KAREL ČAPEK OSIEM TWARZY MISTRZA FOLTYNA PRZEŁOŻYŁA EMILIA WITWICKA TYTUŁ ORYGINAŁU «ŽIVOT A DILO SKLADATELE FOLTYNA» I Sędzia okręgowy Szimek PRZYJACIEL Z MŁODYCH LAT Kiedy poznałem Bedę Foltena — wtedy oczywiście na szkolnych zeszytach podpisywał się jeszcze: Bedrzych Foltyn — miałem trochę ponad szesnaście lat. Zostałem właśnie przeniesiony z innej szkoły do szóstej klasy gimnazjum, gdzie uczęszczał Foltyn, a przypadek, który tak często decyduje o losach ludzkich, zrządził, że posadzono mnie z nim w tej samej, porysowanej i pociętej scyzorykiem ławce. Szóstoklasistę Foltyna pamiętam tak dokładnie, jak bym go widział wczoraj: wybujały chłopiec o delikatnej cerze i gęstych, wijących się, kasztanowych włosach, które stanowiły przedmiot jego dumy i szczególnej troski; oczy krótkowidza, wypukłe, jasnobłękitne, długi nos i silnie cofnięta broda, duże, wiecznie spocone ręce, z którymi nie wiedział, co począć — typowy nieporadny dryblas w okresie dojrzewania. Wyglądał zawsze, jak by się czuł czymś urażony i odpowiadał na to cichą a wyniosłą pogardą. Na pierwszy rzut oka nie wydał mi się zbyt sympatyczny; wkrótce też spostrzegłem, że nie ma w klasie ani jednego przyjaciela i starannie unika wszelkiego zetknięcia z gromadą kolegów. Ja sam nie byłem świetnym uczniem, ale w każdym razie ponuro i uparcie zmagałem się ze szkołą, nauką i belframi. Byłem raczej brzydki, mały i miałem krzywe nogi, a wszystko to sprawiło, iż powziąłem twarde postanowienie, że się nikomu nie dam. Pewnie też dlatego wyniosłem ze szkoły pełno blizn, ale przebrnąłem przez nią zwycięsko. Gorzej było z Foltynem. Jego namiętną ambicją była chęć wybicia się, cierpiał przy tym jednak na beznadziejną tremę. W domu obkuwał się jak szalony, ale kiedy w szkole wywoływano go do odpowiedzi, zaczynała mu się trząść broda, nie mógł z siebie słowa wydobyć, przełykał tylko nerwowo ślinę, aż grdyka podskakiwała w jego długiej, miękkiej szyi. — Siadaj, Foltyn — cedził profesor niemal z obrzydzeniem. — Zamiast fryzury lepiej pilnowałbyś matematyki. Foltyn siadał zmiażdżony, przełykał ślinę, a do jego wodnistomodrych oczu napływały łzy. Poruszał przy tym wciąż jeszcze wargami, jak gdyby teraz dopiero formułował poprawną odpowiedź. Nie chcąc okazać, że jest bliski płaczu, przybierał minę chmurną i obrażoną. Miało to oznaczać, że w głębokiej pogardzie ma dwóję, którą oberwał, profesora, matematykę i w ogóle całą szkołę. Belfrowie go nie lubili i dokuczali mu na każdym kroku. Brała mnie litość, kiedy tak stał obok mnie z trzęsącą się brodą i podskakującą grdyką, toteż usiłowałem mu podpowiadać. Z początku, nie wiem czemu, obrażał się za to. — Przestań — wyszeptał ż wściekłością i oczyma pełnymi łez, kiedy nasz łacinnik kazał mu usiąść i postawił słabą trójkę. — Ja nikogo o nic nie proszę. Ale wkrótce przyzwyczaił się do tego, że mu pomagam. Uczył się o wiele sumienniej niż ja, był zdolny, niezwykle pojętny i ambitny, ale brak mu było całkowicie pewności siebie. Ja wiedziałem dużo mniej, za to miałem więcej tupetu. W krótkim czasie Foltyn liczył już tylko na mnie, przyjmował moją pomoc jako sam przez się zrozumiały haracz. Pewnego razu, kiedy nie napisałem mu zadania, obraził się śmiertelnie, a wyglądał przy tym tak naburmuszony i nieszczęśliwy zarazem, że omal nie zacząłem go przepraszać. I służyłem mu dalej. O ile mi wiadomo, pochodził tak jak i ja z niezamożnej rodziny. Ojciec jego był kancelistą albo czymś w tym rodzaju. Mieszkał Foltyn u ciotki, starej panny, należącej niegdyś do miejscowej elity. Bogu tylko wiadomo, E czego się utrzymywała, chyba z odnajmowania pokoju. Ale jak ktoś może wyżyć z tego, że odnajmuje pokój jednemu biednemu studentowi — to mi się w głowie nie mieści. Na mnie zawsze robiła wrażenie mola żerującego w starych pelerynach i salopkach. Swego „Frycka”, jak go nazywała, kochała ogromnie i rozpieszczała, o ile to przy takiej nędzy było możliwe. — Na Frycka się uwzięli — skarżyła się nieraz — bo jest o wiele zdolniejszy od nich. Ale on jeszcze kiedyś pokaże, co w nim siedzi. Dopiero będzie im wstyd. — Mnie tam, ciociu, wszystko jedno, co kto o mnie myśli — odpowiadał Frycek wyniośle i boleściwie i potrząsał swoją wypielęgnowaną grzywą. — Żeby nie tatuś, to bym uciekł z tej idiotycznej budy! Wiem, co bym zrobił, dopiero wszyscy wytrzeszczyliby oczy! Chodziłem do nich odrabiać z Fryckiem lekcje. Mieszkali w pokoju z kuchnią. Połowę pokoju zajmowało przyjemnie zachrypnięte pianino, pamiątka z czasów, kiedy ciotka, ufryzowana w loczki — taka spoglądała na nas ze starej fotografii — uczyła się wygrywać Modlitwę dziewicy i Dzwonki wieczorne. Powolutku, jak to zwykle między dorastającymi chłopakami bywa, zaprzyjaźniliśmy się. Tworzyliśmy dziwną parę: on — chudy dryblas o dziewczęcej cerze i błękitnych oczach, ze złotymi, wełnistymi jak baranie runo włosami; ja — krepy, ciemny, z czupryną ostrzyżoną na jeża. Chłopcy pokpiwali sobie z tej przyjaźni. Pewnego dnia siedzieliśmy u Frycka i gadali o tym i owym. Zmierzch już zapadał, w piecu żarzył się ogień i serce ściskało mi się od nadmiaru nagłego, nieokreślonego wzruszenia. Frycek milczał i tylko przegarniał włosy długą, białą ręką. — Zaczekaj chwilę — szepnął nagle tajemniczo i zniknął w kuchni. Po chwili wrócił; miał na sobie jakąś fioletową jedwabną kurtkę i kroczył jak lunatyk, jak by unosił się nad ziemią. Bez słowa podniósł wieko pianina, usiadł na taborecie i zaczai improwizować. Wiedziałem, że uczy się grać na fortepianie, ale to było dla mnie coś nowego. Frycek grał, przechodząc od melodii do melodii, z odrzuconą w tył głową i zamkniętymi oczyma. Potem jak złamany pochylał się, ledwo muskając klawisze. A gdy melodia potężniała, prostował się i on, jak gdyby go to forte unosiło i porywało. Wreszcie hałaśliwie, z całych sił, zmącił klawiaturę i odrzucił głowę do tyłu. Tak pozostał, póki melodia nie przebrzmiała. Oczy miał blade, wytrzeszczone, jak by oglądał inny świat; wyczerpany, oddychał ciężko. Nie znam się na muzyce; katarynka może mnie wzruszyć tak samo jak chóry anielskie, ale co jest lepsze — tego nie potrafią ocenić. Ekstaza muzyczna Foltyna napełniła mnie niemal przerażeniem; było mi czegoś wstyd, a jednocześnie ogarniał mnie zachwyt. — To było bajeczne — oświadczyłem z uznaniem, Frycek ocknął się jak ze snu, przesunął ręką po czole i wstał. — Wybacz — usprawiedliwiał się — ale kiedy t o na mnie przychodzi, muszą… To jest silniejsze ode mnie. — A dlaczego masz taką fioletową kurtkę? — wyrwałem się. Frycek wzruszył ramionami. — .Wkładam ją zawsze, kiedy gram. Inaczej nie mogę tworzyć, rozumiesz? Nie rozumiałem ani w ząb, ale nie byłem tak zupełnie pewny, czy się to jednak w jakiś sposób nie wiąże z muzyką. Foltyn zbliżył się do mnie i podał mi rękę. — Słuchaj, Szymek, nikomu o tym ani słowa. To nasza tajemnica. — Niby co? — zapytałem nie rozumiejąc. — Że jestem artystą — wyszeptał Foltyn. — Wiesz, chłopcy by się śmieli, a belfry jeszcze gorzej by się na mnie wściekały. I tak widzą, że gwiżdżę sobie na ich nauką. Nie masz pojęcia, jak mnie to upokarza, kiedy muszę wykuwać te ich słówka i wzory. Ja siedzę w klasie i słyszę muzyką, muzykę… — A dawno już wiesz, że jesteś artystą? — Dawno. Dwa lata temu dostałem się przypadkowo na koncert. Powiadam ci, to było coś nadzwyczajnego. Ten człowiek grał, aż mu Włosy opadały na klawisze. Wtedy właśnie zrozumiałem… Zaczekaj — szepnął tajemniczo — dotknij o tu, do skroni. Czujesz? — Co? — zdziwiłem się. Namacałem tylko jego włosy kędzierzawe jak sierść pudla. — Mam wypukłe skronie. To oznacza rzadko spotykany talent muzyczny. Znana rzecz — dodał niedbale. :— Tak samo rozpiętość palców. Dziesięć klawiszy obejmę jak nic. Widzisz, ja chcę mieć pewność, że w sztuce dojdę do czegoś. I czuję to, wiem… Pamiętam, jak by to było dziś: w ciotczynym pokoiku zrobiło się już zupełnie ciemno, tylko co jakiś czas błyskał spadający przez ruszt rozżarzony węgielek. Siedzieliśmy trzymając się za ręce, dwaj biedni, zakłopotani chłopcy; jego dłoń była nieprzyjemnie chłodna i wilgotna, ale ściskałem ją w tej chwili pełen zachwytu, z sercem wezbranym wzruszeniem i miłością. — Frycku — szeptałem — Frycku… — Mów mi: Beda — poprawił mnie Foltyn łagodnie. — Ale nie w szkole, tylko tak, kiedy jesteśmy sami, rozumiesz? To mój artystyczny pseudonim: Beda Folten. Nikomu nie wolno o tym wiedzieć. Beda Folten — powtórzył z lubością. — A ty, jaki pseudonim byś sobie wybrał? — Szymon — powiedziałem bez wahania. —— Bedo, a ty nie piszesz wierszy? — Wierszy? — powtórzył niepewnie, przeciągając sylaby. — Dlaczego właściwie miałbym pisać wiersze? A ty piszesz? — Piszę. — Tak, wreszcie zostało powiedziane to, co już od dłuższej chwili mnie dręczyło. Niech mu się nie zdaje, że tylko on ma swoją wielką tajemnicę! — Jest tego na razie parę zeszytów — dodałem skromnie. Frycek otoczył mnie ramieniem. — To z ciebie poeta! No, widzisz! Nie domyślałem się tego, Szymonie. Pokażesz mi swoje wiersze? — Tak… kiedyś — bąknąłem zakłopotany. — A ty, dlaczego ty nie piszesz? Frycek utkwił wzrok w ciemności. — Ja? Wiesz, to dziwne, czasami myślę wierszem: nagle zaczynam coś sobie mruczeć i to właśnie jest wiersz. Nie nadążyłbym nawet tego zapisywać, tak jakoś to we mnie rozbrzmiewa i płynie samo z siebie… Trochę mnie rozzłościło, że mu idzie tak łatwo; ja, każdy swój wiersz musiałem ciężko i krwawo wypocić, gryząc obsadkę i gorączkowo przekreślając wszystko, co napisałem. To chyba dlatego, że był ze mnie taki uparty, ponury, proletariacki chłopak. Nie miałem widać prawdziwej iskry bożej. Nigdy się specjalnie nad swoimi wierszami nie zastanawiałem, ale teraz zaczęła mnie gnębić myśl, że ja się do poezji tylko zmuszam, że nie ma jej we mnie. Dziś oczywiście zdaję sobie sprawę, że była to jedynie egzaltacja właściwa wiekowi dojrzewania. Dzisiejsza młodzież wymiguje się z tego krytycznego okresu przy pomocy sportu i cynizmu, ale za czasów mojej młodości tak wiele tego sportu nie było; u nas ten kryzys dokonywał się raczej w sferze ducha: prawie połowa chłopców z naszej klasy potajemnie uprawiała poezję. Co prawda, prędko to zarzuciłem, tak samo jak inni. Później jeszcze tu i ówdzie wydrukowałem jakiś wierszyk, ale dziś nikt już o tym nie pamięta, nawet ja sam. Myślę sobie tylko, jakie też te moje sztubackie wiersze musiały być nieporadne i zielone! — Wiesz — odezwał się z ciemności głos Frycka — taki na przykład wiersz: Naga stanęłaś w srebrnym kręgu brzóz… Zaczerwieniłem się, choć było ciemno. — Ty… ty… widziałeś? — Widziałem. — Gdzie? — Tego ci nie powiem. Nazywała się… Manuela. — Przeganiał palcami włosy. — Nie masz pojęcia, Szymonie, co ja już przeżyłem. Każdy artysta musi przeżyć okropnie dużo. Poznałem już tyle kobiet… — Tutaj? — spytałem nieufnie. Wydawało mi się ta dziwne. Znałem przecież nieśmiałość Frycka i zakłopotanie, jakie ‘ogarniało go przy zetknięciu z kimkolwiek. — Nie, u nas w domu. Tam jest zamek hrabiowski. Mój ojciec jest dyrektorem zarządzającym u hrabiego. Kiedyś wieczorem hrabina słyszała, jak grałem preludia, i od tego dnia ciągle mnie zaprasza do zamku. Te brzozy to właśnie tam w parku, rozumiesz? Mam do parku swój własny klucz… Skądże tutaj! Tutaj bym z nikim nie rozmawiał. To nie jest środowisko dla mnie. Tam, na zamku, jest taki stary klawicymbał, ma już ze dwieście lat, i ja na nim grywam. W czerwonym salonie palą się tylko świece w srebrnych lichtarzach. Hrabina jest bardzo muzykalna, zawsze zanurza mi rękę we włosy… — Tu Frycek syknął lubieżnie. — Ładna? — W tych ciemnościach, z oddali, wszystko wydawało mi się jakoś możliwe. — To taka dojrzała piękność — określił Foltyn ze znawstwem. — Ja, widzisz, uczę muzyki jej córkę. Wychowała się w hiszpańskim klasztorze… — I nazywa się Manuela? — Nie. Nazywa się Isabel Maria Dolores. To jeszcze dziecko, bracie. Ma szesnaście lat — dodał z męską wyrozumiałością. — Zdaje się, że się we mnie zakochała, ale widzisz, ja… Wzruszył ramionami. — Hrabia tak mi ufa. To trudna sprawa. Tylko raz ją pocałowałem; nie masz pojęcia, co za ogień w tej dziewczynie. Cóż myślisz? Artysta nie może być skrępowany żadnymi względami. Ma nieograniczone prawo do życia. Przecież tworzy tylko z tego, co sam przeżył. Być artystą to wielka rzecz, prawda? Daj mi rękę, Szymonie, że nikomu o tym nie powiesz… o tej hrabinie, no i w ogóle. Słowo? — Słowo! Jego dłoń była chłodniejsza, bardziej wilgotna niż zwykle i drżała ze zdenerwowania. — No więc, żebyś wiedział… żebyś wiedział… Hrabina również ofiarowała mi swoją miłość. Jesteś poetą, Szymonie, więc to zrozumiesz. Ty też przecież gwiżdżesz na przesądy. Ach, gdybyś wiedział, jaka ta Isabel jest piękna! Ty nie znasz mego podwójnego życia, Szymku, znasz mnie tylko ze szkoły; więc żebyś wiedział: ja… ja żyję jak artysta, rozumiesz? Szaleńczo, nieokiełznanie, wszystkimi nerwami. — Mówiąc to, kurczowo zaciskał i prostował swoje duże chłopięce łapy, jak by coś w nie chwytał. Byłem w rozterce. Miałem ochotę wierzyć we wszystko, co romantyczne, a zarazem nie opuszczało mnie męczące wrażenie czegoś sztucznego i nieprawdziwego. Jednocześnie okropnie wstyd mi było za mój brak fantazji i przyjacielskiego zaufania. — No, mów dalej — mruczałem ponuro. — Powiem ci — Frycek szczękał zębami jak w febrze. — Najlepiej mi się tworzy, kiedy przeżyję coś wielkiego. Wielką miłość… albo wielki występek. To należy do sztuki… Ty też się o tym przekonałeś, co? Musisz mi kiedyś opowiedzieć, coś przeżył jako poeta. Ale muzyka to jeszcze coś więcej, muzyka to… coś, co jest w nas, a czego nie sposób wyrazić, rozumiesz? Wiesz, Szymonie, ja mam usposobienie Dionizosa. Ja jestem… Poczekaj — powiedział nagle innym głosem — ciotka idzie. Stara panna otworzyła drzwi i weszła z płonącą świecą w ręku. — — Chłopcy, chłopcy, tak tu siedzicie po ciemku? — Myśmy tylko powtarzali historię — bąknął Frycek mrugając oślepionymi oczami krótkowidza. Z tą swoją długą, białą szyją i cofniętą brodą przypomniał mi naraz obrażoną gęś. Tak się zaczęła przyjaźń na śmierć i życie. Pierwsza wielka przyjaźń to coś równie potężnego i pięknego jak pierwsza miłość. Role nasze były dobrze podzielone: Foltyn miał naturę Dionizosa, kipiącą od nadmiaru porywów i wzruszeń, rozwiązłą, szaloną, skłonną do upojeń; zapuścił sobie grzywę niczym Papuas i chodził z kapeluszem w ręce i z rozwianą przez wiatr czupryną. Dla mnie, ku całkowitemu memu zadowoleniu, wyszukaliśmy naturę Hefajstosa; był ze mnie czarny, poczochrany smyk. Kułem swe wiersze w kuźni i reprezentowałem siłę trzeźwą, szorstką i sceptyczną. Usiłowałem nawet kuleć jak Hefajstos. Tak więc włóczyliśmy się po małym mieście i okolicy jako dwaj bogowie. W bezgranicznej pogardzie mieliśmy innych, Beotów i Feaków. Wieczorem na korso spotykaliśmy płoche nimfy lub namiętne menady, a czasem zakradaliśmy się w pobliże miejscowego lokalu o wątpliwej reputacji, żeby choć przez szparę w drzwiach zerknąć z bijącym sercem na czerwoną łunę groty Wenery. Cóż za znaczenie wobec tych antycznych upojeń miała jakaś dwója z łaciny czy greki! W szkole Dionizos z podskakującą grdyką i trzęsącą się brodą rozpaczliwie usiłował utrzymać się na powierzchni, podczas gdy posępny Hefajstos gorączkowo łowił pod ławką strzępy wiadomości ze szkolnych książek i bryków. W końcu Dionizos obciął się przy czasownikach nieregularnych i usiadł z oczami pełnymi łez, z rozpaczliwą godnością, a Hefajstos pod ławką uścisnął mocno i wiernie jego spoconą dłoń. Nawet bogów nie oszczędza zawistny los! Klasowy motłoch ze złośliwą radością napawał się widokiem naszych zmagań z profesorskimi harpiami. Czegóż innego oczekiwać mogą bogowie od małodusznych Mirmidonów? Raz jednak Dionizos bohatersko stawił czoło bezmyślnemu światu, który nie rozumiał go i dręczył. Stało się to wtedy, kiedy nasz łysy wykładowca czeskiego zatrzymał się przy nim i jął prawić karcącym tonem: — Ej, Foltyn, Foltyn, kiedyż ty wreszcie dasz sobie ostrzyc włosy, żeby przewietrzyć to, co masz w głowie zamiast mózgu? Frycek zaczerwienił się, poderwał i z płonącymi oczami trzasnął pięścią w pulpit. — Panie profesorze! — krzyknął histerycznie załamującym się głosem. — Tu jest szkoła, nie zakład fryzjerski! Nic panu do moich włosów! Proszę, się ich nie czepiać! Wypraszam to sobie! Oberwał za to zuchwalstwo burę od dyrektora, ale na pewien czas stał się bohaterem gimnazjum. Swoje prawo do posiadania artystycznej czupryny mimo wszystko obronił, a na dodatek sprawił sobie artystyczny krawat. Belfrowie się od niego odczepili i nie protestowali nawet, kiedy w czasie lekcji przeczesywał grzebieniem swoją wypieszczoną fryzurę. Po pewnym czasie nasze drogi się rozeszły, Stało się to właśnie z powodu moich wierszy. Męczył mnie o nie tak długo, aż zakłopotany, dość niechętnie przyniosłem mu wytłuszczone, gęsto zapisane zeszyty. Już wtedy miałem dziwną awersję do popisywania się przed kimkolwiek. Nie chciałem go pytać, co sądzi o moich wierszach, a on sam tego tematu nie podejmował. Dopiero po paru miesiącach napomknąłem mimochodem, że chciałbym je mieć z powrotem. Frycek zdziwił się. — Jakie wiersze? — Te zeszyty, co ci pożyczyłem. — Ach tak — przypomniał sobie. — Przyniosę ci je jutro, skoro mi nie dowierzasz — mruknął i nadął się pełen urazy. Szliśmy dalej w milczeniu. Frycek tylko parskał z oburzenia i potrząsał głową jak człowiek, który spotkał się z bolesnym niezrozumieniem i brakiem wdzięczności. Nagle zatrzymał się i podał mi chłodną dłoń. — Do widzenia, idę sobie. — Ależ słuchaj, co ja ci zrobiłem? — Nic — odparł niechętnie, połykając łzy. — Ja… ja chciałem do niektórych twoich wierszy napisać muzykę, a ty zupełnie, jak bym ci je chciał ukraść. — Nic mi o tym nie mówiłeś! — Chciałem ci zrobić niespodziankę. Znów sam, znów sam pod niebem pochmurnym… Ścisnąłem jego chude ramię. — Nie gniewaj się, Frycek, przecież ja nie wiedziałem. Tak się cieszę, że ci się coś w moich wierszach choć trochę podobało. Ale nigdy mi o tym nie wspominałeś… — Jestem tego pełen, ciągle mi to huczy w głowie, a ty… Artysta tak nie postępuje! — krzyknął płaczliwie. — To małoduszny brak zaufania! Nie bój się, oddam ci te twoje zeszyty! I w ogóle nie potrzebuję nikogo! Wystarczę sobie sam! Gwałtownie wykręcił się na pięcie i odszedł w przeciwnym kierunku. Dopędziłem go i przekonywałem przez dobrą godzinę, że wcale tak nie myślałem, że może sobie te zeszyty zatrzymać, jak długo zechce… — Nie powinieneś był tego mówić, Szymku — powtarzał z goryczą. — Wiesz przecież, że mam usposobienie artysty. Jak ja mogę pamiętać o tym, że mam komuś coś oddać? Tak to jest, kiedy człowiek zadaje się z ludźmi, którzy nie są na jego poziomie! Cóż było robić? Pozostał między nami rozdźwięk i Frycek prawie się do mnie nie odzywał. Były akurat półroczne egzaminy i Foltyn zgarniał dwóję za dwóją. Na próżno starałem się mu podpowiadać. Uparcie nie przyjmował do wiadomości moich wysiłków i siadał, z trudem przełykając ślinę, z oczyma pełnymi łez i wyrazem wyrzutu na twarzy; na nosie miał wypisane, że całą winę ponoszę tylko ja. W siódmej klasie na półrocze Frycek oblał z trzech przedmiotów. Zbladł zobaczywszy swoje świadectwo, a broda zaczęła mu się trząść żałośnie, ale kiedy chciałem mii powiedzieć, żeby się nie przejmował, odwrócił się do mnie tyłem. „To twoja wina” — mówiły jego plecy wstrząsane tłumionym łkaniem. Było mi okropnie żal i jego, i siebie. Wkrótce potem Frycek zawarł nową przyjaźń. Tym razem był to prymus naszej klasy, wzorowy uczeń i beniaminek grona profesorskiego. Delikatny, blady i wątły chłopiec, ładny jak dziewczyna, schludny i grzeczny. Chłopcy uważali go za świętoszka, nie ufali mu i darzyli go łagodną pogardą z powodu jego doskonałości. W jaki sposób ci dwaj się zaprzyjaźnili, co w sobie znaleźli — nie wiem. Wiem tylko, że byłem wściekle, rozpaczliwie zazdrosny, pewnie dlatego, że w głębi duszy sam marzyłem o przyjaźni naszego wzorowego klasowego Adonisa. Czułem się bezgranicznie nieszczęśliwy i opuszczony, kiedy widziałem, jak ci dwaj spacerują razem. Raz umyślnie ordynarnie krzyknąłem za Fryckiem: — Może byś mi wreszcie oddał moje zeszyty? Ale Frycek nie odpowiedział, tylko wzruszeniem ramion wyraził swą pogardą. Następnego dnia w czasie lekcji zbladł nagle śmiertelnie i wstał chwytając się ławki, jak by miał zemdleć. — Co ci jest, Foltyn? — zapytał profesor. — Panie profesorze — wykrztusił Frycek — ja nie mogę tu siedzieć. Szymek śmierdzi. Zaczerwieniłem się, jak by mi ktoś dał w twarz. — To nieprawda! — broniłem się, nieprzytomny ze wstydu i oburzenia. — Niech inni powiedzą! — Śmierdzi od brudu — powtórzył Frycek. Profesor zmarszczył czoło. — Więc siadaj gdzie indziej i nie przerywaj lekcji! Foltyn zebrał swoje książki i z triumfującym uśmieszkiem przeszedł na palcach do ławki swego prymusa, jak gdyby się unosił w powietrzu. Od tego czasu nie rozmawiałem z nim. A tych moich zeszytów nie zwrócił mi nigdy. Nie wiem — może na moje wspomnienia o Bedrzychu Foltynie rzuciła cień ta przygoda, która mnie wtedy tak boleśnie zraniła i upokorzyła. Dziś, jako sędzia, z większą wyrozumiałością patrzę na ludzkie postępki, a szczególnie jeśli chodzi o młodych, ich kłamstwa i sprzeniewierzenia, nie biorę tych rzeczy tragicznie. Przywykłem patrzeć na młodość prawie wyłącznie jako na stan zmniejszonej odpowiedzialności karnej. Wtedy jednak byłem zupełnie złamany. Chciałem się utopić albo uciec. Dziś wytłumaczyłbym sobie prawdopodobnie, że Foltyn po prostu chciał dostać się jak najbliżej swego prymusa, aby ten pomagał mu w lekcjach wydatniej i pewniej niż kolega tak bądź co bądź przeciętny jak ja. Istotnie, od tej pory podciągnął się w nauce. Ale może było w tym coś więcej? Jakieś wspólne zainteresowania albo romantyczna przyjaźń, jak to nieraz w tym wieku bywa. Przypominam sobie, że raz wezwano ich obu do dyrektora na audiendum verbum. Było to tajne śledztwo, a o co właściwie szło, tego się nigdy nasza klasa nie dowiedziała. Nie mogę twierdzić, że po tych chłopięcych doświadczeniach znam naprawdę charakter Bedrzycha Foltyna. Zarówno życie, jak mój zawód nauczyły mnie ostrożności w osądzaniu ludzkich dusz. Dziś tak podsumowałbym swoje uwagi: Chłopiec przeczulony, ambitny i trochę rozpieszczony, o artystycznych skłonnościach, a może i z prawdziwym talentem muzycznym — tego nie potrafię ocenić. Zarozumiałość posunięta do granic manii wielkości, a przy tym społeczny i fizyczny kompleks niższości oraz brak wiary w siebie. Trochę nadmierna skłonność do kłamstwa i pyszałkowatość, nie Bedaca zresztą niczym niezwykłym w tym wieku. W normalnych okolicznościach mógłby wyrosnąć na kogoś może nie wybitnego, ale w każdym razie na człowieka o nieprzeciętnych i szlachetnych zainteresowaniach. Wyraźna skłonność do duchowego sybarytyzmu. Typ asteniczny i sentymentalny. Oto wszystko, co mogę o nim z całym przekonaniem powiedzieć. II Pani Jitka Hudcowa ARIEL Pana Bedę Foltyna poznałam, kiedy był w siódmej klasie gimnazjalnej. My, pensjonarki, interesowałyśmy się nim już przedtem, oczywiście tylko z daleka, tak jak to normalnie bywa w małym mieście. Między sobą nazywałyśmy go „ten ładny z siódmej klasy’’ i mówiłyśmy o nim, że na dziewczęta nie zwraca uwagi. Był to oczywiście jeszcze jeden powód, by zwiększyć naszą ciekawość. Miał przepiękne kędzierzawe włosy, wielkie jasnobłękitne oczy, był wysoki i szczupły; chodził zawsze jak we śnie, zapatrzony gdzieś hen, przed siebie, z kapeluszem w ręce i jasną czupryną rozwianą na wietrze. Ogromnie się nam, licealistkom, podobał; tak właśnie wyobrażałyśmy sobie poetę. A dla pensjonarki w tamtych czasach to nie było byle co. Teraz na przykładzie swojej córki widzę, że dzisiejsze dziewczęta mają zgoła inne, mniej zwariowane i nie takie sentymentalne ideały. Może w tym właśnie jest postęp, ale ja tego nie rozumiem. Poznaliśmy się na lekcjach tańca. Byłam pierwszą, którą zaprosił do tańca pan Foltyn. Jak dziś widzę przed sobą kłaniającego się zmieszanego dryblasa mamroczącego swoje nazwisko. Zdaje się, że byłam równie onieśmielona jak on, ale mam nadzieję, że nie było tego po mnie widać. Muszę stwierdzić, że nie był z niego dobry tancerz; po kilku pierwszych pas przybrał ponurą minę i mruknął, że nienawidzi tańca, że nie znosi tego bębnienia na fortepianie, a zaraz potem dodał: — Lubi pani muzykę? W tym właśnie czasie zmagałam się rozpaczliwie ze szkołą fortepianową Tibich–Maleta i nie cierpiałam muzyki z całego serca, ale bez namysłu oświadczyłam, że. wielbię muzykę nade wszystko. Dzisiaj nie mogę się nadziwić, dlaczego młodzi ludzie tak chętnie kłamią. — Będziemy się więc dobrze rozumieli — rozpromienił się pan Foltyn i ze wzruszenia nadepnął mi na nogę. W tym momencie okropnie mi się nie podobał, może dlatego że uprzytomniłam sobie, iż kłamię. Jego nos wydał mi się za długi, broda za krótka, ręce za duże i w ogóle wszystko mnie w nim denerwowało. Od tej silnej antypatii zaczęła się moja pierwsza miłość. Przedtem byłam już co najmniej dwa razy śmiertelnie zakochana, ale to się nie liczy. Prawdziwa pierwsza miłość polega nie na tym, że jest się zakochaną, ale na świadomości, że się ma swego chłopca. Pan Foltyn odprowadzał mnie z lekcji tańca; a później chodziliśmy niekiedy wieczorem na spacery. To było ważniejsze, bo musiałam w domu kłamać, że wychodzę z jakąś Marysią czy Elżunią. Dziś jest inaczej; kiedy pytam swoją córkę, odpowiada mi spokojnie, że wychodzi z chłopcem. Podobał mi się ogromnie, kiedy tak szedł koło mnie poważny, kołyszącym się krokiem i mówił mrukliwym głosem. Przed dziewczętami chełpiłam się, że zdobyłam „tego ładnego z siódmej klasy”. Z Marysią chodził wprawdzie ośmioklasista, ale nie miał długich włosów i w ogóle nie był taki interesujący. Elżunią pokazała się raz nawet z kadetem w mundurze, ale to był tylko jej kuzyn. Byłam bezgranicznie dumna, że mam artystę; wyznał mi, że jest poetą i że toczy się w nim straszna walka wewnętrzna, czy poświęcić się całkowicie muzyce, czy poezji. — Nie ma pani pojęcia, Jitko — mówił podrzucając czuprynę :— jaka to dla mnie rozpaczliwie trudna decyzja. A pani co by wybrała? W głębi duszy było mi wszystko jedno; poezja i muzyka były dla mnie czymś, czego my, dziewczęta, musiałyśmy się uczyć, ponieważ należało to do wykształcenia; pewnie też dlatego jedno i drugie strasznie mi imponowało. — Niech pan posłucha, Bedo — mówiłam z głęboką powagą, do jakiej zdolny jest człowiek tylko w szesnastym roku życia. — Dlaczego miałby się pan czegoś wyrzekać? Mógłby pan na przykład… na przykład… jednocześnie sam pisać i komponować opery… jak Ryszard Wagner, no nie? (Byłam wtedy niezmiernie dumna z tego, że wiem, kto to był Wagner.) Beda zarumienił się z radości i po raz pierwszy w życiu ujął mnie pod ramię; może zresztą zrobił to także i dlatego, żeśmy zaszli aleją daleko, dalej niż kiedykolwiek, i czuliśmy się niemal gdzieś poza całym światem. — Jitko — mruczał z przejęciem i wzruszeniem — jeszcze żadna kobieta nie rozumiała mnie tak jak pani… A potem tak już jakoś samo wyszło, że chwycił mnie za łokcie i usiłował pocałować. Co prawda w tym wzruszeniu pocałunek wypadł gdzieś na nosie, nie miało to jednak znaczenia. Byłam nieprzytomna z dumy, że rozumiem taką duszę jak Beda, no i że mam już za sobą pierwszy pocałunek. Było to gwałtowne uczucie dojrzałości czy zwycięstwa — nie wiem sama, jak to nazwać. Potem nagle przypomniałam sobie jego słowa: „Jeszcze żadna kobieta tak mnie nie rozumiała”, i zaczęłam udawać zazdrość, której zupełnie nie czułam. Wyrwałam mu łokieć, przeszłam na drugą stronę alei i kroczyłam pogrążona w milczeniu, które miało sprawiać wrażenie zagadkowego. Beda był przerażony, wprost nieszczęśliwy. — Jitko — pytał trzęsącym się głosem — co pani jest? Nieruchomo wpatrywałam się przed siebie. Miałam nadzieję, że w tym półmroku wyglądam tragicznie blada. — Bedo — powiedziałam cicho — więc pana kochała już jakaś inna kobieta? Ledwo to wyrzekłam, zlękłam się i zapragnęłam zapaść się pod ziemię ze wstydu, policzki mi płonęły. O Boże, jak ja mogłam takie głupstwo palnąć! Przecież to brzmiało jak wyznanie miłosne, które chciałam trzymać w rezerwie, aż on o nie poprosi. Po raz pierwszy w życiu poczułam się kobietą. Było to uczucie tkwiące we mnie gdzieś bardzo głęboko, straszne, a zarazem niemal upajające. Beda nie spostrzegł chyba mego zakłopotania. Zwiesił głowę i przegarnął włosy palcami. — Tak — powiedział głucho — kochała. — Jak miała na imię? — Szymonka — mruknął niepewnie. „Jak może kobieta nazywać się Szymonka? — pomyślałam sobie. — Ale właściwie to ładne imię. Ładniejsze niż Jitka.” — Kochał ją pan szalenie? — Może to pani nazwać… namiętnością — powiedział i machnął ręką. — Jitko, pani jest jeszcze dzieckiem… nie może pani tego zrozumieć… — Nie jestem dzieckiem — odparłam dotknięta i usiłowałam wzbudzić w sobie uczucie zazdrości o coś, co się nazywa namiętnością. Zdaje się jednak, że mi się to nie udało, chociaż z wysiłkiem marszczyłam czoło. — Czy pani może mi przebaczyć? — mruczał Beda pokornie. Bez słowa uścisnęłam mu rękę. Ty głup”i, przecież to wspaniałe, że jesteś już taki dorosły! Gdyby dziewczęta o tym wiedziały, dopiero by zrobiły oczy. „Jitka, naprawdę? — pytałyby. — A jaka była ta Szymonka?” „Miała dwadzieścia lat — odpowiedziałabym im — a ładna była, powiadani wam, zupełnie Madonna Torricellego. Nie, Botticellego; Torricelli to są jakieś rurki. Taka, wiecie, zagadkowa, blada piękność.” Wtedy chorowity wygląd był bardzo modny. Dzisiejsze dziewczęta są inne, prozaiczne i zdrowe jak rzepa, ale jako matka wolę chyba, że tak jest. Od tego pamiętnego wieczoru zaczęła się nasza wielka, bezgraniczna miłość. Spacerowaliśmy razem aleją nad brzegiem rzeki, a nasze dusze, jak się to mówi, zespalały —się w jedno, szczególnie kiedy mrok gęstniał. Potem trzeba było biec bez tchu, żeby zdążyć na czas do domu, a tam musiałam zmyślać, gdzie się tak długo wałęsałam. Bardzo to było denerwujące. W Bedzie byłam zakochana po uszy, ale rzecz dziwna: było mi nieprzyjemnie, kiedy chciał mnie wziąć za rękę czy pod ramię albo nawet pocałować ukradkiem. Wydawało mi się, że ma zimne i jakieś za duże ręce, a już zupełnie głupio i nieswojo robiło mi się, kiedy na policzki występowały mu gorączkowe rumieńce i broda zaczynała trząść się nerwowo. „O Boże — myślałam ze strachem, tłumiąc chichot, a może było to jakieś męczące, nerwowe współczucie, sama dobrze nie wiem. — O Boże, zaraz znów mnie pocałuje! Co on w tym znajduje za przyjemność?” Wiele czasu upłynęło, zanim zrozumiałam, jaka w tym jest przyjemność, wtedy jednak wykręcałam się, jak tylko mogłam. W końcu Beda trącał mnie niezdarnie zimnym nosem gdzieś koło ucha. Najchętniej wytarłabym potem twarz, ale najważniejsze, że miałam już wszystko za sobą. — Jaka pani chłodna — mruczał Beda z wyrzutem, a ja z jednej strony okropnie się wstydziłam, że taka jestem chłodna (Szymonka z pewnością taka nie była), z drugiej zaś — dopatrywałam się w tym Bóg wie jakiej romantycznej i niezwykłej właściwości, którą starałam się podkreślać w sposób możliwie najbardziej interesujący, szczególnie w rozmowach z koleżankami. Długo jeszcze byłam przekonana, że mam rzeczywiście naturę chłodną i nieprzystępną. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego w młodości człowiek tyle zastanawia się nad swoimi szczególnymi właściwościami, a najwięcej nad tymi, które sobie przypisuje w wyobraźni. A jednak była to wielka miłość. Przepełniała mnie radosna duma, że mam już swego chłopca, że jest o głowę wyższy ode mnie, że taki z niego artysta i poeta, że takie ma piękne włosy, że tak ze mną poważnie rozmawia, zupełnie jak w powieści. Szczęśliwa kroczyłam u jego boku, kiedy mówił o muzyce, o swoich planach i o samym sobie. Chętnie zwierzał się przede mną z tego, co nazywał „losem artysty”. Musiał chyba niewymownie cierpieć wśród otoczenia, które go przygnębiało, i w szkole, która — jak mówił — dławiła jego wolność artysty i możność tworzenia. Jeśli chodzi p te sprawy, to myślałam sobie, że całkowicie się z nim zgadzam, chociażby co do tego braku zrozumienia ze strony otoczenia, co do szkoły. Ja też bym wolała, żebyśmy mogli razem uganiać po kwitnących łąkach, wolni jak ptaki, i nie musieli bać się mamy i egzaminów. — Pani tak mnie rozumie, Jitko — szeptał Beda z podziwem. Sama o sobie niewiele miałam do powiedzenia, toteż ani pary z ust nie puszczałam, kiedy się tak rozwodził o swoich walkach wewnętrznych i o mękach tworzenia. — Pani mnie tak inspiruje — mawiał niekiedy, a ja byłam niewypowiedzianie szczęśliwa. Czasem w swych zwierzeniach napomykał niejasno, że zanim mnie poznał, wiódł życie szalone i rozwiązłe. — Bo ja jestem strasznie namiętny, Jitko — mamrotał zaciskając pięści. — Każdy artysta jest okropnie zmysłowy i impulsywny. Myślałam sobie wtedy, że namiętność przejawia się czerwienieniem uszu i trzęsieniem rąk; poza tym Beda ze swymi baranimi kędziorami i nieporadnymi łapami wyglądał w moich oczach raczej na cheruba. Nie wiem, skąd się to bierze u takiej smarkuli, ale w mojej miłości do niego było coś niemal macierzyńskiego: jakaś potrzeba kojenia, dodawania otuchy i podziwiania go, żeby mu sprawić przyjemność. Przed przyjaciółkami chwaliłam się oczywiście, jaki ten Beda namiętny, że dla mnie wyrzekł się rozwiązłego życia, i opowiadałam, jak to on szalenie cierpi. Czego bo też takie dziewczęta między sobą nie wygadują! Odczytałam im także jego wiersze, które mi ofiarował. Jeden z nich znalazłam jeszcze niedawno. Zaczynał się od słów: Znów sam, znów sam pod niebem pochmurnym… Mój mąż twierdził, że w tym coś jest, ale córka śmiała się i orzekła, że to jakaś łzawa szmira. Spaliłam go; wstyd mi było, że mnie ta krytyka po tylu latach jakoś zabolała. Jedna rzecz gnębiła Bedę najbardziej: że nie może dla mnie zagrać na pianinie jakiegoś utworu Chopina, którego ubóstwiał (ja też — jak go .entuzjastycznie zapewniałam), albo swojej własnej kompozycji, o której mi dużo i niejasno opowiadał. Nazwał ją Ariel. Gdy o tym mówił, o mało sobie włosów nie rwał z głowy. Twierdził, że go w ogóle nie znam, skoro nie znam jego muzyki, no i jak by go to inspirowało, gdyby mógł grać przy mnie. Jeśli o mnie chodzi, to wprawdzie żywiłam niemal że lęk przed poważną muzyką, ale wyobrażałam sobie, jak Beda grając potrząsa swoją złotą czupryną, i myślałam, że mi to zupełnie wystarczy. Okropnie byliśmy nieszczęśliwi. Aż kiedyś zrobiło mi się go już nazbyt żal. — Wie pan co? — powiedziałam bohatersko. — Ja kiedyś do pana przyjdę; przecież mnie za to w domu nie zabiją. Spąsowiał, zmieszany, i wyjąkał, że to niemożliwe, że mieszka u cioci, no i co by sobie ciocia pomyślała; ale potem ciągle na nowo powracał do tego, żeby tak choć raz w życiu mógł mi dowieść, że jest artystą… Wreszcie tak się złożyło, że rodzice wyjechali na kilka dni. Wkrótce mój plan był gotów. — Bedo — oświadczyłam — jutro po południu przyjdzie pan do mnie i zagra mi Ariela. Jestem sama, wszyscy wyjechali. Myślałam, że się nie wiem jak ucieszy, a on tymczasem zaczerwienił się i zaczął bąkać, że przecież nie może tego zrobić, że co by ludzie powiedzieli itd. Tak sobie myślę, o ile to wszystko dzisiaj jest prostsze. Przychodzę do domu, a z krzesła podnosi się jakaś tyka, cud prawdziwy, że żyrandola nie strąci. „To jest Honza, mamusiu” — mówi moja córka najzwyczajniej w świecie, a ja podaję mu rękę i nawet nie wiem, jak się nazywa. Wiele się zmieniło przez tych dwadzieścia lat. — To nic — powiedziałam wtedy — chcę usłyszeć pańskiego Ariela. Musiałam jeszcze całą sprawę załatwić ze służącą. Powiedziałam jej, że po obiedzie przyjdzie jeden pan, muzyk, żeby sprawdzić nasz fortepian, czy nie jest rozstrojony. Ale naszej Anusi było to wyraźnie obojętne. Po obiedzie ogarnęły mnie wątpliwości, . czy dobrze zrobiłam. Na domiar wszystkiego, zastałam Anusię ubierającą się do wyjścia. — Anusiu, dokąd idziesz? — Wychodzę — wyszczerzyła spróchniałe zęby. — Jak państwa nie ma, to chyba mam wychodne, no nie? Byłam zdruzgotana, ale nie było już rady. Po raz pierwszy poczułam się w domu sama w jakimś męczącym i denerwującym tego słowa znaczeniu, a za chwilę miał przyjść Beda. Byłam zła .na siebie, że tak mi serce łomoce, i czułam się nieswojo w tej martwej ciszy pustego mieszkania. Wtem nieśmiało, prawie lękliwie odezwał się dzwonek u drzwi. Musiałam otworzyć. Na progu stał Beda zupełnie jak złodziej. — Ach, to pan? — powiedziałam. Miało to brzmieć niewymuszenie, ale wydawało mi się, że jakaś ciężka kula podchodzi mi do gardła; jednocześnie ze zgrozą i wściekłością poczułam, że czerwienię się jak burak. — To ja — wyszeptał Beda, zdenerwowany i blady, jak by miał zemdleć, i na palcach, jakoś zanadto na palcach, wsunął się do środka. Był tak roztrzęsiony, że naraz wróciły mi siły i mogłam już z powodzeniem odgrywać rolę małej damy. — Proszę, niech pan wejdzie, panie Foltyn — rzekłam uprzejmie i wypowiedziałam jeszcze parę grzecznościowych frazesów. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale kobietom jest to widać wrodzone. — Tak się cieszę na tego Ariela! Jitko — wyszeptał Beda — pani jest… zupełnie sama? — Tak — odrzekłam swobodnie i naturalnie. — A teraz niech pan gra, po to pan przecież przyszedł. W końcu jakoś go posadziłam na taborecie przy pianinie. Przegarnął obiema rękami włosy i przebiegł palcami kilka klawiszy. — Ten Ariel — zaczął niepewnie — widzi pani, to jestem ja sam. To właśnie to oczyszczone, odkupione życie wewnętrzne. Wie pani, od chwili gdy panią poznałem… jestem jakiś dużo czystszy… — Mówiąc to uderzył kilka akordów. — To dopiero początek. Niech się pani nie gniewa, ale ja tego jeszcze nie dokończyłem. Napisałem na razie allegro i rondo. — Więc niech będzie allegro. Uderzał w klawisze poczynając od tonów najniższych w górę i parę razy nacisnął jeden klawisz o najwyższym tonie. — Ma zły dźwięk — powiedział marszcząc czoło — a ja go tak potrzebuję! Rozumie pani? W tym motywie, gdzie Ariel śmieje się zwycięsko… Wie pani co? Zagram nokturn Chopina. — A Ariela nie? — Dzisiaj nie, Jitko. Dzisiaj… nie mogę. — Desperacko zanurzył ręce we włosach. — Jest pani zbyt blisko. Myślę tylko o pani. Dlaczego mnie pani dręczy? Widziałam, jak czerwienieje mu kark. „Jezus, Maria — pomyślałam sobie — zaraz znów będzie mnie chciał pocałować!” — Bedo — wykrztusiłam — niech pan gra, niech pan gra cokolwiek! Wstał od pianina. Trząsł się jak liść. — Jitko — szepnął i wyciągnął ku mnie te swoje zimne, wilgotne ręce. — Jitko, przecież pani mnie kocha! Broda trzęsła mu się nerwowo, a na policzkach wyskoczyły czerwone plamy. Bóg świadkiem, że byłam w nim zakochana, ale w tej chwili wydał mi się nagle taki odrażający, że gdyby zrobił jeszcze krok, wymierzyłabym mu policzek. Wyczytał to widocznie z mojej twarzy; sama czułam jakiś twardy, pełen napięcia grymas wokół ust. Zatrzymał się i poczerwieniał tak, że zrobiło mi się go żal; moje napięcie zelżało i byłabym uczyniła wszystko, żeby tylko nie był taki obrażony. Ale Beda parę razy z wysiłkiem przełknął ślinę, nadął się i z nienawiścią wytrzeszczył na mnie oczy. — Nie wiedziałem, że z pani taka drobnomieszczanka — wycedził i odwrócił się do okna. Trzęsłam się cała. Nie wiem, czy potrafię dziś powiedzieć, co czułam: byłam okropnie zła na siebie, na niego, a jednocześnie Zbierało mi się na płacz. „Tylko nie płakać — powtarzałam sobie — tylko nie płakać!” — Niech pan już idzie, Bedo — wyjąkałam z trudem. — Niech pan idzie, niech pan idzie! Obrócił się do mnie; oczy miał pełne łez, broda mu się trzęsła i z trudem przełykał ślinę. Ogarnęło mnie przerażenie na myśl, że mógłby mnie pocałować. — No więc, niech pan już idzie! — krzyknęłam raz jeszcze, ze łzami w oczach. A kiedy za nim ostrożnie, jakoś nazbyt ostrożnie, stuknęła klamka, wybuchnęłam głośnym płaczem. Płakałam z upokorzenia, ze złości i chyba z żalu. Chciałam potem napisać do niego długi list; nie pamiętam już, co tam miało być, prawdopodobnie wyrzucałam mu jego zachowanie, a jednocześnie przebaczałam wszystko — krótko mówiąc, jakaś kobieca dyplomacja. Nie do wiary, jak szybko dojrzewa takie dziewczątko! Zanim jednak zdążyłam ten list wysłać, spotkałam Bedę na ulicy. Szłam właśnie z Marysią i zmuszałam się do głośnego śmiechu z jakiegoś głupstwa, żeby nie myślał, że się martwię; ale serce waliło mi aż w gardle ze strachu i z miłości. Beda przeszedł kołyszącym krokiem, nadęty i obrażony; nawet na mnie nie spojrzał. Marysia stanęła jak wryta, z wytrzeszczonymi oczami. — To wy już ze sobą nie rozmawiacie? Po raz pierwszy w życiu nie mogłam wymyślić nic, co by mogło uratować moją reputację przed koleżanką. — Bo on jest wstrętny — powiedziałam sucho — dla mnie jest wstrętny — wyrwało mi się nieoczekiwanie i to była prawda. Marysia opowiadała potem dziewczętom, że byłam przy tym blada jak śmierć. No, nie wiem, może i tak; ale między nami wszystko było skończone. Raz tylko jeszcze popłakałam się, kiedy mi powtórzono, że kiedyś pogardliwie powiedział do Eli: — Jitka? Ależ to drobnomieszczanka! Teraz myślę, że opowiadałam więcej o sobie niż o panu Foltynie. Ale na to widać nie ma rady. Byłam wtedy młoda, a młodzi ludzie bardziej niż kimkolwiek interesują się sobą; wszyscy inni są dla nich jedynie pretekstem, by sami mogli uświadomić sobie swoje własne życie. Dlatego młodzi nie bardzo dobierają sobie towarzystwo; jest to u nich raczej kwestia przypadku i okoliczności niż świadomego wyboru. Dziś wydaję mi się, że do pana Foltyna rzeczywiście nie pasowałam; on był z pewnością artystą, naturą nieprzeciętną i poetyczną, ze wszystkimi jej wadami i zaletami; był subtelniejszy, głębszy i bardziej uczuciowy niż ja — zwykła, płytka dziewczyna. Miał chyba rację nazywając mnie drobnomieszczanką. Dzisiaj jestem z tego zadowolona i chce mi się śmiać, że tak mnie to wtedy bolało. Każdy młody człowiek nie wiedzieć co myśli o sobie. Chyba i to, co mnie w nim napełniało takim instynktownym lękiem, to, że był — jak by powiedziała moja córka — taki „okrrropnie errrotyczny”, chyba i to wypływało z jego egzaltowanego i artystycznego usposobienia. Ale kiedy sobie przypomnę, jaki był niezgrabny i śmieszny, chociażby wtedy, kiedy mnie chciał pocałować, myślę sobie: „Pod tym względem nie był ani trochę bardziej doświadczony, ani dojrzalszy niż ty, moja kochana. Chciał ci widać zaimponować tym, że pozował na Bóg wie jakiego uwodziciela i rozpustnika. Dziś by ci pewnie opowiadał, że prowadzi auto wyścigowe albo że siedzi w jakiejś robocie politycznej. Dwadzieścia lat temu bardziej w modzie była literatura i takie różne rzeczy. Czasy się zmieniają, ale młodość zawsze musi się czymś puszyć i chełpić, choć w każdej epoce jest to coś zupełnie innego.” III Dr V. B. NA UNIWEESYTECIE Obawiam się, żeby moje wspomnienie o Bedrzychu Foltynie nie było niesprawiedliwe. Nie lubiłem go bowiem od pierwszego wejrzenia. Przyjechałem z wakacji na czwarty rok studiów i moja gospodyni oznajmiła mi, że Bedę miał nowego współlokatora, który zamieszkał w tzw. „pokoju z pianinem”, klitce takiej samej jak moja, gdzie jednak jakimś dziwnym cudem mieściło się jeszcze zachrypnięte pianino. Foltyn przyszedł mi się przedstawić. Był to młodzieniec o dużym nosie i długich włosach, z cofniętą małą brodą, z szyją długą jak kiszka i uderzająco aroganckim wyrazem wyblakłych oczu. Zrobił właśnie maturę i zapisał się na prawo; ale, jak mówił, chce studiować przede wszystkim muzykę. Czy nie będzie mi to przeszkadzać, że komponuje właśnie poemat symfoniczny Ariel? — Zależy, co to jest — powiedziałem — ja bowiem także znam się trochę na muzyce, młody człowieku. Chciał zaraz rozmawiać ze mną o muzyce; widocznie nie wiedział jeszcze, jaka przepaść dzieli na uniwersytecie pierwszy rok od czwartego. Dałem mu więc to delikatnie do zrozumienia; urażony, nadął się i od tego czasu na wszelkie sposoby starał się mi czymś zaimponować. Wracał na przykład do domu o czwartej nad ranem i kopał meble, żeby zrobić wrażenie okropnego hulaki. Albo o jakiejś nieprawdopodobnej godzinie zaczynał grać, że niby komponuje; ale były to tylko jakieś preludia albo wariacje na obce tematy — kto trochę opanował pianino, temu już klawisze same chodzą pod palcami. Albo ględził o sztuce. Przyswoił sobie z tuzin wielkich słów, jak intuicja, podświadomość, pramateria oraz Bóg raczy wiedzieć co jeszcze, i miał tego pełną głowę. (Ciekawe, jak z wielkich słów łatwo dają się uformować wielkie myśli. Uprośćcie słownik niektórych ludzi, a nie Beda mieli w ogóle nic do powiedzenia. Kiedy słyszę albo czytam takie brednie o prainstynkcie, praistocie materii, syntezie twórczej, czy jak się to tam nazywa, zbiera mi się na mdłości. „Mój Boże — myślę sobie — żebyście tak, ludzie kochani, wetknęli nos do chemii organicznej (nie mówię już o matematyce), dopiero by wam potem ciężko szło pisanie!” To właśnie, moim zdaniem, jest największy absurd naszego stulecia: z jednej strony nasze mózgi pracują nad mikronami i wielkościami nieskończonymi z precyzją niemal że doskonałą, z drugiej zaś — pozwalamy zawładnąć naszymi mózgami, naszymi myślami i uczuciami słowom najbardziej mglistym. Zawsze rozumiałem muzyką, wyczuwałem w niej coś architektonicznie wielkiego i czystego, zupełnie jak w cyfrach, nawet kiedy się do niej czasem przyplącze coś aż obrzydliwie, namacalnie ludzkiego. Dlatego nienawidziłem wprost młodego Foltyna z jego górnolotnymi sentencjami o muzyce jako przejawie prainstynktu. Nie wiem, skąd wyciągnął on teorię, że wszelka sztuka bierze początek z prasiły erotycznej i wchodzi w zakres życia seksualnego. Artysta — jak twierdził — opętany jest przez bóstwo erotyzmu. Tego bogactwa nie może wyładować, nie może wyżyć się inaczej jak tylko przez twórczość, poprzez mękę i rozkosz tworzenia. — Dobrze, ale nie powinien tego robić publicznie — złościłem się. Foltyn jednak nie ustępował. — Otóż to właśnie — mówił — każda sztuka to ekshibicjonizm. Twórczość artysty to boski egoizm: jak najpełniej, szaleńczo i bez granic wyładować samego siebie, swoją jaźń, całe swoje ja. — A te długie kudły — mruknąłem — też pan nosi po to, żeby się wyładować? Młodzieniec poczuł się trochę urażony. Chyba ma prawo różnić się czymś od stada zwykłych zjadaczy chleba. Nie mogliśmy po prostu znaleźć wspólnego języka. Foltyn czuł przy tym potrzebę wygłaszania przed kimś wielkich słów i dzielenia się swoimi poglądami oraz stallami ducha. Był bowiem dość samotny, mimo że na dodatek zaczął się chełpić swoimi stosunkami towarzyskimi i miłosnymi. Nie lubię, kiedy ktoś przechwala się sukcesami u kobiet. Mam wstręt do wszelkiej tzw. donżuanerii nie za to, w czym szuka rozrywki, ale za to, że się tym bezwstydnie i zarozumiale chełpi niby wyczynem sportowym. Złodziej nie chwali się publicznie, ile kas obrabował, a taki seksualny zdobywca ma tego pełną gębę. Foltyn co chwilę zaznaczał tajemniczo, że ma romans z jakąś damą albo że kocha się w nim do szaleństwa jakaś baronówna. Wystarczyło zobaczyć go na ulicy rozmawiającego z jakąś panienką, żeby zaraz dawał do zrozumienia, iż to dziewczę nie odmawia mu żadnych dowodów przyjaźni. — Bajeczna dziewczyna, co? — stwierdzał potem ze znawstwem. — A zbudowana, nie wyobraża pan sobie nawet! Faktem jest, że ubierał się z wyzywającą wprost elegancją i nie opuszczał żadnego balu, żeby — jak mówił — „nawiązać stosunki”. Do dziś jest dla mnie zagadką, skąd brał na to pieniądze. Był biedny jak mysz, przez cale tygodnie żywił się tylko bułkami, ale za to chodził wystrojony, wyperfumowany i ufryzowany. Domyślałem się, że należy do ludzi, którzy potrafią żyć na kredyt. Ja sam nie umiałem sobie, nawet wyobrazić, jak się to robi, żeby ktoś pożyczył mi parę koron. Miał zadziwiającą ambicję, żeby się dostać do bogatego towarzystwa. W domu jednakże przybierał pozę zażartego cygana, człowieka, który gwiżdże na całą tę forsiastą hołotę i w pogardzie ma wszystko prócz sztuki. Co i rusz brzęczał mi nad uchem o jakichś baronowych i młodych mężatkach i robił intymne aluzje do pewnej dziewczyny, która wydawała mi się zbyt wiele warta dla takiego długonosego pozera jak on. Jakoś mnie to rozzłościło i powiadam: — Nie gadaj pan, żadna kobieta nie spojrzała jeszcze nawet na pana. Właśnie dlatego, że żądna pana nie chce, wymyśla pan takie sprośności. Zaczerwienił się i łzy napłynęły mu do oczu. Wiedziałem, że zraniłem go zbyt boleśnie, ale nie było już rady. Skoroś się obraził, to niech tak zostanie; przynajmniej wiesz, że cię przejrzałem. Od tej chwili nienawidził mnie skrycie i śmiertelnie; spotykaliśmy się, ale byliśmy ze sobą na noże. Koniec końców żyć obok człowieka, który się wprost dławi nienawiścią — to jest swego rodzaju mordęga. Wreszcie zemścił się na mnie; nigdy bym nie uwierzył, że można człowieka obrazić muzyką. Było to tak: Miałem na uniwersytecie koleżankę, ładną, miłą dziewczynę. Studiowała botanikę, ja zaś byłem quasi asystentem na wydziale chemii organicznej. Poznaliśmy się w ten sposób, że kiedyś w naszym laboratorium ordynarnie jej nawymyślałem, bo nie mogła sobie poradzić ze sprawdzeniem jakiejś glukozy. Chętnie przebywałem w jej towarzystwie; była świeża i wesoła, podczas gdy ja uważałem się raczej za mola książkowego. Nawet do głowy nam nie przyszła myśl o miłości ani o czymś podobnym — było mi tylko przyjemnie po skończonych wykładach wałęsać się z nią po Pradze. Na imię miała Pavla. Pewnego dnia nie wiadomo co jej strzeliło do głowy; spakowała jakieś książki, które ode mnie pożyczyła, i przyszła, żeby mi je oddać. Nie zastała mnie w domu. Zadzwoniła i otworzył jej Foltyn w aksamitnej kurtce. Przypadkowo spotkałem ją jeszcze tegoż wieczoru. Wspomniała tylko mimochodem, że odniosła mi książki. Nagle z pionową zmarszczką na czole spytała: — Ten pański przyjaciel, muzyk, to jakiś dziwny człowiek, prawda? We mnie zbudziła się podejrzliwość. — Co się stało? Chciał czegoś od pani? — Ach, nie — odrzekła wymijająco. — Czy on naprawdę jest… takim wielkim artystą? Nie podobało mi się to. „Aha — powiedziałem sobie. — Foltyn się pewnie produkował.” — Niech pani powie, Pavlo, czy nie bredził coś o pramaterii erotycznej i temu podobnych banialukach? Nie zagrał pani jakiegoś nokturnu? Nie mówił pani nic o boskim opętaniu i szaleńczym wyładowaniu swego ja? — Dlaczego? — spytała. — Dlatego — wycedziłem przez zęby — że jeśli tknął panią, to mu łapy poprzetrącam. Trudna rada, to był wybuch zazdrości. Pavla zatrzymała się. — A czy pan nie wie, że ja nie potrzebuję żadnego obrońcy? — odparła wyraźnie rozzłoszczona. Pokłóciliśmy się. No, dobrze, jedna sprawa załatwiona. Potem ruszyłem do domu, by się rozprawić z Foltynem. Siedział po ciemku w swoim pokoju i sennie przegrywał jakieś preludia. — Słuchaj, Foltyn — wybuchnąłem — nie było tu Pavli? Nie przerwał gry, słyszałem tylko, jak głośniej zasyczał jego oddech. — Była — odparł po chwili obojętnie i brzdąkał dalej jakąś nieokreśloną melodię. — Nic nie mówiła? — Nie, nic specjalnego. Nagle przeszedł na jakiegoś walca z operetki. Poczułem się, jak by mi dał w twarz, taka to była wulgarna, gruchająca melodia, obrzydliwie wyzywająca i obleśna. — Co to ma być?! — wrzasnąłem. — Tra–la–la — śpiewał Foltyn i wybijał na pianinie tę napomadowaną sprośność, jak by to był marsz triumfalny. Bałem się, że w tej ciemności będę musiał ścisnąć jego miękką szyję lubieżnika. Po omacku odnalazłem kontakt i zapaliłem światło. Foltyn zamrugał tylko w moją stronę oślepiony i grał dalej, grał kołysząc się całym ciałem, z wykrzywionymi ustami, z wyrazem rozkoszy i upojenia to łkające walczykowe świństwo. Wiedziałem, że w ten sposób bruka i lży Pavlę, że ją przede mną do naga rozbiera, że drwi ze mnie: była tutaj, była tutaj, a resztę właśnie słyszysz. Wiedziałem, że kłamie, że chce mnie tylko zranić i że po prostu skręca się z rozkoszy w poczuciu zemsty. Mogłem go zadusić albo… sam zresztą nie wiem. Ale nie można przecież wybijać komuś zębów za to, że wygrywa na pianinie pomyjowate walczyki. — Ty łajdaku! — ryknąłem w końcu, ale nim zdążyłem zatrzasnąć za sobą drzwi, Foltyn obrócił się do mnie z drwiąco przymrużonymi oczami i zwycięskim uśmieszkiem. Zarozumiale potrząsnął grzywą, jak gdyby mówił: „Aha, dobrze ci tak!” Nazajutrz wyprowadziłem się. Pavli oczywiście nic nie powiedziałem, ale nasze koleżeńskie stosunki jakoś się popsuły. Może to przez tę zazdrość? Nie umiałem już nawet samego siebie przekonywać, że to nic, że po prostu przyjemnie mi z nią wracać po wykładach. Kiedy pewnego wieczoru szliśmy po Piotrowym Bulwarze, opętał mnie nagle ten motyw Foltynowego walczyka z całą swoją ohydną, obsesyjną, natarczywą zmysłowością. Zachowałem się idiotycznie, naprawdę obraziłem Pavlę i rozstaliśmy się w gniewie. Była z niej wspaniała, mądra dziewczyna, a ja w tym momencie chyba zupełnie zwariowałem. Wydaje mi się, że w Foltynie musiał jednak tkwić jakiś geniusz, jeśli potrafił przekląć człowieka muzyką. Widocznie i talent może być czymś w rodzaju występku. Po pewnym czasie doszły mnie słuchy, że Foltyn jeszcze przed „ukończeniem studiów ożenił się. Wziął sobie podobno córkę bogatego stolarza, właściciela pięciu kamienic. Muszę przyznać, że mnie ta wiadomość specjalnie nie zdziwiła. IV Pani Karla Foltynowa MÓJ MAŁŻONEK* Z moim zmarłym mężem spotkałam się po raz pierwszy na balu prawników. Był wówczas przystojnym, wysokim, niebieskookim młodzieńcem z baczkami, o jasnej cerze, wysokim czole i wijącej się, artystycznej czuprynie; ze mnie była dwudziestoletnia, okrągława i niedoświadczona panienka, wychowana na pensji, taka raczej kurka domowa. Gdyby rodzice nie zmuszali mnie do bywania w towarzystwie, nigdzie bym najchętniej nie chodziła, wolałabym siedzieć bez końca w domu nad robótką i snuć spokojnie marzenia. Tak wtedy wychowywano dziewczęta. Uważano, że mogą nic nie umieć, nic na serio nie robić, tylko wycierać kurze, brzdąkać na pianinie i szyć sobie wyprawę. Bywać w towarzystwie, to znaczyło mieć za plecami mamę, dusić się w gorsecie, nosić za ciasne pantofle i wstydliwie mówić do tancerza: „Ach, niechże pan da spokój!” Poza tym co jakiś czas należało mdleć, żeby wszyscy widzieli, jakie jesteśmy subtelne, delikatne i anemiczne. Przyznam się — rada jestem, że mam to już poza sobą. Dzisiaj mam pięćdziesiąt lat, jestem gruba i… (Niech pan da spokój, nie musi pan silić się na galanterię. Przecież to wygodniej, kiedy ludzie mówią sobie prawdę.) Krótko mówiąc, porządna panienka była wtedy tak wychowywana, że musiała się zakochać w pierwszym swoim adoratorze; a zanim go rzeczywiście poznała, było już dawno po ślubie. I widzi pan, nie było przy tym tylu nieudanych małżeństw co dzisiaj. Pan Foltyn mi się podobał; był taki grzeczny, elegancki i nosił monokl. Od razu zaczął mi okropnie nadskakiwać, a mamę tak oczarował, że go z miejsca do nas zaprosiła. Bo też się mamusia, biedaczka, pomyliła: myślała, że on jest z tych Foltynów z Małej Strany, z takiej bogatej rodziny cukierników. A nim się wyjaśniło, że Bedrzych jest tylko sierotą po administratorze ziemskim, było już za późno. Zakochałam się w nim po uszy i chciałam skakać do Wełtawy, gdyby mi w domu mieli robić trudności. Bo tatuś nawet słyszeć nie chciał o panu Foltynie. Dopiero mamusia jakoś go w końcu uprosiła. Że to przecież prawnik, prawie adwokat, będzie przynajmniej wiedział, jak sobie poradzić z naszymi pięcioma kamienicami. Tatuś wobec tego chciał, żeby przynajmniej zrobił dyplom, chociażby dla samego tytułu. Potem jednak stanęło na tym, że na to będzie czas po ślubie, bo ja z żalu tak zaczęłam kaszleć i słabnąć, że się o mnie bali. Tak się to wszystko stało raz dwa, że nie wiem, nawet zastanowić się nie było kiedy. Dlaczego go kochałam? Czy to człowiek kiedy wie? Szalenie mi imponowało, że to artysta i kompozytor; podobało mi się, że był wykształcony, światowy i delikatny; ale najwięcej chyba to, że jako człowiek taki był miękki i słaby. Ja sama byłam głupia, sentymentalna gąska, ale jakoś się jednak zorientowałam, że on jest jeszcze słabszy i że potrzebuje kogoś, kto by się o niego troszczył. Bo on tylko tak wyglądał, jak by na wszystko patrzał z góry; ludzie sobie wyobrażali, że jest Bóg wie jaki zarozumiały i arogancki, a on tymczasem był nieśmiały i serce miał miękkie aż strach. — Taki się przy pani czuję bezpieczny, Charlotto — mawiał. Podobało mi się, że mnie nazywa Charlottą; Karla wydawało mi się imieniem strasznie głupim, dobrym dla posługaczki. — Taki się przy pani czuję bezpieczny, pani jest taka spokojna i cierpliwa… To dopiero później zepsuli go koledzy. Ładni koledzy, proszę pana! Mówili o sobie: artyści… A pan Foltyn był za miękki. Kto go miał w ręku, mógł go ugniatać jak wosk. Wtedy, kiedy do mnie przychodził, ciągle mówił o śmierci. To na mnie robiło duże wrażenie. Sama nie byłam zdrowa, a w życiu każdej młodej dziewczyny są takie okresy, kiedy, nie wiedzieć dlaczego, chciałaby umrzeć. Młodzi nie umieją cenić życia. Pan Foltyn mówił mi, że jestem biała róża. Strasznie mi się to podobało i po kryjomu piłam ocet, żebym była jeszcze bledsza. On sam wtedy trochę pokasływał, a wieczorami miał ręce rozpalone. Myślę, że to dlatego, że się kiepsko odżywiał — później mi mówił, że czasem przez parę dni żywił się tylko bułkami, żeby móc mi przynieść bukiecik tuberozy albo kilka białych róż. Takie rzeczy to on lubił. No, były z nas jeszcze dzieciaki. Trzymaliśmy się za ręce i mówiliśmy, że niedługo umrzemy. Człowiek wtedy tak ładnie się nad sobą lituje i ma wrażenie, że jest za dobry dla tego świata. To nas zbliżyło. Kiedyśmy się pobrali, rozmowy o śmierci oczywiście skończyły się jak uciął. Rodzice urządzili nam piękne sześciopokojowe mieszkanie; to już tatuś się o to postarał. A pan Foltyn przechadzał się po pokojach w jedwabnym szlafroku, rozpromieniony. Było widać, jak dobrze się czuje w dobrobycie. I korzystać z niego umiał. Lepiej, niż gdyby się w nim urodził. Cały ten dostatek, wszystkie drogie, najlepsze rzeczy przyjmował jako coś zupełnie naturalnego. I w pieniądzach zasmakował. Przy całym swoim zamiłowaniu do przepychu zaczął pilnować, żeby nie wydawać niepotrzebnie, żeby służba oszczędzała na wszystkim itd. Niemal się bałam, że się z niego zrobi skąpiec, ale rodzice mówili: „Daj mu spokój, to właśnie dobrze, zamożni ludzie muszą być oszczędni.” Chcieli tylko, żeby już zrobił ten dyplom. Ale pierwszy rok to niby miodowe miesiące, więc nikt o tym nie wspominał. Tylko pan Foltyn sam czasem zaczynał: zanosił się kaszlem i skarżył się, że jeszcze nie jest zdrowy, że studia by go zabiły… W ogóle, mówię panu, aż dziwne, jak naraz zaczął dbać o swoje zdrowie. Starczyło, że kichnął — zaraz do łóżka. A pielęgnować go trzeba było jak małe dziecko. Tak, swoim zdrowiem rzeczywiście bardzo się przejmował, ale u zamożnych ludzi to się zdarza, taki okropny strach przed chorobą i przed śmiercią. A mnie się zdawało, że kiedy mu robię okłady albo podaję lemoniadę, to wtedy jest najbardziej mój. Toteż jeszcze go w tym podtrzymywałam i nawet nie spostrzegłam, jak staję się jego niewolnicą. Zorientowałam się, kiedy już było za późno, kiedy zaczęło się to jego inne życie. No, cóż robić! Muzyce nie poświęcał już tyle czasu; prawda, czasem grywał i mówił, że w lewej ręce nie ma właściwego uderzenia, że powinien by wziąć sobie najlepszego nauczyciela, ale nigdy się na to nie zdecydował. Czasami, gdy był w dobrym humorze, coś nam zagrał. Tatuś, biedaczek, słuchał z przejęciem i zawsze się zachwycał: — Bedrzychu, to brzmi zupełnie, jak by kto przesypywał perełki! Strasznie mi się podobał, kiedy tak grał z temperamentem i potrząsał tą swoją kędzierzawą czupryną; byłam z niego dumna i mówiłam sobie: „No, przynajmniej tatuś da mu spokój z tym jego dyplomem; przecież to Bedrzychowi niepotrzebne! Artysta nie musi być magistrem.” A gdy potem przejeżdżał ręką po włosach i z takim nieznacznym zwycięskim uśmiechem wstawał od pianina — to były dla mnie najszczęśliwsze chwile. Kiedy indziej zamykał się w swoim pokoju i wtedy za nic w świecie nie wolno mu było przeszkadzać. Mówił, że coś komponuje. Cały dom musiał chodzić na palcach. Raz przypadkowo tam weszłam: leżał na kanapie, z rękami pod głową… Strasznie się wtedy rozzłościł, że nie mamy żadnych względów dla jego pracy twórczej, złapał kapelusz, wyszedł i trzasnął za sobą drzwiami. Od tego czasu, kiedy szło o sztukę, nie było do pomyślenia, żeby ktokolwiek odważył się mu sprzeciwiać. Aż raz przyszedł do nas znowu tatuś, chwilę mówił o tym i owym, a potem wprost zapytał pana Foltyna, kiedy zamierza właściwie zrobić ten dyplom. Bedrzych zbladł i podniósł się z krzesła. — Panie Maszek — powiedział — oświadczam panu, że postanowiłem poświęcić się wyłącznie sztuce, bez względu na to, czy to komuś odpowiada, czy nie. Niech pan sobie robi, co chce; ja widzę jasno moją drogę. Wziął kapelusz i wyszedł. Tatuś, jak się łatwo domyślić — wpadł w gniew. Sztuka nie zapewnia żadnej egzystencji, a on nie będzie taki głupi, żeby pana zięcia ciągle utrzymywać; jeszcze sobie z jaśnie panem pogada, aż mu w pięty pójdzie. Ja oczywiście zaczęłam płakać, a mamusia wzięła w obronę mego męża. Ona, biedaczka, ciągle sobie wyrzucała, że to jej wina, że ja za niego wyszłam, a jednocześnie schlebiało jej, że zięć po dziesięć razy na dzień całował ją w rękę. Tak długo przekonywała tatusia, aż go przekonała. Żeby nie niszczył mego szczęścia małżeńskiego, że taki kompozytor czy dyrygent, nawet jeśli mu to nie daje dochodów, zawsze ma poważną pozycję towarzyską, a może nawet zostać profesorem konserwatorium albo czymś w tym rodzaju. Tatuś wprawdzie zrzędził, ale potem widać powiedział sobie, że za jego pieniądze może ktoś ostatecznie zajmować się i sztuką. Akurat w tym czasie jakaś księżniczka uciekła z muzykiem. Był to wielki skandal, a na muzyków patrzano odtąd podejrzliwie, ale jednocześnie z odrobiną podziwu. Jednym słowem, tatuś pogodził się z tym, że ma zięcia artystę, i więcej się o tym nie mówiło. Tylko pan Foltyn dawał do zrozumienia, że należy jednak do innego świata niż moi rodzice. Od tego czasu kazał do siebie mówić: mistrzu. Mistrz Beda Folten — nie inaczej. Nie podobało mi się to. O nim mówiło się: „mistrz Folten”, a o mnie: „pani Foltynowa”, jak bym nie była jego żoną. Potem zaczął spraszać całe towarzystwo muzyków i literatów. Raz, a czasem dwa razy na tydzień odbywały się u nas kwartety albo recitale fortepianowe, bywało nieraz po pięćdziesiąt osób — a sam pan rozumie, dla młodej gospodyni to nie jest byle co. Pan Foltyn przyjmował gości w aksamitnej kurtce i szerokim czarnym krawacie, na przegubie ręki nosił złoty łańcuszek. Przy gościach musiałam mówić do niego: „Bedo, niech pan…”, on zaś zwracał się do mnie: „Pani Foltyn…”, żeby było wytworniej. Niekiedy dawał się uprosić i zagrał sam coś na pianinie, ale nigdy nic własnego. Nie chciał, i już. Czasem grano u nas po raz pierwszy kompozycje młodych muzyków albo czytano nowe sztuki teatralne. Mówiło się wtedy: „premiery u Foltynów”. Kosztowało to masę pieniędzy, tyle się przy tym jadło i piło. To byli przeważnie zupełnie mili, skromni i prości ludzie ci artyści. No tak, niektórzy sterczeli potem u nas do późnej nocy i, z przeproszeniem, chlali. Jak te dywany później wyglądały, a firanki! Wszystko takie było przesiąknięte dymem, że szkoda mówić! Ja tego nie lubiłam, ale pan Foltyn mówił: . — Sama rozumiesz, artyści. Musisz do nich stosować inne kryteria. Pozwól, niech się choć czasem nażrą do syta. Ja wiem — mówił — co to jest głód. Sprawiało mu przyjemność udawanie takiego trochę mecenasa,— trochę magnata. Strasznie lubił się z nimi kłócić. Nie pił prawie zupełnie, ale namiętnie dyskutował o nowoczesnej sztuce. Dla mnie to były rozmowy za trudne i wolałam zawsze położyć się. spać. Czasem aż do rana było słychać, jak mój mąż peroruje, a tamci bełkocą coraz bardziej pijanymi głosami. „No, cóż — myślałam sobie — jeśli jemu to sprawia przyjemność… Ze mną nie może mówić o tych rzeczach.” W tym czasie tatuś, biedaczysko, umarł na udar serca. W domu była żałoba, więc urwały się te artystyczne wieczory. Panu Foltynowi bardzo było ich brak i zaczął bywać z muzykami i literatami poza domem. Właściwie to się nawet cieszyłam, że ma jakąś rozrywkę. Prawdę mówiąc, w tym artystycznym towarzystwie zawsze . się czułam nieswojo, zwłaszcza teraz, po śmierci ojca. W takich chwilach człowiek sobie jakoś lepiej uświadamia, do jakiego świata należy. Potem do mego męża zaczęli przychodzić różnego rodzaju literaci i muzycy; mówił, że z nimi pracuje, ale mnie się zdaje, że pożyczał im pieniądze. Czasami oświadczał, że ślęczy nad jakimś wielkim dziełem, i całe dnie i noce siedział zamknięty w swojej pracowni. Bałam się, żeby znów nie zaczął kaszleć. — Proszę cię, nie pracuj tyle — mówiłam mu — przecież nie musisz. To go wyprowadzało z równowagi. Krzyczał, że nie mam pojęcia, co to znaczy tworzyć. Artysta musi po prostu spłonąć w swoim dziele i poświęcić mu wszystko, całe swoje ja, całe swoje życie… A potem znów tygodniami nie robił absolutnie nic, tylko leniuchował albo gdzieś się wałęsał. Mówił, że się koncentruje. No, ja się na tym nie znam, ale z tego, co widziałam, zdaje mi się, że tworzenie to jakaś bardzo dziwna praca. Nie wyglądał dobrze, stał się wrażliwy i wybuchowy. Twierdził, że to tylko artystyczny temperament, ale mnie się zdaje, że musiał się czymś martwić. Ciągle mówił O tej swojej pracy, że to będzie dzieło całego jego życia. Miała to być opera; dziwiło mnie tylko, że raz nazywał ją Judyta, a kiedy indziej Abelard i Heloiza, Teraz pracuje nad librettem, a zaraz potem zacznie pisać muzykę. Już ma to w głowie zupełnie gotowe, tylko napisać. I naraz — trzask, prask, zostawiał wszystko i przepadał na całe dnie i noce, nie wiedzieć gdzie. Wracał blady i rozgorączkowany. Dopiero teraz — mówił — wpadł we właściwy trans. Aż pewnego dnia zniknął na dobre; zostawił tylko list, że idzie za swoim artystycznym powołaniem. Może pan sobie wyobrazić, jak się czułam! Na drugi dzień dowiedziałam się, że uciekł z jakąś zagraniczną śpiewaczką. Nie będę wymieniała jej nazwiska, ale był to starzejący się, wielki i gruby babsztyl, który tracił już głos i tylko jeszcze włóczył za sobą po świecie strzępy dawnej sławy. Ludzie chodzili, żeby ją obejrzeć, i śmieli się. To dziwne, ale zazdrość nie leży w moim charakterze; widać taką mam rybią krew, a może to dlatego, że już od dawna moje stosunki z mężem nie były tego rodzaju, żebym miała być zazdrosna — nie wiem. Było mi tylko wstyd, że uciekł tak głupio jak zakochany smarkacz i że to był taki publiczny skandal. Ona — ta stara diwa, miała podobno takie afery w każdym mieście, do którego przyjechała. Po dziesięciu dniach wrócił skruszony. Ukląkł przede mną i wyznał, że musiał to zrobić, że w tej kobiecie odnalazł typ swojej Judyty i że ona ogromnie inspirowała go jako artystę. Artysta musi swemu dziełu poświęcić wszystko, wszystko — twierdził ze łzami w oczach — i me wolno mu na nic zważać, byle tylko to dzieło doprowadził do końca. — Artysta ma do tego prawo! — krzyczał rozpaczliwie i chwytał mnie za ręce. — Musisz mnie zrozumieć i wybaczyć. Przy tobie jestem taki bezpieczny… Wcale się z nim nie kłóciłam, zastanawiałam się tylko, ile też pieniędzy musiało go to kosztować. — No, więc słuchaj — powiedziałam — możesz zostać, tam jest twój pokój, a wobec ludzi wszystko zostaje po staremu. Ale moim majątkiem zarządzać już nie będziesz; na twoje wydatki ci dam, a o swoje sprawy będę troszczyć się sama. Aż się dziwiłam, jaka też kobieta potrafi być twarda. Odszedł obrażony i od tego czasu na nosie miał wypisane, że wyrządziłam mu głęboką i niezasłużoną krzywdę. Ludzie są dziwni. Przedtem, kiedy miał pieniędzy, ile dusza zapragnie, był niemal że skąpy; teraz przepuszczał swoje apanaże, ledwo je dostał, a potem z ostentacyjnym wyrzutem zamykał się w swoim pokoju i tworzył. Schudł bardzo i nawet zaczął pić. Raz czy dwa stwierdziłam, że wziął mi z torebki trochę pieniędzy. Nic nie powiedziałam, ale chyba zorientował się, że coś zauważyłam, bo zaczął napomykać, żebym uważała na swoje pieniądze przed służbą. No, a potem umyślnie zostawiałam czasem trochę pieniędzy tu czy tam, żeby sobie wziął. Każde z nas wiedziało, że to drugie o tym wie, ale nie zdradzaliśmy się z tym, żebyśmy się przed sobą nie musieli wstydzić. W tym czasie spotykał się też z dziwnymi ludźmi, jak na przykład ten ślepy Kanner. Tego to się po prostu bałam. Pan Foltyn zawsze go spijał koniakiem, a on potem wrzeszczał i bębnił na fortepianie, że aż strach człowieka ogarniał. Ja wiem, byłam słaba, trzeba było jakoś z tym skończyć, takiego zwierzęcia przecież nie można wpuszczać do domu. Ale, widzi pan, myślałam sobie: „To są artyści, muzycy, nie wtrącaj się. Dobrze chociaż, że Bedrzych ma tę swoją sztukę i że ją tak poważnie traktuje.” Bo to prawda; w tym okresie ciągle coś pisał i kreślił, przegrywał na fortepianie i znów biegł zapisać. Całe noce słyszałam, jak szeleści papierami i chodzi po pokoju. Schudł okropnie, tylko nos wystawał z twarzy, a włosy to mu sterczały dokoła głowy, o tak. — Teraz pokażę wszystkim — mówił — co we mnie siedzi. Zobaczycie, kto to jest Beda Folten, wszyscy zobaczycie! Oczy mu wtedy po prostu płonęły, jak gdyby nas, cośmy mu tylko służyli jak niewolnicy, nienawidził z całej duszy. i ciągle z tym ślepym Kannerem. Nieraz to nawet w nocy znalazł go gdzieś w knajpie i zaciągnął do domu, i tu krzyczeli, i tłukli w fortepian. Rano znajdowaliśmy tego Kannera śpiącego na przykład na korytarzu. Widzi pan, wszystko cierpliwie znosiłam. ,,Może naprawdę pan Foltyn komponuje coś wielkiego — mówiłam sobie — i musi się wyszumieć. Jak to bohema.” Razu jednego strasznie się jakoś pokłócili. Słyszę krzyk, narzuciłam szlafrok i biegnę do pokoju męża. Kanner siedzi w fotelu, kopie na wszystkie strony i wrzeszczy jak zarzynane prosię, a z policzka cieknie mu krew. Pan Foltyn stoi nad nim z nożem w ręce, pianę ma na ustach i toczy oczami jak obłąkany. No, wtedy zrobiłam z tym wszystkim porządek. Od tego czasu Kanner więcej się u nas nie pokazał. Pan Foltyn zaczął płakać, że ten łajdak go wyzyskiwał, że kradł jego pomysły. Właśnie dlatego wpadł w taką wściekłość i chyba byłby go zabił, gdybym ja tam nie przyszła. Ledwo go uspokoiłam, taki był zrozpaczony, nawet przez okno chciał wyskoczyć. Oj, nie miałam z nim lekkiego życia, proszę pana! Jakiś czas wszystko było dobrze: pan Foltyn gorliwie pisał, cichy, jak by go nie było. Mówił, że kończy swoją operę o Judycie i Holofernesie i że to wspaniały temat. Przegrywał mi na fortepianie niektóre arie i fragmenty. Ja się na muzyce co prawda tak bardzo nie znam, ale powiem panu, ta scena na przykład, jak Judyta i Holofernes są w namiocie — aż strach człowieka ogarniał. Jakaś dzika namiętność —czy spazm; nie wiem, skąd się to w moim mężu wzięło. I znowu miał na ustach ten nieznaczny, triumfalny uśmiech, który tak lubiłam. Mówcie, co chcecie, to jednak musiał być wielki muzyk, może nawet geniusz — kto wie. „No, szczęśliwe to nasze małżeństwo nie jest — mówiłam sobie — ale jeśli Bedrzych napisze coś wielkiego, to przynajmniej nie żyłam na próżno.” W tym czasie przychodził do nas już inny muzyk, nazywał się Trojan; ale ten to, mówię panu, wcale nie wyglądał jak artysta: wysoki, chudy, w okularach, prędzej jak jaki uczony, taki cichy, nieśmiały, solidny człowiek. Był w operze korepetytorem czy coś takiego, a muzyk podobno świetny. Przesiadywali z panem Foltynem całymi popołudniami, rozmawiali po cichu i tylko leciutko brzdąkali na fortepianie. Zawsze im sama przynosiłam kawę i ciasteczka, a ten Trojan zrywał się z takim szacunkiem i tak się kłaniał, aż bałam się, że się złamie na pół. Wszędzie pełno było porozrzucanego papieru nutowego, a pan Foltyn doczekać się nie mógł, kiedy już sobie pójdę. Tak go pochłaniała ta robota. O niczym nie można było z nim mówić, tylko o tej operze. Podobno to straszna praca robić tę instrumentację czy jak tam się to nazywa. Raz w drzwiach o mało nie wpadłam na tego Trojana, kiedy wychodził; zatrzymał się i zaczął bąkać: — Łaskawa pani… łaskawa pani, niech mu pani powie, żeby to zostawił… albo przerobił! Proszę panią, niech pani mu to powie! Zrobiło mi się żal Bedrzycha, że tyle się napracował. — Myśli pan — zapytałam — że on nie ma talentu? — Ach nie — powiedział zniecierpliwiony ,— talent ma, ale… co z tego? Sam talent to jeszcze nic. W muzyce trzeba czegoś więcej… nie tylko uszu… Machnął ręką, nie wiedział, jak to powiedzieć. — Niech mu pani powie… żeby z siebie zrobił innego człowieka. Żegnam! I już go nie było. Taki dziwak! Przy kolacji wspomniałam panu Foltynowi, że Trojan ma, zdaje się, jakieś zastrzeżenia co do jego opery. Zaczerwienił się i odłożył widelec. — Mówił ci coś? — Ależ nie — odparłam — tylko mam takie wrażenie. Czy on rzeczywiście tak dobrze zna się na muzyce? Pan Foltyn wzruszył ramionami. — Tak… tylko nie ma za grosz fantazji. Oratoria komponować, to i owszem, ale do opery trzeba mieć wprost diabelską fantazję. Gdzież do tego Trojanowi! To taki naukowy fakir, wyschnięty jak wiór. Artysta przecież nie może żyć jak zakonnik! Mówił sam, a przy tym zupełnie, jak by się z tym Trojanem kłócił: że sztuki nie można tworzyć bez namiętności, że artysta musi wybiczować z siebie uczucia i instynkty, i tak dalej, i tak dalej. — Co do tego biczowania — powiadam — to ja coś wiem. Już słyszałam, że znów latasz za jakąś śpiewaczką. Była to podobno zupełnie młoda dziewczyna, świeżo upieczona absolwentka konserwatorium, która raz czy dwa zaśpiewała coś tam na próbę w teatrze. Jak już powiedziałam, nie umiem być zazdrosna, ale skoro sam zaczął o tym mówić, to przecież nie będę udawać głuchej, prawda? Pan Foltyn ani okiem nie mrugnął. — Wyobraź sobie — krzyczał — ten Trojan uważa, że Judyta to rola nie dla niej! Taka wymarzona, po prostu kapitalna Judyta! Tylko jeszcze rozbudzić w niej tę otchłań kobiecości, tego biesa erotyzmu… Sama nie wiem, co tam jeszcze wygadywał. Ja, wie pan, za takimi rzeczami nie przepadam. — I to ty chcesz w niej to wszystko rozbudzić? — powiadam. Obruszył się, jak by to było zupełnie oczywiste. — Dlaczegóż by nie? Żebyście wiedzieli: ja zrobię z niej wielką artystkę, ja, Beda Folten! Powinna się cieszyć, że mnie poznała! We mnie jest coś z barbarzyńcy, coś z Holofernesa! Ja z niej zrobię Judytę ciałem i duszą… Niech pan pomyśli — mówi to przy stole do swojej prawowitej małżonki! Nigdy jeszcze nie widziałam go tak bezgranicznie pewnego siebie. Gadał o sobie, o swojej sztuce, o tym, jak wszyscy chcieliby go ujarzmić, nawet taki Trojan i jemu podobni. A potem znowu, jak to on pogardza tym małym, drobnomieszczańskim środowiskiem. Gdzie indziej, w wielkim świecie, kim byłby tam Beda Folten! Ale odtąd już będzie szedł do swego celu bez względu na wszystko! Teraz dopiero czuje w sobie straszliwą, barbarzyńską potęgę twórcy… Na usta wystąpiła mu piana, broda mu się trzęsła i walił pięścią w stół. Mówię panu, żal mi się go naraz zrobiło. „Mój Boże — pomyślałam sobie. — A więc tak ‘kiepsko z tą twoją operą, biedaku? Pewno nic już z niej nie będzie!” Sama nie wiem dlaczego, ale odgadłam to nagle z niezbitą pewnością. Chyba dlatego, że się tak gwałtownie, tak rozpaczliwie wprost przechwalał. „Już chyba nic nie zrobisz, mój drogi, i będziesz się z tym musiał pogodzić”. Odczułam niemal jakąś ulgę: zostawi całą tę sztukę i będzie przynajmniej spokój. Mamy z czego żyć, nie mamy już po dwadzieścia lat, po co więc tak się szarpać? — To nie znaczy, że nie byłabym najszczęśliwsza w świecie, gdyby Bedrzych stworzył coś naprawdę wielkiego, gdyby mu się to udało. Ale w nas, kobietach, jest czasem jakieś pragnienie czy potrzeba rezygnacji. Jakoś się wtedy bardziej bezpiecznie czujemy czy co… Oczywiście, przez jakiś czas prawie wcale nie pokazywał się w domu; latał za tą śpiewaczką. Tylko co rano słyszeliśmy, jak gwiżdże i śpiewa w łazience, żeby pokazać, —jaki to on jest młody i szczęśliwy. Zawsze z kwiatkiem w butonierce, w świeżo odprasowanym ubraniu, wyperfumowany i promieniejący. Ale zdaje mi się, że wiele nie osiągnął. Do domu wracał dopiero nad runem, żeby wyglądało, jak by noc spędził u niej. Tymczasem podobno wysiadywał po kawiarniach albo w barach nad szklanką lemoniady, sam jak kołek, aż do zamknięcia, a potem jeszcze do świtu wałęsał się po ulicach. Służąca widziała, jak w domu przed lustrem malował sobie na policzkach szminką plamy: miało to wyglądać na ślady pocałunków. Do obiadu zjawiał się w szlafroku, ziewając na całe gardło. Taka komedia! Myślałam sobie, że robi to wszystko po to, by odwrócić swoją uwagę od tej opery, którą zarzucił. Ale nie — nie zarzucił jej. Nie wiem skąd, wytrzasnął jakiegoś Molendę i o mały włos nie sprowadził go do nas na stałe. Znowu zamykał się z nim w pokoju, a nam oświadczył, że pracuje nad ukończeniem Judyty. Kiedyś natrafił w gazecie na nazwisko tej swojej młodej śpiewaczki. Odłożył gazetę i wycedził niedbale: — Ta dziewczyna podobno opowiada, że będzie śpiewała partię mojej Judyty. Głupia! Daleko jej do tego! — Tak się ta historia skończyła. Molenda był medykiem, ale bardziej pociągała go muzyka i hulanki. Podobno grywał medykom po knajpach i komponował różne parodie i piosenki. Był to młody kpiarz i błazen o twarzy jak gdyby obrzękłej. Niczego nie brał poważnie. Ale muzyk był z niego urodzony, a pomysłów miał! Sypał nimi jak z rękawa. Rzucił medycynę i pisał szlagiery, tanga i takie tam różności. Podobno zrobił na tym ładne pieniądze. Potem zniknął nagle i ni stąd, ni zowąd wypłynął gdzieś w Ameryce, w jakimś variete wśród murzyńskiej hołoty czy też jako klown muzyczny. Potem znowu wrócił. Podupadł, włóczył się bez zajęcia i pił na umór. W tym właśnie okresie znalazł go pan Foltyn i zrobił z niego swego kumpla. Po pół dnia przesiadywali nieraz w pracowni, kłócili się i grali na fortepianie. Ale zawsze wychodził z tego w końcu jakiś walczyk albo tango. Szkoda, że pan nie widział, jakie ten Molenda wyczyniał miny i jak podskakiwał, kiedy grał i śpiewał te swoje kawałki! Człowiek musiał się złościć i śmiać jednocześnie, taki to był błazen i komediant. Nie mam pojęcia, co ich mogło połączyć. Bedrzych był przecież z natury raczej poważny i uroczysty. Wieczorami szli na lumpkę, oczywiście jeśli pan Foltyn na to akurat miał. Czasami ten błazen Molenda wpadał jak gdyby w rozpacz i pił jeszcze ‘Więcej. Potem przychodził blady, rozczochrany i grał dziko. Ale zawsze, wychodziło z tego w końcu to jego tim–tam–ta–ram. Po takim zwariowanym okresie nagle obydwaj trzeźwieli i tylko coś tam ze sobą szeptali. Wkrótce z pracowni pana domu rozlegały się znów same fokstroty, tanga jakieś miłosne, serenady. Ja tam, prawdę mówiąc, lubię wesołą muzykę, nawet wolę niż poważną, ale… nie wiem, jak to powiedzieć… do Bedrzycha jakoś mi to nie pasowało. Zaczęli do nas przyjeżdżać wielcy panowie, sami dyrektorzy. Każdy wyglądał, jak by pół Ameryki do niego należało. Pan Foltyn przybierał wtedy okropnie poważną minę i nazywał to „konferencjami”. Podczas tych konferencji było słychać, jak mój mąż coś głośno opowiada, a Molenda wygrywa swoje fokstroty. Nie byłam tym zachwycona. Pewnego wieczoru pan Foltyn po krótkim wstępie oświadczył, że już czas najwyższy, żeby zaczął na serio coś robić, i że teraz wreszcie pokaże, co potrafi Beda Folten. Ze w końcu chce już zarabiać własne pieniądze i żyć jak książę. No i w podnieceniu zaczął opowiadać. Ma kapitalny plan: napiszą razem z Molenda operetkę filmową. Libretto jest już prawie gotowe, a co do muzyki — to mają szlagiery na sto dwa. Dzisiaj idzie tylko film — powiada — a już czas, żeby to wreszcie wzięli w swoje ręce prawdziwi artyści. Na początek trzeba oczywiście dać coś lżejszego. Aż mi się gardło ścisnęło, tak mi go było żal. Widocznie to zauważył, bo zaczął mnie skwapliwie zapewniać, że to przyniesie fantastyczne pieniądze i że potem znowu zabierze się do swojej Judyty. Przegarniał włosy rękami i krzyczał, jak zawsze kiedy sam siebie chciał o czymś przekonać. Jak już odniesie światowy sukces — mówił — z tą operetką, to i Judyta będzie miała zapewnione powodzenie. Tylko dlatego, tylko dlatego to robi. — Żebyś wiedziała — zapewniał mnie gorąco — dzisiaj i Mozart, i Smetana pisaliby dla filmu. A poza tym libretto jest takie poetyckie… — Słuchaj no — mówię mu — więc teraz z kolei masz romans z jakąś aktorką filmową? Przestraszył się i zaczerwienił., — Dlaczego tak myślisz? To jasne, że muszę odbywać konferencje z filmowcami. Jest tam wspaniała rola kobieca — Heloiza. Mamy do niej bajeczną śpiewaczkę; nazwisko nowe, ale ta dziewczyna ma ruchy, głos, a sex–appeal… Do filmu konieczny jest sex–appeal, rozumiesz? Nic się nie bój, to będzie fantastyczny sukces! Ta kobieta kiedyś trafi do Hollywood, za to ci mogę ręczyć! — Chwileczkę — mówię mu. — To mnie znów tak bardzo nie interesuje. Chciałabym tylko wiedzieć, dlaczego przychodzisz z tym do mnie. — No, bo widzisz, to jest tak — zaczął i zaraz wyszło szydło z worka. Producenci filmowi są zachwyceni pomysłem i bezwarunkowo chcą go realizować. To już jest uzgodnione. Ale jeśli to ma być sukces na skalę światową, trzeba by do tego wspaniałej wystawy, no i tak dalej. Rozumie się, że pieniądze się zwrócą w trójnasób. Przedtem jednak potrzeba gotówki, żeby cały pomysł zrealizować tak, jak na to zasługuje. — Ile? — pytam się. Pan Foltyn parę razy przełknął ślinę, aż mu grdyka podskoczyła. — Nie tak wiele — powiada. — Starczyłoby… półtora miliona. Śmiesznie mało w stosunku do murowanego zysku, jaki to musi przynieść. — A masz te półtora miliona? — pytam. Pan Foltyn dalej przełykał ślinę i przegarniał włosy rękami. Właśnie… właśnie, liczył na to, że mogłabym sprzedać jeden albo dwa domy. A muszę panu powiedzieć, że z tych pięciu domów po tatusiu dwa już były sprzedane. Że to — powiada — będzie dla mnie bajeczna inwestycja. Podpisze mi tu czarno na białym, że nim rok minie, wypłaci mi jeszcze raz tyle. — Skoro ja ci to mówię — krzyczał — to możesz na tym polegać! Przecież to jest moje dzieło, więc i tobie musi zależeć, żebym się nareszcie wybił! — Czekaj, czekaj — mówię mu. — Ja już za nasze małżeństwo, zapłaciłam dwoma domami, nie licząc swoich doświadczeń. Mniejsza z tym. No, ale tak dalece wszystko jedno mi nie jest, żebym ci miała pomagać zniszczyć ciebie samego jako muzyka. Nie! Nie dam na to złamanego grosza. I więcej mi o tym nie wspominaj! Pan Foltyn wstał z oczyma pełnymi łez i udawał, że chce odejść. — Tego się nie spodziewałem — powiedział obrażony — że tak mało będziesz miała do mnie zaufania. Przysięgam ci, że robię to tylko dla swojej Judyty! Tyle razy ją oferowałem… setki i tysiące wydałem na przepisywanie, ale dopóki człowiek nie wybije się czymś jako kompozytor — to wszystko na nic. No, więc koniec ze mną — wyszeptał i machnął ręką. — Koniec! Koniec! — Podszedł do drzwi i zatrzymał się z ręką na klamce. — Żebyś wiedziała — wymamrotał — teraz będę się musiał zastrzelić! — Ty? — powiadam. — Absurd. Stał ze zwieszoną głową, jak chłopak, który się do czegoś przyznaje. — Bo ja… bo ja już podpisałem weksle — bąknął. — Na ile? — Na… siedemset tysięcy. Potem się okazało, że na milion dwieście tysięcy, ale to już był dla niego drobiazg. — Bój się Boga! — powiadam. — Jakie weksle, kiedy nie masz ani grosza? — Ja im powiedziałem, że jestem współwłaścicielem twoich domów — mamrotał zgnębiony. — Liczyłem na to, że ty zainwestujesz te pieniądze… skoro to jest taki murowany sukces… — Na Boga — powiadam — ty idioto, przecież to, coś zrobił, to zwyczajne oszustwo! A on na to: — Ja wiem. Ale zrobiłem to dla Judyty. Wiem, że jestem zgubiony. No, więc dobrze! — krzyknął z wściekłością i odrzucił głowę do tyłu. — Zabijcie mnie! Beda Folten o nic nie prosi! Miałam już tego dosyć. „Jeszcze mi się tu będzie stawiał” — myślę sobie. — Rób, co chcesz — powiadam — ale ja tę sprawę oddam swemu adwokatowi. — A na razie nie widzę potrzeby dłużej o tym mówić. Całą noc hałasował pan Foltyn w swojej pracowni. Stukał szufladami, a co jakiś czas przegrywał parę akordów na fortepianie, jak by się z nim żegnał. Rano zniknął i przez dziesięć dni nie pokazał się wcale. W pokoju został tylko swąd po papierach, które spalił. Na dywanie koło pieca leżała osmalona kartka papieru z napisem: „Judyta, opera w pięciu aktach. Muzykę i libretto napisał Beda Folten.” W piecu znalazłam pełno spalonego papieru. Oglądałam go — był to tylko czysty papier nutowy. Naszym adwokatem był stary, mądry pan, przyjaciel ojca nieboszczyka. Jako prawnik radził mi: „Niech pani to zostawi, niech go, łobuza, zaskarżą.” Ale jako stary przyjaciel rodziny zgodził się chętnie, kiedy go poprosiłam, żeby raczej wszystko jakoś uregulował. — Pod jednym warunkiem, pani Karolciu — powiedział mi. — Że się pani z tym fanfaronem rozwiedzie. Inaczej, jeszcze trochę, a nie zostanie pani nawet klamka z tych pięciu kamienic, co je pani tatuś nieboszczyk zostawił. Nie wiem, jak to zrobił. W końcu wykupił te weksle, zdaje się za czterysta tysięcy, i zamknął je w swojej kasie. Tymczasem pan Foltyn wrócił do domu taki wynędzniały i zaniedbany, jak by nocował w parku na ławce. Oświadczył, że przychodzi tylko po niektóre rzeczy, ale bardzo się ucieszył, kiedy mu służąca przyniosła obiad na tacy. Mówiła, że o mało się nie rozpłakała, tak jej dziękował i tak mu Się. broda trzęsła ze wzruszenia. Siedział w swoim pokoju cicho jak mysz. Bez przerwy pisał albo cichuteńko grał na fortepianie. Potem zabrał swoje nuty i gdzieś z nimi poszedł. Był listopad, a on umyślnie nie wziął palta, tylko poszedł tak, w aksamitnej kurtce, z powiewającym krawatem, żeby wyglądać jak głodujący artysta. Taki był już jego styl. Kiedy nasz adwokat powiedział mu o rozwodzie, pan Foltyn podobno płakał. — Ja rozumiem — powiedział. — Ja rozumiem. Złączyć swoje życie z losem artysty to piekło. Niech pan powie pani Charlotcie, że zwracani jej wolność. Nie robił żadnych trudności. Był podobno bardzo pokorny i grzeczny. Tylko kiedy mu adwokat powiedział, że wyznaczyłam mu małą miesięczną kwotę, którą może odbierać w jego kancelarii — podobno wyprostował się, zaczerwienił i obrażony krzyknął: — Co? Pieniądze? Myśli pan, że jestem żebrakiem? Prędzej z głodu zdechnę, niż miałbym przyjmować jałmużnę! — No, więc dobrze — powiada adwokat. — Powtórzę to pani Karolci. Wtedy złapał się za głowę i zaczął śmiać się jak desperat. — Ma pan rację — bełkotał —. jestem żebrak! Jestem artysta! Czy mógłby mi pan dać z góry pięćset koron? Od tej pory wiem o nim niewiele. Raz spotkałam go na ulicy. Co tam będę panu opowiadać, jak się czułam! Wyglądał jak pomyleniec: ta jego kudłata głowa zadarta wysoko, na szyi brudna tasiemka, a pod pachą nuty… Co miesiąc przychodził do kancelarii po pieniądze, dumny podobno jak bóg. Pieniądze niedbale wtykał do kieszeni i opowiadał, że właśnie pertraktuje z Salzburgiem albo z Metropolitan Opera w Ameryce w sprawie premiery Judyty. Albo .mówił, że dopiero teraz czuje się wolny, że artysta jest prawdziwym, artystą dopiero w nędzy i błocie, i takie tam różne historie. Razu jednego przyszedł jakby w gorączce. Już za tydzień odbędzie się próba Judyty w jakimś atelier filmowym tylko dla zaproszonych gości. Mają tam być dyrygenci i managerowie operowi z całego świata. Dał też memu adwokatowi dwa bilety. — Jeden dla pana — powiedział — a drugi, gdyby kogoś to interesowało. No, jasne, że nie poszłam. Mniej więcej w tydzień później dostałam wiadomość, że go odwieziono do Bohnic. Po dwóch tygodniach umarł tam, biedak. W gazetach nie było nawet wzmianki o jego śmierci… Urządziłam mu przyzwoity pogrzeb W krematorium. Zawsze życzył sobie, żeby być po śmierci spalonym. „Jak Feniks” — mówił. Jednakże przyszło go pożegnać za dwadzieścia, a może trzydzieści osób, przeważnie muzycy, ci, co to do nas przychodzili na te wieczory muzyczne. Pan Trojan był także i smutnie spoglądał przez swoje okulary. Nie brakło i tego błazna Molendy. Przyszedł z całą swoją bandą i płakał jak mały chłopak. Przyszła i ta młoda śpiewaczka, za którą nieboszczyk kiedyś latał, teraz już sławna i wielka. Bardzo to było ładnie z jej strony. Ale co najdziwniejsze — nagle, mówię panu, rozlegają się organy i grają Largo Handla, ale jak pięknie! To grał jeden znany profesor konserwatorium. A potem kwartet smyczkowy. Nasi najwięksi muzycy, niech pan pomyśli, zagrali mu kwartet Beethovena. Nie wiem, kto się postarał, żeby tak było uroczyście, pan Trojan czy może kto inny. Ale takie to było piękne i podniosłe, że jakoś mi się zrobiło lżej na duszy i nareszcie mogłam płakać. Pan Foltyn musiał jednak .być wielkim artystą, skoro go tacy artyści chowali i nawet nic za to nie chcieli. Miał pogrzeb jak prawdziwy muzyk. I tak sobie czasem mówię: „A może naprawdę mógł coś stworzyć?” Nie byłam na pewno odpowiednią żoną dla artysty, wiem o tym, ale dałam mu chociaż dobrobyt i przeszkadzałam tak mało, jak to tylko dla kobiety możliwe. Widocznie nie dość go rozumiałam, ale zwyczajny człowiek może dać tylko to, co ma. Kazałam mu zrobić przynajmniej ładny nagrobek. Brązowa lira, na niej gałązka wawrzynu, a napisane tylko: „Beda Folten”. Nic więcej. V Prof. uniw, dr Strauss «ABELARD I HELOIZA» Pana Foltyna poznałem w dniu, kiedy zorganizował u siebie koncert z udziałem naszego prywatnego „profesorskiego” kwartetu (dwóch profesorów, jeden prezes sądu i nasz znakomity pierwszy skrzypek, pracownik instytutu anatomii). W kwartecie tym grałem na altówce. W domu pana Foltyna bowiem odbywały się interesujące wieczory muzyczne. Po skończonym koncercie, kiedy pan Foltyn dowiedział się, że specjalnością moją jest właściwie historia porównawcza literatury, zaciągnął mnie do sąsiedniego pokoju; zrobił na mnie wrażenie wykształconego, zamożnego i uduchowionego młodego człowieka, pełnego entuzjazmu dla muzyki i wszystkiego, co piękne. Wziął mnie więc na bok i wyznał mi, że zafascynował go temat Abelarda i Heloizy i że miałby ochotę zrobić z tego powieść albo nawet operę. Czy zechciałbym być tak dobry i powiedzieć mu parę słów o Abelardzie i jego epoce. Przypadkowo jedenasty i dwunasty wiek ze swoją scholastyką i rozkwitem zakonów — to trochę mój konik. Obawiam się, że nieco się wtedy zagalopowałem i zupełnie jak na seminarium ex cathedra perorowałem o nominalizmie średniowiecznym, analizowałem Glossulae super Parphyrium i polemizowałem ze Schmeidlerem. Jestem bowiem zdania, że listy Abelarda i Heloizy, przynajmniej częściowo, są autentyczne. Pan Foltyn słuchał, jak by go to ogromnie interesowało, chociaż nie wiem, w jaki sposób Glossulae Abelarda albo Introductio in theologiam mogły mu się przydać do opery. Ale w tym profesorskim ferworze nie zastanawiałem się nad tym. Obiecałem mu nawet, że jeśli go ten temat zajmuje, pożyczę mu odnośną literaturę, by ją sobie przestudiował. Pan Foltyn był wzruszony i z góry mi dziękował. Podobało mi się, że kompozytor czy poeta tak poważnie odnosi się do swego dzieła i że stara się opracować je w sposób naukowy, toteż posłałem mu całą pakę materiałów źródłowych, różne edycje Abelarda: Haustratha, Carriere’a i temu podobne. Po jakimś czasie spotkałem pana Foltyna i pytam, co porabia Heloiza. Oświadczył mi, że bez przerwy nad nią pracuje. Miłość Abelarda i Heloizy to chyba najbardziej płomienny, a jednocześnie najwznioślejszy, jaki sobie można wyobrazić, temat na operę. Sprawiło mi to przyjemność; dwunasty wiek z jego konfiktem między systemem kościelnym a pierwiastkami świeckimi, trochę już przedrenesansowymi — to okres naprawdę ciekawy i wspaniały. Nie chciałem odbierać mu tych materiałów, jak długo mogą być dlań inspiracją czy pomocą. Niestety, później straciłem pana Foltyna z oczu, tak że nie mogłem posłać mu nowo wydanego przez Geyera traktatu Abelarda De unitate et trinitate divina, opatrzonego krytycznym komentarzem. Była tam ciekawa wzmianka o tym, dlaczego Abelard został zamknięty w klasztorze. Później ku wielkiemu swemu żalowi dowiedziałem się, że pan Foltyn zmarł w nędzy; moje książki, a szczególnie rzadkie i niedostępne już wydanie Cousina z roku 1849, prawdopodobnie po jego śmierci zaginęły. Szkoda ogromna, że młody, utalentowany kompozytor nie dokończył, jak się wydaje, swojej opery o Abelardzie i Heloizie; mam wrażenie, że rzadko się zdarza, by artysta przystępował do tematu, który zaprząta jego wyobraźnię, z tak głęboką powagą i z tak gruntownym przygotowaniem naukowym. VI Dr J. Petri TEKST DO «JUDYTY» Panu Foltenowi zostałem przedstawiony w foyer teatru na jakiejś premierze. Już przedtem słyszałem o nim jako o niezwykle zamożnym, a przy tym rozmiłowanym w sztuce młodym człowieku. Przy pierwszym zetknięciu zrobił na mnie wrażenie młodzieńca nieco afektowanego i zarozumiałego, ,ale jednocześnie bardzo serdecznego; nie podobały mi się jego baczki, jego monokl, jego uperfumowana elegancja i złoty łańcuszek na przegubie ręki. Mówiąc szczerze, pomyślałem sobie: „Snob”. Uścisnął mi dłoń niezwykle gorąco, ze wzruszeniem i od razu zaprosił „do pani Charlotty i do mnie na nasze intymne wieczory muzyczne” — jak powiedział. Nalegał tak bardzo, że, acz niechętnie, obiecałem jednak przyjść; potem dostałem jeszcze drukowane zaproszenie na Soirée musicale chez Mme et Maître Beda Folten. Comme chez soi. Przeżyłem zaledwie jeden taki wieczór muzyczny. Folten, w powiewającym krawacie i aksamitnej kurtce, witał mnie z wylewną serdecznością. — Proszę dalej, proszę — wołał — jest pan tu między artystami! Jego żona, kobieta trochę bez wyrazu, anemiczna, ale zdecydowanie miła, zrobiła ha mnie wrażenie Marty, która jest tu jedynie po to, aby się troszczyć o jedzenie i picie i od czasu do czasu uśmiechać się z dala macierzyńskim i nieśmiałym uśmiechem do jakiegoś osamotnionego gościa, z którym, za Boga, nie wiedziała, o czym mówić. Mieli za to dwóch wypożyczonych z kawiarni kelnerów, których znałem. Ubrali ich w krótkie spodnie, jedwabne pończochy, nawet białe pudrowane peruki powsadzali im na łby, chyba tylko po to, żeby się jeszcze bardziej pocili przy roznoszeniu herbaty i szampana. Było tam około czterdziestu osób — znałem większość z nich. Połowa była tak samo zakłopotana jak ja, druga zaś usiłowała w pośpiechu jak najwięcej zjeść i wypić. Czuło się w tym wszystkim jakiś przymus i dysharmonię. Folten w swojej aksamitnej kurtce krążył wśród gości, jednego poklepał jowialnie po łopatkach, drugiego zaciągnął do bufetu, to znowu umizgał się do jakiejś muzykalnej młodej damy — dziwna mieszanina jowialności, koleżeństwa, pompy i zbyt rzucającej — się w oczy pogoni za familijnym sans–façon czy też typowym dla bohemy pas de chichi. Po jakimś czasie wpędzono nas do „pokoju muzycznego”, pousadzano na podłodze, na poduszkach i kanapach, oparto o kominek i zaczęło się. Pewien młody kompozytor wykonał swoją suitę fortepianową, a jakaś panna odegrała kompozycję na skrzypce długowłosego młodzieńca w okularach, który jej akompaniował na fortepianie. Zdaje się, że to było niezłe. Ale moją uwagę bardziej absorbowali Folten i jego żona. Siedzieli pośrodku pokoju w fotelach, niczym królewska para małżeńska, a wokół nich na ziemi i na poduszkach rozłożyli się „ci artyści”. Folten kiwał głową, ze znawstwem przymykając oczy, podczas gdy pani Foltyn zaciskała usta i najwyraźniej rozmyślała o dyspozycjach dla służby. Sam nie wiem, dlaczego mnie to wszystko drażniło i irytowało; widać nie jestem stworzony do takiej pompy. Po skończonym koncercie Folten poufale ujął mnie pod ramię i zaciągnął do małego saloniku. — Tak się cieszę, że pana poznałem — zapewniał gorąco. — Byłbym doprawdy szczęśliwy, gdybym mógł coś dla pana zrobić. Mimo najlepszych chęci nie wiedziałem o niczym, co mógłby zrobić dla mnie Folten. On zaś w dalszym ciągu zapewniał mnie, że niezwykle i wyjątkowo ceni mój sąd jako krytyka teatralnego i estety. — Bo widzi pan, mam właśnie rozpoczętą kompozycję opery Judyta — oznajmił, lekko się rumieniąc. — Sam napisałem do .niej libretto. Moim zdaniem — tu przegarnął czuprynę palcami — moim zdaniem, kompozytor sam powinien pisać tekst. Tylko wtedy dzieło jego stanowi jednolitą całość, nie ma w nim bowiem żadnej obcej indywidualności, żadnej impresji, która by nie pochodziła od niego. Nic nie można było w końcu zarzucić temu, co mówił Folten; powtarzał to kilkakrotnie z upodobaniem, różnymi słowami rozwijał tę samą myśl, aż wreszcie wykrztusił, czego ode mnie chce. Żebym był tak nieskończenie łaskawy i zechciał przeczytać sobie to jego libretto. I żebym mu szczerze powiedział, gdyby pod jakimkolwiek względem nie mogło się ostać wobec najostrzejszej krytyki. — Rozumie pan — tłumaczył się — jestem raczej muzykiem niż poetą. — I znowu, jak ogromnie ceni moją opinię, i tak dalej, i tak dalej. Cóż robić? Zjadłem u niego dwie kanapki, musiałem więc powiedzieć, że oczywiście, z największą przyjemnością, i temu podobne rzeczy. Gorąco uścisnął mi rękę. — Jutro przyślę panu rękopis, a teraz, proszę, pójdźmy między tę młodą bandę. Młoda banda tymczasem zaczęła już pić jak stado smoków i wrzeszczała, aż szyby w oknach dzwoniły. Pani domu przyjmowała to z bezradnym, wymuszonym uśmiechem, Folten zaś wołał: — Tylko wesoło, dzieci, jak u siebie w domu! Jesteście tu między artystami! Na drugi dzień przyszedł rękopis umieszczony w ogromnym koszu z winem, winogronami i langustą. Miałem szaloną ochotę odesłać mu to wszystko z powrotem. Libretto było okropne: kilka pięknych wierszy, jakiś znośny ustęp, a potem jedna lub dwie strony obłąkanego bełkotu; dalej znowu obiecujący kawałek dialogu lub .scena jako tako plastyczna i znów te mętne, górnolotne tyrady. Miało to być demoniczne, namiętne, ale było wręcz wariackie i wynaturzone w swojej patetycznej napuszoności. Postacie pojawiały się ni stąd, ni zowąd, bez jakiegokolwiek związku, i nagle znikały; połowy z nich autor w ogóle . zapomniał wprowadzić do spisu osób. W pierwszym akcie kocha Judytę pasterz imieniem Ezron, w akcie trzecim robi się z niego wódz Roboan, a jeszcze dalej obydwaj gdzieś znikają. Zupełny chaos. Nie miałem pojęcia, co właściwie Folten miał na myśli. Przerzucałem dalej kartki rękopisu i natrafiłem na jeden dialog Holoferoesa, którego strofy dźwięczały obłudą i ironią. I nagle olśniła mnie myśl: to mógł napisać tylko Franta Kupecky! Nie dawało mi to spokoju. W końcu wziąłem rękopis i wieczorem poszedłem do knajpy, w której bywał Kupecky. — Przeczytaj no sobie te wiersze, Frantiku — mówię. — Co o nich powiesz? Kupecky zerknął na rękopis i uśmiechnął się ironicznie. — Niezłe. Ale dalszy ciąg już do tego nie należy. — Przerzucał kartki rękopisu ł kręcił głową. Potem zaczął rechotać. — Ludzie — ryczał — ludzie, a to mu się udało! — Frantiku — powiedziałem — popatrz tylko: ten dialog Judyty wygląda, jak by go napisał Tereba, nie wydaje ci się? Kupecky pokiwał głową. —— Tak, ja i Tereba — mamrotał. — Jużci, prawda, on też nie miał co żreć! — Ile wam za to dał? — On? — burczał Franta. — Mnie dał trzy tysiące za całe libretto ten bydlak, ale w tym bigosie tylko trzy kawałki są moje. Najlepsze wiersze wyrzucił. — Zaczął się uśmiechać krzywo jak chiński bożek. — . Gesamtkunstwerk! Tak na moje oko musiało mu to pisać przynajmniej z pięć osób. To jest na przykład Vosmik. A to — dumał nad jedną stronicą — czyje to może być? „Judyto, Judyto, czemu się waha twój krok…” — Tego nie znam. „W mej piersi kosmatej…” — to będzie chyba Lhota. Pamiętasz ten jego _ wiersz: „…jak dudni krok mężów kosmatych…”? Nie znasz Lhoty? Taki młody, drobniutki jak pisklę. — Powiedz mi, proszę cię — pytałem dalej — w jaki sposób zamawiał u was tę pracę? Kupecky wzruszył ramionami. — W jaki sposób? Przyszedł tutaj… niby przypadkowo. Naturalnie strasznie się ucieszył, że widzi „drogiego poetę”… — Nie zapraszał cię na wieczory muzyczne? — Nie :— odrzekł Franta z godnością — takich* pętaków on nie zaprasza. Dla niego musisz być cygan, ale w lakierkach. Taki salonowy, rozumiesz? Tu, w knajpie, siedział za mną ten mecenas. Umyślnie udawałem zalanego, żeby mu mówić per ty; skręcał się, powiadam ci — rechotał Kupecky. — No, a potem mówi: „Przyjacielu, właśnie komponuję operę. Libretto piszę sam…” — …żeby to była jednolita całość. — Mniej więcej. Ale, powiada, głowę ma przepełnioną pomysłami muzycznymi i nie może się dostatecznie skoncentrować na tym libretcie. Może bym mu tak z grubsza sklecił akcję tudzież zanotował kilka pomysłów i parę monologów wierszem… Żeby miał prowizoryczny punkt oparcia przy komponowaniu muzyki. Okropnie dużo nagadał, mój kochany! Ten ci dopiero musi przeżywać męki tworzenia — taki kompozytor! — A tyś go poprosił o zaliczkę. — Skąd wiesz? — zdziwił się Kupecky. — Słuchaj no, nie miałbyś dla mnie jakiej roboty? — Nie — odpowiedziałem. — A te idiotyczne bzdury napisał chyba sam autor, co? — Ależ skąd! — odburknął Franta. — Do tego wytrzasnął sobie jakiegoś młodego poetę, takiego w lakierkach, jednego z tych, co to u niego bywają. — Wariat? — Chyba nie — zastanowił się Kupecky. — Chociaż z poetami to nigdy nie wiadomo. Kiedy Folten przyszedł po rękopis, powiedziałem mu mniej więcej tak: — Niech pan posłucha, panie Folten. Tak to być nie może. Jak pan sam raczył nadzwyczaj trafnie zauważyć, dzieło sztuki musi Stanowić jednolitą całość. A to, co pan nazywa swoim librettem, robi wrażenie, jak by je pisało pięciu ludzi. Jak by pan wziął pięć tekstów, każdy skądinąd, i nieudolnie po kawałku połączył je ze sobą. Nie ma to rąk ani nóg. Nie ma jednolitej akcji. Każda scena jest w innym stylu, ma inny charakter, inne postacie. Może pan to wyrzucić, panie Folten. Zgnębiony, przełknął kilka razy ślinę jak nieszczęśliwy sztubak. — Panie doktorze — jąkał się — nie zechciałby pan tego trochę sam poprawić? Nie myślę, oczywiście, za darmo… — Nie. W ogóle jak pan może od kilku ludzi kupować teksty, a potem wydawać to jako własne libretto? Tak się przecież nie robi! Zdziwił się, a nawet trochę obraził. — Czemu nie? Judyta jest przecież moją duchową własnością. Zrobić z Judyty dzieło poetyckie czy operę — to przecież mój pomysł, proszę pana! — Oczywiście — odrzekłem. — Tylko że przed panem miał już ten pomysł niejaki Joachim Graf f i Mikołaj Konacz,. i Hans Sachs, i Opitz, i Hebbel, i Nestroy, i Kaiser, a operę o Judycie skomponował niejaki Sierow i Wetz, i Honegger, i Goosens, i Emil Nikolaus von Reznicek. To nie znaczy, że nie można napisać jeszcze przynajmniej tuzina oper o Judycie — dodałem szybko, widząc, jaki jest przygnębiony. — Wszystko zależy od tego, jak się rozumie temat, prawda? Wyraźnie się ucieszył. Rozpromienił się po prostu. — No, właśnie! A ujęcie jest przecież wyłącznie moje własne! Na przykład to, jak Holofernes w dziewiczej Judycie budzi kobietę… jakieś wściekłe opętanie miłosne, i za to Judyta morduje go. To przecież wspaniały pomysł, co? Czułem dla niego niemal że litość. Najwyraźniej nie miał pojęcia, jakie to wszystko jest już oklepane. — No, tak — powiedziałem. — Myślę jednak, że ważniejsza jest tu muzyka. Wie pan co, niech pan poprosi jakiegoś porządnego dramatopisarza, żeby panu po prostu napisał całe libretto. Ale niech i jego nazwisko pod tym figuruje, rozumie pan? Gorąco uścisnął mi rękę i ze wzruszeniem dziękował.. Jakoby zrozumiałem go i natchnąłem nowym zapałem do pracy. W jaki sposób, nie wiem. I znowu przysłał taki wspaniały kosz z ananasami, kuropatwami i „Marie Brizard”. Pewno dlatego, że mówił o sobie, iż jest namiętnym sensualistą i hedonikiem. Mniej więcej w miesiąc później zjawił się znowu, rozpromieniony bardziej niż kiedykolwiek. — Panie doktorze — oznajmił głosem przypominającym zwycięskie surmy — przynoszę panu moją Judytą. Teraz jest nareszcie tak, jak być powinno. Zawarłem w tym całą swoją koncepcję. Mam nadzieję, że tym razem będzie pan zadowolony i z kompozycji, i z akcji… Wziąłem od niego rękopis. — — Sam pan to napisał, panie Folten? Nieznacznie przełknął ślinę. — Sam. Zupełnie sam. Nikomu nie mogłem powierzyć mojej wizji Judyty. Jest ona tak bardzo moja własna… Przerzucałem rękopis. Po chwili byłem w domu. Zwyczajnie, po łobuzersku przetłumaczona, a miejscami haniebnie zepsuta Judyta Hebbla. Trochę na wtykanych suchych, wierszowanych parodii Kupeckiego, „kosmata pierś” Lhoty i znowu ‘kilka kretyńskich tyrad. — To mi wystarczy, panie Folten — powiadam. — Ktoś z pana zakpił. Przecież to w czterech piątych plagiat Judyty Hebbla! Nie ma pan prawa tego publikować! Folten zaczerwienił się i znów przełknął ślinę. — A czy nie można by po prostu zaznaczyć: „Według dramatu Hebbla napisał Beda Folten”? — Niech pan tego nie robi — ostrzegłem go. — Z Hebblem obeszli się tu tak, że to woła o pomstę do nieba. Za to należałaby się kara śmierci. I wie pan co? Najlepiej będzie, jak ja to od razu spalę. Wyrwał mi rękopis z ręki i przycisnął do piersi niby skarb. — Niech się pan nie waży go tknąć! — krzyczał, i oczy błyszczały mu rozpaczliwą nienawiścią. — To jest moja Judyta! Moja! To jest mój, wyłącznie mój pomysł!… To nieważne, że… że… — …że ktoś to już napisał, co? — Widziałem, że w ogóle nie rozumie moralnej strony zagadnienia, że w swojej Judycie . jest zakochany jak dziecko; ten człowiek chybaby się zabił, gdyby mu ją chciał ktoś wyperswadować. Wzruszyłem ramionami. — Może ma pan i rację — rzekłem. — Kiedy człowiek coś kocha, to w pewnym , sensie jest to rzeczywiście jego. Niech pan posłucha, coś panu zaproponuję: ja będę o pańskim libretcie zdania, że to sznura i plagiat, a pan będzie uważał mnie za idiotę albo za kogoś w tym rodzaju. I sprawa załatwiona. — .Odszedł głęboko urażony. Od tego czasu byłem dla niego wyłącznie nudziarzem, łamagą, pedantem i nie wiem czym tam jeszcze. Bo to mu trzeba przyznać: nienawidzić potrafił jak prawdziwy literat. Pod tym względem nie był wcale gorszy od Innych. VII Vasza Ambroż MECENAS Było nas W klasie mistrzowskiej konserwatorium trzech biednych chłopców: skrzypek Prochazka, którego nazywaliśmy Ladiczek, gruby i ospały Mikesz, zwany Fatty, i ja. Bóg jeden wie, z czego żyliśmy. Chyba z tego, że jeden od drugiego pożyczał stale jedną dwudziestokoronówkę, którą pewnego szczęśliwego wieczoru Fatty „wygrał” na fortepianie w nocnym lokalu. Pewnego razu wezwał nas do siebie nasz ukochany nauczyciel i mistrz i rozradowany oznajmił: — Młodzieńcy, mam dla was mecenasa! Przyszedł podobno do niego pewien bogaty miłośnik sztuki i oświadczył, że miałby chęć wspomagać dwóch czy trzech zdolnych przyszłych kompozytorów. — Sto pięćdziesiąt koron miesięcznie, chłopcy — powiedział nasz przyjaciel. — Nie jest to dużo, ale jeśli pokażecie, co jesteście warci, może być potem więcej. A więc, łobuzy, nie zróbcie mi wstydu — zakończył stary poczciwiec ze wzruszeniem — i zachowujcie się przyzwoicie! Pamiętajcie o czystych kołnierzykach i o tym, że kapelusza nie kładzie się na pianinie. No, już was tu nie ma, idźcie się przedstawić! Naturalnie, że już nas tam nie było. Sto pięćdziesiąt koron to był niewiarygodny dar niebios. Kiedy zadzwoniliśmy do drzwi pana Foltena, zdawało nam się, że jest nas całe stado, jeden w drugiego sami rokujący najlepsze nadzieje kompozytorzy w czarnych, wyświeconych ubraniach; staraliśmy się więc zrobić jak najchudsi, żeby nie wyglądało, że jest nas tylu. Pokojówka w białym fartuszku zaprowadziła nas do pana Foltena. Siedział przy biurku w złotym brokatowym szlafroku i pisał. Podniósł głowę, włożył okulary, które go postarzały i nadawały mu bardziej surowy wyraz, i uważnie zlustrował po kolei każdego z nas. Widocznie (nie wiem właściwie dlaczego) zrobiliśmy na nim dobre wrażenie, ponieważ skinął nam przyjaźnie głową i rzekł: — A więc to wy? Polecił mi was wasz profesor. To wielki artysta, panowie! Wielki artysta i wielki człowiek! Bąkaliśmy, że tak, że naturalnie. Folten zadzwonił i wstał. Zadrżałem, że widocznie coś żeśmy przeskrobali i że nas każe wyrzucić. Fatty sapał nerwowo, a Ladiczek wielkimi oczami rozglądał się po tym aksamitnym pokoju. Nie wyrzucili nas jednak, tylko przyszła ta elegantka pokojówka i wykonała dyg, zupełnie jak w teatrze. — Anno, proszę przynieść panom herbatę! — polecił Folten. — Siadajcie, panowie! Tutaj, proszę. Bąkaliśmy wprawdzie, że chętnie postoimy, ale musieliśmy usiąść w fotelach, w jakich jeszcze nigdy nie siedzieliśmy. Fatty zapadł się tak głęboko, że zdrętwiał z przerażenia, Ladiczek nie wiedział, co począć z długimi nogami, a ja wziąłem na siebie inicjatywą rozpoczęcia rozmowy w ten sposób, że nieśmiało zakaszlałem. Pan Folten opadł na swój fotel i złożył długie palce obu rąk, tak że stykały się czubkami. — Wielki mistrz — powtórzył jeszcze raz. — Gratuluję wam, panowie, takiego nauczyciela. W ogóle poświęcić się sztuce to piękna droga .życia… Piękna i trudna. Ja wiem najlepiej, jaka to męka być artystą. — Mówiąc to przeganiał czuprynę swoją długą ręką. — Musicie być przygotowani na życie twarde, pełne wyrzeczeń… Fatty Mikesz mrugał przestraszony, a Ladiczek błądził wzrokiem po kotarach i dywanach. Pan Folten mówił o niezrozumieniu, z jakim spotyka się wielki artysta, a ja co jakiś czas wydawałem różne odgłosy wyrażające potwierdzenie. W trakcie tego weszła pokojówka z wielką tacą. Ladiczek rzucił się jej naprzeciw, żeby od niej elegancko wziąć tę tacą, ale widocznie było to nie na miejscu, bo nawet nie zwróciła na niego u wagi. i postawiła te herbaciane wspaniałości przed nami. Nigdy w życiu nic podobnego żeśmy nie widzieli: filiżanki jak mgiełka, pełno cieniutkich talerzyków, dzbanek z esencją, dzbanek z gorącą wodą, karafka rumu, karafka soku cytrynowego, dzbanuszek śmietanki, półmisek kanapek, talerz z biszkoptami, pląta słodyczy i różne różności. I teraz oto pokojówka stawiała to wszystko przed nami na stole. Ladiczek przyglądał się jej zupełnie bezwstydnie swoimi wielkimi oczami poety i wyglądało na to, że chce ją wziąć za rękę. Fatty ze zdumienia wstrzymał oddech i trącał mnie pod stołem, a ja podtrzymywałem rozmowę, mówiąc od czasu do czasu: „Tak.” — Poczęstujcie się, panowie — zachęcał nas pan Folten i sam nalewał herbatę. — Mocnej? Słabej? — pytał. Myśmy tego dnia jeszcze nic w ustach nie mieli. Fatty wpakował rękę między kanapki i złapał jedną, grubo obłożoną szynką i łososiem. W porę zdążyłem go kopnąć, żeby jeszcze poczekał. Pan Folten tymczasem nalał sobie herbaty i powoli mieszał ją srebrną łyżeczką. Uczyniłem to samo. Fatty, skonfundowany, położył swoją kanapkę na koronkowym obrusie, żeby nie pobrudzić talerzyka, i też mieszał. Pan Folten Ciągle poruszał łyżeczką, pogrążony w zadumie nad trudną rolą artysty w dzisiejszych czasach; wziął przy tym mały herbatnik i odgryzał po kawałku, popijając gorącą herbatą. Uczyniłem to samo, gryzłem herbatnik i popijałem gorącą herbatą. Fatty popatrzył na mnie pytająco i wziął sobie także herbatnik. Sądzę, że zrobiliśmy na gospodarzu dobre wrażenie. Potem Ladiczek ocknął się ze swego zachwytu, dolał sobie rumu do filiżanki i zaczął się opychać kanapkami; nie mogłem go niestety kopnąć. Zawsze mówię, że ci skrzypkowie nie potrafią się zachowywać i że są zbyt dobrego mniemania o sobie. Kiedy Fatty to zobaczył, wziął swoją kanapkę i ugryzł. Widocznie źle zrobił, bo pan Folten spojrzał na niego i zapytał: — A więc pan jest pianistą, panie… panie.,. Nieszczęsny Fatty zaczerwienił się, przełknął pół kanapki, które miał w ustach, a drugie pół odłożył z powrotem na obrus. — Mikesz — wykrztusił dławiąc się. — Tak. Pan Folten wypytywał go przez chwilę, podczas gdy Ladiczek spokojnie pożerał jedną kanapkę za drugą. Potem przyszła kolej na mnie. Pan Folten pytał uprzejmie, skąd pochodzę, kim był mój ojciec, jaki rodzaj muzyki lubię najbardziej. Takie i temu podobne, stosowne do mego wieku pytania. Potem spojrzał na Ladiczka. Ladiczek wstał, przeciągnął się jak obżarty kocur i jakby nigdy nic podszedł do fortepianu, gdzie leżały ciemnobrązowe skrzypce.— Wziął je do ręki, uderzył ze znawstwem w struny i od niechcenia zapytał: — Mittenwald? — To było pierwsze słowo, jakie wymówił. Pan Folten rozpromienił się. — Tak. Własnoręczna robota Mathiasa Klotza. Chwileczkę, zaraz pokażę panu metrykę. Spojrzeliśmy z Mikeszem na siebie. Czekaj, Ladiczku, tego ci nie darujemy! Tymczasem Ladiczek Prochazka oparł skrzypce pod brodą, parę razy przeciągnął smyczkiem i .zaczął grać pieśń De Fally. Ten chłopak umiał się znaleźć, jak by przez całe życie miał do czynienia wyłącznie z mecenasami. Pan Folten usadowił się wygodnie w fotelu i słuchał z zamkniętymi oczami, kiwając głową z uznaniem. — Dobre — powiedział, gdy Ladiczek skończył. — Nie ma pan czegoś własnego? Ladiczek nawet nie mrugnął i zaczął grać swoje wariacje na temat motywów dziecięcych. Odegrał trzy, powiedział: „Tak”, odłożył skrzypce i znowu zasiadł do kanapek. Pan Folten spojrzał na mnie. Już siedziałem przy fortepianie i całkiem odważnie zacząłem grać swoje andante. Dziś wiem, że przywłaszczyłem w nim sobie coś tam od naszego drogiego nauczyciela, ale wtedy byłem z tego opusu nr 3 dosyć dumny. Potem przyszła kolej na naszego genialnego Fatty. Miał okropną tremą i źle zagrał swoją doskonałą ciacconę o przepięknym temacie. Pan Folten nic na to nie powiedział. Przyznam się, że trochę mnie to zgniewało — wprawdzie Fatty grał tego dnia bardzo nędznie, a przy każdej pomyłce marszczył twarz jak tłusty dzieciak, który ma za chwilę wybuchnąć płaczem, ale ta jego ciaccona to była kompozycja tak czysta, że kto choć trochę zna się na muzyce… Tylko że kto się na niej naprawdę zna? W sumie wypadło wszystko dobrze. Pan Folten oświadczył, że żywo go interesujemy, l bardzo taktownie wręczył nam zaklejone koperty. Jak się okazało, w każdej znajdowały się po dwie nowiutkie setki. Uścisnął serdecznie nasze dłonie i polecił, żebyśmy za miesiąc znowu przyszli i zagrali mu coś nowego. Wracaliśmy pijani szczęściem. Mieliśmy swego mecenasa, mieliśmy, w naszym pojęciu, pieniędzy jak lodu, i w ogóle zdawało nam się, że słyszymy z nieba chóry anielskie. Tylko Ladiczek ciągle z żalem powracał do pokojówki. — Chłopcy — przypominał — zauważyliście te jej pantofelki, a ten czapeczek? Ciekawe, ,ale kiedy byliśmy tam po raz drugi i trzeci, już ani w przybliżeniu nie wydawała się nam taka ładna. A co jeszcze ciekawsze, że z tymi dwiema setkami nie powodziło nam się ani trochę lepiej niż beż nich. Jak to się dzieje, nie wiem. W miesiąc później przymaszerowaliśmy, każdy z paroma arkuszami nut pod pachą: kompozycja dedykowana „Mistrzowi Będzie Foltenowi”. Ladiczek skomponował fandango na skrzypce z akompaniamentem fortepianowym, ja napisałem muzykę do jednego wiersza, a Fatty przyniósł małe romantyczne rondo na fortepian. Pan Folten cieszył się szczerze i serdecznie. Sam siadł do fortepianu i przegrał moją pieśń, nucąc jednocześnie melodię; zagrał też rondo Mikesza i z zadowoleniem kiwał głową. Grał w sposób niewyszkolony, ale z dużą rutyną i wyczuciem. Potem grałem z Ladiczkiem jego fandango. Ladiczek wplótł w to jeszcze szatańsko zaimprowizowane pizzicato alla chitarra, i pan Folten po prostu promieniał. — Brawo, chłopcy — powiedział — mam z was pociechę! — Potem rozgadał się o sztuce kompozycji. — Myślą, panowie, że błędem jest komponować coś, co akurat przyjdzie do głowy. Ja bym takiemu młodemu kompozytorowi zadał jakiś temat i teraz pokaż, zuchu, co z tego zrobisz! Na własną inwencję masz dość czasu, kiedy znajdziesz swój styl. — Zamyślił się, a po chwili dodał: — Dla mnie byłoby interesujące, gdybyście na przykład wszyscy trzej opracowali ten sam temat. Mógłbym was wtedy lepiej poznać i poradzić, w jakim który powinien iść kierunku. — Ręką przesunął po czole. — Na przykład… taka mała uwertura: Noc w obozie wojennym. Noc przed bitwą. To potężna wizja muzyczna, co? Fatty wytrzeszczył oczy. — A… gwiazdy tam świecą? Pan Fołten zasłonił oczy dłońmi. — Nie. Raczej nadciąga burza. Widzę czerwone błyskawice na widnokręgu. W obozie warczą bębny i trąbią strażnicy… — Jakie to ma być wojsko? — spytał sucho Ladiczek. — Dlaczego pan pyta? — Ze względu na instrumenty. — Słusznie — pan Folten z aprobatą skinął głową. — Powiedzmy… wojsko króla Nabuchodonozora. Żeby w tym było sporo egzotyki. Fatty siedział zupełnie zgnębiony. — Ale przecież to byli poganie! — wykrztusił. Pan Fołten spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Panu to przeszkadza? Fatty się zaczerwienił; wyraźnie cierpiał. — No, bo człowiek właściwie nic o nich nie wie — bąkał. — Gdyby tam chociaż były gwiazdy… To już jakoś łatwiej wyrazić. — Płodny artysta potrafi wyobrazić sobie wszystko — zauważył nasz mecenas. — Ale ja was nie zmuszam. To był tylko taki mój pomysł. Tym razem w kopercie było dla każdego po trzy setki. O dziwo, nie starczyły nam wcale na dłużej niż te dwie poprzednie. Na pieniądzach ciąży chyba jakaś dziwna klątwa: zawsze jest ich za mało, czy masz ich więcej, czy mniej. Oczywiście, zabraliśmy się do pracy nad tym obozem Nabuchodonozora, żeby zrobić przyjemność panu Foltenowi. Ladiczek krótko zdecydował, że to musi być „coś saraceńskiego”, i wpakował do partytury same bębny tureckie, tympany i jakieś dalekie wycie, „jak kiedy śpiewa muezin” (tylko że Ladiczek uparcie wymawiał: muzein). Mnie wyszło coś w rodzaju lirycznego nokturnu ze wstydliwymi symptomami wojskowego capstrzyku. Za to Fatty całymi nocami pocił się nad obozem Nabuchodonozora i włosy rwał z głowy, zrozpaczony, że nie może wydobyć czerwonych błyskawic na widnokręgu. — Ciągle mam te gwiazdy — skarżył się zdesperowany. — Noc tez gwiazd to przecież nie żadna noc, tylko pusta, czarna dziura. W końcu wyszło z tego małe bohaterskie largo na fortepian, chyba najlepsza rzecz, jaką dotąd Fatty napisał. Ale, prawdę mówiąc, z obozem wojennym nie miało to wiele wspólnego. Nasz łaskawy mecenas bardzo był zadowolony. Studiował te utwory poprzez okulary i po cichu poruszał ustami. — Wcale niezłe — mruczał nad partyturą Ladiczka. — Ten motyw szakala to dobry pomysł. Ladiczek kopnął nas, żebyśmy nic nie mówili o jego muzeinie. Mnie pochwalił za ten capstrzyk; ale nad largiem Fatty’ego marszczył brwi i dłubał sobie w uchu wykałaczką. — Trochę chłodne — ocenił — nie ma w tym wielkości. — Tak — przyznał zgnębiony Fatty. — Niech pan posłucha — rozstrzygnął Folten — panu by raczej leżało jakieś małe pastorale. Niech pan sobie wyobrazi stado owiec… młody pasterz gra na flecie pieśń miłosną… — Tak — szeptał Fatty mrugając oczyma z oddaniem, ale na jego pucołowatym obliczu malowało się przerażenie. Aż pot mu wystąpił na czoło, kiedy wyobraził sobie to stado owiec i pasterską pieśń miłosną. Ladiczkowi „zadał pan Folten triumfalny marsz barbarzyńskiego wodza. — Coś w tym rodzaju — powiedział Ladiczek przytomnie i palcami na stole zabębnił barbarzyńskiego marsza. Mnie przypadły w udziale jakieś wiersze. Pan Folten chciał, żebym spróbował napisać do nich muzykę. Miał to być chór niewiast lamentujących nad okropnościami wojny. Wiersze wydały mi się straszne. Ciągle tylko: „Co za ból, co za ból!”, i temu podobne. Ale tym razem pan Fołten miał jeszcze bardziej szczodrą rękę, więc staraliśmy się jak najlepiej mu dogodzić. — Wiesz co, Fatty — . powiadam — ja ci zrobię to stado z fletem i pieśnią miłosną; beczenie owiec i sny o miłości — to moja specjalność. A ty za to napisz mi muzykę do tego „co za bólu”. Jesteś wprost stworzony do „co za bólu” i do chóru matek. Przecież pan Folten i tak nie pozna, co kto zrobił. Ta pieśń miłosna tak mi się udała, że cnotliwy Fatty aż się rumienił, takie to było gruchające namiętnie i zawodzące. — Słuchaj — bronił się Fatty — ja mu tego nie mogę dać, przecież by mnie wyśmiał. Czy ja wyglądam na coś takiego? Za to „co za ból” wykontrapunktował pierwszorzędnie jako cantus firmus, dodał echo i zakończył takim przeciągłym, monotonnym altem, że aż mróz szedł po kościach. Kiedy oddaliśmy panu Foltenowi nasze zadania, nie krył przed nami zadowolenia. Tylko znad mego pastorale spojrzał niemal z wyrzutem na Fatty’ego. — Chłodne — rzekł z żalem — bardzo ładnie opracowane, ale zupełnie pozbawione namiętności. — Tak — mruczał nieszczęsny Fatty. Mecenas uwziął się chyba na niego. — Pan jeszcze nie kochał, prawda? — Nie — szepnął Fatty z miną winowajcy. — To błąd — orzekł pan Folten. — Artysta musi kochać, namiętnie, wyuzdanie, .jak Dionizos… — Tak — szepnął Fatty i przestraszony mrugał małymi —oczkami. Pewno bał się, że nasz mecenas zażąda od niego na przyszły raz dowodów jakiejś wyuzdanej namiętności. Zamiast tego jednak dał mu tylko za zadanie opracować motyw dziewicy idącej z amforą do studni. Fatty wyraźnie odetchnął. To było coś dla niego. Mnie przypadło w udziale recitativo herolda, który wypowiada komuś wojnę, a Ladiczkowi zadał mecenas duet miłosny pasterza Ezrona i jakiejś Judyty. Ten duet napisałem ja, a Ladiczek zrobił herolda, bo lubił fanfary; dodał mu sześciu trębaczy. — Sześć trąb, bracie — zachwycał się —to już słychać! Pań Folten mało nas nie uściskał, kiedy przynieśliśmy mu swoje partytury. Był z nas po ojcowsku zadowolony. — Te partyturki, chłopcy, schowam sobie, aż Beda z was wielcy muzycy. Widzę, że robicie postępy. Lubiliśmy go naprawdę. Był wspaniałomyślny i ogromnie kochał muzykę. Czegóż więcej można wymagać od człowieka? Wypytywał nas, jak żyjemy, jakie mamy znajomości. — Tak nie może być, chłopcy — rzekł energicznie. — Powinienem was trochę wprowadzić w świat. Wielki artysta musi umieć obracać się nawet w najlepszym towarzystwie. Musi być niby książę. Przyjdzie kiedyś czas, że ucztować będziecie z królami i kochać będziecie najdumniejsze księżniczki. Fatty wytrzeszczył oczy ze strachu, Ladiczek zaś tylko mruknął, jak by chciał powiedzieć: „Co do tych księżniczek, to można choćby i zaraz.” — Poczekajcie — ciągnął pan Folten. — U mnie prawie co tydzień zbiera się całe towarzystwo na wieczorach muzycznych. Wybitni artyści, intelektualiści, krytycy i tego rodzaju ludzie. Jak najbardziej intymne grono, ale wam mogliby kiedyś się przydać, co? Porobilibyście tu szereg znajomości, a to dla artysty konieczne. Będziecie przynajmniej mieli otwartą drogę do sukcesów. Jakie macie ubrania, chłopcy? Okazało się, że najlepsze to. te, które mamy na sobie. Pan Folten zlustrował nas krytycznym wzrokiem i zmarszczył nos. — To do niczego. Wiecie co? Każę wam uszyć eleganckie smokingi. A wy wmieszacie się potem między moich gości i zagracie coś ze swoich kompozycji, zgoda? To będzie dla was najlepszy start w życie. Wyraźnie się cieszył, że może nam wyświadczyć tę przysługę. Posłał nas do pierwszorzędnego krawca i kazał przyjść pokazać się w nowych ubraniach. Dobra, przyszliśmy. Był upalny letni dzień, a nam się zdawało, że wszyscy się oglądają za trzema młodzieńcami idącymi ulicą w biały dzień w wieczorowych strojach. Wysoki Ladiczek kroczył niedbale’ niby piękny, dumny książę, ja miałem uczucie, jak bym szedł do bierzmowania, a Fatty pocił się i, nieszczęśliwy, nadymał policzki, jak by podążał na miejsce kaźni i jak by go na dodatek ten smoking uwierał pod pachami. Pan Folten na widok naszych koszul i butów załamał ręce. — To do niczego, panowie — oświadczył. — Musicie jeszcze kupić sobie porządne muszki, koszule i lakierki. A w przycały czwartek przyjdźcie tu o ósmej wie—czór Beda goście. Chciałbym, żebyście zagrali te utwory, któreście mi ofiarowali. Dobra, z uderzeniem ósmej stawiliśmy się w pełnej gali. Ladiczek nonszalancki niczym książę, ja uroczyście podniecony, a Fatty Mikesz zdrętwiały od tremy, kompletnie sztywny. Nacisnęliśmy dzwonek u drzwi państwa Folten. Otworzył nam lokaj w jedwabnych pończochach i białej peruce. — Jezus, Maria — szepnął Fatty, ale Ladiczek wszedł z taką miną, jak by u siebie w domu miał co najmniej dziesięciu lokajów. Skąd się to bierze u „tych skrzypków? Poza tym w przedpokoju — nikogo. — Panowie muzycy? —— spytał lokaj. — Panowie pozwolą, zamelduję was panu. Wepchnął nas do małego pokoju i zostawił samych. Patrzyliśmy jeden na drugiego w milczeniu. Po chwili zjawił się pan Folten w brązowej aksamitnej kurtce, z powiewającym krawatem. — Serwus, chłopcy, serwus — rzekł z roztargnieniem, wyraźnie się śpiesząc. — Zaraz każę wam przynieść coś do zjedzenia. — I już go nie było. Za chwilę wpłynęła pokojówka z tacą. — Mają się panowie najeść — oznajmiła. Ladiczek wpakował do ust kanapkę i zaczął się zalecać do pokojówki. Przyjmowała to jako coś zupełnie naturalnego, piszcząc: „Ale z pana…” albo „Niech pan da spokój.” Fatty miał tak ściśnięte gardło, że nic nie mógł wziąć do ust, a ja, beniaminek naszego tria, byłem jakoś dziwnie zaniepokojony, sam nie wiedziałem czym. Kiedy pokojówka się ulotniła pokazując Ladiczkowi język, ten uniósł brwi i powiedział: — Panowie, coś mi się zdaje… — Że co? — szepnął Fatty przygnębiony. Ladiczek wzruszył ramionami. — Że najlepiej byłoby pójść sobie do domu. W drzwiach zjawił się lokaj. — Mistrz Folten czeka na panów. Szliśmy za nim gęsiego. W ogromnym salonie stał pan Folten w swojej brązowej kurteczce, obok niezbyt ładnej, pospolicie wyglądającej i niepewnie uśmiechniętej pani. — Moja droga — rzekł szarmancko — pozwól, że ci przedstawię moich młodych przyjaciół. Bąkaliśmy coś tam o niezmiernym szacunku i całowaliśmy ją w krótką, miękką rękę. Tymczasem pan Folten witał rozradowany pierwszego gościa. — Prosimy, prosimy! — wykrzykiwał z przejęciem. — Proszę się czuć jak u siebie w domu! Potem przyszedł gość drugi i trzeci. Pan Folten już nie zwracał na nas uwagi. Ladiczek trącił mnie łokciem. — Popatrz, ani jednego smokingu! Tkwiliśmy wszyscy trzej w kącie niby czarna wysepka, podczas gdy pan Folten, stojąc w drzwiach, wydawał serdeczne okrzyki powitalne, a jego małżonka podawała przybyłym rękę, uśmiechając się mile. Schodzili się goście, jeden za drugim, każdy rzucał pytające, obce spojrzenia na naszą czarną grupkę i maszerował sprężyście do przyległego salonu, gdzie widocznie znajdował się bufet. Robiło się nam coraz goręcej. Nikt nie miał smokingu. I nikt się do nas nie odzywał. — Co mamy robić? — szepnąłem. — Poczekaj — syknął Ladiczek i dał sujkę w bok Fatty’emu, który stał osłupiały, bez ruchu, niby mały, gruby bożek. — Poruszże się trochę, człowieku! Istotnie, Fatty zamrugał powiekami i zachwiał się. — Powinniśmy się porozchodzić w różne strony — mówił dalej Ladiczek wściekłym szeptem — żeby się tak nie rzucać w oczy. — Gdzie? — spytał cicho przerażony Fatty. Widać było, że cierpi tak, aż zbiera mu się na płacz — z upokorzenia czy co. Jego usta, wykrzywione dziecinnie, drżały. Ladiczek zbladł i uniósł brwi. Wyglądał w tym momencie naprawdę imponująco. W tej właśnie chwili pan Folten prowadził do bufetu jakąś osobistość bardzo znaczną, sądząc po wylewnej serdeczności, z jaką ją witał. Ladiczek zrobił dwa kroki naprzód i lekko się ukłonił. — Pozwoli pan — powiedział głośno — że przedstawię mu kompozytora Mikesza. Znana osobistość spojrzała zaskoczona, a Fatty, biedaczysko, wystraszony, skłonił się jak przewracający się worek mąki. „Pan Folten poczerwieniał na twarzy i coś jak by przełknął. — Tak, tak — rzekł z nerwowym pośpiechem. — Bardzo uzdolniony kompozytor. A to jest pan… pan… Prochazka. Ladiczek bezwstydnie, książęcym gestem, wyciągnął rękę do sławnej osobistości. — Bardzo mi przyjemnie! — Kto to był? — wyszeptał w chwilę potem przerażony Fatty. — Nie wiem — odparł Ladiczek obojętnie, chmurząc czoło. Pan Folten wracał od bufetu wprost do nas. — Panowie — rzekł cicho, z wściekłością — nie zapominajcie, że nie jesteście tu jako goście, ale jako… jako… — Płatni muzykanci — podpowiedział spokojnie Ladiczek. — Proszę bardzo. Pan Folten odwrócił się na pięcie i poszedł z powrotem do drzwi wejściowych. Tymczasem wielki salon zapełniał się już grupami gości powracających z bufetu. — Chłopcy — szepnął Ladiczek — chodźcie do salonu muzycznego! Na środku stało pianino Steinwaya, a na nim leżały ciemnobrązowe skrzypce Mittenwald. Były tam też nasze utwory z wykaligrafowaną dedykacją: „Mistrzowi Będzie Foltenowi”. Ja wiem, to był z naszej strony bunt sługusów, ale nie mogliśmy inaczej. I naraz się zaczęło: pam, pam–ram–pam, pam. Ja i Fatty na cztery ręce na fortepianie, Ladiczek ze skrzypcami Mittenwald pod brodą. Jednym słowem, pierwszorzędna orkiestra z nocnego lokalu. Fatty wykrzywiał gębę w zachwycie, a Ladiczek kręcił się i kołysał jak urodzony cygański skrzypek. Jeszcze sobie, łajdak, zsunął na czoło pukiel włosów. W drzwiach pojawiły się przerażone twarze. Bębniliśmy z tym większym ogniem, a Ladiczek jeszcze bardziej się puszył i kłaniał, i najwyraźniej szykował się, by zagrać gościom „od ucha”. Ale już wpadł pan Folten i zatrzasnął za sobą drzwi. Był blady i trząsł się z wściekłości. — Zwariowaliście, wy… wy… — Pan wybaczy — rzekł Ladiczek unosząc ze zdziwieniem brwi. — Czyż nie jesteśmy tu w charakterze domowej kapeli? W pół minuty później znajdowaliśmy się na ulicy. Ale ulżyło nam! Rano odesłaliśmy panu Foltenowi nasze nowe ubrania. Mściwy Ladiczek postarał się jeszcze przedtem o świeczkę, żeby swój smoking pokąpać woskiem. Mieliśmy wtedy uczucie, że zawiedliśmy się na swoim mecenasie. Ale od tej pory niejedną gorzką pigułkę przyszło nam przełknąć jako muzykom i wcale nie było nam dużo lżej niż wówczas. Zresztą i pan Folten zawiódł się na nas: żaden z nas nie został kompozytorem. Biedny Fatty, genialny Mikesz, zmarł wkrótce na chorobę Parkinsona, której nabawił się po grypie. Ladiczek Prochazka przepadł gdzieś w Rosji, a ja jestem tylko kimś, o kim opiewają afisze: „Przy fortepianie Vasza Ambroż.” VIII DWIE NOTATKI W opowiadaniu pani Karoliny Foltyn padła wzmianka o dwóch osobach, które w życiu Bedy Foltena odegrały pewną określoną, acz epizodyczną rolę. Z przyczyn łatwo zrozumiałych nie udało się nam uzyskać od nich żadnych wspomnień o zmarłym kompozytorze. Z uwagi jednak na utrzymanie ciągłości czasowej i rzeczowej, zamieszczamy w miejsce ich wypowiedzi przynajmniej nieliczne epizody, które w związku z powyższymi osobami zdołaliśmy pośrednio lub bezpośrednio ustalić. Pierwszą z tych osób była owa „zagraniczna śpiewaczka”, jak określiła ją pani Karolina Foltyn. Była to kiedyś rzeczywiście jedna z najsławniejszych gwiazd operowych, a na temat kaprysów tej primadonny, jej romansów, biżuterii, honorariów i zerwanych kontraktów opowiadano nieprawdopodobne historie. Oczywiście w tym czasie gdy występowała gościnnie na naszej scenie, jej sława mocno już przygasła. Miała wówczas dobrze ponad pięćdziesiątkę, podczas gdy Beda Folten ukończył zaledwie lat trzydzieści. Niemniej jednak była wciąż jeszcze imponującym zjawiskiem, a występ jej nie był wcale taką klęską, jak twierdziły pewne osoby; chociażby sama jej sztuka aktorska robiła ciągle jeszcze ogromne wrażenie. Autor tych słów sam był wówczas w teatrze, na owym występie gościnnym, kiedy śpiewała w Carmen. W antrakcie spotkał w foyer Bedę Foltena. — Jakże się panu podobała? — spytałem. Folten skrzywił się lekko. — Wcale — rzekł sucho. — Za stara. — Cóż w tym dziwnego? — odparłem.— Niech pan sobie obliczy, że otaczała ją już sława, kiedy jeszcze była kochanką… — Tu wymieniłem nazwisko jednego z najgłośniejszych kompozytorów operowych świata, który w danym momencie nie żył już od jakichś lat dwudziestu. Człowiek nawet nie mówi takich rzeczy przez złośliwość, ale dlatego, że go coś korci. Beda Folten wytrzeszczył na mnie oczy. — Naprawdę? Ależ to nadzwyczajne! Skąd pan to wie? — Wszyscy przecież o tym wiedzą — rzekłem. — Później miała tego i tego… — Wymieniłem kolejno nazwiska jednego monarchy, pewnego wielkiego tenora i jednego sławnego pisarza. Na Foltenie wywarło to najwyraźniej ogromne wrażenie. — Ależ to musi być bajeczna kobieta! — zawołał pełen podziwu. — Chciałbym ją poznać. Kiedy spadła kurtyna po ostatnim akcie, zobaczyłem Foltena, jak stał w pierwszym rzędzie krzeseł i bił brawo jak szalony; cud, że nie wpadł do pomieszczenia dla orkiestry. Dopiął w końcu tego, że sławna diwa złożyła ukłon specjalnie dla niego przeznaczony i przesłała mu ręką całusa. W dwa dni później uciekła z nim gdzieś w Alpy, chociaż miała jeszcze śpiewać w Madame Butterfly czy w jakiejś innej operze. Była to znowu jedna z jej legendarnych eskapad. Po upływie dalszych trzech dni Beda Folten zjawił się u mnie przybity i roztrzęsiony, aż mu broda dygotała. — Błagam pana — szeptał — błagam, niech mi pan pozwoli pozostać parę dni u siebie. Teraz nie chcę jeszcze wracać do domu… Załamałem ręce. — Bój się Boga, człowieku, już pana ta stara Wenus wyrzuciła? Spurpurowiał i urażony zmarszczył czoło. — Co też pan — wycedził przez zęby. — Ona się we mnie tak namiętnie zakochała… Okropna baba! Zobaczy pan, że przyjedzie tu za mną… Nie chcę, żeby mnie znalazła! — Folten — pytam — po co pan z nią właściwie uciekł? Wargi mu się trzęsły i z wysiłkiem przełykał ślinę. — Bo… bo myślałem, że jest w niej coś… Bóg wie co. Przecież sam mi pan opowiadał, kto to się w niej nie kochał… Został u mnie chyba z tydzień; z niektórych napomknięć i półsłówek wywnioskowałem, że wynajęli willę gdzieś nad Wolfgangssee. Ale już pierwszej nocy wybuchła między nimi straszna awantura, a nieposkromiona bogini opery rzuciła mu na głowę cały komplet kryształowych szklanek. Nazajutrz rano, zdaje się, wyjechała do Włoch, a Folten po cichutku wrócił. Było mi go właściwie żal w całej tej historii. Wydaje mi .się, że nie była to z jego— strony nawet, jak się to mówi, pomyłka miłosna, ale raczej jakaś głupia ambicja. Dlatego że była kochanką jednego z największych kompozytorów, jakiegoś monarchy i paru innych albo dlatego że sama była tak znana i sławna, któż to może wiedzieć? Czasem myślę sobie, że może w ten sposób chciał zostać czymś w rodzaju następcy tego doskonałego muzyka i kompozytora, który kiedyś ją kochał. Może zdawało mu się, że to los godny wielkiego artysty opalić .sobie skrzydła w tym historycznym niemal płomieniu. Jeszcze po latach chętnie pokazywał jakiś ślad po skrofułach na szyi i twierdził, że to pamiątka po pchnięciu sztyletem — z zazdrości. Po czym tajemniczo podkreślał, że zrobiła to owa boska… no, wiecie, ta, co to była kochanką tego sławnego kompozytora. I mnie również opowiadał tę bajeczkę, zapomniawszy widać, że owa przygoda była mi znana trochę bliżej. Drugą postacią, o której wspomniała pani Foltyn w swym opowiadaniu, był „ślepy Kanner”. Chodzi tu najprawdopodobniej o Władysława Kannera, który obecnie gdzieś zniknął, a który swego czasu cieszył się dość dużą popularnością w pewnych kołach muzycznych tudzież w pośledniejszych ośrodkach nocnego życia w Pradze. Był on rzeczywiście niemal zupełnie ślepy i był muzykiem. Gdzie jednak nauczył się grać, tego nikt nie wie. Żywił fanatyczną wprost nienawiść do konserwatorium i pogardzał ,,uczonymi panami muzykami”. Wystarczyło wskazując kogoś powiedzieć, że to „pan z konserwatorium”, a natychmiast był gotów udusić go niemal w ataku furii. Był niski, łysy i niesamowicie brzydki. Twarz jego przypominała coś pośredniego między Verlaine’em a Sokratesem. Mieszkał, zdaje się, gdzieś za Olszanami w budzie z desek, gdzie oczywiście nie miał ani fortepianu, ani w ogóle żadnych rzeczy. Z czego żył — nie wiadomo, ale koło północy można go było zawsze znaleźć w któejś z knajp na przestrzeni od Żiżkowa aż do Koszir, o ile była tam choć jedna gruba kelnerka i jakiekolwiek bądź nędzne i zachrypnięte pianino. Był już najczęściej pijany w sztok, bełkotał i nieprzytomnie wybałuszał te swoje szklane, niewidome oczy. Od czasu do czasu wstawał i podchodził do fortepianu, by grać. Kiedy się upił, musiał grać, tak jak inni muszą iść do klozetu. Było to u niego czymś w rodzaju procesu wydzielania. Niekiedy z wściekłością i drwiną parodiował utwory „panów muzyków”. Bóg raczy wiedzieć, gdzie przy swoim trybie życia mógł je usłyszeć. Kiedy indziej znowu improwizował dziko i ponuro tylko dla siebie. Albo też grał za pieniądze, ale nigdy cudze— utwory czy pieśni. Kiedy mu ktoś powiedział: „Kanner, zagraj mi walczyka z Kawalera srebrnej róży” czy coś takiego, zgrzytał resztkami swoich sczerniałych zębów i syczał: „Kanner nie gra!” Wtedy trzeba było powiedzieć: „Kanner, Kanner, zagraj mi, że mam w nosie cały świat! Kanner, zagraj, że chcę cisnąć do czorta swoją dziewczynę, tę wstrętną kurwę! Kanner, zagraj mi coś okropnie ordynarnego!” I Kanner natychmiast zaczynał grać. Ja r sam nie jestem muzykiem, chociaż muzykę ogromnie lubię, ale kiedyś specjalnie przyprowadziłem do nocnego lokalu, gdzie akurat Kanner bębnił na rozstrojonym pianinie, pewnego wielkiego dyrygenta. Słuchał w takim napięciu, tak gorączkowo, że twarz jego robiła chwilami wrażenie twarzy wariata. — Człowieku! — krzyczał ochrypłym głosem, miażdżąc w uścisku moją rękę. — Ten chłop to geniusz! Chryste Panie, to bydlę nawet samo nie wie, co gra! Zaraz, zaraz… — i znowu twarz jego przebiegł jakiś kurczowy tik — poczekaj pan, co to on gra? Jezus, Maria, to ci świnia! Słyszy pan? O teraz — teraz! Tymczasem pod palcami Kannera barbarzyńska rapsodia pulsowała coraz bardziej rozkołysanym, bezwstydnym rytmem, Kanner zaś rechotał gdakliwie. — Jeszcze, jeszcze :— skrzeczał podskakując jak opętany na taborecie przy pianinie. — Jeszcze! O tak! Nie mogłem utrzymać mojego dyrygenta. Zerwał się, podszedł do Kannera i położył — na pianinie tysiąckoronowy banknot. — Ty, świnio — powiedział blady ze zdenerwowania — teraz masz zagrać coś, co przystoi takiemu wielkiemu, genialnemu muzykowi jak ty! Kanner podniósł się siny i najeżony. — Myślałem, że rzuci się na mego dyrygenta, źe zacznie go dusić, ale on tymczasem cofał się tylko i jąkał: — Kanner nie gra! Kanner nie gra! Mistrz chwycił go za kołnierz. — Kanner — powiedział z pogróżką. I nagle Kanner zaczął się jakoś dziwnie żałośnie uśmiechać. — Ja wiem — wykrztusił trzeźwiejąc nieoczekiwanie. — Pan jest ten a ten. — Tu wymienił nazwisko wielkiego dyrygenta. W jaki sposób poznał go ten na wpół ślepy człowiek — tego nie mogę pojąć. — No, więc co — wycedził dyrygent przez zaciśnięte zęby — będziesz pan porządnie grał? Kanner sprawiał wrażenie, jak by chciał paść na kolana. — Mistrzu, proszę pana! Nie!… Proszę… Przed panem nie! — Dlaczego? Kanner dygotał jak liść. — Ja jestem świnia, mistrzu… Ja już nie potrafię… Proszę, niech mnie pan puści! — Siadaj tu ze mną, Kanner — rzekł maestro. — I możesz mi mówić po imieniu. Ja też znam się trochę na muzyce, wiesz? Dziwny to był wieczór. Kanner z trudem bełkotał i z rozpaczliwym, fanatycznym uwielbieniem wlepiał w mistrza swoje wypukłe oczy, przesłonięte mętnym, zielonym śluzem katarakty. Kiedy mistrz wymawiał przy nim nazwisko Bacha, Beethovena, Smetany albo inne tej miary — Kanner tłukł czołem o blat stołu i mamrotał: — Mistrzu, nie jestem godzien… A potem wszystko się jakoś nagle po—.plątało. Przy naszym stole siedział jakiś malarz pokojowy i mówił do nas wszystkich per ty. — Ja też jestem mistrz! — krzyczał. — Kanner, graj! — Kanner, dziś ja będę grał dla ciebie — rzekł maestro i zasiadł do pianina. — Pamiętasz to? Kanner walił czołem o stół i łkał: — Nie jestem godzien! — Pamiętasz to, Kanner? A to jeszcze poznajesz? To jest Gluck. A to znasz? To Handel. — Maestro nie był nadzwyczajnym pianistą, ale miał niebywałą pamięć. — A tego Bacha też znasz? Poczekaj, zaraz będzie to miejsce… Słyszysz, Kanner? Robiło to .wrażenie, jak gdyby celebrował jakąś zwariowaną mszę za straconą ludzką duszę albo jak by gorączkowo wyświęcał diabła. Był blady, poczochrany, a twarz jego wykrzywiał ustawiczny tik. Nigdy jeszcze nie widziałem go tak surowo i zapamiętale skoncentrowanego na muzyce. — A teraz uważaj, Kanner. Słyszysz? Boże wielki, to jest muzyka! No co, Kanner, jeszcze nie jesteś godzien? Ale Kanner wciąż rozpaczliwie kręcił głową. Nad ranem odprowadzałem mistrza do domu. Był ponury jak wszyscy diabli. — Szkoda tego przeklętego drania — mruczał z rezygnacją. — Ten chłop ma więcej muzyki w jednym palcu niż ja w tych obu rękach. A mistrz nie należał bynajmniej do ludzi będących skromnego mniemania o sobie. Przypominam tę małą historyjkę dlatego tylko, że może wyjaśnić ona, jakiego rodzaju człowiekiem był Kanner. Tym bardziej dziwny musi się wydawać fakt, że związał się z Bedą Foltenem czy raczej, że Folten związał się z nim. Kto znał eleganckiego, lśniącego czystością Foltena z jego artystyczną czupryną, monokiem w oku i złotym łańcuszkiem na przegubie ręki, Foltena–światowca, wspaniałego i towarzyskiego — ten w żaden sposób nie mógł pojąć, jak może tolerować obok siebie taki żałosny, wyniszczony strzęp ludzki, i to nie tylko tolerować, ale wchodzić z Kannerem w najbardziej poufałą komitywę. Widywało się ich razem w nędznych kawiarenkach, gdzie grywał Kanner. Z reguły Folten wyciągał go stamtąd, pakował do auta i wiózł do siebie do domu. Wyjaśniał, że stara się uratować człowieka i artystę. Jednocześnie jednak spijał go do nieprzytomności i sam przy tym marniał jakoś, jak gdyby uległ jego niszczycielskiemu wpływowi. Najwyraźniej, niemal ostentacyjnie się zaniedbywał. Prawie że zależało mu na tym, aby wyglądać jak ktoś należący do lekkomyślnej, podupadłej bohemy. Gorąco wtórował Kannerowi w jego pogardzie dla uczonych „panów muzyków”. — Muzykę musi mieć człowiek o tu — mawiał bijąc się w piersi — a nie na szkolnym świadectwie. Czekaj, Kanner, my im jeszcze pokażemy, tym pedantycznym belfrom. Człowiek musi być opętany muzyką! — krzyczał i wywracał oczami. — Tworzyć to szaleństwo i upojenie! Kanner potrząsał na to głową i gdakał coś bez związku. Folten zaś pakował go do auta i odjeżdżali. Dziwna była z nich para. Dlaczego się po pewnym czasie rozeszli — nie wiem. Spotykam raz Foltena, znowu światowca, uperfumowanego, z monoklem, i pytam go, co porabia Kanner. Folten nachmurzył się i zmarszczył nos. — Niemożliwy facet — mruknął niechętnie. — Beznadziejny przypadek. Starałem się go ratować, ale… — Tu machnął wypielęgnowaną ręką ze złotym łańcuszkiem na przegubie. Później, kiedyś w nocy, spotkałem na ulicy Kannera. Był oczywiście pijany. Mimochodem spytałem o Foltena. Bełkotał coś tam, jakoby Folten chciał go zabić nożem. I ciągle plótł o jakiejś Judycie. — Judyta była przecież moja — mamrotał — i on nie miał prawa… nie miał prawa… Ja gwiżdżę na jego pieniądze, proszę pana — zgrzytał z wściekłością zębami — niech mu pan to powtórzy! I niech mu pan powie, że ja mu Judyty nie oddam! Z początku myślałem, że mówi o tej operze, o której tyle gadał Folten, ale potem przypomniało mi się, że w jednej z kawiarń, do której razem chodzili, była kelnerka, którą oni sami nazywali Judytą: wysoka, czarna, z twarzą grzesznicy. Sądzę, że obydwaj się do niej zalecali, a w każdym razie Kanner był w niej płomiennie zakochany. Słyszałem raz, jak improwizował tam Pieśń o Judycie, pieśń jakiegoś dzikiego, seksualnego triumfu, czy jak to nazwać. Żałowałem, że nie słyszał tego mój maestro–dyrygent. Może więc z powodu tej Judyty rozeszli się w złości. Ale wspomnienia pani Foltyn przemawiają raczej za pierwszym domysłem autora. Jak już powiedziałem, w krótki czas potem Kanner zniknął. Przestał po prostu zjawiać się w swoich lokalach, a zanim ktoś z jego kompanów sobie o nim przypomniał, upłynęło już trochę wody i Kanner przepadł bez śladu. Każda generacja artystów ma swoich dziwaków. Ten zwariowany, na wpół ślepy muzyk zniknął jednakże zbyt szybko, aby zdążył zająć zasłużone miejsce chociażby w kronice swoich czasów. IX Jan Trojan INSTRUMENTACJA «JUDYTY» Moja znajomość ze zmarłym panem Foltenem trwała niedługo i właściwie miała charakter raczej zawodowy. Kiedyś przyszedł do mnie do opery, gdzie pracowałem wówczas jako korepetytor, z dziwną prośbą: żebym pomógł mu w instrumentacji jego opery Judyta, która jakoby była już gotowa. Oświadczył mi, że w muzyce jest właściwie samoukiem, że od dziecka gra i namiętnie kocha muzykę, ale że okoliczności nie pozwoliły mu na studia w konserwatorium. — Być może — powiedział — jestem raczej poetą; opętał mnie temat Judyty i chciałem napisać dramat. Nic na to nie poradzę, v ale przy każdej scenie, jaką tworzyłem, przy każdym dialogu, który opracowywałem, narzucała się mojej wyobraźni sama, nieodparcie i zwycięsko — muzyka. Tam , gdzie miały być tylko słowa, zjawiał się śpiew. — Bezradnie wzruszył ramionami. — Musiałem .napisać to jako utwór muzyczny. Krok za krokiem samo to rosło: tekst i muzyka. W tej chwili dzieło moje jest prawie gotowe, ale nie wiem, co robić z tym dalej. Przecież brak mi pewnych technicznych wiadomości, powiedziałbym rzemiosła. Na przykład… opracowanie na orkiestrę… — Pan wybaczy — odparłem — ale w sztuce nie ma nic z rzemiosła. Cała sztuka musi być doskonałym rzemiosłem i cała musi być sztuką. W ten sposób nie wolno mówić — powiedziałem mu. — Opracowanie na orkiestrę to nie żadne rzemiosło. Proszę spojrzeć na Berlioza albo przeczytać sobie partyturę Don Juana, cóż to za rzemiosło! W ten sposób nie można mówić, na tej płaszczyźnie w ogóle nie będziemy mogli rozmawiać. Tłumaczył się, że nie to miał na myśli, że po prostu zdaje sobie sprawę z dotkliwego braku technicznych wiadomości i niedostatku znajomości praw muzycznych, że właściwie potrzebuje tylko wskazówki czy rady, według których pracowałby dalej, i dlatego zwraca się do mnie o pomoc. Ponadto zaproponował mi honorarium, którego wysokość zaskoczyła mnie. — Nic z tego, panie Folten — powiedziałem. — Nie mogę tego przyjąć. Mogę panu najwyżej udzielać lekcji, dopóki nie znajdzie pan sobie kogoś lepszego; ja osobiście radziłbym panu tego i tego. — Tu wymieniłem mu nazwiska kilku dobrych muzyków. — Moją specjalnością są raczej kompozycje wokalne — powiedziałem — ale lekcji także udzielam. Tyle a tyle za godzinę. Jeśli jednak chodzi panu o instrumentację, to doprawdy radziłbym kogo innego. Instrumenty to nie moja dziedzina, panie Folten, mnie wystarczy ludzki głos. Nic chyba z tego nie będzie. — Kiedy mnie zależy właśnie na pańskiej pomocy — nalegał. — Mówią o panu, że jest pan najsurowszym i najbardziej ascetycznym muzykiem, a mnie właśnie brak tej wielkiej dyscypliny. Boję się, aby w mojej wypowiedzi muzycznej nie było zbyt wiele anarchizmu. Przyznam się panu, że ze mnie trochę barbarzyńca. Wiem, że mam nadmiar sił twórczych i fantazji — ale nie jestem pewny, czy w moim utworze jest ten właściwy, przejrzysty ład. — .— Na to nie ma rady, panie Folten — powiedziałem mu. — Tę rzecz musi pan mieć o tu, w sobie. Wie pan co? Przejrzę tę pańską operę. Nie mogę jednak pana nauczyć niczego, czego nie ma w panu. Żałuję bardzo, ale po prostu nie mogę. Taki biblijny temat jak Judyta to ogromnie poważna rzecz, panie Folten — ciągnąłem dalej. — Nawet jeśli to tylko apokryf. Ja sam usiłowałem pisać psalmy i wiem, co to znaczy. Trudna rzecz. Niezmiernie trudna. Umówiliśmy się, że przyjdę do niego i że zagra mi główne fragmenty ze swojej Judyty. A potem zobaczymy co dalej. Przyszedłem w ustalonym terminie. Pan Folten przywitał mnie serdecznie i zaczął mówić o ogólnej koncepcji swego utworu. — Nie, nie — przerwałem mu — najpierw akcja, a zaraz potem proszę mi to zagrać. Kawałek po kawałku, panie Folten. Linijka po linijce. Czego nie ma w linijkach, tego nie ma i w koncepcji. .— Jak pan chce — odrzekł. — A więc najpierw jest uwertura przed bramami Bethulii. Proszę sobie wyobrazić pasterską okolicę i pieśń miłosną graną na flecie. Jest ranek, dziewczyna Judyta idzie z dzbanem po wodę. — Przed bramy? — spytałem. — To błąd. W obwarowanych miastach studnie musiały znajdować się wewnątrz murów, proszę pana. Tak nie może zostać. — Ależ to chyba nieważne — bronił się Folten. — Tu idzie o muzykę, a nie o historię! — Wydawał się zagniewany. — No, a później przybywa herold Holofernesa w otoczeniu trębaczy i wzywa Bethulię do poddania się. Miasto odmawia. Rozlegają się trąby na alarm, a chór niewiast lamentuje nad rozpoczynającą się wojną. To jest uwertura. — Pan będzie łaskaw mi ją zagrać — rzekłem. — Jak na muzykę jest tego aż za wiele. Grał na fortepianie wprawdzie niezbyt czysto, ale z dość dużą biegłością. Po owym fragmencie z dziewczyną przy studni przerwał. — Brak mi tutaj przejścia do trębaczy i herolda — usprawiedliwiał się. — Nie wiem, jak od tego pastorale przejść do fanfar. — To już musi pan wiedzieć sam, panie Folten — powiedziałem. — Musi pan wiedzieć, co się tam dzieje. No, ale niech pan gra dalej. Grał i sam nucił arię herolda. Potem znowu przerwał. — Teraz miasto odrzuca żądanie Holofernesa. Tego jeszcze nie mam. A teraz przychodzi ten alarm — rzekł i uderzył w klawisze — oraz lament niewiast. Wszystko to razem trwało osiemnaście minut. — To na nic, panie Folten — rzekłem, gdy skończył. — Po prostu do niczego. Może pan to wyrzucić i zacząć od początku. Był zupełnie złamany i z trudem przełykał ślinę. — Myśli pan, że to takie złe? — Bardzo złe — odparłem. — Przykro mi, ale muszę to panu powiedzieć. Przeważnie ma pan tam dobre rzeczy, wszystko jednak złożone razem jest złe, To pastorale — to Debussy, ale ten pasterz z fletem jest do niczego. To jest rokokowy pastuszek, a nie może pan tam mieć przecież rokokowego pastuszka. Biblijny pasterz to był nomad, proszę pana, nomad z kopią. Muzyk musi myśleć. Ta dziewczyna z dzbanem jest dobra, niemal że klasyczna. Czysta robota. Ale ten flet do niej nie pasuje. Ma w sobie coś z fauna. To tam nie siedzi, proszę pana, to nie brzmi wystarczająco poważnie i czysto. Tak, to po prostu wykluczone. Te fanfary to Verdi, to Aida. Zgrabna rzecz, proszę pana, efektowna, dramatyczna, ale ja bym tam tego nie dawał. W tym miejscu powinno być coś bardziej surowego. Alarm w mieście jest zupełnie zły. Niech pan wybaczy, ale to jest weryzm, to jest naturalizm, a nie żadna muzyka. Dalej ma pan tam ten chór niewiast do słów: „Co za ból…” Bardzo to dobre, panie Folten. Znakomite. Ale szkoda tego do opery. To powinna być samodzielna kompozycja wokalna. Ja na pańskim miejscu w ogóle dałbym spokój operze, panie Folten. Opera to nie jest czysta sztuka. To teatr i wszystko razem, a nie sama muzyka. Pan mógłby tworzyć czystą muzykę, proszę pana, jak na przykład ta dziewczyna u studni czy ten chór niewiast. Sam nie wiem, co jeszcze panu powiedzieć. Słuchał i cichutko muskał klawisze. — Może ma pan rację — rzekł z wysiłkiem. — Jest we mnie tego tak wiele… Może nie potrafię dostatecznie zapanować nad wszystkim i uporządkować tego… Naraz wstał i podszedł do okna. Jego plecy zdradzały, że płacze. — Niech pan posłucha — rzekłem. — Tak nie można. Nie wolno płakać. Sztuka to nie zabawka, żeby płakać z jej powodu. Nie wolno myśleć o sobie. Nie to jest ważne, co jest w panu, ale to, co pan z tego zrobi. Jeśli chce pan pisać operę, niech pan pisze operę, ale płakać… Nie mógłbym tu dłużej zostać. Żadne tego rodzaju roztkliwiania się, panie Folten. Sztuka to praca. Tworzenie to praca, i tylko praca. Niech więc pan siada do fortepianu i gra wariacje na temat motywu swego pastorale. Niech pan to wypróbuje w largo i w dur. Wysmarkał nos jak dziecko po płaczu, posłusznie siadł do fortepianu i nie patrząc sięgnął do klawiszy. — Nie, dziś nie mogę. Niech mi pan pokaże, co pan miał na myśli. Niechętnie improwizuję, ale zagrałem heroiczną wariację z jego motywem. Promieniał niemal ze szczęścia. — To niezłe! — zawołał. — Sądzi pan, że ta uwertura mogłaby tak zostać? — Niech pan sam spróbuje — odrzekłem. Siadł do fortepianu i zagrał dokładnie, niemal co do joty moją wariację w dur. Musiał posiadać niezwykłą pamięć muzyczną. — Ależ tak być nie może, panie Folten — powiedziałem — przecież to była moja wariacja. Musi pan spróbować zagrać coś własnego. Usiłował grać ze zmarszczonym czołem, ale była to znowu ta sama wariacja, tyle że wplótł do niej ów dziwny motyw fletu. Pokręciłem głową. Przestał grać i powiedział: — Pan wybaczy, nie mam dziś natchnienia. — Nie wolno panu miewać żadnych natchnień — rzekłem. — Muzyka, proszę pana, musi być tak precyzyjna jak nauka. Pan musi wiedzieć, co tam ma być. Przemyśleć to — rozumie pan? Żadne natchnienia. Tylko praca. Wydął wargi jak rozgniewane dziecko. — Tego nie potrafię. Nie umiem tworzyć na zimno. — A to szkoda — rzekłem. — Wobec tego nie mogę niczego pana nauczyć, panie Folten. Przykro mi, ale nie mam tu nic do roboty. Do oczu znowu napłynęły mu łzy. — Więc co mam robić? — szeptał przygnębiony. — Przecież muszę dokończyć swoją Judytę. Był tak dziecinnie nieszczęśliwy, że aż mi go było żal. — Mech pan posłucha — rzekłem. — Zrobimy w ten sposób: Będę przerabiał z panem pańską operę nuta po nucie i będę panu mówił, co gdzie jest niedobrze, albo też, jak napisałby to zawodowy kompozytor. A z tego pan już sam wyciągnie wnioski, jak i co trzeba zrobić, dobrze? Przystał na tę propozycję i tak się zaczęły moje lekcje z panem Foltenem. Opisuję tak obszernie naszą pierwszą rozmowę, sądzę bowiem, że rzuca ona pewne światło na szereg spraw. Widać z niej, po pierwsze, że Folten rzeczywiście kochał muzykę w sposób fatalistyczny i że opętany był żądzą napisania opery. Wyskoczyłby chyba przez okno, gdyby mu kto tego bronił. Po drugie, że był rzeczywiście tylko samoukiem i dyletantem, stojącym bezradnie wobec zagadnień, które każdy przeciętny uczeń konserwatorium musi mieć w małym palcu. Po trzecie, że — sądząc z nielicznych fragmentów, które mi zagrał — obdarzony był godnym uwagi talentem. Tym bardziej więc zdumiewało mnie i zastanawiało, że obok dwóch nad podziw czystych kompozycji, jak ta dziewczyna u studni i chór niewiast, zadowalał się innymi raczej banalnymi albo przejętymi z drugiej ręki i że nawet nie zdawał sobie sprawy, jaka jest między nimi różnica. Z tej pierwszej lekcji wyniosłem niestety także wrażenie, że z panem Foltenem nie zrozumiemy się nigdy. Należał najwidoczniej do gatunku artystów, którzy uważają sztukę za jakiś sposób wyrażania i ukazania siebie samych, za środek, przy pomocy którego objawiają bez ograniczeń swe własne ja. Nigdy nie mogłem pogodzić się z tym poglądem. Nie mogę ukrywać, że .wszystko, co osobiste, sprawia na mnie wrażanie czegoś bezczeszczącego dzieło sztuki. Wszystko, co jest w tobie — twoje człowieczeństwo, twoja indywidualność, ty sam — to tylko materia, a nie forma. Jeśli jesteś artystą, to istniejesz nie po to, by rozmnażać tę materię, ale by nadać jej formę i kształt. Zawsze zapiera mi dech, gdy czytam w Piśmie świętym: „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię. A ziemia była pusta i próżna… a Duch Boży unosił się nad wodami.” Unosił się w rozpaczy, albowiem była tam jeno materia bez kształtu, materia pusta i próżna. „I rzekł Bóg: «Niech się stanie światłość». I stała się światłość.” Trzeba to rozumieć jako pierwszy akt samopoznania: materia uświadamia sobie samą siebie i ze zdumieniem przygląda się sobie o pierwszym świcie. To właśnie jest początek wszelkiej formy. ,,I ujrzał Bóg światłość, że była dobra. I przedzielił światłość od ciemności.” Powiedziane jest: „przedzielił”, to znaczy wyodrębnił, ograniczył i oczyścił. „I przedzielił wody, które były pod utwierdzeniem, od tych, które były nad utwierdzeniem. I nazwał Bóg utwierdzenie niebem. Potem rzekł Bóg: «Niech się zbiorą wody, które są pod niebem, na jedno miejsce, a niech się ukaże sucha.” I stało się tak. I nazwał Bóg suchą Ziemią… I widział Bóg, że było dobre.” Jeśli zaś powiedziano, że „na początku stworzył Bóg niebo i ziemię”, to tym samym powiedziane jest, że nie samo powstawanie, ale dopiero owo rozdzielanie i porządkowanie stanowi prawdziwy początek i jest twórczym dziełem bożym. Nie jestem badaczem Pisma świętego, tylko muzykiem, i rozumiem to w ten sposób: Na początku jesteś ty sam, materia pusta i próżna. Ty sam, twoje ja, twoje życie, twoje uzdolnienia — to wszystko tylko materia, nie żaden pierwiastek twórczy. I choćbyś nie wiedzieć jak wyolbrzymił swoje ja, i nie wiem jaką treścią wypełnił swoje życie, nie jesteś niczym więcej jak tylko materią pustą i chaotyczną, nad którą Duch Boży unosi się w rozpaczy, nie mając gdzie spocząć. Musisz oddzielić światło od ciemności, aby materia przemieniła .się w kształt. Musisz przedzielać i ograniczać, aby powstały wyraźne kontury, a rzeczy stanęły przed tobą w pełnym świetle, piękne jak w dniu swego stworzenia. Tworzysz jedynie tak długo, jak długo nadajesz kształt materii. Tworzyć to znaczy wyodrębniać i stale, stale zakreślać ostateczne i mocne granice materii, która jest nieskończona i pusta. Przedzielaj! Przedzielaj! Inaczej świat twój rozpadnie się w bezkształtną materię, na której nie spoczęła łaska boża. Przecież już patrząc lub nastawiając swe ucho, obserwując i poznając, oddzielasz od siebie rzeczy lub dźwięki. A cóż dopiero, kiedy jesteś artystą! Jak czysto i wyraźnie, jak dokładnie i uroczyście musisz je rozgraniczać ty, który usiłujesz iść w ślady Boga! Przedzielaj, przedzielaj! A chociaż dzieło twoje od ciebie pochodzi, musi mieć własny początek i koniec. Jego kształt musi być zamknięty tak doskonale, żeby nie było w nim już miejsca na nic, nawet na ciebie. Nawet na twoją indywidualność, nawet na twoją ambicję, na nic, w czym znalazłoby upodobanie twoje ja. Nie w tobie, ale w dziele samym znajdować się musi jego oś. Cała sztuka zła i nieczysta pochodzi stąd, że zostało w niej coś osobistego, coś, co nie stało się kształtem ani rzeczą wyodrębnioną. Nie jest to miejsce suche, które Bóg nazwał był Ziemią, ani zebranie wód, które nazwał był Morzem, ale jest to błoto, materia nie rozdzielona i pusta. Większość artystów, podobnie jak większość ludzi, w nieskończoność rozmnaża materię zamiast nadać jej kształt. Jedni wyrzucają ją z siebie niby lawę piekielną, inni napełniają mułem niby śliskim bagnem na brzegach wód. Ciągle od nowa wre i kipi ziemia pusta i nie odkupiona w oczekiwaniu na tchnący grozą, uroczysty nakaz tworzenia. Przedzielaj, przedzielaj! Nigdy nie utraci swej mocy i grozy owo surowe prawo, prawo Dnia Pierwszego. Albowiem szatan miesza się i wkrada do sztuki. Poznacie .go łatwo po tym, że z natury próżny jest i pyszny. Chełpi się materią, olśniewa oryginalnością lub siłą. Wszystko, co nazbyt wybujałe, wszystko, co nadto wyolbrzymione, skażone jest jego zepsutym oddechem. Wszelka mania wielkości, wszelka okazałość rozdęta jest jego nieczystą, zapamiętałą pychą. Wszystko, co w sztuce tanie, błyszczące i powabne — to skradzione świecidełka jego małpiej próżności. Wszystko, co nie dokończone, nie dopracowane — to ślady jego gorączkowej niecierpliwości i łajdactwa. Wszelka forma fałszywa i pyszna to wypożyczona maska, którą na próżno przesłonić usiłuje własną rozpaczliwą jałowość. Wszędzie, gdzie pracuje artysta, jak wszędzie tam, gdzie w grę wchodzi chęć wybicia się, skrada się zły duch, szukając sposobności, by siebie ukazać, a ciebie zwieść na pokuszenie lub opętać. Ponieważ sam tworzyć nie może, stara się zawładnąć tobą. Aby skazić dzieło twoje, kazi ciebie i przeżera twoją duszę samochwalstwem i samouwielbieniem. Aby cię oszukać, abyś nie rozpoznał go w jego prawdziwej, bezkształtnej postaci, przybiera twoją własną postać, a twoje sprawy przyjmuje za swoje. — To jestem ja — szepce ci do ucha — ja, twój daimonion, twoje genialne, ambitne ja. Dokąd masz mnie, jesteś wielki i niezależny, będziesz robił, co ci się podoba, nie będziesz służył nikomu poza sobą samym. Albowiem szatan nie żąda nigdy, by służyć jemu, ale by służyć samemu sobie. Wie on dobrze, po co to czyni, wie, jak okiełznać duszę i czyny człowieka. Całe jego nieszczęście, ale zarazem i siła polega na tym, że nic nie posiada. Świat bowiem należy do Boga, a duch nieczysty nie ma w nim swego domu. Może jedynie burzyć to, co nie należy do niego. Nigdy nie wiesz, czy nie wmiesza ci się do twojej roboty. Jednego tylko nie potrafi: wykonać pracy czystej i doskonałej. Chwała Bogu, mogę wreszcie mówić tylko o sztuce. Musiałem jednak mówić o Bogu i o szatanie, albowiem niechaj nikt z was nie sądzi, że sztuka istnieje poza dobrem i złem. Na odwrót: w sztuce jest miejsce zarówno dla cnót wzniosie j szych, jak dla małości i występku ohydniejszego niż w jakimkolwiek innym powołaniu. Istnieje sztuka czysta, która usiłuje tworzyć rzeczy czyste i doskonałe, sztuka, w której kształt rzeczy jest wyodrębniony i odkupiony, ba — rzekłbym: uświęcony. Albowiem każda rzecz może na sobie nosić piętno wyraźnej świętości lub przekleństwa. Zależy to tylko od ciebie. Im więcej kochasz tę rzecz, tym usilniej przedzierać się będziesz ku jej pełnej i doskonałej istocie. Nie po to zadanie twe stanęło przed tobą, byś się w nim wypowiedział, ale abyś się przez nie oczyścił i wyzwolił od samego siebie. To, co tworzysz, nie z ciebie jest — jest ponad twoją miarę. Uparcie i cierpliwie dążysz do tego, by lepiej widzieć i słyszeć, jaśniej rozumieć, by mocniej kochać i głębiej odczuwać niż w chwili, gdyś przystępował do swej pracy. Tworzysz po to, by w dziele swoim poznać kształt i doskonałość rzeczy. Twoje służenie rzeczom to służba boża. A przeciwieństwem jej jest sztuka nieczysta i przeklęta… OD ŻONY AUTORA Wypowiedzi paru innych jeszcze świadków miały poprzez pewne szczegóły wyjaśnić koniec, jaki spotkał kompozytora Foltyna. Niestety, autor nie mógł już wysłuchać tych osób ani poprosić ich o materiały. Pozostało zaledwie kilka notatek na kartce papieru, cichych i niemych jak śmierć. Kilka rządków zapisanych najdroższym pismem, znaczącym więcej niż twarz i więcej niż’ głos człowieka, którego się utraciło. Nie wtajemniczonemu trudno byłoby odczytać z nich dokończenie tej historii, gdyby nie tragiczne szczęście niedawnych wieczorów, kiedy to jeszcze dwoje ludzi pod jednym dachem mówiło z sobą o swej pracy. Dla Karola Czapka ten, o kim pisał, był zawsze czymś więcej niż żywy człowiek; on, taki małomówny, potrafił opowiadać o nim godzinami, z płonącymi oczyma, z owym wyrazem, który sprawiał, że ilekroć mówił o sztuce, twarz jego stawała się piękna. Dlatego wiem tak wiele o kompozytorze Foltynie; ale ośmielam się jedynie uzupełnić poprzednie wypowiedzi pomijając wszelkie szczegóły, sądzę bowiem, że po chwilach milczenia, które spowodowała śmierć, nie powinno następować zbyt wiele cudzych słów. Wiem, że autor chciał, by Foltyn złożył w końcu w całość operę Judyta. Z plagiatów, fałszerstw i kradzionych pomysłów miał uformować nędzny niewydarzony dziwoląg muzyczny, który przez całe lata był jego manią. Sam Foltyn — człowiek, który ani w szkole, ani później w miłości, ani w jakiejkolwiek innej dziedzinie nie umiał powiedzieć nic od siebie — nie wniósł także nic do tej opery prócz chorobliwej ambicji, aby być artystą. — Możliwe, że kiedyś było w nim jednak coś, co tak go opętało — mówił mi Karol Czapek pewnego dnia o zmierzchu, kiedy już nie widzieliśmy swoich twarzy — ale zgubiło go, biedaka, zakłamanie; dostał się w świat kłamstwa i nigdy już się stamtąd nie zdołał wydostać. Wszystko w nim było zmyśleniem i fantazją, nie było w nim za grosz rzeczywistości, oderwał się od niej całkowicie, więc, sama powiedz — jak i z czego chciał potem ten głupiec nieszczęsny tworzyć? Oczywiście nikt tej jego opery nie przyjął, chociaż w swoim czasie jako człowiek bogaty starał się za pomocą pieniędzy zwalczać przeszkody i wynagradzać krzywdy. Aż wreszcie, kiedy był już bardzo wyniszczony i popadł w nędzę, znalazł „swoich ludzi”, którzy mu dopomogli, by Judyta ujrzała światło dzienne. Było to tak: Beda Folten, w owym czasie schorowany już i zbiedzony, chodził po knajpach i wyszukiwał starych i nowych przyjaciół. Płakał, przechwalał się, gadał, pił i każdemu opowiadał o swojej operze. Potem szedł do domu bez kapelusza, podrzucając wspaniałym ruchem swoją artystyczną czuprynę, tu i ówdzie wprawiając w podziw spóźnionego przechodnia, mówił bowiem głośno sam do siebie. Często opierał się o zimną ścianę domu i z afektacją przyciskał rękę do serca. Ulicznicy i durnie, mijający go przypadkiem, podrwiwali sobie z niego, nikt bowiem nie wierzył, że naprawdę go coś boli i dławi. Aż kiedyś taka wesoła banda uknuła spisek na Foltyna i jego Judytę. Cóż, wariat, zagrają z nim bajeczną komedię, a sami będą mieli zabawę. — Tę krzywdę trzeba naprawić, panie Foltyn, my panu w tym dopomożemy! Biegał jak szalony i zapraszał, kogo się dało, ze swego dawnego świata, przede wszystkim zaś tych, którzy w. jego Judytą. nie wierzyli. Jeden z dobrych „przyjaciół” wystarał się o lokal na ten ukartowany spektakl, jakieś atelier, gdzie wyświetlano filmy tylko dla zainteresowanych. Za ekranem mieściła się tam mała scenka, zaledwie parę metrów powierzchni, ale i tak nie było pieniędzy na opłacenie większego zespołu orkiestrowego. Foltyn sam wyszukiwał członków orkiestry i śpiewaków spośród pomniejszych lub początkujących artystów, biegał na próby, łapał się co chwila za serce i żył jak w gorączce. Na swój wieczór przyszedł w wypożyczonym fraku i parą razy podrzucił wdzięcznie grzywą w stronę pierwszych rzędów, gdzie siedzieli „przyjaciele”, którzy pomogli mu w zorganizowaniu tej imprezy. Nie wiedział oczywiście, że od dawna już nikt nie uważa go za normalnego człowieka, że dał się straszliwie nabrać, że czas zrobił z niego wariata, błazna, figurę komiczną, gadułą, łgarza, oszusta i nędzarza, albowiem prawdziwa twarz każdego człowieka, choćby nie wiem jak długo ukrywał ją pod maską frazesów i szminki — zostanie koniec końców odsłonięta. Opera spotkała się oczywiście u zaproszonej publiczności z burzliwym i entuzjastycznym przyjęciem. Oklaski i okrzyki wywołały Bedę Foltena przed kurtynę, gdzie dziękował podrzucając grzywę i okazując, nerwowe wyczerpanie, nieodłączne od twórczego napięcia. Spoglądał z wielkoduszną wdzięcznością na rzędy tych, którzy dopomogli mu do tego triumfu, i dalej, na rzędy wiwatującej publiczności — i naraz rumieniec wywołany na jego spoconym obliczu sukcesem, przeszedł w trupią bladość. Beda Folten ujrzał nagle swój świat, ujrzał go po raz pierwszy wyraźnie, bez fałszu i zakłamania, tak jak wyglądał naprawdę stąd, z teatralnej rampy: sto znajomych twarzy, które znał ze swych herbatek i muzycznych wieczorów, stu ludzi, których wtajemniczał w swoją fałszywą i nieuczciwą pracę, twarz krytyki, którą na próżno usiłował pozyskać udaną pokorą czy pychą. Szczęka zaczęła mu dziwnie jakoś opadać w dół, nie miał siły utrzymać zamkniętych ust, jak przystało na chwilę tak uroczystą, albowiem widział jasno i wyraźnie, że cały ten klaszczący tłum wyśmiewa się z niego: znajomi z knajpy, którzy urządzili dziś sobie nieco droższą niż zazwyczaj zabawę, dawni przyjaciele, którzy przyjęli zaproszenie, aby móc do syta naśmiać się z wariata. Jego widzowie zagrali z nim taką samą komedię, jaką on grał ż nimi. Widzi to teraz z tego miejsca ten zgnębiony, złamany kłamca i nędzarz, widzi, jak jeden drugiego zachęca do większego krzyku i entuzjazmu, widzi łokcie, które się trącają, szereg twarzy wykrzywionych drwiną, a wszystko to kołysze się tam i z powrotem, jak gdyby ta niewielka widownia była pokładem okrętu płynącego wśród burzyli Wymotał się za kulisy osłabły z przerażenia, wstydu i rozpaczy, serce zwija się w nim niby skopany pies i trudno, strasznie trudno oddychać. Drwiące oklaski na sali potężnieją, jakieś nogi tupią nieprzyzwoicie, a jękliwe głosy znowu z bezlitosną ironią powtarzają jego imię. Beda Folten wstydzi się zemdleć, a nie ma sił, by uciec — zresztą nie ma dokąd. Małe kulisy zatłoczone są ciałami aktorów, które zatrzymują go niby miękka, nieprzenikniona ściana. — Wołają pana, mistrzu! — Niechże pan wyjdzie podziękować! — Niech się pan im pokaże, Bedo Folten! — Niech się pan im pokaże, Bedo Folten! — wrzeszczą niedożywione głosy ubogich muzykantów, którzy za parę setek wynajęli się do tej wesołej komedii. „Niech się pan pokaże! — wołają ich drwiące oczy. — Niech się pan pokaże tej ryczącej zgrai tam w krzesłach, która tu przyszła zgotować panu owację! Bo przecież pan, biedaku, przez całe życie nie dbał o nic innego! Niech się pan im pokaże, niechaj nareszcie ujrzą pana takim, jaki pan jest, niech się ubawią tak jak my tutaj, którym tak samo chce się z pana pośmiać.” Jeszcze parę razy wypchnięto go przed kurtynę, jeszcze parę razy powrócić musiał do drwiących twarzy aktorów. Nic już nie zostało ze starego Bedy Foltena; cała jego postawa i sposób trzymania głowy gdzieś się zapodziały, włosy opadają na bladą twarz inaczej niż wtedy, gdy panował jeszcze nad swoją długą szyją, pot spływa po klapie nędznego fraka, a nogi śmiesznie uginają się w kolanach. Jakaż to świetna, kapitalna zabawa dla klaszczącego tłumu! Największy zaś śmiech wybucha, gdy Foltyn obiema rękami chwyta się za serce; ten pajac bowiem dotychczas wszystko udawał i tłum bierze to oczywiście tylko za dalszy ciąg udanego wyczerpania geniusza przytłoczonego sławą. „Czy to możliwe?” — myśli Foltyn, który czuje ucisk w sercu. Podłoga sceny zdradziecko i łobuzersko ucieka mu spod nóg. Co się to stało z jego i z ich oczyma, że nagle oni jego, a on ich widzi takimi, jacy są naprawdę? Jakim złym, brutalnym i wrogim tłumem jest ta publiczność, której krzyk i oklaski przykręcają śrubę na jego sercu i gardle! Zbiera mu się na płacz jak małemu dziecku; opiera się o ramię fagocisty, a drugą ręką ociera pot brudną chusteczką i myśli, kogo by tu poprosić o zmiłowanie, by mógł w końcu przestać wychodzić i pokazywać się tej podłej, złośliwej bandzie na widowni. Fagocista cierpliwie podtrzymuje spocone i osłabłe ciało i Beda Folten ma kilka sekund czasu na myśl o Panu Bogu. Przez całe życie harowałem i zamartwiałem się, gryzłem się i płaciłem, aby doczekać tego dnia! Przez całe życie służyłem czemuś, co uważałem za swoje powołanie!” Myśli, że wyciera nos, a tymczasem głośno płacze; serce jak skopany pies kuli się. w straszliwym bólu. Czy to możliwe, że za to zapłaciłem całym życiem, o Boże, całym tym nędznym i niepotrzebnym czasem, któryś mi wymierzył!”^ Tego wieczoru nie dokończono Judyty, ponieważ Beda Folten zwariował. Z pewnością nie życzyli sobie tego ci z widzów, którzy już dawno uważali go za szaleńca. Odwieźli go, biedaka, do Bohnic, tak jak stał, w wypożyczonym fraku, a dyrektor zakładu, który, jak wynika z notatek autora, przewidziany był jako przedostatni świadek, miał wydać o nim ostateczne świadectwo. Ja mogę powiedzieć tylko to, co wiem od autora i z wypowiedzi pani Foltynowej: że Folten umarł tam po dwóch dniach. — Będzie miał piękny pogrzeb — mówił głos Czapka w gęstym zmierzchu pewnego wieczoru, kiedy byliśmy jeszcze razem. — Wielu znajomych przyjdzie go pochować, Beda nawet wzruszeni. Widzisz, życie musi mieć w końcu także swoich nieszczęśliwych wariatów, a śmierć powoli staje się ostatnim już zrządzeniem bożym, dla którego ludzie mają jeszcze trochę szacunku. Pani Foltynowa to była jednak poczciwa dusza: urządziła mu piękny pogrzeb, jak przystoi i wypada ze względu na dobre imię jej rodziny. W krematorium jeden sławny profesor konserwatorium zagrał mu nawet na organach Largo Handla, a na zakończenie nasz najlepszy kwartet smyczkowy wykonał Beethovena. Zobaczysz, zapytam ich, dlaczego tak się stało, i już z góry wiem, co mi odpowiedzą: „Nie był wprawdzie artystą, ale w końcu to właśnie go zabiło.” Przecież niejeden z nas stawia sobie zadania, do których nie dorósł, i wtedy zawsze kończy się to tragicznie. „A poza tym — powie na pewno ktoś z nich — z tym Foltynem to trochę dziwna sprawa. Sam plagiat, nędza, szmira, a jednak było w nim jakieś ziarenko… Prawda, że to za mało na całe życie, żałośnie mało, proszę pana, ale na sądzie ostatecznym ani ziarnko złota przepaść nie może. A Foltyn zostawił nam aż dwa w tej swojej pogmatwanej, nędznej Judycie. Jest tam jedno takie miejsce z bardzo śmiesznym tekstem: «Co za ból, co za ból!», no i ten motyw dziewicy — czysta muzyka, kryształowa jak źródło. Dużośmy już myśleli, proszę pana, skąd on to wziął!” — To napisał dla niego Fatty, co? Ten, któremu pozwoliłeś umrzeć na chorobę Parkinsona? — Tak, on. Widzisz, kiedyś nikt nie chciał uznać, że ten chłopiec ma talent, ale jednak coś po nim pozostało, i to jest najważniejsze. Nawet jeśli za to ten wariat Foltyn miał pogrzeb jak artysta… * Na podstawie ustnej relacji.