbym; "konwencjonalną", bo nożem kuchennym, postanowiłem przyjmować gości za pośrednictwem mojej imitacji. Muszę się tu pochwalić. Nikt dotąd nie wpadł na to, że ma przed sobą manekin. Byli tu u mnie różni ciekawi ludzie. Pewien emerytowany wojskowy roztaczał przede mną perspektywy stworzenia zdalnie kierowanej armii... Oho, zdaje się, że pan komisarz już przyszedł! Pan wybaczy?... Holm z komiczną miną skłonił się nad leżącym, po czym podnosząc z podłogi "cudowną broń", wyszedł do przedpokoju. - Który to już z kolei, panie profesorze? dobiegło zza uchylonych drzwi. - Jeśli mnie pamięć nie myli, to już jedenasty amator sztucznego sobowtóra! - odpowiedział głos Holma. Ugo zaklął z bezsilną rozpaczą i pomyślał, że widać nie sądzone mu było być pierwszym w jakiejkolwiek dziedzinie. Ugo patrzył w osłupieniu na kopertę, którą strażnik więzienny podał mu przez okienko w drzwiach celi. Rozerwał ją nerwowo. Dłonie mu drżały, plecy oblewał zimny pot. - To niemożliwe - powtarzał bezwiednie zduszonym szeptem. Pierwsza Stacja Badawcza, dnia... Ugo! Gdybyś, czytając, miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, spieszę je rozproszyć: ja naprawdę żyję. Dowiedziałem się właśnie o tym, co cię spotkało. Mam pewne skrupuły. Pomyślałem, że i ja w pewnym stopniu ponoszę winę w tej sprawie. Nie powinienem był powierzać ci tak kuszącej tajemnicy. Zawiniła tu zapewne moja próżność, z której zdałem sobie sprawę dopiero teraz: kierując cię z moimi notatkami do Melmina, miałem cichą nadzieję, że po mojej śmierci ,zapewnię sobie chociaż mała wzmiankę w kosmologii... Jak się chyba zorientowałeś, podczas ataku aubercji pogrążyłem się w bagnie wraz z aparatem tlenowym. Gdy atak ninął i odzyskałem przytomność, poczułem, gdzie się znajduję, i pomyślałem, że sznur nie wytrzymał. Oblepiony błotem; na oślep macając wokół siebie, natrafiłem na przegniły pień, leżący ukosem w bagnie. Czepiając się go, podciągnąłem się o metr wyżej. Pod stopami miałem względnie twardy, nie zapadający się grunt. To było blisko końca bagniska, pamiętasz? Nie było tam już tak głębokie, jak w miejscu, gdzie zatonął Thun. Gałęzie i zatopione pnie dopomogły mi wygrzebać się na tyle, że głowa moja wystawała nad powierzchnię. Przetarłem szybkę maski i spostrzegłem wysepkę, oddalono nie więcej niż o dwa metry. Ciebie już na niej nie było. Moja walka z bagnem trwała bardzo długo - nie potrafiłem nawet określić, ile czasu... W chwili gdy próbowałem, czepiając się sterczących z bagna pni i wodorostów, wydostać się na kępę, dopadł mnie trzeci atak. Gdy minął, znalazłem się jeszcze dalej od wyspy niż za pierwszym razem. Pomyślałem wtedy, że nie warto już próbować. Jeśli nawet uda się wydostać z bagna, to i tak wkrótce zabraknie mi tlenu... Mimo to ponowiłem usiłowania wydostania się na wyspę... Udało mi się tym razem, zanim nastąpił czwarty atak. Czym prędzej oddaliłem się w głąb wysepki w nadziei, że przynajmniej tym razem nie wpakuję się znowu w bagno... Liczyłem, że zatrzyma mnie gąszcz, i usłowałem związać sobie nogi łodygami pnączy. Wtedy zaświtała mi zbawcza myśl: mantezja! W ostatniej niemal chwili odnalazłem fioletowy kwiat. Pozwoliłem mantezji zaatakować się i straciłem przytomność. Obudzilem się nocą. Więc jednak... czas ataku minął! "Zastrzyk" mantezyny powstrzymał atak choroby! Jeśli jednak moje omdlenie trwało krócej niż cykl ataków, to następny mógł się zacząć lada chwila! Pobiegłem na poszukiwanie mantezji. Nowy "zastrzyk" uśpił mnie na następne kilkanaście godzin. Nie wiem już, ile razy powtarzałem ten obłędny wyścig z chorobą... Następnej nocy, gdy obudziłem się skrajnie wyczerpany głodem, po kolejnym omdleniu, nad bagnami szalała burza. Z trudem przedzierając się przez zarośla, wydostałem się na brzeg wyspy. W świetle błyskawic ujrzałem ludzką sylwetkę i zarys błotołazu u brzegu. Gdy się zbliżyłem, człowiek uciekł do pojazdu i odbił od wyspy. Jak urzeczony wszedłem po pas w bagno, jakbym chciał powstrzymać ulatującą zjawę. Pomyślałem potem, że to ma znaczenie, i zdecydowałem się czekać na następny atak, który mógłby mnie wyzwolić z tego zaklętego kręgu... W świetle błyskawicy spostrzegłem jednak pozostawioną nad brzegiem torbę. To był niewątpliwy znak, że rzeczywiście był tu ktoś... Dopiero teraz zdałem sobie sprawę ze swego wyglądu: oblepiony błotem, musiałem wyglądać jak duch bagien... W torbie była rakietnica. Początkowo chciałem wystrzelić rakietę, lecz wobec ciągłych błyskawic nie miałoby to sensu... Zrobiłem to dopiero wieczorem następnego dnia. Przez cały dzień ratowałem się oczywiście przy pomocy mantezyny... Po wystrzeleniu wszystkich rakiet znów dałem się uśpić. Potem jeszcze raz... Odnaleziono mnie rano, dzień po twoim odlocie. Byłem nieprzytomny. Przez następne dwa tygodnie leżałem w Stacji, sztucznie odżywiany, w stanie prawie letargicznym. To jest prawdopodobnie końcowe stadium aubercji... Mantezyna nie leczy jej co prawda, ale pozwala przetrwać cykl ataków. Potem następuje śpiączka. Przytomność odzyskałem wczoraj, czuję się nieźle. Opowiedziano mi wszystko. Nikt oczywiście nie wiedział, jaka była twoja rola w te j sprawie. Ale ja domyśliłem się tego jeszcze tam; na wyspie. Znalazłem kawałki sznura, którym mnie skrępowałeś. Ten sznur był przecięty... Tak, Ugo! On był przecięty nożem. Dowiedziałem się również, że tylko ty wyruszałeś tamtego dnia błotołazem na moczary. Wierzę jednak, że wtedy naprawdę przestraszyłeś się na mój widok. Obliczyłeś na pewno, iż miałem zapas tlenu tak niewielki, że już wtedy powinienem był nie żyć... Wierzę, że gdybyś choć przez chwilę mógł przypuszczać, że masz przed sobą nie widmo, lecz żywego człowieka, nie pozostawiłbyś mnie bez pomocy... Dziwisz się na pewno, skąd w takim razie wziąłem tlen. Twoje obliczenia były słuszne, lecz nie wziąłeś pod uwagę jednego czynnika, a mianowicie faktu, iż podczas zwykłego s n u człowiek zużywa kilkakrotnie m n i e j tlenu niż normalnie... Podczas głębokiego omdlenia, spowodowanego wstrzyknięciem mantezyny, zużycie tlenu jest jeszcze mniejsze. Wiesz, dopiero tam, na bagnach, odkryłem, że można się cieszyć życiem dla niego samego... Przedłużając je o kilka godzin, byłem przez chwilę naprawdę szczęśliwy. A to, że żyję, zawdzięczam tylko mantezji: uratowała mnie podwójnie, przed chorobą i przed uduszeniem. Zawsze twierdziłem, że to bardzo sympatyczne zwierzątko... A ty chciałeś wykorzystać je w tak niegodnych celach... Przykro mi bardzo, że nie dotrzymałeś danego słowa, Ugo! Współczuję ci w tej sytuacji. Wiem, że grozi ci wiele lat więzienia. Nie będę dokładał do tego jeszcze oskarżenia o usiłowanie zlikwidowania mojej osoby. Zapomnijmy o tym. Jesteś młody, może przemyślisz to wszystko i inaczej spojrzysz na świat... Wiem, że pokusa była silniejsza od ciebie. Panowanie nad światem czy choćby nad jakaś jego cząstką to rzecz wielce ponętna. Ale również kłopotliwa... Morałów prawić ci nie będę. Nie jesteś dzieckiem. Napisałem ci o tym wszystkim, abyś znał obie strony medalu. Nie tylko ty istniejesz na świecie. Pamiętaj o tym. Leper Ugo stał długą chwilę nieporuszony, z listem w ręku. Twarz jego wyrażała niezmierne zdziwienie. Potem, mnąc bezwiednie papier w zaciśniętej dłoni, wyszeptał: - Nic, nic nigdy mi się nie udało. Nie potrafię nawet wzbudzić nienawiści. Zabijałem go dwa razy. A on... List wypadł mu z ręki na podłogę. Ugo rzucił się na pryczę twarzą w dół, wpijając palce w twardy, więzienny materac. Janusz A. Zajdel Iluzyt Dochodzi godzina druga. Noc. O tej porze rzadko nawiedzają mnie dobre pomysły. Trze­ba położyć się spać. Fotel jest jednak zbyt mięk­ki. Siedzę odchylony od stołu; ~ głową na opar­ciu fotela, i bezmyślnie bawię się piórem. Prze­de mną leży pusta kartka papieru. Ścienny ze­gar w sąsiednim pokoju zgrzytnął i zachrobotał, gotując się do wybicia godziny. Równocześnie dosłyszałem ciche, ostrożne pukanie. Niechęt­nie wstałem z fotela. W otworze wizjera widać było twarz znie­kształconą silnie przez soczewkę. Przed moimi drzwiami stał młody mężczyzna. Nie znałem go. Zresztą znajomi nie odwiedzają mnie o tak niezwykłej porze. „Pewnie któryś z sąsiadów chce zatelefonować do pogotowia lub straży po­żarnej” - pomyślałem. Młody człowiek był ubrany w letnie jasne ubranie i przewiewne pantofle. Zważywszy, że za oknem padał gęsty śnieg, mógł to być tylko mieszkaniec najbliższego bloku. Gdy otworzy­łem drzwi i wpuściłem go do mieszkania, do­strzegłem jednak, że był cały przyprószony dość grubą warstwą śniegowych płatków. - Dobry wieczór. Przepraszam, że zapuka­łem - powiedział wycierając starannie obu­wie. - Tylko w pana oknie dostrzegłem świa­tło, więc sądziłem... Mam do pana małą proś­bę... Był siny, a gdy mówił, zęby szczękały mu za­bawnie. - Proszę wejść. Pan zupełnie przemarzł --­zaprosiłem go w głąb mieszkania. - Niech pan się nie gniewa - powiedział siadając na krześle blisko grzejnika - ale... znalazłem się w bardzo kłopotliwej sytuacji. - Widzę - stwierdziłem patrząc na jego strój. - Czyżby przez roztargnienie? - W pewnym stopniu, aczkolwiek nie przez moje roztargnienie. To skutki nieuwagi jednego z kolegów. - Napije się pan herbaty - powiedziałem, włączając elektryczny czajnik, który mam zwy­kle pod ręką podczas nocnej pracy. - Ależ nie, proszę się nie fatygować. Nie chcę nadużywać uprzejmości. Myślałem, że to nie potrwa długo, czekałem na ulicy, ale coś się tam opóźnia, pewnie jakieś uszkodzenie apa­ratury... Więc chciałbym prosić pana o odstą­pienie jakiegoś... starego palta, kurtki... Może ma pan coś niepotrzebnego? Ja, oczywiście, za­płacę... Wie pan, zniosło mnie trochę... To zna­czy, mam tu coś do załatwienia i muszę zaraz wracać, ale... Najwyraźniej usiłował znaleźć jakieś uspra­wiedliwienie dla swojej obecności tutaj, w środ­ku stycznia, w letnim, przewiewnym ubranku. Na włóczęgę nie wyglądał. Jego strój - choć nie na tę porę roku - robił dobre wrażenie. - Znajdę coś dla pana. To znaczy, pożyczę panu kurtkę... - O, nie, pożyczyć to nie... - powiedział z zakłopotaniem. - Wolałbym nie zobowiązy­wać się do oddania. To byłoby kłopotliwe... Mo­gę zapłacić. - Wobec tego dostanie pan moją starą ka­potę. Miałem ją i tak oddać gałganiarzowi. Nie będzie to jednak strój zbyt efektowny. Jest mocno zniszczona. - Ależ, oczywiście, niech będzie. To mi w zupełności wystarczy. Wydobyłem ze schowka porządnie wytartą jesionkę w kolorze, który kiedyś nosił dumną nazwę marengo, a obecnie oscylował między szarym a brudnorudym. Przymierzył ją. Oka­zała się przyciasna, ale i tak był zachwycony. - Pan jest ogromnie uprzejmy. Nawet pan nie pytał, skąd wziąłem się tutaj w tak nieod­powiednim stroju - powiedział podając mi dłoń. - Proszę zaczekać. Nie wypuszczę pana bez herbaty i aspiryny. Nie zaprotestował, wyjrzał tylko przez okno, l jakby sprawdzając, czy nie ma już tego, na ko­go czekał. Jednak ulica, przynajmniej w części oświetlonej przez latarnię stojącą pod moim oknem, była pusta, a śnieg sypał coraz gęściej. - Nie pytałem pana o nic, ponieważ jako pisarz wolę sam wymyślać rozwinięcia do za­gadkowych sytuacji. Gdyby pan opowiedział prawdę, mogłaby okazać się zupełnie banal­na - mówiłem nalewając herbatę do szklanek. - Pan jest pisarzem? - Takim od opowieści z dreszczykiem, fan­tastyki i tak dalej. Ale nie każdy lubi to czy­tać. - Hm... być może - mruknął, parząc się herbatą - dawno niczego nie czytałem. Zdziwił mnie trochę tym oświadczeniem. Miał wygląd człowieka kulturalnego, a tacy ni­gdy nie przyznają się do podobnych rzeczy, nawet jeśli rzeczywiście niewiele czytają. - Czy łatwo panu to przychodzi? Mam na myśli konstruowanie interesujących wątków fa­bularnych - spytał, patrząc na leżący na sto­le pusty arkusz papieru. - Coraz trudniej, niestety, zaskoczyć czy­telników czymś naprawdę ciekawym. Rzeczy­wistość depce fantastom po piętach. Klasyczne tematy zostały wyeksploatowane. A w tym ga­tunku literatury najważniejszy, niestety, jest pomysł. Tu nie można się wyłgać samą formą albo intelektualnym dziwaczeniem. Nieznajomy pił herbatę z wyraźną przyjem­nością. Przez chwilę obracał w palcach tablet­kę aspiryny, wreszcie skrzywił się i połknął. - Muszę już iść - powiedział wstając i za­kładając moje stare palto. - Serdecznie za wszystko dziękuję. A ponieważ nie chce pan zapłaty za tę kapotę, spróbuję zrewanżować się inaczej: dobrym pomysłem. Słowo pisane jest inspiracją dla wyobraźni. Opisując rzecz lub sytuację, szkicuje się tylko je j kontury. Czytelnik sam wypełnia je własną wizją, koloruje ten kreskowy rysunek wedle własnych upodobań, doświadczeń i wyobraźni. Trzeba czytelnikowi pozostawić jak najszersze pole do działania. Sztuka wizualna - film, telewizja - niszczy w człowieku zdolność własnego widzenia, usy­pia wyobraźnię, czyni ją leniwą. Gdyby istniał preparat pobudzający wyobraźnię, wystarczył­by czytelnikowi tylko pewien sygnał wywo­ławczy - idea, słowo, przedmiot - a cała resz­ta powstałaby w jego mózgu. Jeden sygnał zdol­ny byłby wyzwolić u tysiąca ludzi tysiąc róż­nych skojarzeń i tyleż fabuł stąd wynikają­cych... Każde błahe wydarzenie, drobny przed­miot czy słowo mogłoby być źródłem fantasty­cznej historii... - Gdyby .istniał taki preparat, każdy mógł­by być pisarzem na własny użytek - podjąłem myśl gościa. - Nazwałbym ten specyfik, na przykład, „fantazyną". - On już ma nazwę. To iluzyt... - O! Czyżby istniał naprawdę? - Istnienie jest względne. Powiedzmy, że ów iluzyt i ja istniejemy w takim samym sto­pniu... - powiedział wychodząc. -- Dobranoc panu! Wyprowadziłem go na ciemne schody. Przez chwilę szukałem dłonią przycisku, aby zapalić światło, wreszcie znalazłem. Rozjaśniło się nagle, ale dokoła zaległa błę­kitna mgła, spoza której chwilami majaczył za­rys horyzontu. Nie, to nie mógł być horyzont... Pozioma linia co chwilę zmieniała kształty, przechodziła w łagodne falowanie, potem w ostre zygzaki, kolebała się przyjmując położenie prawie pio­nowe. Potem znikała zupełnie, bo błękit mgły gęstniał, osiągając barwę granatową, przecho­dzącą w fiolet i czerwień. W tym świecie nie było niczego trwałego ­można by powiedzieć, że obraz zmieniał się jak w kalejdoskopie, ale to też nie byłaby prawda. W kalejdoskopie zmiany następują skokowo, a powstający obraz można choć na chwilę zatrzymać i obejrzeć. Słychać było szum, chwilami zanikający pra­wie zupełnie, chwilami zaś narastający do przeciągłego, wibrującego wycia. Potem milkło wszystko, a z ciszy wyłaniał się świergot przypominający śpiew ptaków. Wiatr zrywał się, szarpiąc moim ciałem, to znów przycichał i nie miałem w ogóle ciała, nie czułem go, byłem samym bytem, samą świa­domością istnienia, nie popartą jednakże żad­nym materialnym istnienia tego dowodem... Ostre, bolesne ukłucie. Poczułem znów swo­je ciało - jakby wyrosło z nicości. Najpierw pojawiły się same tylko długie ramiona - dwa i jeszcze kilkanaście. Potem - reszta, ciężka, rozpłaszczona na czymś sypkim. To były zia­renka ostrego piasku, które czułem pod sobą. W głębi tego piasku byłem także, była tam ja­kaś część mnie, rozprzestrzeniająca się pod je­go powierzchnią licznymi wypustkami. I nagle, w jednej chwili, znów przestałem istnieć. Był tylko purpurowy tuman wokoło, przecinany białymi zygzakami, niby pęknięcia czerwonej kopuły, która mnie - nieistniejącego - przy­krywała. Szarpnięcie za ramię wyrwało mnie z purpu­rowego oparu. Znalazłem się we wnętrzu oszklone j kabiny, na fotelu obok pilota. Pilot zatrzasnął właz i spojrzał mi w twarz przez okienko hełmu. - W porządku? - spytał. - Dobrze się czu­jesz? Potwierdziłem skinieniem głowy. - Interesujące, prawda? Pole ich świado­mości rozciąga się w promieniu kilku metrów od osobnika. Dopiero niedawno udało się stwo­rzyć skuteczną osłonę. Możesz sobie wyobra­zi , jak reagowali pierwsi, którzy zetknęli się z tym fenomenem. To zresztą nie jedyna oso­bliwość tej planety. Spojrzałem przez okno kabiny. Wokoło piaszczysta równina, nad którą świeci jasna ko­puła nieba. W oddali ciemny pas roślinności. Na piasku, tuż obok wirolotu, rozpościerała się duża, rozpłaszczona bryła, z której wyrastały smukłe łodygi, podobne do giętkich węży czy przewodów, opadające miękko na piasek i po­ruszające się ledwo zauważalnie. Wokoło, w odstępach kilkudziesięciu metrów, leżały przycupnięte na piasku podobne stwory. - Istnienie jest rzeczą względną - powie­dział pilot i włączył silnik. - Te stwory są świadome swego bytu. Stwierdziliśmy to nie­zbicie. Ale wątpią we własne istnienie mate­rialne. To, co odczuwałeś przed chwilą, to były bodźce, jakich doznaje ustawicznie każda z tych istot. - Niezwykle silne bodźce - zauważy­łem. - Jak można, doznając ich, nie wierzyć w istnienie własnego ciała? - One nie wierzą. Nie mogą dostrzec ani siebie, ani innych, sobie podobnych. Każda z nich sądzi, że jest jedyną, zawieszoną w oceanie nieistnienia, rozumną monadą, bytem bez materii. To, co czuje, bierze za grę złudzeń. - W istocie, moje doznania niewiele miały wspólnego z rzeczywistością. Ta gra barw, kształtów i dźwięków... - One po prostu nie mogą znaleźć żadnej prawidłowości w otaczającym świecie. Zmysły przekazują im niejednoznaczny obraz otocze­nia. Ważne jest nie to, że dają obraz niepraw­dziwy; istotna jest właśnie jego niejednoznacz­ność. Linia prosta raz widziana jako falista, innym razem jako łuk, nie sprzyja wierze w istnienie czegoś logicznego poza własnym umysłem. Wy­obraź sobie, że zielony krążek widzisz zawsze jako szarą elipsę. Czy zwątpisz w istnienie tego przedmiotu? Nie! Jesteś po prostu daltonistą i astygmatykiem, ale to nie podważa realności otaczającego cię świata. Gdybyś jednak tę sa­mą figurę widywał raz jako niebieski kwadrat, innym razem jako żółtą, nieregularną plamę ­o, to już gorzej. A one, te dziwne istoty przy­rośnięte do podłoża, posiadają wprost „idealnie niedoskonałe" zmysły, dające zmienny, fałszy­wy i zamglony obraz świata. One nie wiedzą nawet, że się rozmnażają, bo odbywa się to przez pączkowanie długich, pod­ziemnych „grzybni", nad którymi nie mają żadnej kontroli. Istoty te, nazwane przez nas solipsami, wiedzą o sobie tylko tyle, że istnie­ją - bo myślą. Próby nawiązania kontaktu z nimi są zupełnie beznadziejne: żaden nowy bodziec zewnętrzny nie jest w stanie przeła­mać ich obojętności. Nie wierzą w nic, co przy­chodzi z zewnątrz, biorąc to za jeszcze jeden wariant gry własnej wyobraźni. Nie dziwią się niczemu, bo żyją jakby pod ustawicznym dzia­łaniem halucynogenów. Mój towarzysz poderwał pojazd do lotu i te­raz szybowaliśmy nisko nad równiną. Z góry widziałem wyraźnie rozsiadłe z rzadka jak pur­chawki szarobrunatne cielska tych niezwyk­łych istot-roślin, obdarzonych świadomością. - Ich ciało składa się w głównej mierze z czegoś analogicznego do mózgu u ludzi. Ten organ myślenia jest wysokorozwinięty i spra­wny, ale nie służy praktycznie niczemu, odbie­ra tylko tę rozmaitość bezsensownych sygna­łów, które przesyłają mu zawodne zmysły. Tu­tejsze warunki naturalne sprzyjają idealnie bez­troskiemu rozwojowi i rozmnażaniu tych orga­nizmów. Energia otrzymywana od dwu słońc całkowicie zaspokaja ich skromne potrzeby. Składniki mineralne pobierają przez system rozgałęzionych „grzybni". Solipsy żyją zupeł­nie bez wysiłku umysłowego. Ich mózgi są na­rządami atawistycznymi. - Jak mogło dojść do powstania takich istot - Kiedyś było inaczej. Nasze badania wy­kazały, że przodkowie ich z trudem wygrywali walkę o przetrwanie, przeobrażali swoje oto­czenie... Te zbędne dziś macki służyły kiedyś do zbierania wody i składników mineralnych z dużego obszaru. Dziś są w zaniku, utraciły wrażliwość na bodźce, podobnie jak zanikające, szczątkowe zmysły. Jesteśmy świadkami dege­neracji i upadku istot myślących, które uzyska­ły optymalne warunki bytowania. Za kilkaset lat potomkowie tych istot całkowicie zatracą kontakt ze światem zewnętrznym. Pozostaną tylko mózgi, których funkcje także stopniowo zanikną. Solipsy muszą nieuchronnie zginąć albo, w najlepszym razie, zdegradować się do poziomu zwykłych roślin, bo mózg nie zmusza­ny do wysiłku intelektualnego tępieje. Za ty­siąc lat zobaczymy tu co najwyżej pole czegoś w rodzaju kapuścianych głów, wegetujących w promieniach dwóch słońc. - Dlaczego one... rosną tak rzadko - To też skutek degeneracji. Rozmnażają się, jak. mówiłem, za pomocą grzybni. Jednakże, w drodze ewolucji, wykształtował się u soli­psów tropizm. Grzybnia szuka coraz lepszych warunków chemiczno-energetycznych. Te wy­sokie wymagania powodują, że grzybnia rozga­łęzia się bardzo daleko i z rzadka tylko daje początek nowemu osobnikowi. - Ciekawe, co by się stało, gdyby jeden z nich znalazł się w obszarze promieniowania świadomości drugiego... - powiedziałem. - Żaden z nich nie zauważyłby tego za­pewne. Ale razem stanowiliby układ o dwu­krotnie wyższej mocy intelektualnej. - Więc gdyby rosły ciaśniej... - Rozumujesz prawidłowo. Otrzymalibyśmy jeden ogromny, wielosekcyjny supermózg, po­łączony wzajemną siecią sprzężeń informacyj­nych. Żywy, samo zasilający się, i co najważ­niejsze, nie mający wiele do myślenia. Gdyby jeszcze udało się zablokować te nieszczęsne zmysły i wprowadzić na ich miejsce urządzenia peryferyjne, programujące, mielibyśmy gigan­tyczny układ myślący do rozwiązywania naj­bardziej złożonych problemów. Nasza wypra­wa jest dopiero początkiem całej akcji. Jeśli to się uda, powierzchnia planety Mirax pokryje się wkrótce jednym ogromnym polem solipsów, niby gigantyczna pieczarkarnia... Byłem zaskoczony tym śmiałym projektem, lecz równocześnie wydał mi się podejrzany moralnie. Bo jakże tok Żywe, inteligentne istoty miałyby w charakterze niewolniczych mózgów pracować na rzecz innych istot inteligentnych Podzieliłem się moimi wątpliwościami z pilo­tem. Lądowaliśmy właśnie na placu przed bu­dynkiem stacji badawczej. - Przecież i tak grozi im degeneracja móz­gów - powiedział mój towarzysz, zeskakując na płytę lotniska. - Czy nie sądzisz, że rola żywego komputera jest nieco szlachetniejszą formą bytowania od egzystencji pieczarki? Wy­obraź sobie swój mózg wyosobniony z ciała i pozbawiony dotychczasowych wspomnień, doświadczeń, wiedzy o realnym świecie. Czy uważasz, że takie bytowanie jest lepsze? Z zabudowań wybiegły dwie postacie i z wy­raźnym pośpiechem zbliżały się w naszą stro­nę. Mój towarzysz podążył im naprzeciw, po­zostawiając mnie na chwilę przy wirolocie. W tym dopiero momencie uświadomiłem sobie, że nie znam tych osób, nie wiem także, gdzie się znajduję i skąd się tutaj wziąłem. Pilot, który przywiózł mnie tutaj wirolotem, rozmawiał z tamtymi; wszyscy trzej gestykulo­wali żywo, wskazując to na mnie, to na budy­nek widniejący w odległości kilkuset metrów. Treść ich rozmowy nie docierała do mnie, słu­chawki hełmu wypełniał tylko cichy, jednostaj­ny szum. Zbliżyłem się powoli. Byli wyraźnie zaniepokojeni. Przez szybki hełmów wydali mi się bardzo do siebie podobni. Patrzyli na mnie wszyscy, czając się jakby, wreszcie usłyszałem cichy trzask w słuchawkach i głos któregoś z nich: - Wszystko w porządku, zaraz ci to wyja­śnimy... - Teraz będziesz wyjaśniał? Nie trzeba było go zostawiać. Wiadomo przecież, że się odblo­kuje i zacznie się zastanawiać. Załóż mu blo­kadę retrospekcji. Do cholery, nie stój i nie gap się! - Przecież w tej sytuacji nie mogę stale się nim zajmować. Muszę uważać na wylot ka­nału... - No to włącz mu przynajmniej stupido­tron. Jeden z nich podszedł i przekręcił jakiś wy­łącznik na tylnej powierzchni mojego hełmu. Zrobiło mi się błogo i wesoło. Poczułem nie­ przepartą chęć chichotania. Patrzyłem tępym wzrokiem, jak ci trzej biegną w kierunku bu­dynku. Tuż obok nich wyrósł nagle, jakby zmaterializowany z niczego, błyszczący sreb­rzyście pionowy słup, którego górna część gi­nęła w nisko wiszących obłokach. Boczna po­wierzchnia gigantycznej kolumny rozwarła się na wysokość człowieka. Wybiegła stamtąd grupka ludzi w skafandrach, z krótkimi miota­czami w rękach. Moi trzej towarzysze rzucili się do ucieczki. W słuchawkach usłyszałem tylko okrzyk jednego z nich! - ... a jednak przedłużyli kanał! Mają nas, to już koniec! Przybysze rozbiegli się w tyralierę. Było ich sześciu. Ruszyli w pościg. Ujrzałem kilka błys­ków, uciekinierzy zapłonęli nagle pomarańczo­wo i zamienili się w trzy kupki rozżarzonego popiołu. Nie rozumiałem niczego, ale też nie chcia­łem wcale zrozumieć, było mi wciąż błogo i beztrosko. Zacząłem śmiać się jak na dobrej komedii. Tyraliera zawróciła i ruszyła w moją stronę. Jeden z przybyszów zbliżył się do mnie z wy­ciągniętym do przodu miotaczem. - Kim jesteś? - usłyszałem. Przestałem na chwilę się śmiać, próbując przypomnieć sobie, jak się nazywam. - Nie widzisz, że to człowiek? - powie­dział drugi, odsuwając na bok lufę miotacza. ­Włączyli mu ogłupiacz, dranie. Podszedł i sięgnął do wyłącznika na moim hełmie. - A teraz powiedz nam, kim jesteś? Wymieniłem swoje nazwisko. - Dawno się do ciebie przyczepili? - Kto - No, tamci! - przybysz wskazał lufą w kierunku trzech kopczyków stygnącego po­piołu. - On jest przyblokowany, niczego nie pa­mięta - powiedział ktoś inny. Otoczyli mnie w koło, oglądając ze wszyst­kich stron, a potem poprowadzili do wnętrza kolumny. Gdy powierzchnia jej zamknęła się, dostrzegłem, że jestem w jasnym, przestron­nym wnętrzu, przypominającym klatkę luksu­sowej windy. Poczułem lekki wstrząs i ucisk w skroniach. Wszystko trwało najwyżej kilka sekund. - Możesz zdjąć skafander - powiedział ktoś obok. Spostrzegłem, że wszyscy ściągają zewnętrzne ubiory. Szamotałem się długą chwilę z zamkami, dopóki ktoś nie dopomógł mi ich rozpiąć. Ściany klatki uniosły się w górę. Znalazłem się w pomieszczeniu pełnym zieleni krzewów rosnących w wielkich kamiennych donicach. Wokół mnie stało kilkanaście osób zajętych rozmową. Podszedłem do wysokiego, siwego mężczyzny, który patrzył w moją stronę. - Przepraszam - powiedziałem. - Czy mógłby mi pan wyjaśnić... - Tak, chodźmy - ruszył w głąb sali, wy­mijając stojących ludzi i kwitnące krzewy. Pchnął wąskie drzwi, ukryte za kotarą, i wszedł w nie pierwszy. Znaleźliśmy się w nie­wielkim gabinecie. Oprócz dwóch foteli i stylo­wego stolika stało tu kilka monitorów stereo­wizyjnych z obrazami gwiaździstego nieba. - Siadaj - powiedział mój przewodnik, wskazując fotel. Sam usadowił się naprzeciw mnie. - Wyrwaliśmy cię tym kanaliom. Nie­stety, nie możemy teraz odesłać cię z powro­tem na Ziemię. Bo, zdaje się, pochodzisz z Zie­mi? Dreszcz przeszedł mi po plecach. Musiał za­uważyć moje zaniepokojenie, bo uśmiechnął się przyjaźnie. - Wszystko w porządku. My też jesteśmy ludźmi, nie bój się. Tylko jest jeden mały kło­pot. Nie mieliśmy jeszcze takiej sytuacji. Sami unikamy, w miarę możności, mieszania różnych warstw czasu. Ale tym łotrom jest oczywiście obojętne, jakie konsekwencje pociąga za sobą przebicie powłoki Roohma, i zaczynają sięgać w inne warstwy... Z nami już im się tak łatwo nie udaje, więc sięgają przed moment... Zre­sztą, nie rozumiesz pewnie, o czym mówię. A więc po kolei. Dostałeś się w łapy Cypasów, czyli pasożytów cybernetycznych. Są to robo­ty, które wymknęły się spod kontroli swoich twórców. Wyglądają i zachowują się dokładnie tak samo jak ludzie. Nie sposób ich na oko od­różnić. Starają się udoskonalić swoje niezbyt sprawne „umysły". Więc uciekają się do pew­nej swoistej formy pasożytnictwa na ludziach. Przysysają się nieomal do upatrzonej ofiary, nie odstępując jej ani na krok, gdyż tylko w bezpośrednim sąsiedztwie człowieka potra­fią nawiązać łączność z jego umysłem i wyko­rzystywać rezerwy mocy intelektualnych ludz­kiego mózgu. Opanowany przez nie nie zauwa­ża niczego, poza natrętnym dość towarzystwem tych indywiduów. Co najmniej kilka tysięcy tych pijawek krąży po Ziemi i Kosmosie. Zda­rza się, że porywają statki kosmiczne wraz z załogą. Począwszy od pewnego punktu w czasie po­trafimy ich rozpoznawać przy pomocy dość prostych testów. Dlatego ostatnio zaczynają sięgać w ujemną połówkę osi czasu. Stąd do­myślam się, że pochodzisz z przeszłości. Do­brze, że udało się naszej ekipie zlokalizować ich ośrodek na planecie Mirax. Zaczęły tam prowadzić badania, w których pokładały wiel­kie nadzieje... - Czy... one są dla człowieka niebezpiecz­ne? - spytałem. - W obecnej sytuacji ludzie są im potrzeb­ni, dlatego raczej starają się ich chronić i nie wyrządzać krzywdy. Potrafią się reproduko­wać, lecz na razie nie robią tego na zbyt wiel­ką skalę w nadziei na rozwiązanie problemu samodzielnego myślenia na poziomie co naj­mniej ludzkim. Ale ich celem jest opanowanie pewnych rejonów Galaktyki. - Więc to prawda, że chcą stworzyć żywy superkomputer na planecie Mirax? - Tak, ale tam już przejęliśmy nad nimi władzę. - Teraz rozumiem... Ale nie wiem jeszcze, gdzie znajdujemy się obecnie? - Trudno mi to wytłumaczyć inaczej jak przez analogię. Jesteśmy we wnętrzu czegoś w rodzaju statku czy pojazdu, poruszającego się w przestrzeni Vilfera... To znaczy, zachowu­jemy się jak człowiek maszerujący po rucho­mych schodach w kierunku przeciwnym do ich biegu, przy czym każdy stopień jest innym miejscem w przestrzeni rozumianej w sposób konwencjonalny, to jest trójwymiarowo... Tym samym przemieszczamy się w przestrzeni, nie poruszając się w czasie. Nie wiem, czy wy­jaśniłem to dostatecznie klarownie. - Czy jesteś dowódcą tego statku? - Tak. Nazywam się Groven i prowadzę zwiad przestrzenny dla potrzeb inżynierii ko­smicznej... Przerwał nagle, wpatrzony w jeden z monito­rów za moimi plecami. Obejrzałem się. Ekran wypełniała oślepiająca biel, na której tle ry­sował się ciemny punkt rosnący z każdą chwi­lą i przechodzący w nieregularną czarno-fiole­tową plamę, jakby dwubarwny atrament rozle­wał się na powierzchni białego papieru. Gro­ven zerwał się z fotela i wybiegł. Słyszałem, jak zaklął pod nosem. Jedynym wrażeniem, jakie zachowała moja pamięć, był wysoki, narastający gwizd. Z tym dźwiękiem w uszach budziłem się z odrętwie­nia na jasno oświetlonej polanie wśród buj­nych zarośli. Przede mną stał bardzo stary, zgar­biony i siwy człowiek, wsparty na sękatej lasce. - No, i udało się! - mówił ni to do siebie, ni to do mnie, patrząc mi w twarz zmrużonymi oczyma człowieka, który zapomniał okula­rów. - Wiedziałem, zawsze byłem pewien, że możliwe jest przejście w obie strony, i to nie tylko w formie falowej. Witaj, mój drogi. Praw­da, że przybywasz stamtąd? - Skąd? - zapytałem zdziwiony, usiłując przypomnieć sobie, czy zasnąłem na leśnej po­lanie, czy też znalazłem się tutaj w jakiś inny sposób. - No, oczywiście z superprzestrzeni, o niej mówię. Przecież to ty wpadłeś do tubusu, nie ja! Przyjrzałem mu się uważnie. Nie wyglądał na wariata. Twarz miał dobrotliwie rozumną i uśmiechnął się, widząc moją niezbyt mądrą minę. - Czaiłem się tu codziennie, aż doczekałem się wreszcie - powiedział. - To miło, kiedy potwierdzają się teoretyczne przewidywania. Wstałem otrzepując ubranie. Miałem na so­bie zwykły domowy strój, w jakim zazwyczaj nie wychodzi się na ulicę, podniszczone spod­nie, domowe pantofle... - Chodźmy stąd - powiedział starzec i ru­szył w kierunku skraju polanki, gdzie teraz do­piero zauważyłem mały drewniany domek, by­le jak sklecony z odpadków drewna, przypominający budki stawiane w ogródkach działko­wych. Wewnątrz było nadspodziewanie przyjemnie. Dostałem filiżankę kawy i kieliszek koniaku. Staruszek okazał się bardzo rozmowny i właści­wie bez dodatkowych pytań z mojej strony sam wyjaśnił mi, co się stało. Otóż, jak twierdził, wiele osobliwości i tajemniczych zjawisk, dla których nauka współczesna nie znajduje wytłu­maczenia, można wyjaśnić zakładając, że istnie­ją istoty inteligentne, interweniujące niedo­strzegalnie w sprawy innej cywilizacji. Staru­szek uważał, że mogą to być istoty zamieszku­jące tak zwaną superprzestrzeń, której zwykła przestrzeń jest tylko szczególnym, trywialnym przypadkiem. Staruszek, który przedstawił się jako profesor Dann, specjalista w dziedzinie mirologii stoso­wanej, czyli nauki o zjawiskach dziwnych, ca­łe życie , strawił na poszukiwaniu dowodów; że owe nadistoty obserwują ustawicznie cywiliza­cję tej planety, korygując niektóre zjawiska, a nawet przesyłając tu pewne obiekty z super­przestrzeni. - Istoty te jednakże, aby zaglądać tutaj, mu­szą dysponować czymś w rodzaju mikroskopu, wziernika czy też czegoś podobnego. Załóżmy, że są to istoty ogromnych rozmia­rów i choćby dlatego nie potrafimy ogarnąć ich zmysłami, podobnie jak bakteria, nawet obda­rzona wzrokiem, nie potrafiłaby dostrzec uczo­nego. Ale bakteria, gdyby była inteligentna, mogłaby dostrzec w swoim mikroświecie przy­najmniej koniec tubusu mikroskopu, jego obie­ktyw! Mikroskop jest tu oczywiście przeno­śnią... A teraz, mój drogi, zastanówmy się, co zobaczyłaby bakteria, patrząc w mikroskop od przeciwnej strony? No, jak myślisz? Oczywi­ście! Jeśli uczony widzi maleńką bakterię jako coś dużego, to bakteria widzi - patrząc w prze­ciwną stronę - wielkiego uczonego jako kogoś zupełnie maleńkiego... Jeśli teraz zastąpimy mikroskop urządze­niem, przez które można przesyłać nie tylko obrazy, lecz także przedmioty, to otrzymamy kanał transmisyjny, łączący przestrzeń z superprzestrzenią. Poszukiwałem wylotu tego kana­łu w nadziei, że znajdę choć jeden, bo prze­cież musi ich być wiele. Z moich obliczeń wy­nika, że polana, na której cię spotkałem, jest jednym z takich miejsc. Tym samym twoje na­głe pojawienie się tutaj oznacza niewątpliwie, że przybywasz stamtąd, przetransformowany na nasze wymiary... - Ależ... ja nie pochodzę z superprzestrze­ni! Jestem taki sam jak ty, profesorze - zapro­testowałem. - Nic mi nie wiadomo o żadnym i tubusie... - To niczego nie dowodzi, mogłeś dostać się tutaj przypadkiem. Moje twierdzenia nie są tyl­ko czczą hipotezą. Potwierdziłem je ekspery­mentalnie. - W jaki sposób? - Po prostu. Ale wróćmy do analogii z mi­kroskopem. Otóż, dopóki uczony trzyma oko przy okularze mikroskopu, patrzenie w głąb tu­busa od strony obiektywu nie daje oczywiście rezultatów - stanowi on czarną dziurę w prze­strzeni. Aby bakteria mogła zobaczyć obserwa­tora, musi on oddalić się odpowiednio... Wyko­rzystując takie momenty próbowałem tam zaj­rzeć. Zbudowałem w tym celu specjalną apara­turę. Profesor otworzył drzwiczki ściennej szafki, w której ukryty był monitor z niewielkim koli­stym ekranem. Włączył przyrząd, ekran roz­jaśnił się zrazu, potem przygasł. Niewyraźne kontury czegoś ruchomego rozpływały się co chwila. Usłyszałem nagły warkot silnika. Spojrzałem przez okienko. Nad polaną wisiał pojazd po­wietrzny o nie znanej mi konstrukcji. Obniżał się powoli, lądując w wysokiej trawie. Z kabiny wyskoczyło dwóch młodych, rosłych mężczyzn. Spojrzałem w stronę profesora. Nie było go tam, gdzie siedział przed chwilą. Rozejrzałem się po wnętrzu chałupki, nie było nikogo. Drzwi otworzyły się, dwaj przybysze stanęli w pro­gu. Pierwszy zdecydowanym krokiem podszedł do stolika, przy którym przed chwilą piliśmy kawę, i podniósł skraj zwisającej do ziemi ser­wety. Po chwili wydobył stamtąd opierającego się i wierzgającego staruszka. - Przepraszamy za wszystko - powiedział drugi przybysz od drzwi - postaramy się, by nigdy więcej... Myślę, że nic się panu nie stało? - Nie - bąknąłem. - A co... Nie dosłyszeli lub nie chcieli wdawać się w rozmowę. Zresztą i bez ich wyjaśnień powi­nienem był od razu się domyślić... Spojrzałem na ekran. Obraz wyklarował się, wyostrzył. Zobaczyłem człowieka siedzącego za stołem skleconym z desek, ubranego w starą ka­potę z podniesionym kołnierzem. trzęsącymi się z zimna dłońmi montował skomplikowani aparaturę, popijając od czasu do czasu jakiś płyn z dużego fajansowego kubka. Przygląda­łem mu się uważnie. Miałem wrażenie, że do­strzegam w nim coś znajomego. Nie twarz, bo ta była mi obca... Człowiek na ekranie znieruchomiał nagle, ze­sztywniał cały, nawet dłonie przestały mu sil trząść. Za jego plecami rozwarły się drzwi uka­zując dwóch młodych, rosłych mężczyzn. Czło­wiek wstał i wówczas dopiero uświadomiłem sobie, co znajomego dostrzegłem w jego posta­ci: miał na sobie moją starą jesionkę! Poznałem ją po złamanym trzecim guziku od góry... Wybiegłem na polanę, szukając miejsca, gdzie znalazł mnie starzec. Trawa była tu jesz­cze zgnieciona. Położyłem się dokładnie tak, jak leżałem poprzednio. W jasnym kręgu lampy bielał prostokąt nie zapisanego papieru. Siedziałem wyprostowany, z dłońmi zaciśniętymi na podłokietnikach fo­tela. W przedpokoju zadreptały drobne kroki. Spojrzałem w stronę drzwi. Stała w nich Joasia, w piżamie i boso, przecierając piąstką zaspane oczy. - Tatusiu, dlaczego śpisz na siedząco? ­powiedziała, ziewając. - Już bardzo późno! - Ja nie śpię, córeczko, tylko pracuję. Zmy­kaj do łóżka, bo się przeziębisz! Znowu chodzisz boso. Gdzie twoje kapcie? Zegar w sąsiednim pokoju wybił dwa razy. - Druga! - powiedziała Joasia ze zgorsze­niem. - Ciekawe, kto mnie jutro będzie odpro­wadzał do przedszkola! - Uciekaj do łóżka, smarkata! Nawet w no­cy musisz mi głowę zawracać? Druga godzina... Druga? Podbiegłem do okna. Śnieg sypał, na ulicy nie było nikogo, tylko ja­kiś duży, błyszczący pojazd przemknął jezdnią poprzez krąg światła latarni. Wolnym krokiem poszedłem do przedpokoju i otworzyłem szafę. Mojej starej jesionki nie było... Pewnie żona oddała ją wreszcie gałganiarzowi, muszę rano o to zapytać... Usiadłem za stołem, sięgnąłem po pióro. Naj­trudniej zacząć, ale teraz już wiem... Tak, już mam początek. Dochodzi godzina druga. Noc. powrót Janusz A. Zajdel Inspekcja Inspektor Kirs sięgnął do kieszeni i wydobył na chybił trafił jedną z kilkunastu zwiniętych kartek. Rozprostował ją, odczytał, a potem poszukał na mapie Księżyca tej właśnie wylosowanej stacji. Selene-13 leżała u podnóża niewielkiego grzbietu górskiego po Tamtej Stronie. Inspektor skrzywił się, westchnął, ale skierował pojazd w stronę szlaku numer siedem. Zaprogramował trasę, włączył automatycznego kierowcę i wyciągnął się wygodnie w półleżącej pozycji na fotelu. Sięgnął po najnowszy numer „Wiadomości Księżycowych", lecz przekartkował go tylko pobieżnie, bo podskoki pojazdu utrudniały czytanie. Zerknął tylko na krótką notatkę o nowym nie zidentyfikowanym obiekcie, zauważonym kilka dni temu nad Tamtą Stroną. Dwa obserwatoria zameldowały równocześnie o pojawieniu się czegoś w rodzaju dużego bolidu o nietypowych parametrach lotu. Żadna jednak stacja sejsmograficzna nie zanotowała odpowiednio silnego wstrząsu, jaki musiałby towarzyszyć upadkowi dużej bryły na powierzchnię globu. - Znów jakieś „latające spodki" - powiedział inspektor do siebie, odkładając biuletyn. Ziewnął patrząc na monotonny, płaski krajobraz Morza Humboldta. Po prawej stronie, nieco z tyłu, widniał krater Mercurius; w jego cieniu kryły się zabudowania Bazy Centralnej. Inspektor należał do ludzi, którzy swe obowiązki zawodowe traktują niezwykle poważnie. Gdyby nie ta cecha, z pewnością nie zostałby nigdy inspektorem bezpieczeństwa pracy, i to w dodatku - w Zarządzie Okręgu Księżycowego. Od kilku lat był więc Kirs postrachem kierowników stacji księżycowych. Należało mu przyznać, że miał nie lada „oko": wypatrzył każde uchybienie nie dając się zwieść ani pięknie wypucowanym sprzętem ratunkowym, ani rojem kolorowych tabliczek z hasłami i ostrzeżeniami na ścianach. Inspektor, jak sam mawiał, lubił działać przez zaskoczenie, bo tylko w ten sposób mógł poznać prawdę bez upiększeń. Spośród kilkunastu stacji wytypowanych do kontroli wybierał więc jedną, drogą losowania, już po wyjeździe z Centrali. Tym razem los padł na Selene-13. Kirs znał dobrze ten typ stacji księżycowej, choć w tej właśnie, położonej po Tamtej Stronie, nie był jeszcze od chwili jej założenia. Stację zlokalizowano w dość odludnej części Księżyca, dojazd do niej był uciążliwy i dlatego kontrolowano ją niezbyt często. Dla tak sumiennego jednakże inspektora, jakim był Robert Kirs, trudy podróży nie mogły odgrywać żadnej roli. Tłukąc się po kamienistym szlaku w małym pojeździe terenowym, w myślach układał sobie plan działania. Oczyma duszy widział już te typowe, drobne uchybienia, ten na pozór niewinny bałaga nik, towarzyszący zwykle pracy stacji księżycowych, a szczególnie takich, które nie są zbyt często nękane przez inspektorów Związku. Pojazd minął grupę czterech małych kraterów, leżących u stóp południowego stoku Endymiona. Tu już mniej trzęsło, więc automat znacznie przyspieszył jazdę. Inspektor sięgnął po tom opowiadań fantastycznych. Budynki stacji Selene-13 rzucały krótkie czarne krótkie cienie na srebrzystoszary piasek. Pojazd podjechał do wrót śluzy wjazdowej. Ci ze stacji dostrzegli go już wcześniej, bo nad wrotami migało pomarańczowe światło sygnalizujące gotowość ich otwarcia. Po chwili mógł już wjechać do środka. W śluzie nie było nikogo, co inspektor przyjął z uznaniem. Dopiero gdy zewnętrzne wrota zamknęły się, a manometr na ścianie komory wskazał normalne ciśnienie, przez drzwiczki w głębi weszły dwie osoby w lekkich skafandrach próżniowych. Inspektor założył hełm, sprawdził szczelność swego skafandra i otworzył kopułkę pojazdu. Podniósł prawą dłoń w zwykłym geście powitania. Odpowiedzieli mu tak samo i wskazali drogę do wnętrza stacji. W szatni, gdzie wszyscy trzej zdejmowali ubiory próżniowe, bystrym okiem obejrzał wyposażenie osobiste gospodarzy i znów musiał w duchu przyznać, że wszystko jest w największym porządku. Przedstawił się, tamci oświadczyli, że im bardzo miło, i zaprosili do dalszych pomieszczeń. Oglądając kolejno poszczególne urządzenia i instalacje stacji, a następnie odzież i sprzęt ochronny, inspektor czuł się jak na wystawie poświęconej bezpieczeństwu pracy w Kosmosie. Każdy drobiazg, każdy szczegół wyposażenia był jak żywcem wyjęty z podręcznika bhp. Kiedy oglądał pomieszczenia siłowni jądrowej, w podświadomości jego zakiełkowały jakieś niejasne podejrzenia. Wiedział, że nikt przecież nie uprzedzał pracowników stacji o jego wizycie - to było zupełnie niemożliwe. Z drugiej jednak strony, w jego wieloletniej praktyce nie zdarzyło się jeszcze, aby wszystko w kontrolowanym obiekcie było w tak idealnym porządku! Kierownik stacji oprowadzał inspektora po różnych zakamarkach, otwierał wszystkie drzwi i sam demonstrował działanie klimatyzacji, instalacji przeciwpożarowej, sygnalizatorów promieniowania. Laboratorium chemiczne było dla inspektora ostatnią szansą znalezienia choć jednej, symbolicznej usterki. Ale i tu spotkało go to samo zaskoczenie. Wszystkie wyciągi działały sprawnie, stężenia substancji toksycznych w powietrzu okazały się znikome, pracownicy używali prawidłowo pełnego zestawu sprzętu i odzieży ochronnej... Inspektor czuł się coraz bardziej niepewnie. „Coś mi się tu nie podoba" - myślał, schodząc do pokoju kierownika stacji. Po przejrzeniu instrukcji bezpieczeństwa, regulaminów pracy, świadectw przeszkolenia pracowników, wyników badań lekarskich i kilku innych dokumentów wiedział już, że niczego nie znajdzie, że w protokóle kontroli nie będzie mógł zamieścić najdrobniejszej uwagi krytycznej. „Ale to przecież zupełnie niemożliwe! - myślał przerzucając dokumenty. - Nigdzie nie widziałem czegoś podobnego! To tak, jakby wszystko zrobione było na pokaz. Nie do wiary, żeby oni na co dzień tak starannie przestrzegali wszystkiego, co zawierają przepisy! Ale właściwie dlaczegóż by nie? - skarcił sam siebie w myślach. - Przecież o to walczym y i wreszcie kiedyś osiągniemy wszędzie ten wzorowy stan bhp, tę pełną odpowiedzialności postawę kierownictwa i załóg..." Naprawdę jednak nie był przekonany, bo wiedział skądinąd, jakie trudności i problemy napotyka praca na stacjach księżycowych. Jadąc tu gotów był służyć pomocą w rozwiązywaniu trudnych spraw. Zdecydowany był nawet na drobne ustępstwa - wiadomo, przepisy nigdy nie nadążą za rozwijającą się techniką i trzeba je czasem poprawić, zmieniając „nieżyciowe" paragrafy. Lecz tu nawet te najtrudniejsze do spełnienia, gdzie indziej z reguły omijane przepisy - respektowano z całą dokładnością. - Bardzo dobrze, znakomicie... - powiedział na wpół do siebie, na wpół do kierownika stacji, który siedział naprzeciw, przy biurku. - Staramy się, inspektorze! - kierownik uśmiechnął się z zadowoleniem. Inspektor wydobył z teczki blankiet protokołu. Prawie z żalem przekreślił na krzyż rubrykę „zauważone usterki". „Żeby tak chociaż jakiś drobiazg - pomyślał podpisując. - Odnoszę wrażenie, jak gdyby ci wszyscy ludzie byli aniołami albo automatami. Czyżby naprawdę cz łowiek mógł postępować w sposób tak idealny, wykazywać tyle dyscypliny w kwestii bhp" Kiedy wręczył kopię kierownikowi stacji, ten uśmiechał się wciąż tak samo uprzejmie, lecz inspektorowi wydawało się, że za tym uśmiechem kryje się odrobina złośliwej satysfakcji. Pewnie myśli sobie teraz: ot i masz, bracie, przejechałeś się kawał drogi, chciałeś nas przyłapać, a tu nic z tego! Inspektor, powtarzając w myślach wciąż swoje „nie do wiary, zupełnie nie do wiary", podszedł do radiostacji alarmowej stojącej w kącie pokoju kierownika. - Działa? - spytał już tylko dla formalności. - Oczywiście - powiedział kierownik stacji. - Proszę uruchomić. Kierownik przekręcił wyłącznik. Zapaliły się światełka kontrolne. - Proszę nadać tekst kontrolny - powiedział inspektor. Kierownik stacji włączył mikrofon i zaczął mówić. Inspektor siedział i słuchał w rosnącym osłupieniu. Przez dziesięć minut, bez chwili przerwy, ten człowiek rzucał w mikrofon szeregi słów i liczb nie zająknąwszy się ani razu! A gdy z centrum łączności przyszła odpowiedź potwierdzająca pełną zrozumiałość tekstu, inspektor wiedział już wszystko. Przez myśl przebiegła mu czytana w drodze notatka o nie zidentyfikowanym obiekcie latającym, zauważonym po tej stronie Księżyca. Tak! To jedyne wyjaśnienie niezwykłej historii! - Znasz to na pamięć - krzyknął inspektor. - Nie widziałem człowieka, który potrafiłby pamiętać kolejność i brzmienie kilkuset słów i liczb nie powiązanych w sensowny tekst! Ty nie możesz być człowiekiem! Ani ty, ani wszyscy inni. Teraz już rozumiem, skąd ten cudowny stan bhp na waszej stacji!... Co też mówię! Na naszej stacji, którą wy opanowaliście podstępem ! Inspektor chciał chwycić mikrofon, ale silne uderzenie w czoło odtrąciło go do tyłu. - Zgadłeś, ale nie na wiele ci się to przyda -powiedział złowrogo tamten, ściągając z twarzy cienką powłokę maski, spod której ukazała się obca twarz nieznanej, nieziemskiej istoty. - Już stąd nie wyjedziesz. Jesteśmy zwiadem cywilizacji z układu Procyona. Ta stacja jest nam chwilowo potrzebna. Myśleliśmy, że się -od nas sam odczepisz. Dlatego pozwoliliśmy ci tu buszować. Jesteśmy dobrze przygotowani na takie wizyty. Utrzymujemy stację w stanie zgodnym z wszystkimi waszymi przepisami i długo jeszcze nikt nas nie rozpozna. - Mylisz się! Od początku wiedziałem, że coś tu jest nie w porządku. - Jak to? - Po prostu, jesteście zbyt dokładni jak na ludzi! Zbyt doskonale stosujecie się do wszystkich instrukcji. - Nie rozumiem ! Czyżby te instrukcje nie obowiązywały - Owszem, obowiązują, ale w warunkach normalnej pracy zdarzają się zwykle drobne, a niekiedy i poważne uchybienia i niedociągnięcia. To, co zastałem u was, było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe! - To i tak nie ma teraz znaczenia - „kierownik" wydał kilka bulgotliwych, głośnych dźwięków... Do pokoju wpadło dwóch osobników i wywlekli inspektora na korytarz. Otworzyli jakieś drzwi i cisnęli go w głąb ciemnego pomieszczenia. I nspektor Kirs otworzył oczy. Leżał na podłodze swego pojazdu obok fotela, z którego widocznie zsunął się na wybojach. Obok niego spoczywał tomik opowiadań fantastycznych. Inspektor przetarł oczy, wciąż pod wrażeniem koszmaru sprzed kilku chwil. Dopiero gdy wydźwignął się na fotel i wyjrzał przez okno, upewnił się, że to był tylko sen. Pojazd stał przed wrotami śluzy wjazdowej stacji Selene-13. Nad wrotami migało pomarańczowe światło sygnalizujące gotowość otwarcia. Po chwili mógł już wjechać do środka. W śluzie stał mechanik w poplamionym smarami skafandrze, bez rezerwowej butli tlenowej, i popukiwał palcem w szybę manometru ciśnienia wewnętrznego, który zaciął się właśnie w położeniu „próżnia kosmiczna". Inspektor dopiął skafander i otworzył kopułkę pojazdu. Zeskoczył na podłogę trafiając prosto w kałużę rozlanego oleju. Dalszą drogę w kierunku wnętrza stacji odbył na siedzeniu. Wstając nie miał już najmniejszych wątpliwości, że nie znalazł się wśród przybyszów z Procyona. Janusz A. Zajdel Raport z piwnicy Wydaje mi się, że mam dość dużo czasu, który muszę czymkol­ wiek wypełnić. Teraz, kiedy przemyślałem wszystko dokładnie po­ zostaje tylko czekać. Może wreszcie uda mi się zmylić ich czuj­ ność i wymknąć się stąd, może znajdę jakiś sposób... Pomyślałem, że dobrze byłoby zanotować wszystko po kolei. Nie dlatego, abym sądził, że nie zdołam już nikomu tego opowiedzieć. Po prostu, może w ten sposób sam lepiej sobie przy­ pomnę różne szczegóły. Notes mam, długopis także, światło trochę za słabe, ale jakoś sobie poradzę. Aby wszystko stało się jasne i zrozumiałe, muszę chyba rozpocząć od tego momentu, gdy mój niespodziewany gość - ubrany w mój szlafrok, ogolony i umyty - zasiadł do herbaty i kanapek, które dla niego przygotowałem, gdy on buszował w mojej łazience. Wyglądał teraz o wiele lepiej niż tam, wtedy, na ulicy, kiedy podszedł do mnie dość niespodziewanie i zagadnął. Przyznam, że przeżyłem chwilę strachu. Ulica była pusta, źle oświetlona - a on wyglądał na rzezimieszka lub co najmniej na włóczęgę, z tą nie goloną od, paru dni gębą. Sprawiał wrażenie wyciągniętego ze śmietnika i tylko z lekka otrzepanego. Gdyby nie jego nienaganny i kulturalny sposób wyrażania się, pewnie oddaliłbym się co prędzej, pozostawiając go na skraju chodnika - z rozbieganymi oczami, błądzącymi gdzieś po rynsztoku i okienkach piwnic. Mówił szybko, urywanymi zdaniami, a oczy jego ani na chwilę nie przestawały szukać czegoś tuż przy ziemi. Nawet teraz, siedząc w wygodnym fotelu i pijąc herbatę, co pewien czas rzucał niespokojne spojrzenia poza krąg stojącej lampy. Jadł z apetytem, łapczywie nawet, lecz najwyraźniej starał się opanować swój głód. "Jestem panu gorąco wdzięczny, serdecznie za wszystko dziękuję i zapewniam, że nie zamierzałem sprawiać panu aż tyle kłopotu" - powiedział kończąc jedzenie. "Jak pan za­ pewne zdołał zauważyć, w roli ulicznego obdartusa wystąpiłem przypadkowo... Całe szczęście, że w kieszeni tego starego palta znalazłem starą legitymację. Bez niej na pewno nie miałbym szans znaleźć się tutaj, w pana mieszkaniu. Pan mi zaufał, dopomógł... Sądzę, że powinienem panu wyjaśnić parę spraw, wytłumaczyć się jakoś..." Skinąłem głową zachęcająco i poczęstowałem go papierosem, lecz podziękował i nalał sobie do szklanki trochę wody sodowej. Wypił mały łyk, odstawił szklankę i rozpoczął: "Mieszkanie opuściłem w pośpiechu i nie z własnej woli. Stąd ta stara kapota, którą zdołałem chwycić z wieszaka w przedpokoju. Od czterech dni koczuję po mieście, sypiam w windach, albo w ogóle nie sypiam... Nie mam ani grosza, nie znam tu nikogo, a władz porządkowych nie chciałbym w to wszystko wtajemniczać... Nie, nie... Tu nie chodzi o jakieś nieporozumienie rodzinne lub sąsiedzkie. Mieszkam sam, mam nawet ładny, spory domek w południowej dzielnicy, kupiłem go niedawno... Kosztował mnie cały majątek, ale musiałem... Od roku mieszkam w tym mieście, przeniosłem się tutaj, aby zakończyć pewną... pracę... Tak, pracuję nadal mimo emerytury. Przecież nikt za mnie tego nie dokończy. Myślę, że zdążę jeszcze, mimo swoich siedemdziesięciu pięciu lat... Nie wyglądam na tyle, praw­ da? Cóż, eliksiru młodości nie wynalazłem, ale jestem bio­ chemikiem i pomagam sobie trochę różnymi preparatami, które mi czasem przesyłają dawni znajomi z instytutu. Mam kilku przy­ jaciół, ale wszyscy są dość daleko stąd i w takiej chwili trudno liczyć na ich pomoc... Tak sobie myślę, że - na szczęście - musiało się zachować w mojej twarzy jeszcze trochę podobieństwa do tej starej fotografii w legitymacji, nieważnej już od kilkunastu lat... Mniejsza o to, pan mi uwierzył, choć i nazwisko Borel też pewnie nic panu nie mówi - chyba; że interesował się pan kiedykolwiek pewnymi spec­ jalistycznymi zagadnieniami biochemii i fizjologii... Więc, jak powiedziałem, moja banicja nie wynika z napiętych stosunków sąsiedzkich. Nie jestem także poszukiwany przez władze śledcze, może to pan sprawdzić telefonicznie... Chociaż, w pewnym sensie, przyczyną mojej tu obecności są jednak "uciążliwi współlokatorzy"... ale, aby wszystko stało się jasne i zrozumiałe dla pana, muszę chyba zacząć od tego momentu, kiedy zainteresowaniem się doświadczeniami moich kolegów, którzy zresztą powtarzali eksperyment - nie pamiętam już, czyj - opisany w "Biochemistry Journal" i dotyczący możliwości biochemicznego przejęcia informacji... Ale może powiem, na czym polegał eksperyment. Otóż posłużono się w nim egzemplarzami gatunku wypławek biały, należącymi do ty­ pu płazińców. Robaki te posiadają bardzo prosty "układ nerwowy", interesujący jednakże o tyle, że daje się w nim zauważyć pewien splot stanowiący zaczątek centralizacji. Moi koledzy poddali kil­ ka wypławków elementarnej "tresurze", polegającej na wyrobieniu kilku odruchów warunkowych na bodźce fizyczne. Resztę robaków pływających sobie w akwarium pozostawiono w stanie "nieoświeconym". Następnie "uczone" robaki posiekano i nakarmiono nimi pozostałe. Po pewnym czasie można było stwierdzić, że spora część wypławków przejawia prawidłowe reakcje na bodźce, którymi "tresowano" ich zjedzonych towarzyszy. Wobec tak dobrych efektów, koledzy spróbowali eksperyment ulepszyć: ze względu na ograniczo- ne możliwości konsumpcyjne pojedynczego wypławka, w następnym e- tapie próbowano karmić je tylko wypreparowanymi "móżdżkami". Żar- towałem wówczas z tych doświadczeń. Powiedziałem kiedyś na semi- narium, że oto otwiera się nowy etap w życiu sfer naukowych: do- tychczas mieliśmy do czynienia jedynie z "podgryzaniem" wyżej stojących w instytuowanej hierarchii przez młodszych kolegów. Teraz zaś - będzie się ich pożerał, z podwójną korzyścią dla własnej kariery naukowej. Po zmianie metodyki eksperymentu - wyniki pogorszyły się jednak, a moi koledzy zniechęcili się i zabrali się do innych tematów badań. Ja natomiast rozpocząłem to, czego w tej chwili nie mogę doprowadzić do końca przez tę głupią historię sprzed czterech dni... Pomyślałem sobie wtedy, po doświadczeniach, z wypławkami, że popularne powiedzonka: "tyle wie, co zje" albo "zjadł wszystkie rozumy", stracą wkrótce, być może swój sens przenośny... Możliwość przejęcia "wiedzy" przez spożycie tkanki mózgowej oznacza wszak, że owa "wiedza" jest czymś materialnym, być może po prostu zawarta jest w cząsteczkach specyficznych związków, występujących w mózgu... Moje wnioski potwierdziły się wkrótce. Znalazłem publikację jakichś naukowców - rumuńskich czy jugosłowiańskich, nie pamiętam - którzy wykazali, że uczenie się, zapamiętywanie informacji jest równoczesne z syntezą pewnych struktur białkowych w centralnym układzie nerwowym... Od tego czasu zająłem się poważnie - choć nieoficjalnie - próbami wyodrębnienia tych cząsteczek z mózgów różnych organizmów zwierzęcych... ...Niech pan pomyśli, jakie oszałamiające perspektywy otwierają się przed nauką w chwili, gdy można w ten sposób przekazywać ludzką wiedzę! Pojęcie genialności i tępoty, zdolności i ich braku, sprowadza się do czysto biochemicznych i fizjologicznych predys­ pozycji danego osobnika! Człowiek, któremu trudność sprawia nauczenie się, przyswojenie pewnych wiadomości, po ich bezpośred­ nim "wszczepieniu" w mózg mógłby, być może, korzystać z nich bez przeszkód. Upośledzenie syntezy informin w organiźmie, tych in­ formacjonośnych struktur białkowych, zwanych dotąd "brakiem zdol­ ności", może być wyrównane przez podanie gotowych preparatów, sporządzonych z materiału pobranego od osobników "zdolnych"! Można sobie wyobrazić np. "honorowych informinodawców" - specja­ listów z różnych dziedzin wiedzy, którzy wciąż na nowo wchłania- jąc pewne informacje, przekształcaliby je na informiny dla in- nych, nie mogących syntetyzować ich we własnych organizmach! Upośledzenie syntezy insuliny przez trzustkę, powodujące cukrzycę, wyrównać można przez podanie insuliny w zastrzykach; niewydolność układu krwiotwórczego można niwelować przez trans­ fuzję krwi od osoby zdrowej; czy nie byłoby prawdziwym do­ brodziejstwem dla ludzkości podobne ratowanie zbyt mało "chłon­ nych" umysłów - szczególnie dziś, w dobie specjalizacji i przytłaczającego ogromu wiedzy, jaką musi wchłonąć pojedynczy człowiek? A poza tym - wszak to rewolucja w metodyce nauczania! Biody­ daktyka, wiedza w zastrzykach, w pigułkach nawet! Zamiast zamęczać dzieci ślęczeniem po kilka godzin dziennie w szkole i tyleż w domu, można by im po prostu dawać Cukierki nadziewane in­ forminami i zwrócić większą uwagę na rozwój fizyczny i zdrowie, tak ważne w czasach dewastacji naturalnego środowiska biologi­ cznego! Czy teraz rozumie pan, jak doniosłe znaczenie... ...Pomyślałem wtedy, że można to odnieść do różnych gatunków, nawet odległych ewolucyjnie... Jeśli bowiem na przykład królik nie osiąga nigdy zdolności przyswajania informacji takich, jak pies, to znaczy, że po prostu nie jest w stanie syntetyzować pewnych typów informin. Co jednak nie oznacza, że - gdyby mu podać je w formie gotowej, nie mógłby z nich korzystać. Zaręczam słowem honoru - mój królik szczekał na widok kota! To był dla mnie dowód. że... ... po tych osiągnięciach, problem "wiedzy w pigułkach" stał się moją obsesją. Niestety! Próby wprowadzenia informin przez przewód pokarmowy nie dawały pożądanych rezultatów - kończyły się zawsze rozkładem białek przez enzymy układu trawi­ ennego lub, w najlepszym razie, zmianami strukturalnymi, co oczy­ wiście przekreślało pożądany rezultat. Pomyślałem wtedy, że widocznie zbyt wielka różnica dzieli ssaki od płazińców... Lecz kiedy wróciłem myślą do tych ostatnich i przejrzałem raz jeszcze protokoły pierwszych eksperymentów, zrozumiałem nagle... ...pojmuje pan? Te inhibitory, katalizatory ujemne, stanowią osłonę dla informin, wprowadzonych do obcego immunologicznie or­ ganizmu! Dopóki wypławki pożerały swych towarzyszy w całości, eksperyment udawał się znakomicie, a w przypadku wypreparowywania samej tkanki nerwowej... ...Wówczas informiny rozkładają się bardzo szybko! Nawet kilkuminutowy okres między pobraniem ich z żywego organizmu daw­ cy, a wchłonięciem przez biorcę, w praktyce wyklucza pozytywny wynik. Jednym słowem, materiał musi być świeży, zupełnie świeży - a poza tym podany łącznie z inhibitorem. Moim obiektom doświad­ czalnym podawałem tkankę mózgową wraz z niektórymi innymi organa­ mi. Wyniki byty dobre, ostatnio nawet bardzo dobre! Rozumie pan, co to oznacza! Stąd już tylko krok... ...Znane są ze swej nieprawdopodobnej inteligencji i zmyślności. Eksperyment przeobrażał je w sposób zdumiewający! Pan sobie zdaje sprawę, że mózg człowieka jest wykorzystywany zaled­ wie w niewielkim stopniu. To samo dotyczy innych kręgowców. Używam, oczywiście, dzikich egzemplarzy, te są najlepsze. Co za sprytne bestie! Otrzaskane ze współczesną cywilizacją wielkomiejską, o wspaniale wyostrzonych zmysłach. Zgromadziłem ich - nie bez trudu - około trzystu. Znakomity, wdzięczny mate­ riał do doświadczeń. Lecz kiedy wszystko już było na najlepszej drodze odszedł mój laborant. Pracował u mnie od lat. Nie spodziewałem się tego po nim: po prostu zniknął pewnego dnia... Zalegałem z wypłatą jego pensji, to prawda... Ale przecież wiedział, jaka jest sytu­ acja. Mieszkał ze mną, znam wszystkie moje kłopoty... Od tej chwili musiałem wszystko robić sam, przez co tempo doświadczeń znacznie osłabło. Przez ostatni tydzień musiałem obsługiwać zwierzętarnię, sporządzać preparaty, robić codzienne obserwac­ je... ...i widocznie nie zamknąłem zbyt dokładnie, bo gdy następnego dnia rano zszedłem na dół, zostałem zaatakowany. Tak, ponad wszelką wątpliwość, to był atak. Stwierdziłem to, gdy po pierwszej ucieczce, ochłonąwszy nieco wróciłem i próbowałem wejść... ...ot, i wszystko". Borei milczał długo, zanim odezwał się znowu. "Nadużywam up­ rzejmości - powiedział pokornie. - Ale jeśliby mi pan nie odmówił, byłbym panu zobowiązany nade wszystko..." Dobierał słowa przez kilka minut, zanim poprosił mnie wresz­ cie, abym z nim pojechał. Zgodziłem się. "To tutaj, drzwi są zatrzaśnięte, ale klucz na szczęście miałem przy sobie, gdy wychodziłem" - powiedział, kiedy stanęliśmy pod niewielką willą przy bocznej, Prawie nie zbu­ dowanej uliczce przedmieścia. "Chodźmy na dół, powinny być tam..." Zeszliśmy po kilku schodkach. Borel ostrożnie uchylił jakieś drzwi, za którymi paliła się słaba żarówka. Zajrzał przez szparę. "Dziwne - powiedział. - Wygląda na to, że..." - zmieszał się wyraźnie. - "Czyżbym był aż tak przemęczony? Halucynacje?" Spoj­ rzałem przez jego ramię do wnętrza piwnicznego pomieszczenia. "Wszystko pozamykane"... - mamrotał w osłupieniu. "Widocznie to jednak... zmęczenie, profesorze" - powiedzia- łem łagodnie, prowadząc go na górę. Po chwili zasnął w fotelu, więc przeniosłem go na tapczan i zdjąłem mu buty. ...ten sen tak mnie wzburzył wewnętrznie, że zaraz, z samego rana zatelefonowałem pod numer, który podano mi w biurze informa­ cji. Telefon nie odpowiadał. Poczułem wyrzuty sumienia. Borel nie wyglądał wczoraj na chorego, ale... chyba nie należało zostawiać go samego... ...drzwi były otwarte. Wszedłem do sieni, potem po schodach na górę. Nie było go tam, więc zszedłem do piwnicy. Drzwi zwierzętarni były uchylone... ...niektóre były otwarte. Wzdłuż ich szeregu chodził jeden, dorodny egzemplarz i wprawnymi ruchami przednich kończyn domykał zasuwki drzwiczek. Gdy stanąłem w otworze drzwi - teraz wiem, że zrobiłem to niepotrzebnie, a w każdym razie za wcześnie - spoj­ rzał na nie, chwilę trwając w bezruchu, a potem wydał donośny pisk. Posypały się hurmem w moją stronę, część rzuciła się do zamkniętych klatek, by uwalniać towarzyszy. Odskakując do tyłu, dostrzegłem w kącie zwierzętarni stary but, jeden z tych które wczoraj tam, na górze, zdjąłem z nóg Borela... ...teraz wiem, że zrobiłem głupstwo, kryjąc się tutaj. Wprawdzie ściany i blaszane drzwi zapewniają mi bezpieczeństwo, lecz nie ma stąd wyjścia - przynajmniej na razie. Okna też nie ma. Pod nogami mam gołą ziemię, w rogu stoi kilka skrzynek - chy­ ba pustych. Z sufitu zwiesza się żarówka, brudna i opleciona pajęczyną. Gdy tu wszedłem, od razu zauważyłem ten kopczyk ziemi pod ścianą, przysypujący coś, co jednak sterczy tu i ówdzie; bielejąc w mroku. Po prostu nie mogę zmusić się, by podejść i sprawdzić, potwierdzić swój domysł... ... myślałem nad tym, aż wreszcie w jednej chwili zrozu­ miałem wszystko! One musiały już wiedzieć, na czym to polega. Mu­ siały zrozumieć istotę metody Borela... Ten laborant, który zniknął... ...lecz wciąż im tego za mało! Wiedzą, że oto otworzyły się przed ich gatunkiem wspaniałe perspektywy rozwoju! Będą zaz­ drośnie strzec tajemnicy, którą znam ja... no i ci, którzy być może odnajdą i przeczytają ten notatnik. Dlatego należy być przy­ gotowanym na wszystko. Byle stąd wyjść. Wydostać się, działać, ostrzec... ... znów ten szmer. Chyba jednak w tych rurach kanaliza­ cyjnych. Coraz głośniej, jakby skrobanie... Z czego są te rury, czy przypadkiem nie z tworzywa sztucznego, bo jeśli tak, to... Muszę to sprawdzić! Redakcja przeprasza Czytelników za liczne luki w powyższym tekście, spowodowane uszkodzeniem rękopisu - prawdopodobnie przez szczury. Janusz A. Zajdel Relacja z pierwszej ręki Nie mam już żadnych wątpliwości co do dalszego rozwoju sytu­ acji. Mogę sobie dokładnie wyobrazić wszystko, co nastąpi. Nie mam też najmniejszych złudzeń, że ktokolwiek będzie mógł mi dopomóc wydobyć mnie z opresji, w którą dałem się wpędzić niejako dobrowolnie. Bo też sytuacja moja jest konsekwencją ograniczeń, które sam sobie nałożyłem. Mimo wszystko, nachodzi mnie czasem złudna myśl, że za chwilę ta rzeczywistość urwie się nagle, jak sen - i wrócę do prawdziwego świata, albo przynajmniej zacznę śnić zupełnie inny, nowy sen... Mógłbym teraz - sam przed sobą - przyznać, że nierozważnym było mieszanie się w sprawy zespołu, do którego nie należałem. Może nie należało wtrącać się do zagadnień i problemów, do których miałem stosunek wyłącznie uczuciowy pozbawiony odpowiedniego dystansu. Może nie wolno mi było zakłócać toku procesów, o których wiedziałem zbyt mało. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego wmieszałem się w eksperyment mojego ojca? Zadecydowało chyba to, że całą sprawę znałem od początku, wzras­ tałem razem z nią, żyłem nią wespół z ojcem - chyba już wtedy, gdy on wszystko dopiero obmyślał. Żył wyłącznie swoją pracą. Zarażał mnie swym zapałem i entuzjazmem. Potrafił sprawić, że uwierzyłem bez zastrzeżeń w doniosłość i znaczenie jego przed­ sięwzięcia. Jednakże - inaczej niż ojciec i jego współpracownicy, ja zawsze widziałem siebie po tamtej stronie... Teraz, unieruchomiony tutaj i pozbawiony kontaktu z Gabem (czuję w tym też rękę ojca), gdy sam nie jestem w stanie opuścić mojego więzienia, przedrzeć się przez tłum moich prześladowców, oddalić się w bezpieczne miejsce, teraz zdany jestem całkowicie na wolę i decyzję ojca. Ufam, że jego dobroć przeważy nad chwilowym gniewem, słusznym z jego punktu widzenia. Zadaję sobie jednak pytanie, jak dalece uda mu się wytrwać w decyzji doświad­ czenia mnie tym wszystkim, co według wszelkiego praw­ dopodobieństwa może mnie tutaj spotkać. Znając moje motywacje, ojciec nie może nie zdawać sobie sprawy, że czyny moje wynikają z najlepszych cech mojej osobowości; cech, które sam mi przekazał. Może choć na chwilę potrafi stłumić w sobie ową konsekwentną, chłodną naturę eksperymentatora i spróbuje wniknąć w mój sposób myślenia, przecież i jemu nie obcy, choć zepchnięty gdzieś na margines świadomości. Wierzę, że nie jest pozbawiony zdolności innego spojrzenia na sytuację, którą stworzył i na uwikłane w nią byty, a wśród nich - i własnego syna. Może właśnie moja tu obec­ ność będzie impulsem do zrewidowania jego stosunku do tych, pośród których się znalazłem... Mam teraz dość czasu i wystarczającą jasność myśli, by uporządkować cały łańcuch przyczyn i skutków, którego kolejnym ogniwem jest dzisiejsza noc. Zdarzenia poprzedzające rozpoczęcie całego przedsięwzięcia ojca znane mi są wyłącznie z relacji tych, którzy brali w nich udział. Kulisy sprawy znam w naświetleniu tak wielostronnym, że mogę mój pogląd uważać za dostatecznie obiekty­ wny. Rozmawiałem nawet z Lutzem (czego ojciec, gdyby o tym wiedział, pewnie by mi nie wybaczył). Wiodłem także długie, szczere rozmowy z tymi współpracownikami ojca, którzy pozostali z nim po pamiętnym rozłamie, poprzedzonym burzliwym zebraniem ze­ społu. Wtedy to Lutz zarzucił ojcu apodyktyczny stosunek do młodszych współpracowników, wywlókł jakieś zadawnione sprawy i rozgniewał go do ostatecznych granic. Wszyscy prawie zdawali so­ bie sprawę z pobudek Lutza. Wiadomo było, że chodzi mu młodych. Był nieoficjalnie wprawdzie, lecz faktycznie, zastępcą ojca i jego prawą ręką. Wiedział jednakże, iż nigdy go nie przewyższy, ani też mu nie dorówna. Tej świadomości nie potrafił znieść. Udało mu się zdobyć poparcie tych, którzy w różnych sytuacjach poznali twardy i trudny czasem charakter ojca jako szefa. Ut­ worzył odrębny zespół, który, jak się wnet okazało, nie potrafił przeciwstawić niczego konstruktywnego pierwotnym koncepcjom. Wydawało się, że jedynym programem Lutza i jego zwolenników jest zwalczanie zamysłów ojca, kaperowanie jego współpracowników oraz - stwierdzone wielokrotnie - próby sabotowania jego przed­ sięwzięć. Ideą mojego ojca było stworzenie Modelu, który stanowiłby potwierdzenie jego spekulatywnych koncepcji i wniosków. Chciał przekonać samego siebie, że ma rację w swych wywodach. Potem, gdy Lutz jawnie zaatakował podstawy teorii, sprawa nabrała znaczenia prestiżowego. Chodziło - mówiąc w uproszczeniu - o odpowiedź na pytanie: czy może funkcjonować Zbiorowość Idealna, złożona z elementów podporządkowanych pewnym ograniczeniom - a więc skończonych i uwarunkowanych - a równocześnie wyposażonych w pewną ilość stopni swobody, w wirtualną możliwość dokonywania wyboru, Elementy owej zbiorowości miały oczywiście posiadać pewien stopień samoświado­ mości i podlegać regułom homeostazy zarówno w aspekcie indywidu­ alnym, jak z punktu widzenia całości. Model funkcjonował doskonale, w sferze rozważań teoretycznych. Jego realizacja, po­ zornie prosta choć pracochłonna, okazała się przedsięwzięciem niezwykle złożonym i trudnym. Pierwszą rzeczą, którą należało zrobić, było stworzenie prototypu pojedynczego elementu. Ojciec nie był nigdy sprawnym eksperymentatorem - realizację swoich pomysłów powierzał zazwyczaj asystentom, ograniczając się do ogólnego nadzoru. Tym razem jednak postanowił przekonać wszys­ tkich, a zwłaszcza siebie samego, że potrafi zrobić to zupełnie samodzielnie. Pamiętam chwilę, kiedy - odpoczywając po trudach kilku poprzednich dni - powiedział do mnie z uśmiechem satys­ fakcji: - Gotowe, synku. Zrobiłem wszystko, uruchomiłem i, co naj­ dziwniejsze, działał. To był dopiero pierwszy krok, ale jakże doniosły, zarówno pod względem technicznym, jak psychologicznym. Nie było w tym mo­ mencie ważne, że zrealizowana część przedsięwzięcia była kropelką w ocenie tego, .co pozostało do zrobienia. - Mój śliczny modelik działa, funkcjonuje świetnie - cieszył się ojciec. - Dałem mu sporą przestrzeń, wyposażyłem w trzy wy- miary, określiłem dość rygorystycznie kierunek i tempo zdarzeń... Ale to są praktycznie wszystkie ograniczenia, jakie mu narzuci­ łem. Ograniczenia konieczne, ze względu na laboratoryjny charak- ter eksperymentu. Myślę, że z metodologicznego punktu widzenia takie ograniczenia czaso-przestrzenne nie powinny wpływać na sto- pień ogólności wniosków. Dowiedziałem się, że ojciec osobiście spreparował model ele­ mentu - jedynego na razie w tym wycinkowym modelu - wyposażając ów element w cechy analogiczne do swoich własnych - o tyle oczy­ wiście, o ile pozwalały na to przyjęte wymiary i ograniczenia. Umiałem wówczas - jak i teraz zresztą - zrozumieć i wybaczyć mu tę maleńką słabość, tę chęć włożenia cząstki swej istoty w pier­ wszy element swego zamierzonego dzieła. To jednakże jak rzekłem, był dopiero początek początków. Model był zaledwie maleńkim poligonem pozwalającym prześledzić funkcjonowanie pojedynczego elementu, wyizolowanego ze zbiorowości, której miał być składnikiem. Skrupulatnie obser­ wowany, "element A" egzystować w ramach ograniczonego modelu zamkniętego, mieszczącego się na stole laboratorium ojca. Po­ zostawiono mu pełną swobodę działania, nie ingerując i nie ko­ rygując jego poczynań. Ochłonąwszy z pierwszej euforii, ojciec stanął wobec problemu: co robić dalej? Czy powielić ten model w odpowiedniej ilości egzemplarzy? Takie wyjście z sytuacji byłoby trywialne z punktu widzenia metodologii i spotkałoby się z naty­ chmiastową krytyką, podważającą sensowność całego eksperymentu. Zbiorowość, którą zamierzał stworzyć, nie mogła przecież składać się z samych identycznych kopii. Model taki działałby oczywiście, jak maszyna. Ostateczny efekt dałoby się wydedukować z właści­ wości jednostkowego elementu. A te właściwości były wynikiem założeń poczynionych przez ojca. W ten sposób koło się zamykało i każdy krytyk mógłby słusznie twierdzić, że Model jest mechanizmem zdeterminowanym już w stadium projektu, a więc nie dowodzi żadnej z tez ojca, a jedynie świadczy o sprawności wykonawcy... Było jasne, że ta droga prowadzi do nikąd. Zarówno ojciec, jak i jego współpracownicy, zdawali sobie z tego sprawę. Nim jednak podjęto decyzję co do sposobu powielenia elementów, poddano element "A" pewnej próbie. Trzeba tu wyjaśnić, że dotychczas w żaden sposób nie ograniczano elementu "A" w jego świadomości własnego istnienia: wiedział on, że jest tworem ojca i mógł - dzięki dodatkowej aparaturze - kontaktować się z nim i jego asystentami, za pomocą swych ograniczonych środków percepcji. A ponieważ, jak wspom­ niałem, ojciec skonstruować element "A" na zasadzie rzutowania swoich własnych cech na ograniczoną czaso-przestrzeń modelu, więc dla elementu "A" każdy z pracowników laboratorium jawił się jako byt sprowadzony do jego wymiarów i wyglądem przypominający jego samego. Próba, jakiej poddano element "A", polegała na wprowadzeniu dodatkowego ograniczenia jego swobody. Ograniczenie to zresztą narzucało się samo i byłoby źle, gdyby go nie wprowadzono: z niewiadomych przyczyn, chyba przez omyłkę, w obrębie modelu umieszczono początkowo końcówkę systemu informacyjnego. Element "A" - mógłby nauczyć się (a przy możliwościach, w jakie wyposażył go ojciec, było to zupełnie realne) korzystać z tego źródła in­ formacji o wszystkim... A przecież informacje te przerastały możliwość pojmowania tak zredukowanego i ograniczonego tworu, jakim był.,. Tak więc, wykorzystano obecność owej końcówki w mod­ elu i zamiast ją po prostu usunąć lub odłączyć, zakazano elemen­ towi "A" dotykania tego urządzenia. Element "A" - prototyp członka idealnej społeczności, jaką stanowić miał docelowy Model - wykonany został z niezwykłą starannością. Dzięki własnościom autorenowacji, był praktycznie niezniszczalny, mimo obowiązującego w modelu laboratoryjnym kierunku zmian entropii. Niezniszczalność elementów była konsek­ wencją pierwotnych założeń: wydawało się bowiem, że elementy będą produkowane sukcesywnie, a następnie umieszczane w Modelu. Prak­ tyka wykazała, że tak proste rozwiązanie nie da się zastosować. Na razie jednak trudno było przewidzieć dalsze losy eksperymentu. Trzeba przyznać, że ograniczenie, nałożone w formie zakazu na e­ lement "A", nie spowodowało żadnego zakłócenia. Zachęcony wynika- mi obserwacji, ojciec postanowił posunąć się o krok naprzód. Pew- nego dnia wrócił z laboratorium i powiedział: - Klamka zapadła. Postanowiliśmy, że będą się same repro­ dukowały! - Jak? - zainteresowałem się - wegetatywnie? - Nie. Generatywnie. Zdecydowaliśmy się na system dwupłciowy. Wprowadziłem drobną korektę w konstrukcji elementu "A", wykorzystując częściowo już istniejące podzespoły, żeby on sam nie zauważył żadnych zewnętrznych zmian. Poza tym, zrobiłem element, "E", nieco innej budowy. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, wkrótce będziemy mieli mnóstwo nowych elementów. - Myślisz, że wystarczy im ta ograniczona przestrzeń modelu laboratoryjnego? - zdziwiłem się. - Zobaczymy. Może uda się przenieść wszystko na obszer­ niejszy poligon doświadczalny. Zanim będzie ich dość, zdążymy zbudować nasz docelowy Model i tam ich przeniesiemy. - Nie podoba mi się to, ojcze... - powiedziałem po namyśle. - Nie puszczałbym w ruch produkcji elementów, dopóki nie ma dla nich odpowiedniego Modelu. Poligon będzie zawsze prowizorką. Wiesz, jak długo potrafią trwać prowizoryczne sytuacje. A to są przecież obiekty posiadające jakąś tam psychikę i świadomość. Będą się męczyć. Tak chyba nie można! Była to, pierwsza jaką pamiętam, moja próba ujęcia się za tymi nieszczęsnymi tworami ojca. Wtedy chyba jeszcze nie przy­ wiązywał wagi do moich obiekcji, a ja nie byłem tak zaangażowany w tę sprawę. Potem wypadki potoczyły się zupełnie inaczej, niż było planowane. Model Laboratoryjny - mała stosunkowo przestrzeń, przystosowana doskonale dla istnienia w niej, dwóch już teraz, elementów, funkcjonował przez pewien czas bez zakłóceń. I oto, pewnego, dnia, kontrolny komputer śledzący ruchy elementów, za­ alarmował ojca, że naruszony został jedyny jak dotąd - zakaz obowiązujący oba elementy... Ojciec interweniował natychmiast. I tu stała się rzecz, która wstrząsnęła nim dogłębnie: element "A", indagowany o zajście, zaczął kłamać. Przyparty do muru; wyjaśnił wreszcie, że to element "E" dokonał naruszenia zakazu. Ten z kolei zaczął tłumaczyć się dość niejasno i wykrętnie, co ojciec również poczy­ tał za kłamstwo. Pod wrażeniem oczywistych przekłamań elementu "A" gotów by! uwierzyć, że owa nieplanowana cecha, jakże niepożądana w zespole cech doskonałych elementów, właściwa jest ich psychicznej strukturze. To stawiało pod znakiem zapytania plany ojca. W odruchu gniewu nakazał Gabowi przyspieszenie prze­ niesienia obu elementów na niewykończony jeszcze i kiepsko przys­ tosowany poligon. Nie sądzę, by już wówczas miał koncepcję dal­ szego postępowania. Po prostu, zdenerwował się zawodem, jaki sprawiły mu jego wypieszczone elementy i potraktował swą decyzję jako coś w rodzaju kary. Cóż było robić? W takich sytuacjach nikt nie śmiał przeciw­ stawiać się szefowi. Gab wziął skalpel i pensetę, przeciął błonę izolującą wnętrze modelu laboratoryjnego i wydobył oba przerażone elementy, a następnie wywiózł je w pojemniku i umieścił na niezupełnie jeszcze gotowym poligonie. Dopiero później, na ogólnej naradzie zespołu, ustalono dalszy tok postępowania. Nawiasem mówiąc, jak okazało się o wiele, wiele później, e­ lement "E" nie kłamał. Po dokładnym przejrzeniu wnętrza modelu laboratoryjnego okazało się, że w pobliżu końcówki systemu infor­ macyjnego zakazanego elementom, ktoś wprowadził cienki kabel za­ kończony mikrotelefonem. Tą drogą ktoś wprowadził fałszywą infor­ mację i nakłonił element "E" do naruszenia zakazu. Łatwo się było domyśleć, że maczał w tym palce Lutz... Poligon był pomyślany z rozmachem, lecz - normalną koleją rzeczy - jego budowę zaczęto od organizowania obrzeża, a dopiero na końcu zajęto się urządzaniem i wyposażeniem terenu działania dla elementów. Prawdę mówiąc, do chwili obecnej (licząc według strzałki czasu obowiązującej na Poligonie) jest on ciągle w stanie organizacji i zmian. Wtedy jednakże, gdy osadzono na nim dwa pierwsze egzemplarze, zupełnie nie nadawał się do ich użytku. Tylko dzięki temu, że ojciec wyposażył elementy w bardzo rozwi­ nięty układ homeostatyczny, zdołały one przetrwać i przystosować się do nowych warunków. Trzeba tu dodać, że poligon nie był wyposażony w układy, które zapewniały samorenowację elementów w modelu laboratoryjnym. Nim je zainstalowano, powstały nowe kon­ cepcje i zaniechano tego systemu. Według nowego planu, wszystko miało odtąd przebiegać zupełnie inaczej. Stało się oczywiste, że jednostki, które za­ siedlą Model, nie mogą być ani seryjnymi produktami powielania prototypu, ani - branymi bez selekcji - owocami żywiołowej repro­ dukcji. Przyjęto koncepcję pośrednią. Jej ostateczny kształt może się wydawać wielce wyrafinowany, ale trzeba pamiętać, że jest on owocem wielu narad i dyskusji. Z chwilą przeniesienia na poligon pierwszej pary elementów, odebrano im cechę niezniszczalności struktury fizycznej. Poz­ wolono im reprodukować się dowolnie, a po zużyciu się danego ele­ mentu, przypisywano cały zespół jego cech do komórki pamięci w systemie informacyjnym. Na podstawie tego zapisu można w każdym czasie odtworzyć każdy z elementów, jakie kiedykolwiek powstały na poligonie wraz z jego cechami fizycznymi i psychicznymi jakie posiadał w okresie materialnego istnienia. Tak więc, elementy mnożyły się, istniały w społeczności so­ bie podobnych, kształtując w sobie cechy na ogół różne u różnych egzemplarzy, a potem ulegały fizycznej likwidacji, pozostawiając tylko w formie pełnego zapisu. Ojciec stwierdził, że przypadek tym razem dopomógł mu w wyborze odpowiedniej koncepcji. Okazało się bowiem, że ten tryb kształtowania elementów, z szerokim, statystycznym rozrzutem cech psychicznych, najbardziej odpowiada celowi, któremu mają ostate­ cznie służyć. - Co zamierzasz zrobić dalej? - spytałem ojca. - Niech się na razie mnożą. Gdy będzie ich dostatecznie dużo, zarejestrowanych w systemie informacyjnym, przeprowadzimy selekcję. To najprostsza metoda: zamiast sterować precyzyjnie cechami każdego z nich, dajmy im kształtować się żywiołowo. Przy okazji, uzyskujemy niezmiernie ciekawy model dynamiczny, wielce niedoskonały, lecz pouczający model Zbiorowości elementów. Jego obserwacja pozwoli nam na uniknięcie błędów przy tworzeniu Modelu Doskonałego. - Rozumiem - powiedziałem - Zamierzasz później przeprowadzić selekcję zapisanych struktur psychicznych, i te, które będą odpo- wiadały warunkom, zmieszczą się w dopuszczalnym przedziale dosko- nałości - odtworzysz fizycznie w postaciach niezniszczalnych i u- mieścisz w swoim wymarzonym Modelu? - Tak. Nie będą szablonowi, każdy będzie indywidualnością, a równocześnie odrzuci się tych, którzy wystają poza nasze wymogi. - I co z nimi zrobicie? Ojciec spojrzał na mnie ze zdziwieniem, jakby nie rozumie sensu pytania. - Co zrobicie ze strukturami psychicznymi, powołanymi do istnienia, a nie spełniającymi waszych wymogów? - To oczywiste. Pójdą do kasacji -- powiedział beznamiętnie. - Przecież nie możemy zajmować nimi komórek pamięciowych systemu informacyjnego... Ani też, tym bardziej, odtwarzać ich material­ nie. Chyba, że... chcesz zrobić konkurencyjny Model Absolutnie Antydoskonały? - zażartował w końcu. Znów nie umiałem się z tym pogodzić. Dla mnie, nie zaan­ gażowanego w techniczną stronę doświadczenia, obce było owo chłodne spojrzenie, ta łatwość konstrukcji i destrukcji bytów, które - w moim rozumieniu i odczuciu, były - ubogim wprawdzie i ograniczonym, lecz jednak odbiciem mnie samego... Ale i teraz oj­ ciec nie spostrzegł jeszcze i nie docenił znaczenia moich niepokojów. Poligon działał zgodnie z planami ojca. Elementy mnożyły się, przystosowywały się do warunków, zaczynały same kształtować swe otoczenie. Niestety, idylla nie trwała długo. Pobieżna anali­ za struktur zapisanych w systemie informacyjnym wykazała, że od- setek egzemplarzy, które spełniają warunki, jest znikomy. Pozos- tałe były zupełnie do niczego. Po prostu, nałożenie się cech po- czątkowych, oddziaływań środowiska Poligonu i oddziaływań wzajem­ nych, dało niemożliwy do przewidzenia wynik negatywny. Pewnego dnia ze zgrozą ujrzałem Gaba z wężem pożarowym w dłoniach, stojącego nad Poligonem i zlewającego jego przestrzeń silnymi strumieniami wody. Podbiegłem do niego przerażony. Poligon spływał wodą, wraz ze wszystkim, co stworzyły hodowane na nim pokolenia elementów. - Co robisz? - zawołałem. - Twój ojciec kazał... - powiedział Gab ze smutkiem - nie było innego wyjścia. Zdegenerowały się zupełnie. Trzeba zacząć od początku... - Zniszczyliście wszystkie? - Nie rozpaczaj - powiedział z bladym uśmiechem. - Zanim spłukałem poligon, ojciec przepisał wszystkie do pamięci, żeby później przebadać je i znaleźć przyczynę błędu. A tam, o, po­ patrz! Tam znajdują się ci, od których ma się wszystko rozpocząć od nowa... Wskazał na maleńką łupinę, kołyszącą się na szalejących wirach wody. - W ostatniej chwili uprzedził jeden z Elementów i dał mu odpowiednie instrukcje... - Kto? Ojciec? - Tak, Szef. - Dlaczego? - Nie wiem - Gab opuścił wzrok. - Powiedział, że nie chce mu się konstruować nowej pary prototypów. Wybrał i oszczędził naj­ lepsze, na które wskazał komputer po dokonaniu analizy. Ale ja sądzę... - Tak? - Tak myślę - ciągnął Gab z wahaniem - że szef po prostu... zbyt się do nich przywiązał, by je wszystkie zniszczyć... To tak, jakby zniszczył cząstkę siebie. Więc choć symbolicznie, chce za­ chować ciągłość eksperymentu... Nic nie odpowiedziałem, ale poczułem się jakby jeszcze bardziej dumny z ojca, i jeszcze bardziej kochałem go odtąd. To było coś czego spodziewałem się po nim od dawna. To była za­ powiedź mojego zwycięstwa nad jego chłodną oschłością wobec psy­ chicznych przedmiotów, które - z nie wytłumaczonych przyczyn, były mi coraz bliższe. Dlaczego? Wielekroć zadawałem sobie to py­ tanie. Może dlatego, że były dziełem ojca, którego kocham? Dlat­ ego, że były jego częściowym odwzorowaniem, o czym on sam jakby zapomniał? Daleki od świadomego zarzucania niekonsekwencji mojemu ojcu, lecz chciałem jakby zlać się z nim w jedno, i moją wrażli­ wością uzupełnić tę pustą (czy może celowo opróżnioną), chłodną przestrzeń w jego osobowości... Zgodnie z wolą ojca, hodowla elementów rozpoczęła się na nowo, od szczepu ocalonego egzemplarza, nazwanego umownie Ne­ storem Odnowy Elementów. Trudno byłoby opisać w całości dalsze losy Poligonu. Ich dokumentacja historyczna zajmuje dwadzieścia parę bloków pamięci systemu informacyjnego. Istotne jest to, że ojciec postanowił zaniechać metod totalnych i nigdy już nie doświadczał Poligonu skutkami swego porywczego gniewu. Nie oz­ nacza to jednakże, by kłopoty skończyły się raz na zawsze. Ele­ menty mnożyły się nieustannie, lecz odsetek przydatnych był wciąż niezadowalający. Rósł rejestr zapisanych struktur dla końcowej selekcji; lecz widać już było, że niewiele da się z tego wybrać. W zespole ojca pojawiły się różne koncepcje naprawy sytu­ acji. Wielokrotnie próbowano wprowadzić poprawki do pojedynczych egzemplarzy, a nawet programować je specjalnie, by stały się narzędziami eksperymentatorów, ulepszającymi inne elementy mode­ lu. Próbowano działać metodami Przykładu, Kar i Nagród, Zastra- szenia i Obietnic... Wszystko to działo się na krótko i dawało bardzo wątpliwe rezultaty. - Widzę już, - powiedział kiedyś ojciec, przeglądając wyciąg statystyczny z komórek zawierających zapisy wszystkich wyhodowanych dotąd elementów - że choćbyśmy ciągnęli tę sprawę nie wiadomo jak długo, i tak nie będzie lepiej. Bardzo wiele ele­ mentów jest tu wpisanych, lecz niewiele będzie wybranych do Mode­ lu... Całą resztę trzeba będzie unicestwić. Przeszedł mnie chłodny dreszcz, gdy to usłyszałem. Nie wiem, dlaczego - ale odezwałem się wówczas, zupełnie impulsywnie, nie kontrolując własnych słów. - Przecież to okrutne - powiedziałem, czując jak wzbiera we mnie rozżalenie i jakieś dziwne uczucie, które wahałbym się jeszcze wówczas nazwać... Ojciec spojrzał na mnie przelotnie. - Nie ma innego wyjścia - powiedział, jakby się usprawiedli­ wiając. - Czy nie sądzisz, że można by je... jakoś poprawić? Przyna­ jmniej niektóre, co niezbyt daleko odbiegają od normy? - powiedziałem. - Można by, owszem. Tylko, że to narusza reguły eksperymen­ tu. Nie będę narażał się na zarzuty, że fabrykuję wyniki badań! - powiedział ojciec, wpadając w rozdrażnienie. - A w ogóle, to w imię czego miałbym je poprawiać? Złe ziarno należy odrzucić, odd­ zieliwszy od dobrego. - Ojcze, czy ty ich zupełnie nie kochasz? Nawet tych złych? - wybuchnąłem nagle. - Żyjesz tylko nimi, od tak dawna, i po­ trafisz nie mieć do nich żadnego osobistego stosunku? - Czy można ich kochać? - powiedział, łagodniejąc. - Czy wolno kochać laboratoryjne zwierzęta hodowane dla celów doświad­ czalnych? To nie jest miejsce na sentymenty. - To nie są zwierzęta! Choć bardziej od zwierząt ograniczone czasoprzestrzennie, posiadają wszak osobowości psychiczne, płas­ kie wprawdzie, bo tylko w trzech wymiarach skończone ze względu na kierunek entropii w modelu, ale przecież... Urwałem, bo zorientowałem się, że robię ojcu, wybitnemu specjaliście, wykład na podstawowe tematy. - Ale ja ci udowodnię... - powiedziałem nagle, niespodziewanie dla samego siebie. - Ja ci wykażę, że ich można kochać... i trzeba! Nie wolno tak ich traktować. One czują, są świadome swego bytu... Spojrzałem na ojca. Uśmiechnął się dziwnie, jakby wiedział lepiej ode mnie, co znaczą moje słowa. - Nie gorączkuj się - powiedział. - Miałem ci właśnie powie- dzieć, że podjąłem jeszcze jedną próbę polepszenia sytuacji na Poligonie. Właśnie przygotowałem kilka warunków które zamierzam nałożyć na elementy. Ale nie będę, ich narzucał, ani kodował w ich strukturach. Podam je do ich wiadomości. Te które zaakceptują warunki i ukształtują zgodnie z nimi swoje struktury psychiczne, będą miały zapewnione miejsce w Modelu Doskonałej Zbiorowości... Ojciec pokazał mi wykaz tych warunków. Zawierał dziesięć punktów. - Jesteś formalistą, ojcze! - uśmiechnął się. - A cóż z ty­ mi, którym zdarzy się czasem nie dostosować do tych warunków? - Mają szeroki margines swobody, a także świadomość skutków własnych decyzji... - Nie, to jeszcze wciąż zbyt wygórowane warunki - powiedziałem. - Nie można stawiać ich w sytuacji z jednym tylko wyjściem. - Co masz na myśli? - Trzeba dać szansę każdemu z nich... - Mają tę szansę, przez cały czas istnienia na Poligonie. - Nie zapominaj, że są w swej istocie bardzo niedoskonałe i że ta ich niedoskonałość wynika z twoich założeń... - Egzemplarz "A" był najdoskonalszy z możliwych. To on, nie sprawdziwszy się w próbie, uwarunkował sytuację następnych. - Właśnie! - powiedziałem. - Trzeba wreszcie dać im szansę odcięcia się od tego błędu... - Nie wiem, jak to sobie wyobrażasz... Może sam to potrafisz wprowadzić! - zniecierpliwił się ojciec. - Może... - powiedziałem na wpół do siebie. Ojciec przekazał swoje warunki elementom na Poligonie. Jednakże - przez jakieś niedopatrzenie - nie zostały one rozpowszechnione wśród wszystkich elementów, i jedynie część z nich mogła się z nimi zapoznać. Te, które poznały warunki ojca, zaczęty uważać się za odrębny szczep, szczególnie uprzywilejowany i wyselekcjonowany. Nim fakty te zostały stwierdzone przez pra­ cowników ojca, było za późno, by to jakoś odkręcić. Ojciec pokładał duże nadzieje w tej ostatniej próbie korekty sytuacji na Poligonie. Machnął ręką na elementy, do których nie dotarty jego warunki i sam, a posteriori, uwierzył jakby w to, że wybrał pewną grupę dla nich udoskonalenia... Śledziłem wciąż skutki kolejnych posunięć ojca, by wreszcie nabrać pewności, że takimi drogami niewiele da się osiągnąć. Był tylko jeden sposób: przestać traktować elementy jako obiekty doświadczalne. W takim ujęciu, nie skrępowanym dyscypliną eksperymentu dostrzegało się problem, który od dawna nurtował mnie. Dostrzegało się, a równocześnie znajdowało jednoznaczną odpowiedź na pytanie, co można zrobić dla nich... Ale ojciec nie zamierzał robić niczego dla nich. Wszystko, co robił, lub za­ mierzał, uwzględniało co najwyżej ich użycie, zastosowanie. One same, każdy z osobna, nie były przedmiotem zainteresowania oj­ ca... Długo bolałem nad tym, ze nie potrafię obudzić w nim tych uczuć, które mnie nurtowały. Wreszcie, po długich rozmyślaniach i ostrożnych naradach z Gabem, powziąłem decyzję. Przygotowania zajęły nam połowę urlopu ojca - a więc połowę czasu, który mieliśmy do dyspozycji. Gab byt przerażony moim pomysłem, ale udało mi się przekonać go, że muszę to zrobić. Gab miał zawsze słabość do mnie i nie potrafił mi niczego odmówić. W gruncie rzeczy, to on przygotował wszystko korzystając z moich wskazówek i swojej głębokiej wiedzy technicznej. Idea pochodziła ode mnie, lecz na nim spoczywał ciężar do­ pracowania szczegółów. Dawno już przyszło mi to na myśl: jeśli w chwili likwidacji struktury fizycznej każdego z elementów na Poligonie następuje transmisja jego danych psychofizycznych bezpośrednio do pamięci systemu informacyjnego - to możliwa jest także transmisja w przeciwną stronę - z pamięci do struktury fizycznej. Gab upewnił mnie, że tak jest w istocie. Wymaga to je­ dynie pewnej ilości energii. W przypadku transmisji z likwid­ owanego elementu do pamięci, energia ta czerpana jest z materii tego elementu. Gdyby taki element umieścić na czułej wadze labo­ ratoryjnej, można by stwierdzić, że w momencie ustania jego funkcji egzystencjalnych, masa jego zmniejsza się nieznacznie lecz zauważalnie. W przypadku odwrotnym (według Gaba, były prowadzone takie próby wskrzeszania zlikwidowanego już elementu) energia pochodzi ze źródła zasilania systemu informacyjnego i ma­ terializuje się w strukturze fizycznej elementu ożywianego. Roz­ patrzyliśmy kilka możliwości wprowadzenia mnie do wnętrza poligonowego modelu. Ostrożny Gab chciał po prostu przepisać moją strukturę w komórki pamięci, a następnie wcielić jej trójwymi­ arową projekcję w niezniszczalną, specjalnie spreparowaną powłokę fizyczną. Odrzuciłem ten wariant. Chciałem być dokładnie taki, jak one. Chciałem być takim samym, jak wszystkie inne, elementem układu poligonowego, poddanym tym samym ograniczeniom i podległym tym samym prawom. Aby samo pojawienie się nie stanowiło istotnego zakłócenia na Poligonie, postanowiliśmy, że muszę pojawić się tam jak każdy inny element, a więc w formie niedojrzałej, stopniowo wzrastającej struktury fizycznej. Oczywiście, moja struktura psychiczna w całości i od początku miała być przetransponowana do owego elementu. Gab podjął się przeprowadzić kreację mojej osoby. Znalazł odpowiednią parę elementów, których potomkiem miałem pozornie zostać, aby wszystko wyglądało normalnie. Mimo wszelkich os­ trożności i konspiracji, nie wiem jakim sposobem do naszej tajem­ nicy dobrał się Lutz i jego poplecznicy. Bo jakże inaczej można wyjaśnić poważne przecieki informacyjne, które wniknęły w model przed moim pojawieniem się na Poligonie? Oczywiście, Gab zorgani­ zował szereg transmisji informacji do różnych elementów, których udział był nam potrzebny w naszej operacji. Ale - niezależnie od tego - mnóstwo rzeczy zaczęto dziać się poza naszą kontrolą i już na samym wstępie miałbym poważne kłopoty, gdyby nie czujność Ga­ ba, który przez cały czas śledził sytuację i interweniował w porę. Jednym z wydarzeń, których źródła do dziś nie umiem sobie wyjaśnić, było nagłe pojawienie się w przestrzeni Poligonu niezi­ dentyfikowanego obiektu świecącego. Obiekt ten, widoczny przez pewien czas nad miejscem, gdzie wniknąłem w przestrzeń modelu, ściągnął mi na kark między innymi trzy ciekawskie elementy, w tamtejszej hierarchii wysoko postawione, które następnie wypaplały o moim przybyciu innemu również tam wpływowemu. Wynikiem tego była próba zlikwidowania mnie; z której wyszedłem cało tylko dzięki czujności Gaba. Nie sposób opisać wrażenia, jakiego doznałem w momencie przeniesienia się w ograniczoną do trzech wymiarów przestrzeń, w której w dodatku upływ czasu ma tylko jeden zdeterminowany kierunek. Można by to porównać do wejścia jako jedna z postaci - na ekran filmowy. Czułem się niesiony przez strumień czasu, okaleczony z pozostałych wymiarów i, stopni swobody... Jakże słusznym było wprowadzenie mnie tutaj w postaci niedojrzałego; młodego elementu. Moja psychika miała dość czasu, by dostosować się do tych warunków. Dzięki temu nie popełniłem błędów w późniejszym okresie. Dopiero ta bolesna determinacja, to ociosanie mnie i wpasowanie w płaskość Poligonu pozwoliły mi w pełni wczuć się .w. sytuację elementów, które mój ojciec, nie wgłębiając się w roztrząsanie tej sprawy, traktował tak bezpar­ donowo. Teraz zrozumiałem je wszystkie, bez wyjątku: te "dobre" i te "złe", według ojcowskiej nomenklatury; te proste w swej psy­ chice i te, których wysublimowana (na tutejszą skalę) struktura psychiczna niepokojona była tysiącem pytań i problemów... Byłem z nimi długo - wystarczająco długo, by poczuć się jed­ nym z nich. Trwałem ich trwaniem, egzystowałem ich egzystencją. Kochałem - wszystkie, jako zbiorowość, i każdego z osobna. Zwłaszcza te, które z ufnością pomagały mi w naprawianiu błędów, których nie mogły naprawić chłodne umysły Ojca i jego asystentów. Nie wiem, na ile działania moje odniosą skutek tu na miejscu. Czy poprawi się prowadzona przez ojca statystyka? Ale nie o to prze­ cież głównie mi chodziło, gdy decydowałem się wnikać w środek poligonowego modelu. Ufam, iż teraz - niezależnie od tego, co się dalej stanie - przekonam ojca że mój stosunek do stworzonych przez niego elementów nie był wynikiem zwykłej czułostkowej egzaltacji. Jeśli zacznie myśleć o nich choćby tak jak ja, zanim tu się znalazłem - mój cel będzie osiągnięty. Może dobrze się stało, że tak potoczyły się moje losy tutaj, na Poligonie. Teraz, gdy uwięziony i osądzony, oczekuję na swój los, staję niejako oko w oko z ojcem. On tam, przez swoje przyrządy obserwujący swe dzieło, i ja, tutaj, po drugiej stronie, uwikłany w to dzieło na równi z innymi, których on do istnienia powołał, lecz którym nie chciał przyznać prawa do owej tak potrzebnej im pobłażliwości i łagodności, zapatrzony w swój daleki, nadrzędny cel. Umiem sobie - w przybliżeniu - wyobrazić stan jego umysłu teraz, gdy jest już w laboratorium i wie o wszystkim. Kiedy w chwili słabości (której się nie wstydzę, bo jest ona nieodłączną cechą bytów, do których teraz należę) wzywam go by przemówił - on milczał. Wiem że tylko on jeden ma teraz w dłoni klucz do uruchamiania transmitera i od niego zależy, w którym momencie go użyje. Czuję, że będzie zwlekał do ostatniego momentu. Podjął tę rozgrywkę ze mną. Ale to dobrze. Niech tak będzie, jak on zechce. To będzie właśnie moja wygrana. Jeśli potrafię wytrwać do końca przekonam go. Nie zawołam go więcej, dopóki... dopóki zdołam znieść mój los, który sam wybrałem. Żal mi tych elementów, które były moimi towarzyszami do końca. Wiem, że zwątpią, przerażą się umkną. Muszę, gdy będę już poza tym układem, zrobić coś dla nich. Wtedy będę mógł działać w jedności z ojcem, którego przecież na pewno przekonam, że trzeba i że warto przyjść im z pomocą, okazać trochę serca, trochę uczu­ cia. Wierzę, że za moją sprawą, - przynajmniej niektóre z nich, nadające się do skorygowania, uratuję od statecznego zatracenia. Tych, które odbiegają zbyt daleko od założonych przez ojca wyma­ gań, nic nie uchroni od unicestwienia... Co dałem im, wcielając się w kształt im podobny, przybierając ich postać, istniejąc wśród nich? Dałem im trochę nadziei, trochę obietnic na kredyt, którego pokrycie mam nadzieję wyjednać u ojca przez to, że ode­ gram do końca swą rolę, którą sam sobie wybrałem... Cóż więcej? Uczyłem je, jakimi mają być, aby nie zostały odrzucone w Ostatecznej Selekcji; aby uratować swe osobowości od likwidacji, osiągając miejsce w doskonałym Modelu ojca... Jednemu z nich powierzyłem - jako tajemnicę do czasu póki tu jestem - plan zakończenia eksperymentu i likwidacji Poligonu. Czy zrozu­ miał? Czy potrafi przekazać to innym? Może dotrze to do nich choć na tyle, że nie ogarnie ich strach i trwoga, lecz radość i nadzieja, gdy Gab, Mikael i inni asystenci ojca przystąpią do dzieła z całą swą hałaśliwą aparaturą... (Muszę tu wyjaśnić, że program tego etapu doświadczenia wyszperałem w sejfie ojca, w teczce oznaczonej skrótem "Apoc" i sam, nie będąc fachowcem, nie wszystko z tego rozumiem). Wrócę tu jeszcze, jak im obiecałem. Gab przygotował mi już wcześniej nową, niezniszczalną powłokę. Przekonam ojca i wrócę, by im to zakomunikować. Czy wszystko to przyda się na coś? Czy staną się bliższe normom założonym w eksperymencie ojca? Jest mi zimno. Odczuwam strach, tak samo, jak one. Czuję ból dzisiejszych tortur. Wiem, że to dopiero początek. Wiem, że wybrały już miejsce i sposób. Świta. Widzę prostokąt błękitu na wprost twarzy. Słyszę gwar głosów. Tak, to one. Idą tutaj. Nie ma wśród nich tego, który mnie wydał. Współczuję mu i wybaczam. Wybaczam im wszystkim - to, co się stało i to, co się dokona. Widzę ich. Widzę, co niosą: narzędzia, które znam tak dobrze - wszak posługiwałem się nimi tylekroć. Na moich dłoniach wyczuć można jeszcze zgrubienia od ich uchwytów. Widzę dwie ociosane belki różnej długości... Zbyt długo żyłem tutaj by nie być świadomym celu, jakiemu posłużą... Janusz A. Zajdel Gra w zielone Na Kelorii byłem po raz pierwszy, prawdę mówiąc przypadkowo. Po prostu kończył mi się zapas paliwa i gdybym nie zboczył z obranej trasy, groziłoby mi utknięcie w próżni, prawdopodobnie tuż za ciemną mgławicą, zwaną przez kosmonautów Piekiełkiem. W porcie rakietowym zostałem przyjęty niezbyt uprzejmie, komendant nie chciał zrozumieć mojej prośby o kilka ton paliwa. Pewnie pozostałbym na planecie licho wie jak długo, gdyby nie jeden z miejscowych pilotów, kręcących się po kosmodromie. Tubylec ów, osobnik o niesympatycznym, bladym obliczu, zorientował się w mojej sytuacji. Ukradkiem odwoławszy mnie na bok, zapytał po prostu: "ile?", a kiedy odpowiedziałem, poklepał mnie po ramieniu jedną ze swoich długich kończyn i stwierdził: "przyjdź za trzy dni, może się coś wyrobi". Zrozumiałem, że ma nadzieję po prostu zwędzić skądś tych parę ton paliwa rakietowego, ale w mojej sytuacji było mi obojętne, skąd je weźmie, bylebym mógł jak najszybciej ruszyć w dalszą podróż. Mając w zapasie trzy dni (,a trzeba tu wyjaśnić, że dzień na tej planecie trwa krócej niż na Ziemi), postanowiłem zwiedzić pobliskie miasto - stolicę kraju. Planeta była sygnatariuszem XXI Konwencji Galaktycznej w sprawie stosunków międzygwiezdnych, nie miałem więc - jako przybysz -formalnych kłopotów paszportowo - wizowych ani też językowych. Prawie każdy dorosły tubylec władał językiem uniwersalnym, którego zgodnie z Konwencją nauczano tu w szkołach obok języka ojczystego. Przywykłem do widoku różnych, przedziwnych nieraz form biologicznych. Wygląd Kelorian nie odbiegał zresztą od tego, co ludzkie oko skłonne jest tolerować. W ich postaciach, mimice, twarzach można było przy pewnym wysiłku wyobraźni dostrzec cechy ludzi. Jedno tylko w ich wyglądzie zaintrygowało mnie już od pierwszej chwili pobytu na planecie: tubylcy - pod względem budowy ciała mniej więcej podobni - różnili się zasadniczo kolorem. Większość miała skórę bladą, prawie białą. Jednak tu i ówdzie widziało się osobników, których skóra była zielona. Wyglądało to dość groteskowo, szczególnie w tłumie ulicznym. Biali nosili odzież o jasnych barwach, bo klimat tu był ciepły. Wśród nich paradowali zieleni, prawie całkiem nadzy, wybijający się z tłumu swoją zielonością o różnych odcieniach - od jasnego seledynu do głębokiej, lśniącej ciemnej zieleni, która nasuwała skojarzenia z liśćmi egzotycznych ziemskich roślin. Zieloność ich była w gruncie rzeczy miłym akcentem wśród szarzyzny ulic, na których rosły tylko nędzne, obumierające drzewka. Spacerując główną ulicą miasta usiłowałem dociec, kim są owi zielonoskórzy. Czyżby stanowili odrębną rasę? A może - według jakiegoś miejscowego zwyczaju - byli tą zielonością napiętnowani i za jakieś przewinienia musieli obnosić ów jaskrawy kolor wśród normalnych obywateli? Nie zauważyłem jednakże, by zieleni różnili się czymkolwiek innym od pozostałych. Po prostu nic nie wskazywało na to, by byli gorsi. Widziałem kilku zielonych kasjerów w sklepach, innych znów - jako policjantów regulujących ruch na skrzyżowaniach... Obserwując życie miasta doszedłem do niewielkiego skwerku z kilkoma ławkami. Usiadłem na jednej z ławek obok białego tubylca, który wyglądał na emeryta wygrzewającego się w słońcu i nie śpieszącego się donikąd. Przez chwilę podziwiałem architekturę okazałego gmachu naprzeciwko, na którego frontonie powiewały białe flagi z ciemnozieloną, kolistą plamą pośrodku. Potem widząc, że staruszek przygląda mi się ukradkiem, zwróciłem się ku niemu i powitałem w sposób właściwy tubylcom, przez zatoczenie na czole kółka kciukiem prawej dłoni. Powinienem to zrobić specjalnym wyrostkiem, jakie posiadają Kelorianie po obu stronach głowy, ale, oczywiście, nie dysponowałem niczym podobnym. Staruszek zresztą i tak zrozumiał właściwie mój gest, bo odpowiedział na powitanie. - Przepraszam, że zakłócam odpoczynek zagadnąłem. - Jestem tu pierwszy raz... Czy mógłbyś mi coś wyjaśnić? - Chętnie, szanowny obcoplanetniku. Myślę, że podoba ci się u nas? - Wasza planeta wydaje mi się bardzo sympatyczna. Niestety, tak się złożyło, że nie miałem nawet okazji przejrzeć żadnego przewodnika... - A z daleka to, jeśli wolno spytać? - staruszek przyglądał mi się ciekawie. - O, z daleka. Z układu Żółtego Słońca. Słyszałeś o takiej gwieździe? - Czy to ta, wokół której krąży planeta Ziemia? Oniemiałem na chwilę, zdumiony pytaniem. - Tak... ale... Skąd znasz tę planetę? Z niej właśnie pochodzę! - Niemożliwe - staruszek popatrzył na mnie uważnie. - Z Ziemi? Przecież jesteś zupełnie biały! - Tam, na Ziemi, jest bardzo wielu białych. Poza tym są czarni, żółci... - A zielonych - dużo was? - Zielonych? Nie, zielonych w ogóle nie ma! - Hm... A ja myślałem, że... Tubylec urwał nagle i zamyślił się na chwilę. - Czyżbym coś pomylił? Starość, pamięć już nie najlepsza. Ale głowę bym dał, że to właśnie od was, z Ziemi, nasza sonda kosmiczna przyniosła tę... no, jak ją tam... eu... euglenę? Dobrze mówię? Euglena, gromada Euglenodina, zwana też klejnotką... Owszem - powiedziałem - żyje u nas taki pierwotniak. - No widzisz! A już myślałem, że tracę pamięć. Więc mówisz, że u was na Ziemi nie wyciągnięto żadnych wniosków z istnienia eugleny? - Wniosków? Nie, chyba nie... O ile pamiętam, w zoologii, a także w botanice, służy ona za przykład organizmu z pogranicza flory i fauny... - Tylko tyle... - staruszek znowu się zamyślił. Milczał długo, bawiąc się miniaturkami orderów, które na Kelorii nosi się zawieszone u pasa. - Może to i lepiej. Ale na mnie już czas. Żegnaj, przybyszu. Życzę przyjemnego pobytu! Wstał i oddalił się śpiesznie, niknąc w tłumie przechodniów. Żałowałem, że nie zapytałem go wprost o to; co interesowało mnie najbardziej, ale z doświadczenia wiem, jak ostrożnie należy zadawać pytania na obcych planetach. Siedząc wciąż na ławce zauważyłem po chwili, że z okazałego gmachu naprzeciwko wysypał się tłumek, złożony głównie z zielonych, wśród których z rzadka tylko błyskała biała twarz. Rozeszli się w różnych kierunkach, widocznie skończyli pracę. Jeden z nich, bardzo zielony, przechodząc koło mnie przystanął na chwilę, rozejrzał się; jakby był tu z kimś umówiony, popatrzył na zegar wiszący nad ulicą i przysiadł na skraju ławki. Po kilku minutach zjawił się drugi, też zielony. Przywitali się rozmawiając przez chwilę we własnej mowie, której nie rozumiałem. Przybyły później wydobył z torby małą paczuszkę (zapomniałem wyjaśnić, że Kelorianie mają torby uformowane z fałdu skóry na plecach, nie noszą więc ze sobą żadnych teczek ani torebek) i podał drugiemu, który schował ją natychmiast rozglądając się wokoło jakby trochę spłoszony. Załatwiali widocznie jakieś niezbyt legalne interesy. Siedzieli na ławce rozmawiając żywo i zerkając w moją stronę. Postanowiłem zaryzykować. - Czy moglibyście mi wyjaśnić jako przybyszowi z obcej planety, dlaczego różnicie się od innych zabarwieniem skóry? - zapytałem możliwie najgrzeczniej. Odwrócili się obaj w moją stronę, ukazując piękną zieleń twarzy i torsów. - Oczywiście! Miło nam udzielić informacji gościowi, to nawet nasz obowiązek - powiedział pierwszy, a drugi dodał: - To przecież nasza duma ten piękny, zielony kolor. Przyszłość należy do zieleni. - Czy wy, zieleni, stanowicie jakąś odrębną rasę? Czy jesteście uprzywilejowani - a może... odwrotnie? - Skądże znowu! Jesteśmy społeczeństwem cywilizowanym. O żadnym rasizmie nie ma mowy. Wszyscy jesteśmy w jednakowej sytuacji, mamy te same prawa. W przyszłości wszyscy będą tak samo zieleni jak my dwaj. Poprosiłem o bliższe wyjaśnienia i wówczas dowiedziałem się wreszcie w czym rzecz. Otóż planeta przed niedawnymi laty borykała się z poważnymi trudnościami gospodarczymi. Chodziło głównie o to, że rozwijająca się cywilizacja techniczna i urbanizacja w poważnym stopniu zniszczyły środowisko naturalne i zasoby przyrodnicze. Wyginęło wiele gatunków roślin, które są dla Kelorian podstawą wyżywienia. Powołano specjalne instytucje, które miały przedstawić plan ratowania cywilizacji zagrożonej głodem. Prace naukowe przeciągały się, mieszkańcy planety marnieli z niedożywienia - i nikt nie był w stanie zaproponować radykalnego rozwiązania tej ponurej sytuacji. Wtedy właśnie pewien mało znany ogółowi uczony, docent Onoo, wystąpił z rewelacyjnym odkryciem: badając próbki przyniesione przez sondę kosmiczną z odległej planety, znalazł w nich kilka egzemplarzy prymitywnego organizmu żywego, łączącego w sobie cechy zwierzęcia i rośliny. Jednokomórkowiec ten posiadał zdolność fotosyntezy dzięki ciałkom zieleni zawierającym chlorofil. A zatem oprócz właściwego organizmom zwierzęcym sposobu odżywiania cudzożywnego, pierwotniak ów mógł w razie potrzeby - odżywiać się samożywnie, do czego potrzebne mu były jedynie proste substancje nieorganiczne - dwutlenek węgla, woda, sole mineralne oraz energia świetlna! Tego wszystkiego na Kelorii nie brakowało i wszystko to razem wzięte nasunęło docentowi Onoo ów fantastyczny pomysł: a gdyby tak wyposażyć organizmy Kelorian we właściwy roślinom system tworzenia substancji odżywczych w drodze fotosyntezy? Onoo wraz z grupą kilku zapaleńców - młodych asystentów - przystąpił do długich i żmudnych doświadczeń. Trud genialnego uczonego nie poszedł na marne. Wynikiem jego jest chlorogen - substancja, która zażywana regularnie przez okres około roku powoduje wytworzenie w skórze Kelorianina ciałek zieleni. Wiąże się to, oczywiście, z pozielenieniem zewnętrznym, ale nie wpływa zupełnie na stan reszty organizmu. Tubylcy opowiadali mi o tym z entuzjazmem tak wielkim, że sam popadłem w zachwyt i podziw dla wielkiego uczonego. - Czy zamierzacie wszyscy stać się zieleni? - spytałem. - Jest to nasz perspektywiczny cel. Jednakże metoda wymaga ulepszeń. Chlorogen nie na wszystkich działa jednakowo. Wielu próbowało go zażywać bezskutecznie. Ale, jak widzisz, obcoplanetniku, są wśród nas tacy, którym udało się uniezależnić od gotowego pożywienia. Asymilujemy wystawiając na słońce naszą zieloną skórę i choć na razie na niewielką skalę, to już przyczyniamy się do poprawy bilansu żywnościowego na naszej planecie. - Nadejdzie czas - dodał drugi Kelorianin - kiedy problem wyżywienia przestanie istnieć! Przechytrzymy naturę, poprawimy jej błędy. Przecież to właśnie istoty rozumne a nie bezrozumne rośliny - powinny być niezależne i samodzielne pod względem odżywiania. To nam pomoże skupić całą energię i intelekt na rozwoju cywilizacji naszego gatunku! Po tej rozmowie zupełnie innym okiem patrzyłem na mieszkańców tej planety. Dążyli do wspaniałego celu! Teraz pojąłem, co miał na myśli staruszek pytając, czy my, na Ziemi, wyciągnęliśmy odpowiednie wnioski z istnienia eugleny. Podziękowałem za wykład, pożegnałem się z dwoma uprzejmymi tubylcami i poszedłem do pobliskiego hotelu, by wynająć pokój. Niestety, portier poinformował mnie, że pokoi brak, i to w całym mieście. Właśnie odbywa się sympozjum poświęcone problemom zieloności powszechnej. Nie pomogła interwencja u dyrektora hotelu, okazałego, jasnozielonego osobnika, który rozkładał wszystkie kończyny w geście bezsilności. - Nasi uczeni radzą nad żywotnymi i ważkimi problemami - powiedział. - Muszą mieć wygodny nocleg. Mogę cię skierować na prywatną kwaterę. Podziękowałem i poszedłem pod wskazany adres. W mieszkaniu zastałem starszą białą Keloriankę, która przyjęła mnie obojętnie, a nawet z pewnym rozdrażnieniem. Wskazała pokój, zupełnie zresztą przyjemny, z widokiem na główną ulicę, a następnie zapytała, czy mam coś na kolację. Powiedziałem, że mam, ale musiałbym wracać po prowiant na kosmodrom, do mojej rakiety. - Chyba wiesz, obcoplanetniku - powiedziała wówczas że u nas problem żywnościowy wciąż daje się we znaki. Obiecują, tłumaczą, ale zamiast zająć się rozwijaniem ogrodnictwa, obzieleniają się tylko i rozważają, jakby to było dobrze, gdyby wszyscy po tych pigułkach zzielenieli. Brałam i ja te ich pigułki. Nic z tego nie wyszło, zostałam biała, a sałaty jak nie było na targu, tak nie ma. - Trzeba jeszcze cierpliwie poczekać - powiedziałem. - Uczeni doskonalą chlorogen i wkrótce problem głodu przestanie istnieć... - E, tam - machnęła z rezygnacją jedną z kończyn - ja bym tam wolała, żeby zaopatrzenie było lepsze. Mimo narzekań kolacja, który mi podała, była zupełnie znośna. Gdy skończyłem jeść, do mojego pokoju ktoś zapukał. Wszedł młody biały Kelorianin, jak się okazało syn gospodyni. Pod pretekstem sprzątnięcia naczyń wpadł pogawędzić. - Byłeś na wielu planetach, jak sądzę. Jesteś przecież podróżnikiem - powiedział, częstując mnie czarką złotawego płynu, który miał w torbie, w płaskiej butelce. - Czy widziałeś gdzieś coś podobnego? Żeby wszyscy byli zieleni, nie musieli jeść, tylko grzali się w słońcu popijając mineralną wodę? - Przyznam, że nie spotkałem takiego społeczeństwa. Ale... przecież na wielu planetach są rośliny... One odżywiają się właśnie w ten sposób! Dlaczegóż by istoty rozumne nie miały zastosować podobnego systemu odżywiania? Młody Kelorianin popatrzył na mnie z ironicznym wyrazem twarzy. - Zdaje się, że rozmawiałeś z zielonymi. To oni zarazili cię tym entuzjazmem dla swojej sprawy. - Jak to "swojej"?! Przecież to sprawa was wszystkich! - oburzyłem się. - Przecież wszyscy tu są jednakowo traktowani, i to właśnie dla was, białych, uczeni usiłują stworzyć skuteczny chlorogen! - To jest niezupełnie tak. Oni nie powiedzieli ci wszystkiego. To, że zzieleniejemy i że będzie nam przez to lepiej, jest być może prawdą. Ale na razie jeszcze do tego daleko. Tymczasem zaś oni, z tym swoim genialnym Onoo (który, nie wiem, czy ci o tym wiadomo, w dowód uznania wybrany został prezesem Akademii Nauk) - mają się nieźle już teraz. Czy wiesz, jakie skutki, zupełnie nie przewidziane, pociągnęło za sobą wyodrębnienie zielonych? Oni uznali się najbardziej godnymi tych stanowisk i pozycji w społeczeństwie, których piastowanie wymaga największej uczciwości. Są więc kasjerami, kierownikami, rozdzielaczami żywności, zarządcami... To nie znaczy, by biały nie mógł piastować odpowiedzialnego stanowiska. Może. Teoretycznie. Ale zielony lepiej się do tego nadaje. Spytasz dlaczego? Otóż nie musi jeść. Zielony nie ubiera się, bo trzeba wystawiać na słońce zieloną skórę. Zielony nie gromadzi bogactw, bo ma bardzo małe potrzeby! Wystarczy mu mała willa w ciepłej strefie klimatycznej, gdzie jest dużo słońca, trochę wody mineralnej - i już może żyć. Obca mu jest zachłanność istoty zabiegającej o każdy kęs pożywienia, o odzież, o zabezpieczenie na starość... Gdybyśmy wszyscy byli zieleni, problem nie byłby tak istotny. Ale w tej sytuacji wiadomo. Rozumiesz teraz, o co chodzi? - Hm... - powiedziałem - wydaje mi się, że jeśli można do odpowiedzialnej pracy skierować osobnika stuprocentowo uczciwego, jest to z pewnością korzystne dla ogółu. Wy, biali, chyba po prostu jesteście zazdrośni. Ale przecież i dla was jest miejsce w społeczeństwie, a poza tym każdy ma szansę zzielenieć, kiedy tylko uczeni ulepszą chlorogen... A nawiasem mówiąc, czy naprawdę zieleni są tak uczciwymi pracownikami na swych odpowiedzialnych stanowiskach? - Podobno tak. Chociaż nie zawsze. Była kiedyś taka afera. Kilku z nich dokonało nadużyć... Ale jeszcze przed sprawą sądową okazało się... No, po prostu, ktoś potarł ich skórę tamponem umoczonym w spirytusie i... rozumiesz? - I co się stało? - Niczego nie pojmujesz... - powiedział młody Kelorianin smutno. - Ale to dlatego, że nie wiesz jeszcze wszystkiego, co się tu u nas mówi... - A co się mówi? - Nie, nic... Porzućmy już ten temat. Wypijesz jeszcze szklaneczkę? - mruknął sięgając do torby na plecach. Następnego dnia, rozpytawszy o drogę, poszedłem do gmachu Akademii Nauk, gdzie odbywało się sympozjum. Postanowiłem dostać się na salę obrad, nie bardzo jednak wiedziałem, czy mnie obcego zechcą wpuścić. Zwróciłem się do kogoś z obsługi, ten skierował mnie do sekretarza komitetu organizacyjnego i w ten sposób poznałem Yuuo, młodego naukowca, który z dużym zapałem i talentem zajmował się organizacyjną stroną obrad. Dzięki niemu dostałem kartę wstępu, a gdy dowiedział się, że pochodzę z Ziemi, przedstawił mnie zebranym jako gościa honorowego z planety, która odegrała tak doniosłą rolę w powstaniu idei istot samożywnych. Otrzymałem dość długie oklaski, a gdy usiadłem skromnie w jednym z ostatnich rzędów foteli, jakiś tubylec uprzejmie zaoferował mi swą pomoc w roli tłumacza. Dzięki niemu mogłem zrozumieć treść referatów i wypowiedzi w dyskusji. Obrady plenarne - jak w całym wszechświecie - dotyczyły spraw bardzo ogólnych i dzięki temu zrozumiałem dość dużo. Mówiono również o jakichś rozpuszczalnikach, metodach kontroli, systemie oczyszczania, wspominano o pewnych trudnościach kadrowych. Podczas przerwy spytałem tłumacza jeszcze raz o treść owego referatu, ale on zamiast odpowiedzieć, udał, że bardzo się spieszy, i szybko się oddalił. Poszukałem więc doktora Yuuo i zapytałem go o to samo. Uśmiechnął się po keloriańsku, górną połową twarzy, a następnie ujął mnie pod ramię i zaprowadził do małego pokoiku za salą obrad. - O kłopotach, drogi gościu, mówi się niechętnie. Nasz instytut oprócz sukcesów napotyka także niepowodzenia i trudności - powiedział sadowiąc mnie naprzeciw siebie w fotelu. - Ale ty, obcy, nie potrafisz na pewno wczuć się w naszą specyficzną problematykę. Jeśli chcesz., powiem ci krótko, o co chodzi. Pozycja zielonego daje pewne korzyści, to fakt. Podobnie jak inne cechy - inteligencja, wykształcenie, kultura osobista - ułatwia karierę. Nie każdy jednak może, mimo szczerych chęci, stać się prawdziwie zielonym. Niejeden łyka chlorogen w potrójnych dawkach - i nic! Cóż wówczas robi taki ambitny osobnik? Ano, po prostu kupuje puszkę dobrej farby w kolorze jasnoseledynowym i maluje się nią zrazu lekko, potem coraz intensywniej. Zmienia odcień farby, aż dochodzi do głębokiej, nasyconej zieleni. Zdarza się, że równocześnie osiąga wysoki szczebel kariery... ...Zrozum, przybyszu. To są uboczne skutki naszej wielkiej akcji. Zawsze tak jest. Pięknym ideom towarzyszy brudna przyziemność. Nielegalne przedsiębiorstwa produkują coraz lepsze gatunki niezmywalnej farby. Specjalny instytut - ale to prawie tajemnica, nie rozgłaszaj tego raczej - dniem i nocą próbuje znaleźć odpowiednie rozpuszczalniki, by zdemaskować tych, którzy... No, rozumiesz. Nie masz pojęcia, jak wspaniale rozwinął. się dzięki temu przemysł barwników i rozpuszczalników do farb. Ale na tym nie koniec... Bardzo wielu farbowanych... - Jak to: wielu? - przerwałem mu. - Sądziłem, że to odosobnione przypadki? - No, właściwie tak, ale... - zaczął się jąkać, jakby sam przyłapał się na zbytniej gadatliwości. - Więc są tacy, którzy mimo że farbowani, pełnią bardzo ważne i odpowiedzialne funkcje! Jednym słowem, gdyby zastosowano w którejś z okresowych kąpieli kontrolnych jakiś uniwersalny rozpuszczalnik, mogłoby się okazać, że... no, że pewne dziedziny życia zostałyby sparaliżowane... - Więc robi się takie... kąpiele kontrolne? - Tak, regularnie... Ale tylko nieliczni wiedzą, jak trudnym problemem jest dobranie odpowiedniej kompozycji rozpuszczalników, by nie wyniknęły komplikacje... - Więc to aż tak wielki problem! - powiedziałem w zadumie. - A jeśli wolno spytać, jaki procent zielonych stanowią farbowani? - Nikt tego nie wie... To znaczy każdy w swoim otoczeniu, być może, orientuje się... - Czy za malowanie się grozi jakaś kara? - Jedyna kara to pozbawienie chlorogenu, a więc praktycznie uniemożliwienie osiągnięcia prawdziwej zieloności... No i, oczywiście, postępowanie dyscyplinarne. Po tej rozmowie poszedłem do biblioteki i w encyklopedii odszukałem kilkustronicowe hasło "Onoo". Przy pomocy pracowników biblioteki dowiedziałem się kilku szczegółów z życia docenta, dziś już nadprofesora Onoo. Pierwszym, któremu udało się osiągnąć zieloność, był młody asystent profesora. Zaczął zielenieć po półrocznym zażywaniu chlorogenu, podczas gdy inni asystenci dopiero po roku. Sam Onoo spróbował zażywać chlorogenu znacznie później, także z pozytywnym skutkiem. Wówczas udostępniono preparat wszystkim chętnym. To oni teraz, weterani epokowego eksperymentu, stanowili trzon moralny i kościec klanu zielonych. Gdy wyszedłem z biblioteki, było wczesne popołudnie. Słońce paliło, ulice były prawie puste. Zatrzymałem jakiś odkryty pojazd, pełen młodych Kelorian o seledynowym odcieniu skóry. Poprosiłem, aby mi wskazali drogę na plażę lub pływalnię. Okazało się, że jadą właśnie nad morze i chętnie mnie podwiozą. Na plaży było rojno i zielono od tłumu ciał wystawionych na promienie słoneczne. Zdziwiło mnie cokolwiek, że jest ich tutaj tylu, były to godziny urzędowania. W cieniu, na skraju plaży, piętrzyły się skrzynki pełne butelek z wodą mineralną. Młodzi, którzy mnie tu przywieźli, wyjaśnili, że ze względu na konieczność asymilowania w godzinach najlepszego nasłonecznienia, zieleni mają nienormowany czas pracy. Sami też natychmiast wyciągnięci wzdłuż brzegu asymilowali pilnie, przekręcając się od czasu do czasu na różne strony i wystawiając do słońca coraz to inną część ciała. - Kto w takim razie teraz pracuje w biurach i fabrykach? - spytałem zdziwiony. - Jak to: kto? Biali oczywiście. Zastępują nas w czasie, gdy pełnimy nasze społeczne obowiązki. Przecież każdy miligram węglowodanów wytworzony przez nas w drodze fotosyntezy, to odciążenie napiętego bilansu żywnościowego - wyjaśnił mi jeden z młodych wyglądający na kierownika grupy. Nazajutrz przy pomocy Yuuo udało mi się, jako przedstawicielowi Ziemi, uzyskać audiencję u profesora Onoo. Chciałem osobiście poznać tego wielkiego uczonego, który podjął tak gigantyczne dzieło przebudowy biologicznej całego gatunku Kelorian. Przyjął mnie w gabinecie. Był ciemnozielony, pogodnego usposobienia i rozmawiał ze mną bardzo bezpośrednio. Wymieniliśmy kilka zdań na tematy ogólne, potem spytałem o jego bieżące prace i dowiedziałem się, że, zamierza odejść wkrótce na emeryturę. W pewnej chwili, odebrawszy telefon, profesor przeprosił mnie i wyszedł zapewniając, że niedługo wróci. Rozejrzałem się po gabinecie. W głębi, w ścianie, zauważyłem skrytkę, jakby kasę pancerną. Była nie domknięta, pęk kluczy zwisał z zamka sejfu. Podszedłem bliżej i poczułem jakiś apetyczny zapach. Dochodził z wnętrza skrytki. Tak, nie mogłem się mylić! Otworzyłem szerzej drzwiczki. Na dolnej półce stał talerz, a na nim kilka apetycznych plastrów wędliny. Były i świeżutkie bułeczki. Na, górnej półce w głębi połyskiwała ciemna butelka z grubego szkła. Sięgnąłem po nią, by sprawdzić zawartość, lecz wysunęła mi się z ręki, uderzyła o krawędź sejfu i pękła. Po białej ścianie pociekł ciemnozielony, gęstawy płyn... W tej samej chwili zjawił się profesor. Ujrzawszy plamę na ścianie rzucił się ku drzwiom i zaryglował je od wewnątrz. Potem z wyrazem przerażenia na twarzy drobnymi kroczkami podbiegł do mnie i gestykulując, mówił coś bezładnie i szybko, zapominając w swym wzburzeniu, że nie rozumiem języka Kelorian. Po chwili dopiero opanował się i wykrztusił: - Litości, przybyszu... Błagam, wyjedź stąd nie mówiąc nikomu o tej farbie... Z dalszych wyjaśnień zrozumiałem, że chodzi mu przede wszystkim o emeryturę, którą miał wkrótce otrzymać. - Siadaj! - powiedziałem stanowczo. Teraz mów wszystko. - Dobrze, powiem, wszystko powiem! mamrotał usiłując zetrzeć ze ściany zieloną plamę. - Ale obiecaj, że natychmiast stąd odlecisz... - Więc jak to jest z tą waszą zielonością? - spytałem groźnie. Usiadł w fotelu, załamany i zgaszony. Zdawało się, że jego zielona powłoka utraciła blask, zszarzał jakby, zgarbił się i milczał dłuższą chwilę. - Nie ma zielonych... - powiedział wreszcie. - To chyba rozumiesz i bez moich wyjaśnień... Podjęliśmy te badania w najlepszej wierze, ale nic nam nie wychodziło... Otrzymaliśmy dotacje, badania pochłonęły mnóstwo pieniędzy, trzeba było postarać się o zwiększenie funduszów. A wyników wciąż nie było... Mój asystent wpadł na ten pomysł. Zrobił to na własną rękę, zaczął od bladozielonkawej farby, potem był coraz bardziej zielony, aż uwierzyliśmy, że to skutki zażywania naszego preparatu. Wtedy wyjaśnił - mnie i moim współpracownikom - na czym rzecz polega. Chciałem go wyrzucić, słowo daję! Ale innym ten pomysł spodobał się bardzo. Wszyscy wierzyliśmy, że wcześniej czy później uda się nam osiągnąć cel - chlorogen. Bez tej wiary nie zaczęlibyśmy nawet naszych badań. Więc dwaj następni zrobili to samo i do Akademii poszedł raport o pierwszych sukcesach. Były pokazy, referaty... Zaraz potem przyszły dotacje. Było nas siedmiu w zespole i wszyscy wreszcie ufarbowaliśmy się... Oczywiście nie przestaliśmy pracować nad chlorogenem. Władze żądały wyników na szerszą skalę, zastosowania preparatu wśród szerokiego ogółu. Przyparci do muru, musieliśmy zaaplikować nasz nie działający preparat dużej grupie Kelorian. Równocześnie otrzymaliśmy nagrody i awanse, a jeden ze znanych socjologów opublikował pracę, w której teoretycznie dowodził, że zieleni niejako z natury będą najbardziej godni społecznego zaufania ze względu na brak pewnych potrzeb, które zwykłego osobnika zmuszają do gromadzenia dóbr materialnych... I proszę sobie wyobrazić, że po pewnym czasie część tych, którym podaliśmy nasz preparat, zaczęła zielenieć! Nikt z nas nie pouczał ich, co mają robić! Sami do tego doszli! O tym, jak to się dzieje, wiedzieliśmy tylko my. Ogół był przekonany, że to wynik naszych rzetelnych odkryć! Nie mogliśmy już teraz wycofać się. Zresztą było to nam na rękę! Teraz zaczęliśmy rozdawać nasz bezwartościowy preparat wszystkim chętnym. Zielonych przybywało! Perspektywy korzyści, jakie zaczęła dawać pozycja zielonego, zmogły opory moralne w mniej skrupulatnych sumieniach... I tak jest już od wielu lat! Każdy zielony wie na pewno tylko to, że sam jest farbowany. Ale w rezultacie nikt - oprócz nas kilku - nie zna prawdziwej roli rzekomego chlorogenu... Zdziwisz się, obcoplanetniku, dlaczego mówię z tobą szczerze o tym wszystkim. To proste. Gdybyś nawet zaczął rozgłaszać prawdę wśród społeczeństwa, niczego to nie zmieni. Kelorianie sami opowiadają i słuchają bardzo chętnie. Czego to oni nie wymyślili na temat zielonych! Po prostu jednych nie przekonasz, a inni i tak się domyślają. Ale brak dowodów. Aby wykazać, że wszyscy zieleni są farbowani, trzeba by zarządzić ogólną kąpiel w uniwersalnym rozpuszczalniku. Czy sądzisz, że zieleni wydadzą takie zarządzenie? Mnie, przybyszu, zależy tylko na spokojnym doczekaniu emerytury. Ale nawet gdybyś mnie zdemaskował, niczego to nie zmieni w skali ogółu. Zresztą, czy w ogóle wyobrażasz sobie, że można tu coś zmienić? Teraz jest przynajmniej porządek. - Ale w obecnym stanie rzeczy stanowiska wymagające uczciwości obsadzane są przez sprytnych oszustów! - przerwałem z oburzeniem. - Czy sądzisz, że wszyscy oszuści wpadli na pomysł z farbą? Wśród białych także ich nie brak, a zresztą... zrobisz, jak zechcesz. Tylko proszę cię, nie mów nikomu o tej farbie, którą znalazłeś w moim gabinecie. Wyszedłem od profesora z mieszanymi uczuciami. Przypomniałem sobie, że na Ziemi historia nauki notowała podobne przypadki fałszowanie wyników eksperymentu dla uzyskania dotacji... Czy można powiedzieć, że robiono to w dobrej wierze, dla wyższego dobra? Postawa profesora była odrażająca. Miał przede wszystkim na celu własny interes... Wciąż tylko wyjeżdżał z tą swoją emeryturą... Ale z drugiej strony, skoro nie był zdolny do tworzenia węglowodanów z powietrza i wody, to czymże miałby żyć na stare lata? Idąc na kosmodrom pomyślałem sobie, że gdybym, nie daj Boże, rozpętał tu jakąś rewoltę, to w ogólnym zamieszaniu nikt nie będzie w stanie dostarczyć paliwa do mojej rakiety, wojsko zajmie port rakietowy i nigdy stąd nie odlecę... Mój przypadkowy dostawca wywiązał się znakomicie ze swojego zobowiązania: wykombinował ponad cztery tony astrozyny i policzył nawet niedrogo, bo poniżej urzędowej ceny. Dzięki temu mogłem od razu spokojnie ruszyć w dalszą podróż.