MELCHIOR WANKOWICZ Prosto od krowy ISKRY • WARSZAWA • 1965 Obwolutę projektował JAN ŚLIWIŃSKI V?. •- i Cl V, .’U- tudium Dziw Biblioteka WDiNP UW 1098021054 Ta drobna praca powstała z inicjatywy Ośrodka Badań Prasoznawczych w Krakowie, który zwrócił się o artykuł o reportażu do numeru jubileuszowego. Uchyliłem się od tej propozycji motywując, że praktyk nie jest teoretykiem. Ośrodek Prasoznawczy jednak wolał mieć mleko, choćby nie na farfurce i nawet w skopku — byle prosto od krowy. Stąd materiał obserwacyjny jest zawężony: dla udokumentowania twierdzeń rozporządzam tylko recenzjami tyczącymi mego warsztatu. Heywood Campbell Broun, autor reportażu autobiograficznego pt. Antony Comstock, nagrodzonego pierwszą nagrodą „Litterary Guild”, spytany, dlaczego tyle pisze o sobie, odpowiedział, że na ten temat jest największym autorytetem światowym. Że Proust na pewno byłby ciekawszym obiektem, ale on mało może o Prouście powiedzieć. PRINTED IN POLAND Początki Reporto_— znaczy „odnosić”. Na przykład jakieś zdarzenie do świadomości ludzi, którzy tego zdarzenia nie widzieli: Achaje, żegnając okręty, podziwiają Achillesa. Po latach, powiedzmy, jakiś Homer, który widział, wraca z opowiadaniem o pojedynku Achillesa z Hektorem. Reportaż jest tak stary jak mowa ludzka. Gęślarze, trubadurzy — to, w pierwszym rzędzie, reporterzy. Dobrobyt, z którego korzystało mieszczaństwo XIX wieku, dał dosyć czasu uregulowanemu życiu na stworzenie powieści psychologicznej. Reportażowi pozostawiono informację. Stają jego rekordy: korespondencje z kampanii krym- skiej ojca repojtażu__jyajenn?go, Williama H. Russeła; podróż wysłanniczki Pulitzera Nel-ly ‘Bly~ctboikoła globu w emulacji z powieścią Verne’a; emocjonująca relacja Staiileya o poszukiwaniu Livingstona. Reportaż dochodzi szczytów sprawności, ale nie ma rangi literac- kiej. Zola, Wiktor Hugo, urodzeni reporterzy, ratują, swe talenty w powieści. Melville, który się do tego nie kwapi, przez czterdzieści lat swego życia i czternaście lat po śmierci jest poklepywany przez krytykę po ramieniu jako twórca, owszem, ciekawej relacji o wieloryb-nictwie, a kiedy go poczęto po śmierci chwalić, to podnosząc wątki filozoficzne, mistyczne i nie wiedzieć co, nie doceniając wspaniałego autentyzmu, który przenika każdą tkankę Moby Dicka — perły reportażowej XIX stulecia. Wprawdzie Kipling, as literacki, kiedy go odwiedza Herbert B. Swope, autor antologii reportażu, mówi: „Dobry reportaż jest szacownym stworem Bożym; bardzo mi zależy, aby mnie uważano za reportera”. Ale to oderwany głos we wszystkowiedzącym, przemądrzałym XIX wieku, ciekawym powieści psychologicznej. Wszystko jest wyanalizowane, przeżute, każdy mechanizm rozebrany i złożony z powrotem, każdy włosek rozszczepiony na czworo, sklejony ponownie, wmontowany w perukę przejrzewającej cywilizacji. Wiek XIX, opanowawszy analizę, goni za syntezami. Jest to wiek szczęśliwych uogólnień. Już pierwsza wojna przynosi taki nawał faktów, że ludzie rozglądają się za tymi, którzy je pomogą rejestrować. Kiedy Foch zbiera taksówki, aby je pchnąć nad Marne, nie stanie czasu na dywagacje na tematy Maupassanta, Prevosta czy Oskara Wilde^. Traktat wersalski stwarza dwadzieścia osiem sporów granicznych, Rosja proklamuje nowy ład, a w masach każdego kraju, zmobilizowanych przez wojnę, następują przewarstwie-nia — trzeba się tego wszystkiego ponauczać. Reporterzy zwijają się, znosząc pyłki wiadomości. Jak pszczoła nic nie znaczy wobec plastra miodu, który buduje, tak autor maleje przy -temacie. W Rosji pisze Biełmor Kanał sześćdziesięciu anonimowców. „Całkiem zwykli i prości ludzie mogą, zawdzięczając materiałom, tworzyć ważne książki” (Schopenhauer). W pogoni za dokumentacją i w Polsce zdobywają powodzenie pamiętniki chłopów, robotników, bezrobotnych, pamiętniki indywidualne choćby tak niezdarnie pisane, jak pamiętnik Wojciechowskiego (wylansowany przez Boya), kelnerów (Zakazane rewiry), tancerek (Strachy) itd. Wszystko to chłonął czytelnik, nienasycony faktów. Jeśli pisarz wdał się w tę faktologię, to się wyżywał — jak w równolegle rozwijającym się kubizmie — w proporcjonalnym ustawieniu brył. Tę jedyną koncesję dla reportażu ochrzczono faktomontażem i wydzielono mu kącik w przedsionku literatury, w którym reporterzy przebywali pod ciągłym strachem eksmisji. Reportaże, łącznie ze Smętkiem, odznaczano tylko srebrnym laurem Akademii — złote były dla „literatury”. Ale bo też, co prawda, o faktomontażyście po pierwszej wojnie można by powiedzieć sto- wami Carlyle’a o Coleridge’u: „Buduje on rusztowanie, montuje na nim dźwigi, jakie może znaleźć w okolicy, i... kładzie trzy cegły”. Druga wojna zatrzymała obrachunek sumienia w reportażu, dając mu nowy potężny bodziec. Ponownie stało się na świecie tak wiele, należało tego się uczyć, ale tym razem w trosce o własną egzystencję. Przed ludzkością, a więc i przed reportażem, stanęło nowe, nie ogarnięte ludzkim rozumem, zagadnienie Międzyepoki. Międzyepoka Dlaczego upadek Państwa Rzymskiego, wojna stuletnia, reformacja, rewolucja francuska nie były „Międzyepokami”? Bo wszystko to były zatargi rodzinne w kręgu wspólnej walczącym stronom Cywilizacji Zachodniej. Ta cywilizacja jest obecnie w odwrocie. Minął bezpowrotnie czas, kiedy całe cywilizacje, jak na przykład mykeńska, zapadały się tak dokładnie, że ich nawet nie można było odcy- frować. Minął ten czas już wtedy, kiedy po wojnach peloponeskich upadła Grecja, a mimo to hellenizm ogarnął świat. I teraz równie dobrze może nastąpić westernizacja świata, ale już bez rządów nad nim Cywilizacji Zachodniej. Glob się, zrasta technicznie — jeszcze Napo- 10 leon podróżował końmi jak faraonowie. Jeszcze korespondent wojenny Churchill dwa miesiące jechał na plac boju w Afryce Południowej i nie wiedział, czy nie przybędzie już po defiladzie zwycięstwa którejś ze stron. Jeszcze flota rosyjska pełzła spiesznie pod Cuszimę pół roku. Rozradzanie się wisi nad nim — co dwa lata przybywa Chińczykom cały jeden naród polski. Zginie — bez gospodarki planowej. Na bazie materialnej Globu Ziemskiego, stworzonej przez światowy plan gospodarczy (przy którym są nie do pomyślenia gospodarcze suwerenności), zacznie się formować Kultura Uniwersalna. Świat zawsze miał kierownictwo: Imperium Romanum, Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, międzynarodówka monarchów, przez małżeństwa osłabiająca tarcia, wreszcie Bank of England, rządzący XIX wiekiem, próbujący reglamentować finanse świata jeszcze po wojnie, aż do załamania się funta w 1932 roku. I teraz właśnie, kiedy świat się zagęścił i zbliżył — ma być pozbawiony dobrodziejstwa jakiegoś regulatora? Europejczyk patrzy i trwoży się. Wyjechał Żukrowsfci do Wietnamu. ‘Dawniej byśmy oczekiwali opowiadania, jak polował w dżungli. Dawniej ciekawie było czytać, jak Fiedlerowi ryby śpiewają w Ukajali, jak Giżyckiego częstowano tańcem znachorów w Afryce, mnie gala- retiką z muszych jaj w Meksyku, jak Janta pogadywał z maharadżą. Ale teraz przyciskamy 11 Żukrowskiego gorączkowymi pytaniami: jakże tam od czasów Dien Bien Fu? Każdego z nas to obchodzi i jak obchodzi! Po prostu jak własna skóra. Widzimy, jak Rzym mianuje coraz więcej czarnych, żółtych, czerwonych biskupów, jak konklawe poczyna się zaczerniać i zażółcać. A przecie Kościół Rzymski sformował się w obszarze Cywilizacji Zachodniej. Nie chce jednak z nią schodzić w cień, głosi, że jest Kościołem Powszechnym, wychodzi na spotkanie Cywilizacji Uniwersalnej. Ale pojedynczym narodom, przyrosłym jak ostrygi do dna Cywilizacji Zachodniej, nie jest tak łatwo płynąć z prądem. Strwożeni Europejczycy czepiają się Ameryki. Nawet ukuli mowy termin — Cywilizacja Atlantycka. Zrobi się Atlantyk sadzawką Cywilizacji Zachodniej i wszystko będzie po dawnemu, tylko pod nową nazwą. Nic podobnego — plebejska kultura amerykańska, poczęta z niepiśmiennych mas szutru europejskiego, gęsto przepleciona pierwiastkami murzyńskimi, indiańskimi, .chińskimi, japońskimi, lebanońskimi, eurazjatyckimi (z zasięgu Bizancjum), żydowskimi (które reprezentują kulturę swoistą, nie sformowaną na zachodnim chrześcijaństwie) — ta kultura odżyłowana z soczystości kulturalnych, wzdęta w zdobycze technokratyczne, odrabiając zaległości, w wyścigu z czasem, zaczyna formować jakąś Cywilizację Amerykańską. Laureaci Nobla z obu 12 Ameryk (a Ameryka Południowa jest wielekroć dalej jeszcze od Cywilizacji Europejskiej) już teraz stanowią połowę, kiedy zaś chluśnie fala laureatów etirazjatyckich, azjatyckich i afro-azjatyokich, coraz niepewniej poczniemy się czuć jako Przedmurze Europy *. Rzucamy się więc z pasją na reportaże Broniarka, Dziewanowskie-go, Górnickiego, Kapuścińskiego, Kąkolewskiego, Osmańczyka, Wołanowskiego i kto tam jest więcej. Przez cały świat zresztą idzie wołanie: Reporterów! Więcej reporterów! To zapotrzebowanie, przede wszystkim, sprowadza urodzaj na reporterów-chomików. New Leader, drukując mój reportaż, nazwał mnie „polskim Guntherem”. Naturalnie, że to mi bardzo pochlebia. Gunther to duży kaliber. Ale cóż zrobię ze swoją polską megalomanią — to mi nie wystarcza. Gunther ma olbrzymie możliwości. Środki nieograniczone, doskonałe przygotowanie i stoi za nim amerykańskie zaplecze. Jego Inside Asia, Inside Africa, Inside USA itd. to są kopalnie informacji. Wszystko wie, wszystko niże na sznurek, ale czy jego czytelnikom ten sznurek fakto- logiczny nie pęka i czy nawał faktów nie rozsypuje się bezładnie? Nie, chomikowanie dawną faktomontażową metodą nie wystarcza. * O tym obszerniej w zamykającym rozdziale pt. ,,W świat!...” 13 „Do tej pilnie potrzebnej analizy — pisze Czeszko — nie wystarczają klasyczne rodzaje literacikie”. „Na pograniczu pracy literackiej — doławia się Jasienica — znajdujące się nowe rodzaje literackie mają wielkie szansę rozwoju”. Cały świat doławia się, cały świat jest na polowaniu. Już same tytuły mają czytelnika ustrzelić: Zastrzelilem Mussoliniego, Byłem lokajem księżniczki Małgorzaty, Byłem sekretarzem Brigitte Bardot. A ten rój pamiętników premierów i generałów aż po komendantów łodzi podwodnych i agentów. Gdzież jest w tym wszystkim miejsce na powieść? Powieść przetrwa, nie ma gatunku literackiego, który by ją zastąpił. Ale nie ma powodu, żeby miała monopol w prozie jako dzieło sztuki. v „Powieść jako gatunek literacki — pisze profesor Chałasiński — w swej klasycznej postaci, jaką przybrała w XIX w., skończyła już swą karierę. Faktem jest, że powieść, jedno z kapitalnych osiągnięć słowa drukowanego, straciła swą dominującą rolę, jaką w życiu kulturalnym społeczeństwa posiadała. Poszukiwanie sensu życia przez niepotrzebnego artystę było charakterystyczną cechą końca stulecia. Sztuka dla sztuki, sztuka nagiej duszy, podobnie jak powieść realizmu i naturalizmu wyrasta z konfliktu indywidualności niepotrzebnego artysty z jego społeczeństwem”. „Utarło się przekonanie — mówi Staro- 14 wieyska-Morstinowa — że książka «wymyślona», książka, która, jak się mówi, powstała jedynie «z fantazjo, jest książką wyższej klasy niż taka, która «tylko» opowiada to, co było. Mierząc tym metrem, wielu ludzi skłonnych jest wyżej w Masie literackiej stawiać przeciętną nawet powieść, niż taką książkę jak Król Życia, która jest monografią Wilde’a, lub taką, jak Dwie wiosny Parandowakiego, która jest «tylko» opisem podróży”. Toteż od powieści odeszło dużo świetnych piór. Montherlant, Sartre, Green, Ayme zostali pociągnięci przez teatr. Maurois, Yarenda piszą biografie, co jest odmianą reportażu. Duhamel całkowicie poświęcił się odczytom, z którymi objeżdża świat, Malraux oddał się historii sztuki, Mauriac dziennikarstwu, Camus i Arland wydawaniu pism literackich. To samo zjawisko obserwuje się u literatów amerykańskich *. Mówią mi, że to objaw światowy. Na przykład wielojęzyczny Koestler wrócił tam, skąd się począł — do reportażu wysokiej klasy. Tan* odpływ od powieści musiał wnieść reportażowi bogate wiano. Toteż tym wybitniej zarysowały się w nim tendencje rozwojowe, które, tak jak i przerosty, tak jak i inne trudności na jego drodze, postaram się dalej rozpatrzyć. * Pisałem o tym szczegółowo w Życiu Literackim. 15 : __ JużWells domagaj;się, aby reporter miał interrogatiye stałe of mind, to znaczy dociekH-wość. W Tędy i owędy opowiadam, jak na Kubie wykryłem zamachowca, we Włoszech wkradłem się do więzienia, a w Polsce na Zjazd Aktywu. Ale to są triki uprawiane jeszcze za nieboszczyka Hearsta i jego koncernu. Churchill, rasowy reporter *, domaga się w The Gathering Storm, aby reporter „nizał relacje o zdarzeniach publicznych na siatkę doznań osobistych” **. To już, zdaniem Chur- chilla, zrozumiał jeden z prekursorów reportażu, Daniel Defoe (autor Robinsona Crusoe) w swoich Memoirs of a Cavalier. Wells, urodzony w 1866, i Churchill, w 1874, nie mogli wyjść dalej niż zalecenia dociekliwości i personalizmu. A to jest zbyt przyciasne ubranko, aby w nim się zmieścił reportaż Międzyepo-ki. O cóż go poszerzymy? Artyzm Reporter rusza na wyprawę w głąb jakiegoś zagadnienia i zdarza się z nim to, co z eksplo~ ratorami Arktyki. Przygotowali wyprawę niezwykle starannie. * Jego korespondencje z Indii, z wojny boerskiej, z wojny z Mahdim, z bitwy pod Omdurmanem, jego autobiografia My Early Life itd. ** Ta metoda chwyciła po wojnie i może zwłaszcza że recenzja jest napisana idla Argumentów posiłku jących się Herykalnym żargonem). ) Jest w tej krzątaninie dociągania „analizy ba dawczej” do sprzecznej z nią syntezy apriory- stycznej nieporadność, nic dziwnego, że wywo łująca „stan zemocjonowania”. Niepotrzebnie. Bo sprawa jest prosta. „Stan zemocjonowania” skonstatowałem u jednego z mych słuchaczy w przedwojennej 25 Henrykowi Weyssenhoffowi wzbraniał się zapłacić sto rubli za widoczek Zadymka. — Bo cóż tu jest — mówił — płot i dwie wrony. — Mogę domalować jeszcze dwie, wówczas zapłaci pan tylko po dwadzieścia pięć rubli za wronę. Tego rodzaju krytycy podchodzą, do Sienkiewicza i miodopłynnym głosem go chwalą: — To dobrze, to bardzo się chwali, że pan •napisał Quo vadis o Rzymie. Ale należało pamiętać, że Rzym, właściwie, duże walory zawdzięcza hellenizmowi, że Grecja to wielki temat, że nie należało go zapoznawać i breke-keks i brekekeks... Pan z bródka, wynalazca zwrotu „taki synu”, powinien by odpowiedzieć: — No i zapoznałem, no i co? Napucz się i sam o tym napisz, taki synu. Chłonność Stanisław Zieliński i Wacław Sadkowski niemal równocześnie zamieścili recenzje o Tworzywie. Zastanowiłem się, jak się to te moje reportaże przyprawia. Zieliński: „Nim spytasz «dokąd?», już idziesz, już mimo woli dostosowujesz krok, żeby z Wańkowiczem maszerować w nogę [...] Wielu nazywa czas Wańkowicza czasem pol-gkim. Z pewnością jest w tym nastawieniu spora doza racji. [...] i nastawiają (na ten czas) zegarki aż do śmierci”. Do śmierci? Nie radzę — zegarek jest co jakiś czas regulowany. Sadkowski: „Twórczość Melchiora Wańkowicza jest dla mnie zjawiskiem wręcz fascynującym. Nie wstydzę się do tego przyznać jako krytyk, skoro właśnie przeczytałem w ostatnim numerze No-wych książek felieton Stanisława Zielińskiego o Wańkowiczu, felieton świadczący o pokrewnym mojemu stanie zemocjonowania przedmiotem analizy badawczej”. Dopieroż następuje analiza badawcza, że proszę siadać. Stwierdza „wirtuozerię stylistyczną”, „imponujący wpływ”, „imponującą pracowitość”, „fascynację stylu”, nie neguje podkreślanej przez Zielińskiego „imponującej znajomości terenu działania”. Ale te swoje uwagi zamieszcza pod tytułem Z lektur parafialnych (jako1 że recenzja jest napisana ‘dla Argumentów posiłkujących się Herykalnym żargonem). Jest w tej krzątaninie dociągania „analizy badawczej” do sprzecznej z nią syntezy apriory- stycznej nieporadność, nic dziwnego’, że wywołująca „stan zemocjonowania”. Niepotrzebnie. Bo sprawa jest prosta. „Stan zemocjonowania” skonstatowałem u jednego z mych słuchaczy w przedwojennej 24 25 Szkole Dziennikarskiej. Młody człowiek siedział przy stole, zatknąwszy rękami uszy, i wywrzaski-wał zaciekle, kując na pamięć: „Punkt F z punktem G jest połączony wężownicą”. Zajrzałem mu przez ramię, zobaczyłem rysunek linotypu. Całe życie go oglądałem, zdarzało się, łamiąc dziennik, dyktować wprost na linotyp jakiś tak zwany „szpunt”, a nigdy nie podejrzewałem, że tam jakaś wężownica łączy punkt F z punktem G. Zaprosiłem go, żeby po prostu zobaczył linotyp. I zrozumiał. Ale pisanie należy do świata” bardziej tajemniczego. Ileżby zrozumiał impotent, gdyby się uczył o akcie płciowym prowadząc linijkę od punktu F do punktu G. Ale gdyby mu pokazać ten akt, to też by nie zrozumiał nic z tajemnicy zapład-niania. Bezpośrednim bodźcem reportażu jest chęć spotęgowania własnych odczuwań przez komunikowanie ich innym. Jeśli się spostrzeże pięknie To studium jest właśnie tablicą, na której mamy przekrój reportażu z wszystkimi jego punktami i łączącymi przewodami. Ale w danej chwili jesteśmy wobec tajemniczego procesu — zapładniania się reportażu w plazmie ludzkiej. Kto żyje z tą masą, ten bez żadnego „stanu zemocjonowania” proces zrozumie. Kto jest jej daleki, temu żadne prezentowanie aktu zapładniania nie pomoże. upierzonego ptaka, to pilno go wskazać, aby zwiększyć swą radość; jeśli wiatr rzuci kurzem w oczy, to się klnie, pragnąc sobie ulżyć przez podzielenie się swoją przykrością z otoczeniem. Właśnie mam przed sobą Saturday Review, w którym William Saroyan w rozprawie na temat Dlaczego pisarz pisze? ukuwa dla tego rodzaju odczuwania pisarza neologizm withness. Słowo with oznacza spójnik „z”. Razem z kimś. Ten „razizm” Saroyan przeciwstawia innemu poczuciu pisarza — laneliness (samotność), które niesłusznie (jakby nie było egzy-stencjonalizmu) profesor Chałasiński detronizuje jako atrybut XIX stulecia. Otoczenie, dla którego piszę, to przyszLi_czy-telnicy. Pisząc, muszę ich mieć stale przed sobą •w ciągłej wyostrzonej wizji. Kiedy ona słabnie, zamglą mi się pisanie. Najwcześniejsze książki pisałem dla jakiejś jednej wyobrażalnej ad koc- osoby, za każdym rozdziałem innej, za każdą stroną stylizowanej inaczej. Te imaginacyjne postaci były jednak zbyt kruche. Roizpukiwały się po prostu pod naporem mojej, nie kontrolowanej realiami, ich stylizacji. Szukając wędzidła na tę stylizację, zależną tylko od mojej fantazji, a przez to zbyt wygodną, nie wymagającą potykania się z postaciami ode mnie zależnymi, począłem przenosić wyobraźnię na realne zespoły ludzkie. Wygłaszałem wiele odczytów, czując potrzebę obcowania ze zbiorowym odbiorcą. Widzę ich twarze, czuję reakcje, wychodzę z odczytu na- 27 sycony wzajemnym obcowaniem. I potem przy pisaniu przychodzą mi przed oczy poszczególne wycinki sal odczytowych. Czasem to sucha twarz starego pana, który, zaskoczony, uniósł brwi; czasem to dwie paniusie, które błysną, ku sobie spojrzeniem, nie zdążyłem błysku rozszyfrować, ale wiem, słowo siadło w celu; a czasem ktoś po prostu płacze; a to znów wpiera się w poJe widzenia ława chuligańskich czubów, oczy jeszcze kostyczne, usta już miękną. Gdyby kolej reakcji była odwrotna — to ich oistracyzm jest mi równie potrzebny jak ich miłość. Raz po raz dowiaduję się po odczycie, że słuchali go niewidzialni słuchacze. Nieraz w kilka miesięcy później. Biorąc pierwszy lepszy z brzegu przykład: ktoś piszący w Dzienniku Ludowym na tematy kultury na prowincji informuje, że kiedyś tam „na wieczór autorski Wańkowicza w Koninie przyszło dwa tysiące ludzi. Sala na sześćset miejsc, adaptowana przez kopalnię z hali fabrycznej, pomieściła tylko połowę. Reszta stała na dworze, słuchając przez głośniki”. I wówczas szczerze żałuję — że ich nie widziałem. Bo pisząc potem, czuję, jakbym miał włączony akumulator. Im więcej tych twarzy widziałem, tym silniejszy nabój. Tak samo wzywam się zbierając materiał. „Popatrzcie na Wańkowicza, jak słucha” — pisał Brandstaetter. Dlatego bywa, że ktoś, z czyjego opowiadania pisałem reportaż, pyta, skąd wziąłem szczegół, który istotnie miał miej- 28 sce, ale o którym on nie wspomniał. W istocie tak się wżyłem w aurę opowiadania, że ona wyparła samorzutnie ten fakt na powierzchnię. To jest właśnie tajemniczy prąd, na który nie ma recepty, chyba najprostsza: żyć z otoczeniem. Reporter, podchodząc do tematu, ucząc się go przed wyruszeniem w teren, musi długimi ćwiczeniami otworzyć w sobie Mapy chłonne. Bo cóż to trudnego pojechać do ludożerców i wybrzydzić się *. Wydałem książkę o Żydoatwie. Nie zajmowałem się przedtem tą tematyką. Znalazłszy się w czasie wojny w Palestynie, otworzyłem wszystkie klapy chłonne. Książka wyszła obronną ręką w konfrontacji z czytelnikami-ekspertami. Wydałem książkę o komunizmie, do którego * A oto jak pewien krytyk zrozumiał moje powiedzenie o ludożercach: ,. Kiedy spytałem Wańkowicza, dlaczego wyidealizował sobie postać Hubala, chociaż zdawał sobie sprawę, że jest to bohater wątpliwy (ach, to pisanie łokciem — przyp. mój M. W.), pisarz odpowiedział: «Proszę pana, jeśli mnie poślą do murzyńskiego szczepu Mniani-Mniam, to już ja potrafię zachęcić czytelnika do pasztetu z ludzkich wątróbek»”. Mniejsza o to, że powiedziałem inaczej: „Jeślibym pojechał (a nie «posłali mnie») do ludożerców, to postarałbym się dołożyć wszelkich wysiłków, aby zrozumieć apetyt na ludzką wątróbkę”. Mówiłem to na temat wżycia się w terrjatykę, której nie akceptuję, w danym wypadku anarchizm Hubala. I jakaż z tego prostacka konkluzja: „Każdy przyzna, że taka gotowość agitatorska (?) to oferta nie do pogardzenia”. Nie do pogardzenia przez kogo? Przez ludożerców? Magnat prasowy Beaconsfield zalecał współpracownikom nie zapominać, że za jakkolwiek głupich mają czytelników, to ci czytelnicy s* jeszcze głupsi. Nie wadziłoby to pamiętać pisarzom, kiedy mają do czynienia z pewnym typem krytyków. l l nie żywiłem nabożeństwa. Izwiestja oceniły ją pozytywnie. Mieszkając trzy lata we Włoszech, polubiłem „makaroniarzy”, których koniunkturalni polscy liberatori””traktowali z góry. /’” Wysoce .nauczyłem się. cenić nudnych Angli-I ków, dobrze się czuję z „prymitywnymi” Amery-I kanami. Wśród Niemców, choć to Polakowi l j ciężko powiedzieć, ujmuje mnie wiele cech ich i charakteru. Tłum francuski mnie upaja jak wino, corridę chłonę wszystkimi klapami, czułem się w siódmym niebie siofbiąc kawę w namiotach beduińskieh albo zieloną herbatę z poważnymi kupcami w Maroko, z turnieju murzyńskiego tańca wywlekli mię na siłę czarni kelnerzy w Harlemie, wtapiałem się bez reszty w kleistą kubańską noc, boleśnie żałując, że nie gram na gitarze, korę z Rumunami wytańcowywałem nie gorzej niż kujawiaka, po połowach z Dał-matyńcami piliśmy wino wśród mokrych sieci __w atmosferze całkowitego zespolenia. Wyczuwam w sobie jakieś niechęci do Czechów. Ale przypuszczam, że dlatego^, że ich nie znam. Niechęci doznajemy zawsze przy każdym pierwszym zetknięciu. Angielskie zapałki parzą palce, amerykańskie owoce nie pachną, Niemcy obżerają się Wurstami, Francuzi ślimakami, Włosi są brudni, Rumuni złodzieje, Arabowie kłamcy, Hiszpanie okrutnicy — tyłko> „my, Polacy, złote ptacy”. Nadrabiając nasz kompleks niższości megalomanią, zamykamy klapy chłonne od świata. Sekretarz Paderewskiego mi opowia- 30 dał, że kiedy Paderewski chcąc znaleźć zajęcie jakiejś Polce spytał, czy zna języki, odpowiedziała: „Nie. I dumna jestem z tego”. Gdybym pojech-ai do (Jzech, opatrzyliby mnie rodacy na drogę sloganem: „Lepsze polskie ostatki niż czeskie dostatki”. A ja bym, im na złość, wrócił jako admirator „pepiczków”. Chłonność, wrażliwość na odbierane podniety,, różnostronność widzenia, zdolność patrzenia z różnych stron — może prowadzić do tego, że ten sam pisarz potraktuje sprawę, o której już raz pisał, z zupełnie odmiennego punktu obserwacyjnego. Ale to nie znaczy, że pion jego indywidualności pisarskiej się odmienia. Jeden z pisarzy na Zjeździe Literatów wzywał, aby „kultura rosła na lewo”. Jest to metafora niezdarna, bo wzrost nie wynaturzony powinien się odbywać tylko w pionie. Gdyby ten mówca, dajmy na to, zasadził lipę przed domem i zmusił, by rosła na lewo, jego towarzysz przybywający z przeciwnej strony zawrzasnąłby, że lipka ma uchylenie prawicowe. Metafora więc jest niezdarna, ale charakterystyczna. Iluż spotkałem pisarzy, wyrzekających się już nie tylko sformułowań swoich, co może być rzeczą godną szacunku, ale pionu swego, wczorajszego pisarstwa. Sądzę, że książki katolika, który został marksistą, czy odwrotnie, powinny w pewnym sensie pasować do siebie w obu okresach jego twórczości. ai: f Chłonność reportażu ma więc anodę — chłonność pisarza i katodę — chłonność czytelnika. Na anodzie reportera mogą nastąpić deformacje, na katodzie czytelnika — dystorsje. Zacznijmy od deformacji pisarskiej. Profesor jednego z uniwersytetów amerykańskich zaproponował mi poddanie się testowi Horschacha. Jak na Andrzejki, interpretowałem, co widzę w rozlanych kleksach czarnych, a potem w dwubarwnych. — Lepiej pan reaguje na kształt niż na kolor, to znaczy, że jest pan uwrażliwiony na problemy. Głód w Indiach wstrząśnie panem, ale nie .śmierć pojedynczego Hindusa. Pomyślałem, że jest to deformacja zawodowa. Me jest pełnowartościowym reportaż, w którym wzruszenie jest tylko1 jednym ze składników technicznych. To tak, jak ten działacz abstynencki, który oburzał saę: „Jakże nieczuli są ludzie! Kiedy wracałem po pół godzinie, widziałem, że ten pijak wciąż leży”. I tu deformacja zawodowa spowodowała, że profesjonalizm pozwolił na analizę faktu z punktu widzenia społecznego, ale przesłonił subiektywne wzruszenie. Reportaż posiłkuje się profesjonalizmem, ale nie pozwali się nim rządzić. Reportaż „przyrządzony” wzruszeniem zadowoli wydawcę, zatu-mani recenzentów, ale nie wytrzyma próby czasu, jaką rozporządza czytelnik. Tej próby nie przetrzyma reportaż tylko technicznie dobry. IV recenzji o Smętku pt. Wiecznie aktualny re- * 32 portaż Stefan Kozioki zastanawia, się nad tą sprawą. Przejdźmy do dystorsji czytelniczych. Reportaż dobrze napisany zrasta się z duśzą_ . Okazuje się, żeTSązET” dojrzewa „{’ ustala się jej określony kształt nie wówczas, kiedy została napisana, nie wówczas, kiedy została wydrukowana, nie wówczas, kiedy została sprzedana, tylko w duży czas potem, kiedy została przyasymilowana przez czytelników, kiedy ich osąd zbiorowy nadał tej książce ostateczny kształt. Jakiż czynnik formuje ten kształt książki ostateczny? Jest to chciejstwo. Taki termin ukułem na zastąpienie angielskiego wishful thinking. Bo tłumaczyć to terminem „pobożne życzenie”, jest to obniżać rangę pojęcia, które decyduje nieraz o losach narodów, stawia całe religie na nogi. ^,,Kiedy widzisz, że zwycięża prawda—pisał, Nietzsche — zawsze pytaj, jakie potężne kłam- stwo_za nią walczyło”. — •• Uchodźcy z Polski w 1939 rdku twierdzili, że wojna skończy się w ciągu roku, bo... „ludzie w kraju już dłużej nie wytrzymają”. Taki argument wypływa — z chciejstwa. Chciejstwo jest tak szeroko rozlane po świecie, jak szeroko rozlane są ludzkie tęsknoty. Im większa bezsiła, tym większe chciejstwo. W październiku 1956 roku inteligent wypuszczony po siedmioletnim uwięzieniu zapewniał mię, że Eisenhower da wielką pożyczkę (on to wie 33 3 — Prosto od krowy z najlepszego źródła) w zamian za przywrócenie wielkiej własności. Przytaczał argumenty o światowej .konieczności zwiększenia produkcji, sypał cyframi. I że już na to rząd PRL się zgodził. On to wie i już z góry mnie do swego majątku zaprasza. Cóż to było? — jakieś hamsunowskie wizje wypielęgnowane przez Jata bezsiły i rozpaczy. .... Chciejstwo. ‘ Jeśli podać ptactwu karmę, złożoną, z ziaren smakowitych i mniej atrakcyjnych, wybierają te smaczniejsze. Tak czytana jest książka. Czytelnik mówi z entuzjazmem o ustępach, które zaspokoił}’- jego chciejstwo, książka chodzi w ich ^aureoli. „~~”Ż mego reportażu o Hufbalu zrobiono „boha-terszezyznę”, bo tak właśnie ogół czytelników postanowił przyjąć to opowiadanie. W przedmowie do trzeciego wydania Hubolczyków prze-demonstrowałem, jak chciejstwo czytelników postawiło autora przed książką., której nigdy nie napisał. Kronos zjadał własne dzieci, ale w żadnych mitologiach nie znalazłem, aby dzieci zjadały ojca. Tymczasem w reportażu tak się zdarza, że dzieci- książki zjadają intencje ojca-pisarza. Mit Golenia przy reportażach najwyższej klasy staje się omal regułą. Monte Cassino przy pisaniu, jak i przy ukazaniu się miało ciężką drogę. W Mitomanii piszę, jak ranni składali na mnie zbiorowe raporty. Gdy książka ukazała się, opisy panik wywoły-34 34 wały protesty, opisy chorób żołądkowych w niebezpieczeństwie — wyrazy niesmaku. Tom trzeci był przykonfiskowany przez cztery miesiące za krytykę dowodzenia. Książka mówi jasno, że Klasztor zajęliśmy pusty na skutek okrążenia angielskiego (co wcale nie obniża wysiłku polskiego). To wszystko nic nie pomaga. Czytelnik chce mieć legendę po najtańszej cenie: była góra, nikt jej nie mógł zdobyć, aż dzielni Polacy zatknęli sztandar. Charakterystyczne, jak legendzie ulegają krytycy na wiarę. Kijowski w Polish Perspectwes używa terminu „panegiryk”, a Zabiełlo mówi o „hagiografii”. Gdzie? Na tropach Smętka roi się od stwierdzeń, że ludność mazurska jest daleka od polskości. Nic to nie pomogło. Czytelnik zapamiętał sceny szczytowe, wyobraził sobie, że go tam czekają z rozwartymi rękami, no i kiedyśmy weszli na te ziemie, spotkał nas szereg rozczarowań. Bo przecież Wańkowicz pisał... Książkę zakłamano łatwizną chciejstwa. I znowu przykład oddziaływania czytelnika na krytykę: recenzenci podejmowali łatwą dedukcję, że wymienianie nazwisk ściągało represje, gdy w rzeczywistości ogłoszone zostały tylko te nazwiska, na które zezwolił Związek Polaków w Niemczech, i nikomu z powodu książki włos nie spadł z głowy. Istnieją pewne formacje psychiczne nie brane dostatecznie w rachubę. Takim czynnikiem na przykład, któremu kiedyś chciałbym poświęcić 35 esej, jest głupota. Inżyniera na politechnice uczą, ile procent ma dorzucać na korozję. Społeczników nie uczą, ile muszą w planowaniu narzucać na głupotę albo na bezinteresowną zawiść (szewc zazdrości proboszczowi, że został kanonikiem). Otóż takim samym czynnikiem, z którym się nie liczymy, jest chciejstwo. Bardzo trudno jest z chciejstwem walczyć. Czytelnik — wie lepiej.. Pewna pani, tęskniąca za dzieciństwem spędzonym nad Dniestrem, zachwycała się, jak pięknie opisałem w Zielu na kraterze spływ Dniestrem. — Pani się myli, nie spływałem Dniestrem. — Ależ tak, pan sam już zapomniał — stwierdziła z całym spokojem. Kiedy byłem w świętym mieście hebrajskim Swad u grobów świętych rabinów Hillela i Szammaja, opowiadano mi hagadę (legendę), że kiedy byli zagłębieni w talmudyczne dyskusje nad komentowaniem Biblii, wmieszał się głos z nieba, dający właściwą wykładnię. Stropili się, słysząc głos autora, ale niebawem nabrali kurażu. Jeden z nich podniósł oczy do sufitu i powiedział: — Wy tam, w górze — sza! Waszą rzeczą było dać księgę, a naszą — komentować. Ach ta deformacja pisarza — z niedochlon-ności. Ach ta dystorsja czytelników — z nad-chłonności. 36 Fakty Stanisław Ziełiński pisze: „Zza każdej książki Wańkowicza widać górę usypaną z dokumentacji i realiów [...] umiejętnością jego dobierania faktów można by zasilić mendel reporterów dalekiego zasięgu”. No, to już zagadnienie techniczne, przy którym, istotnie, będzie na miejscu przyjrzeć się „wężownicy łączącej punkt F z punktem G”. Przeglądając album rysunków Michała Anioła, zdumiewałem się patrząc na szereg stron wypełnionych jedynie rysunkiem knykcia. Miałem wówczas dwadzieścia lat i, jak to bywa z doznaniami odniesionymi w tym wieku — zrozumiałem na całe życie, jaką rolę w sztuce gra praca. „Lekka książka — mówi Elisabeth Monroe (a reportaż nie może być ciężkjj_— jeśli ma być wartościowa, wymaga długotrwałej pracy nad faktami i cyframi, które mogłyby wypełnić strony większego studium”. Reporter, który jest artystą, musi przerobić te wszystkie dyscypliny co i powieściopisarz, a nadto umieć się umykać własnemu żarłocznemu gatunkowi literackiemu, który mu grozi zniszczeniem. Jest to Niagara faktów, od których nie może się tak łatwo odgrodzić jak powieściopisarz, faktów, które mogą go zalać. Historyk polski Haiman, któremu zawdzięcza- 37 my podstawowe studia o dziejach Polaków w Stanach Zjednoczonych, rozmawiając ze mną przed pierwszą wojną, mówił o swoim mocowaniu się z materiałem. Dowiedziałem się od niego, że, na przykład, same tylko źródła, do historii walki lądowej (w której wyszukiwał Polaków), wydane przez rząd USA w latach 1881—1900, obejmują sto trzydzieści ogromnych tomów, zaś dokumenty wypełniają siedmiopiętrowy gmach od piwnicy po strych. Oblicza się., że więcej ukazało się książek o amerykańskiej wojnie domowej, niż ilość dni, która minęła od jej ukończenia w 1864 roku. Część tylko dokumentów poświęconych wojnie 1914—1919 wypełnia wielopiętrową wieżę— archiwum Instytutu Hoovera, a ileż tega> musiała dać wojna 1939—1945. W czasie kampanii włoskiej, udawszy się na tydzień do piątej armii amerykańskliej, aby popracować nad jej atakami na Monte Cassino, wyszukując w ciągu dnia po oddziałach uczestników tych walk, a wieczorami praeująe w archiwum armii — zdumiewałem się gigantyzmem tej machiny, którą ‘kierowali uczeni, machiny, z której płynęła rzeka dokumentacji za ocean. A przecież takich rzek płynęły setki. A wszak dla reportera dokumenty to jeden tylko dopływ tworzywa, pomocniczy, jak pomocniczymi tylko były dla mnie wieczory w archiwum armii, gdy cały dzień poświęcałem dopływowi z bezpośredniej osobistej obserwacji. Podrzucając czarny czub, młody sierżant opowia-38 dał mi, jak pocztę dzień w dzień dowoził ostrzeli waną milą drogi, a wieczorem wyszukiwałem szkic tej mad mile, liczbę ofiar, które na niej padły. Cybaty porucznik mówił o ostatniej chwili swej przytomności na wzgórzu 593, kiedy z nie rozeznanej przez wywiad pieczary na przeciwskłonie poleciał rój H and granatów. A ja wieczorem wyciągałem odcinek mapy z punk tem 593 i świetnie wytrenowany podoficer przy nosił mi ostatni meldunek z tego wzgórza, w któ rym radiotelegrafista donosił, że wszyscy ofice rowie zostali ranni lub zabici. -•••”-.-... I tu reporter musi mieć łaskę — chemicznego, a nie mechanicznego łączenia dopływu faktów przez siebie zaobserwowanych z dopływem faktów wyszperanych w dokumentach. Należyta proporcja stanowi o smakowitości dania. A przecież jest jeszcze trzeci dopływ, trzecia, ingrediencja — doznania osobiste, o które doił pominął się Churchifi. ... ‘f3f Aby te trzy dopływy się zgrały, musi nastąpić u reportera ich gruntowne, wzajemne przetrawienie. Ten knykieć Michała Anioła to u reportera — kartoteka. Przed wojną na jedno z seminariów w Szkole Dziennikarskiej przyjechałem z dwoma walizami. Były to notatki, wyciągi z dokumentów, rozmów, spostrzeżeń, które prowadziłem dla opracowywanej książki (dwa gotowe tomy, 39 rozmieszczone w czterech punktach Warszawy, spłonęły we wszystkich czterech punktach). Stworzyłem sobie system dziesiętny kartotek, potem dwudziestny, gdzie pod każdą litera było miejsce na dwadzieścia kwestii. Biorę, dla przykładu katalog Cytaty ogólne (inne katalogi, nieraz kilkutomowe, służyły lub służą tematyce poszczególnych książek. Na przykład bibliografia książki żydowskiej obejmowała 721 pozycji w siedmiu językach. Naturalnie ani 721 książek nie przeczytałem — w dużej mierze jest to bobrowanie po indeksach i branie nieraz jednego zdania, artykułu, ulotki — ani siedmiu jeżyków nie znam., miałem lektora na jeżyki jidysz i hebrajski i lektora na arabski). W spisie rzeczy pod literą A widzimy: l — Anarchia polska, 2 — Anty polskość, 3 — Agentury, 4 — Anglia itd. do nr. 19 ind. Pod B numeracja zaczyna się od 20 — Bibliografia, 21 — Bibliofilskie notatki, 22 — Bono publico itd. Dla tej litery są zarezerwowane numery do 39 incl. Litera C zawiera: 40 — Cynizm, 41 — Curiosa pojgć o Polsce, 42 — Cywilizacja, 43 — Czytelnictwo, 44 — Cenzura itd do nr. 59 ind. Weźmy pierwszą kartkę spod litery C, zatytułowaną Cynizm. Najprzód od góry, pod tytułem, widzimy biały „mankiet”, upstrzony cyferkami odsyłaczy. Zaraz o nich powiemy. Pod mankietem zaczyna się właściwa treść działu, a mianowicie kolejno numerowane cytaty, fakty, spostrzeżenia. W razie wyczerpania się karty 40 dodaje się nową i numery mogą. rosnąć w nieskończoność. Kartoteka rośnie równocześnie z pracą i równolegle z pracą otwierane są nowe działy, ale z wielką uwagą, aby nie rozdrabniać tematyki, co by zmuszało do nadużywania odnośników (o czym dalej). Pierwszym hasłem pojęcia Cynizm jest: 40/1 „Azali i Saul między prorokami?” (I Sam. XIX, 24). 40/2 Fryderyk Wielki mawiał, że trzeba każdemu pozwolić nach eigener \aqon selig werden (każdemu pozwolić być szczęśliwym według jego gustu) (20/23). Dalej idą cytaty 40/3, 40/4 itd., dochodząc czasem do setki, tak że zwykle są zaopatrzone w czerwony nagłówek (co przy posiłkowaniu się dwubarwną taśmą nie nastręcza trudności): jest to hasło kluczowe, pozwalające zorientować się, czego cytata dotyczy. Ale co znaczy na końcu cytaty 40/2 umieszczony nawias (20/23)? Górny numer zawsze oznacza nazwę działu, a jak już podałem, dział Bibliografia nosi numer 20. Dolny numer oznacza pozycję w dziale. Zaglądamy pod nr 20, odszukujemy dwudziestą trzecią pozycję bibliograficzną: Wolfgang Weisl — Der Kampf um das Heiligen Land. Ullstein 1925. 44 Abbil-dungen und Karten. S. 310. A co znaczą mankiety na •marginesie każdego działu, popstrzone numerkami? Na mankiecie tejże karty 40 — Cynizm widzimy numerki 300/2; 380/19; 340/15 itd. Są 41 to odnośniki do innych działów, zawieraja.ce w sobie coś, co mogłoby zainteresować piszącego o cynizmie, ale główną swą treścią przynależne do innego działu. Dlaczego 300/2 jest zasygnalizowane na mankiecie 40 — Cynizm? Otóż dział 300 nosi nagłówek Polityka (licząc po dwadzieścia numerów na literę., litera P znajduje się. na 300 miejscu), a jego cytata nr 2 ‘brzmi: 2. In practical pohtics it does not matter, what is true, but everything depends upon, what the people believe to be true (20/4) („W praktyce politycznej nie ma znaczenia, co jest prawdą, tylko co ogół za prawdę uważa”). Ta cytata umieszczona pod 300 — Polityka mogłaby ujść uwagi przy pisaniu o cynizmie, gdyby na mankiecie 40 — Cynizm nie znalazł się odsyłacz. No1, a umieszczona na końcu cytaty pozycja 20/4 wskazuje na 4 cytatę w bibliografii: Hendrik va;n Loon. The History of Mankind. Doubleday 1940, p. 442. A co jest pod 380/19? Dział 380 (taką liczbą zaczyna się litera U] nosi tytuł: Układ świata po wojnie. Pozycja zaś 19 w tym dziale brzmi: 19. The face of Europę was changed, because an Egyptian Queen happened to be born with a retrousse instead oj a snub nose (20/37) („Oblicze Europy odmieniło się, bo królowej egipskiej przydarzyło się urodzić z noskiem zaczesanym zamiast perkatego”). Pozycja 37 w bibliografii wskazuje, że to jest moja notatka z wykładu profesora Dawsona podczas jednego 42 z tak zwanych weekendów politycznych w ziarnku Ashridge w Anglii. Jak widzimy, i ta cytata mogłaby być również zamieszczona pod 40 — Cynizm. Odnośnik do’ niej widzimy również pod 301 — Przypadkowość w dziejach. Zaczyna, się pracę nad reportażem, pisząc jego dyspozycję z napstrzonym szeregiem odnośników. Należy strzec się przeładowania, ale zbieg cytat daje automatycznie błyskotliwe koincydencje, no i in potentia umożliwia zawsze napisanie czegoś a l’improviste, jak na przykład to studium. Operowanie fiszkami miał podobno doprowadzone do pedantycznej perfekcji wielki liryk, a zarazem świetny reporter, Stefan Żeromski, jeszcze od wczesnych, raperswilskich, początków swego pisarstwa. Ale jak z gospodarowaniem drugim dopływem — odczuć własnych? Jeśli dadzą się skrócić lapidarnie, „siedzą” w tejże kartotece. W każdym razie są inwentaryzowane. Zdaje się, że to u Żeromskiego-archiwisty znalazłem prześmiewanie się z malarki, która, obserwując nad jeziorem szwajcarskim zachód słońca, rysowała jednobarwnym ołówkiem w notatniku pasy, kolejno znaczone napisami: czerwień, fiolet, zieleń, przejścia itd. Jest w Hubalczykach opis nieba, kiedy Hubal, jadąc o świcie, myśląc o wsiach wyrżniętych w odwet za jego akcję, mocuje się z własnym 43 sumieniem. Otóż ten opis jest wyjęty z notateł porobionych przy wschodzie słońca z tarasu willi w Carmen Silva. Nie jestem pewien, czy i tak mało uchwytnych! rzeczy archiwum pisarskie nie powinno starać! się utrwalać. Czy nie należy i do nich stosować doświadczenia Michała Anioła z knykciem. j i Skoro się mówi o gospodarowaniu materia-‘ łem, należy też powiedzieć o roli cyfry. Cyfra jest przez poetów i beletrystów trzymana w pogardzie. Omawiając Tworzywo Kazimierz Wie-rzyński podkreślił przeciążanie cyfrą, wskazując na następujący fragment: „W gazecie stało, jak ludzie giną tysiącami i jak okręty idą pod wodę, i że Kanada, kraj, w którym mieszkają — wojuje. — Jezu!... — p’lasnęła Hanka rękami — tyła tego morderstwa. Gąsior poślinił ogryzek ołówka i coś począł bazgrać. Długo nic z tego nie wychodziło. Hanka poczęła układać się na sen i niebawem się zdrzemnęła. Przebudziła się na głos męża: — Hanka... — Czego? — Zebrali my sześć tysięcy buszli. A wiesz ty, ile z tego chleba będzie? Z tego będzie milion i sześćsyt tysięcy i osiemdziesiąt funt chleba. — To co? — nie rozumiała. — To to — podniósł się z ławy — że ja, 44 Gąsior, milion ludzi przez jeden dzień przekarmię. Powiódł triumfalnie oczami po chałupie, spojrzał na obraz ze sprawiedliwymi, cierpliwie gramolącymi się na brązową skałę, na szczycie której było już niebo i siedział Pan Bóg ze Wszystkimi świętymi — i począł ściągać but”. Mój Boże, to ja się tyle mozoliłem najprzód nad tym, ile zmielenie daje rozpyłu, a potem ile pieczenie daje przypieku, aby wreszcie przeciążyć tekst? Przecież można by na miejsce cyfry poszukać ekspresji chwytliwego słowa, które by świsnęło jak świst bata, podcinając uwagę czytelnika, do czego to doszedł Gąsior. I artystycznie byłoby ładniej, i autor nie potrzebowałby ganiać do biblioteki i wyszukiwać cyfr w źródłach rolniczych, by wiedzieć, ile w roku wojny dawała farma tej wielkości i w tejże prowincji co farma Gąsiora, a potem w encyklopedii, ile to z buszli jest funtów, a potem w młynarskich wydawnictwach, ile tego rozpyłu, a potem w piekarskich, ile tego przypieku... A bo jeszcze należy wiedzieć, że rozpyl zależy od tego, jaką pszenicę zasiał Gąsior (owszem, sprawdzamy: wtedy w Saskatchewan siano „Five 5”). Ale jeszcze od tego, czy młyny mełły już nowszym systemem „Michigan III”, czy dawnym „Campbell”, a właśnie w czasie pierwszej wojny ten nowy patent w życie wchodził i diabli wiedzą, czy akurat tam już wszedł. A znowu przypiek zależy od ingrediencji, dla każdego gatunku chleba dodawanych inaczej. 45 Dobrze Gąsiorowi — on to wszystko wiedział z pogaduszełc w silosie przy zdawaniu zboża. Ale ja, biedna ofiara? Ale moje stracone dwa dni czasu na napisanie jednej cyfry? A ta groza. ciągłej gaffy. Czytelnik Tędy i owędy wie, że musiałem odsiedzieć trzy miesiące więzienia, aby sobie zarobić na trójkę z matematyki na maturze. W książce Walczący Gryf chciałem wykazać takim samym głąbom jak ja, co to znaczy rybołówstwo, panie dobrodzieju. Zacząłem kombinować, ile białka zwierzęcego daje województwo, ile białka dają połowy, doszedłem do wniosku, że tyleż dają białka rybki, co całe województwo. A ile ludzi przekarmią. Liczyłem, liczyłem, cyfrę wywiodłem, ekspertowi do sprawdzenia posłałem. Ekspert jęknął: „Mistrzu, wyszło, że człowiek dziennie dwa kik» tłuszczu zwierzęcego zjada!” Trzymam się więc ekspertów, ale trzymam się i cyfr. Cyfra źle użyta, jest nudą, cyfra dobrze użyta jest błyskiem. Marzę o jeszcze jednym atrybucie na moim biurku: nowoczesnej maszynie do rachowania. Florczak w Polityce, recenzując Tworzywo, pisze: „Autor z równym zamiłowaniem do detalu, do materialności każdego faktu informuje nas, za ile przed ćwierćwiekiem sprzedawano sag ‘drzewa, po ile grali francuscy drwale w Cjuebec w pokera, jak przed trzydziestu laty biegła linia kolejowa między tą i ową miejscowością kana-46 dyjsika. Cyfra jest w kompozycji Wańkowicza nie jakimś tam ozdobnikiem rzuconym dla epatowania czytelnika, ale elementem stałym i zasadniczym, a gra również rolę estetyczną, warsztatową”. Cyfry należy dobierać oszczędnie, tylko bijące w oczy. Zamiast napisać, że Kanada miała w 1932 roku „ponad milion ludzi na zasiłku bezrobocia” albo „niemal półtora miliona”, albo „z górą 1300000”, albo nawet „1350000”, wolę napisać: „Dwunastornilionowy kraj trzymał l 357 000 ludzi na zasiłku”. A gdyby ten 1932 rok nie był w dwa lata po spisie ludności i gdybym znał dokładną liczbę, nie wahałbym się napisać: „Kraj liczący 12470000 ludności utrzymywał l 357 000 na zasiłku”. Ta precyzja nie jest po to, aby czytelnik miał pamiętać. Ten czytelnik tak samo śliźnie się okiem, wysiłku niepotrzebnie nie zwiększy, a poczucie autentyzmu wzmaga nie tylko jego zau-e — wzmaga jego percepcję artystyczną. Poświęciłem dosyć dużo miejsca gospodarce faktami, bo one są głównym elementem reportażu. Z faktów wywodzi się odrębność reportażu jako gałęzi literatury i odrębne metody tworze- f • nią. Jeden z emigracyjnych recenzentów Ziela na kraterze pisze: „Wańkowicz jako artysta jest znacznie bardziej związany właściwościami surowca, którym się posługuje, niż zwyczajny powieściopisarz, ale 47 myślę, że nie boleje nad tym, jak rzeźbiarz nij boleje nad twardością i opornością k J iHcl , ‚ l Pisanie reportażu można porównać do pracy nad mozaiką: żadnej cząstki nie można pomalować, każdą trzeba wynaleźć w jej naturalnej barwie. „...Ten rodzaj kompozycji — pisze tenże krytyk — jest chyba jednym z najtrudniejszych typów literackiej deformacji”. • ^. W gospodarce faktami, ustaliwszy rolę kartoteki, cyfr i mozaiki, natykamy się na trudność dokumentacji, kiedy jedynym świadkiem faktu był reporter albo kiedy osoba, o której pisze, zmarła. W 1918 roku, kiedy generał Dowbór obiecał . nam walczyć z Niemcami i potem podpisał kapitulację, po nieudanym zamachu na niego mój zastępca (jako redaktora konspiracyjnego Sumienia), Gielniewski, wsadził sobie trzy kule w pierś. Kiedy podbiegłem, wyszeptał: „Powiedzcie generałowi, że miałem tylko jedno słowo... nie... jak on...” I zaraz na miejscu zmarł. Jakie są uprawnienia reportera? Naturalnie, że ogłosiłem te słowa. Dam inny przykład: W Tel-Awiwie w latach wojny funkcjonowała tajna organizacja wojskowa Hagana. Niezależnie od niej Rewizjoniści (nacjonaliśc” uformowali odrębną organizację wojskową I guń. Wreszcie i od niej odszczepiło się skrajni 48 sfanatyzowane ugrupowanie, które podjęło terrorystyczną akcję przeciw wojskom angielskim walczącym z Niemcami. Skontaktowano mnie z jednym z przywódców tej grupy, przegadałem z nim dwie noce. Już były pierwsze masakry Żydów w Polsce. Zapytałem go, co myśli o marszu tysiąca stu Żydów z Włodawy do granicy radzieckiej, który był pretekstem dla hitlerowców do wystrzelania tych ludzi. Odpowiedział, że Hitler ma rację, bo miejsce Żydów jest w Palestynie. W dwa tygodnie potem z listów gończych rozlepionych na murach wyjrzała ku mnie fotografia mego rozmówcy, Sterna, który okazał się przywódcą terrorystów i za głowę którego wyznaczoi-no dwa tysiące funtów nagrody. W tydzień potem policja angielska ujęła go i zastrzeliła na miejscu. Kiedy ogłosiłem przebieg rozmowy, pewien pisarz emigracyjny w jednym z artykułów wyraził powątpiewanie co do jej autentyzmu. Stern nie żył, świadków rozmowy nie miałem. Musiałem dłuższą rozprawą, sięgając do dokumentacji pośredniej, udowodnić, że tegO! rodzaju słowa w ustach Sterna były tylko logicznym potwierdzeniem tego, co głosiła publicystyka skrajnie faszystowskiego skrzydła syjonizmu. Ale nie każdą rzecz da się udowodnić w ten sposób. Tenże pisarz w swoich wspomnieniach’ więziennych opowiada, że szwarcował ciasto, oblepiając nim piersi współwięźniarki. Gdy mu zarzucono, że sam podaje historię dosyć niepraw- 49 4 — Prosto od krowv dopodobną, odpowiedział, że tyczyło to osoby anonimowej, a to, co podaje Wańkowicz, tyczyło nazwiska historycznego. W ten sposób odebrałoby się reporterowi możność podawania faktów wyższej wagi. I dlatego, już mając za sobą. tę dyskusję, nie zawahałem się po końcu wojny (byłem związany słowem, że nie przedtem) ogłosić rozmów z Beckiem i Rydzem-Śmigłym. Naturalnie, stwierdzenia Rydza, krytykującego spuściznę po marszałku w dziedzinie przygotowania wojennego, albo Becka, twierdzącego, że do lutego 1939 roku nie liczył się z możliwością wojny z Niemcami, wywołały kontrowersje, a ja nie mam nic, czyni bym mógł, nawet w drodze dokumentacji pośredniej, te twierdzenia udowodnić. Jak będę postępował na przyszłość? Tak, jak postępowałem. Jaką mam na to formułę? Generalnej formuły nie mam. Sądzę, że sprawa musi być traktowana za każdym razem indywidualnie. Kiedy w Stanach Zjednoczonych na równi z poważnymi uniwersytetami trzeciorzędne uczelnie miały wydziały lekarskie, był zwyczaj, że lekarze na swych tabliczkach zaznaczali, jaki mają dyplom. Nie zakaz więc praktyki rozstrzygał, tylko zaufanie do lekarza.. W medycynie ostatecznie można było te sprawy zreglamentować, ale nie da się tego zrobić w reportażu. Tu musi rozstrzygać zaufanie. Są-50 dzę, że długoletnią pracą reporter ma prawo zyskać sobie kredyt. Kto mu go nie da, może podane fakty odrzucić. Mitomania W dalszej kolejce trudności i niebezpieczeństw na reportera czyha — mitomania. A oto przykład: Reader’s Digest, mający nakład 12 milionów egzemplarzy, zamieszcza w każdym numerze skrót powieści. Jest to dla autora swoisty Nobel. Pewnego razu, zamiast rytualnych trzydziestu minut do poduszki, utknąłem czytając taką powieść aż do trzeciej w nocy, nim jej nie skończyłem. Była to relacja jednego z najlepszych reporterów amerykańskich, Quentin Reynoldsa. Kiedyś ten Reynolds zyskał wielki rozgłos za reportaż o siedemnastoletnim Grynbergu, który zabił Petlurę; w czasie ostatniej wojny wsławił się reportażem z rajdu Kanadyjczyków na Dieppe w 1942 roku, w którym wziął udział. Teraz Readefs Digest podawał skrót jego książki, spisanej z opowiadania byłego oficera wywiadu brytyjskiego, który był zrzucony do Francji, ujęty przez gestapo, torturowany. Historia była frapująca, ale gasząc światło, pomyślałem, że lipna. Delikwentowi leją wrzątek w gardło, dają mu lewatywę z kwasu siarkowego, a on sobie żyje i jest nauczycielem w Cal- 51 gary w Kanadzie. Ale Reynolds? Ale Readefs i Digest? l Po dwóch tygodniach wybucha niesłychany ‘ skandal. Reportaż trafił do rąk wywiadu w Anglii, który powiadomił wydawnictwo1, że bohater książki pracował w czasie wojny w biurze wywiadu, gdzie nasłuchał się różnych opowiadań. Równocześnie ukazało się wydanie książkowe reportażu Reynoldsa. Wydawca ogłosił, że zwra-i ca pieniądze za sprzedane egzemplarze. Cóż się stało? Okazało się, że wytrawny reporter padł ofiarą mitomanii. Jego informator, stary działacz skautowy, po zdemobilizowaniu wrócił do pracy w skautingu. Przy ogniskach dzielił się zasłyszanymi opowiadaniami, dla ożywienia stopniowo wprowadzał swoją osobę, opowiadanie przez dziesięć lat coraz się bardziej szlifowało, wreszcie tak przywarło do niego, że sam w nie uwierzył. „Faktura mitomanii powinna być przepraco-; wywiana w szkołach dziennikarskich. • \- - Pomyślmy o jakimś zdarzeniu, które lubimy od lat opowiadać. Jakiś nasz popisowy kawałek. Najlepiej pochodzący z dna żywych przeżyć, z dzieciństwa, z niezwykłych sytuacji, w których znaleźliśmy się. Na przykład, jeśli zdarzyło się opowiadającemu jako ośmioletniemu chłopcu, że wszczął alarm, gdy w pokoju dwuletniej siostrzyczki wybuchł pożar, za co był wielbiony jako istotny zbawca dziecka. Czy to zdarzenie, opowiadane przez czterdzieści lat, nie ukształtowało się tak, że ten sam ośmioletni chłopiec 52 wyniósł dziecko z morza płomieni? I, co najciekawsze, sam w to święcie wierzy? Cóż za bogaty kompleks mitomanii dawały rozmowy z uczestnikami powstania 1863 roku? Tak wspaniale są zabrązowywane już nie wyczyny jednostek, a całe kompleksy spraw? Choćby Makryna Mieczysławska. Zapewne sama wierzyła w to’, co opowiadała Słowackiemu. Na terenie walk majora Hubala trafiłem na zakrystiana, świadka zdarzeń. Z wielkimi detalami, których nie można zmyślić, w które sam opowiadający musi wierzyć, opowiadał mi, jak w lesie podniósł rannego Hubala, jak go przetransportował, przenocował i leczył. Otóż major Hubal ani razu w czasie swej partyzantki raniony nie był. A jakże plastyczne, jak obfitujące w szczegóły było opowiadanie zakrystiana! Co ma robić reporter w takim wypadku? Co ma robić, jeśli innych relacji nie ma? Tym bardziej że mitomania jest jak kwarc, jak otoczka, która tai w sobie złote samorodki autentyzmu? Jak to odróżnić? Po pierwszym natarciu na Monte Cassino, kiedy już minęło trzydzieści sześć godzin i wszystkie niedobitki ściągnęły do baz wyjściowych, przybrnął do macierzystego batalionu wynędzniały szeregowiec Kiszulko. Według jego wersji, kiedy ujrzał się okrążony przez Niemców, wskoczył do rozbitego czołgu. 53 Usadowiwszy sig w wieży pancernej, ostrzeliwał sig Niemcom z rozwagą, i skutecznie przez cala dobę, wreszcie, kiedy wystrzelał ostatnie naboje, musiał sig poddać. Niemcy wywlekli go z baszty, otrzymał uderzenie kolbą w plecy, ale wyrwał sig, skoczył w krzaki, uciekł. Słuchano go z drwinami. Na pewno zaszył sig za jakimś głazem, nie decydował sig wyleźć. — Pokaż ładownice. Były puste (wyrzucił, drań, naboje, aby sobie ulżyć). — Pokaż karabin. Owszem, lufa zakopcona (no, jak natarcie ruszyło, to każdy z samego strachu strzelał). — Ściągnij koszulg. Na plecach zobaczyliśmy siniak precyzyjnie odpowiadający pigtce kolby. Takie pigtki stalowe są przykrgcane dwoma śrubkami. Były odbite nawet owe dwie śrubki. A jednak przez cały dzień nie mógłby sig ostrzeliwać. Reporter musi rozeznać, gdzie, w którym miejscu zaczyna sig mitomania. Ta piętka kolby odbita na plecach Kiszulki nauczyła mnie nie odrzucać w całości opowiadań zalatujących mitomania. Dzigki temu uratowałem dwa fakty. Pierwszy: trzydziestu żołnierzy, znalazłszy sig bez amunicji pod bunkrem obsadzonym bronią maszynową, zaległszy za głazami, śpiewało Jeszcze Polska. Taka brechta wydawała sig dobra akurat na akademig. Żołnierz w walce kombinuje, żeby 54 żal bijać i nie być zabitym, a na różne orły białe nie ma czasu. W imig Polski wzywał pułkownik Kamiński skrwawioną resztkę swego trzynastego batalionu, aby wszedł pod obstrzał — nie poderwał, sam sig rzucił i zginał. Kiedy i idący za trzynastym batalion szesnasty zaległ, jego dowódca podpułkownik Stańczyk, wyprostowany na całą wysokość, podniósł nogg, obejrzał but i kiedy skupiła sig na nim uwaga żołnierzy, krzyknął: — Dobry znak! W gówno wdepnąłem!... I batalion — ruszył. Wigc kto by tam uwierzył w te patriotyczne śpiewanki. Ale miałem już doświadczenia takie jak z Ki-szulką. Dogryzałem się prawdy i prawda potwierdziła, że sierżant Czapiński, poległy w miesiąc potem, zaintonował hymn i inni go podchwycili. A druga pozorna „lipa” to szeregowiec Bułat. Kiedy mina urwała mu nogg, podniósł sig na drugiej, opierając się o skałę, dojrzał przed sobą na wąskiej ścieżce migdzy skalami dwie inne miny, a za sobą na łunie artyleryjskiej czarne sylwety biegnących za nim. •— Tgdy, droga wolna! — krzyknął, padł na miny i, polski Winkelried, rozbroił je swoim ciałem. Gdybym nie zdobył już pewnego doświadczenia, machnąłbym rgką na opowiadanie o Bułacie. Pomyślałbym, że żołnierz wychowany na cywilizacji śródziemnomorskiej nie nadaje sig na kamikaze, ma wstrgt do samobójstwa. 55 Tymczasem to była prawda. Do doświadczeń reporterskich należało dodać jeszcze jedno: o narkotyku bitwy. Widzimy, że fach reportera musi uwzględniać psychoanalizę. Na jedną z ankiet otrzymałem gruntowną informację na kilka stron. W przypisku była prośba, aby nie odpowiadać bezpośrednio, bo mój informator jest palony przez bolszewików promieniami wysyłanymi na odległość. Innym razem majster Polak w jednej z kanadyjskich fabryk rzeczowo pouczył mnie o technice pracy. Zarządzał zespołem kanadyjskich robotników, niewątpliwie miał ład w głowie. Ale nagle zaproponował mi spółkę pisarską; mianowicie, wzięty przez anioła, mieszkał dwa tygodnie na Wenus. W obu tych schizofrenicznych wypadkach informacje nie objęte schizofrenią były cenne. Ale częstować nimi czytelnika, to poczynać sobie tak jak myśliwy, który częstuje kolegę kiełbasą położoną, na wilki, twierdząc, że odciął koniec, w którym była strychnina. A przecież nie wszystkie wypadki są tak ostre. Cała gama schorzeń ludzkiej psychiki — mito-mania, nienawiść, lęk, zemsta, chciejstwo1, dok-tryneryzm, tęsknota, pożądanie — całe oceany niewyżytych kompleksów są chlebem codziennym reportera. Reporter nie zawsze może być przyjemny., skoro dokonywa na indagowanym operacji. W szpitalu w Campobasso podpisano zbiorowy raport do władz, aby mi zabronić wstępu do 56 itala bo ubliżam bohaterom, podając w?wątpliwość ich opowiadania. A bohaterowie opowiadali mi o tym, że widzieli lądujących spadochroniarzy niemieckich, co było w tamtych okolicznościach jawną bzdurą łatwą do stwierdzenia obiektywnie, sztabowo. Myślę o nim, jak w najcięższych chwilach ten niezauważalny, bo nieodłączny towarzysz podbiega z rozstrzygającą pomocą: słowem, tak siedzącym w celu, że wzruszenie opływa na jego soczystość; słowem-patosem, że nagle gdzie by powstał zgiełk, staje cisza; słowem-komikiem,, który rozrzedził patos; słowem- neologizmem, który wyręcza pisarza; słowem-poczeńcem, na którego nie obciętą jeszcze pępowinę patrzy rozpromieniony rodzic; słowem-pyrtkiem, jeszcze nie domytym, nic to, że z zasmafkaną gębusią; słowem-ciosem, przechowywanym w czeluściach zgrzebnego języka; słowem z lamusa, jeszcze na ten aby raz wydobytym jak zardzewiały brzeszczot; słowem-wspomnieniem, pachnącym saszetkami z heliotropu; słowem-mitem w chmurze nierozpoznania; słowem- wyzwaniem; słowem żądlącym; słowem smacznym; słowem kolorowym; słowem pachnącym; słowem kojącym;. słowem-zaklęciem; słowem-przekleństwem; sło-wem-błogosławieństwem; słowem- wytrychem; sło-wern-tylko dla Ciebie. 57 To nieprawda, że pisarz chodzi z pękiem słów jak z pękiem Huczy u pasa, dobiera je na zawołanie. To nieprawda, co Szcza wie j pisał, że „język jest we wszystkim Wańkowiczowi posłuszny”. Bogać tam... wyprawia ze mną, co chce. Za nic bym nie napisał ani „poczeńcem”, ani „pyrtkiem”, ale język się wparł z tymi nie-donoskami. Zmarły językoznawca, Stanisław Westfal, studium poświęcone Zielu na kraterze zatytułował Pielę Ziele. Istotnie — gdzie ja tam tym językiem kieruję, to ten język wzburzonym zarostem wpiera w moją wykarczowaną w dżungli językowej polanę. Westfal — purysta nad purysty — daje się czasem rozbroić jak herodowy siepacz wstrzymany uśmiechem dziecka. Spotyka oto zdanie: „Królik, to był najcichuts;zy akademik”. To „najcichutszy” „musi zginać”, aż tu nagle kat- Westfal opuszcza miecz i wyznaje: „to ma w sobie tyle czaru, że tylko cisnąć gramatyką o ścianę”. Trudno z tymi purystami. Szły już nieraz na mnie ich zbrojne falangi. Zygmunt Nowakow-ski pokazywał Grydzewskiemu artykuł Biały śnieg: Co za niechlujny język! Tego niepodobna drukować. W Grydzu, w którym purysta w piętkę goni, przeważył jednak rasowy redaktor — puścił. TesJar zmontował wyprawę na moje rzeczowniki przymiotnikowe w artykule Buhajowe przesilenie. Ale co ja zrobię, im dobrze, tym pu rysiom, 58 siedzą sobie za biurkiem, służba bez zameldowania nikogo nie wpuszcza. A mnie ciągle oblegają słowa-łaziki, obieżyświaty, które mamy-taty zapomniały, mieszańce taksa z chartem, indyka z żyrafą, ciąga to mnie za nogawkę, liże za tfchem, na Boga, z jakimże to pedigree pójdę do safianowego klubu purystów z zaciągniętymi kotarami. Przychodzi do mnie cudak obcy — Span-dau, broń maszynowa, którą żołnierze nazywali „szpandał”. Naturalnie „szpandał” lokuje się u mnie na trzech tomach Monte Cassino. Myślę, że język — to jak potężny prąd: wpada weń gnijąca gałąź, zwiędłe liście, gnój, błoto z kąpiących się krów, pot pławionych koni, zawartość spływających kloak — spójrzmy w dół o kilka kilometrów: już się wszystko wyozono-wało, już nurt jest przeczysty. Język — to potęga samooczyszczania się. Lekceważę zastrzeżenia, że, język już ma odpowiednik na dany cudzoziemski wyraz. Żałuję, że dałem się zgwałcić puryście, który wyprał mój przekład Sejfullinej z rusycyzmów. Jeśli wprowadzić słowo najbardziej równorzędne, już skrzętny język w niedługim czasie zagospodaruje go innym znaczeniem. Tak jest w każdym języku. W pierwszym czterowierszu monologu Hamleta osiemdziesiąt procent słów jest obcego pochodzenia. Zmarła przed kilku laty znana dziennikarka amerykańska, Dorothy Thompson, w swoim manifeście przez radio mówiła: 59 l „Czyż człowiek, który się urodził z językiem angielskim w ustach, nie jest istnym bogaczem? Ten wspaniały królewski mieszaniec (mbngrel}, ta wielka synteza teutońska, francuska, łacińska i grecka, ten najbardziej gościnny z języków, ogarniający glob ziemski, nasiąkły słownictwem z pustyni arabskiej, z rzymskiego1 Forum, ze szlaków krucjat”. Patrzę na tytuły tego mojego studium: dziesięć na ogólną liczbę dwudziestu jest pochodzenia obcego. OnomatopejaL. A cóż to za pomocnik... Wspomniany już Westfal przysłał kiedyś do mnie list na ośmiu stronach, analizujący zdanie, które wyszukał w jakiejś mojej recenzji: „Różne tam rzeczy można Bielatowiczowi zarzucać, ale nie to, żeby nie dopił. Tu dopiero wydziera się jego narracja z wąwozów naczy-tania w chybki mlaśny smak, miły pienny węch, łyk zdojny, bulk luby, chełb siorbki, musk motyli, wark pożylny, eiumk podniebienny, wzlot-ność olejkową, światło w mózgu, es lewą, flores prawą, lot, spad”. Czytałem, zdumiony, ile to można o łyku zdojnym nateoretyzować. Rzecz prosta, że jak się krowę zdają, to słychać wartki ciurk, bystry strzyk, żartki werbel w denko skopka. I gadać jeszcze, że język jest mi posłuszny. Robi ze mną, co chce. Raz po raz urywa się jakieś słowo z dalekich podarktyk i odłupana 60 lodoWinka turlika się szklanym dźwiękiem po ściętym lodowisku języka, podsrebrza się pod jego krawędź i domarza. Nie mogę się oprzeć nieraz brutalnej przemocy języka. Bronię obywatelstwa dupy’ w literaturze, jednej z najinteligentniejszych części ciała, wiedzącej, że się taktownie milczy w towarzystwie, zdolnej do samozaparcia. Ciągłe się o niej mówi, nigdy się nie pisze. R. L. Stevenson pisze, że literatura w wielu swoich odgałęzieniach nie jest niczym innym jak odbiciem rozmowy (nawet pisze: oj good talk}. Ładne odbicie, jeśli na przykład w usta żołnierzowi się wkłada: „Ze strachu się... dostał niedyspozycji żołądkowej”, albo jeśli Zofia Kossak we wspomnieniach z kacetu starą, jędrną, a poczciwą kurwę, dzielącą od wieków dole i niedole polskie, będącą czymś w rodzaju potocznego „panie dziu”, z którego wszelka grzeszność uleciała (jeden z pisarzy XVII wieku dowodził, że „powiedzieć «ty skurwysynu» nie jest to macierzy niepoćciwość zadawać”) — starą tedy, powiadam, kurwę wszędzie zwrotem „ty kulfonie” zastępuje. Taki unik udał się Sienkiewiczowi z „takimi synami”, ale ten zwrot zdążył mu opatynować si§ (chciałem napisać „opatynieć” i zląkłem się cieniów Westfala) przez długi ciąg Trylogii, tak jak „szpandał” przez trzy tomy Monte Cassino. Autorzy krótszych utworów muszą albo rezygnować z nowotworów, albo brnąć mężnie ślady oryginalnego języka, jak Mailer w Na- w 61 gich i martwych, albo, bliżej szukając — droga Hołuja z tychże, co i książka Zofii Kossak, wspomnień oświęcimskich. W kontekście tych wspomnień Hołuja każde „plugastiwo” siedzi jak dobrze oprawiony kamień. Skojarzenia językowe!... Wacław Sadkowski w recenzji z Tworzywa podkreśla w nim „umiejętność wygrywania całych koncertów na ciągu skojarzeń leksykalnych i składniowych, w które potrafi autor wtopić najbardziej nawet egzotyczne i nietradycyjne realia”. A przedrostki?... Sambor w swojej recenzji o Zielu na kraterze pisze: „Co ten człowiek wyrabia z przedrostkami! Przypstrzenia, przyszantażowywać, podbaronić, ukobiecić, zagłupić, worywać, wywrzasnąć, za-społeczniony, doranny, naklapły, nawiadywać się... A teraz inna seria: naćpać, przyskrzybnąć, dropiaty, szurpaty, uzdajany, cybaty. Znów inna: przyklejadła, poznawadła, przy-szy wadia”. Sambor jest z pokolenia, które nie zna rosyjskiego. Wyobrażam sobie, co za rozkoszy by doznawał zanurzywszy się w głąb tego cudownego języka, który daje do rozporządzenia najprostszego człowieka nieograniczoną niemal możliwość słowotwórczą. Tu dopiero, w rosyjskim 62 języku, jest nieprzebrane bogactwo tej kultury rustykalnej, o której piszę w ostatnim rozdziale, która przez przedrostki, muzykalność (onomato-peja) i licho wie jakie zabiegi pozwala każdemu zbudować swój indywidualny język, a równocześnie przylegający do wspólnej masy językowej. Również angielski język, zmuszony do otwierania skrytek całego świata, manipuluje przy słowach zasadniczych skomplikowanym arsenałem wytrychów: up, in, out, on, to, down, for, away, over, oneself, inło itd. Człowiek nauczy się słowa gwe, jest szczęśliwy, a tu okazuje się, że co gwe to inny dziw. Słowa — wytrychy... Wdzięczny jestem Samborowi, ale i jemu, pisarzowi katolickiemu, pękłaby cierpliwość, gdybym, ośmielony przez niego, sięgnął do żołnierskiej gwary z jej kluczowym słowem- wytrychem „pierdolić”: przypierdolić, wypierdolić, napier-dolić, podpierdolić, zapierdolić, odpierdolić, wpierdolić, spierdolić, przepierdolić, niedopier-dolić, nadpierdolić, rozpierdolić, opierdolić; od tego pochodne, jak „dać komu OPR” itd. Cale morze jakże soczystych opowiadań, jakże in- struktywnych odpraw, jakże uzasadnionych żalów, jakże nieposkromionej chełpliwości, ileż tęsknot, ileż pragnień załatwianych tym błogosławionym czasownikiem z tylu odmianami. Uniwersalność takiego słowa^wytrycha, obsługującego zapotrzebowania ludzkiej - mowy w wachlarzu od wymyślania po pieszczotę, zaobser- 63 wowałem, słuchając, jak urlopowany z wojska żołnierz rosyjski z czułością witał nowo narodzonego w międzyczasie syna, wylewnie szpikując swoją orację zachwyconym „słowem ma-cierzyńskiem”. Ale to nie tylko słowiańska właściwość, .jeśli się przypomni nieustannie brzęczące koło ucha .anglosaskie faken i francuskie merde. Mogą się esteci gorszyć, ale to nie zmieni leniwej ludzkiej natury, dążącej do obywania się słowem-wytrychem. Dziecinne słowotwory- - wytrychy, dzielące świat na „caca” i „be”, * ewolucjonizujące indywidualnie na przykład w „kuwaka”, „kuwacki” (aż po nazwę kajaka i trupy teatralnej), wreszcie u ludzi dorosłych zadomawiają się jako nieznośne „fantastyczny”, „szałowy”, „niewąski” itd. Ubożyzna? — Racja... Ale reporter idzie za całokształtem życia i żadna jego forma — bogata lub uboga — nie jest mu obojętna. No i co z tym robić? Zaadoptować — jak tyle innych słów. Starzy Anglicy mi mówili, że za ich młodości było nie- przyzwoitością powiedzieć przy paniach leg, mówiło się limb (to znaczy zamiast „noga” należało mówić „członek”, ale to mi się wydaje z deszczu pod rynnę). Tak samo słowo darling (ukochana), jakże poetyczne, przed paru wiekami miało znaczenie „prostytutka”. A proletariat warszawski na określenie prostytutki ma wyrażenie „chodzić za kobietę”. Maluczko, a słowo kobieta” mogłoby się stać synonimem prostytutki i wyeliminować Się z języka. Słowa same się ratują, same się wydzierają do życia. To samo słowo „pierdolić” ma pełne prawo obywatelstwa w Wielkopolsce, w znaczeniu „ględzić”. A sam pamiętam po tamtej wojnie spłoszenie warszawianki w jednej z rezydencji wielkopolskich, kiedy do niej podszedł lokaj ze szczotką i zapytaniem „czy można jaśnie panią obchędożyć?” Ale wyrywajmy z tych nieprzyzwoitości. Zresztą już Łoziński stwierdzał: „Literatura zawsze zuchwalszą bywa od konwersacji, słowo mówione daleko jest wstydliwsze od drukowanego”. A Norwid radził, aby się nie obawiać, że „treść rubaszna powala białość papieru”. Wybuchnął we mnie kompleks, sformowany, widać, na emigracji, która gospodaruje masą upadłościową języka polskiego. Ta emigracja zwykła pięknojęczyć nad barbarią, jaka zalała polszczyznę w kraju, w którą się wlała nowa terminologia, nadużywana przez nie dokształcony awans społeczny. Hemar pisał: Po jakiemu to jest? Ta zawiła i drętwa mowa? Kto sens pojmie i treść, Kiedy zaczną mu pleść Te cudaczne, pokraczne słowa? — Prosto od kr< 64 65 Toteż emigracja bije na alarm. Obstawia tg mowę „kącikami językowymi”, poradami, zakazami, wydziwianiami językoznawców-eunu-chów, którzy pięknotek językowych strzegą, ale z nimi nie sypiają. Przypominają gospodarza, który otrzymał nagrodę za sławojkę, ale ją trzymał zamkniętą, „boby jeszcze kto napaskudził”. Doczekają się w tym strzeżeniu mowy bez dopływów, że się zmieni w jakiś basie language, który zawiera, jak wiadomo, osiemset słów podstawowych. Aż nadejdzie czas, że siwohrody patriarcha Grydzewski witać będzie ludzi z kraju jak ów bohater Wspomnienia z Maripozy. I mnie mierzi to zapaskudzenie polszczyzny. Ale to jest miara zapłaty za przewrót, który się w Polsce dokonał. Widzę, jak potężny prąd języka wchłania to wszystko, niesie, ozonuje. Witam, wróciwszy do Polski, tę szurpatą, niedomytą mowę, jak ją witał powracający Gał-czyński: Szczęściem, że płyniesz ulicami nie tylko w książkach, i jak rzeka szumisz nowymi akcentami, gdy człowiek mówi do człowieka. Forma Język jest częścią formy. Drugim jej istotnym elementem jest konstrukcja. I tu mam jedynie własną dokumentację. Mieczysław Niedziałkowski pisał, że jestem twórcą nowego typu reportażu”, profesor Klafkowski, że „jest to coś zupełnie oryginalnego, gatunek zupełnie swoisty, przez Wańko-wioza zapoczątkowany”, Kaden-Bandrowski, że twórczość Wańkowicza stawia czytelnika wobec pisarza zgoła nowego autoramentu, wobec czegoś, co nie jest ani powieścią, ani nowelami, ani podróżą” itd. Takie i tym podobne rozważania recenzentów pchnęły mnie do próby sformułowań. Wierzę, że w otaczającym nas świecie są już potencjalnie zawarte wszelkie możliwe formy, że wszystkie awangardy świata istniały, niewyzwo-lone, już w pierwszym dniu stworzenia. Dlatego ile razy pisze się, że ktoś zapoczątkował nową formę, tyle razy należy pytać, do jakiej, już istniejącej galaktyki, sięgnął. Szopen — do motywów ludowych, Skoczyłaś do świątków. Kiedy zacząłem pisać, a stało się to właściwie na pięć lat przed wojną, okazało się, że sięgnąłem do gawędy szlacheckiej. „Okazało się”, bo forma samoistna nie rodzi ze spekulacji. Tak się stało, że ta forma została nieświadomie zastosowana do Szczenięcych lat, do których tematycznie pasowała. W tych czasach zdarzało się, że krytyk był współtwórcą. Wojciech Natanson napisał, że 66 67 język Szczenięcych lat „posiada siłę skrótu, jest nowoczesny, przypomina Mauriaca”. Nic takiego o sobie nie wiedziałem. Zacząłem zastanawiać się i do Smętka, reportażu z aury współczesnej — obcej i wrogiej — zastosowałem styl gawędy. Gawęda Pomyślałem, że szczyty naszej kultury budowała szlachta. Dlaczegóż nie sięgnąć, do tego wzoru? Lenin pisał: „Na początek wystarczyłaby nam rzetelna kultura burżuazyjna”. W Polsce nie było to odkryciem, ale może było czymś nowym wzięcie gawędy na warsztat nowoczesnej techniki. Jakież walory techniczne znalazłem w gawędzie? Pisarz miewa niedosyt, żonglując walorami formalnymi tak niedostatecznymi, jak składniki zaprowiantowania wyprawy arktyoznej. Sięgnąłem więc po witaminy — do gawędy. Gawęda daje element zbliżenia. Przykład którykolwiek z brzegu — ze Smętka: Cyfry, obrazujące odpływ Niemców na zachód z terenu obcego im kulturalnie, czytelnik percypował mózgiem, który dla pisarza jest czym marmur dla rzeźbiarza — oporny. Albo znów jak powierzchnia wody: pisanie przesunie się 68 * ak odbicie obłoku i znów powierzchnia się wy- jrładza. o ^,ŁJ.ŁJ«—- Szukając więc dróg do odczucia czytelnika zacytowałem impresje poety niemieckiego Wicherta, którego duszę krajobraz mazurski napełnia posępną trwogą. I znów to zbyt dalekie, i znów mam wątpliwości, czy to bierze. Mówię więc czytelnikom, że na dzisiaj dosyć, pobaraszkujmy. Jesteśmy na wysepce w namiocie. Północ. Duszno. Dwunastoletnia córka płynie w ciemność na jezioro, wraca, przedziera się przez kłącza, które Wichertowi zdałyby się topielcami z czasów rajzy krzyżackiej, i słyszę jej śmiech. Ma masę do opowiadania o przygodach z rówieśnikami po różnych wodach Polski. Opisując to, widzę czytelnika, którego przy pisaniu mam przed oczami, jak podniósł głowę znad książki, pobiegł myślą do dziecinnych wspomnień, objął jednym odczuciem to jezioro w Prusach Wschodnich i to jezioro w swojej Wólce i już rozumie więcej przez tę dygresję niż przez kolumny cyfr, że ta ziemia — to jedno. Urocze są prymitywy gawęd w pierwowzorze. Szlagon wraca z peregrynacji, macza pióro w inkauście i poczyna relacjonować. Naturalnie, jest statystą, więc przeplata dygresjami de poli-ticis, nagle okazuje się, że mu mucha w inkauście na gęsie pióro się wdziała, więc stante pede klnie na nieochędóstwo pachołka, potem 69 wraca do tematu, ale że o dwory pańskie się otarł, więc i na cytaty nieraz o małym związku z tematem się sadzi, znów wraca ad rem, aż ci tu Mowsza przynosi wiadomość, co Król Jegomość, a co sejmujące stany, my nieszczęśni, ciekawi peregrynacji, musimy się, dowiedzieć, co w tej materii autor dosyć rozwlekle sądzi, musimy się doczekać, aż się jegomość wyindyczy. Ledwo nawrócimy ad rem, jużci go na obiad wołają, a po obiedzie znowu na nasze niewinne głowy sypią się utyskiwania, że jejmość piwną polewkę niewłaściwym serem przyprawiła. Ogród nie plewiony!... Ale w tym ogrodzie!!... — ziela a ziela!... Pachnącego, a pachnącego! A i frukta przednie się trafią. A witaminżeż, a witamin, Bożeż ty mój. Namiastka Podpatrywałem, będąc korespondentem wojennym, sposób pracy cudzoziemskich korespondentów. Jeśli taki przyjechał do nas, to działał jak narzędzie nastawione na wykonanie zadania, nie posiłkując się soczewką szerokokątową. Czy odrębność polskiego żołnierza uderzała jego wyobraźnię? Czy sięgał po priora? Czy spytał, skąd żołnierz pochodzi, a jeślibyśmy pokazali na mapie Wielkopolskę, czy doszedłby pytaniami do wozu Drzymały i Wrześni, a jeśli z Wołynia, to do ciągu południowych ludów, 70 do palonych chutorów, a jeśli z Białorusi, to do Bramy Smoleńskiej? Czy był w takim korespondencie wysiłek zaczepienia tego, co o tym żołnierzu napisze, o przedpola ukształceń tego żołnierza? Zamiast tego posiłkowali się namiastką — human interest. Słuszna tendencja widzenia czło-‘ wieka nie na koturnach. Ernie Pyle, najsławniej-‘ szy, szedł w ogień z tym żołnierzem (poległ),-ale przede wszystkim dzielił z nim dzień powszedni. Miliony matek z zapartym tchem czy-, tały, jak żołnierz pierze skarpetki. To była głęboko ludzkie. Ale czy był w tym błysk w ciemność globu. w stanie płynnego chaosu jak w dni tworzenia pełnego niewyformowanych gigantycznych skrzypów, rojnego od niewylarwionych potworów, po, którego wątlutkiej skorupie przez wszystkie części świata ganiają poprzez tłumy czarne, żółte, czerwone te właśnie kukiełki z karabinem w jednej, z puszką konserw w drugiej dłoni i z Ernie Pyłem za nimi uzbrojonym w wąskokątowy obiektyw? I któż teraz, kiedy jeszcze żyją jego bohaterowie, czyta Ernie Pyle’a? ‘ Ale to był, bądź co bądź, najwspanialszy przedstawiciel szkoły human interest (zainteresowania człowiekiem). Jego pomniejsi koledzy stanowili zbiór precyzyjnych robotów. Ich korespondencje były jak kwiaty na drutach —• świetne w dzień otrzymania, już nazajutrz! — zwiędłe. 71 Pamiętam, jak w Nowym Jorku przed wojną przyszli do mnie, jak i do innych przedstawicieli poszczególnych narodów na Kongresie Penklu-bów, przedstawiciele trzech dzienników i jednej agencji na zamówioną godzinę. Było lato* 1939. — Czy pan rozmawiał z Hitlerem? -*- pytał jeden. — Czy pan mówił ze Stalinem? — pytał drugi. OtrzymawSizy negatywne odpowiedzi, stracili trop. — Czy pan lubi Amerykę? — ratował się trzeci. Wspomniałem żartobliwie, nie pamiętam już w jakim kontekście, o narodowej potrawie amerykańskiej — hot-dogach (parówki). — Czy pan lubi hot-dogi? — uczepili się, łapiąc human interest. Rozmawiali z przedstawicielem narodu, który miał iść — to jasne, już było po tamtej stronie Atlantyku — pierwszy na hekatombę. Ale między Hitlerem i parówkami nie było dla nich nic ciekawego. Był to, zapewne, trzeciorzędny garnitur. Ale pomyślmy, że w jakimś momencie przełomowym do wojewódzkiego miasta w Polsce przyjedzie amerykański pisarz. Czy miejscowi dziennikarze, stwierdziwszy, że nie gra z prezydentem w golfa, nie znajdą w sobie żadnego pytania poza tym, czy lubi bigos? Nie, będzie ich dławić wiele pytań. 72 Ci dziennikarze w sensie zawodowym na pewno są bardziej dyletanccy niż ci, którzy wybrali się do mnie z* wywiadem, ale pochodzą z innego-obszaru reporterskiej kultury — rustykalnej. Jakże się rodził reportaż za granicą? W portach, do których zawijały okręty ze świata, na giełdach, w parlamentach, w kantorach bankierskich, w tawernach. Dom zostawał na boku, rozmowy ‘przeprowadzano w lokalach publicznych, bez dystrakcji, w szybkim tempie kultury urbanistycznej. Taki Pepys jest ubogim wyjątkiem gawędziarskim, a gdzież mu do naszego durnego, ale zachwycającego Paska, który jest omal regułą. Czasy są trudne, wieloznaczne. W wirze skrzyżowań różnych cywilizacji słowa wyskalowane przez dany obszar cywilizacyjny — jak, biorę pierwsze lepsze: „demokracja”, „postęp”, „patriotyzm”, „wolność obywatelska”, „powszechne głosowanie” itd. — najzupełniej różne mają znaczenie pod różnymi szerokościami, nastąpiło ponowne zburzenie cierpliwie budowanej, tym razem w Europie, wieży Babel, ponowne pomieszanie języków. I tak jak w trudnych wypadkach nie wystarcza porozumienie słowem, jak często uśmiech lub gest więcej znaczy niż słowo (w Drodze do Urzędowa ‘zamieściłem cały traktacik o gestykulacji), tak i reportażowi nie wystarcza przedmio-towość, wymaga on zbliżenia, podmiotowości. 73. Dygresja Te walory daje dygresja. W Smętku użyłem już ją świadomie, przeplatając tragedie przygodami kajakowymi i przekomarzaniem się z dzieckiem. Mogły z tego powstać Przygody dr. Mucho-lapskiego, gdzie nudziarstwo daje na przynętę niezdarnie doklejoną intrygę. Eksperymentując, nie zawsze byłem pewien, czy zachowuję złotą proporcję. Mogły z tego powstawać personalia antagonizujące czytelnika, bo mechanicznie doczepione. Grzymała Siedlecki irytował się w pochlebnej zresztą recenzji: „Go* nas obchodzi, że pan Wańkowicz waży sto dziesięć kilo bez koszulki”. Wyginając narrację od dramatów do osobistych drobiazgów, czułem się, jakbym formował gięte meble. Jeszcze trochę przesady, a buczyna pęknie. Powoli opanowywałem rzemiosło, a przedmiot w symbiozie z podmiotem uwydatniał się na pierwszym planie i nabierał kolorów życia. W niemieckim przekładzie Smętka, wydanym jako druk numerowany do użytku służbowego, nie pominięto ani opisów przyrody, ani przekomarzań się z Tirliporkiem. Widać w jakimś sensie te dygresje nawet obcy ocenili jako organicznie połączone z przedmiotem opowiadania. Małżeństwo faktomontażu z gawędą przebrnęło już przez swoje srebrne wesele. Zgodne 74 pożycie zaświadcza Stanisław Zieliński: „Wańkowicz krzyżuje staromodną gawędę z nowoczesnym warsztatem pisarskim”. Gawęda unowocześniona poszerza możliwości pisarskie. Mam wrażenie, że Gombrowicz prze- stylizował ją z pełną świadomością. Mniej odkrywkowo znajdujemy ją w twórczości każdego polskiego pisarza, ale w reportażu ma miejsce stałego zamieszkania. Wraz z reportażem adoptującym artyzm musi się i ona do niego podciągnąć, zdyscyplinować się, uwolnić z przerostów barokowych, unowocześnić się, odpaździe-rzając swoje dygresje z dywagacji i swój język z wielosłowia. Dygresja i dywagacja!... Jeszcze jeden przykład na różnicowanie się słów, które, przyjęte do polskiego domu, już po pewnym czasie odwdzięczają się podjęciem zróżnicowanych znaczeń. Dywagacja — jest to dygresja bez dyscypliny. Dygresja — krąży koło głównego trzpienia narracji. Jest jak światło obiegające kontur jednostronnie wyłoniony z cienia, jak światło, które pokazuje wszystkie wymiary badanego przedmiotu. Czasem następuje dygresja od dygresji, wówczas mamy dygresję dwustopniową. Dygresja trzystopniowa wymaga już bardzo zręcznego majstra, który nie pozwoli jej stoczyć się na poziom dywagacji. 75 I tu zachodzi potrzeba dyscypliny. Mowa potoczna nawrót do wyjściowej tematyki załatwiała jakimś „co to ja, panie dziu, mówiłem. Aha...” W narracji pisanej posługiwano się uświęconym nitem spajającym: tandem ad rem. Powieściopisarze połowy XIX wieku, jak Wil- koński, Kaczkowski, Korzeniowski, przy swoich długich ekspozycjach posiłkować się nim nie mogli, bo narracja zwykle szła kilku wątkami i nie wiadomo by było, do jakiego ad rem pisarz nawraca. Najprzód wiec używano dla poszczególnych rozdziałów tytułów syntetyzujących, tak typowych u pisarzy pierwszej połowy XIX wieku: na przykład „Rozdział dwunasty, z którego • dowiadujemy się o dalszym losie... itd.”, co pozwalało czytelnikowi cofnąć się do wątku porzuconego o trzy rozdziały wstecz. Z czasem nieporęczności w tytułach zastępuje rzymska numeracja rozdziałów, za to’ rozdział zaczyna się, na przykład, tak: „Kiedy zostawiliśmy naszego bohatera przy niefortunnych oświadczynach, zdawać by się mogło”... Te wsporniki były tak urocze jak na starych portretach wychodzące z ust postaci pętle, w które wpisywano odpowiednie słowa. To wszystko współczesna gawęda odczyszczą — wyrzuca nity, wyrzuca wsporniki, zostaje wyżyłowany niezatłuszczony temat. Owszem, rozgałęzia się, ale w logicznej harmonii. Na przykład opisuje ktoś zasadzanie głuszca i przytacza opowiadanie zasadzającego z nim 76 towarzysza, jak w tej tu puszczy zmarzł, czatu-. jąć przy padlinie na wilka. To opowiadanie jest to pożyteczna dygresja od puszczy do wilka, pogłębiająca nastrój oczekiwania, aż głuszec nadleci i z łopotem skrzydeł usadowi się na szczycie sosny na sen. Ta dygresja da czytelnikowi miarę oczekiwania. Jeśli na to pierwszy myśliwy, biorąc podnietę, już nie na słowie „głuszec”, tylko na pochodnym temacie „wilk” opowie, że on na wilki zwykł brać lankastrówkę dwunastkę z kulą żeganow-ską, i poświęci zaletom takiego strzału małe opowiadanie, czyli jeśli nastąpi na temacie „głuszec” rozwidlenie pierwsze — „wilk” i drugie — „strzelba”, czyli jeśli nastąpi dygresja dwustopniowa, to jeszcze ta gałązka odwidlająca się od gałęzi, która odwidliła się od konaru, który odwidlił się od pnia, ma w sobie harmonię, jeszcze może tu starczy miejsca na dygresję od strzelby do strzelania do talerzy z wyrzutni, jeszcze to będzie listek drżący na tej ostatniej gałązce. Natomiast jeśli towarzysz powie: — A propos „puszcza”, spotkałem twoją żonę w Zakopanem — to następuje dywagacja. Ale i ona może mieć sens kontrastu, błyśniecie paradoksem. Ale i zdyscyplinowana dygresja może w pewnych wypadkach odbiegać od tematu- zdarzenia, kiedy jest on tylko punktem wyjściowym, a właściwym tematem jest kompozycja. Wówczas nieraz dygresja zaciera temat na rzecz tonacji, 77 jak malarstwo zaciera rysunek na rzecz koloru. Wówczas gawęda przez dygresję wystylizowuje się z prymitywu epickiego w coś, co odpowiada malarstwu abstrakcyjnemu. Wielosłowie „Chcesz powiedzieć «pada deszcz», powiedz «pada deszcz»” — radzi La Bruyere. Jeśli oszczędna w ekspozycji kultura urbanistyczna zatraca soczystość na rachunek rzeczowości, to w kulturze rustykalnej, nie poganianej czasem, nie skrępowanej rytmem życia, rozkrze-wia się nieposkromione gadulstwo. Dlatego (mówię, bom smutny) zbytnia rozlewność jest słabą stroną naszej literatury. ./*7,U źródeł duszy polskiej na górach zbudo-/ wano gadatliwe młyny — pisał Miciński. — f Myśl narodowa powinna już zmienić herb: za-vmiast ofła — tasiemiec”. „Obawiam się, że od czasów Micińskiego „wszystkoizm” jeszcze bardziej słowo pisane roz- więźlił. Wielosłcwiem tknięci byli najwięksi i dlatego może Żeromski przestaje być sławnym dla pokolenia, w którym następuje szybkie przewar-stwienie na rzecz miast. Za pierwszej bytności w kraju leciałem ze Stefanem Kisidewskim z Krakowa do Warszawy. Byłem w Polsce z wizytą, ale pan Stefan 78 oświadczył mi bez żadnej kurtuazji, że on takich książek jak Hubalczycy nienawidzi, że teraz tak się nie pisze, że jest to język krewki. — Jest się o co martwić — pocieszali mnie — kto jak kto, ale Kisiel, ten ma dopiero język krewki. .Nie dałem się jednak pocieszyć; choć Kisiel jest sam poczęty z gawędy, jego krewkość nie polega na gadulstwie. I tak jak Natansonowi, tak samo Kisielowi zawdzięczam przemyślenie tego, co powiedzieli. Bo rzetelny krytyk jest pomocnikiem pisarza. O cóż bo chodzi? O dojście do czytelnika. Dla wszystkich to samo znaczenie ma tylko kilkaset podstawowych rzeczowników, oznaczających przedmioty powszechnego użytku, na przykład „chleb”, i czasowniki najbardziej używane, na przykład „brać”, bo już przymiotniki pobłyskują bardzo rozmaicie. A i chleb dla jednego symbolem szarzyzny i ubóstwa, dla ekswięźnia lata trzymanego na chlebie i wodzie pojęciem odpychającym, dla jeszcze innego symbolem odkupienia, a jeszcze dla innego symbolem pracy. Pojęcie „brać” może dla jednego znaczy brać pieniądze, a dla drugiego — baty. Słowa chodzą w całej gamie kolorów. Zostają w tym kolorze, w jakim zostały po raz pierwszy przyswojone. Tak, na przykład (biorę to z Ziela na krate-rze), upolowałem, jak moja rok licząca córeczka opanowała słowo „palec”. Pochyliłem się nad 79 jej łóżeczkiem, w głębi którego smakowicie cmoktała palec. Było ciepło, sucho i niewątpliwie bardzo przyjemnie. Ujrzawszy mnie, wyjęła palec z buzi, wyciągnęła go ku mnie i zwierzyła z ukontentowaniem: — Pałać... Trzy słowa, które powtarzała matka, „znowu cmokasz palec”, były dotąd niepodzielnym •dźwiękiem wyrażającym niezadowolenie. A w tej właśnie chwili mgły się rozstąpiły, wydzielił się „pałać” jako rzecz przyjemna, budząca miłe asocjacje. Gdyby ta pierwsza asocjacja nastąpiła nie z okazji przyjemnego ssania, a przykrego jodynowania, palec zająłby miejsce przy słowie „pik”, to znaczy zastrzyk. Ale w tym kontekście wystarczało powiedzieć „palec”, aby szpetul się rozpromieniał, gdy przy słowie „pik” nastawiał podkówkę. I któż wymierzy, na ile te asocjacje pozostają w podświadomości dorosłego człowieka. Tak na przykład (biorę to ze Szczenięcych lat) pamiętam, jak przyszło do mnie słowo „egoista”. Miałem osiem lat, otrzymałem na gwiazdkę welocyped na trzech kółkach, a brat, już uczniak szkoły średniej — warsztat ślusarski. Pierwsza praca wykonana przez warsztat to było rozprucie dłutem mego siodełka, po czym napilnik począł robić kierownicę na zebrę. Narobiłem wrzasku, przybiegła interwencja. 80 Skarcony brat zmierzył mnie wzrokiem pełnym obrzydzenia: — Egoista!... Lokowałem sobie to słowo mozolnie w głowie. Może to taki, co broni swego jak Kościuszko? W innym kontekście „egoista” przyszedł do wnuczek. Byłem przy jego narodzeniu. Babunia opowiadała bajkę o olbrzymie, który trzymał w olbrzymim bucie niegrzeczne dzieci, a zwłaszcza (widać po jakichś dziecinnych wyszarpywaniach sobie lalki trzeba było zaaplikować taki smrodek dydaktyczny) skąpców i egoistów. To są tak paskudne wady, że rodzice nie pozwalają dzieciom bawić się ze skąpcami i egoistami. Strasznie im się żal zrobiło. — Babuniu — pytały z przejęciem — a czy dzieci śkompów mogą się bawić z dzieciarni egoiściów? Kiedy opowiadamy bajki bardzo małym dzieciom, zwykliśmy sypać synonimami. Trudno bo wiedzieć, jakie słowo zna już taki maluch, a jakiego jeszcze nie zna. A więc czarownik jest brzydki, okropny, obrzydliwy, królewicz piękny, śliczny, ładny. Może jeden synonim na trzy już jest znany. Jeśli nie, no to, po prostu, czarownik Jest „be”, a królewicz „cacy”. * Każida dzielnica nadaje inne znaczenie słowom. „Błazen” w Koronie znaczył klown, czło- 81 wiek, którego nie można brać poważnie, na Kresach był synonimem smarkacza. „Wyrabiać się” znaczyło w Koronie „wyrabia się na tęgiego fachowca”, na Kowieńszczyźnie zaś właśnie znaczyło to co „błaznować” w Koronie — to znaczy w sensie derogatywnym. Otóż każdy dorosły czytelnik ma rozlokowane pojęcia słów po emocjonalnych zakątkach pod-j świadomości. Nie strzela się więc w niego kulą, bo można spudłować, ale śrutem synonimów i przymiotników; zmniejsza to siłę uderzenia, ale rozprysk daje większą pewność trafienia. ,,- Nie pisze się więc, po prostu, że bohater był! / dzielny, tylko pojęcie o nim daje się w takim j \. na przykład passusie: „Człowiek prawy, dzia-j | łącz niezłomny, nieustępliwy dla bezeceństw, j j bicz Boży dla kłamców, charakter kryształowy” Ijtd. Czytelnik czyta i... bęc! — coś jednego trafiło: U pierwszego — „prawy”; tak mówili sąsiedzi o jego wcześnie zmarłym ojcu; wzrastał w świetle tego słowa. U drugiego — „niezłomny”; to słowo miał z opowiadań robotników, kolegów ojca, kiedy mówili o Okrzei. U trzeciego — „nieustępliwy”; takie określenie przyrosło do Szymona Konarskiego, bohatera jego młodości, który łaskę cesarską odrzucił. U czwartego — „bicz Boży”; to był tytuł po- * wieści o Atylli, którą pochłonął kosztem dwójki z matematyki. U piątego — „kryształowy”; widział dziecinnym zachwytem w domu ciotki kryształowy puchar, gdy w jego niepokalanej twardziźnie rozszczepiało się słońce. No i każdy czytelnik jakimś kanałem odczuwania połączył się z osobą bohatera. Jan Bułhak — pionier artystycznej fotografii w Polsce — pomstował na aparaty fotograficzne małoobrazkowe. — Ja — strzelam kulą. Aż pewnego razu skonstatowałem, że kupił małoobrazkowego RoHeyflexa. Może to więc nie tak głupio z tymi synonimami, z tymi przymiotnikami? Może by lepiej było, gdyby podtytuły, choćby w tym studium, były dwowyrazowe, trzywyrazowe? Z drugiej strony brat mój najstarszy, świetny myśliwy, który zafundował sobie safari w Afryce, polowanie w pustyni Gobi, zwykł był w Poi-, sce strzelać zające kulą. Kiedy mu mówiono o ryzyku pudła, odpowiadał, że należy celnie strzelać. Legenda nakazywała strzelać do Nierozpoznanego srebrną kulą. Jedną, dobraną, trafić czytelnika w samo serce. Może... Może ma rację ten nieznośny Kisiel. Jedno jest pewne — reportaż należy od-Paździerzyć z dywagacji, a jego język — z wie- lomówstwa. 33 Fuokcjonalizm •^Reportaż jest sztuką użytkową,. Kiedy piszę dla czytelnika, czuję się, jakbym składał meldunek Fochowi, który zwykł był przerywać raport niecierpliwym: De guoi s’agit-il? Reporter musi jasno wiedzieć, co eksponuje, i musi w pewnym sensie czytelnika mobilizować: uczuciowo, rozumowo, wizualnie, wyobrażeniowo itd. I tu zaczyna się problem funkcjonalizmu. Go z tego, że fotel ładnie zaprojektowany, kiedy niewygodny? Źli pisarze, źli malarze, źli kompozytorzy, będąc, po prostu, złymi rzemieślnikami, przypisują,, winę odbiorcy, który rzekomo nie dociąga do ich poziomu. Przez lat piętnaście obserwowałem w „Roju” nadymanie się niedołężnych pisarzy, stwierdzających z goryczą, że nie są dosyć lewicowi albo dosyć patriotyczni, albo że nie basują klerowi, albo że wzdrygają się przed pornografią. A cóż by to za nakłady mieli, gdyby zechcieli płynąć którąś z tych rynien. Tak jakby tendencja książki wystarczała za jej wartość. Nie spotkałem książki o dużych powtarzających się nakładach, o nie więdnącym przez lata czytelnictwie, która by nie przynosiła czytelnikom jakichś istotnych wartości, a była oparta jedynie na majstersztyku spekulacji. Jeśli ktoś powoła Mniszkównę czy Zarzycką, to czy słusznie powoła? Prawda, że ciągoty do tych książek trwają (patrz: ciekawe informacje Waldemara Babinicza o Ordynacie Michorow-skim krążącym w odpisach). Gzy te autorki były tylko spekulantkami? Po pierwsze: jestem przekonany, że im samym bardzo podobało się to, co pisały. A więc nie były spekulantkami literackimi. To pierwszy stopień dla przetrwania. Po drugie: odpowiadały zamówieniu społecznemu swoich czasów, a ponieważ epoki na siebie zachodzą, więc łatwo nie giną i tęsknoty epok poprzedzających. Broniłbym Mniszkówny, broniłbym Zarzyckiej. Przypomnijmy epokę bez awansu społecznego, w której ich książki powstawały. O czymże mogła marzyć uboga dziewczyna, jak nie o spotkaniu królewicza z bajki? Tęsknoty najczęściej są arealne, ale głęboko ludzkie. Szanujemy tęsknotę do Boga. Szanujemy tęsknotę głodnych. Szanujemy tęsknotę płciową. Szanujemy tęsknotę do wolności. A na każdej tęsknocie żeruje albo bigoteria, albo produkcyjniak, albo pornografia, albo szowinizm. Czy dlatego sama tęsknota nie ma być uszanowana? Zarzycką? — proszę bardzo. Pamiętam, jak już z kosza wyciągnąłem z pliku odrzuconych rękopisów Dzikuskę, jak z dnia na dzień rosły nakłady Rzeczypospolitej, gdzie rękopis Skierowałem, jak z niej zrobiono film z Halicką i jak w książce poszła w dziewiecdziesieciotysie.cz-nym, niebywałym na tamte czasy nakładzie. 35 Przecież trzeba wielkiej pięknoduchowskiej zarozumiałości, aby przejść nad takim zjawiskiem społecznym z pogardliwym grymasem. W jednej z powieści Zarżyckiej (bodaj Jawnogrzesznicy) bohaterka, bodaj szwaczka, jest zasypywana brylantami i futrami przez szlachetnych, którzy ją wielbią za czystość i nie marzą nawet o tym, aby się, dobrać inaczej do szwa-czuchny niż przez sakrament. Odwieczna kwadratura koła „i pieniądze zarobić, i wianuszka nie stracić”, która przestaje być śmieszna, kiedy się pomyśli o pięknie i młodości więdnących na poddaszu przy maszynie do szycia. Pamiętam zaprodukowaną w przedwojennym Ipsie autentyczną śpiewaczkę podwórzową. Wynędzniała, z zatartą młodością, śpiewała: „Ile razy księżyc błysnął, tyle wspomniał Wandę swą”. Wzruszony, podniosłem oczy i zobaczyłem wyondulowaną paniusię-irnpresario, stojącą za śpiewaczką i podkreślającą „szmirowatość” groteskowymi minami. Pokazywałem Rzym Morcinkowi. Faszerowano nas dziełami sztuki od rana do wieczora. Pewnego razu po takim zwiedzaniu pytał mnie, czy znam takie przecudne szklane kule, w których są zalane kwiaty z dżetów i paciorków. Owszem, znałem te straszliwe ohydy, sprzel dawane po odpustach. — U matulki taka kula stała na komodzie mówił pisarz. I nagle ciepło mi się zrobiło na sercu na m o tej kuli. On ją zobaczył nie od górnych dzie: 86 sięciu tysięcy z wyfiokowaną paniusią. On zobaczył to coś kolorowego, to coś irracjonalnego od strony ponurej hałdy, od strony odkrywki, z której kradziono płytko położony węgiel w czas plugawego bezrobocia. I nagle — o ironio losu — masa czytelnicza, którą pogardzać nauczono pisarzy, zastępuje Medyceuszów. Pisarze, pieniąc się na leżące nakłady, na miny wydawców nie kwapiących się do zawarcia umowy, szukają klucza do tej masy i nie znajdują. Bo ta masa ma instynkt, który wyczuwa spekulację. Podrobić Trędowatą, pisząc ją z cynicznym uśmieszkiem, jest niemożliwością. Jestem pewien, że Mniszkówna nie spekulowała, że przejmowała się’ losami swej bohaterki. — Jestem pewien, że im podobało się to, co pisały — powiedziałbym w dyskusji, demonstrując Mniszkównę i Zarzycką. — Każdemu grafomanowi podoba się to, co pisze. — Ale nie każdy grafoman ma zdolności pisarskie. — To grafoman, według pana, może mieć zdolności pisarskie? — Widać ma, skoro trafia do dusz ludzkich. — Ale z tym wszystkim sam ma ubogi dia-pazon odczuwania i rozumienia. Krytycy, przychodźcie i rozcinajcie włos na czworo, to nie mój fach. Mnie obchodzi w da- 87 nym momencie funkcjonałami — służenie ludziom, którego nie ma, jeśli się nie ma do nich dojścia. Ta chęć służenia ludziom jest pragnieniem każdego, kto ma ambicję formowania rzeczywistości. —‘- Jeśli znajduję z panem wspólny język — mówiłem do komunisty — to przy moim eklek- tyzmie nic dziwnego. Ale że od tylu mających pański światopogląd mam tyle przyjaźni, jest mi trudno zrozumieć przy waszym sekciarstwie. — Wie pan — mówił, wolno formułując — cóż z tegO’, że pan idzie w innym kierunku? Ale zawsze po ziemi. Wielu płynie po naszej linii — po powietrzu. Ich szlaki nigdy się nie zetkną z naszymi. A pan jest w jednym wymiarze z nami. Wówczas jest możliwe przecięcie się albo i zlanie naszych linii. Szengajstowskie prymitywy twierdzą, że do mas dochodzi się tanimi środkami, a same ratują swój nikły walor środkiem najtańszym — niezrozumialszczyzny. Stwierdzony rejentalnie eksperyment z osłem, do którego ogona był uwiązany pędzel, i tak powstały obraz zyskał pochlebne recenzje — powtórzył się w Oborach (domu pisarza). Wysłuchiwałem zachwytów nad felietonem Toeplitza, w którym raz po raz znajdowałem miejsca ni przypiął, ni przyłatał. To jest bardzo przykro mieć wrażenie, że wszyscy naokoło są mądrzejsi. Pocieszałem się, że widać ukształto- 88 wałem swoje gusta literackie w konwencjach, mego .pokolenia, ale niewiele mnie to uspokoiło^ bo i moje równolatki piały z zachwytu. Potem przeczytałem następny felieton Toeplitza, który zdumiewał się nad brakiem reakcji na oczywistą, bzdurę powstałą na skutek rozsypania się; jego felietonu przy składaniu. Muszę wyznać za Teofilem Gautier (w przedmowie do Mademoiselle de Maupin): „Pośród, wszystkich mych talentów cenię najbardziej nieumiejętność rozwiązywania szarad i logogry-fów”. Ale to nie znaczy, żebym nie rozumiał,, jak świetnym chwytem unlkowym jest niezrozu- mialszczyzna. W T§dy i owędy opowiadam, jak uratowałem niezdarny felieton początku j aeego dziennikarza; felieton już był na maszynie, już nic nie można było zrobić; dopisałem więc na końcu: „Tak i w życiu ludzkim”. Co miała oznaczać ta głęboka sentencja, sam nie wiedziałem, ale wiedziałem, że skoro zaiwanić taką puentę, to już czytelnik nie będzie wydziwiać, boi się; być prostakiem. Musiałby mieć odwagę trzynastoletniego Herzla, który na drzwiach założonego* przez siebie kółka literackiego wywiesił napis: „Członkowie są proszeni o niewygłaszanie utworów, których sami nie rozumieją”. No, ale na to, by powiedzieć „król jest nagi”, trzeba mieć trzynaście lat. W funkcjonalizmie reportażu dużo zawdzięczam pracy w reklamie. Wydawcy w notkach biograficznych stale wy- 89* kreślałi wzmianH o niej. Ilekroć ktoś chciał mnie ugryźć, wypominał „Cukier krzepi”. Do-rozumiewam się, że tę niechlubną przeszłość mam ukrywać jak szlachcic parający się handlem, jak poeta piszący teksty dla cyrku. Odwrotnie, musze prosić o niepodawanie moich tytułów dyplomowych stosownych przy nazwisku uczonego, ale bez sensu przy nazwisku pisarza. A przecież każde doświadczenie w życiu bogaci pisarza. Faulkner był stróżem w fabryce, urzędnikiem pocztowym, cieślą, dekarzem; Steinbeck — robotnikiem rolnym, marynarzem, murarzem, odźwiernym, pracownikiem w fabryce rybnych konserw; Caldwell — parobkiem na farmie, młynarzem, woźnicą, kucharzem, kelnerem, zawodowym futbolistą; Saroyan — sprzedawcą gazet, telegrafistą. Żeromski był bibliotekarzem, Reymont — urzędnikiem na kolei. Boy — lekarzem, Leśmian — rejentem, Lemań-ski i Lechoń — urzędnikami, Czeszko — stolarzem, Hłasko — szoferem, Iwaszkiewicz — korepetytorem. I w większości wypadków można wskazać miejsca w ich twórczości, zasilone przez te życiowe doświadczenia. Reklama jest dyscypliną celności w dobieraniu słowa. Zieliński pisze: „Wańkowicz zna się na reklamie i w pełni docenia jej znaczenie dla pisarza. Warto dodać, że próbowano Wańkowicza naśladować. Nie wyszło. Poośmiewali się faceci mimo dobrych chęci”. Dlaczego „poośmiewali się”? Może nie dosyć pracowali. Bo to jest wysiłek. Weźmy osławiony „cukier krzepi”. Pamiętam, że mi to przyszło do głowy nad fiordem. Wydobyłem notes i szybko zapisałem. Zanalizujmy te dwa słowa: 1. Idea ich — przełożyć w umyśle nabywcy cukier z półki produktów luksusowych na półkę z towarami pierwszej potrzeby. Szerokie masy nie wiedziały, co to węglowodany, sądziły, że cukier jest przyprawką. Dopiero trzy miliony przedwojennych złotych, wydane na uzasadnienie tego sloganu, doprowadziły docenianie cukru do świadomości powszechnej. 2. Należało niezwykłym słowem ściągnąć uwagę. Teraz nawet nie wyobrażamy sobie, że słowo „krzepi”, słowo o pięknym rodowodzie, było słowem zanikającym. Slogan cukrowniczy był widoczny wszędzie, tak się utarł, że dwadzieścia osiem firm nim się posługiwało od udat-nej trawestacji „cukier krzepi, wódka lepiej” do topornego przyswojenia „śledź krzepi”. 3. Szukałem hasła z dwu słów, z równej liczby liter, oo dawało awantaże graficzne. Jednym ze słów powinien być „cukier”; to przesądzało, że i drugie słowo musiało być sześcioliterowe. Temu by odpowiadał slogan „cukier posila”. Ale słowo „posila” było wyświechtane. Gdyby szło o drobną firmę, nie mającą rozmachu ani kapitału na wdarcie się z tym słowem zamierającym, naturalnie, że należałoby wziąć słowo „posila”. 4. Litery były z lekka dzikawe (zaprojekto- 90 91 wane przez dobrego liternika, Czernego), więc od razu wyróżniały się, ale dosyć proste, by nie raziły i były z punktu czytelne. 5. Doświadczenia przerobione w Instytucie Baltimore wykazały, że czarne litery na żółtym tle dają największy efekt. Takie też były dwumetrowe napisy „cukier krzepi” aa wszystkich stacjach kolejowych, autobusach itd. Mógłbym punkty mnożyć, ale i tych pięć obrazuje wysiłek, jaki reklama Wkłada w funk- cjonalizrn słowa. Było to jak nieustanne granie gam. Było to nieustanne ćwiczenie formułowania, ścisłości wypowiedzi, celności słowa. Na posiedzeniu Komitetu Powodziowego1, spytany o slogan, napisałem na świstku: „Oschła już ziemia — osuszmy łzy”. Na konferencji w wojsku, kiedy masy niedouczonych kierowców spowodowały więcej śmierci niż walki na frontach, zaproponowałem plakat: „Czy na to dano ci wóz, abyś nim na cmentarz wiózł?” Widząc potem na każdym kroku moje slogany, napisane od ręki, poruszam tą ręką, jakby próbując jej elastyczności, a kiedy się zjawia nowa potrzeba, mówię: „dajcie, napiszę”. Sprawności Reportera obowiązują te wszystkie dyscypliny, co i powieściopisarza, ale poza tym wiele innych sprawności. Musi umieć prowadzić wóz, foto- gratować, stenografować (czego nie opanowałem), posiłkować się magnetofonem i znać się j na grafice. Nie mówiąc o tym, że każda inna l sprawność — konna jazda, pływanie, itd. — wzbogaca jego uzdolnienia zawodowe. Pisanie na maszynie, na równi z fotografią, jest sprawnością podstawową. Pamiętam, z jakim nabożeństwem jako uczniak oglądałem Niemojewskiego, redaktora Myśli Niepodległej, gdy wypukiwał swoje artykuły na zabawnym „Hammondzie”, w którym czcionki były umieszczone półokrągło jak w cyrku i drążki literowe łomotały jak cepy. Ale maszyna do pisania niełatwo zyskiwała sdbie zwolenników wśród pisarzy. Irzykowskiego gorszyło moje bębnienie. Wywodził, jaka to rozkosz pisać piórem, jakie to daje zespolenie z tekstem, z ożywieniem rozważał gatunki stalówek. Jeden polski poeta mówił mi z obrzydzeniem o poetach amerykańskich, którzy tworzą pisząc na maszynie. Każdy artysta konstruuje sobie warsztat dopasowany tylko do niego, umeblowuje go swymi fluidami. Po ‘kilku miesiącach pokój, w którym pracuje, ma już swoją atmosferę. Ale w tym pokoju źle się zasypia. Bywają łóżka, krzesła, stoły, które nam pomagają lub przeszkadzają. Nie mogłem nie tylko unieść, ale i przesunąć nalanego ołowiem taboretu koncertowego, który Paderewski woził po wszystkich kontynentach. Nic więc dziwnego, że dla Irzykowskiego 93 92 bodźcem była stalówka jak dla paru pokoleń przed nim — gęsie pióro. A wyobrażam sobie, co za opory miało gęsie pióro wypierając tabliczki, na których pisało się rylcem. Maszyna do pisania staje się przyjacielem. Dwie rzeczy wpływają na mnie dobrze: kiedy prowadzę wóz i kiedy piszę na maszynie. Znakomity, przedwcześnie zmarły felietonista, Zdzisław Kleszczyński, mówił mi, że kiedy siada do maszyny, czuje, jakby mu tok elektryczny tryskał z palców. Pewnego razu depeszował z Paryża do Kuriera Warszawskiego o zaliczkę. Kur-war oddepeszował: „Gdzie felietony?” Kleszczyński zasiadł do maszyny i w ciągu jednej nocy napisał dwanaście felietonów. Można się krzywić na taki hurt, ale nie można nie podziwiać techniki. Każda sprawność odciąża, każda sprawność wyzwala. Nie każdego stać na rozrzutność Churchilla, który swoje grubachne tomy dyktował, nie przeglądając kazał posyłać do składania, a potem pracował na szeregu kolejnych korekt. Balzak, wciąż dopisując, miewał do szesnastu korekt. Zmarły niedawno Feuchtwanger, kiedy go odwiedzałem w jego pałacyku nad Pacyfikiem, miał system podobny, z tą różnicą, że dyktował wysoce kwalifikowanej sekretarce, która mieszkała w jego domu i przepisywała rękopis w coraz nowej redakcji nieskończone ilaści razy. Nas nie stać na takie luksusy. Przygotowuję bardzo starannie plan każdego pisania, po czym piszę od razu w czterech egzemplarzach, któ- re rozkładam po teczkach „prasa”, „radio”, „odczyty”, „książka” (mówię o nabytych uzusach, ale nie o obecnych możliwościach). To studium piszę w pięciu egzemplarzach. Jedno pokolenie po mnie nauczyło się używać maszyny do pisania, w dwa pokolenia po mnie zaczęto używać magnetofonu. W moim wieku już się nie opłaci inwestować w nowe sprawności. Więc teraz ja się obrzydzam na magnetofon, jak ongi Irzykowski na maszynę do pisania. Lis i winogrona... Grafika Reportaż to autentyzm. Cóż jest bardziej autentyczne jak fotografia? Nieraz tekst schodzi przy niej na drugi plan. I nie tylko u Puchal-skiego. Oto próbka: Opisując w Bitwie o Monte Cassino operację pod Piedimonte, raz po raz nawracałem relacją do bunkra, w którym siedział strzelec wyborowy, przyczyniający wiele szkód. Wreszcie nasz pocisk rozwalił bunkier, major Tarkowski poderwał do ataku i nagle padł, precyzyjnie trafiony w czoło... z tego rozbitego bunkra. Kiedy Piedimonte zostało opanowane, przyjechali filmowcy amerykańscy i prosili o symulowanie walki. Oficer wytłumaczył pomęczonym żołnierzom, 94 95. że trzeba to zrobić, ruszyli gęsto strzelając, bo .film był dźwiękowy. I na te strzały nagle z rumowisk bunkra-mor-dercy wysunęła się na kiju biała chusta. Dopiero wówczas zrozumieliśmy, że bunkier był dwupiętrowy, nasz pocisk zburzył górne piętro, Niemcy zsunęli się do dolnej kazamaty. Czyż w tym miejscu reporter-pisarz może konturować z reporterem-fotografem? Oto kolejne fotografie: 1. Porucznik Tymieniecki biegnie do bunkra. 2. Strzelec ubezpiecza go bronią maszynową. 3. Porucznik wyciąga rękę, pomaga wydostać się. 4. Pierwszy ukazuje się komendant bunkra. W oczach strach, na ustach obleśny uśmiech. .” 5. Trzej Niemcy, którzy stanowili obsadę, stoją z podniesionymi rękami. •6. Żołnierze pytają, który jest strzelcem wyborowym. 7. To ten z wystającymi zębami. 8. Twarze żołnierzy — śmierć wisi nad Niemcem. 9. — Wasser — charczę Niemiec. 10. — Dajcie mu wody — przecina oficer. Groza rozładowuje się. O ileż biedniejszy byłby reportaż bez tych fotografii? f] Fotoreporter amerykański wracał do domu. (Przez radio posłyszał wezwania policji, kierujące lotne patrole na most, aby udaremnić samobójstwo. Fotograf, przyjechawszy na most, ujrzał człowieka, zwisającego nad przepaścią. — Jeśli pan błyśnie lampą, on może się urwać — krzyknął policjant — będzie pan winien śmierci ludzkiej! Fotograf więc czyha. Jakiś ksiądz się znalazł, przemawia do denata, któremu ręce drętwieją, a nijak do niego się wychylić. Wreszcie — błysk lampy, człowiek spada. Fotograf aresztowany. Ale wywołany film wykazał, że kiedy nastąpił błysk, ręce samobójcy były już o kilka centymetrów poniżej krawędzi, której się trzymał, Life umieścił całostronicową fotografię, z której patrzyły oczy rozszerzone trwogą. Jakiż opis może być tak plastyczny jak to zdjęcie? Cenię polski reportaż, polską fotografikę, ale nie mam wygórowanego pojęcia o synchronizacji ich z wydawcą. Zwykle autor napisze, wydawca skieruje do grafika, grafik zwraca się do agencji fotograficznej, która daje, co ma, grafik wybiera, co chce, teraz wydawca wyrokuje per „befsztyk raz...”, to znaczy „dwa arkusze na ilustracyjnym”, potem grafik te wkładki rozmieszcza, kombinując, żeby dwie fotografie umieszczone po dwu stronach kartki nie wypadły zbyt daleko od tekstu, do którego się odnoszą. A bywa i tak, — Prosto od krowy 97 l że jeden cały arkusz wstawia się bliżej początku książki, a drugi takiż — bliżej końca. A autor? A autor z głową w chmurach pobrał honorarium i pojechał na wczasy. Starałem się, aby moje reportaże były najściślej sprzężone z ilustracją. Dużo w tym zawdzięczam pracy nad reklamą. Postawiłem w Warszawie sto sześćdziesiąt słupów reklamowych i prowadząc je przez dziesięć lat, nauczyłem się trafiać do ludzi nie tylko sloganem słownym, ale i zsynchronizowanym z nim sto-ganem rysunkowym. Dało mi to pomysły sprzężenia słowa z ilustracją, a zapewne i większą wizualność samego słowa. Pierwsze moje ilustrowane reportaże, jak W kościołach Meksyku i Opierzona rewolucja, szły starym tropem — wkładek na glansowa-nym papierze z kliszą siatkową raster 58. Ale już w Smętku, którego wyposażyłem we własne zdjęcia, zbuntowali się we mnie pisarz i fotograf i postanowili nie dać się rozłączać. Wy-woj owalem u wydawcy aż 8 arkuszy na wklęsłodruku. To znaczy 128 stron. Tekst wparł się szerokim chlustem na wklęsłodrukowe arkusze, po-kumał się z nimi do tego stopnia, że niejednokrotnie mogłem ‘ilustracji nie podpisywać — odpowiedni wiersz tekstu biegł pod nią, Powodzenie Smętka dało mi możność zażądania od wydawcy rzeczy niebywałej: oto 630-stro- nicowa Sztafeta nie tylko w całości poszła na wklęsłodruk, ale ponadto każdy jej arkusz był przepuszczany powtórnie przez maszynę płaską, bo wklęsłodruk nie daje czcionki o dostatecznie wyrazistym profilu. Teraz zaczęliśmy używać z grafikiem, Mieczysławem Bermanem, jak pies w studni. Mając możność nieograniczonego rządzenia się w książce, umieszczania zdjęć, gdzie się zamarzy, w każdym jej zakątku, mogliśmy tak sprząc tekst z fotografią, że unikaliśmy podpisów. Dawniej ilustracje były jak niemy film — ten też musiał się posiłkować podpisami. Sztafeta była jak film udźwiękowiony. Był to’pierwszy taki eksperyment w Polsce. Ponadto stawialiśmy tu pierwsze kroki, pozwoliwszy sobie’ na eksperyment wielokolorowych zdjęć. Specjalista wiedeńczyk wyprawił’ się na tanie w, Rożnowie z jakimś niezdarnym aparatem fotografującym ten sam obiekt równocześnie na trzy klisze, każda w innym podstawowym kolorze. Daliśmy to na rozkładówkę Sztafety z dobrym wynikiem. Książka ukazała się w dziesięciu tysiącach egzemplarzy na kilka miesięcy przed wojną (Niemcy zdjęli z maszyn jej drugi nakład w Drukarni Narodowej w Krakowie i dziewiąty nakład Smętka w Bydgoszczy). W Bitwie o Monte Cassino znalazłem dalsze pole do eksperymentowania. W trzech tomach znalazło się 2 tysiące fotografii, dostarczonych przez 42 fotografów. Przepracowałem każdy arkusz z grafikami Stanisławem Gliwą i Leopol- 98 99 dern Haarem oraz fotomontażystą Zygmuntem Haarem. Robota z włoskimi zecerami była uciążliwa. Najprzód otrzymywaliśmy szpalty w kolumnach. Na nich rozpoczynaliśmy cuda z obłamywaniem. Odsyłaliśmy to drukarni, gdzie olbrzymią ilość stron należało przeskładywać na nowo. Nieraz na żądanie grafików musiałem odpowiednią ilość wierszy gubić lub dopisywać. Ale nie dałem tekstem pomiatać przez stosowanie tint, przesłaniających czcionkę, a zwłaszcza przez rozpasane łamanie, gdzie tekst staje się służką grafiki (na przykład umieszczenie kościoła na całą stronę i puszczenie składu z jednej i drugiej strony; tekst jest coraz cieńszy, bo dach kościoła coraz się rozszerza, aż wreszcie najdol-niejszy wiersz składu zawiera dwie litery). Fotomontażu nie mogłem się wyrzec, aczkolwiek już wówczas był przeczasiały. Bardzo oszczędnie dopuszczałem go do tekstu, natomiast fotomontażową stroną poczynał się każdy z rozdziałów. Na przykład do tytułu Pękła linia Gustawa prosiłem, aby był potężny łańcuch, który bagnet przerywa. Zygmunt Haar jeździł parę dni po Rzymie, szukając takiego łańcucha. Potem nocą na torze tramwajowym znalazł monterów-spa-waczy i sfotografował iskry, które mu były potrzebne na skrzyżowaniu bagnetu z łańcuchem. W rozdziale o natarciu na górę San Angelo przyniesiono nam efektowną fotografię plutonu sznurem biegnącego do ataku na tę górę. — Znajdź pan archanioła z mieczem w ręku. Haar taką fotografię przyniósł. — Ale to rzeźba,, ciężki masyw. Wówczas drugi Haar po wielu próbach zamglił anioła; odrealniony przeistoczył się w po-latającą Nike prowadzącą ten pluton do zwycięstwa. Dla uplastycznienia przebiegu walk robiliśmy gipsowe makiety bunkrów i ustawialiśmy je na wielkiej warstwicowej mapie terenu. Z chwilą, kiedy Polacy zdobywali kolejny bunkier, zdejmowaliśmy z niego ‘swastykę, zamienialiśmy ją odznaką, jaką nosił zwycięski oddział, i fotografowaliśmy. Na rozkładówkach zaznaczałem, jak mają być rozmieszczane ilustracje. Ze swobody, jaką daje wklęsłodruk, korzystaliśmy tak skrupulatnie, że na przestrzeni 1200 stron zamieściliśmy 2 tysiące fotografii i rysunków. Książkę należało zaopatrzyć indeksem nazwisk wspomnianych w tekście — z górą półtora tysiąca; a że przy każdym nazwisku było zaznaczone imię, stopień, przydział, data ranienia lub śmierci, więc groziło zawaleniem kilkunastu stron ńonparelem. Rozwiązałem to, powiązawszy indeks z innymi elementami. Na-każdej lewej’stronie rozkładówki był inny fragment cmentarza Monte Cassino, górą szedł ustęp wiersza- epitafium -T- K. Sowickiego, każdy poświęcony innej broni. Równorzędnie biegł dołem, trawiony białymi literami w czarnym tle, złożony wgrsalikami 100 101 cycero, opis tej części cmentarza. Natomiast każda strona prawa była poświęcona właściwemu indeksowi. Te nazwiska były złożone na monotypie, potem drogą fotografii sprowadzone do zmniejszonego rozmiaru. Każdy fragment spisu w formie tarczy, nad każdą tarczą reprodukcja kutego w piaskowcu emblematu poszczególnych oddziałów. A więc reporter posiłkuje się grafiką w różnych celach, nie tylko dla ilustracji. Na przykład w Tworzywie czterej główni bohaterowie na przestrzeni czterdziestu lat zmieniają nieraz miejsce pobytu, książka od nich odchodzi, po kilku rozdziałach znowu wypływają. Wobec tego wpadłem na pomysł połączenia spisu rzeczy (tak jak indeksu w Monte Cassino] z szeregiem innych elementów. A więc na końcu książki została umieszczona mapa Kanady. Każdy z czterech bohaterów otrzymał swój kolor. Pod mapą szeroki pas legendy podaje czerwonym kolorem: 1. Józef Gąsior 17. V. 1900 ląduje w Quebec str. 7 2. Józef Gąsior 28. V. 1900 osiada w puszczy str. 82 3. Stanisław Gąsior jr. 1906 kupuje farmę w Saskatchewan str. 99 4. Stanisław Gąsior jr. 1937 kupuje farmę naftową w Alberta str. 360 I zaraz te numerki są zaznaczone czerwono w danych miejscowościach. Potem,, w niebieskim kolorze na mapie idą numerki oznaczające, gdzie lądował Bombik, gdzie polował pod Arktyką, gdzie pracował na kopalni, a w legendzie daty i strony, odsyłające do tekstu. Tak samo na zielono — dane tyczące przygód Klekata, a na czarno — Pasika. W ten sposób jednym rzutem oka znajduje się szukany passus w książce i na mapie i umiejscawia się datę oraz charakter czynności. Grafika — tq wielkie wsparcie dla reportera. Co Jaki będzie rozwój reportażu po nas? Będzie się dalej rozwijać, sięgać po czyjeś za-warowane dziedziny i wywoływać ataki. Bo nie tylko ludzie wydzierają sobie kawałek chleba, ale i gatunki literackie. Za każdym razem, kiedy jeden podbił drugiemu oko i bierze zakręt, powstaje gwałt. Taki gwałt przed stu laty powstał o Mel-ville’a. Znakomity Samuel Eliot Morison, jak nikt powołany do oceniania reportażu *, opowiada o zamieszaniu, jakie u współczesnych wywołał M oby Dick: „«Cóż to jest? — pytano. — Powieść? Alegoria? Traktat o wielorybnictwie? Jeszcze co innego?» Wszystko to razem — konkluduje Morison — i jeszcze co innego”. * Pisząc o Kolurrtbie, przebył jego drogę, pisząc” czternasto-tomowe dzieło o marynarce wojennej, służył na jedenastu okrętach. 103 102 Jakiż to będzie ten nowy zakręt? Mogę tylko przykładać się do poszukiwań. Poszukiwania poczynają się z potrzeby. Taką potrzebę odczuwa współczesny reporter. Nic mu z opanowania formy, z puentylizmu, z chłonności, z zaangażowania, ze zrostu z plazmą czytelniczą, nic mu z mozaiki i z opanowania faktów, nic mu z grafiki, przeróżnych sprawności,” z opanowania języków. Z tymi wszystkimi szczudłami i balonami, i opatuleniami, i sztucznymi płucami, i tysiącznymi „gadżetami”, z całą jego rzemieślniczą zręcznością i z całym jego ludzkim wkładem — tematyka potężną masą żywiołu przewraca go, niesie, miota nim, a kiedy te miliardy ton wzburzonych elementów zastygają, reporter pełza po zastyglisku bezsilnie jak mucha, która cudem wylazła z potopu i która nie widzi granic zasięgu stężałej tematyki. Jak opanować ten nawał materiału? Spójrzmy na przykład na Tworzywo zawierające okres od 1900 do 1939 roku. W tym okresie trzydziestu dziewięciu lat są przeprowadzane życiorysy czterech głównych bohaterów, mnożonych przez czwórakie pochodzenie: fornal, robotnik, mieszczanin, żołnierz, przez trzy dzielnice, przez trzy epoki, przez dwie części świata. Elementów więc jest 4X4X3X3X2 = = 288. Jeślibym pisał reportaż klasyczny, musiałbym dać 288 życiorysów. Tymczasem w każdym życiorysie jest jakiś purikt szczytowy, a reszta — szara. A więc jeden z ludzkich prototypów 104 Tworzywa miał w zaraniu wóz Drzymały i już potem nic. Inny nie reprezentował nic ciekawego, nim nie znalazł złota. Jeden uciekł w Polsce spod szubienicy, a potem w Kanadzie miał szare życie, ale natomiast jego syn, jako lotnik kanadyjski, został zestrzelony nad powstańczą Warszawą. Jeśli się pisze o jednym z nich, trzeba uwzględnić te wszystkie szarości, tempo opowiadania jest zwolnione, reportaż nawet zyskuje na plastyce. Ale przecież w panoramie losu polskiego szeroko rzutowanej nie idzie o typy indywidualne — idzie o typ środowiska i epoki. Stąd nieporozumienia między twórczością Sienkiewicza i jej krytykami. Sienkiewicz nie komplikuje psychiki swych bohaterów. On ich typizuje, boby się rozwalił z konstrukcją. On portretuje nie ich, lecz epokę, nawet tylko jeden aspekt epoki. — No więc — powiedzą obrońcy powieści — czegóż się pchać z taką tematyką do reportażu, który przez swoje przeciążenie autentyzmem nie ma dostatecznych środków ekspresji? A mozaika? A składanie z autentycznych ka myczków?’ —,---—-‘ — — -—. - Dla wieloplanowego w czasie i przestrzeni reportażu wycina się z każdego życiorysu kulminacyjny punkt. Na przykład: przygody w kampanii wrześniowej. Potem szukam ucieczki przez granicę, bo ten, co ciekawą rzecz w kampanii przeszedł, wcale przez granicę nie szedł. Dopasowuję szereg istnień ludzkich, wreszcie jedno 105 pasuje. Ale w tym znowu paśmie życia błyszczy jako zdarzenie szczytowe tylko przejście granicy, potem już ten ktoś spędzi całą wojnę w kancelarii. Teraz dla kontynuacji szuka się lotnika. Błyszczy w tym jego paśmie życia chwila, kiedy przebijał się przez barierę ogniową pod Hamburgiem, ale stracił rękę w następnych lotach, a mój zbiorowy bohater ma jeszcze pracować na emigracji. Szukamy nowego pasemka ludzkiego, ale z dobieraniem jest coraz trudniej, bo najprzód jedno pasmo pasuje tylko do pierwszego, potem musi pasować do dwóch, potem do trzech. Znaleźliśmy, ale chciałoby się, żeby ten bohater wrócił do Polski, a tymczasem ten czwarty prototyp o tym nie myśli, trzeba szukać piątego, już coraz trudniej przypasowywać do tylu elementów. Gazety na emigracji raz po raz roiły się od moich wezwań, poszukujących ludzi mogących złożyć relację na coraz zwężające się okoliczności! Przypominają się kłopoty inspicjenta hollywoodzkiego, któremu polecono znaleźć rudego garbusa o odstających uszach, wielkich pkx miennych oczach, umiejącego brać konno przeszkody, a poza tym mającego zdolności aktorskie. Bo jakże wiele w reportażu zależy od soczystości opowiadania, od” umiejętności spostrzegania. Znalazłem kilku lecących przez zaporę ogniową. Miałem więc takie samiuteńkie kamyczki. Ale jeden tylko błyszczał — inne były martwe. Powiedzmy teraz, że w pracowni reportera stoją posegregowane kosze starannie powynaj-dywanych kamyczków. Poczyna się składać obraz. Jeśli to jest reportaż współczesny, musi się odbywać w ramkach współczesności. I tu się zaczyna polka, jakby powiedział Walery Wątróbka. Bohater przyjeżdża do Casablanki. Z innego wzoru muszę w Casablance umieścić obrazek, jak bezdusznie zachowywali się niektórzy urzędnicy. O, świetny kamyczek, autentyczny, jak jakiś konsul w Belgradzie traktował zwracających się do konsulatu Polaków. Wprawiamy w Casablankę, pasuje jak ulał. Na to otrzymuję płomienne protesty, że przecie w Casablance przez cały czas wojny był przykładny Polak, patriota, pan Iksiński, mający sześcioro dzieci, a ja go tak obsmarowałem. Ustęp w Drodze do Urzędowa liczący trzy strony druku był zlepiony z obserwacji trzech generałów. Jeden z nich się obraził i szukał protektorów po prasie, którzy go przez niedźwiedzią usługę przygwoździli na amen do opowiadania i do śmiesznostek jeszcze dwu generałów. Pierwsze więc prawo, które musi sobie zdobyć reportaż przyszłości, to poszerzenie ram konwencji. Tak jak w panoramie: stoi płot prawdziwy, a dalej jest domalowany. A nawet tego nie żądam. We wspomnianym wypadku konsul też nie był domalowany, tylko przeniesiony skądinąd bez szkody dla wewnętrznej prawdy reportażu. Przeczucie takiego pisania miał reporter 107 106 z krwi i kości — Ksawery Pruszyński. Jego dwie ostatnie książki — Trzynaście opowieści i Karabela z Meschedu — są wspaniałą zapowiedzią nowej drogi. Przecież w rokokowym kościółku w Wiesen, który oglądałem przed dwoma laty, nie było. żadnego takiego nagrobka. Nagrobek Pruszyński widział gdzie indziej. Przecież w szpitalu pod Narwikiem w 1940 roku nie było takiej rozmowy. Taka rozmowa miała miejsce w szpitalu, w którym leżał Pruszyński po oparzeniach w 1944 roku. Ale tylko część tej rozmowy, bo jej główną część wysłuchał bodaj w 1936 roku,’ będąc korespondentem w Hiszpanii. No i co? Czy nie jest tu każdy kamyczek jak najbardziej autentyczny? Wszystko jest posklejane z różnych kawałków, ale prawda obrazu jest jedna, nie sklejona. A więc skoro aż tak duże prawa aroguje sobie reportaż — to czemu, po prostu, nie powiedzieć, że Pruszyński pisał nowele? Czemu nie nazwać tego beletrystyką? Bo nie można tak zrobić. Już pisałem, że reportaż tym się różni od powieści, czym mozaika się różni od malarstwa. Ilekroć u reportera następuje konflikt nieprzyjemnej prawdy z ponętą podmalowania, reporter z żalem tę ponętę odrzuca i zabiera się do poszukiwania nie podmalowanego kamyczka. „Jeśli nawet dzieje się to — pisze o Tworzywie Teresa Lisicka — kosztem rozsadzenia ram powieściowych, przeciążenia materiałem faktograficznym, to straty artystyczne stąd wynikłe są niewspółmiernie wynagrodzone przez umiejętność kompleksowego ukazania zjawiska”. Pruszyński próbował raz w życiu wyjść z rygorów mozaikarstwa reportażowego i napisał powieść Droga wiodla przez Narwik pełną dosyć nieudolnych dywagacji. Tak nie umiał skorzystać z konwencji beletrysty, jak nie umiałby skorzystać z wciśniętego do garści pędzla rzeźbiarz, który życie strawił na kuciu w marmurze. Rozmachałby się tym pędzlem, zachwycony pozorną łatwizną, nieświadom, że w malarstwie (tak jak i w powieści) również rządzą prawa surowej, acz odmiennej dyscypliny. Z uczuciem przykrości musiałem skonstatować, że w pisaniu nie umiem nic wymyślić. Raz, znużony długomiesięcznym poszukiwaniem pasującego kamyczka, wymyśliłem sytuację łączącą dwa bloki faktów. To nie jest długa partia. To jest opowiadanie zesnute z okoliczności, z praktyk tysiąckrotnie przeze mnie przebadanych, ale tak ogólnie, nie na konkretnych ludziach. Te maleńkie kilka stron tkwi w książce (nie znanej w kraju), nikt się na tym nie poznał, a ja raz po raz biorę książkę z półki, wracam jak przestępca do miejsca przestępstwa i po raz setny rozważam, czy istotnie znać, że to jest ulepiony doraźnie na potrzeby autora kamyczek. Tak złotnika korci łańcuszek, w który włączył jedno bardziej kruche ogniwko. 109 108 Ale sklejanie wątków to nie jest jedyne niebezpieczeństwo długofalowego reportażu przyszłości. W takim reportażu, jak dykta sklejo-nym z wątków anonimowych, będą jak sęki tkwiły autentyczne nazwiska pośród fikcyjnych. Raz po raz reporter ma do podania fakty, które nie mogą być oderwane od konkretnej osoby. Jeśli bohater leci przez zaporę ogniową i na ten moment włoży się opowiadanie wzięte od kogo innego, to prawda nic nie traci — zapora ogniowa tak samo wyglądała dla jednego jak dla drugiego. Ale jeśli się . ten materiał bierze z konkretnej osoby, na przykład, że to leciał generał Rayski, były szef lotnictwa, i od niego zdobyło się opowiadanie — to znowu trudno jest pozbawiać reportaż tej cennej zdobyczy, a znowu, skoro cały reportaż jest pisany w tej nowej konwencji, skoro powycinane epizody z życiorysów różnych ludzi są podane pod jakimś wymyślonym zbiorowym nazwiskiem, to kiedy wyskakuje nazwisko historyczne, czytelnik nie wie, jak to traktować. Jestem jedynym dziennikarzem, który po klęsce dotarł w Rumunii do Rydza-Śmigłego i spisał z nim rozmowę. Jestem może jedynym, który rozmawiał z Beckiem przed jego śmiercią. I oto konflikt. Mam W ręku dokument historyczny — jak go włączyć w wielotomo?/ą panoramę losu polskiego, -‘operującą fikcyjnymi nazwiskami, które są zbiorowym pseudonimem niefikcyjnych bohaterów i opisują niefikcyjne zdarzenia? Jakże podać rozmowę — z wodzem naczelnym, z ministrem spraw zagranicznych pod fałszywymi nazwiskami? To już nie nazwisko konsula w Casablance i to nie nazwisko fikcyjnego generała skleconego z trzech. W rezultacie mój fikcyjny bohater rozmawia z autentycznym Śmigłym. Reportaż będzie musiał usankcjonować sklejanie wątków przy zachowaniu przywileju, że jest dokumentem, i będzie musiał wywalczyć status równający jego formalnie fikcyjnych bohaterów z bohaterami autentycznymi. W świat!... Światowe znaczenie polskiej literatury jest mniejsze, niż nam się zdaje, kiedy powtarzamy, że, bądź co bądź, mieliśmy dwóch laureatów Nobla — Sienkiewicza i Reymonta. I kiedy często gęsto sypiemy tytułami książek przetłumaczonych na obce języki. Nobel działa w pewnym stopniu „rotacyjnie”’ i w pewnym stopniu nie jest dostępny dla awangardy, nie zawsze też jest obcy względom politycznym. Te trzy czynniki mogły być pomocne i naszym laureatom, i nie naszym — bo kto, na przykład, czytał Grację Deledda? Z oceną naszego wkładu w literaturę światową, kiedy się czyta wyliczania, czego to nie przetłumaczono, jest jak z oceną pracy insty- -111 * i 10 l tucji społecznych, kiedy się czyta ich sprawozdania. Wiedzieliśmy praktycznie, że nic nie robią, a tu — proszę, proszę — ile cyfr... Ludzie zwykli są serwować niekosztowne komplementy. Dlatego każdy cudzoziemiec z punktu się pochwali, że wie coś o Paderewskim. Ale nie zdarzało mi się we wszystkich siedemnastu krajach, w których przebywałem dłużej lub krócej po wojnie, aby ktokolwiek wymienił inne nazwisko pisarskie poza Conradem. No-, a Conrad, co tu gadać (ach, ja wiem, ja wiem... te tony polskie w jego twórczości...) — był pisarzem angielskim. Te pesymistyczne indywidualne spostrzeżenia potwierdziła ankieta Wiadomości londyńskich, które rozpisały listy do czołowych osobistości świata, prosząc o wyrażenie opinii o Quo vadis Sienkiewicza. Temat był dobrany, że nie można celniej. Primo — laureat Nobla. Secundo — powieść na tematy ogólnoludzkie. Tertio — tłumaczona na wszystkie języki. Quarto — obiegła świat w dwu monumentalnych filmach. Nie mam cyfr, ale pamiętam, że byłem zmiażdżony odpowiedziami. Większość odpowiadających (krytyków, recenzentów, speców, zawodowców, dłu- bajłów) po prostu nie wiedziała o istnieniu Quo uadis. Ci nie odpowiadający zapewne nie wiedzieli tym bardziej. A znowu ci odpowiadający nieraz przyznawali się, że czytali coś takiego na ławie szkolnej, jak my sobie coś tam mętnie przypominamy, że gdzieś tam kiedyś czytaliśmy jakiegoś Winnetou Maya, czy też może to nie był Winnetou albo może go nie napisał May, tylko Mayne Reid. Wszystkie tłumaczenia naszej literatury minionego dwudziestolecia, forsowane w najprzeróżniejszy sposób — wsiąkły zupełnie bez śladu. Więc tysiąc lat naszej kultury, to nic? Na pewno nie nic. Ale spytajmy, co za naszą kulturą stało? Co tu gadać — czytelnik szuka zaplecza cudzoziemskich autorów. Gdybyśmy mieli bombuchnę jeszcze skuteczniejszą niż wodorowa, każdy członek Związku Literatów byłby obmacywany na wszystkie strony. Dostojewski był wielkim pisarzem. Ale należy sądzić, że byłby czterokrotnie mniejszy, gdyby pisał po polsku. Że czterokrotnie mniejszy byłby Conrad. Czyż Erenburg jest tak o niebo wyższy od tylu naszych pisarzy? Czy Buddenbrokowie, czy Saga rodu Forsytów, czy Rodzina Whiteo-aków aż tak górują ponad Noce i dnie? Czy Gładkow piszący o cemencie jest tylekroć lepszym pisarzem od Promińskiego, piszącego o Nowej Hucie, albo autorzy Bielmor Kanal od Brauna, piszącego o stoczniach? Czyż można porównywać Fadiejewa Mlodą Gwardię (choć tenże pisarz dał świetną Klęskę] z książką Popiół i diament? Czy Obrona Stalingradu, Szosa Wolokołamska, K podstupam Leningrada są o niebo wyższe od powieści o wrześniu Szcze-pańskiego i Żukrowskiego (Putramenta w tym miejscu nie wymieniam, bo jego książka nie 8 — Prosto od krowy 113 112 jest opisem kampanii, tylko Generałem Barczem na czerwono — nie jest to stwierdzenie deroga-tywne). Czyż Armia Konna Babela tak góruje nad W polu Rembeka? Czy Nie samym chlebem... Dudincewa ma głębszą problematykę niż Grenada Brandysa? Czy Czarodziejska góra nie miałaby o punkt mniej, a Zazdrość i medycyna o punkt wyżej, gdyby im zmienić zaplecze? Czy Sinclair Lewis, Upton Sinclair byliby tak czytani, gdyby ich akcja toczyła się w Polsce? A jeśliby nawet akcja obcego autora toczyła się w Polsce, to czy Mur Herseya, opisujący walkę zbrojną getta, byłby tak czytany, gdyby opisywał walkę AK? Trzeba sobie powiedzieć, że jeśli za polską beletrystyką nie stanęło ‘dostatecznie atrakcyjne zaplecze, to tym bardziej zabrakło tego zaplecza polskiemu reportażowi. Nie stoi więc za nami zaplecze, a przeszkadza nam nasz odrębny styl. „Styl to znamię człowieka na myśli, jaką chce wyrazić” (Desjardin). Ale nawet już w tym samym człowieku jego styl ulega mutacjom. „Styl Szczenięcych lat — pisał doktor A. Bar, przedwojenny krytyk — znamionuje miękkość. nurt wspomnień wszystko zaciera. W Opierzonej rewolucji ujawnia się rzeczywistość, a z nią styl staje się twardy, rzeczowy”. Jeśli tak bywa w ramach tegoż warsztatu, to jeden pisarz od drugiego, choćby w ramach tej samej epoki i tego samego narodu, jest oddalony o całe obszary stylu. Bo „styl, to cały człowiek” (Buffon). Ale czyż nie tym bardziej styl, to cały naród” albo „styl, to cała cywilizacja”? Stylu swojego przeskakiwać i nie można, i nie należy, bo taki mistyfikant z punktu się wykańcza. Wielu ich obserwowałem w Anglii, gdzie jest moda mówić z zasznurowaną gębą, operować „niedosadą” (bo jakże przetłumaczyć understatement — przeciwieństwo przesady). Anglik mówi: „Oberwało mi rękę i było mi raczej przykro” i jest w tym uroczy. Otóż gdyby któryś z polskich mistyfikantów tak powiedział, byłby błaznem. Anglik, kiedy zaczyna mówić, to, choćby był płynnym mówcą, musi się za-stękać przez różnie powtarzane ni przypiął, ni przyłatał well. Jeśli się snobizuje, to raczej na pokazanie, jakiego to wysiłku wymaga sformułowanie tak cennej myśli. Kiedy się słyszało Mussoliniego, perorującego La felice stella d’Italia — tłum klaszczący, niebo błękitne, całe tło włoskie harmonizowało z mówcą. Jarmark wschodni daje piękną oprawę mówcom posiłkującym się plastyczną gestykulacją. .Owszem, warto z każdego stylu podebrać do polskiego sposobu mówienia, ale sznurując gębę albo rycząc jak bawół, albo wymachując jak wiatrak, mówca w Polsce by się zarżnął. Bo Polak mówi jeszcze inaczej. I jeszcze inaczej pisze. A ze swoim stylem, w dodatku bez zaplecza, wjechać na arenę świata trudno. 114 115 Na Cyprze w 1940 roku dałem angielskiemu pisarzowi swoją książkę w języku angielskim, a on mi dał swoją. Była to, na mój gust, brechta pseudodowcipnej groteski: ktoś łączy łańcuch jakichś tam głowonogów wydzielających elektryczność i otrzymuje prąd poruszający motor. Kiedyśmy się ponownie spotkali, Anglik również nie był zachwycony. Powiedział too senti- mental (‘zbyt sentymentalne). Ja potem, starając się śmiać z dowcipów Punch (pismo humorystyczne o wielkich tradycjach), zrozumiałem nieco z tego komizmu pure nonsense (czystego nonsensu), bo mnie okoliczności do tego zmusiły. Ale angielski kolega mógł nie rewidować swego stanowiska — dla niego takich okoliczności nie było. Trudno jest polskiemu reportażowi wyruszyć w świat. Ksawery Pruszyński był świetnym reporterem. Bardzo zastanowiłem się, kiedy jego książka tłumaczona na angielski okazała się fiaskiem. Może miał w sobie za wiele kultury rustycznej, może też too sentimental, może za bardzo „słoń a sprawa polska”. Powtarzałem aż do znudzenia, że powinna być tłumaczona książka Meissnera Żądlo Genowefy. Ma za temat walki lotnictwa w Anglii; pieni się od przedniego humoru; pisana jest przez fachowca i tchnie autentyzmem; nie ma żadnych westchnień na temat Polski. No i co? — książka wyszła i nie wzięła. A jednak — mamy szansę, szansę większe, niżby można przypuszczać. Panna idąca na bal obmyśla talk, żeby suknia pokazała, co ma najładniejsze: karczek to karczek, łydkę to łydkę. Z tego, co my mamy do pokazania, to już chyba tylko naszą swoistą kulturę. Były z tym megalomańskie przesady, zwłaszcza po każdej klęsce („Polska Chrystusem narodów” itp.). Ale ja do tej konkluzji podchodzę nie od kompleksu niższości, który na przykład Murzynom w USA kazał się buńczuczyć, że czarna kultura poprowadzi świat, tylko empirycznie — ze spostrzeżeń po świecie. Te spostrzeżenia nasiliły się w Niemczech po wejściu Amerykanów. Byli nieco zagubieni, wszędzie znajdywałem przy nich doradcę, powiedzmy faktora — Polaka, Żyda, czasem Ukraińca. Nie były to wielkie sprawy — od zakupu żywności po sprowadzenie dziewczynki. Francuzi, Holendrzy itd. też znali teren, też tu byli po fabrykach, farmach, kacetach niemieckich. Ale nie umieli pośredniczyć między niemiecką zachodnią cywilizacją a cywilizacją amerykańską, która staje się cywilizacją obcą Europie. Włócząc się po świecie, obserwowałem zdumienia jednego narodu na drugi. Że Hirohito napisał grafomański czterowiersz, a jego poddani szaleją ze szczęścia, że Mao Tse-tung, że Ho Chi Minh czczą własnoręcznymi wierszami wizytujących gości, że premier Burmy nagle 117 116 jedzie na sześć tygodni do buddyjskiego klasztoru kontemplacyjnie oglądać pępek. Wdowa po Lumumbie, której fotografie w sukni europejskiej widywaliśmy w prasie, nagle, matka czworga dzieci, ukazuje się w telewizjach całego świata obnażona do pasa na znak żałoby po zabiciu męża. Europejczyk puka się w czoło, nie rozumie komponenty artystycznej i filozoficznej w obcych cywilizacjach. Urzędujący prezydent Stanów Zjednoczonych, Truman, niezadowolony z recenzji o śpiewie swojej córki (zresztą powściągliwej), pisze do1 krytyka list per „Ty sukinsynu (son of a bit c h), ja ci genitalia wykopię” i to się na ogół Amerykanom podoba („swój chłop!”). Europejczyk znowu zdumiewa się, nie rozumie świeżej genealogii czasów pionierskich i kowbojskich. Jakiś Amerykanin pobił rekord jedzenia parówek albo siedzenia na słupie — znowu europejskie zdumienia. A przecież to bunt, na najniższym poziomie, przeciw racjonalizmowi technokracji. Dawniej, w epoce rządów Cywilizacji Zachodniej, złote panowały czasy: wszystko, co nie było po jej linii, to były dzikusy. Można więc było po świecie poruszać się z esperantem swojej cywilizacji — jedynym językiem człowieka cywilizowanego. A tu nagle... W tym rozgardiaszu języków, który zapanował po runięciu nowoczesnej wieży Babel, obserwowałem lądujących w Ameryce Polaków. Jasio z dywizji karpackiej czy z barykady warszawskiej wybałuszał szeroko oczy: „Cyrk do wielki Anielki, jak zdrowia pragnę”. Traciłem go z oczu, kiedy zaś go spotykałem po dwu latach, miał już wóz, poduczył się angielskiego i był wielce pyskaty w rozmowach ze stokroć od siebie bardziej fachowym i wykształconym majstrem. W różnych niezdarnie na angielski tłumaczonych: „nie wierz pan temu...”, „bujać to my”, w różnych rozeznaniach tego, co jest lipa, bił (dalibóg, że to nie megalomania) amerykańskiego ciężkoobrotowca na głowę, tak jak bił wszędzie, gdzie się pokazał, Angielczyków, Holendrów, Szwajcarów i innych zasiedziałych Duńczyków. Ale wszędzie subtelnością rozeznania górowali nad nim bez wątpienia Żydzi. Mówiono mi zaś, że Lewantyńczyk każdego Żyda w butelkę nabije. Cóż tu się stało? Tak jak Lewantyńczyk pochodzi z pasa przejściowego między chrystianizmem a światem muzułmańskim (dosyć pójść na nabożeństwo ma-ronickie, obejrzeć rzymsko- katołickiego kapłana pląsającego przy ołtarzu), tak Polak pochodzi z obszaru przejściowego między Cywilizacją Zachodnią a Eurazjatycką, o którym pisał Nał-kowski, że „jest to istni wąski między oceanami wschodu i zachodu na spłukanie skazany”. Trwoga przed tym spłukaniem (ataki na Nałkowskiego prowadzone przez Romera, Suj- kowskiego, Rehmana), kazała nam kurczowo 118 119 ;-Z,AWS!Ct wyrzekać się tej przejściowości, upierać się przy tym, że jesteśmy Przedmurzem Chrześcijaństwa. Owszem, można znaleźć liczne opracowania na temat wpływu Wschodu na nasz język, tańce, ubiory, architekturę, malarstwo, już nieco tylko na literaturę, a całkiem nic — o wpływie na nasze myślenie polityczne. Tu już „silne, zwarte, gotowe” — Przedmurze. A przecież Wielkie Księstwo Litewskie nie wlało się bez reszty w polski obszar kulturalny. Ten obszar leży na przestrzale cywilizacyjnym i rodzi ludzi o większej elastyczności kulturalnej. I ludzie, i zwierzęta na tym obszarze muszą być bardziej zaradni. Kiedy to piszę, jest luty. Przez rozsuniętą ścianę szklaną wlatuje mucha; bez trudu, jednym klapnięciem zabija się te muchy. — Ależ niezdary te muchy kalifornijskie — mówię do żony, która siedzi na tarasie i karmi drozda kalifornijskiego1 z ogromnym, jak kosa, dziobem. Nazywamy go „kosynierem”. — Oho... poMca mucha — mówi żona — albo i polski wróbel trzy razy sprzedałby i kupił tego niezgułę — i podsypuje „kosynierowi” okruszyny. już jesteśmy wzięci na grzbiet prądu niosącego ku niemu. Lud/kość potrzebuje katalizatora między cywilizacjami. Nienowa to rzecz. Jako taki katalizator Żydzi ocalili swoje istnienie przez dwa tysiące lat. Naturalnie ani ich spadek uniwer-salistyczny, ani ich doświadczenie nie dadzą się porównać z naszym skromnym dorobkiem między Padwą a Połockiem. Ale potrzebni jesteśmy światu na tejże fali. Obyśmy odgrzebali swoją świadomość, odkłamali swoją historiozofię, to i my, a wraz z nami i nasz reportaż stanie się, mimo skromnych naszych możliwości, potrzebny światu. Kalifornia 1961 r. TET u t- m Świat, zrastający się technicznie, dąży do jednolitego kierownictwa, do globalnego planu gospodarczego, na którego bazie pocznie narastać Kultura Uniwersalna. Daleki to cel, ale 120