Roger Żelazny Wyspa Umarłych (przełożył Adam Kozieł) Dla Banks Mebane ROZDZIAŁ PIERWSZY Życie - Wybaczcie tę szczyptę filozofii - życie przypomina mi plaże okalające Zatokę Tokijską. Co prawda, minęło już parę stuleci od dnia, w którym po raz ostatni widziałem Zatokę i te plaże, mogę więc być trochę nie na czasie. Słyszałem jednak, że nic się nie zmieniło. z wyjątkiem prezerwatyw. Pamiętam okropny bezmiar brudnej wody, jaśniejszy i, być może, czystszy w oddali, ale przy brzegu cuchnący, chlapiący, chłodny i, niczym Czas, żłobiący, przynoszący i zabierający różne rzeczy. Zatoka Tokijską może wypluć na swój brzeg każdy przedmiot. Po prostu wypowiedz słowo, a któregoś dnia stanie się ciałem: trupem, muszlą, może jasnoróżową alabastrową skorupą spiralnie skręconą w lewo, wznoszącą się nieuchronnie ku szczytowi niewinnego dzióbka przywodzącego na myśl jednorożca, butelką z listem albo bez listu, który możesz, ale nie musisz, przeczytać, ludzkim płodem, kawałkiem niezwykle gładkiego drewna - kto wie (nie ja), może fragmentem Jedynego Prawdziwego Krzyża! - z okrągłą dziurą po gwoździu, białymi kamykami i ciemnymi kamykami, rybami, pustymi czółnami, kilometrami lin, koralami, glonami i wodorostami. Takie perły są jej oczami. Zostaw je na brzegu, a po jakimś czasie Zatoka znów się nimi zaopiekuje. Tak właśnie działa. w piachu walały się tony wszelkiego śmiecia. Kondomy - wiotkie, niemal przezroczyste świadectwa instynktu podtrzymania (ale nie dziś) gatunku - ozdobione żywymi wzorkami, krótkim przesłaniem albo kilkoma piórkami. z tego co słyszałem, już ich prawie nie ma. Podzieliły los Edsela, klepsydry i haczyka do guzików, wykończone i podziurawione przez uniwersalną pigułkę, która przy okazji powiększa cycki konsumentek. Kto by narzekał? Wędrowałem plażą chłostaną promieniami porannego słońca, a podmuchy zimnego wiatru pomagały mi dojść do siebie po małej, zgrabnie zawiązanej wojnie w Azji, która kosztowała mnie młodszego brata. Czasem słyszałem wrzaski niewidocznych ptaków. Właśnie ten tajemniczy element nieuchronnie doprowadził mnie do porównania: życie przypomina plaże okalające Zatokę Tokijską. Wszystko płynie. Przez cały czas wypadają na brzeg dziwne i niepowtarzalne rzeczy. Jestem jedną z nich. Wy również. Siedzimy przez chwilę na plaży (może obok siebie?), a potem wyciągają się wilgotne, śmierdzące, lodowate palce i pewne rzeczy znów znikają. Tajemnicze ptasie krzyki wyznaczają kres człowieczeństwa. Głosy bogów? Może. Zanim wyjdziemy z pokoju, przyszpilę do ściany ostatnie narożniki płachty porównania i wyjaśnię, dlaczego postanowiłem zacząć od tej dygresji. Po pierwsze, sądzę, że jakiś kapryśny prąd może ponownie wyrzucić na brzeg rzeczy, które zniknęły niegdyś w otchłani - sam nigdy tego nie widziałem, ale cóż, może nie czekałem wystarczająco długo. Poza tym, czyli po drugie, na plaży mógł się pojawić jakiś spacerowicz i zabrać ze sobą to, co na niej znalazł. Kiedy dowiedziałem się o istnieniu pierwszej z tych dwu możliwości, zacząłem wymiotować. Przez jakieś trzy dni piłem i wdychałem dym z tlących się liści egzotycznej rośliny, a potem wyrzuciłem z domu wszystkich gości. Nic nie trzeźwi tak cudownie jak szok. Już dawno wiedziałem o istnieniu drugiego wariantu - czyli zabraniu rzeczy znalezionej na brzegu Zatoki - ponieważ znałem go z autopsji, ale nigdy, przenigdy nie myślałem poważnie o pierwszym. Wziąłem więc pigułkę, która miała mnie postawić na nogi w ciągu trzech godzin, pomaszerowałem do sauny i wyciągnąłem się na łóżku. w tym czasie mechaniczni i niemechaniczni służący zajęli się sprzątaniem. a potem zacząłem się trząść. Bałem się. Jestem tchórzem. Teraz przeraża mnie wiele rzeczy. Nie mam nad nimi żadnej albo prawie żadnej kontroli. Niczym Wielkie Drzewo. Oparłem się na łokciu, sięgnąłem po kopertę leżącą na nocnym stoliku i jeszcze raz obejrzałem jej zawartość. Pomyłka nie wchodziła w grę. Szczególnie, gdy taka rzecz przychodziła na mój adres. Przyjąłem polecony, wepchnąłem go do kieszeni i wyjąłem w wolnej chwili. A wtedy zobaczyłem, że to szóste, i zrobiło mi się niedobrze. Chciałem, żeby było już po wszystkim. Trójwymiarowe zdjęcie Kathy w bieli. Jeśli nie sfałszowano stempla, wywołane w zeszłym miesiącu. Kathy była moją pierwszą żoną. Jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem. i nie żyła od pięciuset lat. Wyjaśnię to później. Stopniowo. Badałem zdjęcie bardzo uważnie. Szóste w ciągu tyluż miesięcy. Na każdym był inny człowiek. Martwy. Od wieków. W tle skały i błękitne niebo. To wszystko. Mogło być zrobione wszędzie, gdzie są skały i błękitne niebo. Mogło być fałszywe. Dziś ludzie potrafią sfałszować właściwie wszystko. Ale kto wiedział o mnie tyle, żeby je wysyłać, i dlaczego to robił? Tak jak przy poprzednich pięciu nie było żadnego listu. Tylko zdjęcia. Moich przyjaciół i moich wrogów. To dlatego zacząłem myśleć o plażach okalających Zatokę Tokijską. I, przez chwilę, o Objawieniu Świętego Jana. Otuliłem się kocem. Leżałem w sztucznym półmroku, który włączyłem w południe. Przez całe lata było mi wygodnie, tak wygodnie. a teraz pękały zapomniane strupy i blizny. Krwawiłem. Jeśli istniał cień szansy, że to, co trzymam w drżących palcach jest prawdziwe... Odłożyłem kopertę na stolik. Zdrzemnąłem się i zapomniałem o koszmarze sennych szaleństw, który wycisnął ze mnie tyle potu. Lepiej nie pamiętać, to pewne. Wstałem, wziąłem prysznic, włożyłem czyste ubranie, zjadłem coś szybko i zabrałem dzbanek kawy do gabinetu. Kiedyś, kiedy pracowałem, nazywałem go biurem, ale przeszło mi to mniej więcej przed trzydziestu laty. Przejrzałem pobieżnie posortowaną korespondencję z ostatniego miesiąca i znalazłem to, czego szukałem, między prośbami o wsparcie dziwacznych organizacji charytatywnych i dziwacznych indywiduów napomykających coś o bombach, jeśli nie spełnię ich oczekiwań, czterema zaproszeniami do wygłoszenia wykładów, ofertą pracy, która mogła być kiedyś interesująca, ciężkimi paczkami periodyków, listem od dawno zapomnianego potomka denerwującego powinowatego z trzeciego małżeństwa, dotyczącym ewentualnej wizyty (Jej u mnie, tutaj), trzema ofertami artystów szukających mecenasa, trzydziestoma dwoma notami informującymi o wytoczonych mi procesach oraz kupką listów od moich pełnomocników zawiadamiających o oddaleniu trzydziestu dwóch aktów oskarżenia. Pierwszy z ważnych listów napisał Marling z Megapei: “Synu Ziemi, pozdrawiam cię dwudziestoma siedmioma nadal pozostającymi Imionami. Modlę się, byś cisnął w mrok garść klejnotów i obdarzył je żarem kolorów życia. Obawiam się, że czas życia najstarszego ciemnozielonego ciała, które mam zaszczyt nosić, chyli się ku końcowi i znajdzie swój kres na początku przyszłego roku. Te żółte, zamykające się oczy już dawno nie widziały mego obcego syna. Niechaj przybędzie do mnie przed końcem piątej pory, niechaj, za wszystkie me starania, będzie tu ze mną i położywszy dłonie na mych ramionach ulży ich brzemieniu. z szacunkiem”. Drugi list, podpisany przez Przedsiębiorstwo Głębokich Wierceń, które, jak wszyscy wiedzą, jest fasadą dla Ziemskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej, był ofertą sprzedaży używanego sprzętu górniczego znajdującego się w miejscu, z którego nie opłaca się go przewozić obecnemu właścicielowi. Według kodu, którego nauczyłem się przed laty realizując pewne zlecenie ziemskiego rządu federalnego, należało to rozumieć, sans officialese, mniej więcej tak: “Co jest grane? Czyżbyś nie był już lojalny wobec rodzinnej planety? Od dwudziestu lat prosimy, żebyś przybył na Ziemię i omówił z nami sprawę mającą kapitalne znaczenie dla bezpieczeństwa planetarnego, a ty konsekwentnie nas lekceważysz. Ta prośba jest bardzo pilna - niezwykle poważna sytuacja wymaga twojej natychmiastowej współpracy. Wierzymy, że i tak dalej, i tak dalej”. Trzeci list napisany był po angielsku: “Nie chcę, żebyś myślał, iż próbuje wykorzystać to, co dawno minęło, ale naprawdę mam poważne kłopoty, a ty jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc. w każdym razie nikt inny nie przychodzi mi do głowy. Jeśli możesz, proszę, przyjedź do mnie na Aldebaran V. Znajdziesz mnie pod starym adresem, choć poza nim wszystko tu się zmieniło. z poważaniem, Ruth”. Trzy apele do człowieczeństwa Francisa Sandowa. Który, jeśli w ogóle jakiś, miał coś wspólnego ze zdjęciami spoczywającymi w mojej kieszeni? Orgia, którą przerwałem, była czymś w rodzaju przyjęcia pożegnalnego. Ostatni goście opuścili właśnie mój świat. Już zaczynając tę imprezę, skuteczny środek na zapakowanie i odesłanie stąd całego towarzystwa, wiedziałem, dokąd powinienem się udać. Jednak zdjęcie Kathy kazało mi zastanowić się nad tym ponownie. Wszyscy autorzy trzech cytowanych powyżej listów wiedzieli, kim była Kathy. Ruth, przynajmniej raz, miała dostęp do jej zdjęcia, które z pewnością wystarczyłoby jakiejś utalentowanej istocie. Centralna Agencja Wywiadowcza mogła przekopać swoje archiwa i sfałszować zdjęcie w jednym z laboratoriów. Marling potrafiłby je stworzyć. Ale równie dobrze mogło być zupełnie inaczej. Dlaczego - skoro ktoś czegoś ode mnie chciał - zdjęciom nie towarzyszyła żadna informacja? Mój terminarz otwierała prośba Marlinga - gdybym jej nie spełnił, nie mógłbym już nigdy znieść swego towarzystwa - jednak od końca piątej pory roku na północnej półkuli Megapei dzieliło mnie ponad dwanaście miesięcy, mogłem więc pozwolić sobie na kilka przystanków po drodze. Ale jakich przystanków? Centralna Agencja Wywiadowcza nie miała żadnego prawa do moich usług. Nie byłem nawet poddanym Ziemi. Jestem skłonny w miarę możności pomagać Ziemi, tyle że ta sprawa nie mogła być aż tak ważna, skoro czekała przez całe dwadzieścia lat poświęconych na nękanie mnie listami. Poza tym, jak słyszałem - a mam bardzo dobre informacje - planeta nadal istnieje i w dalszym ciągu przędzie tak normalnie i cienko jak zwykle. Gdyby traktowali to naprawdę poważnie, mogliby się tu pofatygować i porozmawiać sobie ze mną. Ale Ruth... Ruth to zupełnie inna sprawa. Przeżyliśmy ze sobą rok, zanim zrozumieliśmy, że rozdzieramy się nawzajem na strzępy i że nigdy nic z tego nie wyjdzie. Rozstaliśmy się jako przyjaciele i byliśmy nimi nadal. Znaczyła coś dla mnie. Zdziwiłem się, że jeszcze żyje. Po tylu latach... Jeśli potrzebowała mojej pomocy, to miała do niej pełne prawo. I tyle. A zatem najpierw odszukam Ruth i spróbuję wyciągnąć ją z kabały, w którą się wpakowała. Potem ruszę na Megapei. Może po drodze uda mi się dowiedzieć od kogo, czego, kiedy, gdzie, dlaczego i jak otrzymywałem zdjęcia. Jeśli nie, polecę na Ziemię i spróbuję pogadać z Agencją. Chyba pójdą na układ “coś za coś”. Wypiłem kawę i zapaliłem. a potem, pierwszy raz od pięciu lat, zadzwoniłem do portu i poprosiłem o przygotowanie Modelu T, mojej bryczki do długich skoków. Usłyszałem, że potrwa to cały dzień i większą część nocy, i że będą gotowi o świcie. Sprawdziłem u automatycznego Sekretarza i Archiwum, kto jest obecnie właścicielem T. S & a poinformował mnie, że T należy teraz do Lawrence'a J. (Johna) Connera z Lochear. Kazałem przysłać sobie niezbędne papiery. Po piętnastu sekundach wyskoczyły z rynny i wpadły do wyściełanego koszyka. Przestudiowałem rysopis Connera, a potem wezwałem fryzjera na kółkach i poleciłem zmienić ciemny brąz swoich włosów w jasną żółć, rozjaśnić cerę, dorzucić kilka piegów, przyciemnić o parę tonów oczy i nałożyć nowe linie papilarne. Mam długą listę fikcyjnych postaci z pełnymi i wiarygodnymi (w każdym razie z dala od domu) życiorysami. Te tajemnicze osoby zajmują się tylko jednym - od lat sprzedają sobie nawzajem T. i będą robić to nadal. Wszystkie są mężczyznami, wszystkie mierzą mniej więcej pięć stóp i dziesięć cali i ważą jakieś sto sześćdziesiąt funtów. Dzięki kilku zabiegom kosmetycznym i zapamiętaniu paru danych mogę stać się każdą z nich. Nie przepadam za podróżowaniem statkami zarejestrowanymi na nazwisko Francisa Sandowa z Homefree czy, jak chcą niektórzy, Świata Sandowa. To jedna z niedogodności - z tą akurat mogę się w miarę spokojnie pogodzić - związanych z należeniem do setki najbogatszych ludzi w galaktyce (według ostatnich szacunków jestem, zdaje się, 87, ale mogę też być 88 czy 86). Przez cały czas ktoś czegoś od ciebie chce. i zawsze okazuje się to krwią lub pieniędzmi, a tak się złożyło, że nie zamierzam się rozstawać ani z jednym, ani z drugim. Cóż, jestem leniwy, łatwo mnie przestraszyć - chcę tylko zachować oba te dobra w posiadanym już wymiarze. Gdybym miał ducha współzawodnictwa, pewnie próbowałbym przesunąć się na, nie mogę sobie przypomnieć, 87, 86 czy 85 pozycję. Tyle że nie dbam o to. i tak naprawdę nigdy nie dbałem, no, może trochę na początku, ale urok nowości minął bardzo szybko. Wszystko powyżej pierwszego miliarda jest już metafizyką. Przed laty często myślałem o wszelkich podłościach, które najprawdopobniej finansuję nie zdając sobie z tego sprawy, a potem dopracowałem się filozofii Wielkiego Drzewa i dałem sobie spokój. A więc jest Wielkie Drzewo, stare jak ludzkość. Suma liści wyrastających z jego konarów i gałązek równa się liczbie istniejących pieniędzy. Na opadających i rosnących liściach wypisane są nazwiska. Po kilku sezonach wszystkie nazwiska ulegają wymianie, ale samo Drzewo - tak, tak – rośnie i jego życiowe funkcje właściwie się nie zmieniają. Przez jakiś czas próbowałem wycinać całą zgniliznę, jaką znalazłem w Drzewie, ale odkryłem, że to, co wycinani, pojawia się natychmiast w innym miejscu. i że muszę sypiać. Do diabła, w tych czasach nie da się przyzwoicie wydawać pieniędzy, a Drzewo jest zbyt wielkie, żeby manipulować nim jak bonsai w doniczce i korygować jego rozwój. a więc pozwoliłem mu rosnąć na jego własny, radosny sposób, z moim nazwiskiem na wszystkich liściach - i tych zwiędłych, i tych suchych, i tych tryskających pierwszą zielenią. Próbowałem się przy tym dobrze bawić, śmigając z konaru na konar, nosząc imiona, których nie wypisano na otaczających mnie liściach. Tyle o mnie i Wielkim Drzewie. Opowieść o tym, jak wszedłem w posiadanie takiej ilości zieleni, mogłaby doprowadzić do powstania zabawniejszej, bardziej wypracowanej i mniej botanicznej metafory. Skoro tak, odłóżmy ją sobie na później. Co za dużo... Spójrzcie tylko, co stało się z biednym Johnnym Donnę: zaczął myśleć, że nie jest Wyspiarzem, i spoczął na dnie Zatoki Tokijskiej. Nie zubaża mnie to nawet na jotę. Zacząłem wyliczać S & a wszystko, co personel powinien i czego nie powinien robić podczas mojej nieobecności. Po odtworzeniu tego przynajmniej dziesięć razy i długim łamaniu sobie głowy udało mi się chyba o niczym nie zapomnieć. Przejrzałem ostatnią wolę i testament i nie znalazłem nic, co chciałbym zmienić. Włożyłem papiery do anihilatorów i poleciłem uruchomić je w pewnych ściśle określonych okolicznościach. Wysłałem pilną depeszę do jednego z moich przedstawicieli na Aldebaran V. Gdyby przypadkiem pojawił się u niego niejaki Lawrence J. (John) Conner, miał dostać wszystko, o co poprosi. Na wypadek, gdybym potrzebował swojej prawdziwej tożsamości, wysłałem mu również zapasowy kod identyfikacyjny. a potem zorientowałem się, że minęły już cztery godziny i poczułem głód. - Ile do zmierzchu? z zaokrągleniem do pełnej minuty - zapytałem S & A. - Czterdzieści trzy minuty - zaszeleścił bezpłciowy głos w ukrytym głośniku. - Dokładnie za trzydzieści trzy minuty zjem obiad na Wschodnim Tarasie - powiedziałem patrząc na zegarek. - Homar z frytkami i sałatką z kapusty, koszyk bułeczek, pół butelki naszego szampana, dzbanek kawy, cytrynowy sorbet, najstarszy koniak jaki mamy w piwnicy i dwa cygara. Zapytaj Martina Bremena, czy wyświadczy mi zaszczyt podając to osobiście. - Tak - odpowiedział S & A. - Żadnych surówek? - Żadnych surówek. Wróciłem do swojego apartamentu, wrzuciłem parę rzeczy do walizki i zacząłem się przebierać. Wszedłem do sypialni. Zwlekałem z wydaniem tego polecenia przez cały dzień. w tej chwili nie pozostawało mi nic innego, jak połączyć się z S & A. Czułem nieprzyjemny ucisk w żołądku i gardle. - Dokładnie za dwie godziny i jedenaście minut - powiedziałem patrząc na zegarek - zadzwoń do Lisy i zapytaj, czy nie wypiłaby ze mną drinka na Zachodnim Tarasie. Za pół godziny. Przygotuj dla niej dwa czeki, każdy na pięćdziesiąt tysięcy dolarów. i list z najlepszymi referencjami. Dostarcz mi to w trzech nie zaklejonych kopertach. - Tak - odpowiedział S & A. Gdy zakładałem spinki do mankietów z rynny wypadły trzy koperty i spoczęły w koszyku stojącym na komodzie. Sprawdziłem ich zawartość, zakleiłem, włożyłem do wewnętrznej kieszeni kurtki i ruszyłem długim korytarzem w kierunku Wschodniego Tarasu. Kosmate obłoczki urządzały właśnie zasadzkę na bursztynowy ogrom słońca, ale po minucie zmieniły plany i spokojnie odpłynęły w dal. Żółte hordy unoszących się wyżej chmur zalśniły pąsowiejącym różem, gdy słońce zanurzyło się w bezlitosnym błękicie drogi wijącej się między Urim a Thumim, bliźniaczymi szczytami, które postawiłem tu po to, żeby co wieczór wsysały i ćwiartowały rozżarzoną kulę. w ostatniej chwili jej tęczowa krew rozbryzgiwała się po zamglonych stokach. Usiadłem przy stole pod wiązem. Gdy dotknąłem krzesła, włączyło się nade mną pole siłowe chroniące przed spadającymi z drzewa liśćmi, insektami, ptasimi odchodami i pyłem. Po chwili pojawił się Martin Bremen. Popychał przykryty wózek. - Topry fieczór, sir. - Dobry wieczór, Martinie. Jak ci leci? - Śfietnie, panie Sandoł. a panu? - Wyjeżdżam - powiedziałem. - Ach? Rozstawił zastawę, odkrył wózek i zaczął podawać. - Tak - powiedziałem. - Może na dłużej. Spróbowałem szampana i z zadowoleniem pokiwałem głową. - ...Zanim wyjadę, chcę ci powiedzieć coś, o czym z pewnością sam wiesz. a mianowicie to, że przygotowujesz najlepsze posiłki, jakie kiedykolwiek jadłem... - Ciękuję, panie Sandoł - jego rumiana twarz pociemniała o ton, może dwa. Opuszczając ciemne oczy, zmagał się z kącikami ust, które usiłowały zburzyć nienagannie prostą linię warg. - Nasza fspółpraca tała mi fiele ratości. - ...Zatem jeśli chcesz wybrać się na roczne wakacje, oczywiście z pełną pensją, zwrotem wszelkich kosztów oraz specjalnym funduszem na zakup wszystkich interesujących cię przepisów, to przed wyjazdem zadzwonię do biura stypendialnego i wydam odpowiednie polecenia. - Kiety pan fyjeszcza, sir? - Jutro rano. - Rosumiem, sir. Tak. Ciękuję. To pszmi parco opiecująco. - ...A przy okazji znajdź jakieś przepisy dla siebie. - Pętę mieć oko szeroko otfarte, sir. - To musi być zabawne uczucie. Przygotowujesz potrawy, których smaku nie możesz się nawet domyślać... - o nie, sir - zaprotestował. - Kipeszy są najsupełniej fiarygotni. Posa tym, pszysnaję, sze często rosmyślałem o smaku pańskich posiłkóf, ale porófnałbym się raczej do chemika, który nie ma najmniejszej ochoty na próbofanie ofocóf sfoich eksperymentóf. W jednej ręce trzymał koszyk z bułeczkami, w drugiej dzbanek kawy, w trzeciej półmisek z kapustą, a czwartą oparł na uchwycie wózka. Był Rigelianinem i nazywał się, mniej więcej, Mmmrt'n Prrm'n. Angielskiego nauczył go niemiecki kucharz, który pomógł mu również znaleźć angielski ekwiwalent Mmmrt'na Prrm'na. Rigeliańscy kuchmistrze z dobrymi kiperami odpowiedniej rasy przygotowują najlepsze potrawy w galaktyce. Są przy tym zupełnie beznamiętni. Przeprowadziliśmy już dziesiątki podobnych rozmów i Martin dobrze wiedział, że lubię się z nim droczyć, próbując zmusić go do przyznania, że jedzenie człowieka przypomina mu śmieci, nawóz lub odpadki przemysłowe. Widocznie etyka zawodowa zabrania mu mówienia takich rzeczy. Jego reakcje muszą być boleśnie ceremonialne. Tym niemniej, gdy wypije za dużo soku cytrynowego, pomarańczowego czy grapefruitowego, jest skłonny przyznać, że gotowanie dla homo sapiens uważa się za największe dno, do jakiego może się zniżyć Rigelianin. Staram się mu to wynagrodzić, bo lubię i jego, i przyrządzane przez niego posiłki. Niezależnie od tego, ile się ma pieniędzy, cholernie trudno znaleźć kucharza z Rigelii. - Martinie - powiedziałem. - Gdyby mi się coś stało... Chcę, żebyś wiedział, że zrobiłem dla ciebie zapis w testamencie. - Ja... ja nie fiem, co pofiecieć, sir. - Więc nie mów nic - rozwiązałem za niego ten dylemat. - Szczerze mówiąc, mam egoistyczną nadzieję, że nie zainkasujesz tych pieniędzy. Zamierzam wrócić. Był jedną z niewielu osób, którym mogłem powiedzieć coś takiego - jak dotąd - bezkarnie. Spędził ze mną trzydzieści dwa lata i już dawno odłożył sobie na dobrą emeryturę. Poza tym gotowanie było jego beznamiętną namiętnością i, z nieznanych mi powodów, darzył mnie sympatią. Pewnie skorzystałby, gdybym padł w tej chwili trupem, ale nie tak bardzo, żeby fatygować się faszerowaniem mojej kapusty jadem murtańskiego motyla. - Obejrzyj zachód słońca - powiedziałem. Przyglądał się ze dwie minuty, a potem oświadczył: - Majstersztyk, proszę pana. - Dziękuję. Możesz zostawić mi koniak i cygara i iść do siebie. Posiedzę tu jeszcze. Postawił tacę na stole, wyprostował swoje wielkie, niemal ośmiostopowe ciało, skłonił się i powiedział: - Szyczę szczęśliwej potrószy, sir, i miłeko fieczoru. - Śpij dobrze - powiedziałem. - Ciękuję - sapnął wślizgując się w mrok. Poczułem pierwszy chłodny podmuch nocnego wiatru, zaszyte w wilgotnych jamach ropusłowiki zaczęły grać kantatę Bacha, a tam, gdzie przed chwilą zniknęło słońce, pojawił się mój pomarańczowy księżyc, Floryda. Rozkwitające w nocy wilczoróże sączyły odurzającą woń w ciemny błękit nieba upstrzonego aluminiowym konfetti gwiazd, stojąca na stole świeca migotała rubinowym blaskiem, gorący homar rozpływał się w ustach, a szampan był zimny jak serce góry lodowej. Poczułem smutek, chciałem szepnąć tej chwili: ,ja wrócę”. Skończyłem homara, szampana i sorbet i zapaliłem cygaro, nim nalałem sobie kieliszek koniaku, co - jak słyszałem - w pewnych kręgach uchodzi za szczyt barbarzyństwa. Przepiłem do wszystkiego w zasięgu wzroku, żeby powetować sobie tę stratę i nalałem kawy do filiżanki. Wstałem i powoli obszedłem wielki budynek, który był moim domem. Dotarłem do Zachodniego Tarasu i usiadłem w barze, stawiając przed sobą butelkę koniaku. Po jakimś czasie zapaliłem drugie cygaro. a potem w wysoko sklepionym przejściu pojawiła się ona, automatycznie przyjmując pozę z reklamy perfum. Lisa była jasną blondynką. Miała na sobie jakąś jedwabiście błękitną rzecz, która w półmroku mieniła się, skrzyła i mgliła wokół niej, białe rękawiczki i krótki brylantowy naszyjnik. Rozchyliła pełne bladoróżowe wargi, tworząc między nimi zgrabne kółko, przechyliła głowę, zamykając jedno, a mrużąc drugie oko. - i spotkali się w poświacie księżyca - powiedziała. Kółko zniknęło w nagłym promiennym uśmiechu, a ja zsynchronizowałem go z wzejściem na zachodzie drugiego, niepokalanie białego księżyca. Jej głos przywodził mi na myśl płytę, zacinającą się przy przejściu na niskie C. Dziś nie nagrywają już zacinających się i przeskakujących płyt. Ale ja nadal je pamiętam. Być może, jako jedyny. - Cześć - powiedziałem. - Czego się napijesz? - Szkockiej z wodą - odpowiedziała jak zwykle. - Cudowna noc! Spojrzałem w jej niebieskie oczy i uśmiechnąłem się. - Tak - powiedziałem, wystukując jej zamówienie. Podano drinka. - Cudowna. - Zmieniłeś się. Jesteś szczuplejszy. - Tak. - Zamierzasz zrobić coś brzydkiego. Mam nadzieję. - Prawdopodobnie - postawiłem przed nią szklaneczkę. - Ile to już... pięć miesięcy? - Trochę dłużej. - Miałaś kontrakt na rok. - Dokładnie. Podałem jej kopertę. - To go rozwiązuje - powiedziałem. - Co... co to znaczy? - zapytała. Uśmiech zamarł, zbladł, zniknął. - To, co powiedziałem. Jak zawsze. - Chcesz powiedzieć, że jestem zwolniona? - Obawiam się, że tak - odpowiedziałem. - a to jest podobna kwota, żeby upewnić cię, że nie jest tak, jak myślisz - podałem jej drugą kopertę. - a jak? - Muszę wyjechać. Nie ma sensu, żebyś w tym czasie tu więdła. To może potrwać. - Zaczekam. - Nie. - To pojadę z tobą. - Nawet gdybyś miała przypłacić to życiem, jeśli podwinie mi się noga? Miałem nadzieję, że powie “tak”. Ale wydaje mi się, że po tylu latach wiem już coś o ludziach. i dlatego miałem pod ręką referencje. - Tym razem to zupełnie możliwe - powiedziałem. - Czasem facet taki jak ja musi zaryzykować. - Dasz mi referencje? - spytała. - Mam je w kieszeni.pai’badraPodniosła drinka. - w porządku. Podałem jej trzecią kopertę. - Nienawidzisz mnie? - spytała. - Nie. - Dlaczego nie? - Dlaczego? pai’badra- Bo jestem słaba i cenię swoje życie. - Ja również. Aczkolwiek nie mogę za nie ręczyć. - Właśnie dlatego przyjmuję wymówienie. - Właśnie dlatego je przygotowałem. - Wydaje ci się, że wszystko wiesz, nieprawdaż? - Nie. - Co będziemy dziś robić? - zapytała kończąc drinka. - Już ci mówiłem, że nie wiem wszystkiego. - Ale ja coś wiem. Traktowałeś mnie bardzo dobrze. - Dziękuję. - Chciałabym się ciebie trzymać. - Ale przestraszyłem cię? - Tak. - Za bardzo? - Za bardzo. Dopiłem koniak, zaciągnąłem się cygarem. Popatrzyłem na Florydę i mój biały księżyc, który nazwałem Grającą Kulą. - Przynajmniej dziś - powiedziała dotykając mojej dłoni - zapomnisz o nienawiści do mnie. Nie otworzyła kopert. Sączyła drugiego drinka, obserwując Florydę i Grającą Kulę. - Kiedy wyjeżdżasz? - o pierwszym brzasku. - Boże, jesteś romantyczny. - Nie. Jestem, jaki jestem. - Właśnie to powiedziałam. - Nie sądzę, ale cieszę się, że cię spotkałem. Odstawiła pustą szklaneczkę. - Robi się chłodno. - Tak. - Powetujmy to sobie w środku. - Chciałbym sobie powetować. Zdusiłem niedopałek, wstaliśmy, pocałowała mnie. Objąłem jej wciętą, skrzącą się, błękitną talię, ruszyliśmy z baru ku sklepieniu, minęliśmy je i znaleźliśmy się we wnętrzu domu, który opuszczaliśmy. Zróbmy sobie trzygwiazdkową przerwę: * * * Może bogactwo, jakie zdobyłem wędrując drogą, która doprowadziła mnie do stania się tym, kim jestem, jest jedną z rzeczy, które uczyniły mnie tym, kim jestem, tzn. lekkim paranoikiem. Nie. To zbyt łatwe. W ten sposób mógłbym uzasadnić wszystkie obawy przy każdym wyjeździe z Homefree. a potem mógłbym uzasadnić uzasadnienie, mówiąc, że to nie może być paranoja, jeśli rzeczywiście są gdzieś ludzie, którzy chcą cię dostać. a są. I, między innymi, dlatego urządziłem Homefree tak, by móc w pojedynkę stawić czoło każdemu człowiekowi i każdemu rządowi, który chciałby tu po mnie wtargnąć. Musieliby mnie zabić, a byłoby to drogie przedsięwzięcie, ponieważ wymagałoby zniszczenia całej planety. Jestem, jak sądzę, przygotowany nawet na taką ewentualność, aczkolwiek nie sprawdziłem tego w warunkach polowych. Nie, prawdziwą przyczyną moich obaw jest znany wszystkim ludziom najzwyczajniejszy w świecie strach przed śmiercią i nieistnieniem. w moim przypadku spotęgowany chwilą jasności, której nie potrafię wyjaśnić... Zapomnijcie o tym. Jedyne istoty, jakie pojawiły się na scenie w dwudziestym wieku i zdołały dotrwać do dziś, to znaczy - do trzydziestego drugiego, to ja i, być może, kilka sekwoi. Pozbawiony pasywności właściwej królestwu roślin, odkryłem z czasem, że istnieniu towarzyszy nieustannie rosnący strach przed śmiercią. w efekcie przetrwanie (o którym myślałem przedtem głównie w kategoriach darwinowskich i uważałem za rozrywkę niższych gatunków i gromad) staje się najbardziej absorbującym zajęciem. Dzisiejsza dżungla bije na głowę swą poprzedniczkę z czasów mej młodości: tysiąc pięćset zamieszkanych światów - każdy z własnymi sposobami zabijania ludzi (naprawdę łatwo je wypróbować, skoro można się przemieszczać dosłownie w mgnieniu oka); siedemnaście inteligentnych ras, z których cztery uważam za znacznie bystrzejsze od ludzi, a siedem czy osiem za równie głupie - każda z własnymi sposobami zabijania ludzi; hordy służących nam maszyn, licznych i pospolitych jak samochody w epoce mego dzieciństwa - każda z własnymi sposobami zabijania ludzi; nowe choroby, nowe bronie, nowe trucizny i nowe wstrętne zwierzęta, nowe przedmioty pożądania, nienawiści, chciwości i uzależnienia - każdy z własnymi sposobami zabijania ludzi i wiele, bardzo, bardzo wiele nowych miejsc do umierania. Widziałem i spotkałem wiele z nich. Ze względu na moją, powiedzmy, niezwykłą profesję, najwyżej dwadzieścia sześć istot w galaktyce wie o nich więcej niż ja. Boję się, nawet jeśli w tej chwili nikt do mnie nie strzela, tak jak strzelano do mnie na parę tygodni przed wysłaniem mnie na rekonwalescencję do Japonii, w której odkryłem Zatokę Tokijską. Jakieś tysiąc dwieście lat temu. i tyle. Samo życie. * * * Wyszedłem w środku nocy, celowo nie żegnając się z nikim, ponieważ uważam, że tak powinno być. Zaparkowałem i pomachałem cieniowi, który machał do mnie z Centrum Operacyjnego i ruszyłem przez pole. Wtedy i ja stałem się tylko cieniem. Doszedłem do doku, w którym przycupnął Model T, wszedłem na pokład, ułożyłem ekwipunek i przez pół godziny sprawdzałem wszystkie systemy. a potem wyszedłem, żeby sprawdzić projektory fazowe. Zapaliłem papierosa. Na wschodzie niebo było żółte. Na zachodzie nad czarną ścianą gór przetoczył się ryk grzmotu. Nad moją głową zawisło kilka chmur. Do wyblakłego płaszcza nieba nadal tuliły się gwiazdy. Przypominały teraz krople rosy, a nie konfetti. Przynajmniej raz do tego nie dojdzie, pomyślałem. Śpiewały ptaki. Przyczłapał szary kot, otarł się o moją nogę i podreptał w kierunku ptasich treli. Wiatr zmienił nagle kierunek i sączył się teraz przez gęsty las okalający południowy kraniec pola. Wilgotny powiew niósł świeże zapachy życia i wzrostu. Niebo zaróżowiło się, gdy zaciągałem się po raz ostatni, migoczące góry zdawały się lekko drżeć, gdy odwracałem się i zadeptywałem niedopałek. Wielki, niebieski ptak runął w dół i wylądował na moim ramieniu. Pogłaskałem gładkie piórka i wysłałem go w drogę. Zrobiłem krok w stronę pojazdu... Potknąłem się o sworzeń sterczący z płyty doku. Udało mi się złapać za rozporę i tylko dzięki temu nie runąłem jak długi. Upadłem na kolana. Nim zdołałem wstać, mały, czarny niedźwiadek lizał mnie po twarzy. Podrapałem go za uchem, poklepałem po głowie, a wstając zdzieliłem w tyłek. Odwrócił się i pognał w stronę lasu. Gdy usiłowałem zrobić kolejny krok, okazało się, że rękaw mojej kurtki uwiązł między prętami, które uratowały mnie przed upadkiem. Zanim się wyplątałem, na moim ramieniu siedział jakiś ptak, a od strony lasu nadlatywała czarna chmura jego pobratymców. Ich rozpaczliwym krzykom towarzyszyły kolejne grzmoty. A więc doszło do tego... Popędziłem do statku, niemal wpadając na zielonego królika, który wyjrzał z norki marszcząc pośpiesznie nos i wpatrując się we mnie różowymi oczami krótkowidza. Wielki padalec, przezroczysty i połyskliwy, sunął ku mnie po płytach doku. Zapomniałem się schylić i wyrżnąłem czołem w stalową krawędź, cofnąłem się o krok. Płowa małpka złapała mnie za kostkę, mrugając błękitnymi oczami. Pogłaskałem ją po głowie i przegoniłem. Była silniejsza niż myślałem. Przecisnąłem się przez właz. Pokrywa zacięła się, gdy próbowałem ją zamknąć. Zanim udało mi się ją uruchomić, w powietrzu kłębiło się stado purpurowych papug wykrzykujących moje imię. Przezroczysty wąż usiłował wedrzeć się na pokład. Znalazłem włącznik pola siłowego i zrobiłem z niego użytek. - w porządku! Cholera! - krzyknąłem. - Wyjeżdżam! Do widzenia! Wrócę! Nad ścianą gór eksplodowały błyskawice, burza ruszyła z kopyta w kierunku statku. Uwolniłem pokrywę. - z drogi! - wrzasnąłem zatrzaskując właz. Zapiąłem klamry, podszedłem do pulpitu sterowniczego i uruchomiłem wszystkie systemy. Na ekranie zobaczyłem pierzchające zwierzęta. Rozwiała się mgła, o kadłub zadzwoniły pierwsze krople deszczu. Podniosłem statek. Dookoła szalała burza. Minąłem ją, opuściłem atmosferę, przyśpieszyłem, wszedłem na orbitę i ustaliłem kurs. Zawsze tak jest, gdy próbuję wyjechać z Homefree, i dlatego za każdym razem staram się wymknąć bez pożegnania. i nigdy mi się nie udaje. W każdym razie, przyjemnie jest wiedzieć, że jesteś gdzieś mile widziany. * * * W odpowiedniej chwili opuściłem orbitę, zostawiając za sobą Homefree. Przez parę godzin miałem mdłości i drżały mi dłonie. Paliłem za dużo papierosów, zaczynało drapać mnie w gardle. Na Homefree miałem pieczę nad wszystkim, teraz znów wracałem na wielką arenę. Przez chwilę zastanawiałem się poważnie nad zawróceniem statku. A potem pomyślałem o Kathy i o Marlingu, i o Ruth, i o Nicku, martwym od wieków karle, i o moim bracie Chucku i nienawidząc się coraz bardziej, mknąłem do punktu fazowego. To stało się zupełnie nagle, zaraz po wejściu w fazę i włączeniu autopilota. Zacząłem się śmiać i, jak za dawnych czasów, poczułem zupełną beztroskę. A nawet jeśli umrę? Co z tego? Co w moim życiu było tak cholernie istotne? Pochłanianie wyszukanych potraw? Noce z dyplomowanymi kurtyzanami? Bzdety. Prędzej czy później Zatoka Tokijska dostaje nas wszystkich i dobrze wiem, że pewnego dnia dostanie również i mnie. Mimo wszystko. Lepiej dać się zmieść w pół drogi do czegoś w miarę szlachetnego niż wegetować, nim jakiś typ znajdzie wreszcie sposób na zgładzenie mnie w łóżku. I to, również, była faza... Zacząłem recytować litanię w języku znacznie starszym niż ludzkość. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy od wielu, bardzo wielu lat, bo po raz pierwszy od wielu, bardzo wielu lat poczułem, że jestem do tego gotów. Światło w kabinie zdawało się blednąc, mimo że byłem pewny, iż świeci tak jasno jak zawsze. Małe tarcze na pulpicie odpłynęły w dal, stając się iskrami... płonącymi oczami zwierząt śledzących mnie z głębi mrocznej puszczy. Mój głos brzmiał zupełnie obco, jak gdyby dzięki jakiemuś akustycznemu figlowi dobywał się z odległego punktu w przestrzeni. Ruszyłem za nim. Wewnątrz siebie. Potem dołączyły inne głosy. Po chwili mój zamarł, ale inne trwały, słabe, wysokie, zanikające i narastające, jak gdyby niósł je niewyczuwalny wiatr; delikatnie dotykały moich uszu, nigdzie nie wołając. Ja nie mogłem wykrztusić słowa, ale one śpiewały. Ze wszystkich stron otaczały mnie oczy; nie zbliżały się ani nie odchodziły. w oddali pojawiła się słaba poświata przypominająca blask wschodzącego słońca na zachmurzonym, mlecznobiałym niebie. Uświadomiłem sobie, że śpię i śnię, i że jeśli zechcę, mogę się obudzić. Nie chciałem. Ruszyłem na zachód. Pod osłoną sennie bladego nieba dotarłem do krawędzi skalnego urwiska i nie miałem już dokąd iść. Przede mną rozciągała się woda, woda, której nie mogłem przekroczyć, jasna i skrząca, a tuż nad nią powoli splatały się i rozplatały cienie mgły; w oddali, daleko, bardzo daleko od grani, na której stałem z nieznacznie uniesionym ramieniem, na poszarpanej turni piętrzącej się nad tarasem wyrastającym z innego tarasu otoczonego kamiennymi stokami, nieugiętymi i posępnymi niczym góra lodowa z hebanu, i zamglonymi szczytami wymierzonymi w niebo, którego nie mogłem dostrzec, zobaczyłem źródło tych melodyjnych głosów i poczułem, jak w mój kark wbijają się zimne szpony. Zobaczyłem cienie umarłych dryfujące jak mgły i stojące bez ruchu za czarnymi skałami. i wiedziałem, że są martwi, bo dojrzałem między nimi karła Nicka robiącego sprośne gesty i telepatę Mike'a Shandona, który niemal obalił imperium, moje imperium, i którego zabiłem własnymi rękoma, i starego wroga Dango Noża, i Courtcoura Bodgisa, człowieka o komputerowym mózgu, i lady Karle z Algol, którą darzyłem miłością i nienawiścią. I wezwałem tę, którą chciałbym nadal móc wzywać. Zadudnił grzmot, a niebo zrobiło się jasne i niebieskie niczym jezioro lazurowej rtęci. Przez chwilę widziałem ją stojącą za bezmiarem wody między ciemnymi skałami, Kathy, całą w bieli, i nasze oczy spotkały się na moment, otworzyła usta, usłyszałem swoje imię i nic więcej, bo następny grom przyniósł absolutną ciemność i zarzucił ją na wyspę i na zagubioną na skalnej grani postać z nieznacznie uniesionym ramieniem. Na mnie, jak sądzę. * * * Gdy się obudziłem, miałem mgliste pojęcie na temat znaczenia tego, co się stało. Bardzo mgliste. i nic nie rozumiałem, choć próbowałem to przeanalizować. Stworzyłem kiedyś Wyspę Umarłych Bócklina, żeby zaspokoić kaprys grupki klientów, których nigdy nie widziałem. Strzępy muzyki Rachmaninowa tańczyły mi w głowie jak widmowe cukierki. To była ciężka praca. Przede wszystkim dlatego, że jestem istotą myślącą głównie obrazami. Zawsze gdy myślę o śmierci, to znaczy często, bardzo często, mój umysł wypełniają dwa obrazy. Pierwszym z nich jest Dolina Cieni - wielka, ciemna rozpadlina zaczynająca się między potężnymi, kamiennymi dziobami pokrytymi darniną, które, im dalej sięgasz wzrokiem, giną stopniowo w szarzejącym mroku, aż wreszcie stajesz twarzą w twarz z absolutną czernią międzygwiezdnej pustki, bez gwiazd, komet, meteorów, niczego; drugi to Wyspa Umarłych, szalony obraz Bócklina przedstawiający miejsce, które przed chwilą widziałem we śnie. Wyspa Umarłych jest bardziej złowieszcza. Dolina zdaje się nieść ze sobą obietnicę spokoju. Może mam takie wrażenie tylko dlatego, że nigdy nie projektowałem i nie budowałem Doliny Cieni, pocąc się nad każdym detalem i akcentem wstrząsającego krajobrazu. Natomiast zdarzyło mi się wznieść, pośród delikatnego skądinąd piękna Edenu, Wyspę Umarłych, która wypaliła piętno w mojej świadomości. Nie tylko nie mogłem o niej zapomnieć, ale stałem się jej częścią, tak jak ona była częścią mnie. Teraz, w odpowiedzi na coś w rodzaju modlitwy, ta część mojej istoty przemówiła do mnie w jedyny dostępny jej sposób. Czułem, że mnie ostrzega i daje mi znak, który z czasem nabierze sensu. Symbole wskazują, ale i - w równym stopniu - skrywają. Taka już ich cholerna natura. w wizji Kathy mnie widziała, a to znaczy, że mogła istnieć szansa... Włączyłem ekran i spojrzałem na spirale światła obracające się zgodnie i niezgodnie z ruchem wskazówek zegara wokół punktu leżącego dokładnie przede mną. Gwiazdy. Widoczne tu, na spodzie przestrzeni, tylko w ten sposób. Gdy tak wisiałem, a kosmos wirował wokół mnie, czułem, że stare, hodowane przez całe dekady warstwy tłuszczu, którym obrastała moja dusza, zaczynają się topić i płonąć. a wtedy człowiek, którym próbowałem stać się z takim trudem, umarł i poczułem, że Shimbo z Zaniku Darktree, Pan Gromów, nadal żyje. Przyglądałem się wirującym gwiazdom z wdzięcznością, smutkiem i dumą dostępnymi tylko człowiekowi, który przeżył swe przeznaczenie i zrozumiał, że może wykuć sobie drugie. Po jakimś czasie wir nieba wessał mnie w mroczną czeluść snu pozbawioną obrazów i chłodną, delikatną i cichą jak - być może - Dolina Cieni. * * * Doprowadzenie Modelu T do przystani Aldebaran V - którą nazwano od imienia odkrywcy Driscollem - zabrało Lawrence'owi Connerowi dwa tygodnie. Dwa tygodnie w Modelu T. Choć w trakcie fazy nie upłynęła nawet sekunda. Proszę, nie pytajcie, dlaczego. Nie mam czasu na pisanie książki. w każdym razie, gdyby Lawrence Conner postanowił teraz zawrócić, mógłby rozkoszować się kolejnymi dwoma tygodniami gimnastyki, wspomnień i lektury, i znaleźć się na Homefree w południe tego samego dnia, w którym opuścił ją Francis Sandow. Sprawiając tym, bez wątpienia, niewymowną radość wszelkim formom dzikiego życia. Ale nie zawrócił. Pomógł natomiast Sandowowi w zrobieniu interesu na białym wrzosie, na który żaden z nich nie miał najmniejszej ochoty. Zrobił to tylko dla zachowania pozorów - w tym czasie Sandow badał uważnie wszystkie kawałki łamigłówki, jakie udało mu się znaleźć. Prawdę mówiąc, mogły to być kawałki kilku pomieszanych ze sobą łamigłówek. Nie sposób tego rozstrzygnąć. Założyłem lekki tropikalny garnitur i ciemne okulary. Po żółtym niebie włóczyły się leniwie nieliczne pomarańczowe chmurki, a palące promienie słońca chłostały pastelowe chodniki, rozbryzgując się na nich ciepłym, zniekształcającym rzeczywistość gradem. Pojechałem wypożyczonym pojazdem, krzyżówką ślizgacza i sań, do dzielnicy artystów miasteczka Midi - jak na mój gust zbyt eleganckiego, kruchego i, koniecznie, położonego nad morzem, miasteczka, w którym niemal wszystkie walce, ostrosłupy, sześciany i owoidy okrzyknięte przez ludzi domami, biurami, pracowniami czy sklepami zbudowano z tworzywa zwanego glacylinem, które dzięki prostej kontroli zaburzeń molekularnych może być przezroczyście bezbarwne bądź kolorowe lub nieprzezroczyście barwne - i przemierzając nieustannie zmieniające kolor miasto, przypominające profilowaną malinowo- truskawkowo- wiśniowo-pomarańczowo-cytrynową galaretę z kupą owoców w środku, odszukałem wijącą się wzdłuż wybrzeża uliczkę Nuage. Znalazłem stary adres. Ruth miała rację. Wiele się zmieniło. Gdy mieszkaliśmy tu razem, dom był jedną z nielicznych twierdz opierających się inwazji pożerającej miasto galarety. Teraz uległ i on. Tam, gdzie kiedyś wznosiła się wysoka, pokryta stiukami ściana zamykająca brukowany dziedziniec i kamienny łuk z żelazną bramą prowadzącą do hacjendy niedbale pochylonej nad maleńkim basenem, na którego szorstkich ścianach i gładkich kafelkach słońce wyczarowywało świetliste duszki, wyrósł zamek galarety z czterema wysokimi wieżami. Póki co, malinowy. Zaparkowałem, przeszedłem po tęczowym moście i dotknąłem płytki anonsującej. - Ten dom jest pusty - obwieścił mechaniczny głos z niewidocznego głośnika. - Kiedy wróci panna Laris? - zapytałem. - Ten dom jest pusty - powtórzył głośnik. - Jeśli jest pan nim zainteresowany, proszę skontaktować się z Paulem Gliddenem ze Stowarzyszenia Nieruchomości Słonecznej Modlitwy. Aleja Siedmiu Westchnień 178. - Czy panna Laris zostawiła swój obecny adres? - Nie. - a jakieś wiadomości? - Nie. Wróciłem do sań, podniosłem je na wysokość ośmiu cali powietrznej poduszki i znalazłem Aleję Siedmiu Westchnień, która nazywała się niegdyś Ulicą Główną. Owłosienie pana Gliddena sprowadzało się do oddalonych od siebie o jakieś dwa cale, tak cienkich, jakby narysowano je jednym pociągnięciem dobrze zatemperowanego ołówka, siwych kresek brwi wyrastających nad ciemnoszarymi poważnymi oczami osadzonymi tuż nad różowym sznurkiem ust, które z pewnością uśmiechały się nawet wtedy, gdy ich właściciel był pogrążony w głębokim śnie. Między szare szparki i różowy sznureczek wcisnęła się maleńka, zadarta rzecz, przez którą oddychał. Sprawiała wrażenie jeszcze mniejszej z uwagi na ciastowate połcie policzków bezustannie grożące wezbraniem i pochłonięciem i jej, i resztek rysów. w takim wypadku pan Glidden przeistoczyłby się w gładką, purpurową niczym bufiasta koszula, w którą wlał swoją północną półkulę, dławiącą bułę ozdobioną przekłutymi uszkami i parą szafirowych kolczyków. Pan Glidden, osłonięty biurkiem Stowarzyszenia Nieruchomości Słonecznej Modlitwy, opuścił wilgotną rękę, którą właśnie uścisnąłem, sięgając po cygaro uderzył masońskim pierścieniem w ceramiczne słońce popielniczki i, zanurzywszy się jak ryba w jeziorze dymu, posłał mi długie, uważne spojrzenie. - Proszę usiąść, panie Conner - zagaił. - Czym mogę panu służyć? - Zajmuje się pan domem na Nuage, w którym mieszkała Ruth Laris. - To prawda. Zastanawia się pan nad kupnem? - Szukam Ruth Laris - powiedziałem. - Nie wie pan, dokąd się wyprowadziła? Szare oczka straciły resztki blasku. - Nie - powiedział. - Nigdy jej nie widziałem. - z pewnością chciała, żeby przesłał pan gdzieś pieniądze. - To prawda. - Mógłby mi pan powiedzieć, gdzie? - Dlaczego miałbym to zrobić? - a dlaczego nie? Próbuję ją znaleźć. - Mam przelać pieniądze na jej konto. - w tym mieście? - Tak. w Artists Trust. - Ale to nie ona umawiała się z panem? - Nie. Jej pełnomocnik. - Mógłby mi pan powiedzieć, kim jest jej pełnomocnik? Wzruszył ramionami z głębi swej sadzawki. - Czemu nie? - powiedział. - Andre DuBois z Benson, Carling & Wu. Osiem przecznic dalej. - Dzięki. - Zatem nie interesuje pana ta posiadłość? - Wprost przeciwnie - powiedziałem. - Kupię ją, jeśli będę mógł wejść w jej posiadanie jeszcze dziś, i omówię tę transakcję z przedstawicielem Ruth. Co pan sądzi o pięćdziesięciu dwóch tysiącach? Wyskoczył z bajora. - Gdzie będę mógł pana znaleźć, panie Conner? - w Spectrum. - Po piątej? - Niech będzie po piątej. Co teraz? Po pierwsze, pojechałem do Spectrum. Po drugie, skontaktowałem się z moim człowiekiem na Discroll i przy pomocy odpowiedniego kodu poleciłem przygotować pieniądze dla Lawrence'a Connera. Po trzecie, pojechałem do dzielnicy Religii, zaparkowałem, wysiadłem i zacząłem iść. Mijałem kapliczki i świątynie poświęcone Wszystkim, od Zaratustry po Jezusa Chrystusa. Zwolniłem w części Pei'an. I po chwili znalazłem. Nad powierzchnię ziemi wystawało tylko wejście. Zielona konstrukcja wielkości garażu dla jednego samochodu. Minąłem ją i zszedłem na dół wąskimi schodami. Dotarłem do małego, oświetlonego świecami przedsionka i przeszedłem pod niskim kamiennym łukiem. Znalazłem się w mrocznym pomieszczeniu. Na środku stał ciemnozielony ołtarz otoczony kilkoma rzędami ławek. Na wszystkich pięciu ścianach wisiały setki witraży przedstawiających bóstwa Pei'an. Może nie powinienem tu dziś przychodzić. Minęło tyle lat... W środku było sześciu Pei'an (w tym cztery kobiety) i ośmiu ludzi. Wszyscy mieli na sobie pasy modlitewne. Pei'anie mierzą mniej więcej siedem stóp i są zieloni jak trawa. Ich głowy przypominają spłaszczone lejki, a ich szyje szyjki lejków. Mają wielkie przejrzyście zielone lub żółte oczy. Ich nosy są płaskie i marszczą się wokół nozdrzy nie większych niż dwudziestopięciocentówki. Nie mają żadnego zarostu. Ich usta są szerokie i nie zawierają zębów jako takich. Jak, a przynajmniej tak mi się wydaje, u chrzęstnoszkieletowych. Bezustannie połykają swoje skóry. Nie mają warg, ale ich skóra, trafiwszy do wnętrza, pęcznieje i twardnieje, tworząc zrogowaciałe krawędzie, które służą im do żucia, a przesuwając się dalej zostają zastąpione świeżą tkanką, a następnie strawione. Niezależnie od tego, jak to brzmi dla kogoś, kto nigdy ich nie spotkał, Pei'anie mają więcej wdzięku niż koty, są piękni, starsi niż ludzkość i mądrzy. Bardzo. Ponadto są dwustronnie symetryczni. Posiadają dwie pięciopalcowe ręce i takież nogi. Również dwie. Obie płcie noszą kurtki, suknie i sandały, przeważnie ciemne. Kobiety są niższe, szczuplejsze i szersze w biodrach niż mężczyźni. Nie mają piersi, ponieważ nie karmią potomstwa, które przez pierwsze tygodnie życia trawi wielkie połcie tłuszczu, a następnie zaczyna trawić swoje skóry. Po jakimś czasie przystępuje do spożywania innych potraw, głównie gąbczastych papek i wodorostów. Ich język jest trudny. Mówię nim. Ich filozofie są bardzo skomplikowane. Niektóre znam. Wielu Pei'an jest telepatami, wielu ma inne niezwykłe zdolności. Ja również. Usiadłem na ławeczce i odprężyłem się. Ze względu na powiązania na Megapei czerpię coś w rodzaju siły z ołtarzy Pei'an. Pei'anie są politeistami. Ich religia przypomina mi trochę hinduizm, ponieważ nigdy niczego nie odrzucają - mam wrażenie, że od zarania poświęcali się gromadzeniu bóstw, rytuałów i tradycji. Strantri, tak nazywa się ta religia, bardzo się rozprzestrzeniła i wygląda na to, że pewnego dnia może się stać religią powszechną - właściwie każdy, od animistów i panteistów po agnostyków i ludzi, którzy po prostu lubią rytuały, znajdzie w niej coś dla siebie. Rdzenni Pei'anie stanowią obecnie zaledwie dziesięć procent wyznawców. Strantri będzie zapewne pierwszą wielką religią, jaka przeżyje rasę, która ją stworzyła. Liczba Pei'an zmniejsza się z każdym rokiem. Jako jednostki żyją cholernie długo, ale nie są szczególnie płodni. Skoro ich najwięksi uczeni napisali już ostatni rozdział gigantycznej Historii Kultury Pei'an, składającej się z 14926 tomów, mogą dojść do wniosku, że nie ma żadnych powodów, żeby ciągnąć to dalej. Mają bardzo dużo szacunku dla swoich uczonych. Pod tym względem są rzeczywiście zabawni. Stworzyli galaktyczne imperium, gdy człowiek mieszkał jeszcze w jaskiniach. Przez całe wieki toczyli wojnę, która wyssała z nich energie, zrujnowała przemysł i zdziesiątkowała populacje. Walczyli z nie istniejącą już rasą, z Bahulianami. Potem opuścili wysunięte posterunki i stopniowo wycofali się do niewielkiego systemu światów, który zamieszkują do dziś. Ich pierwotny świat, nazywający się również Megapei, został zniszczony przez Bahulian, którzy - jak zgodnie twierdzą wszystkie źródła - byli brzydcy, bezlitośni, podli, dzicy i zdeprawowani. Należy jednak pamiętać, że wszelkie wzmianki na ich temat pochodzą od Pei'an, więc chyba nigdy się nie dowiemy, jacy naprawdę byli Bahulianie. w każdym razie nie wyznawali strantri - przeczytałem gdzieś, że byli bałwochwalcami. Jeden z mężczyzn stojących przy ołtarzu, naprzeciw łuku, zaintonował litanię, którą znam znacznie lepiej niż inne, podniosłem więc głowę, żeby sprawdzić, czy do tego dojdzie. Doszło. Witraż przedstawiający Shimbo z Darktree, Pana Gromów, płonął zielenią i żółcią. Część strantriańskich bóstw jest jak w starożytnym Egipcie - pozwolę sobie ukuć nowy wyraz - pei'apomorficzna, to znaczy - wygląda jak krzyżówki Pei'an z istotami, które można obejrzeć w ZOO. Co nie znaczy, że pozostałe są mniej dziwaczne. Jestem przekonany, że Pei'anie musieli kiedyś odwiedzić Ziemię, bo Shimbo jest człowiekiem. Nie mogę pojąć, dlaczego inteligentna rasa chciała zrobić sobie boga z jakiegoś dzikusa, ale oto on: nagi, trochę zielonkawy, z twarzą częściowo ukrytą za uniesionym lewym ramieniem dzierżącym burzową chmurę na tle żółtego nieba. w prawej dłoni trzyma wielki łuk, a do pasa ma przytroczony kołczan z piorunami. Sześciu Pei'an i ośmiu ludzi recytowało tę samą litanię. w drzwiach pojawili się następni. Robiło się tłoczno. Poczucie światła i mocy rozprzestrzeniało się z klatki piersiowej i stopniowo wypełniało całe ciało. Nie rozumiem dlaczego, ale zawsze, gdy wchodzę do świątyni Pei'an, Shimbo zaczyna się żarzyć, a ja doświadczam ekstazy i mocy. Ukończyłem trzydziestoletni trening, a następnie przez dwadzieścia lat terminowałem w fachu, który dał mi fortunę. Jestem jedynym Ziemianinem w tym interesie. Inni światobraziści są Pei'anami. Każdy z nas nosi imię jednego z Pei'ańskich bóstw. To pomaga w pracy. Unikalnie i kompleksowo. Wybrałem Shimbo - albo on wybrał mnie - ponieważ wyglądał na człowieka. Uważa się, że dopóki żyję, on przebywa w fizycznym wszechświecie. Kiedy umrę, powróci do szczęśliwej nicości i pozostanie w niej do czasu nadania Imienia komuś innemu. Gdy noszący Imię wchodzi do świątyni Pei'an, jego bóstwo zaczyna płonąć - na każdym ołtarzu galaktyki. Nie rozumiem tej więzi. Tak naprawdę nie rozumieją jej nawet Pei'anie. Myślałem, że Shimbo już dawno mnie porzucił widząc, co zrobiłem z Mocą i ze swoim życiem. Chyba przyszedłem do świątyni, żeby się o tym przekonać. Wstałem i ruszyłem w kierunku kamiennego łuku. Przechodząc pod nim poczułem przemożne pragnienie podniesienia lewej ręki. a potem zacisnąłem pięść i opuściłem ją na wysokość ramienia. w tej samej chwili tuż nad moją głową eksplodował piorun. Gdy wspinałem się po schodach i wychodziłem na zroszoną deszczem uliczkę, Shimbo nadal jaśniał na ścianie, a w uszach dźwięczały mi słowa modlitwy. ROZDZIAŁ DRUGI Spotkałem się z Gliddenem w biurze DuBois o 6:30 i dobiłem targu. Kosztowało mnie to pięćdziesiąt sześć tysięcy. DuBois był niski. Miał wygarbowaną wiatrem twarz, okoloną burzą długich, białych włosów. Otworzył biuro o tej porze tylko dlatego, że nalegałem na zawarcie umowy jeszcze tego popołudnia. Zapłaciłem, podpisaliśmy dokumenty, klucze powędrowały do mojej kieszeni, uścisnęliśmy sobie dłonie i wyszliśmy z biura. Gdy maszerowaliśmy po wilgotnym chodniku do swoich pojazdów, powiedziałem nagle: - Cholera! DuBois, zostawiłem pióro na pańskim biurku. - Przyślę je panu. Zatrzymał się pan w Spectrum? - Tak, ale jeszcze dziś się wymelduję. - Mogę je wysłać na Nuage. Potrząsnąłem głową. - Będę go potrzebował wieczorem. - Proszę, proszę wziąć moje - powiedział, podając mi swoje pióro. Glidden zdążył już wsiąść do swojego wehikułu. Pomachałem mu i powiedziałem: - To przedstawienie było przeznaczone tylko dla niego. Chcę porozmawiać z panem w cztery oczy. Zmarszczył brwi. Malujący się na jego twarzy niesmak ustąpił miejsca zaciekawieniu. - w porządku - powiedział. Wróciliśmy do biura, zamykając za sobą drzwi. - o co chodzi? - zapytał, siadając na wyściełanym krześle. - Szukam Ruth Laris - powiedziałem. Zapalił papierosa. Niezawodny sposób na zdobycie chwili do namysłu. - Dlaczego? - zapytał. - Stara przyjaźń. Czy wie pan, gdzie jest Ruth? - Nie - powiedział. - Nie wie pan, gdzie przebywa osoba, dla której przechowuje pan taką ilość gotówki? Nie sądzi pan, że to, powiedzmy, dziwne? - Tak - powiedział. - Tak sądzę. Ale właśnie do tego mnie zobowiązano. - Ruth Laris? - Nie rozumiem. - Zleciła to panu osobiście czy zrobił to ktoś w jej imieniu? - Wydaje mi się, że to nie pański interes, panie Conner. Chyba już najwyższy czas zakończyć tę rozmowę. Potrzebowałem sekundy na podjęcie decyzji. - Zanim zakończy pan tę rozmowę - powiedziałem - chcę pana poinformować, że kupiłem ten dom tylko po to, żeby go przeszukać. Mam nadzieję, że znajdę w nim jakieś wskazówki dotyczące miejsca pobytu Ruth. Potem pozwolę sobie na drobny kaprys i zrobię z niego hacjendę, bo nie lubię architektury tej mieściny. Co pan na to? - Myślę, że jest pan trochę pomylony - zauważył. Pokiwałem głową i powiedziałem: - Pomylony. Dziwak, który może sobie pozwolić na kaprysy. Czyli głupek, który może narobić kłopotów. a ile jest wart ten budynek? Parę milionów? - Nie wiem - poruszył się niespokojnie. - a co by było, gdyby ktoś go kupił i postanowił zrobić z niego blok mieszkalny? Musiałby pan poszukać sobie nowego biura. - Trudno będzie unieważnić moją dzierżawę, panie Conner. Zachichotałem. - ...A gdyby potem - powiedziałem - lokalny trybunał zaczął prowadzić w pańskiej sprawie jakieś dochodzenie? Zerwał się na równe nogi. - Pan jest wariatem! - Na pewno? Nie wiem, jakie będą zarzuty - powiedziałem. - Jeszcze... Za to pan dobrze wie, że nawet cień podejrzenia narobi panu poważnych kłopotów. Zaczną się problemy ze znalezieniem nowego lokalu... - Nie lubię tak postępować, ale nie miałem czasu. - a więc? Czy nadal pan uważa, że jestem wariatem? Zapadła cisza. a potem: - Nie - powiedział. - Nie uważam. - w takim razie, skoro nie ma pan nic do ukrycia, dlaczego nie chce mi pan powiedzieć, jak się umówiliście? Nie interesują mnie poufne informacje, tylko okoliczności, jakie poprzedziły wystawienie domu na sprzedaż. Zastanawia mnie to, że Ruth nie zostawiła żadnej wiadomości. Odchylił głowę i przyglądał mi się przez kłęby dymu. - Omawialiśmy to przez telefon... - Mogła być naszprycowana narkotykami, zastraszona... - To śmieszne - powiedział. - a właściwie jaki ma pan w tym interes? - Już mówiłem, stara przyjaźń. Jego oczy rozszerzyły się na moment, a potem równie nagle zwęziły. Kilku ludzi nadal wiedziało, kim był jeden ze starych przyjaciół Ruth. - ...Niedawno - ciągnąłem - dostałem od niej wiadomość. Prosiła, żebym przyjechał i pomógł jej w załatwieniu jakiejś ważnej sprawy. a więc jestem tu, ale nie zastaję ani jej, ani wiadomości, ani nowego adresu. Cała ta historia zaczyna mi śmierdzieć. Zamierzam ją odnaleźć, panie DuBois. Nie był ślepy. Widział mój garnitur i z pewnością domyślał się ile musiałem za niego zapłacić. Mógł usłyszeć autorytatywny ton, jaki nadały mojemu głosowi lata wydawania rozkazów. w każdym razie nie sięgnął po telefon ł nie zadzwonił po gliny. - Warunki sprzedaży omawialiśmy listownie i przez telefon - powiedział. - Naprawdę nie wiem, gdzie jest w tej chwili panna Laris. Powiedziała tylko, że wyjeżdża i chce, żebym sprzedał jej dom i to, co się w nim znajduje, a potem zdeponował pieniądze w Artists Trust. Zgodziłem się i przekazałem tę sprawę Słonecznej Modlitwie. - Odwrócił głowę. Spuścił oczy. - Zostawiła wiadomość i poprosiła, żebym ją komuś przekazał. Nie panu. Gdyby ta osoba nie zjawiła się u mnie w ciągu trzydziestu dni, mam wysłać list pocztą. - Czy mogę wiedzieć, kim jest ta osoba? - To, proszę pana, jest poufne. - Niech pan podniesie słuchawkę - powiedziałem - i zadzwoni na Glencoe 73737373. Na koszt abonenta. Niech pan poprosi Domenica Maltisi, dyrektora Koncernu Nasza Rzecz na tej planecie. Niech się pan przedstawi, powie “Baa baa czarna owca” i zapyta o tożsamość Lawrence'a Johna Connera. DuBois zrobił to, o co go prosiłem, a potem wstał, podszedł do ściany, otworzył mały sejf, wyjął kopertę i podał mi ją. Była zapieczętowana. Wystukane na maszynie nazwisko adresata brzmiało “Francis Sandow”. - Dziękuję - powiedziałem otwierając przesyłkę. Z trudem panowałem nad sobą oglądając trzy przedmioty, które wyjąłem z koperty. Kolejne zdjęcie Kathy (inna pozycja, trochę inne tło), zdjęcie starszej, nieco cięższej, ale nadal atrakcyjnej Ruth i wiadomość. List napisano w języku Pei'an. Po zwrocie grzecznościowym i moim imieniu narysowano mały znak, którego używa się w świętych tekstach dla określenia Shimbo, Pana Gromów. Obok podpisu, który brzmiał “Zielony Zielony”, widniał ideogram Beliona, który nie jest jednym z dwudziestu siedmiu żyjących Imion. Byłem zmieszany. Naprawdę niewielu zna tożsamość nosicieli Imion, a Belion, żyjący pod ziemią bóg ognia, jest tradycyjnym wrogiem Shimbo. On i Shimbo rozrywają się na strzępy między kolejnymi zmartwychwstaniami. Przeczytałem wiadomość. Jeśli chcesz swoich kobiet, szukaj ich na Wyspie Umarłych. Bodgis, Dango, Shandon i karzeł również czekają. Na Homefree leżały trójwymiarowe zdjęcia Bodgisa, Dango, Shandona, Nicka, lady Karle (która może uchodzić za jedną z moich kobiet) i Kathy. Sześć zdjęć. Teraz zgarnął Ruth. Kto? Nie mogłem sobie przypomnieć żadnego Zielonego Zielonego, ale - oczywiście - znałem Wyspę Umarłych. - Dziękuję - powtórzyłem. - Czy stało się coś złego, panie Sandow? - Tak - powiedziałem. - Ale zajmę się tym. Proszę się nie przejmować, nie ma pan z tym nic wspólnego. Niech pan zapomni moje nazwisko. - Tak jest, panie Conner. - Dobranoc. - Dobranoc. * * * Wszedłem do domu na Nuage. Przeszedłem przez foyer i liczne saloniki. Znalazłem sypialnię i przeszukałem ją bardzo dokładnie: Zostawiła wszystkie meble. Zostawiła szafy i komody pełne ubrań. Zostawiła niezliczone osobiste drobiazgi, których nie powinno być w domu wystawionym na sprzedaż. Zabawne uczucie. Przechadzasz się po domu, który stał się innym domem, i co krok spotykasz znajomy przedmiot - stary zegar, malowany parawan, inkrustowaną papierośnicę - przypominający ci, że życie lubi ciskać to, co niegdyś było pełne znaczenia między to, co na zawsze pozostanie obce, i wprawiać cię na sekundę w surrealistyczne zakłopotanie zabijając jednym ciosem przypadkowego spotkania tę szczególną magię czasu i miejsca, którą niesiesz w sobie, dopóki nie zobaczysz go ponownie i nie poczujesz, jak zapomniane emocje sączą z przechowywanych w pamięci obrazów. w każdym razie ja czułem się właśnie tak, szukając śladów w mieszkaniu Ruth. Mijały godziny. Gdy wszystkie znajdujące się w domu przedmioty przeszły przez sito mojej dociekliwości, to, co uświadomiłem sobie w biurze DuBois, to, co wlokłem ze sobą od dnia, w którym otrzymałem pierwsze zdjęcie, dokonało pełnego obiegu. z mózgu do jelit, z jelit do mózgu. Usiadłem i zapaliłem papierosa. To w tym pokoju zrobiono zdjęcie Ruth, jedyne, które nie miało oprawy skał i błękitnego nieba. Nie znalazłem nic, choć przewróciłem dom do góry nogami. Żadnej wskazówki, która mogłaby mi pomóc w ustaleniu tożsamości wroga. Powiedziałem to na głos: - Mój wróg. Pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem od czasu “dobranoc”, którym pożegnałem nagle pomocnego, siwowłosego prawnika. Zabrzmiały dziwnie w przestronnym akwarium z kolorowej galarety. Mój wróg. Wyszedłem na dwór. Ktoś mnie ścigał. Nie wiedziałem nawet, po co. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym: śmierć. Byłoby mi znacznie łatwiej, gdybym wiedział, który z moich licznych wrogów maczał w tym palce. Dla odmiany poświęciłem się przeszukiwaniu magazynów pamięci. Zastanawiałem się nad dziwacznym wyborem miejsca na nasze rendez- vous, pola walki. Przypomniałem sobie sen. Jeśli ten ktoś chciał mi zrobić krzywdę, wabienie mnie na Wyspę Umarłych było z jego strony zupełnym idiotyzmem. Chyba że nie wiedział o mocy, jaką mam, gdy stawiam stopę na jednym ze zrobionych przez siebie światów. Jeśli wrócę na Ilyrię - świat, który stworzyłem przed wiekami, świat, który podtrzymuje Wyspę Umarłych, moją Wyspę Umarłych - wszystko będzie moim sprzymierzeńcem. ...A wrócę. Wiedziałem, że wrócę. Ruth i szansa na Kathy... To wymagało powrotu do tego przedziwnego Edenu. Ruth i Kathy... Dwa obrazy, których nie chciałem ze sobą zestawiać. Ale musiałem. Dla mnie one nigdy nie istniały jednocześnie i naprawdę nie podobało mi się to uczucie. Pojadę, ale ten, kto wymyślił i założył tę przynętę, pożałuje tego z całego serca. i zaraz potem zamieszka na Wyspie Umarłych. Na zawsze. Zdusiłem niedopałek, zamknąłem bramę czerwonawego zamczyska i wróciłem do Spectrum. Nagle poczułem głód. Przebrałem się i zjechałem do hallu. Po lewej stronie zauważyłem małą, zupełnie przyzwoitą knajpkę. i Miałem pecha, przed chwilą ją zamknęli. Zapytałem w recepecji o dobrą restaurację, w której mógłbym zjeść o tej porze. - Bartol Towers w Zatoce - powiedział nocny portier, tłumiąc ziewanie. - Będzie otwarta jeszcze przez parę godzin. Zapytałem więc, jak tam dojechać, wyszedłem i zrobiłem interes na białym wrzosie. Chyba bardziej pasuje tu słowo “śmieszny” niż “dziwaczny”, ale w końcu wszyscy żyjemy w cieniu Wielkiego Drzewa. Pamiętacie? Wysiadłem, zostawiając krzyżówkę ślizgacza i sań pod opieką uniformu (nad kołnierzem uśmiechnięta twarz), który spotykam na każdym kroku - otwiera mi drzwi, które mógłbym otworzyć sam, podaje mi ręcznik, którego nie chce, łapie walizkę, której nie zamierzam ze sobą zabrać (prawa ręka, gotowa do wysunięcia otwartej dłoni przy pierwszym błysku metalu lub charakterystycznym szeleście papieru, spoczywa zawsze na poziomie pasa, a właściwie wielkich kieszeni służących do upychania wyżej wymienionych przedmiotów). Chodzi za mną od tysiąca lat. Prawdę mówiąc, nie denerwuje mnie sam uniform. To ten cholerny uśmiech, który uruchamia tylko jedna rzecz. Mój samochód przejechał z miejsca na miejsce i stanął między wymalowanymi liniami. Wszyscy jesteśmy turystami. Dawniej napiwki dawano tylko za rzeczy, które chciałeś mieć zrobione sprawnie i porządnie, stanowiły wtedy coś w rodzaju uzupełnienia relatywnie niskich poborów pewnych grup pracownicznych. i to było zrozumiałe, do przyjęcia. a potem, w epoce mych narodzin, turystyka podpowiedziała zacofanym krajom, że turyści to frajerzy. Precedens ten przeniesiono następnie do innych państw, w tym ojczyzn turystów, i wszyscy dowiedzieli się, ile korzyści mogą odnieść ci, którzy noszą uniformy i z uśmiechem obdarzają nieproszonych i niechcianych. Ich armia podbiła świat. Dzięki tej cichej, dwudziestowiecznej rewolucji wszyscy stajemy się turystami w momencie wychylenia nosa za frontowe drzwi. Obywatelami drugiej kategorii bezlitośnie eksploatowanymi przez uśmiechnięte legiony, które chyłkiem przejęły nad nami władzę. Całkowicie. Dziś w każdym mieście, do jakiego ośmielę się wjechać, rzuca się na mnie zgraja uniformów i strzepuje mi łupież z kołnierza, wciska do rąk broszurki, recytuje ostatnią prognozę pogody, modli się za moją duszę, rzuca chodniki na pobliskie kałuże, w deszczowe i słoneczne dni rozkłada nade mną parasol, w mgliste oświetla mi drogę ultra- infra latarkami, wyciąga mi z pępka paprochy, szoruje plecy, goli policzki, zapina rozporek, czyści buty i uśmiecha się - wszystko, nim zdążę zaprotestować. Prawa ręka na poziomie pasa. Wszechświat byłby cholernie szczęśliwym miejscem, gdyby wszyscy nosili błyszczące uniformy. Musieliby się do siebie uśmiechać. Wjechałem windą na sześćdziesiąte piętro i natychmiast uświadomiłem sobie, że powinienem zadzwonić z hotelu, żeby zarezerwować stolik. w restauracji był tłok. Zapomniałem, że jutro obchodzą na Driscoll jakieś święto. Hostessa zapisała moje nazwisko i powiedziała, że będę musiał poczekać piętnaście - dwadzieścia minut. Wszedłem do jednego z barów i zamówiłem piwo. Rozejrzałem się i w mroku sąsiedniego baru, od którego dzieliło mnie małe foyer, dostrzegłem tłustą twarz. Wyglądała znajomo. Włożyłem specjalne okulary, właściwie teleskopy, i przyjrzałem się uważnie profilowi. Ten sam nos, te same uszy. Inny kolor włosów i ciemniejsza cera, ale z tym nie ma przecież żadnych problemów. Wstałem. Gdy próbowałem podejść do drzwi, zatrzymał mnie kelner mówiąc, że nie mogę wynieść drinka. Poinformowałem go, że zamierzam przenieść piwo do sąsiedniego baru, na co on zaproponował (z uśmiechem), że może zrobić to za mnie (prawa ręka na poziomie pasa). Doszedłem do wniosku, że lepiej wyjdę na zakupie nowego, i powiedziałem, że równie dobrze może je za mnie wypić. Był sam, na stole stał mały kieliszek czegoś bardzo jasnego. Zdjąłem okulary i wsunąłem je do kieszeni, podchodząc do stolika. - Czy mogę się przysiąść, panie Bayner? - zapytałem cichym, sztucznym falsetem. Podskoczył, nieznacznie, wewnątrz skóry. Zwały tłuszczu drżały najwyżej przez sekundę. Kolejną sekundę poświęcił na fotografowanie mnie swoimi sroczymi oczkami. Czułem, że ukryta za nimi maszyneria kręci się na najwyższych obrotach. Jak demon na ćwiczebnym rowerku. - Musiał się pan pomylić... - zaczął, a potem uśmiechnął się zanim zmarszczył brwi. - Nie, to ja się pomyliłem, ale minęło tyle lat, Frank, i obaj się zmieniliśmy. - Tak... Włożyliśmy podróżne ubrania - powiedziałem normalnym głosem, siadając naprzeciw niego. Przywołał kelnera z taką łatwością, jakby miał go na arkanie. - Czego się napijesz? - zapytał. - Piwa - powiedziałem. - Jakiegokolwiek. Kelner najwyraźniej podsłuchiwał, bo tylko skinął głową i odszedł. - Jadłeś? - Nie, zobaczyłem cię, kiedy czekałem na stolik. - Ja już jadłem - powiedział. - Pewnie byśmy się minęli, gdybym nie nabrał ochoty na drinka. - Dziwne - powiedziałem. a potem - Zielony Zielony. - Co? - Yerde Yerde. Griin Grtin. - Chyba nie nadążani. Czy to jakieś hasło, które powinienem rozpoznać? Wzruszyłem ramionami. - Nazwijmy to modlitwą o pokrzyżowanie planów moich wrogów. Co nowego? - Ty - powiedział. - Oczywiście, chciałbym z tobą porozmawiać. Mogę się przyłączyć? - Jasne. Kiedy hostessa wywołała Larry'ego Connera, przenieśliśmy się do stolika zagubionego w jednej z niezliczonych sal jadalnych wieży. Gdyby noc była pogodna, mielibyśmy całkiem miły widok na zatokę, ale niebo tonęło w chmurach i nad wzdętą czernią oceanu błyskały tylko nieliczne boje i nachalne światła reflektorów. Bayner doszedł do wniosku, że nabrał apetytu i zamówił pełny posiłek. Zmiótł pagórek spaghetti i stertę krwistych kiełbasek, zanim uporałem się z połową befsztyka, po czym zajął się kruchym ciastem, sernikiem i kawą. - Mmm, to było dobre - powiedział i natychmiast wetknął wykałaczkę w górną część pierwszego prawdziwego uśmiechu, jakim obdarzył mnie od czterdziestu lat. - Cygaro? - zaproponowałem. - o tak, dziękuję. Zniknęła wykałaczka, jej miejsce zajęło cygaro, pojawił się kelner. Zawsze to robię w zatłoczonych lokalach, w których ociągają się z przyniesieniem rachunku. Zapalam długie, tanie cygaro i z pierwszym obłokiem sinego dymu pojawia się przy mnie kelner. - Ja płacę - oświadczył Bayner wyciągając rękę. - Nonsens, jesteś moim gościem. - Cóż... w porządku. Ostatecznie Bili Bayner zajmuje czterdzieste piąte miejsce na liście najbogatszych ludzi w galaktyce. Nie co dzień mogę jadać z człowiekiem sukcesu. - Mam miejsce, w którym możemy spokojnie porozmawiać - powiedział wstając. - Poprowadzę. Wzięliśmy więc jego wóz zostawiając za sobą uniform oraz zmarszczone brwi, i krążyliśmy po mieście przez jakieś dwadzieścia minut, gubiąc hipotetyczny ogon, żeby dotrzeć do wielkiego bloku znajdującego się mniej więcej osiem przecznic od Bartol Towers. Weszliśmy do hallu. Skinął portierowi, a ten odpowiedział mu podobnym skinieniem. - Będzie padać? - zapytał. - Jasne - odpowiedział portier. Wjechaliśmy na szóste piętro. Boazeria, którą wyłożono ściany korytarza, migotała setkami sztucznych klejnotów. Część z nich musiała być oczami. Zatrzymaliśmy się przy drzwiach. Zapukał: trzy, przerwa, dwa, przerwa, dwa. Mogę się założyć, że jutro to zmieni. Drzwi otworzył ponury młody mężczyzna w ciemnym garniturze, skinął głową i zniknął na widok nieznacznego ruchu kciuka swego pracodawcy. Bayner zamknął za nim, gdy upewnił się, że zauważyłem krawędź metalowej płyty wprasowanej między dwie warstwy forniru udającego drewno. Spojrzał na mnie znacząco, konspiracyjnie położył palec na wargach i przez pięć, może dziesięć minut badał pokój przy pomocy zdumiewająco różnorodnego arsenału przyrządów do wykrywania podsłuchu. Na wszelki wypadek włączył jeszcze kilka zagłuszaczek, westchnął, zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu krzesła, odwrócił się do mnie i powiedział: - Teraz możemy rozmawiać. Zrobić ci drinka? - Jesteś pewny, że to bezpieczne? Zastanawiał się przez chwilę, po czym powiedział: - Tak. - w takim razie napiję się burbona z wodą. Jeśli go masz, oczywiście. Wycofał się do drugiego pokoju i wrócił po minucie z dwoma szklankami. Jeżeli zamierzał rozmawiać ze mną o interesach, to z pewnością nalał sobie herbaty. Obchodziło mnie to mniej więcej tyle, co zeszłoroczny śnieg. - a więc co słychać? - zapytałem. - Cholera! w tym, co o tobie mówią, musi być ziarno prawdy, zgadza się? Jak się dowiedziałeś? Wzruszyłem ramionami. - Ale tym razem nie wykolegujesz mnie, jak na tej vegańskiej koncesji wiertniczej. - Nie wiem, o czym mówisz. - Sześć lat temu. Roześmiałem się. - Posłuchaj - powiedziałem. - Nie obchodzi mnie, co dzieje się z moimi pieniędzmi, dopóki mam je, kiedy zechcę. Powierzam je przeróżnym ludziom. Jeśli sześć lat temu zrobiłem jakiś dobry interes w Systemie Vegi, to znaczy, że ustawił go jakiś dobry człowiek, którego tam zatrudniam. Nie jeżdżę po całej galaktyce i nie hoduję pieniędzy tak jak ty. Ja to zlecam. - Tak, tak, Frank - powiedział. - i właśnie dlatego jesteś incognito na Driscoll i wpadasz na mnie “przypadkiem” na kilka godzin przed podpisaniem kontraktu. Którego z moich ludzi udało ci się podkupić? - Uwierz mi, żadnego. Wyglądał na urażonego. - Ja bym ci powiedział - odezwał się. - Nic mu nie zrobię. Przeniosę go tam, gdzie nie będzie mógł robić żadnych szkód. - Naprawdę nie przyjechałem tu w interesach - powiedziałem - i naprawdę wpadłem na ciebie przypadkiem. - Dobra, dobra. Tym razem nie zgarniesz całej puli, niezależnie od tego, co chowasz w rękawie - powiedział. - Nawet o tym nie myślę. Naprawdę. - Cholera! - powiedział. - Wszystko szło jak po maśle! - plasnął prawą pięścią o lewą dłoń. - Nawet nie widziałem towaru - powiedziałem. Wstał, wymaszerował z pokoju, wrócił i podał mi fajkę. - Ładna fajka - powiedziałem. - Pięć tysięcy - westchnął. - Taniocha. - Nie przepadam za fajkami. - Nie dam ci więcej jak dziesięć procent - powiedział. - Załatwiałem to osobiście, nie zepsujesz mi tego. I wtedy się wściekłem. Ten sukinsyn poza żarciem myślał tylko o pomnażaniu swojego majątku. i tylko dlatego, że na wielu liściach Wielkiego Drzewa widnieje napis “Sandow”, automatycznie założył, że postępuję tak samo. a zatem... - Chcę trzydzieści procent albo sam zrobię z nimi interes. - Trzydzieści? Podskoczył i zaczął wyć. Dobrze, że pokój był dźwiękoszczelny i oczyszczony z podsłuchu. Już dawno nie słyszałem takich wyrażeń. Zrobił się czerwony i biegał od ściany do ściany. Chciwe, pazerne, nieetyczne ja rozsiadło się wygodnie, myśląc o fajkach. Facetowi z moją pamięcią kołaczą się po głowie przedziwne wiadomości. w czasach mej młodości na Ziemi najlepsze fajki robiono z morskiej pianki i z korzenia białego wrzosu. Gliniane łatwo się przegrzewały, a drewniane szybko pękały. Fajki z kukurydzy były niebezpieczne. U schyłku dwudziestego stulecia, być może dlatego, że całe pokolenie wzrastało w cieniu raportów Ministerstw Zdrowia i Opieki Społecznej na temat chorób układu oddechowego, nastąpił renesans palenia fajki, który doprowadził do niemal całkowitego wyczerpania światowych zasobów morskiej pianki i białego wrzosu. Morska pianka czy, jak kto woli, wodny krzemian magnezu, jest warstwową skałą osadową zbudowaną po części z muszli, które stapiały się ze sobą przez wieki. Gdy wyczerpały się jej złoża, było praktycznie po wszystkim. Fajki z białego wrzosu wyrabia się z korzenia białego wrzosu (Erica Arborea), który rośnie tylko w klimacie śródziemnomorskim i musi mieć przynajmniej sto lat, żeby dało się z niego coś zrobić. w dwudziestym wieku rzucono się bezmyślnie na biały wrzos, nie zastanawiając nawet przez sekundę nad jakimś planem zalesiania. w związku z tym tłumy fajczarzy muszą się dziś zadowalać substancjami takimi jak pirolizowany węgiel, a pianka morska i korzeń białego wrzosu bywają tylko we wspomnieniach i w kolekcjach. Na kilku planetach odkryto niewielkie złoża pianki morskiej i w ciągu jednej nocy zamieniono je w fortuny. Nigdzie jednak nie pojawiła się ani Erica Arborea, ani nic, co mogłoby ją zastąpić. a palenie fajki pozostało główną formą konsumpcji tytoniu - DuBois i ja należymy do małej trzódki zbłąkanych owiec. Fajkę, którą pokazał mi Bayner, zrobiono z pięknego, wspaniale żyłkowanego korzenia białego wrzosu. a więc... - ...15 % - powiedział. - Zostaje mi tylko mikroskopijny zysk... - Pieprzenie. Te fajki są na wagę złota. Platyny! Dziesięciokrotną wagę platyny! - Pęknie mi serce, jeśli zażądasz więcej niż osiemnaście! - Trzydzieści. - Bądź rozsądny, Frank. - To rozmawiaj ze mną rozsądnie. - Najwyżej... najwyżej 20 % i będzie cię to kosztować pięć milionów... Roześmiałem się głośno. Powodowany czystą przewrotnością, urażony jego opinią na mój temat i brakiem wiary, wykłócałem się jeszcze przez godzinę. Ostatecznie dostosowywałem się tylko do oczekiwań. Dwadzieścia pięć i pół procenta za cztery miliony. Zadzwoniłem do Malistiego, żeby przelał gotówkę. Budziłem go z niekłamaną niechęcią. Właśnie tak zrobiłem interes na białym wrzosie na Driscoll. Chyba bardziej pasuje tu słowo “śmieszny” niż “dziwaczny”, ale w końcu wszyscy żyjemy w cieniu Wielkiego Drzewa. Pamiętacie? Kiedy było już po wszystkim, poklepał mnie po ramieniu i powiedział, że jestem twardym gościem i że chciałby, żebyśmy grali po tej samej stronie, podał następnego drinka, próbował wyłudzić ode mnie Martina Bremena, jako że nigdy nie udało mu się zatrudnić rigeliańskiego kucharza, i jeszcze raz zapytał, który z jego ludzi sprzedał mi informację. Potem podwiózł mnie do Bartol Towers. Uniform przesunął mój samochód o kilka stóp, otworzył mi drzwi, zainkasował pieniądze, wyłączył uśmiech i zniknął. Wracałem do Spectrum żałując, że zamiast zjeść kolację w hotelu i pójść wcześniej do łóżka, spędziłem wieczór na składaniu autografów na nowych liściach. W radio leciał Dixieland numer l, którego nie słyszałem od wieków. Ta muzyka i deszcz sprawiły, że poczułem się samotny i bardziej niż trochę smutny. Nie było ruchu. Dodałem gazu. * * * Następnego ranka wysłałem pocztą kurierską list do Marlinga z Megapei. Napisałem, żeby się nie niepokoił, gdyż Shimbo na pewno będzie z nim przed piątą porą, i zapytałem, czy zna kogoś o imieniu Zielony Zielony (lub podobnym), kto mógłby być w jakikolwiek sposób powiązany z Imieniem Belion. Poprosiłem o wysłanie odpowiedzi przez kuriera, na koszt adresata, do Lawrence'a J. Connera na Homefree i nie podpisałem listu. Zamierzałem opuścić Driscoll tego samego dnia. Poczta kurierska jest najszybszym i jednym z najdroższych sposobów przesyłania międzygwiezdnych wiadomości, mimo to na odpowiedź będę musiał czekać tygodniami. Tak, to prawda, wysyłając list z adresem zwrotnym na Homefree, narażałem się na niewielkie ryzyko zniszczenia kamuflażu, ale chciałem załatwić wszystko przed wyjazdem. Wymeldowałem się z hotelu i pojechałem na Nuage, żeby jeszcze raz rzucić okiem na dom. Po drodze zjadłem spóźnione śniadanie. W Malinowym Pałacu czekała na mnie tylko jedna nowość. w skrzynce na listy. Szeroka koperta bez adresu zwrotnego. Ktoś napisał na niej: “Francis Sandow, c/o Ruth Laris”. Zaniosłem ją do domu, ale nie otworzyłem, dopóki nie nabrałem pewności, że w malinowym wnętrzu nie czai się żadna niespodzianka. Skończywszy oględziny, wsunąłem do kieszeni małą, niepozorną rurkę, która może spowodować nagłą, cichą i z pozoru naturalną śmierć, usiadłem w fotelu i otworzyłem przesyłkę. Tak. Następne zdjęcie. Nick, mój stary druh Nick, Nick karzeł, martwy Nick, stojący na skalnym występie i najwyraźniej szykujący się do skoku na fotografa. “Wpadnij na Illyrię. Mieszkają tam wszyscy twoi przyjaciele.” - brzmiała napisana po angielsku wiadomość. Zapaliłem pierwszego papierosa. Malisti, Bayner i DuBois wiedzieli, kim jest Lawrence John Conner. Malisti był moim człowiekiem na Driscoll. Płaciłem mu tyle, że przekupstwo nie wchodziło w grę. w każdym razie tak sądziłem. z drugiej strony, pieniądze nie są jedyną formą nacisku. Tyle że Malisti poznał moje prawdziwe nazwisko dopiero wczoraj, gdy Baa baa czarna owca dostarczyła klucz do rozszyfrowania specjalnej instrukcji. Mało, za mało czasu na wywarcie odpowiednio silnego nacisku. Tak naprawdę Bayner nic by nie zyskał na założeniu mi podsłuchu. Nasze joint venture stanowiło tylko jedną z kropel w morzu zainteresowania publicznego. Nawet jeśli kiedyś nasze interesy weszły ze sobą w konflikt, to żaden z nas nie traktował tego osobiście. a więc nie Bayner. DuBois nie wyglądał na człowieka, który zdradziłby komuś moje nazwisko. Poza tym przekonał się na własnej skórze, że potrafię posunąć się bardzo daleko, żeby dostać to, czego chcę. Na Homefree nikt nie wiedział, dokąd się wybieram. Tak, tak, z wyjątkiem S & A, ale wymazałem to z jego pamięci przed wyjazdem. Alternatywa? Jeśli Ruth została porwana i zmuszona do napisania listu, który dostałem na Homefree, to stojąca za tym osoba mogła spokojnie założyć, że znajdę i tę kopertę. a gdybym nie odpowiedział na wezwanie Ruth... to trudno, nic nie szkodzi. To wyglądało rozsądnie, prawdopodobnie. A zatem na Driscoll był ktoś, kogo chciałbym poznać. Tylko czy na pewno opłacało się tu siedzieć? Zlecając sprawę Malistiemu, mógłbym namierzyć osobę, która wysłała ten list. Ale jeśli za tym człowiekiem stał ktoś inny, ktoś sprytny, jego podwładny będzie wiedział bardzo niewiele. Albo nic. Postanowiłem posłać tym tropem Malistiego i odebrać wyniki na Homefree. Jednak na wszelki wypadek nie skorzystałem z telefonu, który stał tuż przy mojej prawej dłoni. Za parę godzin to, że ktoś wiedział, iż Conner był Sandowem, nie będzie miało najmniejszego znaczenia. Będę w drodze i już nigdy nie zmienię się w Lawrence'a J. Connera. * * * - Piękno jest przyczyną wszelkiego kurestwa - powiedział mi kiedyś Nick karzeł. - a może prawda albo dobro? - zapytałem. - Taa, one pomagają. Ale winowajcą jest piękno. To ono jest podstawą wszelkiego zła. - Nie bogactwo? - Pieniądze są piękne. - Tak jak wszystko, czego ci brakuje: jedzenie, woda, pieprzenie... - Dokładnie! - obwieścił, trzaskając kuflem o blat z taką siłą, że odwróciło się ku nam przynajmniej dwanaście głów. - Piękno, niech je cholera! - a przystojni faceci? - Są albo skurwysynami, bo wiedzą, że mają problem z głowy, albo są zażenowani, bo wiedzą, że nienawidzą ich inni faceci. Skurwysyn zawsze kogoś krzywdzi, a zażenowany dostaje pierdolca. Przeważnie się pedali albo coś w tym guście, wszystko przez to cholerne piękno! - a piękne przedmioty? - Każą ludziom kraść albo czuć się fatalnie, kiedy nie mogą ich zdobyć. Cholerne... - Poczekaj, poczekaj - powiedziałem. - To nie wina przedmiotu, że jest piękny. To nie wina ludzi, że są piękni. Tak jest i już. Wzruszył ramionami. - Wina? Kto tu mówi o winie? - Powiedziałeś “zło”, a zło zawsze pociąga za sobą winę: - No to piękno jest winne - powiedział. - Niech je cholera! - Piękno jako pojęcie abstrakcyjne? -Tak. -I piękno przedmiotów? -Tak. - To śmieszne! Wina wymaga odpowiedzialności, intencji... - No to piękno jest odpowiedzialne! - Napij się jeszcze piwa. Napił się i beknął. - Spójrz na tego przystojniaczka przy barze - powiedział po chwili. - Próbuje poderwać dupkę w zielonej sukience. Mówię ci, któregoś dnia ktoś rozkwasi mu nos. Nie doszłoby do tego, gdyby był brzydki. Nick udowodnił później tę tezę, rozkwaszając przystojniakowi nos za to, że ten nazwał go kurduplem. Może więc było coś w tym, co mówił. Nick mierzył jakieś cztery stopy. Miał barki i ramiona atlety. Wygrywał każdy pojedynek “na rękę”. Miał zupełnie normalną głowę okoloną niesforną strzechą jasnych włosów, brodę, błękitne oczy, złamany, wykrzywiony w prawo nos i złośliwy uśmiech, który odsłaniał najwyżej sześć pożółkłych zębów. Od pasa w dół był kompletnie powykręcany. Pochodził z rodziny zawodowych żołnierzy. Jego ojciec był generałem, a wszyscy bracia i siostry (poza najmłodszą) oficerami. Nick dorastał w kulcie sztuk walki. Potrafił się posługiwać każdą bronią. Umiał się fechtować, strzelać, jeździć konno, zakładać ładunki wybuchowe, przetrwać w każdym terenie i klimacie oraz – z uwagi na swój wzrost - oblać egzaminy do wszystkich akademii wojskowych w galaktyce. Zatrudniałem go jako myśliwego, zabijał nieudane owoce moich eksperymentów. Nienawidził pięknych przedmiotów i wszystkiego, co było większe niż on. - To, co jest piękne dla mnie czy dla ciebie - powiedziałem - może doprowadzić Rigelianina do torsji i vice versa. Piękno jest relatywne, więc nie możesz potępiać abstrakcyjnego pojęcia... - Pieprzenie! - powiedział. - No to ranią, gwałcą, kradną i dostają pierdolca z powodu innych rzeczy. Ale to nie zmienia faktu, że zmusza ich do tego piękno. - To jak możesz winić przedmioty... - Robimy interesy z Rigelianami, zgadza się? -Tak. - Sam widzisz, że wszystko można przetłumaczyć. Dość tego ględzenia. Wtedy pojawił się przystojniak z baru, który przed chwilą próbował poderwać dupkę w zielonej sukience, a teraz przeciskał się do toalety i nazwał Nicka kurduplem, każąc mu przesunąć krzesło. To zakończyło nasz wieczór w barze. Nick przysięgał, że umrze w butach na jakimś egzotycznym safari, ale swoje Kilimandżaro znalazł w ziemskim szpitalu, w którym wyleczono wszystko, co mu dolegało, z wyjątkiem zapalania płuc, które złapał w tymże szpitalu. Jakieś dwieście pięćdziesiąt lat temu. Niosłem jego trumnę. * * * Rozgniotłem niedopałek i wróciłem do sań. Później się dowiem, co cuchnęło na Midi. Musiałem ruszać. Umarli spędzają z nami zbyt wiele czasu. * * * Przez dwa tygodnie głowiłem się nad tym, co odkryłem na Driscoll, i dbałem o formę. Kiedy dotarłem do Systemu Homefree, moje życie skomplikowało się jeszcze bardziej, ponieważ Homefree zyskało dodatkowego satelitę. i nie był to satelita naturalny. CO U DIABŁA, WYKRZYKNIK, wysłałem szyfrogram. GOŚĆ, brzmiała odpowiedź. NADESZŁA PROŚBA O POZWOLENIE LĄDOWANIA STOP ODMOWA STOP NADAL KRĄŻY STOP MÓWI ŻE JEST Z ZIEMSKIEJ AGENCJI WYWIADOWCZEJ STOP POZWÓLCIE MU WYLĄDOWAĆ, powiedziałem, TRZYDZIEŚCI MINUT PO MNIE STOP Potwierdzili przyjęcie polecania, zmieniłem orbitę i zepchnąłem Model T w dół, obróciłem i zszedłem jeszcze niżej. Przedarłem się do domu, figlując ze stadem nienasyconych bestii, wziąłem prysznic, zrzuciłem twarz Connera i włożyłem nowe ubranie. A więc stało się wreszcie coś, co przekonało najbogatszy rząd w galaktyce do zatwierdzenia delegacji marnie opłacanego urzędnika i wyposażenia go w najtańszy międzygwiezdny pojazd, jaki kiedykolwiek istniał. Przyrzekłem sobie, że przynajmniej dobrze go nakarmię. ROZDZIAŁ TRZECI Lewis Briggs i ja patrzyliśmy na siebie nad szerokim stołem uginającym się pod resztkami obiadu. z przedstawionych mi dokumentów wynikało, że jest agentem departamentu Ziemskiej Agencji Wywiadowczej. Był zasuszonym człowieczkiem o wścibskich, rozbieganych oczach. Wyglądał jak ogolona małpa i najwyraźniej szykował się już do przejścia na emeryturę. Na początku jąkał się trochę, ale obiad dobrze mu zrobił. - To był wspaniały posiłek, panie Sandow - podziękował. - a teraz, jeśli można, chciałbym omówić sprawę, która mnie tu sprowadza. - Przejdźmy na górę, porozmawiamy na świeżym powietrzu. Wstaliśmy zabierając ze sobą drinki. Zaprowadziłem go do windy. Po pięciu sekundach znaleźliśmy się w ogrodzie na dachu. Wskazałem na szezlongi stojące pod wielkim kasztanowcem. - Może tutaj? - zapytałem. Skinął głową i usiadł. Uwięziliśmy w płucach chłodną bryzę i po chwili zwróciliśmy ją zapadającemu zmrokowi. - Sposób, w jaki zaspokaja pan swoje kaprysy - powiedział przyglądając się cieniom ogrodu - naprawdę robi wrażenie. - Kaprys, w którym właśnie odpoczywamy - powiedziałem - zaprojektowano z myślą o skutecznym zabezpieczeniu przed wszelkimi detektorami zwiadu powietrznego. - Och, nie pomyślałem o tym. Podałem mu cygaro, ale go nie przyjął. Zapaliłem więc sam i spytałem: - a więc, co pana do mnie sprowadza? - Czy zechce pan polecieć ze mną na Ziemię i porozmawiać z moim przełożonym? - Nie - powiedziałem. - Odpowiadałem na to pytanie już z dziesięć razy. w tyluż listach. Ziemia gra mi na nerwach. Właśnie dlatego mieszkam tutaj. Ziemia jest przeludniona, biurokratyczna, szkodliwa dla zdrowia i cierpi na tyle masowych psychoz, że nie opłaca się ich klasyfikować. Może pan przecież zadać każde pytanie, które chciałby mi zadać pański szef. Ja odpowiem, a pan zawiezie mu odpowiedź. - Sprawy tego rodzaju - powiedział - załatwia się zwykle na szczeblu wydziału. - Bardzo mi przykro - odpowiedziałem. - w takim razie mogę zapłacić rachunek za zaszyfrowaną przesyłkę kurierską. - Departamentu nie stać na prowadzenie takiej korespondencji - powiedział. - Wie pan, nasz budżet... - Na miłość Boską, no to zapłacę i za was! Zrobię wszystko, żeby nie zaśmiecać sobie skrzynki tak zwaną, nie wiem zresztą dlaczego, pocztą morską. - Boże! Nie! - w jego głosie dosłyszałem nutę paniki. - To by był precedens! Roboczogodziny poświęcone na ustalenie, jak pana zaksięgować, będą nas kosztowały majątek! Zapłakałem w duchu nad tobą, Matko Ziemio, i nad dziwami twymi. Rodzi się rząd, rozkwita, a nacjonalizm jego jest wielki jako jego granice. Potem następuje era krzepnięcia, podziału i specjalizacji pracy, warstw rządzących i łańcuchów nakazów, tak, mówił o tym Max Weber. Postrzegał biurokrację w kategoriach koniecznej ewolucji wszystkich instytucji i uważał, że jest dobra. Uważał, że jest konieczna i dobra. Skoro jest konieczna, to wstaw przecinek po tym słowie, zmień “a” na “y” w słowie “dobra”, dopisz “Boże” i wykrzyknik. Ponieważ teraz następuje era, w której każda biurokracja nieuchronnie zaczyna parodiować swoje funkcje. Spójrz tylko, co zrobił upadek potężnej austro-węgierskiej machiny z Kafką albo rosyjskiej z Gogolem. Doprowadził ich udręczone umysły do szaleństwa. Biedne sukinsyny. a teraz patrzyłem na człowieka, który dożył widocznego już gołym okiem kresu swoich dni w jeszcze bardziej niezgłębionej matni. Dowodziło to, moim zdaniem, inteligencji nieco niższej niż przeciętna, emocjonalnego upośledzenia, braku poczucia bezpieczeństwa albo podejrzanej moralności. Ewentualnie masochizmu popartego stalową wolą. Bo bezpłciowe maszyny łączące w sobie najgorsze cechy wyobrażenia ojca i wyobrażenia matki - to jest, bezpieczeństwo łona i autorytet wszechwiedzącego przywódcy - zawsze potrafią przyciągnąć do siebie miernoty. i właśnie dlatego zapłakałem w duchu nad tobą, Matko Ziemio, w tej chwili pysznej parady zwanej Czasem. Przepływały szeregi błaznów, a każdy wiedział, że gdzieś tam, w środku, pękają im serca. - w takim razie, niech pan pyta. Odpowiem panu teraz. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął z niej zalakowaną kopertę upstrzoną niezliczonymi pieczęciami, których nie zamierzałem poddawać szczegółowemu badaniu. - Polecono mi wręczyć to panu, gdyby nie zechciał pan polecieć ze mną na Ziemię. - a co miał pan z nią zrobić, gdybym zechciał? - Oddać przełożonemu. - Żeby mógł mi ją wręczyć? - Prawdopodobnie - powiedział. Rozerwałem kopertę i wyjąłem z niej kartkę papieru. Zmrużyłem oczy. Sześć nazwisk. Kontrolowanie wyrazu twarzy sprawiało mi spore trudności. Nazwiska ludzi, których kochałem i nienawidziłem. Nazwiska ludzi, których zwłoki zdążyły dawno zbutwieć. Tak się złożyło, że wszystkich widziałem niedawno na kilku fotografiach. Zaciągnąłem się cygarem, złożyłem kartkę, wsunąłem ją do koperty i położyłem na stojącym między nami stoliku. - Co to ma znaczyć? - zapytałem po jakimś czasie. - Oni są, potencjalnie, żywi - powiedział. - Muszę prosić o jak najszybsze zniszczenie tej listy. - w porządku - powiedziałem. - i dlaczego są “potencjalnie żywi”? - Ponieważ skradziono ich taśmy przywołania. - Jak? - Nie wiemy. - Dlaczego? - Nie wiemy również tego. - i przyjechał pan do mnie...? - Ponieważ jest pan jedynym ogniwem, jakie udało się nam znaleźć. Pan ich znał. Wszystkich. Dobrze. Moją pierwszą reakcją było niedowierzanie, ale ukryłem je i nic nie powiedziałem. Taśma przywołania jest jedyną rzeczą w galaktyce, którą uważałem zawsze za nietykalną i absolutnie niedostępną w ciągu trzydziestu dni jej istnienia. Potem znikała na zawsze. Kiedyś próbowałem zdobyć jedną z nich, ale poniosłem klęskę. Strażnicy byli nieprzekupni, a sejfy nieprzeniknione. Taśmy są również jednym z powodów, dla których nie odwiedzam już Ziemi. Zupełnie nie podoba mi się idea noszenia płytki przywołania, nawet przez chwilę. Każdej osobie urodzonej na Ziemi implantuje się płytkę zaraz po przyjściu na świat i, w majestacie prawa, każe ją nosić tak długo, jak długo pozostaje się na rodzinnej planecie. Od osób zamierzających osiedlić się na Ziemi, a nawet turystów, wymaga się instalowania jej na czas pobytu. Płytki kontrolują elektromagnetyczną matrycę systemu nerwowego i nagrywają zmieniające się, niepowtarzalne jak linie papilarne, wzory. Ich jedyna funkcja polega na przekazaniu ostatecznego wzoru w chwili śmierci. Śmierć jest spustem, strzał - psyche, a cel maszyną. Olbrzymią maszyną, która rejestruje przekaz na pasku taśmy mieszczącym się na otwartej dłoni - wszystko, czym człowiek był lub pragnął być, nie waży nawet uncji. Po trzydziestu dniach taśma zostaje zniszczona. To wszystko. Jednak w nielicznych utajnionych przypadkach sprawy mają się inaczej. Jaki jest cel tego dziwacznego i kosztownego procederu? Otóż niektóre istoty, umierając nagle w przełomowych chwilach swej doniosłej egzystencji, opuszczają ten padół łez wraz z informacjami o zasadniczym znaczeniu dla ekonomiczno-technologiczno-narodowych interesów Ziemi. Cały system przywołania służy odzyskaniu takich właśnie danych. Jednak nawet potężna machina nie jest wystarczająco wymyślna, by wyciągnąć informacje z zarejestrowanej matrycy. Dlatego też każdy nosiciel płytki ma zamrożoną kulturę tkanki. Kultura ta związana jest z taśmą i przechowywana przez trzydzieści dni po śmierci dawcy. Potem zostaje zniszczona wraz z taśmą. Jeśli przywołanie jest konieczne, to w CPW (czyli cysternie przyśpieszonego wzrostu) hoduje się nowe ciało z zamrożonej tkanki. Ciało to stanowi dokładny duplikat starego, tyle że jego mózg jest tabula rasa. Następnie' na tę czystą kartę nakłada się zarejestrowaną matrycę, dzięki której przywołana jednostka wchodzi w posiadanie wszystkich myśli i pamięci oryginału. i teraz może już dostarczyć informacji, których waga, według całego Kongresu Światowego, upoważniała do przeprowadzenia przywołania. Systemu, mieszczącego się na powierzchni ćwierci mili kwadratowej w twierdzy w Dallas, strzegą wojska pancerne. - Myślicie, że ukradłem te taśmy? - zapytałem. Założył nogę na nogę i nie patrząc na mnie, wrócił do poprzedniej pozycji. - Przyzna pan, że występuje tu charakterystyczna zbieżność i że cała sprawa zdaje się wiązać z pańską osobą? - Tak, ale ja tego nie zrobiłem. - Przyzna pan, że był pan kiedyś oskarżony o próbę przekupienia urzędnika państwowego w celu uzyskania taśmy pańskiej pierwszej żony, Katherine? - Macie to w aktach, więc nie mogę zaprzeczyć. Ale oskarżenie oddalono - powiedziałem. - Tak, to prawda. Stać było pana na skandal i na dobrych prawników, poza tym nie udało się panu zdobyć taśmy. a jednak skradziono ją później, a my dopiero po kilku latach zorientowaliśmy się, że nie została zniszczona o czasie. Nie mogliśmy tego z panem powiązać. Nie zdołaliśmy uzyskać nakazu sądowego w miejscu, w którym pan wtedy przebywał, ani dotrzeć do pana w żaden inny sposób. Uśmiechnąłem się, słysząc akcent na słowie “dotrzeć”. Ja również miałem sieć bezpieczeństwa. - a gdybym nawet zdobył tę taśmę, to co, według pana, mógłbym z nią zrobić? - Jest pan bogatym człowiekiem, panie Sandow, jednym z nielicznych, których stać na skopiowanie urządzeń niezbędnych do przeprowadzenia przywołania. a pańskie przygotowanie... - Przyznam, że myślałem o tym. Niestety, nie udało mi się zdobyć taśmy, więc nigdy nie spróbowałem. - Jak więc wyjaśni pan inne przypadki? Kolejne kradzieże, na przestrzeni kilku stuleci, zawsze dotyczące pańskich przyjaciół i wrogów? - Nie muszę nic wyjaśniać - powiedziałem - ponieważ nie jestem panu winny żadnych wyjaśnień. Ale powiem panu jedno: ja tego nie zrobiłem. Nie mam tych taśm i nigdy ich nie miałem. Do tej pory nie miałem nawet pojęcia, że zginęły. Na Boga! Sześć! - Zakładając, chwilowo, że mówi pan prawdę - powiedział - pozwolę sobie zapytać, czy może pan nam pomóc w zidentyfikowaniu osoby, która byłaby zainteresowana tymi ludźmi na tyle, by posunąć się tak daleko? - Nie mogę - powiedziałem mając przed oczami Wyspę Umarłych i wiedząc, że sam będę musiał się tego dowiedzieć. - Uważam, że powinienem pana poinformować, iż nie zamkniemy akt tej sprawy, dopóki nie dowiemy się, gdzie są taśmy. - Rozumiem - powiedziałem. - Czy może mi pan powiedzieć, ile na dziś macie akt nie zamkniętych spraw? - Liczba nie ma żadnego znaczenia - powiedział. - Tu chodzi o zasadę. Nigdy nie rezygnujemy. - Tyle że słyszałem, iż jest ich całkiem sporo i że niektóre zaczynają pleśnieć. - Rozumiem, że nie będzie pan z nami współpracował? - Nie, “nie będę”. Nie mogę. Nie mogę wam pomóc. - i nie wróci pan ze mną na Ziemię? - Żeby jeszcze raz usłyszeć od pańskiego szefa wszystko, co mi pan teraz powiedział? Nie, dziękuję. Proszę mu powiedzieć, że jest mi przykro. Proszę powiedzieć, że pomógłbym, gdybym mógł, ale nie widzę żadnej możliwości. - w porządku. w takim razie będę się zbierał. Dziękuję za obiad. Wstał. - Może pan przecież zostać na noc - powiedziałem - i przespać się przed podróżą w wygodnym łóżku. Pokręcił głową. - Dziękuję, ale nie mogę. Przysługuje mi dieta i muszę się rozliczać z czasu, jaki poświęcam każdej sprawie. - Jak kalkulują czas, który spędza pan w podprzestrzeni? - To bardzo skomplikowane - powiedział. * * * Czekałem więc na listonosza. Listonosz jest wielką maszyną, która odbiera, zmienia w listy i przekazuje S & a wszelkie wiadomości przychodzące na Homefree. z kolei S & a sortuje je i wrzuca do mego koszyka. Czekając przygotowywałem się do odwiedzenia Illyrii. Śledziłem każdy krok Briggsa. Odprowadziłem go do statku i obserwowałem do chwili opuszczenia mojego systemu. Podejrzewałem, że spotkam się jeszcze z nim, albo z jego szefem, jeżeli odkryję, co się stało, i zdołam wrócić do domu. Ten, kto chciał, żebym zjawił się na Illyrii, na pewno nie zrobił tego wszystkiego, żeby wydać na moją cześć urocze przyjęcie. Dlatego przygotowania sprowadzały się głównie do wyboru broni. Grzebiąc w śmiercionośnym arsenale, myślałem często o przywołaniu. Briggs miał oczywiście rację. Tylko bogatego człowieka stać na skopiowanie sprzętu ukrytego w Dallas. Niezbędne byłyby również pewne badania, ponieważ część technologii jest nadal zastrzeżona. Szukałem kandydatów wśród swoich konkurentów. Douglas? Nie. Nienawidził mnie, ale nie napracowałby się tak, żeby mnie przygwoździć. Nawet gdyby uznał, że warto. Krellson? Zrobiłby to, gdyby mógł, tyle że śledziłem jego poczynania i wiedziałem, że nie mógł. - Lady Quoil z Rigel? Straszny rupieć. Rodzinnym imperium kierowały teraz córki i z pewnością nie zgodziłyby się na tak kosztowną zemstę. Więc kto? Przejrzałem księgi i nie znalazłem śladów nowych transakcji. Wysłałem pocztą kurierską depeszę do Centralnego Zespołu Rejestracji tego rejonu galaktyki. Zanim zdążyli odpisać, dostałem odpowiedź Marlinga na list, który wysłałem do niego z Driscojl. “Przyjedź natychmiast na Megapei”. i tyle. Żadnych ozdobników i esów floresów charakterystycznych dla pei'ańskiej epistolografii. Tylko jedno bezduszne zdanie wskazujące na gorączkowy pośpiech. Albo Marling poczuł się gorzej, albo naprawdę zaniepokoiło go moje pytanie. Kazałem przesłać odpowiedź z CZR do Megapei, w Megapei, na Megapei i już mnie nie było. ROZDZIAŁ CZWARTY Megapei. Jeśli zamierzasz wybrać sobie miejsce do umierania, to równie dobrze możesz poszukać czegoś wygodnego. Pei'anie tak zrobili i uważani, że postąpili mądrze. Słyszałem, że planeta była strasznie zaniedbana, ale zanim się na nią przenieśli i zasiedli do umierania, wszystko starannie odnowili. Megapei ma średnicę długości siedmiu tysięcy mil, dwa duże kontynenty na półkuli północnej i trzy małe na południowej. Większy kontynent północny wygląda jak przechylony, smukły dzbanek z ukruszoną rączką, a mniejszy przypomina liść bluszczu nadgryziony na północnym zachodzie przez wygłodniałą gąsienicę. Dzbanek i liść są oddalone od siebie o jakieś osiemset mil, ogonek liścia wrzyna się na pięć stopni w strefę tropikalną. Dzbanek jest wielkości Europy. Trzy kontynenty południowej półkuli wyglądają jak kontynenty, to znaczy, jak szaro - zielone, nieregularne kałuże otoczone kobaltem morza, i niczego mi nie przypominają. Poza tym cały glob usiany jest mnóstwem małych i kilkoma większymi wyspami. Czapy lodowe, są niewielkie i trzymają się na uboczu. Ekliptyka pokrywa się niemal z równikiem, zapewniając umiarkowany klimat. Na wszystkich kontynentach znajdziecie wspaniałe plaże i łagodne góry, a gdzieś między nimi praktycznie każdy miły zakątek, jaki jesteście sobie w stanie wyobrazić. Bo Pei'anie mieli taki kaprys. Nie znajdziecie natomiast dużych miast, toteż miasto Megapei na kontynencie Megapei na planecie Megapei nie jest dużym miastem. (Kontynent Megapei to nadgryziony liść bluszczu. Miasto Megapei zbudowano na morzu, pośrodku wygryzionej zatoki). Domy są oddalone od siebie przynajmniej o milę. Okrążyłem planetę dwukrotnie, żeby nacieszyć oczy dziełem pei'ańskich rąk. i znów nie znalazłem najmniejszego nawet detalu, który chciałbym zmienić. Jeśli chodzi o starą sztukę, byli i zawsze będą moimi mistrzami. Wspominałem szczęśliwe dni. Czasy, kiedy nie byłem jeszcze bogaty, sławny i znienawidzony. Populacja całego świata nie przekraczała miliona. Pewnie znów, jak kiedyś, mógłbym się zgubić gdzieś tam, w dole, i do końca swoich dni mieszkać na Megapei. Wiedziałem, że tego nie zrobię. w każdym razie nie teraz. Ale czasem miło pośnić na jawie. Zamknąłem drugą pętlę i wszedłem w atmosferę. Już po chwili śpiewał wokół mnie wiatr, a niebo porzuciło indygo i fiolet na rzecz głębokiego, czystego lazuru, przetykanego tu i ówdzie delikatną bielą obłoków wiszących niepewnie między bytem a nicością. Polanka, na której wylądowałem, była właściwie podwórzem Marlinga. Zabezpieczyłem statek i niosąc w ręku małą walizkę, ruszyłem w kierunku wieży. Dzieliła mnie od niej mila. Idąc znajomym szlakiem ocienionym szerokimi liśćmi smukłych drzew, zagwizdałem cicho, a ptaki podchwyciły moją melodię. Czułem zapach morza, mimo że nie widziałem go jeszcze. Wszystko było takie jak przed laty, gdy wyznaczałem sobie nieosiągalny cel i ruszałem zmagać się z bogami, licząc tylko na zapomnienie, a znajdując coś zupełnie innego. Z każdym krokiem wspomnienia nabierały blasku jak stare, zakurzone slajdy. Olbrzymi, omszały głaz, gigantyczny, poskręcany parton, znikający w zaroślach crybbl (niemal lawendowe, chartopodobne stworzenie wielkości małego konia, z długimi rzęsami i koroną różowych piórek), żółty żagiel (między drzewami zaczynało majaczyć morze), ukryta w zatoczce przystań Marlinga i wreszcie sama wieża, masywna, bladofioletowa, spokojna, surowa, górująca nad kipielą, okryta słonecznym niebem, gładka jak szkliwo i znacznie, znacznie starsza niż ja. Przebiegłem ostatnie sto jardów i zastukałem w kratę, która zamykała wysoko sklepiony korytarz prowadzący na mały podwórzec. Po dwóch minutach pojawił się nieznajomy młody Pei'anin, który spojrzał na mnie zza kraty. - Nazywam się Francis Sandow, przybywam, żeby zobaczyć się z Dra Marlingiem. Pei'anin podniósł kratę. Zgodnie ze zwyczajem odpowiedział dopiero, gdy wszedłem: - Witam, Dra Sandow. Dra Marling przyjmie cię po uderzeniu dzwonu przypływu. Pozwól, że wskażę ci pokój i podam coś do jedzenia. Podziękowałem i ruszyłem za nim spiralnymi schodami. Zjadłem lekki posiłek w pokoju, do którego mnie zaprowadził. Miałem jeszcze godzinę, oparłem się więc o szary parapet, twardy niczym intermetalizowany plastik, i zapaliłem papierosa wpatrując się w bezmiar oceanu przez szerokie, niskie okno. Powiecie, dziwny sposób na życie... Rasa zdolna niemal do wszystkiego, Marling zdolny do budowania światów... Może. Mógłby być bogatszy niż Bayner i ja razem wzięci i pomnożeni przez dziesięć. Ale wybrał wieżę na urwistej skale wrzynającej się w spienione morze i las za plecami. i postanowił żyć tu aż do śmierci. i robił to. Nie będę się wdawał w pseudofilozoficzne ględzenie o odsunięciu się od przecywilizowanych ras zalewających galaktykę czy odrzuceniu społeczeństwa - nawet złożonego ze współbraci - jako takiego. Każda interpretacja byłaby prostackim uproszczeniem. Był tutaj, bo chciał tu być, a ja nie czułem się upoważniony do niczego poza stwierdzeniem tego faktu. Marling i ja byliśmy pokrewnymi duszami mimo różnic w konstrukcji naszych fortec. On dostrzegł to pierwszy, choć nadal nie potrafię zrozumieć skąd wiedział, że w złamanym obcym, który pewnego dnia stanął pod jego drzwiami może mieszkać moc. Udręczony włóczęgą, przerażony Czasem, postanowiłem szukać rady u najstarszej - jak mówiono - rasy w galaktyce. Nie umiem opisać swojego strachu. Widzieć śmierć wszystkiego - myślę, że nie znacie tego uczucia. a właśnie dlatego przybyłem na Megapei. Opowiedzieć wam o sobie? Czemu nie? Opowiedziałem sobie, czekając na dzwon. Jeszcze raz. Urodziłem się na Ziemi w połowie dwudziestego wieku. Człowiek zdołał właśnie odrzucić wiele zakazów i tabu narzuconych mu przez tradycję, poświętował przez chwilę i odkrył, że właściwie nic się nie zmieniło. Był nadal tak samo martwy, gdy umarł, i nadal zmieszany faktem, że Malthus miał rację - stał przed wszystkimi kwestiami życia i śmierci, na które natknął się w przeszłości. Opuściłem swój nieokreślony wydział po drugim roku studiów i wraz z bratem, który ukończył właśnie szkołę średnią, zaciągnąłem się do armii. Dzięki temu odkryłem Zatokę Tokijską. Potem wróciłem na studia, żeby zostać inżynierem, doszedłem do wniosku, że popełniłem błąd, i zdałem egzaminy na medycynę. Po jakimś czasie dałem się uwieść nauce o życiu i obroniłem pracę na biologii, interesując się coraz bardziej ekologią. Był rok 1991, miałem dwadzieścia sześć lat. Ojciec umarł, a matka ponownie wyszła za mąż. Zakochałem się w dziewczynie, oświadczyłem, dostałem kosza i zgłosiłem na ochotnika do prac przy jednej z pierwszych prób dotarcia do innego systemu gwiezdnego. Przeszedłem dzięki bogatej przeszłości uniwersyteckiej i zostałem zamrożony w celu odbycia stuletniej podróży. Dolecieliśmy na Burton i zaczęliśmy zakładać kolonię. Po roku złapałem lokalną chorobę, na którą nie mieliśmy lekarstwa. Ani nazwy. Zostałem ponownie zamrożony i czekałem w bunkrze na ewentualną terapię. Pojawiłem się na scenie w dwadzieścia dwa lata później. Zobaczyłem osiem statków z kolonistami i zupełnie nowy świat. Po kilku miesiącach przyleciały jeszcze cztery statki. Na Burton miały pozostać tylko dwa. Pozostałe zmierzały do odległego systemu, żeby przyłączyć się do jeszcze młodszej kolonii. Zamieniłem się miejscami z jakimś kolonistą, który wystraszył się przed drugim etapem podróży. Pomyślałem chyba, że taka szansa zdarza się tylko raz, a skoro nie mogłem sobie przypomnieć twarzy - nie wspominając już o imieniu - dziewczyny, która sprowokowała mnie do zrobienia pierwszego kroku, pragnienie ruszenia w dalszą drogę opierało się - jestem o tym najzupełniej przekonany - wyłącznie na ciekawości i fakcie, iż świat, w którym się obudziłem, został w dużym stopniu ujarzmiony. i to bez mego udziału. Podróż trwała sto dwadzieścia pięć lat lodowatych snów, a nowy świat w ogóle mi się nie podobał. i dlatego już po ośmiu miesiącach zapisałem się na długi rejs - dwieście siedemdziesiąt sześć lat - na Bifrost, które miało stanowić najbardziej wysunięty przyczółek ludzkości. Gdyby się nam powiodło, oczywiście. Bifrost było zimne, ponure i bałem się go. Przekonało mnie o tym, że nie nadaję się na kolonistę. Odbyłem jeszcze jedną podróż, żeby się stamtąd wydostać, ale było już za późno. Wszędzie roiło się od ludzi, nawiązano kontakty z inteligentnymi obcymi, a międzygwiezdne podróże stały się kwestią dni i miesięcy, a nie stuleci. Zabawne? Tak też sobie pomyślałem. Pomyślałem, że to świetny kawał. Powiedzieli mi, że jestem najstarszym człowiekiem i najprawdopodobniej jedynym żyjącym reliktem dwudziestego wieku. Opowiedzieli mi o Ziemi. Pokazali zdjęcia. i wtedy przestałem się śmiać, bo Ziemia stała się innym światem. Nagle zrobiłem się bardzo samotny. Wiedza, którą wyniosłem ze szkół, sprawiała wrażenie średniowiecznej. Co zrobiłem? Wróciłem, żeby zobaczyć to na własne oczy. Zapisałem się do szkoły i odkryłem, że nadal umiem się uczyć. a jednak ciągle się bałem. Czułem, że jestem nie na miejscu. i pewnego dnia usłyszałem o czymś, co mogło mi pomóc wrosnąć w nowe czasy, o czymś, co mogło mnie ocalić przed syndromem jedynego rozbitka z Atlantydy wałęsającego się bezradnie po Broadwayu, o czymś, co mogło mnie wynieść ponad dziwny świat, w jakim się znalazłem. Usłyszałem o Pei'anach, odkrytej niedawno rasie, której wszelkie cuda Ziemian dwudziestego siódmego wieku - w tym leki dodające kilka stuleci do moich perspektyw na przyszłość - kojarzyły się tylko z zamierzchłą przeszłością. Pojechałem więc półprzytomny do Megapei w Megapei na Megapei, podbiegłem do pierwszej lepszej wieży i wydzierałem się przy bramie, dopóki nie usłyszałem odpowiedzi, a potem powiedziałem: - Proszę, ucz mnie. Zapukałem do wieży Marlinga. Marlinga - jednego spośród dwudziestu sześciu żyjących Imion. Młody Pei'anin przyszedł po mnie zaraz po uderzeniu dzwonu i poprowadził schodami na górę. Wszedł do pokoju. - Przed drzwiami czeka Dra Sandow. - Poproś więc, żeby wszedł - usłyszałem głos Marlinga. Młodzieniec wrócił do mnie i powiedział: - Prosi, żebyś wszedł. - Dziękuję. Wszedłem. Marling siedział tyłem do drzwi, przed oknem, wpatrzony w morze. Wiedziałem, że tak będzie. Trzy jasnozielone, wielkie ściany wachlarzowatego wnętrza przypominały nefryt, łóżko było długie, niskie i wąskie. Jedną ze ścian stanowiła gigantyczna, przykurzona konsola. Na małym, nie przestawianym od wieków stoliku nadal stała pomarańczowa figurka, która kojarzyła mi się ze skaczącym, rogatym delfinem. - Dra, dobry wieczór - powiedziałem. - Podejdź, żebym mógł cię zobaczyć. Okrążyłem krzesło i stanąłem przed nim. Schudł, zielona skóra nabrała ciemniejszego odcienia. - Szybko przyjechałeś - powiedział studiując moją twarz. Skinąłem głową. - Powiedziałeś “natychmiast”. Wydobył z siebie syczący charkot, który jest pei'ańskim chichotem. - Jak traktowałeś życie? - spytał. - z szacunkiem, uległością i strachem. - Co z twoją pracą? - Jestem między zleceniami. - Usiądź - skinął w kierunku ławeczki stojącej pod oknem - i powiedz mi, co się stało. - Zdjęcia - powiedziałem. - Dostawałem zdjęcia ludzi, których kiedyś znałem, ludzi, którzy od dawna nie żyją. Wszyscy zmarli na Ziemi. Właśnie się dowiedziałem, że ich taśmy przywołania zostały skradzione. a więc istnieje możliwość, że oni gdzieś naprawdę żyją. Dostałem również to. Podałem mu list podpisany “Zielony Zielony”. Podniósł go do oczu i powoli przeczytał. - Czy wiesz, gdzie leży Wyspa Umarłych? - zapytał. - Tak, na świecie, który kiedyś zrobiłem. - Pojedziesz? - Tak. Muszę. - Zielony Zielony to, jak sądzę, Gringrin-tharl z miasta Dilpei. Nienawidzi cię. - Dlaczego? Nawet go nie znam. - To nieważne. Obraża go twoje istnienie, więc naturalnie chce się zemścić za ten afront. To smutne. - Ja myślę. Szczególnie, jeśli mu się uda. Ale w jaki sposób zdołało go obrazić moje istnienie? - Jesteś jedynym obcym noszącym Imię. Kiedyś sądzono, że tylko Pei'anie, i to oczywiście nieliczni, mogą opanować sztukę, której się nauczyłeś. Gringrin podjął i ukończył studia. Miał zostać dwudziestym siódmym. Nie przeszedł jednak ostatniej próby. - Ostatniej próby? Myślałem, że to tylko formalność. - Nie. Mogło ci się tak wydawać, ale tak nie jest. Dlatego też po pięćdziesięciu latach studiów z Delgrenem z Dilpei nie przyjęto go do cechu. Bardzo to przeżył. Często mówił, że ostatni dopuszczony nie jest nawet Pei'aninem. a potem opuścił Megapei. Oczywiście, z takim przygotowaniem szybko dorobił się sporego majątku. - Kiedy został odrzucony? - Kilkaset lat temu. Chyba sześćset. - Czy uważasz, że przez cały ten czas żywił do mnie nienawiść i planował zemstę? - Tak. Nie było pośpiechu, a dobra zemsta wymaga starannych przygotowań. Zawsze się dziwię, słysząc Pei'an mówiących takie rzeczy. Ta wzniosła cywilizacja uczyniła z zemsty sposób na życie. Bez wątpienia tłumaczy to nieliczność Pei'an. a w każdym razie jest jedną z jej przyczyn. Niektórzy prowadzą nawet księgi zemsty - długie, szczegółowe listy tych, którzy zasługują na karę - oraz sprawozdania dotyczące zaawansowania i realizacji każdej z intryg. Żeby zemsta była coś warta, musi być skomplikowana, starannie zaplanowana i po latach wprawiona w ruch z szatańską precyzją. Wyjaśniono mi, że największą frajdę sprawia właśnie planowanie i wyczekiwanie. Sam rezultat - śmierć, szaleństwo, oszpecenie czy upokorzenie - jest sprawą drugorzędną. Marling zdradził mi kiedyś, że od tysiąca lat prowadzi trzy takie sprawy i że nie jest rekordzistą. Zemsta to sposób na życie, naprawdę. Pociesza, zapewniając temat do pogodnych rozmyślań, gdy wszystko inne układa się parszywie. Obserwowanie zazębiania się kolejnych trybów skomplikowanego mechanizmu daje niewątpliwą satysfakcję, tym bardziej że te małe triumfy są preludium do ostatecznego spełnienia. Zarzuceniu misternie splecionej sieci towarzyszy estetyczna rozkosz, którą niektórzy Pei'anie nazywają nawet “doznaniem mistycznym”. Dzieci uczą się całego systemu bardzo wcześnie, bowiem oswojenie się z nim jest absolutnie niezbędne do osiągnięcia dojrzałego wieku. Ja studiowałem bardzo pośpiesznie i nadal gubiłem się przy subtelniejszych kwestiach. - Czy masz jakieś sugestie? - zapytałem. - Jako że uciekanie przed zemstą Pei'anina jest bezcelowe - powiedział mi - radziłbym natychmiast go odnaleźć i wyzwać na przechadzkę przez noc duszy. Przed wyjazdem dam ci kilka świeżych korzeni glitten. - Dziękuję, Wiesz, że nie jestem w tym mocny. - To proste. Jeśli wyrazi zgodę, nie masz się o co martwić, jeden z was umrze, rozwiązując w ten sposób twoje problemy. Jeżeli zginiesz, zostaniesz pomszczony przez moje mienie. - Dziękuję, Dra. - Nie ma za co. - a co z Belionem? - Jest tam. - Jak to? - Doszli ze sobą do porozumienia. - I...? - To wszystko, co wiem. - Jak sądzisz, czy uzna za stosowne przyjęcie mego wyzwania? - Nie wiem. a potem: - Popatrzmy na wzbierające wody - odwróciłem się i patrzyłem, dopóki nie odezwał się ponownie: - To wszystko. - Nie ma więcej? - Nie. Niebo pociemniało skrywając cienie żagli. Słyszałem morze i czułem jego zapach, w oddali falował czarny, upstrzony gwiazdami ogrom. Wiedziałem, że za chwilę krzyknie niewidoczny ptak, i nie pomyliłem się. Przez dłuższą chwilę błądziłem w stosownym zakamarku umysłu, przyglądając się zapomnianym rzeczom, które zostawiłem w nim dawno, dawno temu. i rzeczom, których nigdy nie udało mi się zrozumieć. Wielkie Drzewo upadło, Dolina Cieni wyblakła, a Wyspa Umarłych zmieniła się w kamienną bryłę ciśniętą w odmęty Zatoki. Tonęła, nie marszcząc powierzchni wody. Byłem sam, byłem zupełnie sam. Wiedziałem, jakie będą następne słowa, i po jakimś czasie usłyszałem je. - Wybierz się ze mną w podróż tej nocy - powiedział. - Dra... Nic. A potem: - Czy to musi być ta noc? - zapytałem. Nic. - Gdzie zatem zamieszka Lorimel Wielu Rąk? - w szczęśliwej nicości. By znowu przyjść. Jak zawsze. - a twoje długi, twoi wrogowie? - Wszystko spłacone. - Mówiłeś o piątej porze przyszłego roku. - Wszystko się zmienia. - Rozumiem. ° - Spędzimy noc na rozmowie, Synu Ziemi, nim wstanie świt, przekażę ci ostatnie tajemnice. Usiądź. - Usiadłem u jego stóp jak niegdyś, młodszy, och, znacznie młodszy, w dniach przesłoniętych mgłą pamięci. Zaczął mówić. Zamknąłem oczy. Wiedział, co robi, wiedział, czego chce. Nie zmieniało to jednak mego strachu i smutku. Uczynił mnie swym przewodnikiem, ostatnią żywą istotą, jaką zobaczy. Obdarzył mnie najwyższym zaszczytem, którego nie byłem godzien. Nie wykorzystałem tego, co mi dał, tak dobrze, jak mogłem. Spieprzyłem mnóstwo rzeczy, których nie powinienem był spieprzyć. i wiedziałem, że on wie. Ale to nie miało znaczenia. Wybrał mnie. i stał się przez to jedyną osobą w galaktyce, która była w stanie przypomnieć mi o ojcu, martwym od tysiąca - z czymś lat. Wybaczył mi moje winy. Strach i smutek... Dlaczego teraz? Dlaczego wybrał tę noc? Ponieważ mogło już nie być innej. Uznał, że podejmę ryzyko i prawdopodobnie nie wrócę. a więc miało to być nasze ostatnie spotkanie. “Szary człowieku, pójdę z tobą i będę twym przewodnikiem, w potrzebie u boku twego stanę” - dobry wers na Strach, choć wypowiedziała go Wiedza. Jeśli się im uważnie przyjrzysz, odkryjesz, że mają ze sobą wiele wspólnego. Nie mówiliśmy o strachu. Ani o smutku. To nie byłoby właściwe. Mówiliśmy o światach, które zbudowaliśmy i które później zasiedlono, o naukach, które służą dziełu przekształcenia rumowiska w miejsce nadające się do zamieszkania, i na koniec o sztuce. Gra w ekologię jest bardziej skomplikowana niż szachy i przekracza możliwości najlepszych komputerów. Wymaga całej mocy ukrytej w siedmiodrzwiowej komnacie czaszki, ale czynnikiem decydującym jest muśnięcie czegoś, co - nadal nie wymyślono lepszego terminu - nazywa się natchnieniem. Zatrzymaliśmy się przy nim. Zerwała się nocna bryza, tak natarczywa i zimna, że musiałem zamknąć okna i rozpalić małe ognisko, które jaśniało niczym święty znicz. Nie pamiętam żadnego ze słów wypowiedzianych tej nocy. Zachowałem tylko bezdźwięczne obrazy, dziś wspomnienia zacierane przez przestrzeń i czas. - To wszystko - powiedział i po chwili nastał świt. O pierwszym, sztucznym brzasku przyniósł mi korzenie glitten, przez jakiś czas siedział bez słowa, a potem zajęliśmy się ostatnimi przygotowaniami. Po trzech godzinach wezwałem służących. Poleciłem wynająć żałobników i ruszyć w góry, żeby otworzyć kryptę rodzinnego grobowca. Używając sprzętu Marlinga wysłałem formalne zawiadomienia do pozostałych dwudziestu pięciu Żyjących Imion i krewnych, których obecności sobie życzył. Potem przygotowałem pradawne ciemnozielone ciało, które nosił, zszedłem do kuchni na śniadanie i zapaliłem cygaro. Znalazłem małą zatoczkę i bawiąc się dymem obserwowałem żółte i purpurowe żagle tnące na strzępy horyzont. Byłem sparaliżowany. Nie potrafię opisać tego inaczej. Byłem już w tym miejscu i, jak wtedy, wróciłem z nieczytelnymi bazgrołami w duszy. Marzyłem teraz o strachu lub smutku - o czymkolwiek. Ale nie czułem nic, nawet gniewu. Wiedziałem, że przyjdzie później, ale w tej chwili byłem na to za młody. Lub zbyt stary. Dlaczego dzień rozkwitał tak promiennie, dlaczego morze skrzyło się tak świetliście? Dlaczego powietrze pachniało tak kojąco, a szum lasu brzmiał jak muzyka? Natura nie jest tak współczująca, jak próbują wmawiać wam poeci. Tylko inni ludzie martwią się czasem, gdy na dobre zamykacie za sobą drzwi. Zostanę w Megapei, w Megapei na Megapei, żeby wysłuchać litanii Lorimela Wielu Rąk i spowijającej ją pieśni tysiącletnich fletów. a potem Shimbo wyruszy w góry na czele procesji i ja, Francis Sandow, zobaczę otwarcie pieczary, szarość, dymiące polana, czerń i zamknięcie krypty. Zostanę jeszcze przez kilka dni, żeby uporządkować sprawy mistrza, a potem ruszę we własną podróż. a jeśli zakończy się ona tak samo... cóż, takie jest życie. Tyle o myślach o poranku. Wstałem i wróciłem do wieży. Znowu przyszedł Shimbo. Pamiętam grzmot, jak przez sen. Grzmot, flety, ogniste hieroglify błyskawic nad ścianą gór, pod chmurami. Shimbo uderzył w dzwon, natura płakała. Pamiętam szarozieloną procesję wijącą się przez las do miejsca, w którym ziemia ustępuje miejsca skale. Szedłem za skrzypiącym wozem. Na głowie korona Noszącego Imię, na ramionach żałobny szal, w dłoniach maska Lorimela, na oczach skrawek ciemnego materiału. Jego światło nie zapłonie na ołtarzach, dopóki Imienia nie otrzyma ktoś inny. Gdy umierał, rozbłysło na chwilę w świątyniach całego wszechświata. Potem zamknęły się ostatnie drzwi, szare, czarne. Dziwny sen, prawda? Kiedy było już po wszystkim, zamknąłem się na tydzień w wieży, jak tego po mnie oczekiwano. Pościłem, a moje myśli należały tylko do mnie. w tym czasie nadeszła, via Homefree, wiadomość z Centralnego Zespołu Rejestracji. Przeczytałem ją dopiero siódmego dnia i dowiedziałem się, że Illyria należy teraz do Towarzystwa Rozwoju Zieleni. Tego samego dnia udało mi się ustalić, że Towarzystwo Rozwoju Zieleni należy do Gringrin-tharla, niegdyś z Dilpei, byłego ucznia Delgrena z Dilpei, noszącego Imię Clice, z Ust, Którego Rozkwitają Tęcze. Zadzwoniłem do Delgrena i umówiłem się z nim na następny wieczór. Potem przerwałem post i zasnąłem. Spałem bardzo, bardzo długo. Nie pamiętam żadnych snów. * * * Malisti nie odkrył na Driscoll nikogo ani niczego. Delgren z Dilpei nie mógł mi właściwie pomóc, ponieważ nie widział byłego ucznia od wieków. Napomknął tylko, że planuje już niespodziankę na wypadek pojawienia się Gringrina na Megapei. Ciekawe, czy z wzajemnością. Tak czy inaczej, nie miało to dla mnie specjalnego znaczenia. Mój pobyt na Megapei dobiegł końca. Rzuciłem Model T w niebo i mknąłem, dopóki przestrzeń i czas nie ustąpiły miejsca czasowi i przestrzeni. a potem znów przyśpieszyłem. * * * Znieczuliłem i rozciąłem środkowy palec lewej dłoni, osadziłem w nim laserowy kryształ i kawałek piezoelektrycznej taśmy, zaszyłem rankę i przez parę godzin trzymałem rękę w komorze przyśpieszającej gojenie. Nie było blizny. Wyprostowanie tego palca przy jednoczesnym zaciśnięciu pozostałych i przekręceniu dłoni o sto osiemdziesiąt stopni będzie piekło jak cholera i kosztowało mnie kawałek skóry, ale wyemitowany wówczas promień przetnie na pół dwustopową bryłę granitu. Włożyłem żywność, leki i korzeń glitten do lekkiego plecaka, który schowałem przy wejściu do ładowni. Oczywiście nie potrzebowałem kompasu ani map, ale zabranie paru detonatorów, pałatki, latarki i noktowizora było chyba rozsądnym posunięciem. Układałem ekwipunek. i plany. Postanowiłem zostawić Model T na orbicie i wylądować w niemetalicznej tratwie. Na załatwienie sprawy dam sobie illyryjski tydzień. Po siedmiu dniach T wejdzie do atmosfery, zawiśnie na godzinę nad najsilniejszym ciągiem mocy i będzie tam codziennie wracać. Spałem, jadłem. Czekałem, nienawidziłem. Pewnego dnia usłyszałem buczenie, które narastając stopniowo przerodziło się w głuchy skowyt. Potem zapadła cisza. Gwiazdy runęły jak ognisty grad i po chwili zamarły wokół mnie. Jedna świeciła jaśniej niż inne. Ustaliłem pozycję Illyrii i popłynąłem na rendez-vous. Spojrzałem na nią po kilku żywotach, a może dniach: mały, zielony opal świata z lśniącymi morzami, niezliczonymi zatokami, kanałami, jeziorami i fiordami, bujną roślinnością trzech kontynentów tropikalnych, chłodnymi lasami i stawami czterech umiarkowanych, zatrzęsieniem niewysokich wzgórz, dziewięcioma pustyniami (ukłon w stronę różnorodności), garbatą rzeką niemal dwa razy dłuższą od Missisipi, systemem prądów oceanicznych, z których byłem naprawdę dumny, i setkami mil górzystego mostu, który wzniosłem między kontynentami tylko dlatego, że geologowie darzą je serdeczną nienawiścią porównywalną jedynie z miłością antropologów. Obserwowałem chmury gromadzące się nad równikiem, wędrujące majestatycznie na północ i rozsiewające swe mokre brzemię nad oceanem. Jeden po drugim trzy księżyce - Flopsus, Mopsus i Kattontallus - przyćmiły spore połacie lądu i wody. Umieściłem T na olbrzymiej, eliptycznej orbicie za najdalszym księżycem i - miejmy nadzieję - zasięgiem detektorów. Zająłem się rozwiązywaniem swoich problemów. Po pierwsze desant, po drugie statek. Potem ustaliłem pozycję T, nastawiłem budzik i zdrzemnąłem się. Wstałem, poszedłem do toalety, jeszcze raz sprawdziłem tratwę i ekwipunek. Wziąłem ultradźwiękowy prysznic, włożyłem spodnie i koszulę z czarnego, syntetycznego, nieprzemakalnego materiału (nigdy nie udało mi się zapamiętać nazwy, mimo że jestem właścicielem fabryki, w której się go produkuje). Nogawki wsunąłem w buty, które - na przekór reszcie ludzkości preferującej, nie wiedzieć czemu, nazwę “pionierki” - nazywam bojowymi. Zapiąłem miękki, skórzany pas z ciemną, podwójną sprzączką zmieniającą się w pewnych okolicznościach w uchwyty stalowej garoty ukrytej pod jednym ze szwów. Teraz przyszła kolej na drugi pas z kaburą pistoletu laserowego (prawe biodro) i wianuszkiem małych granatów (plecy), pendant z bombą zapalającą (szyja) i chronometr z wbudowanym na godzinie dziewiątej, uruchamianym przez wyciągnięcie sztyftu miotaczem gazu paraliżującego (prawy przegub). Do kieszeni powędrowały chusteczka, grzebień i szczątki tysiącletniej króliczej łapki. Byłem gotowy. Mimo to musiałem czekać. Chciałem opaść na Illyrię nocą jak puch ostu, tyle że nieco większy i czarny, na kontynent, który nazwałem Splendidą, nie bliżej niż sto, nie dalej niż trzysta mil od miejsca przeznaczenia. Wbiłem się w pasy plecaka, wypaliłem papierosa i poczłapałem do grodzi. Zablokowałem drzwi i wszedłem na tratwę. Zasunąłem kopułkę, poczułem strumień powietrza nad głową i delikatną falę ciepła wokół stóp. Nacisnąłem guzik podnoszący śluzę. Tam, gdzie przed chwilą była ściana, pojawił się półksiężyc, którym stał się mój świat. w odpowiedniej chwili T wypluje mnie w przestrzeń, w odpowiedniej chwili tratwa włączy hamulce. Ja musiałem tylko kontrolować dryf po wejściu w atmosferę. Dzięki antygrawitacyjnym komponentom kadłuba będziemy ważyć tylko kilka funtów. Tratwa ma stery, lotki, stateczniki oraz spadochrony i żagle. Po tym opisie może się wam kojarzyć z szybowcem, ale mnie przypomina raczej statek żeglujący po trójwymiarowym oceanie. Czekałem więc w nim, przyglądając się falom nocy zmywającym dzień z powierzchni Illyrii. Pojawił się Mopsus, zniknął Kattontallus. Zaczęła mnie swędzieć prawa kostka. Kiedy się drapałem, nad tratwą pojawiło się błękitne światło. Kiedy skończyłem i zapiąłem pasy umknęło przed czerwonym. Kiedy się odprężyłem, zawył brzęczyk, zgasło czerwone światło, kopnął mnie muł (w zadek), zapłonęły gwiazdy, a Illyria utonęła w czerni. Potem dryf naprzód, nie w dół. Po prostu ruch - zamknąłem oczy - właściwie niewyczuwalny. Świat był rosnącą powoli otchłanią, czarną dziurą. w kapsule zrobiło się gorąco. Słyszałem tylko bicie swego serca, oddech i cichy syk powietrza. Odwróciłem się i nie dostrzegłem Modelu T. Dobrze. Ostatnio korzystałem z tratwy tylko dla zabawy. i za każdym razem, również teraz, mój umysł przeskakiwał do szarości nieba o poranku, szeptów rozkołysanego morza, zapachu potu, gorzkiego smaku dramaminy i głuchego łoskotu pierwszej salwy. Wtedy, jak teraz, wycierałem dłonie o spodnie i sięgałem do lewej kieszeni, żeby dotknąć spoczywającego w niej miękkiego kłębka martwej sierści. Zabawne. Mój brat też miał taką łapkę. Polubiłby tratwy. Lubił samoloty, szybowce i łodzie. Lubił narty wodne, płetwonurkowanie, akrobatykę i akrobatykę powietrzną. i dlatego zaciągnął się do wojsk powietrzno-desantowych i pewnie dlatego ją miał... Tyle oczekiwań w małej, parszywej łapie królika. Gwiazdy lśniły jak miłość Pana, zimne i odległe, opuściłem przyciemnianą zasłonę. Mopsus, właściciel średniej orbity, chwycił promienie słońca i cisnął je w otchłań Illyrii. Najbliższy planecie Flopsus bawił właśnie po drugiej stronie. Cała trójka zapewniała spokój wód i raz na, zdaje się, dwadzieścia lat z okazji koniunkcji fundowała morzom zachwycający odpływ. Cofające się zielone ściany wody odsłaniają garby koralowych wysp na purpurowo- pomarańczowych pustyniach; wszędzie, niczym ślady Proteusa, walają się kamienie, kości, ryby i sczerniałe kłody, potem nadchodzi wiatr, skoki temperatury, inwersja, kolumny chmur, katedry na niebie i - wreszcie - deszcz, mokre góry roztrzaskują się o ziemię, padają baśniowe miasta, czarodziejskie wyspy wracają w odmęty, a Proteus, Bóg jeden wie gdzie, zanosi się grzmiącym śmiechem przy każdym oślepiającym uderzeniu rozpalonego do białości trójzębu Neptuna. Potem przecierasz oczy. Blade światło Illyrii sączyło się pracowicie przez szpary jutowego worka. Gdzieś tam w otchłani jej snu poruszy się zaraz koci stwór. Obudzi się, leniwie przeciągnie, wstanie i zrobi kilka kroków. Po chwili zatrzyma się i spojrzy w niebo, na księżyc, za księżyc. Przez doliny przebiegnie cichy pomruk. Liście poczują go i poruszą się niespokojnie. Zrodzone z mego systemu nerwowego, z mojego własnego DNA, ukształtowane w pierwsze komórki mocą mego umysłu poczują to wszystkie. Antycypacja. “Tak, moje dzieci, przybywam. Bellon ośmielił się wejść między was...” Dryf. Gdyby tam, na Illyrii, czekał na mnie człowiek, byłbym zupełnie spokojny. Ale w tej sytuacji... cóż, czułem, że mój arsenał to głównie ozdoby. Gdyby czekał na mnie człowiek, nawet bym ich nie założył. Szkoda fatygi. Ale Zielony Zielony nie był człowiekiem, nie był nawet Pei'aninem, co już samo w sobie usprawiedliwiałoby najgorsze obawy. Był czymś więcej. Nosił, aczkolwiek nielegalnie, Imię, a noszący Imię może wpływać na żyjące organizmy, a nawet na otaczające je żywioły, (jeśli zlewają się z cieniem rzucanym przez Imię). Nie, nie silę się na teologię. Słyszałem naukowe, a w każdym razie brzmiące jak naukowe, wyjaśnienia każdego aspektu tego procesu, nie wiem tylko, czy kupilibyście tę mieszankę dobrowolnej schizofrenii, kompleksu boga i zdolności pozazmysłowych. Uwierzcie mi więc na słowo, pamiętając o latach treningu i liczbie kandydatów, którym udaje się go skończyć. Czułem, że mam przewagę nad Zielonym Zielonym, ponieważ mieliśmy się spotkać na moim świecie. Oczywiście, nie miałem pojęcia, jak długo się nim bawił, i to niepokoiło mnie najbardziej. Jakich dokonał zmian? Założył doskonałą przynętę. Czy pułapka była równie dobra? Na czym opierał swą wiarę w zwycięstwo? Wszystko jedno. Nie mógł być niczego pewny mając przeciw sobie inne Imię. Ja również. Czy widzieliście kiedyś walkę betta splenden, Bojowników Syjamskich? Nie przypomina walki psów, walki kogutów czy pojedynku kobry z mangustą. Jest niepowtarzalna. Umieszczacie dwa samce w jednym naczyniu. Najpierw poruszają się bardzo szybko, rozpościerając wspaniałe płetwy - cienie czerwieni, błękitu oraz zieleni - i wydymając błony skrzelowe. Macie wrażenie, że zrobiły się znacznie większe. Potem powoli zbliżają się do siebie i dryfują bok w bok przez jakieś piętnaście sekund. Potem wykonują kilka błyskawicznych, niemal niedostrzegalnych ruchów. Potem dryfują, znów powolne i spokojne. Kolorowa karuzela. Dryf. Ruch. i tak dalej. Pyszne cienie płetw. Nie dajcie się zwieść pozorom. Po jakimś czasie otoczy je czerwona mgiełka. Kolejny oszałamiający wir. Zwalniają. Mają zamknięte pyszczki. Mija minuta, może dwie. Jeden otwiera pyszczek i odpływa. Drugi dryfuje. Tak mniej więcej widziałem swoją przyszłość. Minąłem księżyc, mroczny kolos świata wchłonął wszystkie gwiazdy. Zwalniałem. Włączyły się systemy kontrolujące, wszedłem w górną część atmosfery i znów powoli dryfowałem. Wizerunek księżyca w zwierciadłach setek jezior, monety na ciemnym dnie fontanny. Włączyłem detektory, żeby zlokalizować źródła sztucznego światła. Nic. Nad horyzontem pojawił się Flopsus szukający towarzystwa swoich braci. Po godzinie widziałem już wyraźne zarysy kontynentów. Wysłałem pamięć i uczucia na pomoc wzrokowi i przejąłem stery. Zbliżałem się do celu jak wielki liść szybujący majestatycznie z gałązki na trawę. Od jeziora Acheron i jego Wyspy Umarłych dzieliło mnie jakieś sześćset mil. Daleko w dole pojawiły się chmury. w ciągu następnych minut zbliżyłem się do celu o czterdzieści mil, nie tracąc prawie wysokości. Rozmyślałem o detektorach czekających na mnie na powierzchni planety. Wszedłem w strefę prądów atmosferycznych, przez jakiś czas zmagałem się z nimi, ale w końcu musiałem się poddać i zejść w dół o parę tysięcy stóp. Przez następne godziny płynąłem powoli na północny zachód. Opadłem do pięćdziesięciu tysięcy stóp, a od celu dzieliło mnie ponad czterysta mil. Rozmyślałem o detektorach czekających na mnie na powierzchni planety. W ciągu kolejnej godziny straciłem dwadzieścia tysięcy stóp i zyskałem siedemdziesiąt mil. Póki co, wszystko szło jak po maśle. Na wschodzie wstał fałszywy świt. Przyśpieszyłem, żeby znaleźć się pod nim. Jakbym tonął w oceanie, biała woda w czarnej. Goniło mnie światło. Uciekałem. Przebiłem się przez ścianę chmur i sprawdziłem pozycję. Jak daleko do Acheron? Ze dwieście mil. Dogoniło mnie światło, wyprzedziło, odeszło. Opadłem na piętnaście tysięcy stóp; czterdzieści mil. Wyłączyłem kolejne obwody. Krążyłem na trzech tysiącach, gdy zaczął się prawdziwy świt. Wisiałem jeszcze przez dziesięć minut, a potem opadłem, znalazłem polanę i wylądowałem. Na wschodzie eksplodowało słońce, sto mil do Acheron. Plus minus dziesięć. Otworzyłem kopułkę, włączyłem system autodestrukcji, zeskoczyłem na ziemię i zacząłem biec. Tratwa runęła, błysnęły blade płomienie. Zwolniłem, ustaliłem pozycję i ruszyłem w stronę drzew. ROZDZIAŁ PIĄTY Po pięciu minutach Illyria wróciła do mnie i czułem się tak, jakbym jej nigdy nie opuszczał. Promienie słońca przedarły się przez filtry mgły, oblewając drzewa różem i bursztynem, na liściach i źdźbłach migotały krople rosy, chłodne powietrze niosło słodki zapach wilgoci i zgnilizny. Przyleciał żółty ptaszek, usiadł mi na ramieniu, przeszedł ze mną z dziesięć kroków i zniknął. Przystanąłem, żeby uciąć sobie kij, zapach białego drewna zabrał mnie do Ohio, nad strumyk, między filigranowe krzaczki poziomek i wierzby, z których robiłem sobie gwizdki. Przez całą noc moczyłem patyczki, a potem delikatnie ostukiwałem z nich korę trzonkiem noża. Znalazłem dzikie jagody, olbrzymie i purpurowe, rozgniotłem je i zlizałem z palców gęsty, cierpki sok. Rogata jaszczurka, błyszcząca jak pomidor, wspięła się ospale na kamienną grzędę i tym razem pośpiesznie przydreptała na czubek mego buta. Pstryknąłem ją w grzebieniasty łebek i przegoniłem w krzaki. Jeszcze przez chwilę czułem na plecach pełne wyrzutu spojrzenie popielatych paciorków wyłupiastych oczek. Mijałem smukłe drzewa, wysokie na czterdzieści, może pięćdziesiąt stóp, raz po raz spadały na mnie wielkie krople rosy. Budziły się ptaki i owady. Tłusta, zielona siewka rozparła się wygodnie na gałęzi i zaczęła swój dziesięciominutowy trel na jednym wdechu. Po chwili przyłączył się do niej przyjaciel czy krewny. z mchu eksplodowało sześć rozkołysanych, syczących, purpurowych kwiatów cobra de capella. Ich postrzępione płatki falowały niczym sztandary zwycięstwa. Powietrze przepełnił ciężki, niewiarygodnie intensywny zapach. Nie wzdrygnąłem się, zdążyłem już zapomnieć, że kiedyś stąd wyjechałem. Rzedły trawy. Ten las, przetykany tu i ówdzie omszałymi głazami, był wyższy i bardziej majestatyczny. Dobre miejsce na zasadzkę. i na kryjówkę. Cienie nabierały głębi, stado wrzaskliwych małp załatwiało rodzinne porachunki, z zachodu płynęły legiony chmur. Słońce przeciskało się między liśćmi, ciskając w poszycie ogniste włócznie światła. Wtulona w korę winorośl, brzemienna srebrnymi kandelabrami kwiatów, szeptała o świątyniach i dymie kadzidła. Przeszedłem przez perlisty strumień. Obok mnie płynęły wodne węże. Pohukiwały do siebie jak sowy. Były bardzo jadowite i bardzo przyjacielskie. Drugi brzeg opadał ku rzeczce oślizgłą stromizną. Czułem, że w porządku otaczającego mnie świata zaszła jakaś subtelna zmiana. Nie dostrzegałem żadnych namacalnych dowodów, ale to dziwne wrażenie potęgowało się z każdym krokiem. Dzień nie uporał się z chłodem lasu i poranka. Wprost przeciwnie. Robiło się coraz zimniej. w powietrzu unosiła się dziwna nieprzyjemna lepkość. Tyle że po niebie płynęły powoli gęste chmury, a poprzedzająca burzę jonizacja często wywołuje podobne uczucia. Postanowiłem coś zjeść. Siadając pod wielkim starym klonem, przestraszyłem pandrillę, która myszkowała właśnie między korzeniami. Gdy zerwała się do ucieczki, zrozumiałem, że dzieje się coś złego. Skoncentrowałem się na życzeniu, by wróciła. Zatrzymała się, odwróciła i posłała mi ostrożne spojrzenie. a potem podeszła. Powoli. Dałem jej suchara. Patrzyłem jej w oczy. Strach, rozpoznanie, strach... Chwila dzikiej paniki. Zupełnie nie na miejscu. Pozwoliłem jej odejść i zająłem się sucharami. Pierwsza reakcja pandrillii była zbyt niezwykła, by o niej po prostu zapomnieć. Bałem się tego, na co wskazywała. Wkraczałem na wrogie terytorium. Skończyłem jeść i ruszyłem dalej. Zszedłem do zamglonej doliny, a gdy ją opuściłem, mgły towarzyszyły mi nadal. Niebo tonęło w chmurach. Małe zwierzęta pierzchały na mój widok, ale nie robiłem nic, by to zmienić. Szedłem, mój oddech był białą wilgotną mgiełką. Minąłem dwa ciągi mocy. Używając ich, mogłem zdradzić swą pozycję komuś równie wrażliwemu. Co to jest ciąg mocy? Cóż, ciąg mocy to część każdego pola elektromagnetycznego. Wszystkie światy mają takie liczne, przesuwające się punkty na swej matrycy grawitacyjnej. Pewne urządzenia bądź szczególnie utalentowani ludzie mogą się do nich podłączać i wykorzystywać je jako tablice rozdzielcze, baterie, kondensatory. “Ciąg mocy” to poręczny termin używany przez tych, którzy potrafią wykorzystać potencjał takich miejsc. Nie chciałem tego robić, dopóki nie poznam natury swego wroga. Nie liczyłem jednak na zbyt wiele - wszyscy noszący Imiona są “szczególnie utalentowani”. Pozwoliłem więc mgle przemoczyć moje odzienie i odebrać blask moim butom, mimo że mogłem je wysuszyć. w lewej ręce niosłem bagaż, prawą trzymałem blisko kabury. Nic mnie nie zaatakowało. Prawdę mówiąc, od pewnego czasu nie widziałem żadnej żywej istoty. Wędrowałem do zmierzchu, pokonując w sumie jakieś dwadzieścia mil. Było bardzo wilgotno, ale nie padał deszcz. Odkryłem małą jaskinię na zboczu jednego ze wzgórz, rozłożyłem pałatkę - dziesięć na dziesięć twardego plastiku, trzy molekuły gęstości - żeby zabezpieczyć się przed kurzem i wilgocią. Zjadłem garść suchego prowiantu i zasnąłem z pistoletem pod głową. * * * Ranek był posępny jak noc i poprzedni dzień, mgła gęstniała. Podejrzewałem, że nie jest to dziełem przypadku, szedłem więc bardzo ostrożnie. Jak na mój gust, sceneria stawała się zbyt melodramatyczna. Jeśli sądził, że wstrząsną mną cienie, mgły, chłód i wyobcowanie kilku moich tworów, to bardzo się mylił. Niewygody irytowały mnie tylko, podsycały gniew i determinację, by jak najszybciej odnaleźć i rozprawić się z ich źródłem. Przez większą część drugiego dnia wspinałem się i schodziłem z kolejnych wzgórz. a wieczorem znalazłem sobie towarzysza. Po lewej stronie pojawiło się światło, które przesuwało się równolegle do mojej trasy. Unosiło się na wysokości od dwóch do ośmiu stóp, zmieniało kolory, od bladej żółci przez pomarańcz do bieli. Nie dalej niż sto, nie bliżej niż dwadzieścia stóp ode mnie. Czasem znikało. i zawsze wracało. Błędny ognik wysłany, by wciągnąć mnie w jakąś rozpadlinę lub trzęsawisko? Zapewne. Nie zmieniało to jednak mojej ciekawości i podziwu dla uporu jasnej plamki. No i cieszyłem się z towarzystwa. - Dobry wieczór - powiedziałem. - Wiesz, idę zabić tego, kto cię przysłał. - Ale możesz być tylko kłębem bagiennego gazu - dodałem po chwili. - Jeśli tak, to nie przejmuj się tym, co ci powiedziałem. - Tak czy inaczej - ciągnąłem - nie próbuj sprowadzić mnie na manowce. Nie jestem w nastroju. Możesz skoczyć na kawę. Potem zagwizdałem “Daleka jest droga do Tipperary”. To coś nadal za mną dreptało. Stanąłem pod drzewem, żeby zapalić papierosa. Stałem, paliłem. Światło zawisło w odległości pięćdziesięciu stóp, jakby na mnie czekało. Próbowałem dotknąć go myślą, ale nic w nim nie znalazłem. Wyciągnąłem pistolet, przemyślałem to jeszcze raz i wsunąłem go z powrotem do kabury. Dokończyłem papierosa, zadeptałem niedopałek i ruszyłem dalej. Światło poszło za mną. Po jakimś czasie rozbiłem obóz na małej polance. Owinąłem się pałatką i oparłem o skałę. Rozpaliłem ognisko i podgrzałem zupę, którą ze sobą przywiozłem. Niepotrzebne ryzyko? Wątpię, widoczność była naprawdę fatalna. Ognik zawisł na granicy chybotliwego kręgu światła. - Kawy? - zapytałem. Brak odpowiedzi sprawił mi niekłamaną radość. Miałem tylko jeden kubek. Zjadłem, zapaliłem cygaro i pozwoliłem ognisku zmienić się w kupkę szarego popiołu. Zaciągałem się marząc o gwiazdach. Otaczała mnie absolutna cisza i przeraźliwy chłód, który zdążył się już dobrać do moich stóp. Żałowałem, że nie pomyślałem o flaszce brandy. Mój towarzysz podróży czuwał bez ruchu. Też mu się przyglądałem. Jeśli nie był naturalnym zjawiskiem, to był tu, żeby mnie szpiegować. Czy odważyłem się zasnąć? Odważyłem. Obudziłem się. Zegarek twierdził, że spałem przez półtorej godziny. Nic się nie zmieniło. Nie zauważyłem żadnych zmian po kolejnych czterdziestu minutach snu, ani po trzeciej dwugodzinnej drzemce. Potem spałem do świtu. Mój towarzysz cierpliwie czekał. Nowy dzień był jak poprzednie, chłodny i monotonny. Zwinąłem obóz i ruszyłem w drogę. z moich obliczeń wynikało, że pokonałem już dwie trzecie dystansu. Nagle wydarzyło się coś nowego. Mój przyjaciel opuścił swój posterunek i wolno poszybował naprzód. Skręcił lekko w prawo i zawisł sześćdziesiąt stóp przede mną. Nie stanąłem, a on cofał się stopniowo, jak gdyby przewidywał moją marszrutę. To mi się zupełnie nie podobało. Miałem wrażenie, że kierująca nim istota drażni się ze mną mówiąc: - Popatrz, staruszku, dobrze wiem, dokąd zmierzasz i jak chcesz się tam dostać. Może ci pomóc? Dowcip się udał, czułem się jak kompletny głupiec. Pewnie mogłem coś z tym zrobić, ale postanowiłem zaczekać. Szedłem więc za nim. Szedłem do lunchu, a on zatrzymał się uprzejmie i czekał aż skończę. Szedłem do kolacji, a on nie stracił dobrych manier. Jednak wkrótce potem znów zmienił zdanie. Podryfował w lewo i zniknął. Zatrzymałem się i stałem chwilę bez ruchu, bo zdążyłem się do niego przyzwyczaić. Czy przypuszczano, że po całym dniu męczącej wędrówki uzależnię się od przewodnika i pomaszeruję teraz za nim jak cielę? Może. Zastanawiałem się, dokąd mnie poprowadzi, jeśli dam mu szansę. Doszedłem do wniosku, że podaruję mu dwadzieścia minut. Rozpiąłem kaburę, czekając na powrót świetlistego kolegi. Wrócił. i kiedy zaczął całe przedstawienie od początku, ruszyłem za nim. Przesuwał się teraz znacznie szybciej, czekał na mnie i znów pędził przed siebie. Po pięciu minutach zaczęło mżyć. Zrobiło się ciemniej, ale nadal widziałem bez latarki. Byłem cały mokry. Kląłem wpadając w kałuże, drżałem. Po jakimś czasie zostałem sam. Jeszcze bardziej zziębnięty, przemoczony i wyobcowany. Mój towarzysz zniknął. Czekałem, ale nie wrócił. Ostrożnie, z odbezpieczonym pistoletem w dłoni, przeczesując tężejący mrok oczami i umysłem, podszedłem do miejsca, w którym widziałem go po raz ostatni. Rozsunąłem suche gałęzie. Trzask i: - Stój! Na miłość Boską! Przestań! Rzuciłem się na ziemię. Źródło głosu było tuż obok. Po prawej stronie. Wytężałem wzrok i słuch. Krzyk? Czy to był dźwięk, czy głos w moim umyśle? Nie miałem pewności. Czekałem. a potem usłyszałem szloch. Tak cichy, że nadal nie wiedziałem, jak w ogóle go słyszę. Najtrudniej zlokalizować ciche dźwięki, ten nie należał do wyjątków. Powoli przekręciłem głowę, ale nikogo nie dostrzegłem. - Kto tam? - zapytałem natarczywym szeptem, bo on również nie zdradza kierunku. Żadnej odpowiedzi. Ale szloch nie ustawał. Wysłany na zwiady umysł znalazł tylko ból i zmieszanie. Nic więcej. - Kto tam? - powtórzyłem. Cisza, a potem: - Frank? Teraz ja postanowiłem zaczekać. Po minucie wymówiłem swoje imię. - Pomóż mi - usłyszałem w odpowiedzi. - Kim jesteś? Gdzie jesteś? - Tutaj... W mój umysł sączyły się odpowiedzi, przez kark przebiegały ciarki, zacisnąłem dłoń na kolbie pistoletu. - Dango! Dango Nóż! Wiedziałem już, co się stało, ale nie starczyło mi odwagi, żeby włączyć latarkę i dobrze się przyjrzeć. Zresztą nie musiałem się fatygować. Mój błędny ognik postanowił wrócić. Minął mnie i wzniósł się wysoko, wysoko. Jaśniał potężnym, zimnym światłem bijącym na głowę wszystkie poprzednie popisy razem wzięte. Zamarł na wysokości piętnastu, dwudziestu stóp płonąc jak flara. Pod nim stał Dango. Nie miał wyboru. Był wrośnięty w ziemię. Chudą, trójkątną twarz okalała długa czarna broda, kręcone, lśniące włosy wiły się wokół jego członków, jego liści. Czarne, zapadnięte, zrozpaczone oczy. Korę, której był częścią, znaczyły ślady ptasich odchodów, ukąszeń owadów i w kilku miejscach przy korzeniach płomieni. Zobaczyłem strużkę krwi skapującą z gałęzi, którą musiałem złamać, kiedy go mijałem. Wstałem, powoli. - Dango... - powiedziałem. - Ogryzają mi stopy! - ...Tak mi przykro - opuściłem, niemal upuściłem, broń. - Dlaczego nie pozwolili mi być trupem? - Ponieważ kiedyś byłeś moim przyjacielem, a potem wrogiem - powiedziałem. - Znałeś mnie... - Przez ciebie?! - drzewo zakołysało się, jakby chciało się na mnie rzucić. Zaczai mnie przeklinać, a ja stałem i słuchałem. Deszcz mieszał się z jego krwią i wsiąkał w ziemię. Kiedyś byliśmy wspólnikami, próbował mnie oszukać. Wniosłem oskarżenie, został zwolniony i próbował mnie zabić. Wsadziłem go do szpitala na Ziemi, zginął w wypadku samochodowym tydzień po wypisie. Gdyby miał szansę, na pewno by mnie zabił, o tak, nożem. Ale nie dałem mu szansy. Pewnie powiecie, że pomogłem złemu losowi. Cóż, wiedziałem, że Dango nie spocznie, dopóki nie dostanie mojej głowy, a jakoś nie zamierzałem się z nią rozstawać. Twarz Danga wyglądała upiornie. Białawy grzyb z oczami oszalałego kota. Połamane zęby i gnijąca rana na lewym policzku. Potylica zrastała się z drzewem, ramiona stapiały się z pniem, a dwie większe gałęzie mogły być rękoma. Od pasa w dół był tylko drzewem. - Kto to zrobił? - Wielki zielony skurwysyn. Pei'anin.... - powiedział. - Nagle się tu znalazłem. Nie rozumiem. Miałem wypadek... - Dostanę go - powiedziałem. - Właśnie po niego idę. Wrócę do ciebie, jak tylko go zabiję... - Nie! Nie odchodź! - To jedyne wyjście, Dango. - Nie rozumiesz, co czuję. Nie mogę czekać... błagam. - Dango, to potrwa tylko kilka dni. - ...Albo on cię zabije, a wtedy potrwa wieczność. Chryste! Jak boli! Przepraszam za tamtą sprawę, Frank. Uwierz mi... Błagam! Spojrzałem na ziemię, a potem na krąg światła. Podniosłem i opuściłem pistolet. - Nie mogę cię znów zabić - powiedziałem. Przygryzł wargę. Strumyczek krwi wsiąkał w kołtuny brody. a po nim łzy. Odwróciłem głowę, żeby nie patrzeć mu w oczy. Cofnąłem się o krok i zacząłem mamrotać pei'ańską litanię. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że jestem obok ciągu mocy. Nagle go poczułem. i robiłem się coraz wyższy i wyższy, a Frank Sandow robił się coraz mniejszy i mniejszy. a kiedy poruszyłem ramionami, zadudniły grzmoty. a gdy uniosłem lewą rękę, ryknęły. a kiedy ją opuściłem, oślepił mnie błysk, a wstrząs zjeżył mi włosy na głowie. ...I byłem sam z zapachem ozonu i dymu przed zwęglonymi szczątkami, które kiedyś były Dango Nożem. Zniknął nawet błędny ognik. Potoki deszczu szybko uporały się z zapachem. Powlokłem się z powrotem. Buty mlaskały w błocie, a ubranie próbowało wczołgać się pod skórę. Gdzieś, jakoś, kiedyś - nie pamiętam - zasnąłem. * * * Człowiek może robić wiele rzeczy, ale jedna z nich przyczynia się bardziej niż inne do zachowania zdrowych zmysłów. Jest nią sen. Sen bierze dzień w nawias. Złościcie się, gdy ktoś lub coś przypomina wam o głupocie czy podłości, którą wyrządziliście przed paroma godzinami. Jeśli jednak zdarzyło się to dzień wcześniej, możecie, na przykład, pokiwać głową albo zachichotać. Przepłynęliście przez nicość czy sen do kolejnej wyspy w Czasie. Ile wspomnień można przywołać w jednej chwili? Zdawałoby się, że wiele. Ale w rzeczywistości, są one tylko maleńką cząstką istniejącego gdzie indziej bezmiaru. Im dłużej jesteście na scenie, tym więcej ich macie. Sen pomaga mi znaleźć środki, dzięki którym mogę znieczulić praktycznie każde wydarzenie. Uważacie, że to gruboskórne? Nie macie racji. Nie mówię, że żyję bez bólu i winy. Mówię, że w ciągu wieków rozwinąłem w sobie mentalny odruch. Kiedy jestem emocjonalnie wyczerpany, zasypiam. Gdy się budzę, wracają wspomnienia minionego dnia. Po jakimś czasie pojawia się sęp pamięci, zaczyna krążyć, krążyć, krążyć, a potem spada na źródło bólu. Rozszarpuje je, pożera, trawi. Przeszłość mu świadkiem. Podejrzewam, że to właśnie zwykło nazywać się perspektywą. Widziałem wiele śmierci. Na wiele sposobów. i zawsze, zawsze byłem poruszony. Ale sen daje pamięci szansę na rozruszanie motoru i zwraca mi co rano moją głowę. Bo widziałem też żywych ludzi, patrzyłem na barwy radości, smutku, miłości, nienawiści, przesytu i spokoju. Znalazłem ją w górach, o świcie, wiele mil od nikąd. Miała sine wargi. Miała odmrożone palce. Miała cętkowane, obcisłe rajstopy. Zwinęła się w kłębek pod karłowatym krzaczkiem. Otuliłem ją swoją kurtką, zostawiłem na skale torbę z minerałami i narzędzia, których już nigdy nie odzyskałem. Była nieprzytomna, wydawało mi się, że powiedziała: “Noel”, gdy niosłem ją do samochodu. Miała kilka olbrzymich sińców, mnóstwo małych ran i otarć. Zabrałem ją do kliniki, w której ją opatrzono i zatrzymano na noc. Kiedy przyszedłem tam następnego ranka, dowiedziałem się, że odmówiła podania swoich danych. Wyglądało na to, że nie ma żadnych pieniędzy. Zapłaciłem więc rachunek i zapytałem, co zamierza robić. Nie wiedziała. Zaproponowałem, że zawiozę ją do swojej, a właściwie wynajętej chatki, a ona się zgodziła. Przez pierwszy tydzień miałem wrażenie, że mieszkam w nawiedzonym domu. Nie odzywała się, dopóki nie zadałem jej jakiegoś pytania. Gotowała i sprzątała, a poza tym siedziała zawsze w swoim pokoju za zamkniętymi drzwiami. Pewnego dnia usłyszała, że wyjmuję starą mandolinę - nie dotykałem jej od miesięcy - przyszła do saloniku, usiadła pod ścianą i zaczęła słuchać. Grałem więc godzinami tylko po to, żeby ją zatrzymać. Kiedy odłożyłem instrument, zapytała, czy może spróbować, a ja skinąłem głową. Przeszła przez pokój, wzięła mandolinę, wróciła na swoje miejsce i zaczęła grać. Nie była wirtuozem, ja zresztą również. Słuchałem, a potem przyniosłem jej filiżankę kawy, powiedziałem: “dobranoc” i to wszystko. Jednak następnego ranka była już zupełnie inną osobą. Umyła i rozczesała splątane, czarne loki. Spod jasnych oczu zniknęły ciemne sińce. Rozmawiała ze mną przy śniadaniu o wszystkim, począwszy od pogody, wiadomości prasowych, mojej kolekcji minerałów, muzyki i antyków po egzotyczne ryby akwariowe. o wszystkim z wyjątkiem siebie. Zacząłem ją zabierać do restauracji, teatrów, na plaże, wszędzie z wyjątkiem gór. i tak minęły nam cztery miesiące Pewnego dnia uświadomiłem sobie, że zaczynam się w niej zakochiwać. Oczywiście nie mówiłem o tym, bo musiała to widzieć. Do diabła, właściwie nic o niej nie wiedziałem i czułem się bardzo niezręcznie. Mogła mieć gdzieś męża i szóstkę dzieciaków. Chciała, żebyśmy poszli potańczyć. i tańczyliśmy, na tarasie, pod gwiazdami, do zamknięcia knajpki, do świtu. Obudziłem się w południe. Byłem sam. Na kuchennym stole znalazłem kartkę. Dziękuję. Proszę, nie szukaj mnie. Muszę wracać. Kocham cię. Oczywiście bez podpisu. i to wszystko, co wiem o dziewczynie bez imienia. Kiedy miałem piętnaście lat, znalazłem pod drzewem pisklę szpaka. Kosiłem właśnie trawę za domem. Miało połamane nóżki. w każdym razie doszedłem do takiego wniosku, ponieważ sterczały pod dziwnym kątem, a ich właściciel siedział na zadku, strosząc piórka ogona. Kiedy wszedłem w jego pole widzenia, odchylił łebek i otworzył dziób. Schyliłem się i zobaczyłem tabuny mrówek, podniosłem go więc i delikatnie otrzepałem. Zastanawiałem się, gdzie go położyć. w końcu zdecydowałem się na wiklinowy kosz wyłożony świeżo ściętą trawą. Postawiłem go na stoliku w patio, pod klonem. Przyniosłem zakraplacz i próbowałem wpuścić mu do gardła kilka kropli mleka, ale miałem wrażenie, że się nimi dławi. Wróciłem do koszenia trawnika. Przyszedłem do patio po godzinie i znalazłem obok mego podopiecznego pięć czy sześć dużych, czarnych żuków. Wyrzuciłem je z obrzydzeniem. Kiedy następnego ranka przyniosłem zakraplacz i mleko, znalazłem nowe żuki, jeszcze więcej. i znów posprzątałem wiklinowy domek. Później zauważyłem dużego, ciemnego ptaka siedzącego na krawędzi koszyka. Zeskoczył do środka i po chwili odleciał. Usiadłem pod drzewem i obserwowałem patio. Tajemniczy gość pojawił się jeszcze trzy razy w ciągu trzydziestu minut. Wstałem, podszedłem do koszyka i znalazłem kolejne żuki. Uświadomiłem sobie, że większy ptak próbuje karmić pisklę. Ponieważ nie umiało czy nie mogło jeść, zostawiał mu żuki na trawie. w nocy odwiedził je kot. Kiedy następnego ranka przyniosłem zakraplacz i mleko, znalazłem tylko kilka piórek i purpurowe kropelki krwi na czarnych żukach. Jest takie miejsce. Jest takie miejsce, gdzie strzaskane skały patrzą w czerwone słońce. Przed kilkoma wiekami odkryliśmy rasę członkonogów zwanych Whillami, z którą nie mogliśmy dać sobie rady. Odrzucali przyjazne formalne oferty wszystkich znanych nam inteligentnych ras. Zarzynali naszych emisariuszy i odsyłali nam mocno niekompletne szczątki. Kiedy spotkaliśmy ich po raz pierwszy, umieli przemieszczać się w obrębie własnego układu słonecznego. Wkrótce potem mieli już statki międzygwiezdne. Zabijali i kradli wszędzie, gdzie się pojawili, a następnie wracali do domu. Może nie zdawali sobie wtedy sprawy z rozmiarów międzygwiezdnej społeczności, a może nic ich to nie obchodziło. Jeśli sądzili, że podjęcie zgodnej decyzji o wypowiedzeniu im wojny potrwa cholernie długo, to mieli rację. Tylko Pei'anie pamiętali jakąś międzygwiezdną wojnę, więc prawdę mówiąc nie było nawet precedensu. Bezpośredni atak spalił na panewce, wycofaliśmy resztki naszej floty i zaczęliśmy bombardowanie planety. Jednak technika Whillów była bardziej rozwinięta, niż podejrzewaliśmy. Mieli niemal doskonały system obrony przed atakiem z powietrza. Wycofaliśmy się więc i próbowaliśmy powstrzymać ich ekspansję. Mimo to nie zrezygnowali ze swoich wypadów. Wtedy skontaktowano się z Imionami i wybrano trzech światobrazistów, Sangringa z Greldei, Karth'tinga z Mordei i mnie. Mieliśmy pokazać, na co nas stać. w obrębie układu Whillów, za orbitą ich rodzinnego świata zaczęły się zderzać deszcze asteroidów tworząc planetoidę, która rosła powoli, skała za skałą, i stopniowo zmieniała kurs. Siedzieliśmy, obstawieni sprzętem, poza orbitą, na najdalszej planecie układu, kierując wzrostem nowego świata i spiralą jego upadku. Kiedy Whillowie zorientowali się, co się dzieje, próbowali zniszczyć nasz twór. Ale było już za późno. Nigdy nie poprosili o laskę, żaden z nich nie próbował uciec. Czekali. i nadszedł ten dzień. Dzień, w którym przecięły się orbity obu światów. Teraz w tym miejscu strzaskane góry patrzą w czerwone słońce. Nie trzeźwiałem potem tygodniami. Kiedyś upadłem na pustyni, próbując odnaleźć drogę do jakiegoś przyczółka cywilizacji. Wszystko zaczęło się od małej katastrofy, w której bezpowrotnie straciłem statek. Szedłem przez cztery dni - dwa bez wody - moje gardło zmieniło się w papier ścierny, a stopy zostały miliony mil w tyle. Straciłem przytomność. Nie wiem, jak długo tam leżałem. Może cały dzień. w pewnym momencie pojawiło się i usiadło koło mnie coś, co uznałem za wytwór delirium. Było czerwonawe, miało szeroką kryzę, trzy różki na jaszczurczym pysku, łuski i ze cztery stopy długości. Miało też krótki ogon i pazury na wszystkich palcach. i ciemne elipsy oczu znikające co chwila pod pomarszczonymi błonkami. Trzymało długą, pustą trzcinę i mały woreczek. Nadal nie wiem, co to było. Przyglądało mi się przez chwilę, a potem gdzieś popędziło. Przewróciłem się na bok, żeby nie stracić go z oczu. Wetknęło trzcinę w ziemię, przyłożyło wargi do otworu, wyciągnęło trzcinę i znów wbiło ją w piach parę kroków dalej. Zrobiło to z dziesięć razy i pod koniec miało policzki wzdęte jak balony. Wtedy podbiegło do mnie, zostawiając trzcinę w piachu i dotknęło moich warg przednią łapą. Domyśliłem się, co chce mi powiedzieć i otworzyłem usta. Pochyliło się powoli, ostrożnie, jakby nie chciało uronić nawet kropli i przelało gorącą, brudną wodę ze swoich ust w moje. Sześć razy wracało do trzciny i sześć razy w ten sam sposób, przynosiło mi wodę. Potem znów zemdlałem. Kiedy ocknąłem się wieczorem, czerwone stworzenie ponownie przyniosło mi wodę. Następnego ranka byłem już w stanie dojść do rurki o własnych siłach, przykucnąć i napić się samemu. To coś budziło się powoli, otrząsając się ospale z nocnego chłodu. Kiedy podeszło, zdjąłem zegarek, wyjąłem z pochwy myśliwski nóż, opróżniłem kieszenie i położyłem przed nim to wszystko. Przyglądało się uważnie każdemu przedmiotowi. Popchnąłem je delikatnie, wskazując przy tym na pusty worek, który ze sobą nosiło, ale popchnęło je z powrotem ku mnie, wydając z siebie dziwny, klekocący dźwięk. Dotknąłem więc pokrytej łuskami łapy i podziękowałem w każdym znanym mi języku, zebrałem swoje rzeczy i ruszyłem w drogę. Do osady dotarłem następnego wieczora. Dziewczyna, ptak, świat, łyk wody i Dango Nóż rozdarty od głowy do stóp. Cykle wspomnień sączą ból niezależnie od myśli, obrazów, uczuć i wiecznego kto- co- dlaczego. Sen, dyrygent pamięci, utrzymuje mnie przy zdrowych zmysłach. Nie wiem nic więcej, naprawdę. i mimo że następnego ranka wstałem pochłonięty bardziej przyszłością niż przeszłością, nie nazwałbym się gruboskórnym. * * * Miałem przed sobą pięćdziesiąt, sześćdziesiąt mil coraz trudniejszego terenu. Ziemia była bardziej skalista, sucha, trawy węższe i ostre. Zmieniły się też drzewa i zwierzęta. Wyglądały jak parodie tego, z czego niegdyś byłem tak dumny. Moje słowiki dobywały z siebie charkoczące piski, wszystkie owady miały żądła, a kwiaty śmierdziały. Nie było wysokich, smukłych drzew, tylko powykręcane, łysawe szkarady. Podobne do gazel leogahy utykały. Mniejsze zwierzęta warczały na mnie i pierzchały w popłochu. Większe musiałem zmuszać do ucieczki wzrokiem. Wysokość zaczynała dawać się we znaki moim bębenkom, nadal towarzyszyła mi mgła, ale parłem naprzód i tego dnia zrobiłem przynajmniej dwadzieścia pięć mil. Jeszcze dwa dni, obliczyłem. Może mniej. i jeden na wykonanie zadania. Tej nocy obudziła mnie jedna z najsilniejszych eksplozji, jakie słyszałem w ciągu ostatnich lat. Usiadłem wsłuchując się w echo, a może tylko dzwoniło mi w uszach. Odbezpieczyłem broń i czekałem oparty o pień wielkiego, starego drzewa. Mimo gęstego parawanu mgły widziałem światło gorejące na północnym zachodzie. Coś w rodzaju pomarańczowej łuny, która niemal natychmiast zaczęła się rozrastać. Drugi wybuch nie był już tak głośny. Podobnie jak trzeci i czwarty. Wtedy jednak miałem już inne zmartwienia. Ziemia zaczęła się trząść. Nie ruszyłem się, czekałem. Moc wstrząsów wyraźnie rosła. Jeśli wierzyć temu, co działo się na niebie, musiała płonąć czwarta część tego świata. Ponieważ w tej chwili nie mogłem się na wiele przydać, schowałem broń do kabury, rozparłem się wygodnie i zapaliłem papierosa. Coś musiało się rozlecieć. Zielony Zielony zadał sobie cholernie dużo trudu, żeby zrobić na mnie wrażenie, a powinien był przecież wiedzieć, że niepotrzebnie się fatyguje. Taka eksplozja nie mogła być, w każdym razie tutaj, dziełem natury. I, poza mną, tylko on był w stanie do niej doprowadzić. Po co? Czyżby chciał powiedzieć: “Spójrz, Sandow, rozpieprzam twój świat. Co ty na to?” a może demonstrował moc Beliona, żeby mnie przestraszyć? Przez chwilę bawiłem się myślą o odszukaniu najbliższego ciągu mocy i rozpętaniu najpotężniejszej cholernej burzy, jaką kiedykolwiek widział, tylko po to, żeby pokazać mu, jakie zrobił na mnie wrażenie. Ale szybko odłożyłem ją ad acta. Nie chciałem walczyć z nim na odległość. Chciałem spotkać się z nim twarzą w twarz i powiedzieć mu, co o nim myślę. Chciałem spojrzeć mu w oczy i zapytać, dlaczego jest takim cholernym głupcem. Dlaczego taki niepozorny homo sap jak ja wzbudził w nim nienawiść. Dlaczego zadał sobie tyle trudu tylko po to, żeby sprawić mi ból. Najwyraźniej wiedział już, że przybyłem. w przeciwnym wypadku nie spotkałbym błędnego ognika, który zaprowadził mnie do Dango. a więc moje kolejne posunięcie niczego nie zdradzało. Zamknąłem oczy, skłoniłem głowę i wezwałem moc. Próbowałem wyobrazić go sobie w pobliżu Wyspy Umarłych, napawającego się widokiem nowego wulkanu wypluwającego ze swych trzewi czarne liście popiołów, potoki wrzącej lawy, węże siarki wijące się ku niebu i - z całą mocą swej nienawiści - wysłałem mu wiadomość: - Cierpliwości, Zielony Zielony, cierpliwości, Gringrin-tharl. Cierpliwości. Już za parę dni odwiedzę cię na chwilę. Na chwileczkę. Nie było odpowiedzi, ale i nie czekałem na nią. Następnego dnia wędrówka była jeszcze trudniejsza. Przez kłęby mgły sączył się czarny śnieg popiołów. Ziemia nadal się trzęsła, mijały mnie stada zwierząt pędzących w przeciwnym kierunku. Ignorowały mnie, a ja starałem się odwzajemniać to uczucie. Cała północ zdawała się płonąć. Gdyby nie to, że mam absolutne wyczucie kierunku na każdym ze swoich światów, pomyślałbym, że idę na wschód na spotkanie słońcu. Poczułem się odarty ze złudzeń. Pei'anin, prawie Imię, przedstawiciel najsubtelniejszej rasy mścicieli, jaka kiedykolwiek żyła, zachowywał się jak błazen, wyczekując na odrażającego Ziemianina. Dobra, nienawidził mnie i chciał mnie dostać. Ale to nie powód, żeby być niechlujnym i zapominać o wspaniałych, starych tradycjach swojej rasy. Ten wulkan był jedynie dziecinną demonstracją siły, z którą i tak spodziewałem się spotkać. Trochę wstydziłem się za niego i za ten prostacki pokaz w początkowej fazie gry. Nawet ja po tak pobieżnych studiach poznałem subtelne reguły sztuki zemsty na tyle, żeby poczuć teraz niesmak. Zaczynałem rozumieć, dlaczego oblał egzamin. Żułem czekoladę i odkładałem przerwę na lunch aż do późnego popołudnia. Chciałem dojść jak najdalej, żeby następnego ranka dotrzeć do celu w ciągu kilku godzin. Szedłem równym krokiem, zorza rosła i rosła, ściana popiołu gęstniała, a ziemia drżała przynajmniej co godzinę. Koło południa zaatakował mnie niedźwiedź kurzajkowy. Próbowałem przejąć nad nim kontrolę, ale nie mogłem. Zabiłem go przeklinając człowieka, który zrobił z niego to, czym się stał. Mgła zdążyła się już rozproszyć, ale godnie zastąpił ją popiół. Cały czas szedłem i kaszlałem w półmroku. Zmarnowałem mnóstwo czasu, pokonując coraz bardziej urwiste zbocza, dodałem więc jeszcze jeden dzień do planu wspinaczki. Po jakimś czasie okazało się jednak, że nie jest tak źle, jak myślałem, i doszedłem do wniosku, że będę w Acheron jutro przed południem. Na niewielkim wzniesieniu tuż obok wielkich, dziwacznie sterczących głazów znalazłem suchą polankę, która nadawała się na obozowisko. Wyczyściłem ekwipunek, rozłożyłem pałatkę, rozpaliłem ogień i zjadłem kilka sucharów. Potem wypaliłem jedno z ostatnich cygar, by mieć swój udział w zanieczyszczaniu środowiska, i wczołgałem się do śpiwora. Śniłem, kiedy się zaczęło. Sen wymykał mi się. Najpierw sprawiał wrażenie przyjemnego, potem zmienił się w koszmar. Pamiętam, że przez chwilę rzucałem się na niewygodnym posłaniu, gdy nagle uświadomiłem sobie, że już nie śpię. Nie otworzyłem oczu i powoli, jak przez sen, przekręciłem się na drugi bok. Zacisnąłem palce na kolbie pistoletu. Leżałem, nasłuchując odgłosów zagrożenia. Otworzyłem umysł na wrażenia. Smakowałem dym i chłód opadających popiołów. Czułem przenikliwy ziąb skał. Odnalazłem obecność kogoś lub czegoś w pobliżu. Usłyszałem ciche westchnienie poruszonego kamienia, po prawej stronie. Potem znów zapadła cisza. Mój palec znalazł chłodną krzywiznę spustu. Przekręciłem lufę w kierunku źródła dźwięku. A potem delikatnie jak trzmiel wdzierający się między płatki kwiatu, w mroki domu, w którym mieszkam, w głąb mojej głowy wsączył się szept: Śpisz, zdawał się mówić, i wcale się nie budzisz. Nie zbudzisz się, dopóki ci nie pozwolę. Śpisz i słyszysz mnie teraz. i tak powinno być. Nie ma się po co budzić. Śpij głęboko, śpij mocno. Pamiętaj, to bardzo ważne. Czekałem. Nie spałem. Tłumiłem reakcje ciała udając, że drzemię, i słuchałem kolejnych bajkowych dźwięków. Po chwili potrzebnej na upewnienie się, że śpię, usłyszałem z tego samego kierunku odgłosy ruchu. Otworzyłem oczy i nie poruszając głową, zacząłem śledzić kontury cienia. Za jedną ze skał w odległość trzydziestu stóp od mojego legowiska stało coś, czego nie było, gdy zasypiałem. Wpatrywałem się w to, dopóki nie zauważyłem nieznacznego ruchu. Skoro byłem już pewny położenia mego gościa, przesunąłem zamek bezpiecznika, bardzo ostrożnie wycelowałem i nacisnąłem spust, mierząc w ziemię pięć, sześć stóp przed cieniem. z uwagi na ostry kąt obsypał go deszcz kurzu, piachu i żwiru. Jeśli weźmiesz zbyt głęboki oddech, przetnę cię na pól, oświadczyłem. Wstałem, spojrzałem na niego i uniosłem wyżej lufę pistoletu. Mówiłem po pei'ańsku, bo w świetle płonącego promienia zobaczyłem, że za skałą kryje się Pei'anin. - Zielony Zielony - powiedziałem - jesteś najniezdarniejszym Pei'aninem, jakiego zdarzyło mi się widzieć. - Popełniłem kilka błędów - przyznał z głębi cienia. Zachichotałem. - Nie będę się sprzeczał. - Są pewne okoliczności łagodzące. - Usprawiedliwienia. Nie opanowałeś lekcji skały. Zdaje się nieporuszona, ale niedostrzegalnie się rusza - potrząsnąłem głową. - Jak twoi przodkowie mają spoczywać w pokoju po tak spartaczonej zemście? - Obawiam się, że fatalnie. Jeśli to już koniec. - Dlaczego by nie? Czyżbyś zaprzeczał, że sprowadziłeś mnie tu tylko po to, by nacieszyć oczy moją śmiercią? - Dlaczego miałbym zaprzeczać oczywistemu? - Dlaczego nie miałbyś ponieść narzucających się logicznie konsekwencji? - Pomyśl, Francisie Sandow, Dra Sandow. Gdzie tu logika? Dlaczego miałbym podchodzić cię w ten sposób, skoro mogłem cię zmusić do przybycia na miejsce, w którym ja byłem panem? - Może wczoraj zawiodły cię nerwy. - Nie osądzaj mnie tak surowo. Przyszedłem przejąć nad tobą kontrolę. - i przegrałeś. - ...I przegrałem. - Dlaczego przyszedłeś? - Żeby zmusić cię do posłuszeństwa. - Po co? - Musimy natychmiast stąd odjechać. Masz środek transportu? - Naturalnie. Czego się boisz? - Przez te wszystkie lata gromadziłeś kilku przyjaciół i wielu wrogów, Francisie Sandow. - Mów mi Frank. Mam wrażenie, że znam cię od wieków, martwa istoto. - Nie powinieneś był wysyłać tej wiadomości, Frank. Teraz wszyscy wiedzą, że tu jesteś. Jeśli nie pomożesz mi uciec, staniesz oko w oko z zemstą znacznie straszniejszą niż moja. Powiew wiatru przyniósł słodki, zatęchły odór tego, co uchodzi za pei'ańską krew. Włączyłem latarkę. - Jesteś ranny. - Tak. Opuściłem latarkę, sięgnąłem po plecak i otworzyłem go lewą ręką. Wyjąłem apteczkę i rzuciłem mu ją. - Opatrz swoje rany - powiedziałem podnosząc znów latarkę. - Brzydko pachną. Wyjął bandaż i zaczął owijać ropiejący prawy bark i przedramię. Nie zwracał uwagi na mniejsze rany na piersi. - Wyglądasz tak, jakbyś stoczył walkę. - Stoczyłem. - w jakim stanie jest ten drugi? - Zraniłem go. Miałem szczęście. Niemal go zabiłem. Teraz jest już za późno. Zauważyłem, że nie ma broni, wsunąłem więc swoją do kabury. Podszedłem do niego o krok. - Pozdrowienia od Delgrena z Dilpei - powiedziałem. - Mam wrażenie, że dostał przez ciebie rozwolnienia. Parsknął, zachichotał. - Miał być następny - powiedział. - Zaraz po tobie. - Nadal nie przekonałeś mnie, że powinienem darować ci życie. - Ale wzbudziłem twoją ciekawość i dzięki temu nadal żyję. Co więcej, zabandażowany. - Moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. - To znaczy, że nie opanowałeś lekcji skały. Zapaliłem papierosa. - Tak się złożyło, że to ja mogę sobie pozwolić na uszczypliwość. Nie ty. Skończył zakładać opatrunki. - Chcę dobić targu. - Słucham. - Masz gdzieś ukryty statek. Zabierz mnie do niego. Zabierz mnie z tego świata. - Za co? - Za swoje życie. - Odnoszę dziwne wrażenie, że nie masz mnie czym straszyć. - Ja nie straszę. Mówię tylko, że chwilowo ocalę ci życie, jeśli ty ocalisz moje. - Przed czym miałbyś mnie ocalić? - Wiesz, że przywróciłem do życia kilka osób. - Taaa, ukradłeś parę taśm przywołania, a przy okazji, jak to zrobiłeś? - Teleportacja. To mój dar. Mogę przenosić małe przedmioty z miejsca na miejsce. Przed wielu laty, gdy zacząłem interesować się twoją osobą i planować zemstę, kilkakrotnie odwiedziłem Ziemię. z okazji śmierci jednego z twych przyjaciół lub wrogów. Potem zbierałem pieniądze na zakup tego świata, który uznałem za najstosowniejsze miejsce dla zrealizowania mego planu. Uruchomienie taśm nie stanowi żadnego problemu dla światobrazisty. - Moi przyjaciele, moi wrogowie... Odtworzyłeś ich tutaj? - Tak jest. - Dlaczego? - Żebyś przed śmiercią jeszcze raz zobaczył cierpienia tych, których kochałeś, i żeby twoi wrogowie mogli napawać się twoim bólem. - Dlaczego zrobiłeś to, co zrobiłeś z człowiekiem zwanym Dango? - Działał mi na nerwy. Postawiłem go tam dla ciebie, jako przykład i ostrzeżenie. Za jednym zamachem zrobiłem ci niespodziankę i pozbyłem się go, zadając mu mnóstwo bólu. w ten sposób zrobił trzy pożyteczne rzeczy naraz. - a trzecia? - Rozrywka, moja oczywiście. - Rozumiem. Ale dlaczego tu? Dlaczego na Illyrii? - Po Homefree, które jest zupełnie niedostępne, był to twój ulubiony świat, nieprawdaż? - Prawdaż. - a zatem czy może być lepsze miejsce? Rzuciłem niedopałek i rozgniotłem go obcasem. - Jesteś silniejszy niż myślisz, Frank - powiedział po chwili. - Zabiłeś go kiedyś, a on pokonał mnie i odebrał mi rzecz, która nie ma ceny... Nagle znalazłem się znów na Homefree, w ogrodzie na dachu, zaciągając się cygarem w towarzystwie ogolonej małpy imieniem Lewis Briggs. Otworzyłem właśnie kopertę i przebiegałem wzrokiem listę nazwisk. A więc to nie była telepatia, tylko pamięć i percepcja. - Mikę Shandon - powiedziałem cicho. - Tak. Nie wiedziałem, kim był. Gdybym wiedział, nigdy bym go nie wskrzesił. Powinno uderzyć mnie to wcześniej. To znaczy fakt, iż przywołał ich wszystkich. Powinno, ale nie uderzyło. Byłem zbyt zajęty myślami o Kathy i o krwi. - Ty głupi sukinsynu - powiedziałem. - Ty głupi sukinsynu... * * * W stuleciu, w którym przyszedłem na świat, numer dwudziesty, sztuka czy też rzemiosło - różnie to bywa - szpiegowania cieszyła się lepszą opinią niż doborowe oddziały Marines czy AMA. Wydaje mi się, że przyczynił się do tego romantyczny mechanizm ucieczki przed ogólnym międzynarodowym napięciem. a potem wymknęła się z rąk jak wszystko, co ma wywrzeć piętno na swoich czasach. w długiej galerii bohaterów ludowych obok renesansowych książątek i biednych chłopców, którzy żyli uczciwie, ciężko pracowali i żenili się z córkami swoich szefów, pojawił się nagle w siódmej dekadzie dwudziestego wieku mężczyzna z kapsułką cyjanku zamiast plomby, rozkoszną zdrajczynią w roli kochanki i niewykonalną misją, w której seks i przemoc zastępowały miłość i śmierć, wspominany do dziś z prawdziwą nostalgią jak Boże Narodzenie czy średniowieczna Anglia. Był oczywiście wyabstrahowany z autentycznego pierwowzoru. a szpiedzy byli wtedy jeszcze bardziej tępi i nudni niż dzisiaj. Zbierali każdy bzdet, jaki wpadł im w ręce, i oddawali go komuś, kto karmił nim maszynę przetwarzającą dane o tysiącach innych dupereli, a wyplute z niej informacje zanosił na biurko jakiegoś faceta, który spisywał na ich podstawie mętny raport odkładany następnie na półkę, by pokrył go kurz zapomnienia. Jak już wspominałem, precedensy wojen międzygwiezdnych są bardzo nieliczne, a klasyczne szpiegostwo dotyczyło głównie spraw militarnych. Toteż gdy prowadzenie polityki o takim zasięgu stało się z uwagi na logistyczne problemy niemal niemożliwe, działalność szpiegowska straciła jeśli nie rację bytu, to już na pewno znaczenie. Jedynymi naprawdę utalentowanymi i ważnymi szpiegami są dziś szpiedzy przemysłowi. w dwudziestym wieku nikt właściwie nie zwracał uwagi na faceta, który dostarczył General Motors mikrofilm z planami ostatniego dziecka Forda, czy na dziewczynę przemycającą w staniku szkic najnowszej sukni Diora. a jednak teraz to właśnie oni są jedynymi autentycznymi szpiegami. Napięcie związane z międzygwiezdym handlem jest naprawdę niewyobrażalne. Wszystko, co daje ci jakąkolwiek przewagę - nowy sposób wytwarzania, tajny plan przewozów - może okazać się tak ważne, jak przed wiekami Projekt Manhattan. Jeśli ktoś ma coś takiego, a ty tego chcesz - wtedy prawdziwy szpieg jest wart swojej wagi w morskiej piance. Mikę Shandon był prawdziwym szpiegiem, najlepszym jakiego kiedykolwiek zatrudniałem. Nie umiem o nim myśleć bez delikatnego ukłucia zazdrości. Uosabiał wszystko, czym chciałem kiedyś być. Był ode mnie wyższy o jakieś dwa cale i cięższy o dwadzieścia pięć funtów. Miał oczy koloru wypolerowanego przed chwilą mahoniu, włosy czarne jak atrament, cholernie dużo przeklętego wdzięku, obrzydliwie piękny głos i niepokalanie doskonałe ubrania. Ot, wiejski chłopaczek z urodzajnej planety Wava, z lepkimi rękoma i kosztownymi upodobaniami. Zdobył wykształcenie podczas rehabilitacji, na którą skierowano go za aspołeczną działalność. Za czasów mojej młodości powiedziałoby się, że siedział za grubszą kradzież, a wolne chwile spędzał w więziennej bibliotece. Jego rehabilitacja była udana, jeśli uznacie, że świadczy o tym fakt, iż minęło wiele lat, nim złapano go ponownie. Oczywiście miał wiele atutów. Prawdę mówiąc, tak wiele, iż dziwiłem się, że w ogóle udało się go złapać. z drugiej strony, często powtarzał, że urodził się, żeby zawsze być drugim. Był telepatą i miał cholerną, niemal fotograficzną pamięć. Był silny, twardy i sprytny, umiał pić, a kobiety latały za nim jak opętane. Myślę więc, że delikatne ukłucie, o którym wspomniałem, nie jest pozbawione podstaw. Pracował dla mnie od wielu lat, nim spotkałem się z nim po raz pierwszy. Znalazł go jeden z moich werbowników i skierował do Specjalnej Grupy Treningowej Przedsiębiorstw Sandowa (Szkoła Szpiegowska). Opuścił ją po roku z drugą lokatą. Następnie zaczął się wyróżniać przy tak zwanych badaniach towaru. Jego nazwisko pojawiało się coraz częściej w poufnych raportach, więc pewnego dnia postanowiłem zjeść z nim kolację. Zapamiętałem jego szczerość i dobre maniery. Był urodzonym oszustem. Nie ma zbyt wielu ludzi - telepatów, a sądy nie rozpatrują i nie dopuszczają uzyskanych telepatycznie informacji. Tym niemniej sama zdolność jest niezwykle wartościowa. I Shandon mógłby być cholernie wartościowy, był jednak pewien problem. Otóż wydawał zawsze więcej, niż zarabiał. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że szantażował wielu ludzi. Ale noga podwinęła mu się dlatego, że działał przynajmniej na dwa fronty. Wiedzieliśmy, że w PS jest spory przeciek. Nie wiedzieliśmy jednak, gdzie i jak, a na znalezienie tych odpowiedzi potrzebowaliśmy niemal pięciu lat. Przedsiębiorstwa Sandowa zaczęły się chwiać. Namierzyliśmy go. Nie było to łatwe, wymagało ciężkiej pracy jeszcze czterech telepatów. Ale przyparliśmy go do muru i postawiliśmy przed sądem. Moje zeznania ciągnęły się godzinami, uznano go winnym, skazano i wywieziono na kolejną rehabilitację. Przyjąłem trzy duże zlecenia, żeby reanimować SP. Przeszliśmy szczęśliwie przez kolejne burze, ale nie bez poważnych problemów. ...Jednym z nich była ucieczka Shandona z odosobnienia rehabilitacyjnego. Wiele lat później, ale szybko nabrała rozgłosu. Jego proces był przecież sporą sensacją. Rozesłano za nim listy gończe, ale wszechświat jest wielki... Postanowiłem spędzić wakacje w Coos Bay w Oregonie, nad morzem na Ziemi. Jakieś dwa, trzy miesiące, przy okazji miałem dopilnować naszej fuzji z kilkoma północnoamerykańskimi firmami. Morze wzmacnia steraną psychikę. Morski zapach, morskie ptaki, morskie wraki, piach na przemian zimny, gorący, mokry i suchy, rozkołysane, pochlapujące, niebiesko-szaro- zielone, nakrapiane słońcem wody spłukują emocje, kąpią poglądy, wybielają sumienie. Wędrowałem po brzegu codziennie przed śniadaniem i jeszcze raz wieczorem, przed zaśnięciem. Gdyby ktoś pytał, nazywałem się Carlos Palermo. Po sześciu tygodniach czułem się czysty i zdrowy. a interesy? Imperium wracało do równowagi. Mieszkałem w małej zatoczce. Biały, pokryty stiukami dom z czerwoną dachówką i zamkniętym dziedzińcem niemal podmywały fale. Za frontową ścianą i ciężką, czarną, metalową bramą rozpościerała się plaża. Na południu zamykała ją wysoka skarpa szarych łupków, na pomocy wyrastał splątany gąszcz krzewów i drzew. Było spokojnie, ja byłem spokojny. Zapadła chłodna, niemal nieprzyjemnie zimna noc. Wielki, ociekający żółtawym światłem księżyc przesuwał się pracowicie na zachód. Gwiazdy zdawały się płonąć jaśniej niż zwykle. w oddali, nad ciężkim bezmiarem oceanu stadko ośmiu wiertniczych wież dźgało rozgwieżdżoną czerń nieba. Gładka stal unoszącej się na falach wyspy bawiła się z promieniami księżycowego światła. Nie słyszałem kroków. Widocznie przedarł się przez zarośla, zaczaił i czekał, aż podejdę wystarczająco blisko. Rzucił się na mnie, gdy zdałem sobie sprawę z jego obecności. Telepata może się ukryć przed innym telepatą bez większych trudności. Szczególnie jeśli wie, gdzie jest i co robi jego przeciwnik. To kwestia “bloku”, tarczy, którą wyobrażasz sobie wokół siebie, i osiągnięcia emocjonalnej inercji. Muszę przyznać, że nie jest to już takie łatwe, jeśli nienawidzisz tego drugiego do szpiku kości i skradasz się, żeby go zabić. i chyba to uratowało mi życie. Nie mogę powiedzieć, że zdawałem sobie sprawę z czającego się za mną niebezpieczeństwa. Po prostu wdychając chłodne, morskie powietrze i włócząc się po rozbryzgującej się na brzegu pianie, poczułem nagle niepokój. Te bezimienne myśli, które przelatują znienacka przez tył twojej głowy, kiedy budzisz się bez powodu w środku cichej, gorącej, letniej nocy, leżysz przez chwilę zastanawiając się, co do cholery mogło cię obudzić, a potem z sąsiedniego pokoju dolatuje cię dziwny hałas, wyolbrzymiony przez ciszę i niewytłumaczalne zmartwychwstanie z odmętów snu w poczucie zagrożenia i szarpiące żołądek napięcie - tak, takie właśnie myśli naszły mnie w ułamku sekundy, poczułem mrowienie w palcach (stary, antropoidalny odruch!), czerń nocy nabrała głębi, ruszyło ku mnie morze, twierdza wszelkich koszmarów kryjąca w szarych językach fal ich potężne, drapieżne macki, na niebie rozbłysła ognista kreska transportowca, który w każdej chwili gotów był się zepsuć i runąć na mnie jak meteor. A więc kiedy usłyszałem za plecami pierwszy pośpieszny szelest piasku, miałem już spore zapasy adrenaliny. Odwróciłem się. Błyskawicznie. Prawa stopa została z tyłu, upadłem na kolana. Uderzenie w twarz rzuciło mnie na ziemię. Skoczył na mnie. Tarzaliśmy się w piachu, walcząc o lepszą pozycję. Krzycząc marnowałbym tylko drogocenne powietrze, w pobliżu nie było absolutnie nikogo. Próbowałem sypnąć mu piaskiem w oczy, próbowałem kopnąć go kolanem w pachwinę, próbowałem uderzyć w tuzin najboleśniejszych miejsc. Był jednak w doskonałej formie, cięższy i szybszy. Wiem, że zabrzmi to dziwnie, ale walczyliśmy przez dobre pięć minut, zanim uświadomiłem sobie, kim jest. Byliśmy oblepieni mokrym piachem, wokół nas bryzgała piana, a on zdążył już złamać mi nos głową i pogryźć palce, gdy próbowałem chwycić go za gardło. Promienie księżyca oświetliły na moment jego wilgotną twarz i wtedy zobaczyłem, że to Shandon, i zrozumiałem, że będę musiał go zabić. Obezwładnienie nic nie załatwi. Więzienie lub szpital odwlecze tylko następne spotkanie. Musiał umrzeć, jeśli ja miałem żyć. Myślę, że rozumował podobnie. Po chwili coś twardego i ostrego runęło na moją głowę. Upadłem. Jeśli ktoś chce mnie zabić, nie zastanawiam się, jak go uprzedzić. Liczy się tylko wygranie wyścigu. Gdy zaciśnięte na mojej szyi dłonie wpychały mnie coraz głębiej pod wodę, moja prawa ręka wymacała kamień. Pierwszy cios ześlizgnął się po ramieniu, którym próbował się zasłonić. Telepaci mają pewną przewagę w walce, ponieważ przeważnie wiedzą, co zamierza zrobić ich przeciwnik. Ale każdy kij ma dwa końce, to naprawdę straszne - wiedzieć i nie móc niczemu zapobiec. Drugie uderzenie spadło na lewy oczodół, a on musiał zobaczyć swoją śmierć, bo zawył jak pies. Po sekundzie zmiażdżyłem mu skroń. Uderzyłem jeszcze dwa razy, dla pewności, i zepchnąłem go z siebie. Kamień wysunął mi się z palców i zniknął w falach z cichym pluśnięciem. Leżałem tak przez dłuższy czas, mrugając do gwiazd. Woda obmywała mnie czule, a kilka stóp dalej kołysało się leniwie ciało mego wroga. Kiedy odzyskałem siły, wstałem i przeszukałem go. Znalazłem między innymi pistolet. w doskonałym stanie, z pełnym magazynkiem. Innymi słowy, chciał mnie zabić własnymi rękoma. Doszedł do wniosku, że mu się uda, i wolał zaryzykować zranienie, żeby zrobić to właśnie tak. Mógł zastrzelić mnie ze swojej kryjówki, ale odważył się przyjąć warunki, które dyktowała mu nienawiść. Gdyby używał mózgu, mógłby być najbardziej niebezpiecznym człowiekiem, z jakim się kiedykolwiek zetknąłem. i za to go szanowałem. Ja, na jego miejscu, poszedłbym na łatwiznę. Nawet jeśli emocje zmuszają mnie czasem do stosowania przemocy, nigdy nie pozwalam im sobą dyrygować. Zgłosiłem napad. Shandon został na Ziemi. a później, w Dallas, stał się skrawkiem taśmy mieszczącym się na otwartej dłoni - wszystko, czym był lub pragnął być, nie ważyło nawet uncji. Po trzydziestu dniach miało zniknąć i to. Kilka tygodni później w przeddzień wyjazdu stanąłem w tym samym miejscu, naprzeciw Zatoki Tokijskiej, od której dzieliła mnie tylko Wielka Kałuża, i pomyślałem, że pogrążywszy się w niej raz, nie pojawiasz się już nigdy. Refleksy gwiazd wyginały się i drżały niczym lina holownicza i nie wiedziałem jeszcze, że gdzieś tam, w oddali zanosi się śmiechem zielona postać. Wybierała się właśnie na połów w Zatoce. * * * - Ty głupi sukinsynu - powiedziałem. ROZDZIAŁ SZÓSTY Byłem zły, że muszę znów przez to przechodzić. Ale nie tylko. Czułem strach. Shandon popełnił kiedyś błąd, zaprzedał się swoim emocjom. i prawdopodobnie już się to nie powtórzy. Był twardy i niebezpieczny, a teraz miał w dodatku coś, co czyniło go jeszcze groźniejszym. Poza tym dzięki wiadomości, którą posłałem Zielonemu Zielonemu, wiedział, że jestem na Illyrii. - Skomplikowałeś mój problem - powiedziałem - więc pomożesz mi go rozwiązać. - Nie rozumiem - powiedział Zielony Zielony. - Zarzuciłeś przynętę, żeby zwabić mnie w potrzask, któremu wyrosły nowe zęby, ale przynęta jest nadal nęcąca. Idę po nią, a ty idziesz ze mną. Roześmiał się. - Przepraszam, ale szedłem właśnie w przeciwnym kierunku. Nie wrócę z własnej woli, a jako więzień na nic ci się nie przydam. Prawdę mówiąc, będę kulą u nogi. - Mogę zrobić trzy rzeczy - powiedziałem. - Mogę cię teraz zabić, wypuścić albo wziąć ze sobą. Możesz na chwilę zapomnieć o pierwszym wariancie, bo twój trup nie przyniesie mi żadnego pożytku. Jeśli cię puszczę, to pójdę dalej sam. Jeżeli dostanę to, czego chcę, wrócę na Megapei. Opowiem tam o klęsce twojego spisku przeciw Ziemianinowi, o klęsce zemsty, którą planowałeś przez całe wieki. Powiem, że porzuciłeś swój plan i uciekłeś, bo przestraszyłeś się innego przedstawiciela tej rasy. Jeżeli zechcesz się ożenić, będziesz musiał szukać kobiet swego gatunku na innych planetach, choć i tam, jak sądzę, dotrze w końcu ta historia. Nikt nigdy nie nazwie cię Dra mimo twego bogactwa. Megapei nie przyjmie twoich kości. Już nigdy nie usłyszysz dzwonu przypływu i już nigdy nie uderzy on dla ciebie. - Oby ślepe glisty pełzające po dnie wielkiego morza, których brzuchy są plamami światła - powiedział - wspominały z rozkoszą aromat twego szpiku. Zaciągnąłem się i puściłem zgrabne kółko. - ...A jeśli pójdę sam i zostanę zabity, to co, wydaje ci się, że zdołasz stąd uciec? Nie spojrzałeś w umysł Mike'a Shandona, kiedy z nim walczyłeś? Powiedziałeś mi, że go zraniłeś. Czyżbyś nie wiedział, że nie puści tego płazem? On nie jest tak subtelny jak Pei'anie. Nie czuje potrzeby finezji. Po prostu zacznie cię szukać, znajdzie i rozerwie na strzępy. Niezależnie od tego, czy przegram czy wygram, czeka cię śmierć lub hańba. - a jeśli zgodzę się z tobą pójść i będę ci pomagał? - Zapomnę o zemście, której szukałeś - powiedziałem. - Udowodnię ci, że nie było żadnej pai’badra, żadnego afrontu, i będziesz się mógł wycofać z honorem. Nie będę się domagał żadnego zadośćuczynienia. Każdy z nas pójdzie w swoją stronę. - Nie - powiedział. - w wyniesieniu cię do Imienia była pai’badra. Nie przyjmuję twojej propozycji. Wzruszyłem ramionami. - Świetnie - powiedziałem. - Spróbujmy więc inaczej. Skoro twoje uczucia i zamiary są mi znane, planowanie klasycznej zemsty jest bezużyteczne. Ten wzniosły ostateczny moment, kiedy wróg zaczyna dostrzegać narzędzie, siłę sprawczą i pai'badra, i uświadamia sobie, że jego całe życie było tylko ironiczną przygrywką tego spisku, będzie znacznie osłabiony, jeśli nie unicestwiony. - Pozwól więc - ciągnąłem dalej - że zaproponuję ci satysfakcję, a nie przebaczenie. Pomóż mi, a ja dam ci później uczciwą szansę na pozbawienie mnie życia. Ze swojej strony będę się, oczywiście, domagał równych szans na zniszczenie ciebie. Co ty na to? - Co masz na myśli? - Na razie nic. Cokolwiek, na co się wspólnie zgodzimy. - a jaką mam gwarancję, że się z tego wywiążesz? - Przysięgę na Imię, które noszę. Odwrócił się i milczał przez chwilę, a potem powiedział: - Przyjmuję twoje warunki. Będę ci towarzyszył i pomagał. - Chodźmy zatem do mego obozowiska i usiądźmy wygodnie. Wspomniałeś o kilku rzeczach, o których muszę wiedzieć znacznie więcej. Odwróciłem się do niego plecami i powoli odszedłem. Rozłożyłem pałatkę, żebyśmy mogli siedzieć na niej we dwójkę, i rozpaliłem ponownie ognisko. Ziemia znów lekko się trzęsła. - To ty? - zapytałem wskazując na pomocny zachód. - Częściowo - odpowiedział. - Po co? Próbowałeś mnie przestraszyć? - Nie ciebie. - Shandon też się nie przestraszył? - Skądże. - Może powiedziałbyś mi dokładnie, co się stało? - Najpierw porozmawiajmy o naszej umowie. Pomyślałem o innym rozwiązaniu, które powinno cię zainteresować. - To znaczy? - Idziesz tam, żeby ratować swoich przyjaciół. Przypuśćmy, że mógłbyś ich odzyskać bez narażania się na żadne niebezpieczeństwo. Przypuśćmy, że można by uniknąć spotkania z Mike'iem Shandonem. Czy nie odpowiadałoby ci bardziej takie rozwiązanie? a może łakniesz jego krwi i chcesz ją natychmiast zobaczyć? Siedziałem i myślałem. Jeśli pozwolę mu żyć, znajdzie mnie prędzej czy później. z drugiej strony, jeżeli mógłbym dostać to, czego chciałem, nie staczając z nim walki, to później znalazłbym tysiąc bezpieczniejszych sposobów na wyeliminowanie go z gry. Tyle że i tak przyjechałem na Illyrię, żeby stanąć twarzą w twarz ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Co z tego, że zmieniły się imiona i twarze? Poza tym... - Co proponujesz? - Ludzie, których szukasz, są tu tylko dlatego, że ich wskrzesiłem - powiedział. - Wiesz, jak to zrobiłem. Taśmy są nienaruszone i tylko ja wiem, gdzie je ukryłem. Mówiłem ci już, jak je zdobyłem. Zrobiłem to wtedy, mogę zrobić i teraz. Jeżeli zechcesz, przeniosę je natychmiast, w tej chwili. Opuścimy to miejsce, a ty przywołasz sobie tych ludzi, jak będziesz miał ochotę. Kiedy znajdziemy się na pokładzie twego statku, pokażę ci, gdzie i jak zniszczyć Mike'a Shandona, nie narażając się przy tym na żadne ryzyko. Nie sądzisz, że to prostsze i bezpieczniejsze? Nasze rachunki wyrównamy później zgodnie z umową. - w tym planie są dwie luki - powiedziałem. - Po pierwsze, nie ma taśmy Ruth Larris. Po drugie, wyrzeknę się innych. To, że będę mógł ich znowu przywołać, nie będzie miało żadnego znaczenia, jeżeli ich teraz opuszczę. - Przecież na taśmach nie będzie tego wspomnienia. - To bez znaczenia. Oni istnieją, teraz. Są tak prawdziwi jak ty czy ja. To, że można ich duplikować, nie ma żadnego znaczenia. Są na Wyspie Umarłych, prawda? - Tak. - a więc, gdybym miał ją zniszczyć, żeby pozbyć się Shandona, zabiłbym również ich, zgadza się? - Tak, to byłoby nieuniknione. Ale... - Nie zgadzam się na twoją propozycję. - To twój przywilej. - Czy masz jeszcze inne sugestie? - Nie. - To dobrze. a zatem skoro wyczerpałeś już wszystkie preteksty do zmiany tematu, opowiedz mi, co zaszło między tobą a Shandonem. - On nosi Imię. - Co? - Stoi za nim cień Bellona. - To niemożliwe. To nie działa na takiej zasadzie. On nie jest światobrazistą... - Zaczekaj, Frank, wiem, że to wymaga wyjaśnień. Najwyraźniej są rzeczy, o których Dra Marling nigdy ci nie powiedział. To zresztą zrozumiałe, jest rewizjonistą. - Wiesz - ciągnął po chwili dalej - że noszenie Imienia nie jest niezbędne do projektowania i budowania światów... - Oczywiście, że jest. To psychologiczny mechanizm, który umożliwia uwolnienie potencjału nieświadomości, bez którego pewne etapy naszej pracy są absolutnie niewykonalne. Musisz czuć się jak bóg, żeby działać jak bóg. - To dlaczego ja mogę pracować? - Nie słyszałem o tobie, dopóki nie zostałeś moim wrogiem. Nie widziałem żadnej twojej pracy z wyjątkiem tego, co naniosłeś na moje dzieło tutaj. Jeśli jest to reprezentatywne, to powiedziałbym, że nie możesz pracować. Jesteś kiepskim rzemieślnikiem. - Jak uważasz - powiedział. - Tym niemniej widzisz chyba, że mogę uruchomić niezbędne procesy. - Każdy może się tego nauczyć. Mówiłeś o twórczym planowaniu, którego tu nie widzę. - Mówiłem o panteonie Strantri, który, jak wiesz, istniał na długo przed światobrazistami. - Wiem. i co z tego? - Rewizjoniści tacy jak Dra Marling i jego poprzednicy używali starej religii w swoim fachu. Nie dla samej religii, a, jak powiedziałeś, dla psychologicznego mechanizmu. Zatwierdzenie cię jako Pana Gromów było tylko kwestią skoordynowania twojej podświadomości. Dla fundamentalisty jest to bluźnierstwem. - Jesteś fundamentalistą? - Tak. - Dlaczego zatem terminowałeś w czymś, co uważasz za grzeszny proceder? - Żeby zatwierdzono mi Imię. - Chyba się pogubiłem. - Chciałem Imienia, a nie fachu. z powodów religijnych, a nie finansowych. - Ale jeśli to tylko psychologiczny mechanizm... - Właśnie że nie! i w tym jest sedno sprawy. To prawdziwa ceremonia, a jej rezultaty, osobisty kontakt z bogiem, są również prawdziwe. To rytuał wyświęcenia dla najwyższych kapłanów strantri. - To dlaczego nie przyjąłeś święceń, a zająłeś się inżynierią światową? - Bo tylko Imię może przeprowadzić rytuał, a dwadzieścia siedem żyjących Imion jest rewizjonistami. Co do jednego. Nie udzielą święceń dla pradawnych powodów. - Dwadzieścia sześć - powiedziałem. - Dwadzieścia sześć? - Dra Marling spoczywa pod górą, a Lorimel Wielu Rąk zamieszkał w szczęśliwej nicości. Opuścił głowę i nie odzywał się przez dłuższą chwilę. - o jedno mniej - powiedział. - Pamiętam czterdzieści trzy. - To smutne. - Tak. - Dlaczego chciałeś Imienia? - Żeby być kapłanem, a nie światobrazistą. Ale rewizjoniści nie chcieli między sobą takiego jak ja. Pozwolili mi ukończyć trening, a potem mnie odrzucili. i żeby obrazić mnie jeszcze bardziej, następnym, którego zatwierdzili, był obcy. - Rozumiem. To dlatego postanowiłeś się zemścić? - Tak. - Wiesz, że nie ponoszę za to właściwie żadnej odpowiedzialności. Prawdę mówiąc, słyszę tę historię po raz pierwszy. Zawsze myślałem, że różnice wyznaniowe znaczą w strantri bardzo niewiele. - Teraz wiesz więcej. Nie czuję do ciebie nienawiści. Mszcząc się na tobie, uderzam w tych, którzy zbluźnili. - Dlaczego zająłeś się budowaniem światów, skoro uważasz, że to niemoralne? - Budowanie światów nie jest niemoralne. Mój sprzeciw budzi tylko całkowite podporządkowanie mu starej religii. Nie noszę Imienia w ortodoksyjnym sensie tego słowa i dobrze zarabiam na swojej pracy. Dlaczego więc nie miałbym tego robić? - Nie wiem - powiedziałem. - Dlaczego nie, skoro ktoś ma ochotę płacić za to, że próbujesz. Na czym zatem polega twój związek z Belionem i Beliona z Mike'iem Shandonem? - Wydaje mi się, że na grzechu i karze. Pewnej nocy w świątyni w Prilbei sam odprawiłem rytuał zatwierdzenia. Wiesz przecież, jak to jest, gdy po złożeniu ofiar, wymówieniu słów i przejściu wzdłuż zewnętrznej ściany w hołdzie wszystkim bóstwom jedna z tablic zapala się przed tobą i czujesz, jak wchodzi w ciebie moc Imienia, które będziesz nosił. - Wiem. - w moim przypadku stało się to przy Stacji Beliona. - a więc zatwierdziłeś się. - On mnie zatwierdził w swoim własnym Imieniu. Nie chciałem, żeby to był on, bo jest niszczycielem, a nie stwórcą. Miałem nadzieję, że przyjdzie do mnie Kirwar Czterech Twarzy, Ojciec Kwiatów. - Każdy musi trwać przy wyroku. - To prawda, ale w moim przypadku nie odbyło się to zgodnie z tradycją. Belion prowadził mnie, nawet gdy go nie wzywałem. Nie jestem pewny, ale to on mógł mnie pchnąć ku tej zemście, ponieważ nosisz Imię jego odwiecznego wroga. Nawet teraz, gdy o tym mówię, czuję, że zmienia się mój sposób myślenia. Tak, to chyba możliwe. Odkąd mnie opuścił, wszystko jest zupełnie inne... - Jak mógł cię opuścić? Związek trwa przez całe życie. - Ale moje zatwierdzenie mogło go nie związać. Teraz go nie ma. - Shandon... - Tak. Jest jednym z niewielu twojej rasy, którzy potrafią porozumiewać się bez słów, jak ty. - w moim przypadku nie było to wrodzone. Moc rosła we mnie powoli podczas studiów z Dra Marlingiem. - Kiedy go przywołałem, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem w jego umyśle, były męczarnie śmierci, którą mu zadałeś. Ale potem szybko, bardzo szybko, odzyskał orientację. Intrygował mnie jego umysł i zacząłem go faworyzować. Innych traktowałem jak więźniów. Często z nim rozmawiałem i nauczyłem go wielu rzeczy. Zaczął mi pomagać w przygotowaniach do twojej wizyty. - Jak długo żyje? - Splanth - powiedział. (Splanth to prawie dziewięć ziemskich miesięcy). - Przywołałem ich wszystkich mniej więcej w tym samym czasie. - Dlaczego porwałeś Ruth Laris? - Pomyślałem, że możesz nie uwierzyć, iż twoi zmarli zostali wskrzeszeni. Nie zacząłeś żadnych poszukiwań na większą skalę, kiedy przysłałem ci pierwsze zdjęcia. Sprawiłbyś mi wiele radości, szukając przez dłuższy czas tego miejsca. Ponieważ nie zareagowałeś, postanowiłem pozbawić cię wszelkich wątpliwości i porwałem jedną z osób, które coś dla ciebie znaczyły. Gdybyś nic nie zrobił po otrzymaniu mojej wiadomości, porwałbym następną, a potem kolejne, dopóki byś nie dojrzał do rozpoczęcia poszukiwań. - a więc Shandon został twoim pupilkiem. Ufałeś mu. - Oczywiście. Był bardzo chętnym uczniem i pomocnikiem. Jest inteligentny i ma bardzo dobre maniery. Jego towarzystwo sprawiało mi przyjemność. - Do niedawna. - Tak. Niestety, źle odczytałem jego zainteresowanie i chęć do współpracy. Zupełnie naturalnie dzielił moje pragnienie zemszczenia się na tobie. Tak jak i inni twoi wrogowie, ale oni nie mieli jego zdolności. i żaden nie był telepatą. Cieszyłem się, że jest ze mną ktoś, z kim mogę porozumieć się bezpośrednio. - Cóż więc spowodowało rozstanie pary tak dobranych przyjaciół? - Wczoraj, gdy się zaczęło, myślałem, że to zemsta. Ale to była moc. Jest bardziej przebiegły, niż sądziłem. Oszukał mnie. - Jak? - Powiedział, że chce więcej niż twojej śmierci. Powiedział, że chce osobistej zemsty, że chce cię zabić własnymi rękoma. Posprzeczaliśmy się o to. Oświadczył, że nie będzie wypełniać moich poleceń, a ja zagroziłem, że zaraz przywołam go do porządku. Zamilkł na chwilę. - Wtedy mnie uderzył. Wpadłem w furię i broniąc się postanowiłem zadać mu ból, zanim go zabiję. Wezwałem Imię, które przyjąłem, a Belion usłyszał i przyszedł do mnie. Sięgnąłem do ciągu mocy i stojąc w cieniu Beliona skruszyłem ziemię pod naszymi stopami, wzywając opary i płomienie, które mieszkają w sercu świata. i niemal go zabiłem, bo zachwiał się na skraju przepaści. Poparzyłem go wtedy, ale odzyskał równowagę. Osiągnął swój cel, zmusił mnie do wezwania Beliona. - Czemu to miało służyć? - Znał moją historię, opowiedziałem mu to, co tobie. Wiedział, jak uzyskałem Imię, i miał wobec niego plany, które zdołał przede mną ukryć. Ale nawet gdybym je znał, byłbym tylko rozbawiony. Nic więcej. Gdy zobaczyłem, do czego zmierza, roześmiałem się głośno. i ja myślałem, że to niemożliwe. Ale się pomyliłem. Zawarł pakt z Belionem. Cisza. - Wzbudził we mnie gniew i naraził mnie na niebezpieczeństwo wiedząc, że wezwę Beliona, jeśli da mi na to czas. i walczył tak, żeby dać mi ten czas, a gdy pojawił się cień i stanął obok mnie, otworzył umysł i nawiązał kontakt. Postawił swoje życie, żeby wygrać moc. Przemówił. “Spójrz na mnie. Czyż nie jestem lepszym naczyniem niż ten, którego wybrałeś? Chodź, policz ścieżki mego umysłu i moce mego ciała. Chodź. Może potem zechcesz porzucić tego Pei'anina i iść ze mną do końca moich dni. Zapraszam Cię. Nikt nie będzie służyć lepiej Twoim celom, płomieniom i zniszczeniu. Ten, który stoi przede mną, jest słaby i gdyby mógł, oddałby się natychmiast Ojcu Kwiatu. Przyjdź do mnie, podzielimy się owocami tego związku”. Znowu przerwał. - I? - zapytałem. - Nagle zostałem sam. Zaskrzeczał ptak. Noc urodziła wilgoć i zaczęła malować nią świat. Zaraz na wschodzie pojawi się światło, zniknie i znów wróci. Wpatrywałem się w płomienie i nie widziałem żadnych twarzy. - To wszystko cholernie się różni od autonomicznej teorii zespołu - powiedziałem. - Ale słyszałem już o przeniesieniu psychozy między telepatami. To może być coś takiego. - Nie. Belion był związany ze mną przez zatwierdzenie. Znalazł lepszego pośrednika, więc mnie opuścił. - Nie jestem przekonany, że jest niezależnym bytem. - Ty noszący Imię nie wierzysz...? Dajesz mi powód do urazy. - Nie rozglądaj się za nową pai'badra, dobra? Popatrz, gdzie cię zaprowadziła ostatnia. Powiedziałem tylko, że nie jestem zupełnie przekonany. Nie wiem. a potem? - Odwrócił się powoli od szczeliny, która otworzyła się między nami. Odwrócił się do mnie plecami, jakbym już nie istniał. Wyciągnąłem do niego umysł i spotkałem Beliona. Podniósł ręce i cała wyspa zaczęła drżeć. Odwróciłem się wtedy i uciekłem. Odcumowałem łódkę i popłynąłem do brzegu. Po chwili zawrzała woda. Potem zaczęła się erupcja. Dotarłem do brzegu, a gdy się odwróciłem, z jeziora wynurzył się wulkan. Widziałem Shandona, stał nadal z uniesionymi rękoma, otoczony dymem i iskrami. Zacząłem cię szukać. Po jakimś czasie usłyszałem twoją wiadomość. - Czy potrafił korzystać z ciągów mocy, zanim do tego doszło? - Nie, nie mógł ich nawet znaleźć. - a co z innymi, których przywołałeś? - Wszyscy są na wyspie. Niektórym podawałem narkotyki, żeby mieć z nimi spokój. - Rozumiem. - Może zmienisz teraz zdanie i zgodzisz się na moją propozycję? - Nie. Siedzieliśmy w milczeniu przez piętnaście minut, dopóki nie przypłynęło światło. Mgła zaczęła się unosić, ale niebo było nadal zachmurzone. Słońce podłożyło ogień pod chmury. Nadleciał chłodny wiatr. Myślałem o swoim byłym szpiegu bawiącym się z wulkanem i obcującym z Belionem. Powinienem uderzyć właśnie teraz, póki był szaleńczo podniecony swoimi nowymi mocami. Marzyłem o wyciągnięciu go z wyspy do jakiejś części Illyrii nie zepsutej przez Zielonego Zielonego, gdzie wszystko, co żyje, byłoby moim sojusznikiem. Wiedziałem jednak, że nie pójdzie na to. Chciałem oddzielić go od innych, ale nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać. - Długo grzebałeś przy tej planecie? - zapytałem. - Tę część zacząłem zmieniać przed trzydziestu laty - odpowiedział. Potrząsnąłem głową, wstałem i zadeptałem ognisko. - Chodźmy stąd. * * * Według Skandynawów o świcie czasu środek przestrzeni przecinała przepaść Ginnunga spowita całunem wiecznego mroku. Jej północna krawędź była lodem, a południowa płomieniem, które zmagały się ze sobą przez całe wieki. w efekcie spłynęły rzeki i w czeluściach rozpadliny zakipiało życie. Sumeryjski mit opowiada o walce En-ki z Tiamatem, smokiem morza. Dzięki zwycięstwu En-ki, który przypominał nieco ogień, ziemia oddzieliła się od wód. Aztekowie utrzymywali, że pierwsi ludzie byli zrobieni z kamienia i że ogniste niebo zwiastuje nadejście nowego wieku. Opowiadano równie wiele historii dotyczących końca świata: Dzień Sądu, Gotterdammerung, stopienie się atomów. Dla mnie, a widziałem początek i koniec wielu istot i światów faktycznie i metaforycznie, zawsze było i będzie tak samo. Ogień i woda. Niezależnie od pochodzenia i naukowego zaplecza emocjonalnie jesteście alchemikami. Żyjecie w świecie cieczy, ciał stałych, gazów i zjawisk termicznych towarzyszących zmianom ich stanu skupienia. Bo tylko to postrzegacie, tylko to czujecie. Wszystko, co wiecie o ich prawdziwej naturze, jest jedynie dodatkiem. w codziennym życiu, od mieszania kawy po puszczanie latawca, macie do czynienia z czterema idealnymi elementami filozofów starożytności: ziemią, powietrzem, ogniem i wodą. Powiedzmy to sobie otwarcie: powietrze nie jest zbyt atrakcyjne, niezależnie od tego, jak na nie patrzeć. To znaczy, nie zniósłbym jego braku, ale jest niewidzialne i dopóki zachowuje się przyzwoicie, można uznać sprawę za załatwioną i zupełnie je ignorować. Ziemia? Problem z ziemią polega na tym, że trwa. Ciała stałe mają tendencje do monotonnie regularnego uporu. W przeciwieństwie do wody i ognia, które są kolorowe, pozbawione formy i zawsze w ruchu. Prorocy, sugerując wam opamiętanie, stosunkowo rzadko przepowiadają gniew boży w formie obsunięcia się ziemi czy huraganu. Nie. Za fatalne prowadzenie czeka was ogień i strumienie wody. Człowiek pierwotny nauczył się rozpalać jedno i przynosić sobie drugie, jeśli znalazł je akurat w pobliżu. Czy to przypadek, że wypełniliśmy piekła ogniem, a oceany potworami? Nie sądzę. Oba żywioły są ruchliwe i zmienne, co na ogół jest oznaką życia. Oba są tajemnicze i posiadają moc zadawania bólu i zabijania. i nic dziwnego, że - jak wszechświat długi i szeroki - wszystkie inteligentne stworzenia reagowały na nie podobnie. Alchemicznie. Kathy i ja byliśmy tacy sami. To był burzliwy, zmienny, tajemniczy związek, tętniący mocą ranienia, dawania życia i śmierci. Zanim się pobraliśmy, pracowała u mnie przez dwa lata jako sekretarka, drobna, śniada dziewczyna o pięknych dłoniach, która najlepiej wygląda w jasnych kolorach i lubi rzucać ptakom okruchy. Zatrudniłem ją przez agencję z planety Mael. Dawno, dawno temu ludzie byli szczęśliwi, jeśli udało się im znaleźć inteligentną dziewczynę, która umiała pisać na maszynie, wciągnąć coś do rejestru i stenografować. Ale potem zaczęła się progresywna deprecjacja machiny akademickiej i powódź idiotycznych, niezbędnych papierków na rosnącym, konkurencyjnym rynku pracy. Wynająłem ją za radą biura, które uznało doktorat nauk sekretaryjnych z uniwersytetu mealskiego za dostateczne referencje. Boże! Pierwszy rok był straszny! Wszystko zautomatyzowała, spieprzyła mój prywatny system ewidencji i opóźniła korespondencję przynajmniej o sześć miesięcy. Ale kiedy za spore pieniądze zrekonstruowałem dwudziestowieczną maszynę do pisania i nauczyłem Kathy posługiwać się nią i stenografować, była już tak dobra jak dwudziestowieczna maturzystka z jedną klasą policealnego ekonomika. Interesy wróciły do normy i myślę, że nikt poza nami nie umiał już odczytać stenograficznych gryzmołów, co przydało się bardzo przy poufnych sprawach i dało nam coś wspólnego. Jej promienny rumieniec, a mnie mokry koc. Bez przerwy doprowadzałem ją do płaczu. a potem stała się niezastąpiona i uświadomiłem sobie, że tylko po części powoduje to jej fachowość w sekretariacie. Wzięliśmy ślub i przeżyliśmy sześć szczęśliwych lat, dokładnie sześć i pół. Zginęła w pożarze w gwiezdnym porcie w Miami, w drodze ma spotkanie ze mną. Mieliśmy dwóch synów, jeden żyje nadal. Ogień ściga mnie przez całe życie, przedtem i potem, ciągle. Woda zawsze była moim przyjacielem. Mimo że czuję się bardziej związany z wodą niż z ogniem, moje światy zrodzone są z obu. Cocytus, Nowa Indiana, St. Martin, Buningrad, Miłosierdzie, Illyria i wszystkie inne powstały w procesie palenia, spłukiwania, parowania i chłodzenia. Przedzierałem się przez lasy Illyrii, która z założenia, mojego, miała być parkiem, letniskiem. Przedzierałem się przez lasy Illyrii zakupionej przez wroga, który szedł u mego boku. Opróżnione z ludzi, dla których je stworzyłem - szczęśliwców, urlopowiczów i emerytów nadal wierzących w drzewa, w jeziora, w góry i w ścieżki między nimi. Mijałem drzewa poskręcane niczym palce starej wiedźmy. Mijałem zatrute stawy. z trzewi rannej ziemi, nad szczytem majaczącej w oddali góry tryskał ogień, jej krew, i czekał, jak to ogień, na mnie. Na niebie wisiały chmury, a między ich zmatowiałą bielą i mną szybowała brudna czerń posłańców ognia, bezkresna migracja nekrologów. Kathy polubiłaby Illyrię, tamtą Illyrię. Myśl o niej, tu, teraz, obok Shandona planującego swój największy spektakl, wywołała we mnie mdłości. Zakląłem cicho i to wszystko, co chciałem wam powiedzieć o alchemii. * * * Po godzinie szybkiego marszu Zielony Zielony zaczął narzekać na ból ramienia i ogólne zmęczenie. Powiedziałem mu, że może liczyć na moje współczucie, dopóki nie zostaje w tyle. Musiało mu to odpowiadać, bo zamknął gębę. Po kolejnej godzinie pozwoliłem mu odpocząć, a sam wspiąłem się na drzewo, żeby zbadać teren. Zbliżaliśmy się do celu, czekało nas tylko zejście łagodnym zboczem. Dzień jaśniał ze wszystkich sił, a mgła zniknęła. Było znacznie cieplej niż wczoraj i przedwczoraj. Spływałem potem, mszcząca się kora pamiętała lepsze czasy. z każdej gałęzi, której dotykałem, wzbijały się kłęby kurzu i popiołu. Kichałem, piekły mnie załzawione oczy. Znad krawędzi odległej ściany drzew wychyliła się wyspa. Na lewo od niej, w tyle, kopcił szczyt stożka wulkanicznej skały. Znowu zakląłem, bo miałem ochotę, i zszedłem na ziemię. Dotarcie do brzegu Acheronu zabrało nam jeszcze dwie godziny. W oleistej tafli mojego jeziora odbijały się tylko płomienie. Lawa i rozżarzone skały parskały i syczały, znikając pod wodą. Czułem się brudny i lepki, patrząc na resztki dzieła moich rąk. Niskie fale wyrzucały na brzeg szumowiny i czarne śmieci. Powierzchnię wody znaczyły wielkie, tłuste plamy. Na mieliźnie kołysały się białe brzuchy ryb, a powietrze śmierdziało jak zgniłe jaja. Usiadłem na skale i przez dłuższą chwilę patrzyłem paląc papierosa. O milę dalej wznosiła się moja Wyspa Umarłych, zupełnie nie zmieniona - ponura i złowroga jak cień bez ciała. Pochyliłem się i włożyłem palec do wody. Była gorąca, bardzo gorąca. Daleko na wschodzie płonęło drugie światło. Chyba wyrastał tam niniejszy krater. - Wyszedłem na brzeg o jakieś ćwierć mili na zachód - powiedział Zielony Zielony. Skinąłem głową nie przerywając obserwacji. Nie minęło jeszcze południe i miałem ochotę na kontemplowanie krajobrazu. Na południowej ścianie wyspy - tej przede mną - żółcił się wąski pasek plaży okalającej krzywiznę płytkiej zatoczki. Nieco dalej zaczynał się wąski szlak, który wijąc się między wzgórzami znikał w wysokich, rogatych górach. - Jak myślisz, gdzie on jest? - Mniej więcej na dwóch trzecich wysokości, po tej stronie - powiedział Zielony Zielony. - w szałasie. Powiększyłem wiele pobliskich jaskiń. Podchodzenie od frontu wydawało się niemal nieuniknione - inne ściany nie miały plaży i opadały stromo do wody. Niemal, ale niekoniecznie. Wątpię, czy Zielony Zielony, Shandon czy ktokolwiek inny wiedział, że można się wspiąć na północną grań. Zaprojektowałem ją tak, żeby wyglądała na zupełnie niedostępną, ale nie było tak źle. Zrobiłem to tylko dlatego, że lubię, by wszystko miało drzwi frontowe i schody awaryjne. Gdybym chciał pójść tą drogą, musiałbym wspiąć się na sam szczyt i zejść do szałasu. Doszedłem do wniosku, że chcę. Doszedłem do wniosku, że zatrzymam to dla siebie do ostatniej chwili. Zielony Zielony był telepatą, a historyjka, którą mi opowiedział, mogła być tylko kupką gnoju. Mógł ją wymyślić z Shandonem, mogło w ogóle nie być Shandona. Nie dałbym za nią złamanego grosza w czasach, kiedy były jeszcze jakieś grosze do złamania. - Chodź - powiedziałem wstając i rzucając niedopałek w kloakę mego jeziora. - Pokaż, gdzie zostawiłeś łódkę. Poszliśmy w lewo, wzdłuż brzegu, do zatoczki, w której, jak utrzymywał, zacumował łódź. Tyle, że jej tam nie było. - Jesteś pewny, że to tutaj? - Tak. - No to gdzie ona jest? - Może spadła do wody po mocniejszym wstrząsie i odpłynęła. - Czy zdołasz dopłynąć do wyspy z tym ranami? - Jestem Pei'aninem - powiedział, co znaczyło, że może przepłynąć kanał La Manche ze związanymi rękoma, i to w dwie strony. Powiedziałem to tylko, żeby go rozzłościć. - ...Ale nie zdołamy dopłynąć do wyspy - dodał. - Dlaczego nie? - z uwagi na gorące prądy z wulkanu. Dalej są jeszcze gorsze. - No to zbudujemy tratwę - powiedziałem. - Zetnę kilka drzew pistoletem, a ty poszukaj czegoś, czym dałoby się je związać. - Na przykład czego? - To ty spieprzyłeś ten las - powiedziałem - więc powinieneś wiedzieć lepiej ode mnie. Widziałem pędy winorośli, sprawiały wrażenie bardzo mocnych. - Są też szorstkie. Będę potrzebował twojego noża. Wahałem się przez chwilę. - w porządku. Masz. - Woda przeleje się przez krawędzie bali. Może być bardzo gorąca. - No to trzeba ją ochłodzić. - Jak? - Zaraz zacznie padać. - Wulkany... - To nie będzie tak obfity deszcz. Wzruszył ramionami, pokiwał głową i poszedł znaleźć kawałek sznurka. Ja ściąłem i pozbawiłem gałęzi kilka drzew o średnicy mniej więcej sześciu cali i długości dziesięciu stóp, starając się uważać na to, co dzieje się za moimi plecami. Po chwili zaczęło padać. Przez następne godziny siąpił zimny deszcz, który chłostając taflę Acheronu przemoczył nas do suchej nitki i zmył z krzaków lepkie plamy czarnego plugastwa. Czekając na Zielonego Zielonego, zrobiłem jeszcze dwa szerokie wiosła i wyciąłem dwa długie drągi. Nagle zatrzęsła się ziemia, a straszliwa erupcja rozłupała ścianę krateru. Ze szczeliny trysnęła rzeka koloru zachodzącego słońca. Jeszcze przez parę minut dzwoniło mi w uszach. a potem podniosły się wody jeziora i runęły ku mnie z łoskotem. Mała wielka fala z tych, które towarzyszą wybuchom wulkanów na oceanie. Zerwałem się i popędziłem do najbliższego wysokiego drzewa. Woda polizała jego korzenie, ale zatrzymała się na wysokości jednej stopy. w ciągu dwudziestu minut przypłynęły jeszcze trzy takie fale, które w zamian za ścięte drzewa, żerdzie i wiosła zostawiły mi gigantyczną kupę mułu. Wpadłem w gniew. Wiedziałem, że mój deszcz nie ugasi jego cholernego wulkanu i może pogorszyć sytuację... Ale byłem wściekły patrząc, jak moje drewno odpływa w brudną dal. Zacząłem wypowiadać słowa. Doleciał mnie krzyk Pei'anina. Nie zwróciłem na niego uwagi. Poza wszystkim nie byłem już właściwie Francisem Sandowem. Zeskoczyłem na ziemię i poczułem pole mocy. Znajdowało się o kilkaset jardów w lewo. Ruszyłem w jego kierunku i wspiąłem się na niewielkie wzniesienie, żeby dotrzeć do węzła. Widziałem wzburzone wody kipiące wokół wyspy. Chyba wyostrzył mi się wzrok, bo zobaczyłem wyraźnie szałas. Wyobraziłem sobie, że wyczuwam jakiś ruch za poręczą zamykającą podwórko od strony jeziora. Oko ludzkie nie może się równać z pei'ańskim. Zielony Zielony powiedział, że widział z brzegu Shandona. Wyraźnie. Stałem nad jedną z największych żył czy mniejszych tętnic Illyrii, czułem jej puls. Moc weszła we mnie, a ja wysłałem ją w górę. Po chwili mżawka zmieniła się w ulewę, a kiedy opuściłem uniesioną rękę, zapłonęły błyskawice i blaszanym bębnem nieba wstrząsnęły głuche grzmoty. Wiatr, nagły niczym atakujący kot i zimny jak arktyczna zorza, uderzył mnie w plecy, musnął policzki i pognał przed siebie. Zielony Zielony znowu krzyknął. z tyłu, jak sądzę. A potem niebiosa zaczęły trzeszczeć i wyrzucać z siebie potoki wody. Szałas zniknął mi z oczu, wyspa zmieniła się w bladoszary kontur, a wulkan w słabiutką iskierkę. Do ryku gromów przyłączyło się teraz wycie wiatru i piekielny łomot nie ustawał nawet na sekundę. Brzegi Acheronu wydłużyły się, uniosły i falami bliźniaczo podobnymi do tych, które przed chwilą spadły na nas, ruszyły w kierunku wyspy. Jeżeli Zielony Zielony znów krzyknął, to go nie usłyszałem. Po włosach, twarzy i karku spływały mi potoki wody. Ale nie potrzebowałem już oczu. Spowijała mnie moc. Spadła temperatura, ściany deszczu trzaskały jak bicze, dzień zrobił się mroczny jak noc. Śmiałem się, a słupy wstającej wody kołysały się niczym zastępy dżinów i raz za razem, bez wytchnienia, opadały pięści błyskawic. - Przestań, Frank! Będzie wiedział, gdzie jesteś! - nadleciała myśl adresowana do tej części mnie, z którą chciał się porozumieć Zielony Zielony. - / tak wie, nieprawdaż? - mogłem odpowiedzieć. - Schowaj się i czekaj! A gdy opadły wody i ucichł wiatr, ziemia znów zadrżała pod mymi stopami. Migocąca w oddali iskierka urosła i rozbłysła jak płonące słońce. Wtedy zajaśniały błyskawice, połaskotały skały wyspy i wypisały ogniste imiona nad odmętami chaosu. Jedno z nich należało do mnie. Kolejny wstrząs powalił mnie na kolana, ale zdołałem wstać i podnieść obie ręce. ...A wtedy znalazłem się w miejscu, które nie było ani ciałem stałym, ani cieczą, ani gazem. Nie było światła, ani ciemności. Nie było ani gorąca, ani zimna. Może znajdowało się w moim umyśle, a może nie. Patrzyliśmy na siebie. w zielonkawych rękach, na wysokości piersi, trzymałem piorun. On był zbudowany jak szeroki, szary filar i pokryty łuskami. Miał krodyli pysk i płonące oczy. Podczas naszej rozmowy jego sześć par rąk wykonywało różne gesty. Poza tym też się nie ruszał. - Stary wrogu, stary towarzyszu... - zwrócił się do mnie. - Tak, Bellonie, to ja. - ...Twój cykl się skończył. Oszczędź sobie hańby śmierci z mojej ręki. Wycofaj się, Shimbo, i ocal świat, który stworzyłeś. - Myślę, że nic mu nie będzie, Bellonie. Cisza. A potem: - Zatem musi dojść do walki. - ...Chyba, że ty zechcesz się wycofać. - Nie. - Zatem dojdzie do walki. Wypluł płomień. - Niech tak będzie. I zniknął. ...A ja stałem na szczycie małego wzniesienia. Powoli opuściłem ramiona, czułem, jak odpływa ode mnie moc. To było dziwne doświadczenie, niepodobne do niczego, co znałem. Sen na jawie, jeśli chcecie. Halucynacja zrodzona z napięcia i gniewu, jeśli nie. Deszcz padał nadal, tyle że znacznie słabszy. Wiatr wiał od niechcenia. Zniknęły błyskawice. Przestała drżeć ziemia. Ogień przygasł i skurczył się do pomarańczowego wiechcia na szczycie wulkanu. Zabliźniła się rana na ścianie krateru. Wpatrywałem się przed siebie znów czując wilgoć, chłód i stały grunt pod nogami. Bitwa na odległość została przerwana, a moce odwołane. Odpowiadało mi to, woda była chłodniejsza i spokojniejsza, a szara wyspa mniej odstręczająca. Ha! Słońce przedarło się na moment przez chmury i między skrzącymi się kropelkami zakwitła tęcza. Objęła Acheron, wyspę i kopcący wulkan. Jak krzykliwy odpustowy obrazek, bardziej niż trochę nierealna. Zszedłem z pagórka i wróciłem na brzeg. Ktoś musiał zbudować tratwę. ROZDZIAŁ SIÓDMY Tchórzostwo, po którego stracie właśnie rozpaczałem - ta cnota tyle razy ratowała mi życie - musiało usłyszeć moje lamenty, bo wróciło galopem i jeszcze raz tchnęło we mnie śmiertelne przerażenie. Żyłem o wiele za długo i z każdym mijającym dniem rosło prawdopodobieństwo, że nie pociągnę już dłużej. Aczkolwiek moja firma ubezpieczeniowa, której poglądy odzwierciedla wielkość premii, musiała dojść do odmiennego wniosku, gdyż znów obniżyła mi stawki. Ich wysokość i raporty moich szpiegów świadczą o tym, że komputer zaliczył mnie do grupy krańcowych ksenopatów. Uspokajające. i zapewne prawdziwe. To była pierwsza naprawdę niebezpieczna sprawa od wielu, wielu lat. Czułem, że wyszedłem z wprawy, ale prawdę mówiąc wcale tego nie żałowałem. Jeżeli Zielony Zielony zauważył, że trzęsą mi się ręce, to oszczędził sobie i mnie komentarza. Spoczywało w nich jego życie, a i tak nie czuł się najlepiej. Gdyby zechciał, mógłby mnie teraz zabić bez większych problemów. Wiedział o tym. i ja wiedziałem. i on wiedział, że ja wiem. I... Jedyną rzeczą, która go powstrzymywała, był fakt że potrzebował mnie do wydostania się z Illyrii. a to znaczyło, że jego statek jest na wyspie. a to z kolei znaczyło, że Shandon ma do swojej dyspozycji statek i że może zacząć mnie szukać mimo halucynacyjnych wizji naszych towarzyszy. a to znowu znaczyło, że byłoby dla nas lepiej, gdybyśmy zabrali się do pracy pod osłoną drzew, a nie na plaży, i że nasza podróż będzie wymagała osłony nocy. Ostatnią refleksją podzieliłem się z Zielonym Zielonym, który uznał ją za świetny pomysł. Po południu, gdy składaliśmy tratwę, pękła pokrywa chmur, ale się nie rozproszyła. Nadal padał deszcz, zrobiło się trochę jaśniej, przez niebo przepłynęły dwa białe księżyce, Kattontallus i Flopsus. Brakowało im tylko wyszczerzonych zębów i oczodołów. Nieco później od wyspy oderwał się srebrny insekt, trzy razy większy od Modelu T i brzydki jak pędrak, i sześć razy okrążył jezioro. Zagrzebaliśmy się w liściach i zostaliśmy pod nimi, dopóki nie wrócił na wyspę. Przez chwilę mocno ściskałem wyłysiały antyk. Ten zając był naprawdę dobry. Skończyliśmy tratwę na kilka godzin przed świtem i resztę dnia spędziliśmy z plecami opartymi o pnie zrośniętych ze sobą drzew. - Grosik za twoje myśli - powiedziałem. - Co to jest grosik? - Starożytna jednostka monetarna niegdyś bardzo pospolita na mojej rodzinnej planecie i pojawiająca się w wielu zwrotach idiomatycznych. Wiesz, rozmyśliłem się i muszę cię prosić, żebyś nie trzymał mnie za słowo. Są teraz bardzo wartościowe. - Dziwna oferta. Kupić myśl. Czy było to kiedyś powszechnie praktykowane? - Wiązało się z rozwojem klas kupieckich - powiedziałem. - Wszystko ma swoją cenę i tak dalej. - To bardzo interesująca myśl i wydaje mi się, że ktoś taki jak ty może w nią naprawdę wierzyć. Kupiłbyś pai’badra? - To byłoby oszustwo. Pai’badra jest przyczyną działania. - a zapłaciłbyś komuś, żeby zrezygnował z zemsty? - Nie. - Dlaczego nie? - Wziąłbyś pieniądze i nadal próbował się zemścić, licząc na to, że uśpiło mnie fałszywe poczucie bezpieczeństwa. - Nie mówiłem o sobie. Wiesz, że jestem bogaty i że Pei'anin nie wyrzeknie się zemsty pod żadnym pozorem. Nie, myślałem o Mike'u Shandonie. On należy do twojej rasy i może wierzyć, że wszystko ma swoją cenę. z tego, co pamiętam, obraził cię, próbując zdobyć pieniądze. Teraz cię nienawidzi, bo wsadziłeś go do więzienia, a potem zabiłeś. Ale skoro należy do rasy, która mierzy pieniędzmi wartość każdej rzeczy, to może zdołasz kupić od niego pai’badra? Kupić sobie wyjście z tej sytuacji? Nie przyszło mi to do głowy. Przybyłem na Illyrię, żeby walczyć z Pei'aninem. Teraz miałem go w ręku i w niczym mi nie zagrażał. Na pozycji wroga numer jeden zastąpił go Ziemianin i taka myśl mogła się okazać zupełnie realna. Jesteśmy sprzedajnym plemieniem, może nie bardziej niż wszystkie inne, ale z pewnością niektóre. To właśnie drogie upodobania zaprowadziły Shandona do pierwszego więzienia. Przez ostatnie dni wiele się wydarzyło i, ku zaskoczeniu mojemu i mojego Drzewa, nie pomyślałem, że moje pieniądze mogą być moim zbawieniem. Z drugiej strony należało wziąć pod uwagę umiejętności Shandona w wydawaniu pieniędzy - wiele się o tym mówiło podczas pierwszego procesu i apelacji - przepływały mu między palcami niczym betta splendens przez najbardziej ciekły z alchemicznych elementów. Powiedzmy, że dałbym mu pół miliona w galaktycznych wekslach kredytowych. Każdy inny mógłby to zainwestować i dożyć kresu swoich dni z procentów. On przepuściłby to w ciągu paru lat. i wtedy miałbym go znowu na karku. Udałoby mu się teraz i doszedłby do wniosku, że uda mu się znowu. a ja, oczywiście, mógłbym mu zapłacić jeszcze raz. Może nie zabiłby kury znoszącej złote jaja, ale nie miałbym nigdy pewności. Nie mógłbym tak żyć. Co prawda, mógłbym kupić go teraz i wynająć zespół zawodowych morderców, żeby jak najszybciej wyeliminować go z dalszej gry. Ale gdyby zawiedli... Natychmiast ruszyłby za mną i znów: on albo ja. Oglądałem ten pomysł pod światło i z każdej możliwej perspektywy, ale i tak musiało się to sprowadzić do jednego. Miał w kieszeni pistolet, ale próbował mnie zabić gołymi rękami. - To nie wyjdzie z Shandonem - powiedziałem. - Nie jest przedstawicielem klasy kupieckiej. - Och, nie chciałem cię obrazić. Ciągle nie potrafię zrozumieć Ziemian. - Nie jesteś w tym osamotniony. Dzień zbladł, a chmury znów zdołały załatać wszystkie szpary. Już wkrótce nadejdzie czas na spuszczenie tratwy i zapoznanie się z obecną temperaturą wody. Nie będzie nam towarzyszyć światło żadnego z księżyców. - Zielony Zielony - powiedziałem - widzę w tobie siebie. Może jestem już bardziej Pei'aninem niż Ziemianinem. Jednak nie, nie sądzę, żeby to był prawdziwy powód, ponieważ wszystko, czym dziś jestem, jest tylko rozszerzeniem czegoś, co już we mnie było. Ja również mogę zabijać i pójść za swoją pai’badra przez ogień i wodę. - Wiem - powiedział. - i szanuję cię za to. - Próbuję ci tylko powiedzieć, że gdy będzie już po wszystkim, mógłbym chcieć ofiarować ci swoją przyjaźń. Jeżeli obaj przeżyjemy, oczywiście. Mógłbym wstawić się za tobą u innych Imion i poprosić, żeby dano ci jeszcze jedną szansę na zatwierdzenie. Mógłbym chcieć zobaczyć wielkiego kapłana strantri noszącego Imię Kirwara Czterech Twarzy, Ojca Kwiatów, jeśli i On tego zechce. - Próbujesz znaleźć moją cenę, Ziemianinie. - Nie, to uczciwa propozycja. Potraktuj ją, jak chcesz. Na razie nie dałeś mi żadnej pai'badra. - Próbując cię zabić? - Na podstawie fałszywej pai’badra. To mi nie przeszkadza. - Wiesz, że mogę cię zabić, kiedy tylko zechcę? - Wiem, że tak myślisz. - Wydawało mi się, że dobrze to osłaniam. - To kwestia dedukcji, a nie telepatii. - Masz w sobie wiele z Pei'anina - powiedział po chwili. - Obiecuję, że powstrzymam się od zemsty, dopóki nie skończymy z Shandonem. - Już wkrótce - powiedziałem. - Już wkrótce wyruszymy. i siedzieliśmy, czekaliśmy na zapadnięcie nocy. Po jakimś czasie spełniła nasze oczekiwania. - Teraz - powiedziałem. - Teraz - wstaliśmy, podnosząc tratwę. Zanieśliśmy ją na brzeg i złożyliśmy na gorącej mieliznie. - Masz swoje wiosło? - Mam. - Chodźmy. Wdrapaliśmy się na pokład, złapaliśmy równowagę i zaczęliśmy wiosłować, a potem odpychać się żerdziami. - Skoro był nieprzekupny - powiedział - to dlaczego sprzedał twoje tajemnice? - Sprzedałby i innych, gdyby moi ludzie więcej mu płacili. - Dlaczego więc uważasz, że jest nieprzekupny? - Ponieważ należy do mojej rasy i pała do mnie nienawiścią. Tylko dlatego. Nie da się kupić takiej pai’badra. Wtedy myślałem, że mam rację. - w umysłach Ziemian są zawsze mroczne obszary - zauważył. - Pewnego dnia chciałbym się dowiedzieć, co się w nich kryje. - Ja też. Musiał wzejść księżyc, bo za chmurami błysnęła blada plama światła i wspięła się powoli na środek nieba. Wokół łagodnie chlapała woda, maleńkie fale rozbijały się o nasze kolana i buty, ścigał nas chłodny wiatr. - Wulkan odpoczywa - powiedział. - o czym rozmawiałeś z Belionem? - Lubisz wiedzieć, co w trawie piszczy. - Próbowałem się z tobą skontaktować przynajmniej dziesięć razy i wiem, co znalazłem. - Belion i Shimbo czekają - odpowiedziałem. - Kilka szybkich ruchów i jeden odejdzie usatysfakcjonowany. Woda była czarna jak atrament i gorąca jak krew, wyspa zmieniła się w górę węgla bodącą perłę bezgwiezdnego nieba. Straciliśmy grunt i w milczeniu zmieniliśmy żerdzie na wiosła. Zielony Zielony darzył wodę typowo pei'ańską miłością. Czułem ją w jego bezdźwięcznych ruchach i docierających do mnie strzępkach emocji. Przepłynąć czarne wody... Niesamowite uczucie, to miejsce znaczyło dla mnie tak wiele i ciągle pamiętałem wibrację strun, jakie poruszyło we mnie, gdy je budowałem. Nie było w nim ciszy Doliny Cieni i pogodnego spokoju przemijania. Ta wyspa była rzeźniczym pniem u kresu biegu. Wzbudzała we mnie nienawiść i strach. Wiedziałem, że zabraknie mi ducha, by kiedykolwiek ją odtworzyć. Była jednym z tych czynów, których żałuje się do końca życia. Przepłynięcie czarnych wód oznaczało konfrontację z jakimś aspektem mojego ja, którego nie rozumiałem i z którym nie mogłem się pogodzić. Krążyłem po wodach Zatoki Tokijskiej i nagle, na horyzoncie, majaczyła odpowiedź, usypane szczątki wszystkiego, co poszło na dno i nigdy nie wróciło na brzeg, gigantyczne śmietnisko, sterta odpadków życia, testament jałowości wszelkich idei i zamiarów, dobrych czy złych, skała miażdżąca wartości i sygnalizująca ostateczną bezcelowość samego życia, które pewnego dnia musi się o nią roztrzaskać, by już nigdy - o nie, nie przenigdy - się nie podnieść. Ciepłe fale rozbijały się o moje kolana, wstrząsnął mną dreszcz i zgubiłem rytm. Zielony Zielony dotknął mego ramienia i znów zsynchronizowaliśmy nasze poczynania. - Dlaczego ją zrobiłeś, skoro tak jej nienawidzisz? - zapytał. - Dobrze mi zapłacili - odpowiedziałem i - w lewo. Wchodzimy od tyłu. Kilka razy pociągnął mocniej i zmieniliśmy kurs skręcając nieznacznie na zachód. - Od tyłu? - zapytał. - Tak - odpowiedziałem nie wdając się w szczegóły. Kiedy zbliżyliśmy się do wyspy, zamknąłem umysł na kłódkę i zmieniłem się w automat. Zawsze tak robię, gdy nie potrafię się uporać z natłokiem myśli. Wiosłowaliśmy i ślizgaliśmy się przez noc. Za prawą burtą majaczyła wyspa upstrzona tajemniczymi światłami, a unosząca się nad kraterem łuna malowała na skałach blade, czerwone cienie i przeglądała się w wodzie. Minęliśmy wyspę i podpłynęliśmy do niej od północy. Widziałem ją tak wyraźnie jak w dzień. Pamięć kreśliła mapę urwisk, grani i odcisków moich palców na powierzchni kamieni. Podpłynęliśmy bliżej. Dotknąłem wiosłem pionowej czarnej skały. Przez chwilę patrzyłem w górę, a potem powiedziałem: - Wschód. Po kilkuset jardach znaleźliśmy się w miejscu, w którym ukryłem szlak. Niemal niewidoczne pęknięcie było wejściem do czterdziestostopowego komina prowadzącego na wąską półkę, nad którą sześćdziesiąt stóp dalej wyrastała skała usiana uchwytami dla rąk i stóp. Powiedziałem to Zielonemu Zielonemu, który przytrzymywał tratwę, a potem ruszył za mną bez słowa, mimo że musiało dokuczać mu ramię. Kiedy dotarłem do szczytu komina i spojrzałem w dół, nie dostrzegłem tratwy. Poinformowałem o tym Zielonego Zielonego, który odpowiedział mi niecierpliwym chrząknięciem. Zaczekałem na niego i pomogłem mu wydostać się z rozpadliny. Potem przez piętnaście minut cal po calu przesuwaliśmy się wzdłuż szczeliny na wschód. Zatrzymaliśmy się, wyjaśniłem Zielonemu Zielonemu, że czeka nas pięćset stóp wspinaczki do następnej półki, i znalazłem sobie pierwszy uchwyt. w odpowiedzi usłyszałem kolejne, tym razem głośniejsze chrząknięcie. Zdrętwiały mi ręce. Wgramoliłem się na występ i zapaliłem papierosa. Po dziesięciu minutach ruszyliśmy w dalszą drogę. o północy znaleźliśmy się na szczycie. Bez nieszczęśliwych wypadków. Zobaczyliśmy go po dziesięciu minutach marszu. Błądził między skałami i musiał być po uszy naszprycowany narkotykami. a może i nie musiał. Podszedłem więc do niego, położyłem mu rękę na ramieniu, spojrzałem w oczy i powiedziałem: - Co słychać, Courtcour? Spojrzał na mnie spod ciężkich powiek. Ważył ze trzysta pięćdziesiąt funtów, nosił białe szaty (pomysł Zielonego Zielonego, jak sądzę), był blady, miał niebieskie oczy i mówił cichym, łagodnym głosem. - Myślę, że mam wszystkie dane - powiedział. - To dobrze - odpowiedziałem. - Wiesz, że przybyłem tu, żeby spotkać się z tym oto Zielonym Zielonym i stoczyć z nim walkę. Ostatnio zawarliśmy sojusz przeciwko Mike'owi Shandonowi...? - Daj mi momencik. a potem: - Tak. Przegrasz. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Shandon zabije cię za trzy godziny i dziesięć minut - odrzekł. - Nie, nie może. - Jeżeli nie - odpowiedział - to tylko dlatego, że ty zabijesz go pierwszy. Wtedy Pan Zielony zabije cię za mniej więcej pięć godzin i dwadzieścia minut. - Skąd ta pewność? - Czy Zielony jest światobrazistą, który zbudował Korrlyn? - Jesteś? - zapytałem. - Tak. - No to cię zabije. - Jak? - Prawdopodobnie za pomocą tępego narzędzia - powiedział. - Jeśli uda ci się tego uniknąć, być może zdołasz go udusić gołymi rękami. Jesteś silniejszy, niż na to wyglądasz. Jednak nie sądzę, żeby tym razem ci to pomogło. - Dziękuję - powiedziałem - Śpij dobrze. - ...Chyba że obaj ukrywacie jakąś broń - powiedział. - w twoim przypadku to bardzo prawdopodobne. - Gdzie jest Shandon? - w szałasie. - Chcę jego głowy. Jak ją dostać? - Jesteś czymś w rodzaju demonicznego czynnika. Masz tę zdolność, której nie potrafię oszacować. - Tak. Wiem. - Nie używaj jej. - Dlaczego? - Bo on ma ją również. - Wiem i o tym. - Jeśli w ogóle możesz go zabić, zabij go bez tego. - w porządku. - Nie ufaj mi. - Nie ufam nikomu. - Czy pamiętasz ten wieczór, kiedy mnie zatrudniłeś? - Słabo. - To był najlepszy posiłek, jaki kiedykolwiek jadłem. Siekana wieprzowina. Cała góra. - Coś mi świta. - Powiedziałeś mi wtedy o Shimbo. Jeżeli go wezwiesz, Shandon wezwie tego drugiego. Zbyt wiele zmiennych. To może się źle skończyć. - a może Shandon dobrał się do ciebie? - Nie. Po prostu obliczam prawdopodobieństwa. - Czy Wszechmogący Yarl może stworzyć kamień, którego nie zdołałby podnieść? - zapytał Zielony Zielony. - Nie - odpowiedział Courtcour. - Dlaczego nie? - Nie zrobiłby tego. - To nie jest odpowiedź. - a właśnie, że jest. Pomyśl o tym. a ty byś to zrobił? - Nie ufam mu - powiedział Zielony Zielony. - Był normalny, kiedy go przywołałem. Shandon mógł go dosięgnąć. - Nie - powiedział Courtcour. - Próbuję wam pomóc. - Mówiąc Sandowowi, że zginie? - Cóż, zginie. Zielony podniósł rękę, w której znalazł się nagle mój pistolet. Musiał go teleportować z kabury tak jak taśmy. Dwukrotnie nacisnął spust i oddał mi broń. - Dlaczego to zrobiłeś? - Okłamywał cię, próbował cię ogłupić, starał się zniszczyć twoją wiarę w siebie. - Był kiedyś moim bliskim współpracownikiem. Nauczył się myśleć jak komputer. Wydaje mi się, że próbował być obiektywny. - Weź taśmę i wskrześ go sobie. - Chodźmy. Mam dwie godziny i pięćdziesiąt osiem minut. i Poszliśmy. i - Nie powinienem był tego robić? - zapytał po jakimś czasie. - Nie. - Przepraszam. - Świetnie. Nie zabijaj już nikogo, dopóki cię o to nie poproszę, dobra? - w porządku. Zabiłeś wielu ludzi, prawda, Frank? - Tak. - Dlaczego? i - Oni albo ja. Wolałem, żebym to był ja. - Więc? - Nie musiałeś zabijać Bodgisa. - Pomyślałem... - Zamknij się. Po prostu się zamknij. Szliśmy dalej mijając niezliczone rozpadliny. Przypełzły pasemka mgły i dotknęły naszych ubrań. Na jednym z pochyłych tarasów tuż przy szlaku zauważyliśmy cień następnej postaci. - ...Idący na śmierć - powiedziała, a ja zatrzymałem się, żeby na nią spojrzeć. - Lady Karle. - Spadaj, spadaj - powiedziała. - Pędź na spotkanie losu. Nawet nie wiesz, co to dla mnie znaczy. - Kochałem cię kiedyś - powiedziałem zupełnie, ale to zupełnie niepotrzebnie. - Jedyną rzeczą, którą kiedykolwiek kochałeś poza sobą, oczywiście, były pieniądze. Zdobyłeś je. Zabiłeś więcej osób, niż ja znałam, żeby utrzymać swoje imperium. Teraz wreszcie pojawił się ktoś, kto może zabić ciebie. Jestem dumna, że będę przy twojej śmierci. Włączyłem latarkę. Miała tak czerwone włosy i tak blade rysy... Miała twarz w kształcie serca i zielone oczy. Dokładnie takie, jakie pamiętałem. Przez chwilę pragnąłem jej aż do bólu. - a jeśli ja go zabiję? - Wtedy pewnie znów będę twoja przez jakiś czas - odpowiedziała. - Ale mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Jesteś złym człowiekiem i chcę, żebyś umarł. Jeżeli znów mnie weźmiesz, to sama znajdę jakiś sposób, żeby... - Przestań - powiedział Zielony Zielony. - Wskrzesiłem cię z martwych. Sprowadziłem tu tego człowieka, żeby go zabić. Zostałem pokonany przez istotę ludzką, która szczęściem czy nieszczęściem ma wobec niego podobne plany. Ale teraz nasze losy są splecione. Zastanów się nad tym. Ja cię przywołałem i ja cię zachowam. Pomóż nam pokonać wroga, a nie minie cię nagroda. Wyszła z kręgu światła i usłyszeliśmy jej śmiech. - Nie - zawołała. - Nie, dziękuję. - Kiedyś cię kochałem - powiedziałem. Zapadła cisza, a potem: - Mógłbyś zrobić to znowu? - Naprawdę nie wiem, ale znaczysz coś dla mnie. Wiele... - Spadaj - powiedziała. - Wszystkie długi unieważnione. Idź do Shandona i giń. - Proszę - powiedziałem. - Kiedyś wiele dla mnie znaczyłaś. Lady Karle, nigdy nie przestało mi na tobie zależeć, nawet gdy odeszłaś. i to nie ja rozbiłem Dziesiątkę z Algol, mimo że wielu tak mówi. - Ty. - Myślę, że mógłbym cię przekonać, że to nie byłem ja. - Nawet się trudź. Spadaj. - w porządku - powiedziałem. - Ale i tak nie przestanie. - Co? Co nie przestanie? - Nie przestanie mi na tobie zależeć - powiedziałem. - Spadaj. Proszę, spadaj! Tak też zrobiliśmy. Przez cały czas posługiwaliśmy się jej językiem - dralmińskim, i nawet nie zauważyłem, że przestałem mówić po angielsku. Zabawne. - Kochałeś wiele kobiet, prawda, Frank? - zapytał Zielony Zielony. - Tak. - Czy okłamywałeś ją mówiąc, że ci na niej zależy! - Nie. Po jakimś czasie zauważyliśmy przed i pod sobą światła chatki. Ruszyliśmy w ich kierunku i po chwili spotkaliśmy jeszcze kogoś. - Nick! - Tak jest, proszę pana. - To ja, Frank! - Na Boga, podejdź bliżej. - Jasne. Włączam światło. - Skierowałem na siebie latarkę, i żeby mógł mnie zobaczyć.pai’badra- Jezu! To naprawdę ty! - powiedział. - Ten tam facet to świr i ma na ciebie chrapkę. - Taa, wiem.pai’badra- Chciał, żebym mu pomógł, ale powiedziałem, żeby więcej czasu poświęcał masturbacji. Wściekł się. Mieliśmy bójkę. Złamałem mu nos i prysnąłem. Nie gonił mnie. Jest twardy. - Wiem. - Pomogę ci go wykończyć. - Świetnie. - Ale nie lubię tego typa, który jest z tobą. Nick, wściekły Nick z zamierzchłej przeszłości... To było wspaniałe. - Czemu? - To on jest odpowiedzialny za cały ten bajzel. To on sprowadził mnie i innych. To kawał oślizgłego sukinsyna. Na twoim miejscu natychmiast wymazałbym go z tej bajki. - Teraz jesteśmy sojusznikami. Nick splunął. - Jeszcze cię dostanę - powiedział do Zielonego Zielonego. - Jak będzie już po wszystkim. Pamiętasz, jak mnie przesłuchiwałeś? To nie było zabawne. Teraz moja kolej. - w porządku. - o nie, wcale nie, wcale nie w porządku. Nazywałeś mnie “kurduplem” albo jakąś pei'ańską wersją “kurdupla”, ty tępa roślino! Upiekę cię! Cieszę się, że znów żyję, i chyba zawdzięczam to tobie, ale rozerwę cię na strzępy, wredny skurwysynu! Masz to jak w banku i lepiej w to uwierz. Załatwię cię i kropka. - Wątpię, maleńki - powiedział Zielony Zielony. - Pożyjemy, zobaczymy - powiedziałem. Nick przyłączył się do nas i szedł obok mnie, jak najdalej od Zielonego Zielonego. - Jest tam teraz? - zapytałem. - Tak. Masz bombę? - Mam. - To chyba najlepsze rozwiązanie. Upewnij się, że jest w środku, i wrzuć ją przez okno. - Jest sam? - No... nie. Ale to nie będzie morderstwo. Skoro masz taśmy, możesz przywołać dziewczynę. - Kto to jest? - Nazywa się Kathy. Nie znam jej. - Była moją żoną - powiedziałem. - Och! To ten pomysł mamy chyba z głowy. Musimy wejść do środka. - Być może - powiedziałem. - Jeśli do tego dojdzie, ja zajmę się Shandonem, a ty wyprowadź Kathy. - On nie zrobi jej krzywdy? - Obudziliśmy się przed paroma miesiącami, Frank. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie jesteśmy. Ani dlaczego. a ten zielony koleżka powiedział, że też nic o tym nie wie. Wszyscy wiedzieliśmy tylko, że umarliśmy. Dowiedzieliśmy się o tobie, dopiero gdy Mikę zaczął się z nim kłócić. Wydaje mi się, że Zielony stracił na chwilę czujność, a Mikę to wykorzystał. w każdym razie on i ta dziewczyna, Kathy, no, mają się chyba ku sobie. Zakochali się czy co. - Zielony, dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? - Nie sądziłem, że to ważne, a ważne? Nie odpowiedziałem, bo nie wiedziałem. Myślałem. Oparłem się o ścianę i wdusiłem do dechy pedał gazu mojego mózgu. Przybyłem tu, żeby znaleźć i zabić wroga. Teraz ten wróg stał po mojej stronie, a ja szukałem innego wroga, który, jak się okazało, sypiał z moją zmartwychwstałą żoną, którą chciałem ratować... Tak, to wszystko zmieniało. Jeżeli Kathy go kochała, to nie mogłem tam wpaść i zastrzelić go na jej oczach. Nawet jeśli ją wykorzystywał, nawet jeśli o nią nie dbał... po prostu nie mogłem tego zrobić, jeśli coś dla niej znaczył. Chyba rzeczywiście jedynym wyjściem była sugestia Zielonego Zielonego - porozumieć się z nim i spróbować go kupić. Miał nowe moce i piękną dziewczynę. w tej sytuacji mógłby go zadowolić plik banknotów. Ciągle jednak niepokoił mnie fakt, że próbował mnie zabić gołymi rękami. Mogłem się odwrócić na pięcie i zawrócić. Za kilkanaście godzin siedziałbym w Modelu T i mknął ku Homefree. Jeżeli chciała Shandona, niech go ma. Mogłem wyrównać rachunki z Zielonym Zielonym i wrócić do swojej fortecy. - Tak, to ważne. - Na tyle, żeby zmienić twoje plany? - zapytał Zielony Zielony. - Tak. - Tylko z powodu dziewczyny? - Tylko z powodu dziewczyny. - Jesteś dziwnym człowiekiem, Frank. Przebywasz taki szmat drogi i zmieniasz decyzję z powodu dziewczyny, która jest tylko wyblakłym wspomnieniem. - Mam bardzo dobrą pamięć. Nie podobało mi się to, że mam zostawić wroga mojego Imienia w ciele zdolnego i sprytnego człowieka, który z radością zobaczyłby moją śmierć. Taka kombinacja mogła mi zapewnić bezsenność nawet na Homefree. z drugiej strony, jaki jest pożytek ze zdechłej kury, która mogłaby znosić złote jaja? Zabawne - jeśli żyjesz wystarczająco długo, twoi przyjaciele i wrogowie, ci, których kochasz, i ci, których nienawidzisz, wirują wokół ciebie jak gigantyczny bal maskowy, a przy każdym obrocie zmienia się przynajmniej kilka masek. - Co chcesz zrobić? - zapytał Nick. - Porozmawiać z nim. i jeśli się uda, dobić targu. - Powiedziałeś, że nie sprzeda swojej pai’badra - wtrącił się Zielony Zielony. - Tak też myślałem. Ale przez tę sprawę z Kathy muszę spróbować ją kupić. - Nie rozumiem. - Nie próbuj. Byłoby chyba lepiej, gdybyście tu zaczekali, on może zacząć strzelać. - a co mamy zrobić, jeżeli cię zabije? - zapytał Zielony Zielony. - To już twój problem. Do zobaczenia, Nick. - Trzymaj się, Frank. Ruszyłem w dół utrzymując mentalną tarczę. Chowałem się za skałami i czołgałem. Wreszcie położyłem się za dwoma wielkimi głazami jakieś sto pięćdziesiąt stóp nad szałasem. Położyłem pistolet na przedramieniu i wycelowałem w tylne drzwi. - Mikę! - krzyknąłem. - Tu Frank Sandow! Na podjęcie decyzji potrzebował mniej więcej trzydziestu sekund: - Tak? - Chcę porozmawiać. - Nie krępuj się. Nagle zgasły światła. - Czy to prawda, co słyszałem o tobie i Kathy? Zawahał się, a potem: - Tak sądzę. - Czy ona jest teraz z tobą? - Może. Dlaczego pytasz? - Chcę to od niej usłyszeć. - To chyba prawda, Frank. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, nic... Pamiętałam ten ogień... nie wiem, jak... Przygryzłem wargę. - Nie usprawiedliwiaj się - powiedziałem. - To było dawno temu. Przeżyję to jakoś. Mikę zachichotał. - Jesteś tego bardzo pewny. - Jestem. Postanowiłem pójść na łatwiznę. - To znaczy? - Ile chcesz? - Pieniędzy? Boisz się mnie, Frank? - Przyszedłem tu, żeby cię zabić, ale nie zrobię tego, jeśli Kathy cię kocha. Mówi, że tak. w porządku. Skoro masz zostać przy życiu, to chcę mieć cię z głowy. Ile chcesz za pozbieranie swoich manatków i wyniesienie się stąd? - Co to są manatki? - Zapomnij o tym. - Nie sądziłem, że wystąpisz z taką propozycję, więc nie zastanawiałem się nad tym. Na pewno dużo. Chcę mieć gwarantowane dochody do końca życia. Duże. Poza tym kilka nieruchomości, musiałbym zrobić listę. Mówisz poważnie? Czy to jakaś sztuczka? - Obaj jesteśmy telepatami. Proponuję, żebyśmy zrzucili tarcze. Nalegam, żebyśmy zrobili z tego jeden z warunków naszej umowy. - Kathy prosiła, żebym cię nie zabijał - powiedział - i pewnie miałaby mi to za złe. w porządku. Ona znaczy dla mnie znacznie więcej. Wezmę twoje pieniądze i twoją żonę, i odejdę. - Dziękuję bardzo. Roześmiał się. - Karta wreszcie się odwróciła. Jak to sobie wyobrażasz? - Jeśli zechcesz, mogę wypłacić sporą sumę i zlecić swoim pełnomocnikom sprawowanie nad nią zarządu. - Zechcę. Chcę, żeby wszystko było legalne. Chcę milion i sto tysięcy rocznie. - To dużo. - Nie dla ciebie. - To był tylko komentarz. w porządku. Zgadzam się - zastanawiałem się, co myśli o tym Kathy. Nie mogła się aż tak zmienić w ciągu kilku miesięcy, żeby nie zrobiło się jej od tego niedobrze. - Jeszcze dwie sprawy - dodałem. - Pei'anin Gringrin-tharl jest teraz mój. Mamy ze sobą pewne rachunki. - Możesz go sobie zabrać. Na co mi on? a druga? - Nick karzeł odejdzie ze mną. Cały i zdrowy. - Ten mały... - a potem się roześmiał. - Pewnie. Prawdę mówiąc, polubiłem go trochę. To wszystko? - To wszystko. Pierwsze promienie słońca połaskotały brzuch nieba, wulkany dymiły jak pochodnie Tytanów. - Co teraz? - Poczekaj, przekażę im wiadomość. - Zielony Zielony, zawarliśmy układ Mam jego pai'badra. Powiedz Nickowi. Wyjeżdżamy za parę godzin, jak przyleci po mnie statek. - Słyszę cię, Frank. Zaraz tam będziemy. Teraz został mi tylko Pei'anin. To było niemal zbyt łatwe. Cały czas spodziewałem się jakiejś sztuczki. Swoją drogą, musiałaby być cholernie skomplikowana. Powątpiewałem w spisek Zielonego Zielonego i Mike'a. i tak wszystko się zaraz wyjaśni, gdy Mikę i ja zrzucimy tarcze. Ale po tych wszystkich trudach, by załatwić tę sprawę jak na biznesmenów przystało... Nie wiem, czy zachichotałem czy parsknąłem. Mam wrażenie, że należałoby to zakwalifikować gdzieś pomiędzy. I wtedy poczułem, że coś jest nie tak. Coś? Coś. Nie wiem, co. To uczucie wywodziło się najprawdopodobniej z jaskiń i gałęzi drzew. Do diabła, może nawet z oceanów. Flopsus jaśniał przez popiół, dym i mgłę. Miał kolor krwi. Ustał wiatr i zapadła cisza. Nagle powrócił przejmujący strach. Próbowałem z nim walczyć. z niebios miała spaść gigantyczna pięść i zmienić mnie w mokrą plamę, ale stałem bez ruchu. Podbiłem Wyspę Umarłych, a wokół mnie płonęła Zatoka Tokijska. Patrzyłem jednak w Dolinę Cieni. z łatwością znajdowałem na wszystkim makabryczne piętno, a teraz wszystko znalazło mnie, żeby mi o tym przypomnieć. Zadrżałem i opanowałem drżenie. Nie chciałem, żeby Shandon znalazł w moim sercu strach. Nie mogłem już czekać. - Shandon - powiedziałem. - Zrzucam tarczę, zrób to samo. - w porządku. ...I nasze umysły wybiegły sobie na spotkanie. - a więc mówiłeś to poważnie... - Ty też... - Zatem umowa stoi. - Tak. A “Nie!”, które huknęło z trzewi planety i odbiło się echem od wież nieba, runęło na nasze umysły niczym jęk gigantycznych cymbałów. Przez moje ciało przepłynęła błyskawica czerwonego gorąca. Potem wyprostowałem się powoli, a moje dłonie były niewzruszone jak góry. Widziałem świat w liniach czerwieni i zieleni tak wyraźnie, jak za dnia. Mikę Shandon wyszedł z chaty i powoli podniósł głowę, żeby rzucić okiem na skały. Nasze oczy spotkały się wreszcie i zrozumiałem, że słowa wypowiedziane czy wypisane w miejscu, w którym stałem z piorunem w dłoniach, były prawdziwe. - a zatem musi dojść do walki. Płomienie... - Niech tak będzie. Mrok. Od chwili wyjazdu z Homefree wszystkie wydarzenia układały się w pewien wzór tratujący i udaremniający wszelkie porozumienia ludzi. Nasze konflikty były tylko serią pomocniczych wypadków, a ich rozwiązanie nie miało najmniejszego znaczenia dla tych, którzy teraz przejęli nad nami kontrole. Tak. Kontrole. Zawsze uważałem Shimbo za sztuczny twór podporządkowany mi przez Pei'an, za zmienioną osobowość którą przybierałem kreując światy. Nigdy nie doszło do konfliktu woli. Przychodził tylko na wezwanie, a potem odchodził. Nigdy nie pojawiał się spontanicznie i nie próbował przejąć nade mną kontroli. Być może w głębi serca pragnąłem, żeby był bogiem, bo chciałem, żeby był Bóg, bóg czy bogowie, i może to pragnienie stało się siłą ożywiającą, a moje paranormalne moce środkami prowadzącymi do tego, co miało nastąpić. Nie wiem. Nie wiem... Kiedyś, gdy do mnie przyszedł, światło wybuchło z taką mocą, że mimowolnie krzyknąłem. Do diabła, to nie jest odpowiedź. Po prostu nie wiem. Staliśmy więc patrząc na siebie, dwaj wrogowie manipulowani przez dwóch znacznie starszych wrogów. Wyobrażałem sobie zdumienie Mike'a takim obrotem sprawy. Próbowałem się z nim skontaktować, ale byłem zupełnie zablokowany. Myślę jednak, że pamiętał tę dziwną, wcześniejszą konfrontację. Potem zauważyłem, że nad moją głową zbierają się chmury, i wiedziałem, co to znaczy. Poczułem, że ziemia zaczyna lekko drżeć, i też wiedziałem, co to znaczy. Jeden z nas miał zginąć, mimo że żaden tego nie chciał. - Shimbo, Shimbo - powiedziałem do siebie - Panie z Zamku Darktree, czy musi tak być? ...l wiedziałem, że nie będzie żadnej odpowiedzi - nawet dla mnie - z wyjątkiem tego, co miało nastąpić. Przetoczyły się grzmoty, ciche i długie jak odległa pieśń werbli. Światła płonęły nowym blaskiem. Staliśmy więc na krańcach piekielnego zaułka obmywani falami światła, spowici mgłą, obsypani popiołem, a Flopsus zasłonił twarz, plamiąc chmury purpurą krwi. Moce potrzebowały czasu. Czułem, jak płyną do mnie z najbliższego ciągu, a potem odchodzą gigantycznymi falami. Stałem, niezdolny do poruszenia żadnym mięśniem, niezdolny do zmrużenia powiek. Migał mi czasem w promieniach wykrzywionego światła i dostrzegałem zarysy tego, którego znałem jako Beliona. Jednocześnie zmniejszałem się i rosłem, i minęła długa chwila, nim uświadomiłem sobie, że ten, który stawał się coraz mniejszy, coraz bardziej bezwładny i bezwolny, był mną, Sandowem. Ale czułem też w palcach korzenie gromów i ich rozkołysane wierzchołki wysoko w niebie, wyczekujące, gotowe odwrócić się, runąć i spaść z łoskotem na ziemię: ja, Shimbo z Darktree, Pan Gromów. Szara ściana najbliższego stożka zapadła się nagle, a jego pomarańczowa krew wlała się w skwierczące wody Acheronu. Rozżarzone, płonące palce wyciągnęły się wysoko ku chmurom. a wtedy roztrzaskałem niebo liniami chaosu i cisnąłem w dół powódź światła. Niebo oddało mi salut, zerwał się wiatr, runęła ściana deszczu. On był cieniem, nicością, cieniem, a potem pojawił się znowu, gdy umarło światło. Mój wróg. Szałas płonął za nim jak pochodnia i coś krzyknęło: - Kathy! - Frank! Uciekaj! - zawołała zielona postać, a karzeł szarpał mnie za rękę, dopóki nie zrzuciłem go z siebie i nie zrobiłem pierwszego kroku ku memu wrogowi. Poczułem muśnięcie obcej myśli, która powędrowała potem do Beliona - widziałem, jak wzrusza ramionami - zielony krzyknął znowu i odepchnął ode mnie karła. Mój wróg zrobił swój pierwszy krok, ziemia zadrżała, pękła i zderzyła się ze sobą. Znów podniósł nogę i runął powalony uderzeniem wiatru, otwierając wokół siebie labirynt przepaści. Upadłem i ja, gdy pod moim drugim krokiem rozwarła się czarna otchłań. Wyspa zadrżała, próbując strząsnąć z siebie nasze ciała i zamarła, wyrzucając z czeluści ran kłęby dymu. Kiedy wstaliśmy i zrobiliśmy trzeci krok, znaleźliśmy się wreszcie na tym samym poziomie. Przy czwartym kroku ciskałem skały, a on szedł ulewą głazów. Piąty był wiatr, a szósty deszcz, on odpowiedział ogniem i ziemią. Wulkany podpaliły dół nieba i zmagały się o górę z błyskawicami. Wiatry smagały wodę, a my zsuwaliśmy się ku niej z każdym wierzgnięciem ziemi. Słyszałem plusk w wyciu wiatru, ryku grzmotów, huku eksplozji i niezmordowanej paplaninie deszczu. Za plecami mego wroga płonęła okaleczona chata. Dwunasty krok zbudził cyklon, a cała wyspa zaczęła się kołysać i trzeszczeć. Płomienie lizały niebo, sącząc w powietrze trujące opary. Wtedy dotknęło mnie coś, co nie powinno było mnie dotknąć, i spojrzałem w dół, szukając przyczyny. Zielona postać stała na poszarpanej skale i trzymała przed sobą broń, która jeszcze przed chwilą wisiała u mego boku, jako że w tej sekwencji nie było dla mej miejsca. Najpierw wycelował we mnie. a potem odwrócił drżącą rękę i zanim zdołałem go uderzyć, skierował ją w prawo. Zapłonęła linia światła i mój wróg upadł. Ale ocalił go spazm wyspy. Zielona postać upadła, a wraz z nią jej broń. Wtedy mój wróg znowu wstał, zostawiając na ziemi prawą rękę. Wokół nas zaczęły się otwierać kolejne przepaści i właśnie wtedy zobaczyłem dziewczynę. Wybiegła z płonącego szałasu i przesuwała się ostrożnie w kierunku szlaku, którym zszedłem. Nagle zamarła, widząc nasze powolne ruchy. Tuż przed nią otworzyła się rozpadlina i coś krzyknęło w mojej piersi, bo wiedziałem, że nie zdołam jej ocalić. ...Wtedy wyrwałem się, zadrżałem i zacząłem do niej biec bo Shimbo odszedł. - Kathy! - ryknąłem, gdy zachwiała się i upadła. ...Zza skały wyskoczył Nick i chwycił rozpaczliwie wyciągniętą rękę. Przez chwilę myślałem, że zdoła ją utrzymać. Przez chwilę... To nie była kwestia siły - tej miał dosyć - tylko masy i pędu. Równowagi. Usłyszałem, jak przeklina spadając z nią w otchłań. Podniosłem głowę i spojrzałem na Shandona ze śmiertelną furią, która rozpalała moje ścięgna, mięśnie i nerwy. Sięgnąłem po broń i jak we śnie przypomniałem sobie, co się z nią stało. Wtedy zrobił następny krok. Dosięgnęły mnie kamienie i przygwoździły do ziemi. Upadając wiedziałem, że mam złamaną nogę. Musiałem stracić na chwilę przytomność, ale niemal natychmiast przywrócił mi ją ból. On zdążył zrobić kolejny krok i był już bardzo blisko. Świat zmienił się w piekło. Spojrzałem na okrwawiony kikut, na maniakalno-depresyjne oczy, na usta, otwarte, by śmiać się lub drwić, i prawą ręką uniosłem lewą dłoń. i zrobiłem to, co musiałem zrobić. Krzyknąłem, gdy z palca trysnęły płomienie, a głowa Shandona opadła z ramion i podskakując potoczyła się ku mnie. Otwarte, zdziwione oczy spojrzały na mnie jeszcze raz, nim zniknęły w czeluści rozpadliny, która zabrała mi żonę i najlepszego przyjaciela. To, co zostało, upadło z łoskotem na skały, a ja wpatrywałem się w dymiące kontury, dopóki nie wessała mnie ciemność. ROZDZIAŁ ÓSMY Obudziłem się o świcie. Zasypany. Czułem dzikie pulsowanie w prawej nodze, jakieś osiem cali nad kolanem. Nie podobało mi się ani miejsce, ani ból. Ale deszcz był zwyczajnym deszczem. Burza ucichła. Ziemia przestała drżeć. Kiedy udało mi się unieść, zapomniałem na chwilę o bólu. Większa część wyspy zniknęła, utonęła w Acheronie. To, co zostało, było zupełnie obce i nie nosiło żadnych znamion mego dzieła. Leżałem jakieś dwadzieścia stóp nad powierzchnią wody na szerokiej skalnej półce. Szałas nie istniał, zostało tylko okaleczone ciało. Odwróciłem się od niego i zająłem własnymi sprawami. Pochodnie z wczorajszej kolacji nadal parskały i płonęły, plugawiąc poranne niebo. Pochyliłem się i zacząłem zrzucać z siebie głazy, okrwawiony kamień po kamieniu. * * * Ból i monotonność wysiłku otępiają umysł i pozwalają mu na długie wędrówki. A nawet jeśli byli prawdziwymi bogami, co z tego? Jakie to miało dla mnie znaczenie? Oto ja dokładnie tam, gdzie urodziłem się przed tysiącem lat, w samym sercu człowieczeństwa, w śmieciach i w bólu. Jeśli bogowie byli prawdziwi, to ich związki z nami polegały na wykorzystywaniu nas do swoich zabaw. Pieprzyć ich wszystkich. - To dotyczy i ciebie, Shimbo - powiedziałem. - Nie waż się do mnie przychodzić. Nigdy. Dlaczego, u diabła, miałbym szukać jakiegoś porządku, skoro go nie było? a nawet jeśli był, to nie obejmował mnie. Umyłem ręce w pobliskiej kałuży, sprawiając tym niewymowną radość poparzonym palcom. Woda była prawdziwa. Tak jak ziemia, powietrze i ogień. i tylko w to chciałem wierzyć. Trzymać się podstaw. Bez żadnej sofistyki. Jeżeli zdołam się wymknąć Zatoce, to wybiorę się na zakupy i wszystkie Imiona, ile by ich nie było, ockną się w świecie zarejestrowanym na moje nazwisko. Niech się wtedy skarżą i wyją do upadłego. Będę właścicielem Wielkiego Drzewa, Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego. Odrzuciłem ostatni kamień i przez chwilę leżałem bez ruchu. Byłem wolny. Nie pozostawało mi nic innego, jak znaleźć ciąg mocy i czekać do południa na pojawienie się Modelu T. Otworzyłem umysł i wyczułem pulsujący splot. Gdzieś z lewej. Kiedy poczułem się lepiej, usiadłem, wyprostowałem oburącz prawą nogę, poczekałem, aż przestanę drżeć, obciąłem nogawkę i zobaczyłem, że złamanie nie jest otwarte. Przewiązałem nogę tak dobrze, jak umiałem - to znaczy marnie - nad i pod pęknięciem, przewróciłem się powoli, powoli, powoli na brzuch i ręce i równie wolno, wolno, wolno zacząłem się czołgać w stronę ciągu, zostawiać deszczowi to, co pozostało z Shandona. Podróż nie była taka zła, dopóki pełzłem po równym. Ale gdy pokonałem wysokie na dziesięć stóp zbocze, to przez kilkanaście minut nie mogłem nawet przeklinać. Cholerstwo było śliskie i strome. Spojrzałem znów na Shandona i potrząsnąłem głową. Biedny skurwysyn. Nie dość, iż wiedział, że urodził się, żeby być drugim, to przez całe cholerne życie zbierał tego dowody. Przez sekundę czułem litość. Prawie dopiął swego, brakowało mu tak niewiele. Ale usiadł do złej gry w złym czasie i miejscu. Jak mój brat. Zastanawiałem się, gdzie jest głowa i ręka. Pełzłem dalej. Od ciągu mocy dzieliło mnie tylko kilkaset jardów, ale wybrałem okrężną drogę, która wyglądała na łatwiejszą. w czasie jednego z postojów wydawało mi się, że słyszę cichy szloch, ale płacz ucichł, zanim zdołałem nabrać pewności. Po jakimś czasie usłyszałem go znowu. Tym razem był głośniejszy i dochodził zza moich pleców. Czekałem, aż się znów odezwie. a potem ruszyłem ku niemu. Po dziesięciu minutach znalazłem się przed wielkim głazem spoczywającym u stóp wysokiej skalnej ściany. Wokół walało się mnóstwo mniejszych kamieni i ostrych odłamków. Teraz słyszałem to znacznie wyraźniej. Byłem prawie pewny, że za głazem jest jaskinia, i nie chciałem tracić czasu na zbędne oględziny. - Halo. w czym problem? Cisza. - Halo? a potem: - Frank? Głos Lady Karle. - Ho, ho, suko - powiedziałem. - Wczoraj kazałaś mi pędzić na spotkanie losu. Jaki jest twój? - Jestem w pułapce, Frank. Nie mogę poruszyć tej skały. - To słodziutka skałka, słodziutka. Właśnie ją oglądam z drugiej strony. - Czy możesz mnie stąd wyciągnąć? - a jak się tam dostałaś? - Ukryłam się tu wczoraj. Próbowałam się wydostać, ale połamałam sobie paznokcie i poraniłam palce. Nie mogę ruszyć tego głazu ani znaleźć innego wyjścia... - Wygląda na to, że nie ma innego wyjścia. - Co się stało? - Wszyscy nie żyją poza tobą i mną. z wyspy zostało bardzo niewiele. Teraz na nią pada. Mieliśmy tu niezłą walkę. - Czy możesz mnie stąd wyciągnąć? - w tym stanie będę miał sporo szczęścia, jeśli sam się stąd wydostanę. - Jesteś w innej jaskini? - Nie, jestem na zewnątrz. - Co miałeś na myśli mówiąc “stąd”? - Tę cholerną kupę kamieni i powrót na Homefree. - Nadejdzie pomoc? - Dla mnie - powiedziałem. - Model T przyleci tu po południu. Tak go zaprogramowałem. - Sprzęt... Czy mógłbyś wysadzić tę skałę albo ziemię pod nią? - Lady Karle, mam złamaną nogę, sparaliżowaną rękę i tyle zwichnięć, urazów, otarć i kontuzji, że nawet nie chce mi się ich liczyć. Będę miał sporo szczęścia, jeżeli uda mi się wejść na pokład i odlecieć stąd, zanim stracę przytomność i zasnę na tydzień. Zeszłej nocy dałem ci szansę i ponownie ofiarowałem ci swoją przyjaźń. Pamiętasz swoją odpowiedź? - Tak... - To dobrze. Oparłem się na łokciach i zacząłem pełznąć w swoją stronę. - Frank! Nie odpowiedziałem. - Frank! Zaczekaj! Nie odchodź! Proszę! - Dlaczego nie? - krzyknąłem. - Pamiętasz, co mi powiedziałeś zeszłej nocy...? - Tak i pamiętam twoją odpowiedź. Poza tym to było zeszłej nocy, a dziś jestem zupełnie innym człowiekiem. Miałaś swoją szansę, ale ją zmarnowałaś. Gdybym nie był taki słaby, wydrapałbym na kamieniu twoje imię i datę. Pa, pa, cieszę się, że cię poznałem. - Frank! Nawet się nie odwróciłem. - Zmiany w twoim charakterze nie przestają mnie zadziwiać, Frank. - a więc i tobie się udało, Zielony. Pewnie jesteś w jednej z tych cholernych jaskiń i chcesz, żebym cię wykopał. - Nie. Prawdę mówiąc, jestem tylko kilkaset stóp od ciebie i właśnie idziesz w moim kierunku. Jestem obok ciągu mocy, tyle że teraz nawet on nie może mi pomóc. Krzyknę jak usłyszę, że jesteś już blisko. - Po co? - Nadchodzi czas. Pójdę do krainy śmierci i tam opuszczą mnie siły. Jestem ciężko ranny. - To czego ode mnie chcesz? Mam własne problemy. - Chcę ostatniego rytuału. Powiedziałeś mi, że dałeś go Dra Marlingowi. Mówiłeś też, że masz glitten... - Już w to nie wierzę. Nigdy nie wierzyłem. Zrobiłem to tylko dla Marlinga, bo... - Jesteś najwyższym kapłanem, nosisz Imię Shimbo z Zamku Darktree, Pana Gromów. Nie możesz mi odmówić. - Wyrzekłem się Imienia i odmawiam ci. - Powiedziałeś kiedyś, że jeśli ci pomogę, wstawisz się za mną na Megapei. Pomogłem ci. - Wiem, ale teraz umierasz i jest już za późno. - Daj mi więc to. w zamian. - Przyjdę do ciebie i zrobię dla ciebie wszystko co w mojej mocy, z wyjątkiem ostatniego rytuału. Skończyłem z tym raz na zawsze. - Chodź więc. Przyszedłem. Zanim do niego dotarłem, przestał padać deszcz. Fatalnie. Robił dobrą robotę, spłukując z niego płyny ustrojowe. Udało mu się jakoś usiąść i oprzeć o skałę. Biel kości przebijała mu skórę przynajmniej w czterech miejscach. - Zawsze zdumiewała mnie żywotność Pei'an - powiedziałem. - To wszystko przytrafiło ci się po wczorajszym upadku? Skinął głową. - Trudno mi mówić, pozwól więc, że nadal będę się z tobą porozumiewał w ten sposób. Wiedziałem, że żyjesz, dlatego nie umarłem i czekałem, aż będę się mógł z tobą skontaktować. Udało mi się wreszcie zdjąć to, co zostało z mojego plecaka. Otworzyłem go. - O, weź to, to na ból. Działa na pięć ras, między innymi na twoją. Odepchnął moją rękę. - Nie chcę w tej chwili otępiać swego umysłu. - Zielony, naprawdę nie odprawię dla ciebie rytuału. Dam ci korzeń glitten, możesz sobie z nim zrobić, co zechcesz. To wszystko. - Nawet jeśli mógłbym dać ci w zamian coś, czego najbardziej pragniesz? - Co? - Ich wszystkich. Bez żadnych wspomnień o tym, co się tu stało. - Taśmy! - Tak. - Gdzie one są? - Przysługa za przysługę, Dra Sandow. - Daj mi je. - Rytuał... ...Nowa Kathy, Kathy, która nigdy nie spotkała Mike'a Shandona, moja Kathy i Nick, nosołamacz. - Jesteś bardzo twardy, Pei'aninie. - Nie mam wyboru. i proszę, pośpiesz się. - w porządku. Zrobię to. Po raz ostatni. Gdzie są taśmy? - Powiem ci, jak zaczniesz rytuał i nie będziesz mógł go zatrzymać. Zachichotałem. - Dobra. Nie mam ci za złe tego braku zaufania. - Miałeś tarczę. Na pewno chciałeś mnie oszukać. - Prawdopodobnie. Nie jestem pewny. Odwinąłem glitten i podzieliłem na odpowiednie porcje. - Teraz pójdziemy razem - zacząłem - a wróci tylko jeden z nas... * * * Po chłodnym szarym i czarnym gorącym weszliśmy w zmierzch bez wiatru i gwiazd. Była tu tylko jasnozielona trawa, wysokie wzgórza i blada zorza liżąca szaro- niebiesko- czarne niebo wzdłuż pełnego koła strzaskanego horyzontu. Jak gdyby wszystkie gwiazdy runęły na ziemię, zostały roztarte na proch i rozsiane na szczytach wzgórz. Szliśmy bez wysiłku, niemal płynęliśmy - nie bez przyczyny - nasze ciała znów były całe. Zielony szedł po lewej stronie, między wzgórzami snu glitten. Ale czy to był sen? Wydawał się prawdziwy i namacalny, podczas gdy nasze połamane, wycieńczone ścierwa leżące na skale kojarzyły się tylko z wyblakłym cieniem zamierzchłej przeszłości. Zawsze tędy szliśmy albo tak się nam wydawało. Łączyło nas poczucie szczęścia i przyjaźń. Właściwie nic się nie zmieniło od czasu, kiedy byłem tu po raz ostatni. Być może zawsze tu byłem. Zaśpiewaliśmy starą pefańską pieśń, a potem Zielony powiedział: - Oddaję ci swoją pai'badra, Dra. - To dobrze, Dra tharl. - Obiecałem ci coś powiedzieć. o taśmach. Tak. Leżą pod pustym zielonym ciałem, które miałem szczęście kiedyś nosić. - Rozumiem. - Są bezużyteczne. Teleportowałem je z krypty, w której były schowane. Zostały zniszczone przez siły, które rozpętały się wczoraj nad wyspą. Ich los podzieliły kultury tkanki. Dotrzymałem więc danego ci słowa, choć nie tak, jak bym chciał. Nie zostawiłeś mi jednak wyboru. Nie mogłem przejść tędy sam. Czułem, że powinienem być wzburzony, i wiedziałem, że przez jakiś czas nie mogę sobie na to pozwolić. Poczułem, że mówię: - Zrobiłeś to, co musiałeś zrobić. Nie kłopocz się tym. Może to i lepiej, że nie mogę ich wskrzesić. Umarli przed wielu laty. Może, jak niegdyś ja, czuliby się zagubieni w obcym świecie. Mnie się udało, ale kto wie, co stałoby się z nimi? Niech będzie tak, jak jest. Skończone. - Teraz muszę ci powiedzieć o Ruth Larris. Jest w przytułku w Cobacho, na Driscoll, jako Rita Lawrence. Ma zmienioną twarz i umysł. Musisz zabrać ją stamtąd i wynająć lekarzy. - Dlaczego tam jest? - Bo było to łatwiejsze niż przewiezienie jej na Illyrię. - a cały ból jaki jej zadałeś nie miał dla ciebie żadnego znaczenia? - Nie. Być może za długo zajmowałem się życiem... - ...W dodatku marnie. Podejrzewam jednak, że to był Belion. - Nie chciałem tego powiedzieć, żebyś nie myślał, że próbuję się usprawiedliwiać, ale ja też to czuję. To przez niego próbowałem zabić Shimbo. Spotkałeś tę część mnie, ale wiedz, że i ja chciałem zadać jej cios. Gdy mnie opuścił i odszedł do Shandona, czułem wyrzuty sumienia z powodu wielu rzeczy, które zrobiłem. On musiał zostać odesłany i dlatego przyszedł Shimbo z Darktree. Belion stworzyłby kolejne światy pełne okrucieństwa i brzydoty. Shimbo, który ciska w mrok klejnoty tętniące kolorami życia, musiał zmierzyć się z nim jeszcze raz. Teraz, gdy wygrał, zbuduje ich jeszcze więcej. - Nie - powiedziałem. - Nie możemy pracować bez siebie, a ja złożyłem rezygnację. - Jesteś rozgoryczony tym, co się stało. Może i słusznie. Ale trudno porzucić takie powołanie, Dra. z czasem... Nie odpowiedziałem, bo moje myśli skierowały się do wewnątrz. Droga, którą szliśmy była drogą śmierci. Mogła sprawiać wrażenie bardzo przyjemnej, ale była doświadczeniem glitten. Zwykli ludzie uzależniają się od glitten z powodu euforii i zmian w mózgu, ale telepaci używają go zupełnie inaczej. Jeżeli używa go jedna osoba - potęguje moce umysłu. Jeżeli dwie - śnią wspólny sen. Zawsze miły, a w przypadku strantrian, zawsze ten sam. Ich praktyki służą przyzwyczajeniu podświadomości do odbijania go jak w zwierciadle. Taka tradycja. ...Śni dwóch, a budzi się tylko jeden. Używa się go w rytuale śmierci, żeby nie iść samemu do miejsca, które udaje mi się omijać już od tysiąca lat. Używa się go w pojedynkach, ponieważ - poza sytuacjami obwarowanymi więzami rytuału - wraca tylko silniejszy. Natura tego narkotyku powoduje, że śpiące części obu umysłów prowadzą walkę, a części świadome są tego zupełnie nieświadome. Zielony Zielony został związany rytuałem, więc nie obawiałem się ostatniej rozpaczliwej próby dopełnienia pei'ańskiej zemsty. Zresztą, biorąc pod uwagę jego stan, nie musiałbym się niczego obawiać, nawet gdyby to był pojedynek. Z każdym krokiem uświadamiałem sobie, że pod płaszczykiem przyjemnego, niemal mistycznego rytuału przyśpieszam jego śmierć przynajmniej o kilka godzin. Telepatyczna eutanazja. Mentalne morderstwo. Cieszyłem się, że mogę pomóc bliźniemu odejść stąd godnie i na jego warunkach. Zacząłem myśleć o swoim zgonie, który, jestem tego pewny, nie będzie taki przyjemny. Słyszałem ludzi mówiących, że niezależnie od tego, jak bardzo - teraz, w tej chwili - kochasz życie i pragniesz żyć wiecznie, pewnego dnia będziesz chciał umrzeć i zaczniesz się modlić o śmierć. Mówiąc to, myśleli o bólu. Chcieli odejść czy uciec pogodnie. A ja nie chcę odchodzić z pogodą czy rezygnacją w tę dobrą noc, o nie, dziękuję. Zamierzam walczyć do upadłego z gasnącym światłem i wyć o każdy centymetr tej drogi. Choroba, która doprowadziła do zamrożenia mnie na dwadzieścia dwa lata - tak, tak, to ona ponosi część odpowiedzialności za to, że nadal tu jestem - charakteryzowała się bólem, potwornym, długotrwałym bólem. Potem wiele o tym myślałem i doszedłem do wniosku, że nigdy nie będę szukał łatwego wyjścia. Chciałem życia, bólu, wszystkiego. Jest taka książka i człowiek, którego szanuję. Owoce Ziemi i Andre Gide. Wiedział, że zostało mu tylko kilka dni i pisał, a raczej płonął. Skończył po trzech dniach i umarł. Wyliczył wszystkie piękne permutacje ziemi, powietrza, ognia i wody, wszystko, co kochał. Czytając to widzisz, że próbował się pożegnać i że nie chciał odejść. Mimo wszystko. i ja tak czuję. Nie mogłem więc, choć starałem się pomóc, sympatyzować z decyzją Zielonego. Ja wolałbym leżeć na tej skale połamany itd., czuć na skórze palce deszczu, patrzeć, żałować, trochę ponarzekać i wiele, wiele chcieć. i może właśnie ten głód pozwolił mi się nauczyć nowego fachu - żebym mógł zrobić to sam, żebym mógł zrobić tego więcej... Do diabła. Weszliśmy na wzgórze i zatrzymaliśmy się na szczycie. Zanim podniosłem głowę, wiedziałem, co zobaczę na tamtym stoku. Zaczynała się między dwoma potężnymi bryłami szarego kamienia pokrytego jasną - jak ta pod naszymi stopami - i stopniowo ciemniejącą, zielenią darni. Wielka, mroczna dolina. Zmrużyłem oczy i spojrzałem w czerń tak czarną, że musiała być nicością, absolutną nicością. - Przejdę z tobą jeszcze sto kroków - powiedziałem. - Dziękuję, Dra. Zeszliśmy po stoku w kierunku tego miejsca. - Co powiedzą o mnie na Megapei, kiedy usłyszą, że odszedłem? - Nie wiem. - Jeśli cię zapytają, powiedz im, że byłem głupcem, który żałował swego szaleństwa, nim przestąpił próg tego miejsca. - Powiem. - I... - To również - powiedziałem. - Poproszę, by twoje kości zostały złożone w górach, które były twoim domem. Skłonił głowę. - To wszystko. Czy popatrzysz, jak odchodzę? - Tak. - Mówi się, że na końcu jest światło. - Tak się mówi. - Muszę go teraz poszukać. - Idź dobrze, Dra Gringrin-tharl. - Wygrałeś swoje bitwy i opuścisz to miejsce. Czy ciśniesz w mrok światy, których ja nigdy... - Może - odpowiedziałem, wpatrując się w czerń, bez gwiazd, komet, meteorów, niczego. Ale nagle coś zaczęło w niej majaczyć. W pustce wisiała Nowa Indiana. Miałem wrażenie, że dzielą nas miliony mil, ale widziałem wyraźnie wypukłe kontury, blask. Odpłynęła powoli w prawo i po chwili zasłoniły ją skały. a wtedy pojawił się Cocytus. Zniknął, a w ślad za nim przypłynęło St. Martin, Buningrad, Przygnębienie, M-2, Mordownia, Miłosierdzie, Szczyt, Tangia, Illyria, Szaleństwo Rodena, Homefree, Castor, Pollux, Centralia, Fircyk i wszystkie inne. Z jakiegoś idiotycznego powodu moje oczy wypełniły się łzami. Przepłynął przede mną każdy świat, jaki kiedykolwiek zaprojektowałem i zbudowałem. Zapomniałem o chwale. Zbudziły się uczucia, które towarzyszyły mi, gdy tworzyłem każdy z nich. Cisnąłem coś w otchłań. Tam, gdzie była ciemność, zawiesiłem swoje światy. One były moją odpowiedzią. Zostaną po mnie, kiedy wejdę wreszcie w tę Dolinę. Mogłem zastąpić każdy łup Zatoki i zagrać jej potem na nosie. Zrobiłem coś i wiedziałem, jak zrobić więcej. - Jest światło! - powiedział Zielony i dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nadal trzyma mnie za rękę i przygląda się tej paradzie. Poklepałem go po ramieniu i powiedziałem: - Obyś zamieszkał z Kirwarem Czterech Twarzy, Ojcem Kwiatów. - Nie usłyszałem jego odpowiedzi. Minął szare głazy, wszedł w dolinę i zniknął. Odwróciłem się, spojrzałem w kierunku czegoś, co musiało być wschodem, i ruszyłem w długą drogę do domu. Wracałem. Mosiężne gongi i kijanki. Byłem przyklejony do szorstkiego stropu. Nie. Leżałem tam, twarzą ku nicości, próbując podtrzymywać świat słabnącymi ramionami. Był ciężki, poszturchiwały mnie kamienie. w dole rozpościerała się Zatoka za swoimi kondomami, oślizgłymi kłodami, stryczkami wodorostów, porzuconymi czółnami, butelkami i szumowinami. Słyszałem odległe chlapnięcia i bez przerwy spadały mi na twarz śmierdzące krople. Oto i ono, życie. Smród, chłód i pomyje. Miałem naprawdę dziką zabawę w jego wodach, a teraz patrzyłem na nie i czułem, że znów spadam na mieliznę. Może słyszałem wrzaski ptaków. Poszedłem ku Dolinie i wracałem. Jeśli dopisze mi szczęście, jeszcze raz wymknę się lodowatym palcom tej kruchej dłoni. Upadłem, a świat zawirował wokół mnie i stał się tym, czym był, kiedy go opuszczałem. Niebo było szare jak łupek i prążkowane sadzą. Ociekało wilgocią. Skała wpijała mi się w plecy. Acheron marszczył się i krzywił. w powietrzu nie było śladów ciepła. Usiadłem, potrząsnąłem głową, żeby trochę w niej rozjaśnić, zadrżałem i spojrzałem na zielone ciało, które leżało obok mnie. Wymówiłem słowa kończące rytuał. Drżącym głosem. Ułożyłem ciało Zielonego w wygodniejszej według mnie pozycji i przykryłem go moją pałatką. Wyjąłem spod niego taśmy i biocylindry. Miał rację. Były zniszczone. Włożyłem je do plecaka. Przynajmniej Ziemska Agencja Wywiadowcza ucieszy się z takiego obrotu sprawy. Potem podczołgałem się do ciągu mocy, wzmocniłem pole, żeby zwrócić uwagę T i zająłem się obserwacją nieba. Zobaczyłem ją odchodzącą, jej zgrabne, uwięzione w bieli, rozkołysane biodra, sandały stukające o podłogę patio. Chciałem za nią biec i wyjaśnić moją rolę w tym, co się stało, ale wiedziałem, że to nic nie da, więc po co tracić twarz? Kiedy bajka wylatuje w powietrze i opada pył snu, a ty stoisz tam wiedząc, że nikt nigdy nie napisze ostatniej linijki, to niby dlaczego nie miałbyś zrezygnować z kolejnych ćwiczeń z daremności? Były ropuchy i grzyby, giganci i karły, jaskinie pełne klejnotów i nie jeden, a dziesięciu czarnoksiężników... Poczułem Model T, zanim go zobaczyłem. Sczepił się z ciągiem mocy. Dziesięciu czarnoksiężników finansowych. Dziesięciu magnatów handlowych z Algol... Wszyscy byli jej wujami. Myślałem, że utrzyma się sojusz przypieczętowany pocałunkiem. Nie knułem żadnego spisku, ale gdy zawiązano go po drugiej stronie, trzeba było coś zrobić. i to nie była tylko moja sprawa. Dotyczyła całego konsorcjum. Nie mógłbym ich powstrzymać, nawet gdybym chciał. Poczułem, że T zaczął schodzić. Podrapałem nogę nad złamaniem, poczułem ból i przestałem. Od interesów do bajki, od bajki do wendety... Było już za późno na wskrzeszenie drugiej fazy tego cyklu, bo właśnie wygrałem trzecią. Powinienem czuć się wspaniale. Na niebie pojawił się T, opuścił się, i gdy manipulowałem nim przy pomocy ciągu, zawisł nade mną jak świat. W swoim czasie byłem między innymi tchórzem, bogiem i skurwysynem. To jedno ze zjawisk towarzyszących bardzo długiemu życiu. Przechodzisz przez różne etapy. Teraz byłem zmęczony i zaniepokojony, i myślałem tylko o jednym. Teraz to już nie miało żadnego znaczenia. Wszystkie te myśli, gdy płonął wielki ogień... Jak byście na to nie patrzyli, żadnego znaczenia. Wszedłem, wpełzłem na pokład. Pobawiłem się tablicą rozdzielczą i tchnąłem w nią więcej życia. Noga bolała mnie jak diabli. Dryfowaliśmy. A potem odpowiedziałem nam, zebrałem ekwipunek i wypełzłem ze statku jeszcze raz. Wybacz mi wszystko, maleńka. Ostrożnie usiadłem, wycelowałem i rozpuściłem jedną wielką skałę. - Frank, to ty? - Nie, to tylko kurczaki. Z jamy wybiegła Lady Karle, brudna, dzika. - Wróciłeś po mnie! - Nigdzie nie wyjeżdżałem. - Jesteś ranny. - Mówiłem ci. - Powiedziałeś, że odlecisz i zostawisz mnie tutaj. - Nie znasz się na żartach? Pocałowała mnie i pomogła mi stanąć na zdrowej nodze. - Zagramy w klasy? - zapytałem, odwracając się do Modelu T. - Co to jest? - Stara zabawa. Może cię nauczę, jak będę mógł chodzić. - Dokąd teraz? - Na Homefree, gdzie będziesz mogła zostać albo odejść. - Powinnam była wiedzieć, że mnie nie zostawisz, ale jak usłyszałam to... Bogowie! Parszywy dzień. Co się stało? - Wyspa Umarłych tonie w jeziorze Acheron. Pada deszcz. Spojrzałem na krew na jej dłoniach, brud, zmierzwione włosy. - Wiesz, że nie mówiłem tego poważnie. - Wiem. Spojrzałem na skały, na wodę. Pewnego dnia wszystko tu naprawię. Byłem tego pewny. - Bogowie! Parszywy dzień - powiedziała. - Spójrz na niebo, świeci słońce. Myślę, że się uda, jeśli mi pomożesz. - Oprzyj się o mnie. Tak też zrobiłem.