"Zorze wieczorne" Tadeusz Konwicki Ja nie umiem i nie lubię pisać po polsku. Moje książki,to pobojowiska dramatycznych walk z polszczyzną. Ale przecież nie znam żadnego innego języka, , Słowo. Nieraz już biadałem nad zagładą słów. W XX wieku mordowano masowo nie tylko ludzi. Słowa także uległy bezlitosnej eksterminacji. Słowa torturowano, palono, gazowano, słowom wyłupiano oczy, łamano kości, poddawano je zbrodniczym eksperymentom medycznym. Słowa były wypędzane na wygnanie, słowa więziono albo zmuszano do współpracy ż tajnymi policjami. Słowa zrzucano ze skał lub zniewalano do wyrzeczenia się tożsamości. Słowa zgwałcone, splugawione, wy-móżdżone, słowa wytarzane w rynsztokach czy na śmietnikach. Nie tylko ideologie oraz reżymy były totalitarne. Totalitarne okazały się brukowe popołudniewki, fabryki bestsellerów, wielkie kampanie reklamowe, a także głośniki telewizyjne czy radiowe. : Nie lubię słów. Jeśli któregoś muszę użyć, dokonuj? przedtem drobiazgowych oględzin. Obtłukuję najpierw z łajna i rdzy. Potem nastawiam im kości, wtłaczam tlen do płuc, podrywam na nogi i czekam, aż nabiorą życia. Oczywiście nie dzieje się 6 Tadeusz Konwicki to tak długo, jak opisuję ten proceder. Cała akcja trwa błyskawicznie w pobudzonych bitach mojego mózgu. Nie lubię słów. Już nie mam do nich zaufania. Naży-łem przez lata wiele uprzedzeń. Stałem się podejrzliwy i wszystkie one stłoczone w zdaniach cudzych i moich wydają mi się brzydkie, rachityczne, niezdolne do uniesienia myśli czy uczucia. Jak stroiciel fortepianów wybierałem słowo i dociosywałem się w nim ostatecznej i jednoznacznej treści, umieszczałem je w wierszu, to znaczy w pustej przestrzeni pełnej tajemniczości, i ono odzywało się wtedy jak dzwon i jego głos brzmiał całą skalą swego dźwięku, budził w pustce kolejne echa i zacichał długo jak życie boskiego stworzenia. Ale i poezja zabija słowa. Uśmierca je przez natłok słów. Jest za dużo poezji na świecie, a w niej za dużo słów. Znany krakowski tygodnik „Przekrój'1 podfcj&Jlb, ji skini czasopismem następujące ogłoszenie: 'U'<> "$- „Grono miłośników erotyzmu — oglądaczy #- pozna małżeństwo lub parę pokazywaczy". '••' Oto teatr sprowadzony do swojej pierwotnej istoty. Akt kopulacyjny pokazywany przez aktorów — pokazywaczy i katarsis widowni, czyli grona oglądaczy. Potem można obudowywać i rozbudowywać ten rdzeń misterium. Można dodać jakieś ważne przeszkody, które retardują przygotowania do kopulacji? a można też wszystkim kazać śpiewać, w końcu można nawet dorzucić girlsy. Wszyscy jesteśmy oglądaczami. Ktoś nas wyposażył w tę skłonność, może ewolucja, może opatrzność. Codziennie w milionach sal teatralnych, kinowych, koncertowych, kabaretowych, burdelowych oglądamy pokazywaczy. Może i ja jestem jednym z pokazywaczy? ,.,;;.„., . r,,. ZORZE WIECZORNE Teraz napiszę zdanie: „F. wyszedł na ulicę i wsiadł do samochodu". Gdybym je miał napisać w powieści albo opowiadaniu, czułbym się bardzo nieszczęśliwy. Nawet w tym momencie, żeby umilić sobie napisanie takiego zdania, wybrałem literę F dla skrótu imienia albo nazwiska. To F. jest ciekawsze, bardziej intrygujące od P., R. czy W. Owo zdanie irytuje mnie przez swoją oczywistość, przez najprościej podaną informację. Nie lubię, nie mogę, nic potrafię pisać takich zdań, a przecież z nich składa się normalna powieść czy zwykła nowela. Bardzo często takie zdanie jest konieczne dla zrozumiałości historii, więc gdybym go musiał użyć, chciałbym zaraz tę informację czymś ubarwić, wyposażyć w niespodziankę, albo rozwidnić jakąś szczeliną, w której mignęłoby coś niepokojącego. Nie, ja nic jestem opowiadaczem i nic lubię słuchać czyichś opowiadań. Bardzo często usiłowałem wejść w skórę opowiada-cza, przyjrzeć się uważnie, jak on uprawia swój proceder, od czego zaczyna i na czym kończy, jak unika pedanterii w opisie i jak wyszukuje kulminację psychiczną, jak prowadzi narrację i jaką przygotowuje puentę. Ale szybko się nudziłem tymi badaniami. Ja jestem z innego gatunku. Z innej rasy. Nie jestem opowiadaczem. Ja toczę walkę z bliźnimi. Przy pozorach uprawiania prozy ja zwykłych ludzi zaczepiam na ulicy, chwytam ich za poły płaszcza, za włosy, za gardła z początkami choroby Basedowa. Czego chcę od nich? Czy współczucia? Czy chcę ich nawrócić? Czy może pragnę, żeby dali jakiś znak, że nie jestem samotny? Mam zaszczyt pochodzić z tego zakątka Europy, który dawniej nazywano Wielkim Księstwem Litewskim. Jest to kraina bardzo dziwna, pełna tajemnic, gdzie do dziś błąkają się po 8 'Tadeusz. Konwicki resztkach puszcz i po ostatkach rojstów widma starych bogów pogańskich, a także upiory najnowszych zbrodni i masowych mordów. Tam aż do współczesnych czasów czci się drzewa jako święte i niektóre rzeki nazywa się świętymi. Ten zaścianek europejski położony jest w osobliwym miejscu, na uroczysku, gdzie do niedawna jeszcze stał lodowiec, gdzie kaprys geologiczny zostawił wiele tajemnic we wnętrzu ziemi, gdzie telluryczne emanacje jeszcze teraz rządzą ludzkimi losami, choć prawic wszystko stratował tam realny socjalizm. Ale ja chciałbym wspomnieć o bardzo dziwnych mieszkańcach tego Księstwa, które żyje już tylko w pamięci niektórych ludzi. Chociaż ostatnio coraz częściej różni badacze kierują swoje teleskopy, detektory i mikroskopy w tę stronę. Wielkie Księstwo Litewskie ma szansę na zmartwychwstanie oraz długi żywot w wyobraźni, a także we wdzięcznej pamięci całych pokoleń skłopotanej i zmęczonej Europy. Lecz to już inna historia, do której może jeszcze powrócę, jeśli nie powrócą przede mną inni odkrywcy zagubionych kultur i zapomnianych skromnych cywilizacji. Ja chciałbym powiedzieć kilka słów o dziwakach i oryginałach tak obficie rodzących się na tej ziemi, z której dzień i noc biją w niebo sztychy niepokojącego światła i strzelają gejzery niesamowitego promieniowania. To się zaczęło już dawno. Pamiętam, że czytałem kiedyś o jakimś Radziwille, który w swoich dobrach wielkości sporego województwa postanowił wprowadzić judaizm. Po prostu przestudiował wszystkie religie świata oraz najbardziej egzotyczne wierzenia i doszedł do wniosku, że religia mojżeszowa jest bezkonkurencyjna. Wobec tego wygnał ze swego terytorium wszystkich księży, potem zabrał się do nawracania gwałtem swoich poddanych na judaizm. Innego Radziwiłła, Karola ..Panie Kochanku1', wielu współczesnych uważało za półgłówka. Mnie się on wydaje genialnym prekursorem surrealizmu. Chcę tu powtórzyć za dzisiejszym hi- ZORZE WIECZORNE 9 storykiem taką oto anegdotkę o księciu „Panie Kochanku", zwanym w ten sposób od swego ulubionego zwrotu. Otóż książę lubował się w opowiadaniach o swoich rzekomych podróżach. Pewnego razu opisywał żeglugę po morzu bodajże Kaspijskim. — Zobaczyła mnie tam pewna syrena — powiada — i zakochała się śmiertelnie. — No i co, no i co? — dopytują się dworzanie. — No i nic. Urodziło nam się milion śledzi. Z tej ziemi wyszedł słynny prałat papieski, ks. Walerian Meysztowicz, który zaczynał od kariery kawalerzysty, tu urodzili się Mackiewiczowic, Cat i Józef. Cat-Mackiewiez w którejś ze swoich książek pisze o słynnej tamtejszej szlachciance, matce wielu urodziwych córek, z których jedną wydała za księcia Zu-bowa, ostatniego faworyta Katarzyny II, cesarzowej rosyjskiej. Powiada więc Mackiewicz, że owa Waleń tynowiczowa miała wieś i dwadzieścia siedem dusz. Dwadzieścia siedem dusz toż to groteska — dodaje, litując się nad ubóstwem rodaczki. Stamtąd pochodził także wspaniały reportażysta Melchior Wańkowicz, który szokował swoich biesiadników gigantycznymi jajami, rzekomo strusimi, które sam przyrządzał ukradkiem. A przecież trzeba pamiętać, że spod Trok koło Wilna wywodził się ojciec Stanisława Ignacego Witkiewicza, którego świat zna jako Witkacego. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że i Gombrowicz powoływał się na swój żmudzki rodowód. A Miłosz? Wnętrze jego czaszki wypełnione jest odcedzoną europejskością, rozpatrywaną z czcią na uniwersytetach wszystkich kontynentów. Ale przecież w tym człowieku buszują wszystkie diabły litewskie i wszystkie demony znad Dniepru i Niemna. Trzeba również pamiętać o pysznej postaci Marszałka Pił-sudskiego. Słyszeliśmy o nim co nieco jako o strategu, polityku czy pisarzu. Ale czy przyjrzeliście się bliżej temu ostatniemu z oryginałów i dziwaków litewsko-polskich czy polsko-litcwskich. Będę zawsze pamiętał scenkę opisaną przez któregoś z jego adiutantów. Piłsudski siedzi samotnie w swoim ęrabinecie i roz- 10 Tadeusz Konwicki mawia nie wiadomo z kim. Może z duchami postaci historycznych, może ze swoimi nieżyjącymi rodzicami, a może po prostu, najzwyczajniej, z Panem Bogiem. Gada tak w pustkę swoim bardzo wileńskim akcentem i wali pięścią w biurko. Mnie się bardzo podoba, że Marszałek do swego otoczenia w momentach irytacji zwracał się: „wy, Polacy". A kiedy już był bardzo rozeźlony, mawiał: „wy priwiślincy". Dziś już nie ma oryginałów. Dziś są tylko wariaci. Od Władysława Kopalińskicgo, pisarza i leksykografa (nie wiem, czy to najwłaściwsze słowo, ale bardzo mi się podoba), więc od Władka usłyszałem następującą anegdotkę: starego grenadiera napoleońskiego po latach rodzina, a więc dzieci i wnuki męczą, żeby powiedział, jak było pod Moskwą w 1812 roku. Na to s ta r uszek-grenadier: — nic nie pamiętam, nic nie pamiętam. Pamiętam tylko, że było bardzo gorąco. I ja siebie widzę w podobnej sytuacji jak napoleoński grenadier. Właściwie już niczego nie pamiętam. Czasem ktoś mi przypomni moje przed laty zachowanie albo mój postępek i ja słucham tego niczym o obcym człowieku. Go ciekawsze, nie pamiętam nic tylko swoich grzesznych postępków, ale też i dobrych, którymi można by było czasem się chlubić. Kiedy zacząłem pisać? W domu uczono mnie początków, do szkoły poszedłem od razu do trzeciej klasy. Wrięc w domu, w ogrodzie albo na łące musiałem pewnie pisać to, co piszą wszystkie dzieci, a więc „Ala ma kota*', „to jest kot Ali", choć w dzieciństwie nie spotkałem nigdy żadnej Ali. Wydaje mi się, że pierwszym moim tekstem z pewnymi pretensjami literackimi było wypracowanie, które napisałem na egzaminie wstępnym w Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta w Wilnie. Parę razy już wspominałem o tym słynnym nie tylko w Wilnie gimnazjum i liceum. Ale mam ochotę coś o nim powiedzieć i teraz. Mieściło się ono przy ulicy zwanej Mała ZORZE WIECZORNE 11 Pohulanka, na krawędzi stromego zbocza porosłego zdziczałymi ogrodami, w których zapewne skrywała się nie znana mi szkoła żydowska, bo na pauzach uczniacy rzucali w ten gąszcz kamieniami, a i stamtąd czasem nadleciał kawałek cegły albo nieduży brukowiec. Nasze gimnazjum musiało mieć jakieś metafizyczne właściwości choćby z tego względu, że gdzie bym się nie ruszył, czy to do Ameryki, czy do Azji, czy nawet do Australii, wszędzie spotykam elewów tej szkoły. Kiedy przeglądam nekrologi w warszawskich gazetach, okazuje się, że co trzeci nieboszczyk chodził do naszej budy na Pohulance. Otóż zdając egzamin do tej dość elitarnej szkoły i nie widząc żadnych szans na zdanie, tak się spiąłem przy pisaniu wypracowania, tyle zmobilizowałem w sobie słabych mocy, tak uderzyłem w sentymentalizm, że musiało to skruszyć kamienne serce belfrów. Pamiętam, o dziwo, nawet temat wypracowania: „Co może opowiedzić ławka szkolna?" Jak się zdaje, moja ławka opowiedziała o mnie, biedaku z Kolonii Wileńskiej, i zrobiła to tak przejmująco, że srogi profesor Burczyk, który się potem okazał tyranem i okrutnikiem w dziedzinie łaciny, że profesor Burczyk, a drżała przed nim cała szkoła, że profesor Burczyk odnalazł mnie w ogromnej zgrai zdających pyszałków wileńskich, zaprowadził do ustronnego kąta i jął wypytywać o szkołę powszechną, o warunki domowe, rodzinne, o moje zainteresowania. Ja pewnie pojechałem utartą i pewną drogą swego sieroctwa. Chyba nawet trochę rozrzewniłem srogiego belfra i w ten sposób stałem się uczniem owego gimnazjum, w co przedtem nikt nie chciał uwierzyć. I to był mój pierwszy sukces literacki. Ktoś mi niedawno przypomniał, że miałem też pewne osiągnięcia w trzeciej klasie gimnazjalnej, kiedy w 1940 roku zajęli Wilno Rosjanie. Tu trzeba dodać, że w odróżnieniu od innych miast europejskich, którym czas leciał monotonnie pod okupacją niemiecką, my w Wilnie wojnę przebyliśmy dość żywo, bez chwili nudy. W 1939 roku, po przegranej wojnie z Niemcami, zajęli nas Litwini, jeszcze wtedy niepodlegli. Ale przedtem przez 12 łCottwitki kilka tygodni byliśmy pod okupacją Armii Czerwonej. W 1940 roku Stalin przyłączył Litwę do Związku Radzieckiego i my na chwile staliśmy się obywatelami radzieckimi. Ledwo zdążyliśmy się oswoić z tą sytuacją, już w 1941 roku wybuchła wojna niemiecko-radziecka i Wilno zajęli Niemcy, którzy również nie zagrzali tu miejsca, bo wczesnym latem tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego już musieli uciekać, oddając Wilno wracającej Armii Czerwonej. Ale zamiast się chwalić, wspomnę o moich studiach w trzeciej klasie gimnazjum w roku 40/41. Otóż przypomniał mi mój kolega szkolny, znany scenograf filmowy Andrzej Borecki, że w tym czasie doznałem jakiejś iluminacji literackiej, bo prawie każde moje wypracowanie czytał całej klasie ówczesny polonista, pan Wołoszyn. Przyszedł on do naszej klasy w czasach radzieckich i wszyscy po kątach szeptali, że to przedwojenny komunista. My byliśmy usposobieni antyradziecko, a może nawet wręcz reakcyjnie, więc dokuczaliśmy poloniście dość często, a może nie tyle jemu, co władzy radzieckiej. Bo on budził naszą skrywaną sympatie. Przychodził do szkoły w ciemnym garniturze i w białej koszuli, co wzbudzało w nas jakiś lękliwy i posępny nastrój. Przy czarnych włosach miał woskowożółtą twarz, a do tego bardzo często kaszlał i spluwał do śnieżnobiałej chusteczki. Był chory na gruźlicę. Więc ten nasz profesor coś sobie upatrzył w moich wypraco-waniach i jął je czytać z aprobatą zrazu trochę zawistnym kolegom, a później wdzięcznym słuchaczom. Nic nie pamiętam, nic nie pamiętam, ale pamiętam, że uprawiałem wtedy z upodobaniem formę pastiszu, a może stylizowałem te felietony na dawne formy literackie, a najpewniej chyba uprawiałem zwykłą publicystykę, sprowadzając zadaną tezę do absurdu. Jednym słowem robiłem to, co dziś robią renomowani felietoniści krajowi i zagraniczni. Tu sobie, nie wiem czemu, przypomniałem naszego prefekta z wcześniejszych lat. księdza zwanego przez nas pieszczotli- ZORZE WIECZORNE 13 wie „Pictią"'. Otóż ksiądz „Pietia", tęgi, w drucianych okularach na ogromnym nosie, ze szczeciną szpakowatych włosów czesanych na jeża, otóż „Pietia"1 posługiwał się taką polszczyzną, że ja przy nim mogłem uchodzić za Mazura albo nawet Krakowiaka. Mieliśmy obowiązek uczestniczyć w niedzielnych mszach w kaplicy gimnazjalnej. Ja dojeżdżałem pociągiem do szkoły, wobec tego w niedzielę często zawodziłem spodziewania księdza „Pieti". I nierzadko w poniedziałek czcigodny prefekt otwierał swój czarny tajemniczy notesik, patrzył na mnie znad drucianych okularów i powiadał dobitnym, rozlewnym głosem: — Wot tobie pałeczka. I stawiał mi pałę w swoim kajeciku. Pokazałem na chwilę, jak na starym zdjęciu, postać zacnego prefekta. Ale chciałem rzec na końcu, że te moje pierwsze sukcesy literackie były też ostatnimi na wicie, wiele lat, które majaczyły niejasno przede mną. Jest druga połowa lutego. Żyję dosyć długo, ale takiej zimy nic pamiętam. W południe termometry pokazują plus czternaście, piętnaście, szesnaście stopni Celsjusza. Ani śniegu, ani deszczu. U nas na Wileńszczyźnie o tej porze trzymały najsroższe mrozy, do trzydziestu stopni zimna. W taki czas byliśmy zwalniani ze szkoły. Szaleństwo nart. Biegi, zjazdy, skoki. A pod wieczór wszystko na nas zamarzało. Wracaliśmy do domu w blaszanym przyodziewku. Kiedyś opisywałem jeden z wariantów końca świata. Z powodu braku wody. Śmierć planety w wyniku odwodnienia. Ale takich wariantów może być wiele. Dziury ozonowe, efekt cieplarniany, nic do zatrzymania przypadkowy wybuch atomowy, nasza biologiczna degeneracja. A oprócz tego tysiąc innych możliwości, których jcsz-cze nie znamy. Podobno każdy człowiek przychodząc na świat ma już za- 14 Tadeusz Konwicki kodowany rodzaj śmierci jemu przeznaczony. Czy nasza Ziemia nosi w sobie i na sobie wyznaczony przez Opatrzność nieodwołalny wyrok? Za oknem szaleje wiatr wiosenny, a może jeszcze jesienny. Lecą z dziwnym pośpiechem z zachodu na wschód nawet niebrzydkie chmury, które dopiero co, może jeszcze nad Atlantykiem, były przystojnymi obłokami. Ptaki pokrzykują niespokojnie w czubach drzew wypełnionych kłębami jasnożółtej jemioły. Pewne krzaczki dały się już nabrać zwariowanej pogodzie i obsypały się nieśmiałymi listkami. Te ostrożniejsze czekają, udając jeszcze zimową śmierć. Wszyscy źle śpią i ja źle śpię. W jaki sposób wyemancypowaliśmy się na tej naszej planecie i zrobiliśmy skromną karierę? I co my mamy z tej kariery? * Na widok białej, czystej kartki papieru i pióra uderza mi gorąco do głowy, wilgotnieją skronie, ciarki lecą po plecach. Przeżyłem wojnę i widziałem wiele rzeczy, które mogły przestraszyć człowieka. Ale czystej kartki i pióra boję się najbardziej. Czytam z czcią zwierzenia różnych literatów o tym, jak ciężko przychodzi im pisanie. Że harują od rana do nocy, że poprawiają dziesiątki razy, że przepisują po stokroć. Ja im zazdroszczę, ja bym przepisywał tysiąc razy, żeby mi wyszła „Czarodziejska góra" albo przynajmniej „Winnetou, czerwonoskóry dżentelmen". Lękam się papieru i pióra, tak jak saper boi się leżącej przed nim miny. Kiedy wreszcie muszę zabrać się do pisania, bo wypada coś robić, odczuwam tremę już kilka dni przedtem. Budzę się po nocach z krzykiem, wszystkie przedmioty wypadają mi z rąk za dnia, zamiast czapki usiłuję włożyć na głowę sweter, w uszach grają jakieś świerszczyki od podwyższonego ciś- ZORZE WIECZORNE 15 nienia i zaczynam mówić bełkotliwie i nikt nie rozumie, o co mi chodzi. Myślę, że z takim samopoczuciem sędziwy stary kawaler wchodzi do sypialni młodziutkiej żony w noc poślubną. Ja trzęsę się ze strachu, że coś się stanic, co się już nie odstanie. Ze uruchamiani coś, czego nie da się odwołać. Że wchodzę na ring, gdzie bardzo rzadko odnoszę zwycięstwa, gdzie najpewniej czeka mnie nokaut. Jeszcze o słowach. O słowach, z których składa się polszczyzna, mój mały, prywatny czyściec. Jak już wspomniałem, są słowa ładne i brzydkie, pojemne i ciasne, dźwięczne i głuche, pachnące i lekko cuchnące, podniosłe i skromne, wesołe i posępne, głupkowate i majestatyczne. Są słowa płaskie jak deska, przenoszące tylko informację pozbawioną wszelkiego zabarwienia czy to intelektualnego, czy to emocjonalnego. I są słowa łaskoczące naszą wyobraźnię, pobudzające ekrany pamięci, uruchamiające podświadomość. Są też słowa-klucze, które otwierają w ciemności błyski jakichś scenek, drobnych wydarzeń, przelotnych incydentów. Ale do tych słów trzeba się najpierw dostać. Należy je obtłuc z rdzy, błota, łajna. Musi się je wyprostować, nasycić powietrzem. I zaczekać, aż nabiorą koloru. A później można jeszcze osiągnąć wiele nowych znaczeń pomocniczych, nieoczekiwanych dźwięków i raptownych kiksów emocjonalnych przez szczególne uszeregowanie tych słów. Składnię wszyscy mają w uchu. Stała się ona automatyczna przez wielokrotność powtarzania. Poeci „Skamandra" bawili się na wieczorach poetyckich swoich rywali zgadywaniem rymów w czytanych wierszach. My też odgadujemy dalszy ciąg zdania po początku, po budowie tego początku, po jego zapowiedzianym rytmie dźwiękowym, a często nawet myślowym. 16 Tadeusz Konuicki Mój przyjaciel Gustaw Holoubek, największy nasz aktor, powiada, że ucząc się na pamięć roli, przynajmniej czwartej części tekstu nic musi się uczyć. Bo są to prefabrykaty, gotowe segmenty myślowo-słowne, obszerne stereotypy powtarzające się w każdym tekście pisanym czy mówionym. Ja też w swoich pierwocinach podporządkowywałem się ogólnemu przyzwyczajeniu. Chciałem być taki jak wszyscy. Dopiero z czasem, kiedy zacząłem się buntować przeciwko wszystkiemu i wszystkim, powoli odnajdywałem swój własny głos. Ja teraz mam własną składnię, własne rygory szyku słów, którymi mają prawo posługiwać się wszyscy. Ale moja składnia, moja budowa zdań, oparta jest na muzyce, którą zapamiętałem z dzieciństwa, muzyce kakoibnicznej, pełnej dźwięków azjatyckich, mongolskich, słowiańskich utrzymujących się z trudem w europejskiej dyscyplinie. Dlatego moje słowa opatrzone są niewidocznymi bemolami i krzyżykami, wiszą nad nimi, jak w nutach, niewidoczne kropki, co zmieniają trochę wartość słowa i albo je obniżają, albo nieoczekiwanie podwyższają. Stosuję również sło-wa-pobudki, to znaczy takie słowa, które raptownie budzą czytelnika usypianego rytmem prozy. Kulawy rytm mojej prozy był zawsze moim wielkim zmartwieniem. Kłopotem, którego jednak nie chciałem się nigdy pozbyć. To znaczy czasem go gubiłem na chwilę, kiedy pociągnęła mnie jakaś fraza zapamiętana z klasyki albo kiedy zimitowałcm tak zwaną piękną polszczyznę, bo w każdym z nas drzemie przecież niewyżyty imitator. Ale rychło musiałem wracać do swojego rytmu, na swój szlak, co przypomina ciężki tor przeszkód. Lecz pewnego dnia doznałem ulgi. Usłyszałem bowiem z płyty patefonowej głos Marszałka Piłsudskiego. mego rodaka. Jego zdania przypominały nicforcmne, ciężkie głazy wleczone z ogromnym trudem przez bezdroża. Jego zdania to były niekończące się pochody rzeczowników i przymiotników marzących o czasowniku, który wreszcie zjawiał się na końcu. A wszystko ZORZE WIECZORNE 17 to wypowiedziane było w jakimś przeciągłym recytatywie jak we frazie tańców połowieckich. Tak mówili moi dziadkowie, mój ojciec, moja matka, wszyscy ci oryginałowie dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, o których już pisałem, a którzy patronują mnie z wysokości nieba. * Jestem proletariuszem. W mojej prozie także jestem proletariuszem. I dlatego przypuszczam, że marnie muszę wypadać w przekładach francuskich, w języku salonów, dyplomacji i wyższych sfer. Ponieważ mam uraz na punkcie pretensjonalności, ponieważ lękam się wszystkiego, co nienaturalne, ponieważ obawiam się popadnięcia w pozy, dlatego pielęgnuję w sobie ową nie rzucającą się w oczy, nienachalną, nienatrętną prolctariackość, którą po trosze sobie wymyśliłem jako sposób na życie. Sposób na życie intelektualne i artystyczne. Dlatego staram się pisać nic „posiada", tylko „ma1', nic „udał się'', tylko „poszedł", nie „spożył", tylko „zjadł". Ale co to dzisiejszego nerwowego czytelnika obchodzi? Cierpliwości. Xiedługo jako premię dam wytrwałym spory kawał prozy pełnej erotycznych ekscesów, nieprzyzwoitych zwierzeń i totalnej sprośności. Kiedy spojrzę czasem ukradkiem wstecz, zawstydza mnie naiwny pacyfizm moich pierwocin literackich. Skąd się wzięły wtedy we mnie ta ckliwość, ten sentymentalizm, to cierpiętnicze postękiwanie? Myślałem o tym bardzo długo. Refleks owego nastroju, przypominającego powieści niemieckie z lat dwudziestych, można dostrzec nawet w ostatnich moich książkach. Skąd się wzięła ta piaczliwość u normalnego, zdrowego mężczyzny, który zaczynał pisać, kiedy powstawały „Medaliony" Nałkowskiej, obozowa proza Borowskiego czy „Buty" JJ. Szczepańskiego? ,, ,., /r — Zorze wieczorne 18 i Tadeusz Konwicki Wiemy dobrze, jakie prawa rządzą w pokojowym świecie. Wystarczy zajrzeć do kodeksu karnego albo wejść na chwilę do kościoła i posłuchać kazania. Znamy z grubsza prawa wojenne, a właściwie ograniczenie praw podczas wojny. Ale i na froncie działa żandarmeria wojskowa, prokuratorzy, sądy wojenne. Trochę inaczej bywa w partyzantce. Myślę tu o partyzantce zorganizowanej, zhierarchizowanej, powiązanej wieloma nićmi z organizacją podziemną, wyposażoną w szczątkowe organa prawne. Tam już wicie paragrafów' wszelkich możliwych kodeksów ulega zawieszeniu. Ale mój najdramatyczniejszy epizod partyzancki to jesień, zima i wiosna 44/45. To była, jak wiadomo, partyzantka antyradziecka na Wileńszczyźnie, ruch podziemny tępiony ogniem i mieczem przez dywizje NKWD i przez wszystkie najtajniejsze radzieckie służby specjalne. Wtedy już nie było czasu na msze polowe, na defilady, na odznaczenia i flirty z łączniczkami. Żyliśmy w coraz dzikszych okolicznościach i sami dziczeliśmy po trochu. I nagle którejś nocy uświadomiłem sobie, że byłem wtedy bogiem. Może nie całkowitym bogiem i nie w pełni boskiego majestatu, jednakże posiadałem wiele prerogatyw boskich. Mogłem zdjąć ostatnie buty chłopu albo odebrać chorym dzieciom krowę, mogłem spalić świątynię lub wymierzyć staremu człowiekowi karę czterdziestu „szampołonów", czyli wyciorów, jako chłostę, a mogłem też każdego, kto mi się nawinął pod rękę, skazać na śmierć, czyli po prostu zamordować. Tak jest, z moim patrolem, z moim małym oddziałkiem partyzantów różnego wieku, różnej religii i różnego pochodzenia, z kilkunastoma uzbrojonymi po zęby mężczyznami, jak duch przemierzałem podwileńskie puszcze, zaścianki, wielkie wsie i małe miasteczka. Ja byłem wyrocznią moralną i prawodawczą. Praktykiem mojej własnej etyki i prokuratorem mego własnego prawodawstwa. Byłem bogiem nocy, jak powiadają w sentymentalnych romansach. u\ • •-,./rV» *^,'^V-< ZORZE WIECZORNE 19 Teraz boję się przejść przez ulicę w nieprzepisowym miejscu. Teraz z biciem serca, uniżenie się kłaniając, przestępuję próg urzędu podatkowego, teraz drżę na widok byle jakiego munduru. Wtedy decydowałem, prawie bez chwili namysłu, o przyszłym życiu spotkanego człowieka albo o jego natychmiastowej śmierci. Nade mną były tylko obojętne, takie same od milionów lat, milczące gwiazdy. A ja wtedy miałem osiemnaście lat. Dzisiaj świat oswoił mnie z tajemniczym sacrum człowieczej śmierci. Dzisiaj, pijąc herbatę, patrzę na ekran telewizora, gdzie piętrzą się sterty posiekanych kulami ciał kobiecych albo rozerwanych na sztuki dzieci. Bezwstydny, wstrętny terroryzm dzisiejszego świata zatarł w mojej pamięci te dziwne i straszne noce pierwszej powojennej zimy w dalekim litewskim mateczniku Europy. Dziś już o nadrannej godzinie duchów nie nachodzą mnie widma i upiory ludzi, których zabijaliśmy wtedy, jak zabija się baranka na ofiarę. Patrzę ze zdziwieniem na siebie z tych pierwszych lat powojennych, kiedy stoję we włosiennicy pacyfizmu z naiwnym gęsim piórem w ręce, stoję przed białą kartą papieru jak przed barokowym katedralnym konfesjonałem. Uważny polonista spostrzegł, że w anegdocie o grenadierze czy raczej gwardziście napoleońskim użyłem sformułowania: „nic nic pamiętam". Otóż każde polskie dziecko wic, że poprawną formą tego wyrażenia byłoby zdanie: „niczego nic pamiętam". Oczywiście i ja bym zastosował poprawną wersję, gdyż jestem pokornym sługą polonistyki. Ale przecież okrzyk: „nic nie pamiętam" w swojej potoczności, w swoim kolokwialiźmie jest i smaczniejszy, i naturalnicjszy. i bogatszy emocjonalnie. Wariant po- 20 H Vi / adeusz Konwicki prawny narzuca się niefortunnie swoją grzecznością, jakąś skazą książkową, jest po prostu prawidłowy, ale niewyrazisty. Dlatego ja. tak grzeszny wobec polszczyzny, muszę głębiej brnąć w błędy, gdyż takie jest moje przeznaczenie. Oczywiście, popełniani te błędy jak mogę najrzadziej, lecz jednak popełniam, w imię dynamiki słowa i myśli. Mógłbym również unikać natrętnego zaimka -Ja", korzystając z wygody końcówek flcksyjnych czasowników, co odróżnia nasz niezbyt piękny język, na przykład, od angielskiego. Mógłbym, ale nic cheę, choć wielu purystów zarzuci mi skłonność do rusycyzmów. To moje „ja" jest konieczne i wcale nic wyraża niego egocentryzmu. Moje „ja" jest silnym akcentem, krzykiem, wybuchem emocji. Moje ,ja" jest skrzypem furtki w domu rodzinnym, stęknięciem wody w rzece, kiedy dziewczyny kąpią się latem o zmroku, jest moim własnym jękiem, gdy budzę się nad ranem zlany potem. 1 Nie trzeba popełniać błędów, ale też nic należy ich unikać. Chciałem strasznie coś powiedzieć, coś wyrazić, coś zakomunikować dobitnie całemu światu, którego jeszcze nic znałem. Wydawało rni się, że za mną jest pustka i przede mną będzie pustka, jeśli nie wykrzyczę cieho tego wszystkiego, co zobaczyłem w bezludnych puszczach, co przeżyłem w zamarłych, spalonych-wioskach białoruskich, co przeżyłem podczas długich nocy partyzanckich, które były dla nas najdłuższymi dniami. Tego lata i tej jesieni 1945 błąkałem się po Polsce, a później już tylko po starym Krakowie. Szukałem dla siebie miejsca, ale nie kąta w izbie czy zajęcia. Szukałem spokojnego miejsca w swoim rozpuchniętym, obolałym, mocno skaleczonym sumieniu. A ta kontuzja sumienia była tym dotkliwszą, że w owym czasie sumienie miałem młode, nic stwardniałe, nie ledwo żywe. >' ZORZE WIECZORNE 21 Oczywiście w takiej opresji ukojenia szuka się w metafizyce, w romansikach albo — wstyd powiedzieć — w literaturze. Ja wtedy, ja ówczesny, z ogromną stertą rdzawych włosów na głowic, włosów, co były pan iątką po nic zapamiętanym ojcu, więc ja, chudy, przeźroczysty, z początkami gruźlicy, przeleciałem się histerycznie po metafizyce, po nieśmiałych flirtach i stanąłem przy literaturze, którą było ukradkowe pisanie wierszy. Ale mój niecierpliwy charakter, mój stały wewnętrzny niepokój, moja nieposkromiona ruchliwość przyczyniły się do tego, że ten tak powszechny okres duchowego pokwitania. te ciche rekolekcje wewnętrzne wyrażające się w układaniu wierszy rymowanych i nie rymowanych, że ten wstydliwy czas zapaści nie trwał długo. Zdążyłem jednak spłodzić dziesięć albo najwyżej piętnaście wierszy. Kilka wysłałem do redakcji pewnego tygodnika i nigdy nie otrzymałem odpowiedzi. Myślę czasem, że gdybym otrzymał lub gdyby lekkomyślnie wydrukowano te wierszyki nie różniące się szczególnie od innych wierszy innych początkujących poetów, więc gdyby opublikowano te moje pierwociny, może inaczej potoczyłoby się moje życic i zupełnie różny byłby mój los. Ale nic wiem już teraz, czy stało się dobrze czy źle. Później próbowałem wszystkiego. Pisywałem nieśmiało reportaże, notki o książkach albo filmach, cichcem smażyłem jakieś ślamazarne opowiadanka. Nic, ja nie wybuchłem jasnym płomieniem talentu, nie zbulwersowałem młodych i starych skrybów swoją innością, swoją agresją i swoją młodzieńczą pychą. Nie, ja czołgałem się bez przekonania po obrzeżach tych wielkich pól albo stepów literackich. Pisałem o tym, o czym już dawno inni napisali, i pisałem, a raczej starałem się tak pisać, jak inni pisali. Co za straszna, brudna noc za mną, a właściwie paskudny, szary, beznadziejny świt u progu mojej kariery. Mojej kariery? Czy mojej smętnej golgoty? , /sn 22 Tadeusz Konwicki Ktoś mi kiedyś opowiadał pewne zdarzenie z czasów stalinowskich. Otóż jechał on pociągiem w przedziale razem z jakąś rodziną. Najważniejszą osobą był sześcioletni rezolutny chłopczyk, obserwowany z miłością przez matkę i ojca. Mój znajomy, biorąc udział w ogólnej zabawie, zapytał w pewnym momencie energicznego chłopczyka: — A kim chcesz być, kiedy dorośniesz? — Ja będę krytykiem — odparł chłopczyk z całą pewnością siebie. Ale to już był przejaw innych czasów, epoki demokratycznego centralizmu i władztwa inżynierów dusz ludzkich. Za moich młodych lat, jak za czasów Mickiewicza, po Wileńszczyźnie błąkało się wielu gimnazjalistów z artystycznymi czuprynami i z romantyczną mgłą w oku, otoczonych ostrożnym szacunkiem, jakim w Rosji darzy się .Jurodiwych", czyli nawiedzonych. Może w grę tu wchodziła i ówczesna moda, która preferowała śród młodzieżowych fanaberii tak zwane skłonności artystyczne. Mnie się też wydawało, że będę uprawiał jakiś wolny zawód, nie skrępowany regułami mieszczańskiego bytowania. Nieraz się zastanawiałem, co by było ze mną, gdyby inaczej potoczyły się moje losy. Na przykład, gdyby pod koniec czterdziestego czwartego aresztowało mnie NKWD, tak jak mego przyjaciela ówczesnego, Staszka D., gdybym trafił do łagru albo został traktorzystą w jakimś radzieckim kołchozie, albo gdybym uciekł z Polski w 1946 i większość życia spędził na Zachodzie. Myślę jednak, że w końcu trafiłbym do fachu artystycznego. Może zostałbym filmowcem albo grafikiem czy nawet może kompozytorem nowoczesnej muzyki, bo za grosz nie mam słuchu. Bo te kody genetyczne, które ktoś we mnie umieścił, albo kody, z których ja się rozwinąłem do postury średniego wzrostu i średniej wagi mężczyzny, te właśnie kody uwarunkowały moje predyspozycje fizyczne oraz duchowe. Ja po prostu nic bardzo ZORZE WIECZORNE 23 nadawałem się do życia. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wojna mną pokierowała, wojna za mnie decydowała w wyborach życiowych i wojna zdjęła ze mnie wiele odpowiedzialności za mój własny los. Później obowiązki wojny przejął totalitaryzm, w którym przyszło mi żyć kilkadziesiąt lat. Napisałem „totalitaryzm" i sam zląkłem się tej uroczystej nominacji. Bo przecież ten totalitaryzm to cała moja młodość i wiek męski. A więc czekanie na życie i potoczne, niezauważalne życie: raptowne zapaści miłosne, głupie sportowe ambicje, sporo alkoholu i naiwne próby literackie. A wszystko tuż obok więzień, cenzury i umysłowego gwałtu. Bardzo długo los dokonywał za mnie wyborów życiowych. Ale przecież chciałem tylko powiedzieć, że nie jestem pewny swojej literatury. Gdyby w Krakowie w 1945 roku, kiedy dostałem się na polonistyczne studia uniwersyteckie, ktoś mi zafundował stypendium, może dziś byłbym zgorzkniałym profesorem gimnazjalnym. Gdybym dla zarobku nic poszedł do redakcji tygodnika literackiego na korektora, może byłbym dziś zgorzkniałym bibliotekarzem. Gdybym ze wstydu w tej redakcji nic zaczął pisywać ubogich opowiadanek, żeby jakoś usprawiedliwić swoją obecność w środowisku literackim, może dziś byłbym zgorzkniałym wykolejeńcem. A tak jestem zgorzkniałym warszawskim literatem. Ale ja nie o tym chciałem. Miałem zamiar opisać swoje błądzenie po omacku w mrocznym przedsionku literatury. Napisałem setki tysięcy słów bez znaczenia albo raczej słów-śmicci, słów-atrap, słów-nieboszczyków. Jak wielu innych nieszczęśników' próbowałem dorównać tym, których się czytało. Powtarzałem zatem ich fabuły, ich aforyzmy, ich eleganckie metafor}' i potoczne słowa. Dopiero po latach, sam nic wiem kiedy, usłyszałem w swoim uchu swój własny gios. Trochę pokraczny, przykry w słuchaniu, czasem nawet fałszujący, ale swój, mój, mnie przyrodzony głos. .1\\r. >".,•>: Ml) 24 Tadeusz Konwicki ZORZE WIECZORNE 25 Chcę po prostu rzec, powiedzieć., oznajmić, że tak jak ze świeżo zamontowanego kranu długo leci rdzawa, mętna, chora woda, tak i ze mnie wiele lat wyciekały słowa, zdania, akapity mętne, nijakie, a nawet szkodliwe. Długo trzeba było czekać na czystą wodę i ta przenośnia z wodą trafnie oddaje walor mojej prozy. Wspomniałem, że z powodu swojej głuchoty na muzykę mógłbym zostać ciekawym i odkrywczym kompozytorem muzyki nowoczesnej. Oczywiście czytający weźmie to moje wyznanie za niezbyt fortuny paradoks. Ale nie. To nie jest przekorny aforyzm. Ja już sto razy oświadczałem się jako wróg przekory. Przekora to kategoria infantylna. Przekora to umysłowe ubóstwo. Przekora to poetyka polskich pismaków. Ja chciałbym trochę ponarzekać na zdolności dane od Boga. Ja chciałbym obgadać to, co w Polsce nazywają talentem. Mój przyjaciel, jeden z najsłynniejszych na świecie płaka-cistów, Henryk Tomaszewski, przez całe swoje życie walczy z darem bożym, który dała mu Opatrzność, a mianowicie z fenomenalnym zmysłem plastycznym. Tomaszewski nawet wtedy, kiedy bierze do ręki rąbek materiału, odczuwa całą siłę urody materii. Tomaszewski jest plastykiem totalnym. Ale łatwość, biegłość, samoistność jest zgubą dla artysty. Sztuka karmi się ułomnością. Plastyk, pozbawiony przymiotu łatwości, szukając rekompensaty, musi uruchomić tak zwaną inteligencję twórczą. Grafik, któremu same się rysują nogi, ręce, głowy, konie i samoloty, nigdy nie dokona żadnego artystycznego odkrycia. Będzie grzecznym realistycznym remiechą albo sprawnym imitatorem. Inteligencja artystyczna. Praca umysłowa w dziedzinie sztuki. Odkrycia i upadki, wynalazki i klęski, nowatorstwo i samounicestwienie. Może tak samo jest z pisaniem. Może łatwość pisania okupiona jest gadulstwem, banalnością i upodobaniem do rczo-nerstwa. Może ten, co gładko plecie, nie musi wysilać głowy, ani nie potrzebuje spinać tych wewnętrznych mocy, które są jedyną i ostatnią naszą aparaturą poznawania tajemnic mikro i makrokosmosu. Gdybym się zajął muzyką, to prędzej byłbym Bachem niż Bacharachem. Na szczęście większość moich bliźnich woli być Bacharachem niż Bachem. * Powyższy rozdzialik jest krystalicznie czystym przykładem hucpy. A co to jest hucpa — może objaśnić każda encyklopedia polska albo żydowska. Ale zabijcie mnie — w tym, co mówię, jest jakaś racja. Sztuka to rekompensata za nasze marne życic na marnej planecie, która nie wiadomo dokąd leci w mroźnej i pustej przestrzeni. Prawdziwa sztuka bierze się z choroby, bólu i nieszczęścia. Dobrze, co to jest prawdziwa sztuka? Dawniej tym terminem nazywano produkty brodatych panów w pelerynach, co na poddaszach wadzili się z Bogiem, pokasłując gruźliczym kaszlem. Dzisiaj ich nic ma. Zniknęli na jakimś zakręcie historii albo może wyzdrowieli. Dzisiejsi artyści latają własnymi samolotami i studiują kursy giełdowe. Dzisiaj sztuka jest wielkim światowym biznesem. Sztuka kosztuje ogromne pieniądze i przynosi ogromne zyski. Gzy łatwo przychodzi, czy ciężko, powinna od tego rozhistcryzowa-nego tłumu tłoczącego się wokół nas wyciągać miliony. Co tu więc gadać o sztuce ambitnej albo byle jakiej. Go tu prawić o inteligencji artystycznej i o niebezpieczeństwach rzemieślniczej sprawności. Patrzmy na tych, co robią majątki na książkach, obrazach czy sonatach, i uczmy się pilnie od nich. 26 Tadeusz Konwicki Może oni właśnie są w posiadaniu owej tajemniczej inteligencji, tej cudownej dyspozycji umysłowej, która będzie rządzić nowym wspaniałym światem człowieczej kultury. Ja także miałem parę sukcesów w życiu. Pamiętam pewne znaczące zdarzenie z końca lat siedemdziesiątych, kiedy wydałem moją powieść ..Mała Apokalipsa". Wracam do domu któregoś dnia, a tu w progu czeka na mnie trochę niespokojna żona i powiada mi, że od rana dzwoni do mnie jakiś nieznany, mocno rozgorączkowany jegomość. Przyznaję, że zrobiło mi się trochę nieswojo. „Mała Apokalipsa", wydana w podziemiu, została niezbyt życzliwie przyjęta przez ówczesne władze, a i tak zwane organa, czyli policja polityczna, miały do mnie sporo zastrzeżeń. Wrięc dosyć niespokojnie czekałem na dzwonek teleionu, tym bardziej, że otrzymywałem wtedy sporo nieprzyjemnych anonimów tą drogą. No i wreszcie zadzwonił. Drążącą ręką podniosłem słuchawkę i usłyszałem zdenerwowany, podniecony, prawie histeryczny głos nieznajomego człowieka: — Panie Konwicki. właśnie przeczytałem pańską „Mała Apokalipsę". Podaje pan w niej receptę na łupież. Ale przy jednej z ingrediencji nie ma wartości wagowej. To pewnie błąd korektorski, a ja potrzebuję natychmiast tej recepty. Dla mnie to sprawa życia i śmierci. Odetchnąłem z ulgą, że to nie pogróżka ani nie zaproszenie na rozmowę ostrzegawczą. — Może aptekarz będzie wiedział? — powiadam. — Aptekarz nie chce zrobić recepty. Domaga się precyzyjnej miary tego jednego składnika. — Ale lekarz, mój przyjaciel, który wystawił tę receptę, wyemigrował na Zachód po marcu 1968. — To niech pan do niego zadzwoni i zapyta, bo ja się zabiję. kt — Spróbuję zadzwonić. Proszę zgłosić się wieczorem. ZORZE WIECZORNE 27 No i zamówiłem rozmowę międzynarodową. Mój przyjaciel lekarz po dziesięciu latach zapomniał już o polskim łupieżu i o swoich receptach. Z wielkim trudem, przy mojej pomocy, jakoś odtworzył tę starą receptę, którą zacytowałem lekkomyślnie w swojej książce. Nie wiem, czy moja książka przyczyniła się do obalenia tyranii, ale na pewno pomogła szlachetnemu rodakowi uwolnić się od przykrej dolegliwości. Inny przypadek potwierdza mój niezwykły dar profetyczny. Otóż ciotka pewnego znajomego wypisała na kuponie totolotka liczby, które ja zaproponowałem do grania społeczeństwu polskiemu w swojej powieści „Wniebowstąpienie". Jakaż była moja radość, kiedy dowiedziałem się w kilka miesięcy później, że dzięki moim czarodziejskim liczbom czcigodna ciotka znajomego wygrała stawkę. A już nie tak dawno otrzymałem liścik od szacownej starszej pani, która przeczytała u kogoś mój „Kalendarz i klepsydrę". Obsypując mnie niezasłużonymi komplementami ta miła korespondentka błagała o przesłanie jej owej książki, bardzo trudnej wtedy do dostania, motywując swoją prośbę dość ekscentrycznym pragnieniem, żeby ten tom mojej prozy dzieci po śmierci włożyły do jej trumny. Ale z „Kalendarzem i klepsydrą" zdarzyła mi się i taka przygoda. Pewnego wieczoru zadzwonił telefon. — Czy pan Konwicki, literat? — Tak, ja. — Jestem robotnikiem z zakładów „Ursus". Czytam teraz pana książkę. Na stronie 136 pisze pan, że był stalinistą. Czy to prawda? — Niestety prawda. — Dziękuję. W tej chwili wyrzucam pana książkę do kosza na śmieci. Usłyszałem szczęk odkładanej słuchawki. Powinienem napisać, jak piszą moi koledzy — „a potem długo w noc płakałem*'. 28 Tadeusz Konwicki ZORZE WIECZORNE Nic płakałem w nocy, ale było mi nieswojo. Mógł to być telefon od jakiegoś oficera służby bezpieczeństwa, lecz ci zwykle terroryzowali mnie niewysokim tytułem naukowym, powiadając na przykład: — tu magister Kękuś. Ale mógł to być zwykły przyzwoity czytelnik, którego po prostu zdenerwowałem, a denerwować czytelnika to moja przecież specjalność. Oczywiście, jak o wszystkich przykrościach, i o tej wkrótce zapomniałem. Ale któregoś wieczoru znowu odezwał się telefon, — Gzy pan Konwicki? — Tak, to ja. — Dobry wieczór. Jestem tym robotnikiem z „Ursusa", który do pana dzwonił, pamięta pan? — Tak, pamiętani. — Ja jednak przeczytałem książkę do końca. I chciałem pana przeprosić za tamten telefon. To wszystko. Jak na czterdzieści parę lat uporczywych wysiłków literackich — raczej niewiele. -f Grzebię w jakichś szpargałach, pomiętych kartkach, naderwanych rachunkach, czyichś listach, na które nigdy nie odpiszę. Nic prowadzę dzienniczka, podręcznego raptularza, nie zapisuję złotych myśli i nic zbieram wycinków o sobie. A tu raptem myszkując w makulaturze w poszukiwaniu czystej kartki, a tu raptem znajduję stroniczkę z zaczętym i nic dokończonym tekstem. Co to jest? „Przede mną już niedaleka droga. Zamykają się ostatnie wątki fabularne, gasną ostatnie pejzaże, cichną ostatnie konwulsje koło serca albo koło wątroby. Przede mną czerń, czarna czerń wiecznego mrozu oświetlana skąpo eksplozjami umierających i rodzących się gwiazd. Między zdaniami — lata, między słowami — epoki. Kiedy to napisałem, w który nowy rok, przed jaką niewiadomą zimą. Cień nadchodzącej choroby, próbna śmierć, a może pierwszy spazm prawdziwej agonii... l; .,,*,<. ........ .;.-AI".".. - . ...»•.. ;-•• /.. : ' '&L ,-M ' 29 Gzy ja umrę w Kolonii Wileńskiej. Czy sczeznę w mojej Kolonii nic ruszając się z miejsca, z wiecznego cienia rzucanego przez warszawski Pałac Kultury. Tak, to nasza Kolonia Wileńska, moja własna i wspólna, wspólna dla tych, co tam rodzili się i umierali, wspólna dla tych, których uczy nitem jej mieszkańcami, więc ta Kolonia podpłynie jakiejś chwili pode mnie niczym chmura i ja zstąpię na nią jak do łodzi Charona." No tak. No tak. Poznaję ten ton. Co pewien czas zabieram się do umierania. Przygotowuję się starannie jak na wesele. Porządkuję tak okoliczności, żeby nic zrobić subiekcji rodzinie. Zniknąć z pola widzenia jak przechodzień. Więc co pewien czas przystępuję do umierania. Mam szczerą wolę i ochotę umrzeć najlżejszym kosztem. Ale zawsze coś stanie na przeszkodzie. Zadzwoni niespodziewany telefon, żarówka przepali się w łazience, trzeba zapłacić komorne. No i muszę przerwać liturgię umierania, podnieść się z wyra i wyjść na miasto. Ten odnaleziony kartcluszek to jeden z moich testamentów. * Powtórzyłem jeszcze raz kilka anegdotek, które przytaczałem już wiele razy. Dla rozruchu, dla kurażu, dla pocieszenia swojej kurzej pamięci. A za oknami wielki sezon nowości. Walą się stare porządki, sięgają po wolność kraje, o których myśleliśmy, że dawno umarły. Coś się stało — jak powiadają mądrzy ludzie. Diabeł zaspał albo Pan Bóg stracił cierpliwość. Coś się stało. Może niezauważalnie zmienił się skład powietrza, może przez dziury w atmosferze przedostały się jakieś nowe cząsteczki z Kosmosu, a może nastąpił jakiś nagły spazm w naszych systemach nerwowych. Coś się stało. Niemożliwe okazało się możliwym. Wilk zaczął beczeć jak owca. Owieczkom raptem wyrosły kty. Dziki wiair wieje od miesiąca. Huragany przewracają lasy i miasta. Straszny 30 Tadeusz Konwicki podmuch, niczym eksplozja atomowa, ogarnia kulę ziemską ze wschodu na zachód. Coś się stało. Może ja się powtarzam, jak się powtarza pacierze przed zaśnięciem. Muszę jednak jeszcze raz przypomnieć, o czym już pisałem i mówiłem. Muszę tu powrócić do owego nagrobka Wacława Nałkowskicgo, na którym czytamy wykuty w kamieniu, a może zatopiony w żeliwie, ten oczywisty, a ciągle nie dający mi spokoju napis: „Naturo, naturo, wdzięcznym ci za życie". Ja wiem, że odpowiada on nastrojowi i duchowi, a także intelektualnym ambicjom owego czasu, kiedy z wolna kończył się wiek XIX i w oddali majaczył tęczowo, oczekiwany z wielkimi nadziejami, wiek XX. Ale też i w tekstach ówczesnych zwykłych zjadaczy chleba albo średnich kupców warszawskich, także w pamiętnikach autorów jawi się ów smakowity kult życia, apoteoza błogiej egzystencji na do końca nic zbadanej jeszcze planecie. Bardzo często jakiś birbant warszawski kończy swoje wspominki tak skwapliwie powtarzanym zdaniem: jestem zadowolony ze swego losu i jeśli miałbym się jeszcze'raz narodzić, to tak samo chciałbym przeżyć swoje życie. Pamiętam Lc wszystkie puenty grubych tomów zapełnionych opisami kolorowych smakowitości egzystencji człowieczej w statecznych rygorach mieszczaństwa. Pamiętam również to pełne zadowolenia z siebie wzdychanie naszych szlagonów, co odchodzili z tego świata z dubeltówką w ręku, w siodle, smagani przez pachnące żywicą wiatr}-, po sporej szklance okowity. Te wyczytane i wysłuchane bajdy zawsze budziły we mnie coś w rodzaju zazdrości, a także jakiegoś niepokoju, lęku czy przykrości. Otóż muszę tu wyznać poufnie, z pewnym nawet zażenowaniem, że ja nic jestem wdzięczny naturze za swoje życie. J.JJ ftt ZORZE WIECZORNE 31 Można mi wierzyć albo nie wierzyć. I właściwie niezbyt mi zależy na wierze czytelnika. Muszę sam sobie coś powiedzieć, muszę zracjonalizować pewien ruch wewnętrzny w moich trzewiach, może raczej mój bezruch, mój twardy opór, moją własną przez nikogo nie dostrzeganą opozycję wobec życia i wobec was wszystkich. Wiele razy mnie spowiadano i ja sam spowiadałem się przed przypadkowym rozmówcą albo przed wami, których się nazywa opinią publiczną. Wyznam teraz, może zbyt późno, że moja spowiedź była trochę prawdziwa, ale też mocno nieprawdziwa. Mówiłem o sobie i o swoim życiu odrobinę tak, jak oczekiwali moi rozmówcy. Oceniałem siebie i swój los w ten sposób, jakiego wy pragnęliście. Posługiwałem się kategoriami ideologicznymi, historycznymi czy psychologicznymi przez was ustanowionymi. Ale teraz, pod koniec życia, myślę, że moje życic i mój los podlegały trochę innym regułom. Ze robiłem to wszystko, co wy, ale myślami byłem gdzie indziej. Że mówiłem to wszystko, co mówiłem, i sam słuchałem ze zdziwieniem swego mówie- nia. Ja nic jestem wdzięczny za swoje życie i nie byłbym wdzięczny za każde inne. Mnie życie, nasz byt na tej małej planecie, zupełnie się nie podoba. Mnie to życie nawet w jakiś sposób rani. Właściwie rani nie mnie, ale moją świadomość, która wysnuła się, wydęła się, wyrosła nie wiadomo z czego. Z drobin kodu genetycznego, z powietrza, wody albo z kotletów schabowych. Mnie to życie gniewa i obraża. Ale irytuje mnie również wasza wegetacja, zwana szumnie egzystencją. Nie chcę opatrzności podejrzewać o złe intencje, więc potraktuję nasze bytowanie jako nieszczęśliwy przypadek, jakąś losową kraksę w odległym zaścianku kosmicznym. Dlaczego uruchomiono taką skomplikowaną i gigantyczną machinę, jaką jest każdy z nas, do tak skromnego istnienia. Te miliardy komórek i biliony współzależności między nimi, żeby urodzić się, parę razy wpaść w szał, a kilka 32 Tadeusz Konwicki razy ulec błogości, trochę pokopulować, trochę pozazdrościć, trochę podręczyć bliźnich, zjeść kilkuset braci ssaków, pocicrpicć w chorobach i rozsypać się w proch w zimnej jamie. Czy do tego potrzebne atomy, bity, bioprądy, neutrony, ładunki dodatnie i ujemne, tysiąc różnych nieodgadnionych tajemnic. Nie. Ktoś źle pomyślał albo mu się nie udało. Po co te straszne cierpienia. Dzieci rodzące się z nowotworami mózgu, odrażające kalectwa, nicwysłowionc bóle i wreszcie konanie w męce i przerażeniu. Mnie się to nie podoba. I jeśliby mi ktoś zaproponował skasowanie mego życia wstecz do nicości i wymazanie fal mojej świadomości w tym niezrozumiałym trwaniu, które nazywamy Wszechświatem, więc jeśli ktoś by mógł mi pomóc i wyrwać mnie raz na zawsze z tego wszystkiego, pocałowałbym go z wdzięczności w rękę. Ja wiem, skoro nic nie rozumiemy, skoro nic nie możemy poradzić na tę swoją nieszczęsną obecność w nie zrozumiałość i — to należy zachować się po męsku, nic jęczeć, nie wygrażać piąstkami nic wiadomo komu, nie zadręczać bliźnich swoim dyskomfortem i nie obrzydzać im życia, z którym się pogodzili. Ja wiem, ja rozumiem i staram się nie kwękać, ale muszę czasem dyskretnie zaskuczeć, bo to objaśnia moje postępki, moje wybory i moje morale. Jak łatwo się domyślić, moja obraza na życie, mój gniew, a właściwie moja wściekłość każe mi bardzo podejrzliwie przyglądać się mojej i waszej egzystencji. I nie jest moją winą, że owo uwielbiane przez niektórych życic tak wicie ma pierwiastków animalnych i tak mało człowieczych. To znaczy, ogromny spadek po naturze w jej zwierzęcej formie i bardzo skromny nasz własny dorobek, który czyni nas podobno stworem zwanym Homo sapiens. To wszystko, co opisują ślicznie poeci i epicy, te walki o włas- ZORZE WIECZORNE 33 ne i cudze gniazda, te zdobywania samic, ta chęć podporządkowania sobie stada, lo wyrywanie nawzajem z pyska każdego kęsa, ta rozkosz z zabijania rywali, a więc owa materia naszego żywota, zwana pięknie dramatem ludzkiej doli, jest niczym innym, niczym innym, aż boję się powiedzieć, jest po prostu na-sz.ym posagiem animalnym. Nadbudowa intelektualna, którą dorobiliśmy do żałosnej praktyki egzystencjalnej, jest bardzo skromna i dla mnie niezadowalająca. Ja chyba od dziecka byłem przeciw życiu i przeciw wszystkiemu. To znaczy, pod naporem dyscyplin familijnych, towarzyskich, społecznych usiłowałem zachowywać się tak jak wy wszyscy. Ale wewnątrz, w sobie, w tym słabym płomyku nie wiadomo czego, co nazywamy duszą albo, skromniej, świadomością, a więc w środku byłem przeciw. Szedłem, ale byłem przeciw, jadłem, ale byłem przeciw, szanowałem starszych, ale byłem przeciw, uczestniczyłem w czynnościach patriotycznych albo ideologicznych, ale byłem przeciw, kochałem panienki, ale..., no nie, tu się trochę zapędziłem. Mnie zawsze drażniła ta część animalna w nas samych. Tę animalność, ten okropny spadek po płazach i gadach widziałem wszędzie i w każdym. Ktoś coś robił i pięknie to nazywał, a ja widziałem małpoluda z kością mamuta w ręku. Jedyną moją osłodą, jedynym moim wytchnieniem było obcowanie z tym czymś tak kruchym i ulotnym, co stworzyliśmy nie wiadomo z czego w sobie i koło siebie, a co nieprecyzyjnie nazywamy człowieczeństwem. Człowieczeństwo jako zaprzeczenie grzechu animalności. Człowieczeństwo jako wątłe światło w obmierzłych ciemnościach. Więc ja żyłem w konspiracji. Jadłem, piłem, chodziłem do szkoły, chciałem oddać życie za ojczyznę, szukałem posady, basowałem kolegom, co chcieli organizować się, żeby zdominować innych, również zorganizowanych, więc robiłem to wszystko z wami, ale po cichu, w ukryciu swego mózgu i marnego sy- 3 — 7#p$ wieczorne 34 Tade/ui Konwicki stemu nerwowego ja przeciwko wam knułem, byłem stale gotowy do podłożenia bomby, gdyby mnie było na to stać, to nawet bomby intelektualnej, chętnie bym was wypatroszył z tego głodu dla podtrzymania wegetacji, z tego niewolnictwa wobec praw prokrcaeji, z tej chciwości dla chwili zadowolenia bardzo prymitywnego. Dlatego mnie, uwikłanego w wewnętrzną konspirację, łatwo było skusić złudnymi błyskami racjonalizmu. Mnie bardzo prosto można wzruszyć sztuczną biżuterią naszej skromnej myśli, ja natychmiast się rozpłaczę widząc najskromniejszy fant naszego własnego dorobku wydźwigującego nas ponad poziom animal-ności. Moje klęski, nędze i zbrodnie biorą się z tej mojej obsesji, którą opisuję, opisuję i nigdy do końca nic opiszę. Zmęczyłem się. Co to kogo może obchodzić, że jakiś tarn literat w mało ważnym kraju jest niezadowolony z życia jako formy istnienia. Go to może obchodzić ciebie, mój bracie, dwunożny ssaku, który idziesz cudzołożyć z sąsiadką, wybierasz się na proszoną kolację albo nie możesz doczekać się jutra, kiedy otrzymasz awans. Naturo, naturo, wdzięcznym ci za życie. Ta wasza natura to kanibalizm, zwierzęca męka i paroksyzm przerażenia w błysku pośród wiecznej śmierci, błysku, którego nie rozumiemy. "•'• Mam wyrzuty sumienia. Trochę się zagalopowałem. Proponuję wziąć flamaster i zamazać kilka poprzednich stron. Gucio Holoubek, mój przyjaciel, powiedział mi parę dni temu, że przeczulenie bierze się z rozleniwienia. A ja już sam wiem, że to rozleniwienie, a właściwie jakaś gnuśność, przychodzi z wiekiem, ze zwolnieniem wewnętrznych obrotów, ze zmęczeniem materiału. Gdzież poczucie humoru. Gdzież ta dziwna witamina, która pomagała mi przetrwać sześćdziesiąt lat. Tę liczbę lat chciałem 7ORZE WIECZORNE 35 opatrzyć wieloma paskudnymi przymiotnikami. Ale jednak zdołałem się powstrzymać. Poczucie humoru. Śmiech. Ten dziwny skurcz twarzy i rytmiczny, kaskadowaty wydech podobny do gdakania rosłej kury. Śmiech. To jedyny wartościowy prezent od opatrzności. Portret mężczyzny w kolorowych skarpetkach Siedział naprzeciwko mnie w moim fotelu i lżył mnie, oskarżał, wymyślał. W tym krzyku, w tym moralnym uniesieniu podszytym odrobinę blefem zbliżał się do tej granicy, której przekroczyć nie wolno bez ostatecznych konsekwencji, więc zbliżał się do tej niewidzialnej granicy i zaraz się trochę cofał, lecz stale jednak parł do przodu w huraganie potępień oraz nieodwołalnych wyroków. Z początku próbowałem usprawiedliwiać się, wyjaśniać nieporozumienia, łagodzić gwałtowny wybuch gościa. Ale jak to często bywa u osobników skłonnych do skrajności w emocjach — po niepewności i zawstydzeniu zaczął we mnie rosnąć gniew, nieobliczalny wileński gniew. Co mnie to wszystko obchodzi, myślałem. Dlaczego mam wysłuchiwać tych aroganckich fantazji, eksplozji jakichś wymyślonych potępień i niewczesnych nauk moralnych. Zrzucę go ze schodów i zapomnimy o tym przelotnym epizodzie, mało znaczącym w jego i moim życiu. Tu zacząłem się z lekka podnosić na moim krześle, a on spostrzegł tę zmianę we mnie i wyczuł mój zamiar. Nagle zmienił ton, ni z tego, ni z owego jął mi wybaczać mój niestały charakter, pogodził się natychmiast z moją litewską amoralnością, wielkodusznie, acz z mozołem, powoli przywracał rnnie do mniejszych łask. I ja z powrotem opadłem na krzesło. Za oknem gasł nowojorski dzień, wielki, głęboki cień wszedł między wieżowce Manhattanu. Mówiliśmy teraz o innych sprawach, a naj- 36 Konwicki ZORZE WIECZORNE 37 więcej o jego „Dzienniku", który niedawno dotarł do kraju. Na koniec uścisnęliśmy" się prawic serdecznie, obaj świadomi, że ściskamy się prawie serdecznie, jak dawni wędrowcy rozchodzący się swoimi drogami po przypadkowym spotkaniu. Więc uściskaliśmy się ceremonialnie i on wyszedł i więcej już nigdy go nie zobaczyłem. Mówię tu o Leopoldzie Tyrmandzic. przez bliskich zwanym Lolem. I wspominam o krótkim naszym spotkaniu pod koniec roku 1980, a może nawet 1985, ale data tu nie ma znaczenia. Działo się to w nowojorskim mieszkaniu mojej córki, w samym sercu Manhattanu. Wiedziałem już z wcześniejszych wieści i plotek, że Lolo jest na mnie trochę obrażony. Czekałem więc na niego w pewnym napięciu i on wkroczył do nas z energiczną punktualnością, jak zawsze, i jak zawsze mało zmieniony, niewysoki, troszeczkę zaokrąglony, z krótko przyciętą, jeszcze nic siwą czupryną. — Masz tu prezent ode mnie — rzekł podając mi butelkę białego wina kalifornijskiego. — Ale nie wypij tego tutaj. Zawieź je do kraju. To bardzo specjalny gatunek. Specjalnie ci przywiozłem. Tu Lolo zaczął mi cuda opowiadać o tym winie i o butelce. Podkreślał magiczność płynu jako takiego i magiczność jako prezentu. Wyglądało na to, że Lolo niósł tę flaszkę na sercu przez długie tygodnie po pustyniach Teksasu albo Arizony, a ja, grzeszny, widziałem przecież piramidy tego wina, sterty zakurzonych butelek w sklepiku na rogu naszej uliczki, wina dość banalnego, po dolarze sześćdziesiąt za sztukę. Ale to była właśnie słabostka Lola. Bardzo często w dawnych latach, kiedy na przykład szedł do mnie i kupując gazetę zamiast reszty dostawał pudełko zapałek, przynosił mi to pudełeczko w prezencie, a później długo mi objaśniał niezwykłą wartość emocjonalną tego prezentu i magiczną moc tych zapałek, w których posiadanie wszedł przy interwencji sil wyższych, jeśli nie najwyższych. Lolo lubił powiększać i umctafizyczniać naszą codzienną pospolitość. Otóż tego dnia, kiech ostatni raz w życiu go widziałem, Lolo z niezwykłą furią zaatakował mnie, że w swoich książkach niby to wspomnieniowych nie poświęciłem mu specjalnego rozdzialiku, że nie sportretowałcm swego dawnego przyjaciela albo prawic przyjaciela. Nic nie wskórały moje pokorne wyjaśnienia, nic nie pomogło powoływanie się na wątek Lola w mojej powieści „Wniebowstąpienie", na ten tren opłakując}' odejście Lola na zawsze w inny świat. Wreszcie, jak opowiadałem, pogodziliśmy się, ale nic do końca. Ucałowaliśmy się, ale bez uczucia. Westchnęliśmy, ale trochę na pokaz. Więc teraz, po latach, spróbuję naszkicować, tak jak potrafię, konterfekt Lola. Zmobilizuję wszystkie swoje osłabłe moce, żeby ten portret uczynić barwnym i prawie wiernym. Ja wiem, że Lolo wolałby portret, czy raczej panncau z jego osobą w środku, malowany na klęczkach z pełną czołobitnością. Ja wiem, ja wszystko wiem, i wiem także, że Lolo wie, że ja po drodze skrewię, zejdę na litewskie manowce, skomplikuję rysunek, zatrę prostotę kolorów i w lustrze mojej pamięci pokażę człowieka, który nic zadowoli Lola błąkającego się gdzieś w czyśćcu, ale w pobliżu raju, i rozgniewam jego apologetów miotających się między kaplicą a muzeum martyrologii narodowej. Przez wiele lat obaj z Tyrmandcm udawaliśmy, że się nie znamy. Było to o tyle trudne, że ja od roku 1947 mieszkałem w Warszawie przy ulicy Frascati. a Tyrmand gnieździł się po sublokatorsku parę kroków obok, w gmachu YMGA. Wobec tego spotykaliśmy się ciągle na placu Trzech Krzyży albo w jakichś knajpach czy po prostu w stołówce literatów. Łatwo powiedzieć?*J1 38 Tadeusz. Konuwcki spotykaliśmy się. To był dosyć skomplikowany ceremoniał. Odwracaliśmy lekko głowy, żeby nic spotkać się przypadkiem wzrokiem, i następnie mijaliśmy się na lekko sztywnych nogach, pozorując całkowity luz i kompletną swobodę. Tyrmand widział zapewne we mnie ponurego, pryszczatego aktywistę partyjnego, ja w nim dostrzegałem bikiniarza, picera, krzykliwego reprezentanta ówczesnej złotej młodzieży. Tak ignorowaliśmy się przez długi czas, okazując sobie w sposób dyskretny wyniosłą wzgardę. Tu muszę się przyznać do pewnego niezbyt eleganckiego wybryku. W owym czasie tygodnik „Nowa Kultura" na ostatniej stronic pomieszczał króciutkie noty polemiczne, a także zwykłe plotki. Otóż i ja wysmażyłem na tej stronie któregoś dnia lakoniczną wiadomość o tym, że Leopold Tyrmand podczas wakacyjnego pobytu w Jastarni udał się do miejscowego domu zdrojowego na dansing i tam uległ wypadkowi kopnąwszy się w czoło w trakcie prób nowego pas w modnym tańcu. Plotka ta miała swój początek w rzeczywistym zdarzeniu. Tyrmand naprawdę zwichnął nogę w tym słynnym domu zdrojowym. Tak biegły lata i moglibyśmy się na zawsze rozminąć z Tyr-mandcm. Ale raptem, któregoś dnia, okazało się, że Tyrmand wydał powieść pod intrygującym tytułem „Zły" i ta książka od razu stała się fenomenalnym bestsellerem. Rzecz jasna, byłem zbyt dumny, żeby sięgać po jakiś kryminał napisany przez wroga klasowego. Jednakże długo nie wytrzymałem. Sięgnąłem po egzemplarz zaczytany już do ostatka i nie wypuściłem go z ręki przez dzień i noc, póki nic skończyłem lektury. Co tu kryć, padłem do tyłu z zachwytu. Zobaczyłem tuż-powojcnną Warszawę ze wszystkimi osobliwościami miasta zmartwychwstającego, poznałem z bliska to dziwne społeczeństwo, co obsiadło ruiny i próbowało wykrzesać z nich iskierki życia, utożsamiłem się z tym odwiecznym etosem bohatera ludowego, który wymierza sprawiedliwość w niesprawiedliwym świecie. Spodobały mi się i szczególny dar narracji, i poczucie humoru, i owa znana mi skądś stylistyka, o której powiem więcej w innym miejscu. ZORZE WIECZORNE 39 No i wybaczyłem Tyrmandowi wszystko: arogancki sposób bycia, bikiniarstwo, reakcyjne poglądy oraz wiele innych grzechów dostrzeganych przez ludzi ideowych. No i któregoś dnia, kiedy spotkaliśmy się przypadkowo w windzie, która nas wiozła na pokaz filmowy, ja odrzuciwszy swoją pryszczatą pryncypial-ność (zresztą cerę zawsze miałem niepokalanej czystości), powiedziałem szeptem Tyrmandowi, jak zachwyciła mnie jego książka. Nie pamiętam reakcji Leopolda. Ale przypuszczam, że przyjął moje wyznanie z godnością. Jednakże musiała mu schlebić ta admiracja młodego komisarza. W każdym bądź razie od tego momentu pojawiła się między nami zażyłość. I tak spędziliśmy wspólnie prawie dziesięć lat. Rozstawaliśmy się tylko po to, żeby krótko się przespać. Razem wysiadywaliśmy w kawiarni, razem jedliśmy obiadki, razem chodziliśmy do kina, a wieczorem bankietowaliśmy skromnie w knajpach. Tu muszę wspomnieć i o pewnych swoich dodatnich cechach. Otóż ja jestem wyzbyty instynktu rywalizacji. Unikam konkurencyjności. Zadowalam się chętnie pozycją kibica. A dodam jeszcze, że rnoją specjalnością jest uważne słuchanie. Uważnie słuchając wszy-stkich cierpiących na logoreę — a któż na nią nic zapadł — można osiągnąć najwyższe zaszczyty. Więc ulokowałem się przy Lolu jako kibic i powiernik, a Lolo przyjął na siebie obowiązki mentora i światowea. Ale nie było nam ze sobą nudno, bo ja swoją dwuznacznością litewską, pełną chytrych niespodzianek, burzyłem często na moment nasze układy, wprawiając Lola w chwilowe konsternacje. Nasze współistnienie ideowe również przebiegało pomyślnie. Lolo reprezentował pragmatyzm życiowy, a ja dosyć wstydliwą utopię. Nic wiem, czy Tyrmand był drugorzędnym pisarzem pierwszorzędnym, czy pierwszorzędnym drugorzędnym. A śród jego czytelników są warszawskie lolity i cinkciarzc, zacne damy 42 • •• Tadeusz Kommcki a także o trudnościach, na jakie napotyka przybysz z Europy. Po prostu wtajemniczał mnie, prowincjusza, w niuanse losowe człowieka, co będąc nic najmłodszy, zmienia kraj i język, w którym pisał przez całe życic. Na mnie ta nasza rozmowa zrobiła przygnębiające wrażenie. Lolek był niby taki sarn jak zawsze: krótko ostrzyżony, zażywny, demonstracyjnie elegancki w amerykańskim stylu. Ale też i jakoś obcy, choć okazywał mi dawną serdeczność. Goś się stało. Goś się zmieniło. Rozeszły się nasze drogi. Błysnął okularami, zamiótł koło siebie transkontyncntalną teczką, zarzucił na ramię płaszcz typu burberry, który podziwialiśmy zawsze w kinie na Humphreyu Bogarcie i wkrótce zniknął w tłumie wielkiej metropolii światowej. A ja mu, naiwny, uwierzyłem. ,,: j Pora teraz wspomnieć o pewnych wadach, a może tylko słabostkach Lola, czyli Leopolda Tyrmanda. Lolo chętnie sprawiał wrażenie erudyty. Ale ja przez dziesięć lat nic widziałem Lolka z książką w ręku. Wydaje mi się, że w młodości Tyrmand, tak jak każdy z naszej generacji, pochłonął wszystkie lektury, jakie nam, naszemu etosowi, były przypisane. Później już chyba poprzestał na tak zwanym „oczytaniu skrzydełkowym1', to znaczy zaglądał na skrzydełka obwolut książkowych, gdzie wydawcy zwykle podawali streszczenie tomu. Jednakże fenomenalna pamięć i wrodzona bystrość pozwalały Lolowi zapuszczać się w najbardziej ryzykowne dysputy erudycyjne. Lolo był światowcem z wyboru. Lubił to wszystko, co było modne, czyli to, czym żył świat. No, może nie cały świat, ale pewna elita światowa. No, może nie elita, ale awangarda młodzieżowa zza oceanu. Pewnie Lolo ulegał także pewnym snobizmom. Lubił społeczności dyplomatyczne w starym stylu, lubił jazz, choć nie dałbym grosza za jego muzykalność, lubił sport, jakim go pamiętaliśmy ZORZE WIECZORNE 43 z dawnych eleganckich lat, pewnie także miewał słabości w stosunku do interesujących pań. Ale tego wątku już ja nie mogłem poddać badaniom, bo za moich czasów Lolo był pod delikatną kuratelą Basi Hoff, swojej ślicznej i inteligentnej żony. Lolo był moim mentorem i przewodnikiem po życiu. A miał do tego prawo, bo znał miasto oraz okoliee, gdzie ja urodziłem się i spędziłem całą młodość. Jednym słowem, Lolo znał Wilno, wiedział zatem, co dotychczas mogłem uszczknąć z życia. Ja mu się odwdzięczałem nabożnym podziwem, kiedy nonszalancko przekraczał próg wykwintnych restauracji prowadząc nas, swoją gromadkę, kiedy konferował z kelnerami z kartą w ręku albo kiedy w oglądanym filmie komentował aktorów, których pamiętał jeszcze z dawnych przedwojennych czasów. Zdarzało się też, że wpatrzeni w artystów na ekranie, przeżywających skomplikowane dramaty psychologiczne, słyszeliśmy wypowiadaną półgłosem uwagę Lola do Basi: — popatrz, jakie on ma fantastyczne klapki. Chodziło oczywiście o krój marynarki bohatera filmu. Ale też przytrafiały się czasem pewne rozczarowania. Kiedyś żegnaliśmy jakiegoś amerykańskiego dyplomatę. Podczas wykwintnej kolacji Lolo zaczął strofować Basie, żeby pominęła przystawki, bo później będą zapewne wspaniałe dania w kolejności obowiązującej dyplomatyczne obiady. I żeby ją przekonać o swojej dalckowzroczności, skinął ręką na kelnera. Siwowłosy kelner zbliżył się z uszanowaniem do naszego stolika. — Co jeszcze będzie podane? — spytał fachowym tonem Lolo. — Bigos i herbata — rzekł z szacunkiem stary sługa. Basen kąpielowy Legii. Upał, wrzawa kąpiących się, tłumy zażywających słońca. Nadchodzi brzegiem cembrowiny basenu kolega ze śliczną warszawską lolitą;^ix,mo ! • • •• u* 44 Tadeusz Konwicki Tyrmand powiada ze zgrozą: — Cukier, bój się Boga, ona ma trzynaście lat. — Ja nie jestem przesądny. Młodsze kręgi towarzyskie czczą Tyrmanda jako proroka antykomunizmu. Ale ja w tym względzie mam sporo wątpliwości. Rzeczywiście. Tyrmand napisał wiele gorzkich stów pod adresem komunizmu albo raczej przeciwko tej formie totalitaryzmu, który dla wygody nazywano komunizmem. Rzeczywiście, nasz reżym nic był łaskawy dla Leopolda, dokuczał mu często i dotkliwie. Tyrmand odgryzał mu się, gdzie mógł i kiedy mógł. Moim zdaniem Tyrmand był człowiekiem nieideołogicznym. Nawet jako katolik nie wykazywał szczególnej pobożności. Tyrmand był pragmatykiem, żył dniem codziennym w gąszczu naszego życia. A jeśli był antykomunistą, to tak, jakby należał do jachtklubu. ^ Miał natomiast Lolo pewną inklinację do filozofowania. We wszystkich prawie swoich książkach między zdarzeniami fabularnymi pomieszczał małe traktaciki filozofujące. Dotyczyły one często naszej potoczności, były intelektualnie nieraz skromne, czasem może nawet wyzywające w swojej oczywistości. Tu trzeba dodać, że Lolo był bardzo ambitny na punkcie tej intelektualnej warstwy swojej prozy. Na domiar złego ówczesna krytyka dosyć bezceremonialnie obchodziła się z tymi wątkami Tyrman-dowcj literatury. Leopold cierpiał bardzo z tego powodu, popadał w irytacje i zaprzysięgał zemstę recenzentom, wyrazicielom opinii tzw. elity warszawskiej. Bo trzeba przyznać, że ta elita, a może tylko jej prorządowa część, że ten światek artystyczny związany często z reżymem i ośrodkami opiniotwórczymi nie lubił Lola., ZORZE WIECZORNE '.45 tępił go na salonach i w urzędach, okazywał mu przy każdej okazji wzgardę, a często nawet nienawiść. Tak, minęły łata, wszystko, co zostało za nami, straciło wyrazistość. Spłowialo, rozmyło się w mgle niepamięci. Ale trzeba to sobie powiedzieć, że Tyrmand był zajadle zwalczany nie tylko przez oficjalne urzędy, ale i przez kolegów, przez towarzyszy wspólnego fachu. Nawet ja odczuwałem nieżyczliwe poszturchiwania z powodu mojej przyjaźni, czy raczej prawie przyjaźni, z Tyrmandem. Parę lat temu opublikowano wywiad z Franciszkiem Walie -kim. Mówiąc o jazzie wiele powiedział o Tyrmandzie z jego czasów wileńskich. Bo Leopold razem z falą uchodźców pod koniec trzydziestego dziewiątego albo na początku czterdziestego znalazł się w Wilnie i tam — według słów Waiickicgo — razem z nim i grupą tubylczej młodzieży wileńskiej pracował za czasów radzieckich w „Komsomolskiej Prawdzie". Wywiad ten wywołał mały skandal polityczno-towarzyski. Zastarzali nieprzyjaciele Tymianda przyjęli to wydarzenie z cichą satysfakcją, inni z niedowierzaniem, a starzy koledzy Leopolda uznali ten wywiad za tzw. fałszywkę, czyli umyślnie spreparowane kłamstwo. Myśmy z Lolem mało rozmawiali o Wilnie. Wiem od niego, że rzeczywiście znalazł się w tym czasie w W'ilnie. Ale nie mogliśmy odnaleźć wspólnych znajomych z tamtej epoki ani wspólnych miejsc, poza Młynem Francuskim, dokąd wszyscy, i miejscowi, i przejezdni, chodzili pływać. Więc nie mogliśmy i nie próbowaliśmy znaleźć z Lolem punktów stycznych w Wilnie i to było trochę dziwne, choć nic tak bardzo, jeśli się weźmie pod uwagę, że Lolek był starszy ode mnie o kilka dobrych lat, a w tym wieku musiała nas dzielić spora różnica i biologiczna, i towarzyska. Natomiast zawsze Lolo powoływał się w kontekście wileń- 46 Tadeusz. Konuticki skini na romantyczną, męską przyjaźń z Franciszkiem Walickim. Kiedyś nawet poznał mnie z rosłym oficerem marynarki i to był pan Walicki. A zapoznał mnie z nim przy użyciu całego ceremoniału patetycznego jakby wzorowanego na Londonie albo Conradzic. Ale rozpatrzmy wariant najmniej dogodny dla apologetów Tyrmanda. Załóżmy, że Tyrmand wraca tuż przed wojną z Francji, przerywając studia architektoniczne. We wrześniu wojennym z tysiącami mężczyzn wychodzi z Warszawy na wschód, usłuchawszy rozkazu pułkownika Umiastowskiego. Jako „bieżeniec" czyli uchodźca wojenny, odnajduje się w Wilnie, bardzo kochanym, lecz dość prowincjonalnym mieście, żyjącym w bogoojczyźnianej atmosferze, a teraz właśnie okupowanym przez wojska radzieckie. Z kim mógł tu szukać kontaktu, gdzie mógł uzyskać schronienie, gdzie mógł liczyć na życzliwość i przyjaźń. Tu muszę wreszcie wspomnieć, że Leopold Tyrmand był Żydem. Napisałem słowo „Żyd" i ciarki mi przeszły po plecach. Za moich czasów słowo to zawierało w sobie piętno przekleństwa, znak tragizmu i jakąś przerażającą charyzmę podniosłości. Leopold Tyrmand był Żydem, choć nigdy na ten temat nie zająknął się ze mną ani jednym słowem, choć ja nigdy nie ośmieliłem się zaczepić go najniewinniejszą aluzją. Zatem znalazł się Tyrmand w Wilnie pod okupacją radziecką, Wilno było wtedy stolicą radzieckiej Litwy. A dopiero dwa lata temu. w trzydziestym ósmym, miastem wstrząsnęły słynne rozruchy antysemickie, w których ogromny udział miała studenteria wileńska. Więc gdzież miał szukać schronienia młody student żydowski? Gzy w kręgach endeckich, czy w bojówkach Falangi, czy w fanatycznych środowiskach klcrykalnych. Mogłoby być możliwe, że naturalnym biegiem rzeczy Leopold trafił do tych grup młodzież) polsko-białorusko-litewskiej, ZORZE WIECZORNE 47 które komunizowały i demonstracyjnie odrzucały uprzedzenia rasowe oraz narodowościowe. Taki mógłby być hipotetyczny wariant epizodu wileńskiego Leopolda Tyrmanda. Wymyśliłem go tutaj, bo pięknie dramatyzuje skomplikowany los mego dawnego kolegi, prawie przyjaciela. A ja lubię komplikacje. Na przekór wielbicielom prostoty czy raczej prostactwa. Od Tyrmanda wiem, że niedługo przed wybuchem wojny niemiecko-radzieckie j został aresztowany przez NKWD, siedział bodaj w więzieniu łukiskim, a potem znalazł się w jednym z ostatnich transportów7 deportacyjnych i samoloty niemieckie zbombardowały ten eszclon i w ten sposób Leopold Tyrmand odzyskał krótką wojenną wolność i zaraz potem, wykorzystując francuską legitymację studencką, zgłosił się na roboty do Niemiec i tam jako Francuz w samym oku cyklonu przeżył wojnę i Holocaust. * Tyrmand antykomunista, Tyrmand katolik, Tyrmand teoretyk jazzu, Tyrmand sprawozdawca sportowy, Tyrmand globtro-ter, Tyrmand playboy, Tyrmand reakcjonista, Tyrmand bikiniarz, Tyrmand filozof, Tyrmand prekursor mód, Tyrmand autor bestsellerów, Tyrmand pielgrzym, Tyrmand owiana legendą tajemnica. Ale dopiero co skończyła się wojna. Dopiero co stanęła rozpędzona machina Holocaustu, czyli Zagłady. Historycy zajmują się faktami. Bardzo rzadko obchodzi ich nastrój czasu historycznego, klimat psychiczny, ta aura pobudzenia emocjonalnego, którą tworzą poszczególni ludzie jakiegoś pokolenia, sumują tę psychozę z własnych urazów, nadziei, szoków, zapaści i raptownych euforii. Jaki był ten klimat psychiczny pierwszych lat powojennych, którego już nikt nic pamięta i ja nie potrafię dokładnie od- 48 Tadeusz Konwicki tworzyć. Przypominam sobie w lecie czterdziestego piątego w Krakowie naglą jak burza wiosenna przyjaźń z rudowłosą, przepiękną dziewczyną, Żydówką, która parę miesięcy przedtem wyszła z Oświęcimia. Ona trwała w szoku, w szoku zmartwychwstania albo ponownych urodzin, i tego jej stanu euforycznego nie jestem w stanie objaśnić nikomu, kto nie żył w owych osobliwych czasach. I ja byłem w szoku, którym ona mnie zaraziła, a byłem podatny na infekcje, ponieważ wprost z lasu, z obławy dywizji enkawudowskich na Wileńszczyźnie, znalazłem się w słonecznym Krakowie. Pamiętam moją pierwszą podróż w slipingu na wiosnę czterdziestego siódmego. Dopiero co podróżowaliśmy na dachach wagonów, na stopniach, na buforach i nigdy nic wiedzieliśmy dokąd i kiedy dojedziemy. A tu osobny przedział, pięć łóżek jedno nad drugim i puste korytarze. W nocy obudziłem się i zobaczyłem, że jeden ze współpasażerów siedzi na strapontenie w korytarzu, siedzi półdrzcmiąc i kiwając się w rytm łoskotu kół wagonu. Dlaczego się pan nic położy, spytałem. Nic mogę, odpowiedział. Byłem w Oświęcimiu i te łóżka przypominają mi obozowe nary. A w wiele lat później, kiedy już latały w kosmosie sputniki, rozmawiałem z pewną niesamowitą Polką w Paryżu. I ona mi nagle powiedziała: proszę się nie dziwić, że jestem taka podniecona, ale odezwała się przypadłość z Ravensbrtick. Ale niech się pan nie martwi, Niemcy znów zapłacą za leczenie. Jaki był ten czas po wojnie, oprócz walk politycznych, więzień, wywózek, ucieczek, skrytobójczych mordów. Skończyła się najstraszniejsza wojna, w której brał udział cały świat. Zagasły piece krematoryjne, \v których jeden naród w majestacie swojej kultury, nauki i dorobku moralnego palił różne inne narody, a szczególnie jeden, przeznaczony do totalnego wytępienia. Z pieców, pożarów, rowów strzeleckich i rowów wspólnych mogił wyszliśmy na świat ruin oraz zgliszcz, ale świat zalany światłem słonecznym, lecz jakby nowym światłem, bo wydawało nam się, że i słońce jest teraz inne, jakby na nowo stworzone przez Boga. ZORZE WIECZORNE 49 Wyszliśmy na ten nowy świat w jakiejś euforii, w jakiejś wewnętrznej trzęsioncc, która nas nic opuszczała przez długi czas. Tyrmand przeżył wojnę w środku Niemiec, pomiędzy SS-ma-nami, SA-manami, między oficerami Wehrmachtu i agentami gestapo. Jego los przez trzy czy cztery lata wisiał na cieniutkiej niteczce francuszczyzny. O każdej porze dnia i nocy Tyrmand mógł pójść do gazu. Może Leopold nic widział na własne oczy obozów koncentracyjnych ani plutonów egzekucyjnych. Ale pod niebem niemieckim płynęły przecież chmury utkane z dymów krematoryjnych. W sensie psychicznym, w znaczeniu duchowym, Tyrmand przeżył, musiał przeżyć Holocaust, czyli zagładę, jak wszyscy. Po wojnie w ekipie rządzącej Polską znalazło się wielu żydowskich inteligentów, którzy przed wojną związali się z komunizmem. Bardzo często popychało ich w tę stronę nasze społeczeństwo, które nie lubiło Żydów zasymilowanych i nic zasymilowanych. Bardzo często młodzi żydowscy inteligenci nic mieli innego wyjścia. Pomijam znowu zbrodnie i tragizm owego czasu powojennego. Mówię o pewnych popędach psychologicznych, o instynktach nabytych w czasie wojny i o podświadomości wykształconej przez powszechne, urzędowe, prawie religijne ludobójstwo. Otóż ci inteligenci żydowscy przystępując do urzeczywistnienia utopii zwanej dziś inżynierią społeczną, otóż ci inteligenci z małych miast polskich próbowali zarazem naprawić defekty społeczeństwa żyjącego nad Wisłą, defekty, które im samym zagrażały często przed wojną. W tej narzucanej siłą edukacji był niewielki rozdzialik poświęcony Żydom polskim. Jak się więc przedstawiała sprawa nielicznych Żydów, którzy w nieprawdopodobny nieraz sposób uszli śmierci? Postanowiono o wszystkim zapomnieć. Ale zapomnieć pamięci się nic da. Więc zadekretowano przejść nad tą tragiczną sprawą do porządku dziennego. Tak nabrzmiały i bolesny przed wojną problem 4 — Żonę wieczorne 50 z łConwicki Żydów już nie istniał albo raczej przestał istnieć. Zagadnienie antysemityzmu również wygasło, a przynajmniej powinno było wygasnąć, gdyby nie wstrząsający upiór Kielc, zdumiewający pogrom kielecki, którego do dziś nie sposób zapomnieć. A więc problem przekreślony raz na zawsze. Nie ma Żydów i nie ma kłopotów związanych z Żydami. Ocaleni Żydzi przyjmowali polskie nazwiska, innych zmuszano do przyjęcia. Co więcej, nie było Żydów i związanego z nim fatum czy raczej przekleństwa. Decydenci pilnowali, żeby lemat żydowski nic zawładnął odradzającą się literaturą. Tu nie chodziło o to, żeby o Żydach nie pisać, ale nie należało z tego robić problemu i przypominać o zagadnieniu, które już rozwiązała sama historia. Oczywiście, pewni pisarze mogli sobie ten temat nazywać głównym i naczelnym swoich książek, ale całość literatury niech się zajmie nadchodzącymi, pięknymi czasami, klóre my sami uformujemy własnymi rękami. Ktoś nic mógł tu żyć śród bezimiennych grobów swoich bliskich, więc uciekał do Brazylii albo Australii. Ktoś inny w ocalałej nawie bóżnicy próbował się modlić językiem ojców do okrutnego Jehowy, ktoś inny stawał się wysokim blondynem o niebieskich oczach, co beztrosko, z pełną wdzięku nonszalancją, z pańskimi, a właściwie szlacheckimi manierami, idzie przez ten świat niewiele zmieniony przez wojnę. I Tyrmand z całą rozpaczą, najskrzętniej ukrywaną, przeobraził się w rosłego blondyna o jasnym spojrzeniu, w katolika z dziada pradziada, w przedwojennego reakcjonistę, w zachodniego światowca, w demonstracyjnego przeciwnika narzuconego ustroju. Współczesna młodzież z czcią powtarza legendę o Tyrmanda kolorowych skarpetkach, którymi protestował przeciw reżymowi. Ale przecież ja, grzeszny, pamiętam i o innych protestach: o oddziałach podziemnych, które chodziły po lasach do lat pięćdziesiątych, o konspiratorach antykomunistycznych, o więzieniach, torturach i-wyrokach śmierci. -• ZORZE WIECZORNE 51 Leopolda, mimo wszystko i mimo jego samego, chroniła jednak wstydliwa pamięć Holocaustu, która, być może, tułała się i po Białym Domu, i po pokojach śledczych oficerów bezpieczeństwa. Ta sama pamięć /agłady, nazwanej wiele lat później Holocaustem, być może kazała Lcopoldowi szukać w naszym życiu miejsc nie skalanych krwią zamordowanego człowieka, nie zbeszczeszczonych upokorzeniem godności ludzkiej, nie zdruzgotanych przez totalitaryzm, który z niczego się narodził i w nicości zginął. A jednak czasem, w osobliwych chwilach napięcia albo raptownej depresji, w krótkich momentach zagiibicnia się Leopold nagle pokazywał się taki, jaki mógł być naprawdę: sentymentalny, poczciwy, trochę bezbronny, mocno naiwny, potrzebujący obecności i ciepła drugiego człowieka. Jawił się po prostu taki, jakimi byliśmy wszyscy, jeśli nam odejmowano nasze lęki, urazy, kompleksy, a zatem agresję wobec znienawidzonego świata, nonszalancję pokrywającą niepewność wynikłą ze strasznych doświadczeń, szyderstwo, które jest dzieckiem bezradności. W 1966 roku Tyrmand wyjechał na zawsze z kraju. Już początek lat sześćdziesiątych był dla niego niepomyślny. Jeszcze nic wiedzieliśmy, że podtacza się z wolna złowroga fala mocza-ryzmu. Ale już przed Leopoldem zamykały się wszystkie drzwi. I ja kolędowałem po różnych instancjach w sprawie jego książek czy scenariuszy. Wszędzie wiało chłodem. Są trudności, zobaczymy, może za miesiąc, może za dwa. Nikt nie mówił: „nie", ale i nikt nie mówił: „tak". Rosła przed nami ściana, a właściwie betonowy mur. Zrozumieliśmy wreszcie, że nie ma innej drogi. Że Leopold musi wyjechać, bo tutaj zginie. Zaczęły się długotrwałe zabiegi o paszport. Wiciu ludzi, może znowu nie tak wiciu, uczestniczy- 52 l O-? Tadeusz Konwicki ło w tej akcji. Po długich miesiącach wreszcie był ten paszport. Leopold wsiadł do swego starego opla, w którym spędziliśmy przecież ładny kawał życia, więc Leopold wsiadł do tego samochodu i odjechał w nieznane. Tu chciałbym przypomnieć tę naszą rozmowę paryską w kawiarni Old Navy, gdzie Tyrmand prawił mi o swoim zerwaniu na zawsze z krajem, z Warszawą i z nami wszystkimi, jego przyjaciółmi i wrogami. Oddalał się niby w tę amcrykańskośc, w ową zagraniczność, oddalał się w świat literatury kosmopolitycznej, oddalał się w uniwersalizm i ponadczasowość, ale przecież wrócił do nas niedługo przed śmiercią ze swoim „Dziennikiem 1954". Pora teraz wspomnieć o tym incydencie, który wywołał między Lolcm a mną pewną iskrę elektryczną, ani za gorąca, ani za długą, ot, taką sobie iskierkę raptownego spięcia między kolegami z dawnych lat, Późną jesienią, a właściwie na początku zimy siedemdziesiątego trzeciego, znalazłem się w Nowym Jorku. Po kilku dniach zadzwonił Lolo i odbyliśmy wzruszającą, odrobinę patetyczną rozmowę jak bohaterowie książek Remarque'a. — Za dwa dni przyjadę do ciebie — powiedział Lolo. — Będziesz miał czas dla mnie? — Oczywiście — odparłem wzruszony. Umówionego dnia, namaszczony pachnidłami i ze stapirowa-nymi włosami czekałem od rana, lekko zdenerwowany, na Lola. Odwołałem wcześniej spotkania i obiadki, poświęcając je dla przyjaciela. Lolo zjawił się koło dwunastej, jak zawsze elegancki z warszawska po nowojorsku, serdeczny, przyjemny. — Wiesz co? — rzecze po pierwszych wzruszeniach. — Jestem umówiony o pierwszej na lunch z pewnym ważnym gościem, więc odprowadź mnie i po drodze pogadamy, -.i, o ZORZE WIECZORNE 53 Lekko zawiedziony zmierzwiłem swój uroczysty tapir na głowic, westchnąłem, ruszyliśmy w dół Broadwaycm. Lolo po drodze chciał mnie częstować w różnych kioskach to colą, to lemoniadą, ale ja odmawiałem, czując zaciśnięte z emocji gardło. Rozmowa nasza była miła i niewymuszona, ale z podtekstami kombatanckimi i z odrobiną stosownego patosu. W okolicach Times Square Lolo powiedział stanowczo: — Tu, w pewnym miejscu, są najlepsze parówki świata. Ja idę na lunch, więc nic mogę się przedtem najadać, ale ty musisz spróbować. 1 I mimo moich gwałtownych protestów wprowadził mnie do jakiegoś kolosalnego sclf-service'u jak dworzec kolejowy, kupił mi bułkę oraz parówkę. — Teraz odchodzę — rzekł z pewną emocją — ale zadzwonię do ciebie za kilka dni i umówimy się, kiedy przyjedziesz do mnie w odwiedziny. Żując bułkę, z parówką w ręku, zostałem na środku placu, odprowadzałem wzrokiem korpulentną postać przyjaciela. Rzeczywiście po jakimś czasie telefonuje Lolo. A w tym jakimś czasie przyszła mroźna zirna, ja zapadłem na wszelkiego rodzaju zaziębienia, podrażnienia oskrzeli, i pierwsze stadia pneumonii. Do tego załamałem się jeszcze w swojej hucpie Chlcstakowa podróżującego przez Amerykę bez znajomości choćby jednego słowa angielskiego. A tu Lolo prawi przez telefon: — W sobotę przyjedziesz do nas. Wsiądziesz do metra na takiej i takiej stacji, potem tam i tam przesiądziesz się do metra ekspresowego, tu i tu wyjedziesz na powierzchnię i odnajdziesz dworzec kolejowy, tam weźmiesz linię na takie i takie miasto, po drodze przesiądziesz się do kolejki dojazdowej i wysiądziesz w New Kanaan, gdzie będę na ciebie czekać. Słuchając tej opowieści godnej Homera czułem, że gwałtownie rośnie mi gorączka, .un*:'' .-,l> . mit ',: -: f-, / '• •" •> 54 Tadeust Konwicki — Lolku kochany, nie dam rady. Nie potrafię odbyć samodzielnie takiej podróży. Gdzież ja się dopytam drogi?. — To bardzo proste. Musisz przyjechać, bo obiecałem swojej nowej żonie, że cię przedstawię. — Lolu, ale ja jestem chory, przeziębiony, z gorączką. — Dostaniesz u nas osobny pokój. Go prawda jest to nic opalana weranda, ale będziesz miał tyle koców, ile zechcesz. Tu już mi wiele małych gwiazdek latało przed oczami. Odbyć taką straszną podróż i trafić w zimie na werandę? A ja dobrze znałem nasze wileńskie zimowe werandy. — Lolu, błagam, nie mogę. innym razem. — To ty jesteś takini przyjacielem? Jednym z tych kilku, których miałem w kraju? To ty taki zawód robisz mojej żonie? Krótko mówiąc nie pojechałem i Lolo obraził się śmiertelnie. Przez lata dochodziły do mnie lamenty i pogróżki Lola. Rozczarowałem go raz na zawsze swoim małodusznym postępkiem. No a wtedy, chyba w osiemdziesiątym, kiedy lżył mnie w mieszkaniu nowojorskim mojej córki, a obok na stoliku stała magiczna butelka kalifornijskiego wina, które można było kupić w sąsiednim domu, no a wtedy doszło jednak do pewnego porozumienia. W końcu wybaczyliśmy sobie i poprosiliśmy o wybaczenie. Bo ten Lola atak na mnie, że nie uczciłem go w swoich książkach osobnym esejem, był atakiem zastępczym. Już nie wypadało po latach wracać do tych nieporozumień turystyczno--organizacyjnych. Lolek się trochę uspokoił, poprawił w fotelu i 2 diabolicz-nym uśmiechem powiedział: — A ja w moim „Dzienniku" nie oszczędziłem ciebie. Uleg- ZOR7E WIECZORNE 55 łcm w końcu emigracyjnemu redaktorowi i poskreślałem wiele gorzkich, choć prawdziwych słów o tobie. Ja też się poprawiłem na krześle. — Kochany Lolu, przecież ty ten dziennik napisałeś w siedemdziesiątym szóstym albo w siedemdziesiątym siódmym. — Nic, nieprawda. Ja go napisałem w pięćdziesiątym czwartym, r — Lolu, a skąd go tu wziąłeś? Jak go przewiozłeś? t — Schowałem go w aparacie wydechowym samochodu. — Lolu, przecież ja brałem udział w twoim wyjeździe. I ty, i my wiedzieliśmy, że na granicy nie tylko twój samochód, ale i twój zegarek UB rozkręci na drobne śrubki. — Nie, ja go wywiozłem w schowku. Lolek się bronił, a ja go atakowałem. Bronił się energicznie, choć miał słabą nadzieję, żebym mu uwierzył. Ja nic czytałem i nic wiem, czy kiedykolwiek przeczytam „Dziennik 1954" Tyrmanda. Dlaczego tak się znarowiłem? Jeśli ktoś zada sobie fatygę i przeczyta równolegle pierwszą stronę mojej książki „Kalendarz i klepsydra" oraz „Dziennika 1954", może zrozumieć ten blok psychologiczny, któremu uległem. Ale znajomi opowiadają mi i streszczają chętnie ten dziennik mego kolegi z dawnych lat. Przy okazji dowiaduję się, że Lolo pisze, jakobym dostał mieszkanie za moją powieść „Władza". Hm, ciekawe. Ja mieszkania nic dostałem, tylko ułatwiono mi zamianę dobrego mieszkania przy ulicy Frascati na również niezłe przy ulicy Górskiego. A zamienić musiałem z tego względu, że to, na Frascati, było dwupoziomowe i nasza mała Marynia ciągle spadała ze schodków. A oprócz tego jeden pokój miał okno do samej ziemi; żyliśmy w lęku, że dziecko wypadnie na ulicę. Lolo trochę zegzagerował. Poza tym zastanawia mnie, w jaki sposób w roku 1954 mógł Lolo przewidzieć ten fakt przenosin moich do nowego 56 Tadeusz fComvicki mieszkania, który zdarzył się przecież w dwa lata później, w roku 1956. Ale w końcu nieważne, czy mieszkanie dostałem za „Władzę'', czy zamieniłem, czy to się stało w pięćdziesiątym czwartym, czy trochę później. Niech będzie, jak chce Tyrmand. Wspominam o tym tylko dlatego, że współczesne pokolenia czytają „Dziennik 1954" jak zsakralizowany dokument historyczny. A to przecież świat z owego czasu widziany oczami Tyrmanda. Świat opisany — moim zdaniem z pamięci — przez żywego, normalnego człowieka, w którym bije nic tylko szlachetne serce, ale także toczy żółć podrażniona wątroba. Czytajcie „Dziennik 1954" nie jak Kodeks Hammurabiego, ale jak książkę do czytania. Po co ja to piszę? Przecież i tak wszystko lepiej wiedzą krytycy, badacze pisma, a szczególnie współcześni manipulato-rzy. Po prostu żal by mi było, gdyby w oczach następnych pokoleń Leopold Tyrmand jawił się niczym jakiś Feucrbach albo Róża Luxcmburg naszego antykomunizmu. Nie bardzo wiem, kto to był Feuerbach. ale podoba mi się jego nazwisko. Oczywiście drażnić może poważniejszych czytelników mój lekki ton i poufałość względem Leopolda Tyrmanda. Rzecz jasna, potrafiłbym napisać o Lolu rnoże nic na kolanach, ale choćby z pełnym czci schyleniem głowy. Ale mnie się nic chce. Może w ogóle bym o nim nic napisał, gdyby nic ta scena, którą mi zrobił w Nowym Jorku. Lecz on tę scenę także zrobił na pokaz, bo, jak go znam, wolałby, żeby mu taki literacki portret wykonał Art Buchwald, David Halbcrstam czy przynajmniej Czesław Miłosz. Na szczęście w fachu pisanym nic ma takiego ustawodawstwa, które by zabraniało nawet podobnym jak ja chłystkom pisać o postaciach historycznych. To zdanie wystylizowałem specjalnie, żeby zadowolić czcicieli Tyrmanda. i. -^ - •57 Przeszliśmy z Lolcm kawał drogi. Podobni byliśmy do siebie jak negatyw i pozytyw. Nie traktowaliśmy siebie z nadmiernym szacunkiem. Ja go czytałem z przyjemnością, on mnie — chyba nic, a jeśli tak, to ukradkiem. Ale coś nas łączyło, może wspólne pokolenie, może czas, w którym krążyły widma Holocaustu, a może jakaś ludzka słabość dla ludzkiej słabości. Nic wiem, czy Lolek będzie zadowolony z tego portretu pełnego napomknięć i niedomówień, rozpoczętych myśli i nic dokończonych zadań. Nic wiem. czy będzie zadowolony, jeśli z zaświatów spogląda czasem w moją stronę. Nie rnoże też rni na wymyślać, jak wtedy, jak w osiemdziesiątym na Sześćdziesiątej Wschodniej na Manhattanie. Ale rnoże przecież spowodować, że w kolejnym wydaniu „Dziennika 1954'1 przez roztargnienie redaktora znajdą się te wszystkie obelgi pod moim adresem, z których zrezygnował w czasach, kiedy pisał ów dziennik młodzieńczy pod starość, czyli przy końcu lat siedemdziesiątych. * * O' K Bohaterski naród polski uległ ostatnio jakiejś dziwnej manii seksualnej. A może raczej obudziła się w nim młoda, świeża, naiwna ciekawość tego, jak się robi dzieci. Ten erotyczny wybuch społeczny nastąpił raptem, w jednej chwili, z dnia na dzień. Jeszcze wczoraj moi rodacy studiowali swoją historię, pochylali się nad martyrologią i księgami zabronionych pisarzy, a tu raptem pewnego ranka runęli do kolejek w księgarniach, gdzie sprowadzono różne wademcka erotyczne, poradniki seksualne oraz powieści ż tak zwanymi „momentami", czyli dłuższymi albo krótszymi, dokładnymi lub powierzchownymi opisami aktów kopulacyjnych. 3o -' • .^Tadeusz. Konwicki Nagle moi bliźni poczuli w sobie romantyzm czternastoletnich wyrostków. Ogarnęła ich przemożna ciekawość — jak powiadał Antoni Słonimski — „nogi i jej okolicy". Dojrzali mężowie uganiali się za atlasami anatomicznymi publikowanymi w różnych pisemkach zagranicznych. Zacne białogłowy w niemłodym wieku zaczęły pisać kategoryczne listy do telewizji, że chcą przyjrzeć się narządom rodnym mężczyzny. Z godziny na godzinę narodził się ogromny rynek poradnictwa z zakresu spółkowania, pojawili się naukowcy i znachorzy. Potomek bohaterów Samosierry, Monte Cassino i Powstania Warszawskiego szedł teraz do łóżka wyposażony w encyklopedie, tablice informacyjne i poradniki techniczne. Gdyby nasi władcy mieli trochę więcej wielkoduszności, to powinni byli zalecić wieszanie na ścianach w biurach i urzędach zamiast swoich portretów podobizny żeńskich i męskich narządów. A przecież Polacy przodują w Europie pod względem przyrostu naturalnego. A przecież doświadczenie prokreacyjne mają co najmniej tysiącletnie. Skąd więc ta nagła fanabcria. Dlaczego ten raptowny wybuch zainteresowania dla owych odwiecznych i małd skomplikowanych czynności. Co ciekawsze, nic notuje się zwiększonego popytu na informacje o procesach psychologicznych związanych z tym zagadnieniem. Nic wzrasta chęć przyjrzenia się dramaturgii tego czegoś, co nazywamy miłością. Nie, Polak chce tylko obejrzeć dokładnie te drobiazgi, co je nosimy poniżej pasa, i chce popatrzeć na tych kilkanaście drobnych ruchów dużo monotonniej-szych, na przykład, od jazdy na wrotkach. Ja nic gryzę sercem i nic rozdrapuję zabliźnionych ran. Ja chcę tylko z dumą oświadczyć na podstawie naukowej obserwacji, ja chcę tylko z pychą obwieścić postronnym, że jesteśmy bardzo młodym, nie zużytym, początkującym narodem nawet w sferze seksualnej i przed nami stoi otworem Europa. ZORZE WIECZORNE 59 Pięć lat temu leciałem o tej porze do Australii. Leciałem w jakimś zakamarku nieba albo raju, to znaczy w jumbo-jccic australijskich linii lotniczych „Qantas". Pod nami toczyły się lokalne wojny, wybuchały wulkany, niszczyły całe kontynenty rozszalałe huragany, a my w niebiańskiej ciszy płynęliśmy pod stopami Pana Boga. Uprzejma obsługa podawała nam śniadania, obiady, kolacje, potem znowu śniadania, obiady i kolacje, a między posiłkami przynoszono nam gorące i mokre ręczniki, a pod wieczór puszczano filmy i częstowano tak zwanymi drinkami. To był nasz mały świat wypełniony niewielkimi kłopotami i drobnymi przyjemnościami. Żyliśmy w tym samolocie jak podczas świąt wielkanocnych u rodziny w dawnym dworku kresowym. Pamiętam te osobliwe świty, a właściwie brzaski nadrannc, bo u nas w kabinie czy to nad Półwyspom Arabskim, czy nad Oceanem Indyjskim słońce wschodziło wcześniej niż dla innych ludzi, więc pamiętani ten dziwny moment, kiedy w słuchawkach budził rnnic znany przebój Tiny Turner. A budził on mnie co rano i widziałem wtedy niespieszną krzątaninę stewardów i stewardes. Mężczyźni poprawiali na sobie beżowe kamizelki, dziewczyny zerkały dyskretnie do lusterek. Potem gromadzili się koło kredensów i kuchenek, a my prostowaliśmy nogi i odrzucaliśmy niepotrzebne już koce, czekając na soki i smakowite śniadanka. Ciężkie od złota słońce wdzierało się do wnętrza przez szpary w żaluzjach. Ten i ów podnosił zasłonę i wtedy widzieliśmy przed sobą takie same jak zawsze, przyjazne nam słońce. Nie wiedzieć czemu szlachetni Australijczycy umożliwili rni zwiedzenie swego kraju. Uczynili to z zawstydzającą mnie do dzisiaj hojnością, bo przy okazji obleciałem dokoła całą kulę ziemską, ponieważ w tamtą stronę podróżowałem przez Azję, a wróciłem przez Amerykę. 60 Tadeusz Konwicki Moja znajomość Australii była taka, że przed tą pielgrzymką żywiłem obawy, czy w razie choroby znajdę tam na antypodach dostatecznie wiarygodnego lekarza. Australia jawiła się w mojej wyobraźni jako coś podobnego do Szkocji: szaro-rudc, kamieniste wzgórza smagane wiatrem i zacinane rzadkim śniegiem. Trochę owiec, samotne kamienne chaty i nisko nad horyzontem chodzące słońce. Wylądowałem w Brisbane i nie wierzyłem własnym oczom. Znalazłem się w kraju, a właściwie na kontynencie, całkowicie z bajki. Nie jestem pewien, czy mi w dzieciństwie przed zaśnięciem nic opisywano takiej fantastycznej krainy, która nie istnieje, ale powinna istnieć. Może ktoś nie lubi przeraźliwie błękitnego nieba od rana do nocy, może ktoś nie przepada za seledynowo-niebieskim i krystalicznie czystym morzem ze złotym dnem, może ktoś nie kocha szalonej, wybujałej do ostatka zieleni, może ktoś gardzi spokojem i ufnością, może kogoś razi brak drapieżników, robactwa, insektów i naszego poczciwego, europejskiego brudu. Ja się jednak nie poczułem rozczarowany. Wstyd opisywać Australię po tylu podróżnikach. Ale muszę, dla swojej przyjemności, streścić ten kontynent w jednym zdaniu: To wypiękniona i uszlachetniona Ameryka wypierająca się Ameryki, to bogata Anglia, pozbawiona wad Anglii, wstydząca się swego angielskiego dziedzictwa. Przez te pięć tygodni podróży po Australii miałem stale nieodparte uczucie, że przebywam w łodzi ratunkowej biednej ludzkości na wypadek zagłady atomowej. To Pan Bóg wymyślił nam ten kontynent na wszelki wypadek. Ja osobiście wybrałbym Tasmanię, te cudowną i niesamowitą, podzwrotnikową w swoim charakterze wyspę, z której, jeśli wytężyć wzrok, widać biegun południowy. Gdybym musiał w końcu umrzeć, a nie jestem pewien, czy przeznaczenie mi na to pozwoli, więc gdybym miał umrzeć, to chciałbym to zrobić w Hobart ZORZE WIECZORNE 61 na Tasmanii. I nie czułbym się zapewne obco w lej niezwykłej chwili, bo Tasmanię cywilizowali Polacy, byli żołnierze Sił /brojnych na Zachodzie. Oczywiście próżny to trud opisywać Hobart. Ale wyobraźcie sobie ogromną zatokę, w która wpada rzeka, zatokę z wieloma pomocniczymi zatokami, przepiękną zatokę okoloną górami, pagórami, półwyspami, przesmykami i wszelkim różnym dziwactwem geologicznym. Wyobraźcie do tego tarasowate rozłożone miasto włoskie u podnóża góry Wellington, wysokiej jak nie przymierzając Giewont, ale ukoronowanej płasko wzgórze m rozległym jak lotnisko. I wyobraźcie, że mieszkacie sobie w domku jak polski dworek, pod tą górą, w gęstym sadzie-ogrodzic i lenicie się, leżąc pod jakimś egzotycznym drzewem, i wystarczy tylko rękę wyciągnąć, żeby zerwać dziwny, czasem nawet trochę przerażający owoc, o którym czytaliście, jeśli umiecie czytać, w jakiejś książce z dzieciństwa, książce o dalekich podróżach, których nikt z nas śmiertelnych nie odbędzie. Żeby nic budzić zazdrości, boję się wspomnieć o obiadku u gubernatora wyspy. Otóż tym dostojnikiem, reprezentantem królowej angielskiej na wyspie, jest starszy, miły i dystyngowany pan, w czasie wojny lotnik, który walezył razem z polskimi lotnikami. ; Stąd na wieść o polskich pielgrzymach zareagował uprzejmym zaproszeniem. Obaj z Guciem Gottcsmanem, moim współtowarzyszem podróży, poszliśmy przez ogród rezydencji, który jest chyba zarazem jakimś rezerwatem zwierzyny, więc poszliśmy, a może pojechaliśmy, do ogromnego pałacu w stylu angielskim. U stóp schodów czekał na nas dostojny gubernator w czarnym żakiecie, sztuczkowych spodniach. Rzuciłem się witać z nim wylewnie, ale niestety nie podał mi ręki, bo to był butler gubernatora. On to wprowadził nas do pałacu i oddał Pod opiekę młodziutkiego oficera marynarki, adiutanta. Dopiero y- tym młodym człowiekiem wkroczyliśmy na salony. Rychło /ja- 62 Tadeusz Konwicki wił się gospodarz, tak serdeczny i przyjazny, cieszący się po prostu, że jesteśmy Polakami, choć moja polskość dla znawców jest wątpliwa, ale on o tym nic wiedział. Lunch jedliśmy w tak swojskiej atmosferze, że nawet ja zdobyłem się na odwagę posłużenia się kilku znanymi pobieżnie słowami angielskimi w rodzaju „thank you", „sorry" i „good bye". Obsługiwali nas lokaje pod czujnym okiem butlera, którego przedtem omal przez pomyłkę nie pocałowałem w rękę, a który teraz rozlewał napitki. Dlaczego wspominam o tym lunchu. Dlatego, że gdzieś na końcu świata, na bardzo pięknym końcu świata, skorzystaliśmy trochę ze swojej polskości i było nam przyjemnie, że tam właśnie cenią Polaków, są im wdzięczni za udział w budowie nowoczesnej Australii. Było nam przyjemnie poznać tego szlachetnego starszego pana, świeżo owdowiałego i jakby już teraz w osamotnieniu trochę zaniedbanego jak Antoni Słonimski po śmierci pani Janki, a on, ten gubernator, był nawet trochę podobny do Antoniego i jak Antoni lubił Polskę i Polaków. Więc to wszystko: i najdalszy kraniec świata, i sąsiedztwo bieguna południowego, i wyspa dysząca mgłami oraz oparami, i tropik, i miniatura Włoch, i dwór litewski naszych miłych 1 gospodarzy u stóp dziwnej góry Wcllington, mieszająca się polskość z europejskością, i parę szklanek whisky, to wszystko spo-" wodowało, że kiedy wspomnę Tasmanię, łzy stają mi w oczach, i * Profesor Andrzej Walicki, którego poznałem w Sydney albo " w Melbourne, powiedział mi z melancholią, że chciałby się przenieś do Stanów Zjednoczonych, żeby być blisko Europy. Teksas *r bliżej Europy. No tak, z punktu widzenia Australijczyka to już 'f': prawie Portugalia albo Irlandia. Tamtejsi Polacy utyskują na nudę. Dostatek, łatwość życia obstawionego niewiarygodną ilością praktycznych wynalazków, życzliwość ludzi, troska państwa o nowych obywateli, rzeczy- ZOR7E WIECZORNE 63 wiście, to może wydać się zbyt jednostajne dla brata Polaka przyzwyczajonego do powstań, więzień i podróży na Sybir. Co prawda, jakaś Amerykanka także narzekała na nudę, ale jej było nudno, bo w Australii nie ma Murzynów. Mało jest, o dziwo, również Żydów. Ale nam się udało Wielkanoc, czyli żydowskie święto Pcsach, spędzić w domu żydowskim w Brisbane. To było też z jakichś opowieści tysiąca i jednej nocy. Ale opowieści trochę groźnych, bo zamiast palm, obciążonych soczystymi orzechami, gdzieś w tle majaczyły kominy Birkenau albo Trcblinki. Jedliśmy zatem świąteczną rytualną kolację śród domowników i gości, którzy się swego czasu urwali ze stryczka, uciekli cudem spod pieca gazowego albo jakoś przeżyli ostatkiem sił syberyjski łagier. Ci Żydzi pochodzili z Polski, z Niemiec, z Czech, z Rosji, a za każdym z nich, a właściwie na każdym z nich, leżał cień Holocaustu. Jedliśmy tę kolację w jednym z najpiękniejszych miast świata. Za oknem był przedwieczorny świat, jak z dawnych pocztówek albo jak z dzisiejszych reklamówek telewizyjnych. Był świat, którego nic powinno być, w swojej przejaskrawionej banalnej urodzie, w swojej budzącej lęk zamożności, w swoim nieziemskim spokoju. A my myśleliśmy co chwila o naszym i ich dawnym życiu, o niezrozumiałej z tego miejsca Europie i o naszym nicodgadnionym losie. Australia. Ostrelia, jak powiadają tubylcy. Kontynent na końcu świata, który powinien śnić się po nocach. Już pięć lat myślę eo jakiś czas, jak odwdzięczyć się Australijczykom za ich gościnność. Zastanawiałem się nawet, czy nie napisać wiersza, ale to już mogłoby się okazać dość przykrą karą dla uprzejmych gospodarzy. Co by tu zrobić, żeby Australijczycy wiedzieli o mojej, o naszej z Guciem wdzięczności. Co by tu zrobić. 64 Tadeusz Konwicki Będę pamiętał te rozległe, kolorowe zatoki jak rajskie ogrody ze skalistymi bryłami miast po środku. Będę pamiętał także to wnętrze kontynentu, któremu przyjrzałem się trochę z samego brzegu, tę żółtoplową przestrzeń poznaczoną krzyżykami sczerniałych pni po jakimś pożarze lasu eukaliptusowego albo, co zwyklejszc, po przejściu australijskich tajfunów. Krajobrazy jak pejzaże Williamsona. Może w Sydncy, a może w Brisbane usiedliśmy z Gustawem na ławeczce w parku, żeby trochę odsapnąć. A ja, chytry Litwin, wybrałem takie miejsce, gdzie jeszcze był cień, choć za chwilę powinno wyjść słońce z czubków drzew. Więc siedzimy sobie na krawędzi cienia i rozkoszujemy się chłodkicm, czekając, kiedy znowu nas ogarnie żar słoneczny. Ale widzę ze zdumieniem, że wokół nas cień coraz mocniejszy. Więc spoglądam do góry i spostrzegam w dziwnym popłochu, iż słońce, zamiast wy leźć z drzew, wchodzi w nie coraz głębiej. Serce zaczyna mi bić szybciej, ogarnia mnie jakiś niesamowity lęk, którego doznają zapewne ludzie podczas trzęsienia ziemi albo zaćmienia księżyca. Tak, tu słońce idzie z zachodu na wschód. Tak, tu wszystko, co astronomiczne, jest odwrotne. I my chodzimy, a właściwie siedzimy teraz na drewnianej ławce głowami w dół, i dziwne, że nam nasza polska krew nie napływa do mózgów. Banalne. Każdy z nas naczytał się o pospolitych sensacjach tak zwanych antypodów, którymi zachłystują się dziennikarze. Ale miło jest samemu zaznać tych gazetowych dziwów, choć z powodu owego kaprysu słonecznego cały czas miałem jakieś lekkie uczucie grozy. Wieczorami bawił nas Krzyż Południa, o którym już dawno wiedzieliśmy wszystko. Ale jednak to co innego podnieść osobiście wzrok i na obcym, niezrozumiałym czarnym niebie zobaczyć tych kilka czy kilkanaście rozmigotanych gwiazd, które przyświecały pokoleniom awanturniczych podróżników. Jak mi się zdaje, dwa kompleksy dręczą nic za mocno, mi- ZORZE WIECZORNE 65 łych Australijczyków. Pierwszy, to kompleks winy za wymordowanie aborygenów w poprzednich dwóch stuleciach. Drugi — to kryminalny rodowód. Bo Australia była jeszcze nic tak dawno angielskim Sybirem dla wszelkiego rodzaju przestępców. Każdy ma taki Sybir, na jaki go stać. Ja gotów jestem rozumieć i odczuwać w miarę dotkliwie owe szlachetne kompleksy. Ale kiedy widzę na uniwersytecie białych profesorów uniżenie płaszczących się przed czarnymi aborygenami, kiedy grzeję się w tym wiecznym słońcu i zrywam z drzew obfite, soczyste owoce tropiku, to przypominam sobie nasze pospolite kompleksy mieszkańca środkowowschodniej Europy, który żyje na cmentarzach wymordowanych naukowo narodów i który odbywa częste podróże na koszt sąsiadów na kontynent zwany Sybirem, kontynent będący przedsionkiem do wiecznie mroźnych przestrzeni Wszechświata. Australio, Ostrclio, jesteś niewinna w swoich grzechach, wobec nas, spadkobierców podniosłego dziedzictwa Europy z przy-ległościami. Ale przedtem był Singapur. Trzy dni biwakowaliśmy po drodze na tej legendarnej wyspie, która była kluczem do imperium brytyjskiego, niezdobytą twierdzą, co ją w jednej chwili zdmuchnęli czterdzieści lat temu Japończycy. Biwakowaliśmy tam wygodnie, bo w jednym z najsłynniejszych hoteli świata, w Raffels Hotel. Jeśli będziecie oglądać kiedyś sensacyjne albo awanturnicze filmy, których akcja rozgrywa się w Azji, baczcie pilnie na scenerię, bo na pewno w jakimś momencie zobaczycie Raffels Hotel. Ten niski, rozłożysty hotel w stylu kolonialnym to tyle co Kilimandżaro, Luwr albo Times Square w Nowym Jorku. Po prostu legenda i symbol. A my z Gustawem wylegiwaliśmy się przez trzy doby w tym zsakralizowanym przybytku niedawnej mitologii podboju nieznanych kontynentów i wielkich odkryć geograficznych. Prawic — Zorze wieczorne 66 ,liy;.>IC-'''1 Tadeusz Konwicki na każdych drzwiach widzieliśmy mosiężne tabliczki z nazwiskami wielkich poprzedników, którzy sypiali tu przed nami. Zapamiętałem Kiplinga, Conrada, Hermana Hcssego, może nawet Malraux. W tym hotelu, na werandzie wypełnionej wrzaskiem papug huśtających się w obszernych klatkach, więc na tej werandzie, z powściągliwą nonszalancją białych sahibów jadaliśmy śniadania, obsługiwani bezszelestnie, jak dawniej bywało, przez ma-lajską albo chińską służbę. Ale obok nas siadywała jakaś młoda para angielska, nieładna i nieefektowna, choć dość zakochana w sobie, i od razu widać było, że są w podróży poślubnej, a tę podróż zafundowali pewnie rodzice zaciągając dług na polisę ubezpieczeniową. Ale co jakiś czas wędrowały przez to dostojne jak świątynie wnętrze całe wycieczki bogatych Niemców albo ubogich Amerykanów. I te wycieczki jadały pośpiesznie standardowe menu na lunchach i kolacjach, a potem patrzyły z nabożnym podziwem na występy folklorystyczne w rytmach muzyki disco. My podróżowaliśmy raczej szlakiem dawnych lordów. Separowaliśmy się ostentacyjnie od tych barbarzyńskich turystów. Leżeliśmy godzinami w wewnętrznym dziedzińcu na leżakach obok basenu, a usłużny kelner przynosił nam odpowiednie napitki. Gustawowi, który z usposobienia i wychowania jest Anglikiem, podawano miejscową specjalność, czyli pink gin, bez którego nie wypada obejść się gcntelmanowi w Singapurze, a mnie jakąś lemoniadkę, bo pochodzę z dzikszego kraju, zwanego Litwą. Potem Gustaw leniwym ruchem starego pułkownika angielskiego podnosił się z leżaka i ostrożnie wskakiwał do basenu. Ja pozostawałem na brzegu, bo jako człowiek północy zażywam kąpieli dwa razy do roku: na Boże Narodzenie "i na Wielkanoc. Trudno było uwierzyć, że snujemy się w tym upale jak z chlebowego pieca o sto trzydzieści kilka kilometrów od równika, że mieszkamy prawic dokładnie na tej czarnej linii na globusie, ZORZE WIECZORNE 67 którą tyle razy oglądałem z biciem serca w szkole i w muzeach. Ale Bogiem a prawdą, nie nic wynikało z tego wylegiwania się na równiku. Dookoła sterczał las wieżowców jak na Manhattanie, tylko dużo nowocześniejszych i urodziwszych, wszędzie panoszyła się rozwydrzona do ostatnich granic cywilizacja, wokół było po prostu tak, jak będzie u nas nad Wisłą za sto lat, jeśli się wreszcie weźmiemy do roboty. Tylko upał przypominał o egzotyce, tylko ciemne zarysy jakichś wysp na horyzoncie, pewnie indonezyjskich, tylko wrzask tych bajecznie kolorowych papug — jakby powiedział sprawozdawca sportowy — uświadamiały nam nasze sytuację podróżników na zdeptanych do końca szlakach tajemniczego orientu. Strasznie się męczę, bo mam ochotę złożyć donos na pewien polski dom w Australii. Wiem, że to nieładnie, i nigdy nie uprawiałem tego procederu, sam ponosząc czasem przykrości od donosicieli. Ale teraz nie wytrzymuję i rozgniecionym piórem, zmienionym charakterem pisma rozpoczynam chyba pierwszy — jeśli mnie pamięć nie myli — cyniczny donos. Otóż w Sydney mieszkałem u zacnych Polaków w pięknym domu nad piękną Rosę Ba y. Otoczony byłem troskliwością i czułą uwagą. Rozlokowałem się wygodnie na pierwszym piętrze tej willi, obok tapczanu dobra pani domu ustawiła wannę z przeróżnymi dziwnymi owocami, niektórymi do tego stopnia dziwacznymi, że aż się ich bałem, bo swoim wyglądem przypominały jakieś tajemnicze przedpotopowe stwory. Z panem domu chadzałem na spacery wzdłuż tej olśniewająco pięknej zatoki i w czasie owych spacerów rozmawialiśmy o odwiecznych polskich sprawach. Pan B. pokazał mi swój cseik przeznaczony do któregoś pisma emigracyjnego, tekst mówiący o jakimś trudno zrozumiałym poczuciu winy, które toczy właśnie mego gospodarza, a jak się zaraz okazało, również mnie grzesznego. Pod- 68 i f y, 7 adeiisz Konwicki czas tych błąkań się nad zatoką Rosę Bay szukaliśmy przyczyn naszego kompleksu w wojnie, w Holocauście, w zmianach wiar, w nieoczekiwanych odejściach i powrotach do bliskich i po prostu w naszym grzechu pierworodnym. Ale to nasze filozofowanie przerwało się raptownie jednego dnia. W przeddzień, a właściwie poprzedniego wieczoru, miałem spotkanie z australijską Polonią i pod koniec spytano mnie, jak Polacy w Australii mogą pomóc rodakom. Tu muszę dodać, że podróż odbywałem jeszcze w stanie wojennym, a może po jego zakończeniu, a więc w okresie, kiedy kraj rzeczywiście przeżywał różne trudności. Ponieważ mam zły charakter (cytuję tu oczywiście Antoniego Słonimskicgo, który lubił eksponować swój zły charakter, tak przez nas kochany), więc powodowany moim złym charakterem prawiłem mniej więcej w te słowa. Nie potrzebujemy pomocy materialnej, bo jeszcze nie jest tak źle, a może być gorzej. Natomiast najlepszą pomocą dla kraju będzie wasz tutejszy awans, wasze dorabianie się pozycji i autorytetu. Silna Polonia to silny kraj. Dosyć dumny ze swego oświadczenia wróciłem do domu nad cudowną zatoką Rosę Bay i poszedłem spokojnie spać. Ale o świcie ktoś ze strasznym hałasem wdarł sig do mego pokoju. Był to gospodarz i to gospodarz mocno zdenerwowany. Ponieważ znałem go jako człowieka niezwykle delikatnego, zdumiała mnie ta jego gwałtowna wizyta o niezwykłej porze. — Pan wczoraj powiedział, że nie potrzebuje pomocy materialnej? — spytał wzburzonym głosem. — Tak powiedziałem — jęknąłem przerażony. — Czy to coś złego? Tu mi gospodarz zaczął mówić o pewnej fundacji kulturalnej, która wspiera finansowo ludzi sztuki i nauki w dalekiej ojczyźnie. A opowiadał w ogromnej emocji, z plikiem papierów w ręce, a nawet w którymś momencie wybiegł do sąsiedniego pokoju po jakiś dodatkowy dokument. Ja, mimo wszystko nie wyzbyty cynicznych instynktów, sięgnąłem po zgubioną przez ZORZE WIECZORNE 69 gospodarza kartkę i zobaczyłem, że jest to spis laureatów jego albo tej czyjejś fundacji. Przebiegłem zimnym okiem po tym skorowidzu i zobaczyłem tam, obok czcigodnych nazwisk ludzi więzionych oraz prześladowanych czy bez środków do życia, otóż obok tych szacownych imion spostrzegłem sporo nazwisk miłych opozycyjnych picczeniarzy, a także podziemnych niebieskich ptaszków. Ale kiedy wrócił gospodarz, przyoblekłem twarz w surową powagę i do końca już potakiwałem mojemu dobroczyńcy. Bo przecież różni ludzie po drodze, po tej długiej i pięknej drodze australijskiej, naszeptali mi do ucha wiele o tej rzeczywiście ofiarnej i oddanej krajowi fundacji. Otóż plotkarze twierdzili, że mój gospodarz sprzedał swoje przedsiębiorstwo, uzyskany kapitał złożył w banku i z odsetek, a też chyba w spółce z innym polskim filantropem, ustanowił ową fundację, oddając jej cały swój wolny czas. A sam, jako człowiek interesu, zaczął karierę od nowa. Kiedy mu później przy okazji wspomniałem o tych plotkach, bardzo się wypierał. Nie doszedłem sedna sprawy, bo i nie wypadało być zbyt dociekliwym. Ale podejrzewam, że w tych plotkach było jednak sporo prawdy. Od tego dramatycznego poranka spoglądałem na moich gospodarzy jak na parę polskich świętych, zabłąkanych w tym miejscu naszego globu, gdzie świat stoi na głowie. Drodzy moi sydneyscy przyjaciele, może coś tu i naplątałem, ale wierzcie mi, że was nigdy nie zapomnę, jak nie zapomina się tych chwil, kiedy nam się objawia proste i skomplikowane, niespodziewane i upragnione, niezauważalne i jaskrawe, zwykłe ludzkie człowieczeństwo. A jeśli zaczniecie mnie obsypywać wyrzutami, że o tym napisałem, to przez zemstę nazwę was z imienia i nazwiska. Myślę, że ci moi przyjaciele z błysku chwili spotkania w naszej wędrówce po tej marnej ziemi, że ci ludzie też są częścią barwy, urody i szlachetności kontynentu australijskiego. vu 70 Tadeusz fConwicki Bystry czytelnik już się połapał, że nie piszę o Australii. Ja wspominam o kilku moich nastrojach i wrażeniach z tej niezapomnianej podróży po wschodnim wybrzeżu Australii. Bo i tu, tak jak na Manhattanie, znajdowałem coś bliskiego, jakby mojego własnego, jakby z doliny Wilcnki, jakby spod Kolonii Wileńskiej, choć słońce chodziło inaczej i nietrzeźwe niedźwiadki koala wisiały na pniach drzew eukaliptusowych. Ale słońce mogło pójść pod prąd także u nas na Litwie czy na Wileńszczyźnie. Może zresztą i zdarzał się czasem taki wschód na zachodzie i wędrówka słońca spod Wilna do Oszmiany. Ale myśmy się tym nigdy nie chwalili, bo nie lubimy się chwalić. Może i u nas czasem niedźwiadki dawały sobie w gaz, lecz nikt do tego nic przywiązywał wagi. Chyba jednak najwięcej było tam z moich, naszych snów, a raczej nie wyśnionych snów. Chodzi mi o to, że nie ma już egzotyki, nie ma zaskakującej inności, nie ma śpiewających syren i wielkoludów, nie ma centaurów i amazonek. Jest jeden niewielki kontynent, rozerwany nie wiadomo przez kogo na drobne strzępki, i my po tych kępach zieleni albo łachach piasku przeskakujemy jak po kamieniach w płytkiej rzece, idąc wciąż przed siebie po kole globu. I wszędzie znajdujemy tylko samych siebie. Nie wiem, czy mi ta złota myśl wyszła. W Canberrze wsiedliśmy z Gustawem do autobusu i pojechaliśmy do znajomych. Wysiadamy, ale coś nie tak. Gustaw, ten Anglik ze Lwowa, pyta kierowcy autobusu. — Pojechaliście w odwrotną stronę — rzecze kierowca. — Możemy wrócić tym samym autobusem? — bada Gustaw. — Nie, wrócić musicie tamtą linią — i pokazuje nam przystanek oddalony o dobrych kilkaset metrów. ! :' !f ,^'^'d ZORZE WIECZORNE 71 Trudno. Idziemy do tamtego autobusu. Kiedy wstępujemy na stopnie wozu, słyszymy za sobą czyjś głos skierowany do tego nowego szofera — konduktora. — Nie bierz od nich forsy. Oni pomylili kierunek. To nasz kierowca pofatygował się ćwierć kilometra, żeby nam oszczędzić dolara. Brisbane — wioseczka udająca podzwrotnikowe miasto. Sydncy — to wymyty, oczyszczony Neapol, w ostatniej chwili przerobiony na nowoczesną metropolię. Canberra — chłodny kwadra to -prostokąt z nieśmiałym majestatem. Melbourne — to zlepek wsi i miasteczek, gigantyczny skręt kiszek. Tak. Możliwie. Ale te wszystkie urbanistyczne twory Pan Bóg wsadził do jakiegoś kolosalnego fo topią stykonu. Po prostu aż oczy bolą patrzeć. W Melbourne mieszka Henryk Landsberg, mój kolega z Wilna, a właściwie raczej przyjaciel, bo kolegować z nim nie mogłem, gdyż był jeszcze wtedy małoletni. Henio Landsberg jest kapitanem wielkiego odrzutowca australijskiego. Chciał mnie powozić nim po świecie, ale ja już chciałem do domu. Jednak kiedy wyszedł z rękawa wiodącego do samolotu, kiedy pojawił się w otoczeniu swojej załogi, kiedy stanął przede mną w czapce i mundurze kapiącym od złota, ja się załamałem i zgodziłem przynajmniej posiedzieć w jego kabinie i pogadać o tych czterech magicznych sekundach przy starcie, kiedy kapitan musi zdecydować się oderwać maszynę od ziemi. Tak więc siedzieliśmy sobie w jego kabinie jak w pracowni zegarmistrzowskiej, bo wszędzie migały, zapalały się, gasły, szemrały jakieś zegary i wskaźniki, a Henio pytał swego komputera o różne rzeczy, między innymi i o to, ile trzeba paliwa, żeby dolecieć do Kolonii Wileńskiej, i,.* >' 72 Tadeusz Konwicki Ale Henio Landsbcrg to nie tylko pilot transkontynental-nych odrzutowców pasażerskich. To wicie różnych i dziwnych spraw. To trochę poezji, szczypta filozofii i cały garniec niepokojów, które dręczą nas wszystkich znad Niemna i Wilii." Jeśli kiedyś lecąc dookoła świata usłyszycie zapowiedź stewardesy, że samolot prowadzi kapitan Henryk Landsberg, poproście, aby po drodze przeleciał nad Wilnem. Ja tu stale czaruję Wilnem. Ale mnie już Wilno nie obchodzi. Zostawiłem to miasto dziatwie, młodzieży literackiej. Niech oni, którzy nigdy nic znali tych okolic z moich lat, niech oni szpachlują dalej ten temat. Było, minęło. Ale przecież jakoś to wszystko zakisłb, sfermentowało się w mojej głowie, przed oczami, uszami, gardłem. Nic ma Wilna, nie ma dawnej Polski, nie ma mnie, lecz coś jednak jest, coś, co niczym rak toczy mnie od środka, rozrasta się, przeżera wszystkie tkanki, wywala na zewnątrz, pełznie po drogach, polach, lasach. Przede mną, za mną, obok mnie. Ból, niesmak, żal, dreszcz lęku, zniechęcenie. Plusk rzeki, wrony kołujące nad łąką, wrony, których już dziś nie ma, przeciągłe wołanie pastucha, dzwoniąca cisza wieczorem, słońce zachodzące czerwono na wiatr, niepokój, nadzieja, coś niezrozumiałego przede mną. f.; Najlepiej byłoby zwariować. Ale ja od samego początku chciałem opowiadać o czymś innym. Pragnąłem zapisać siebie i opisać siebie w literaturze, w tej ulotnej aurze, co zostawia po sobie omszałe kurzem tomy rzadko czytane przez późniejsze pokolenia. Lecz nie zamierzałem ZORZE WIECZORNE 73 dawać tu autoportretu namaszczonego kapłana, demiurga prowincjonalnego, polskiego wieszcza najmniejszego kalibru. Nie, myślałem po prostu o tym, aby przedstawić siebie przypadkowo zaplątanego w pisanie długich tekstów i pogadać cichcem o mojej robocie na niewysokim szczeblu pisarskim. A te moje zwierzenia miałyby posłużyć ogólnemu pożytkowi w tych dziwnych czasach, kiedy' zaciera się granica między piszącymi i nie-piszącymi, między artystami i nieartystami, między ludźmi robiącymi w sztuce a facetami grającymi na giełdzie. Nawet miałem zachęcający tytuł dla owego projektowanego dziełka: Jak napisać bestseller nie umiejąc pisać. Tak. Kiedy jednak zacząłem układać pierwsze zdania i przypominać sobie odległe czasy, nagle wszystko wydało mi się mało ważne, jednakowego wzrostu, zamglone, rozmydlone i zniechęcające. Pamiętam jakieś obrazki niczym ze starego elementarza. Oto siedzę w ławce i piszę ozdobnie jakieś urywki na lekcji kaligrafii w trzeciej czy czwartej klasie szkoły podstawowej, zwanej wówczas powszechną. Więc z wywalonym na brodę językiem kreślę stalówką staranne litery, ucząc się ładnego, czytelnego pisma, które przyda mi się kiedyś w karierze urzędniczej albo może nawet w sztuce cpistolarnej, bo mało kto wtedy wierzył w maszyny, a w maszyny do pisania w szczególności. Więc rysuję te znaki w poliniowanym kajecie, a za oknem w jazgocie wróbli słyszę krzyki i donośnie wymawiane brzydkie słowa przez starszych kolegów grających w piłkę. Widzę też wątły krąg jasności wokół lampy naftowej albo może już żarówki w bibliotece na Górnej Kolonii, w małym pokoju w czyjejś chyba drewnianej willi, i siebie; nie widzę, lecz raczej czuję, jak przejęty grzebię w katalogu, żeby z nazwiska autora i tytułu książki odgadnąć najlepszą dla siebie lekturę. A potem rozczarowanie, gdy tom okazywał się cienki, a potem radosne uniesienie, gdy wybrana książka miała grubość cegły. Kiedy to się zaczęło. Kiedy drgnęło we mnie, ruszyło raptem 74 'O.Tadeusz Konuicki nieśmiało do przodu to, co możemy z pewnymi obawami nazwać aktywnością literacką. Kiedy zachciało mi się coś napisać i dlaczego ogarnęła mnie ta chętka, dosyć dziwna w okolicznościach, w jakich żyłem. Bo ja się nie zapowiadałem na artystę. Ale jednocześnie los tak zwanego artysty był mi sądzony. Gdybym nie zaczął pisać, to pewnie grałbym w trzy karty na jarmarkach albo malowałbym na zgrzebnym wiejskim płótnie Madonny z Dzieciątkiem albo łabędzia na wieczornym stawie. Może organizowałbym wieczorynki czy zabawy taneczne lub opowiadałbym najlepiej tak zwane kawały śród kolegów w biurze albo w warsztacie blacharskim. My, tamtejsi artyści in spe, byliśmy chyba podobni do naszego dziada, największego wieszcza słowiańszczyzny, czyli do pana Adama Mickiewicza rodem z Nowogródka. Nafaszcrowani jego poezją, w jego rodzinnym krajobrazie, śród tych samych lasów, rzeczek, łąk i stecck, zwanych gdzie indziej ścieżkami, więc w tym samym pejzażu ani o jotę nic zmienionym od tego czasu, więc tam, między Wilią, Wilenką i Wisińczą, powtarzaliśmy jego słowa, gesty, uczynki. Oczywiście nadużyłem tu zaimka męskiego w dopełniaczu, czyli „jego", ale tak musi, niestety, być. Może ja w tamtym czasie, przed tylu laty, próbowałem ukradkiem pisać powieść awanturniczą albo pierwsze miłosne opowiadania. Nic nic pamiętam, nic nic pamiętani, pamiętam tylko, że było gorąco, kiedy graliśmy w piłkę nożną albo w koszykówkę czy kąpaliśmy się od rana do nocy w Wilencc, którą teraz z wielkim trudem rozsławiłem po całym świecie. Czasem ktoś powiada do mnie: — Czytałem pana ostatnią książkę. I milczenie. A to milczenie jest wieloznaczne i wiele mówiące. Jest w nim i ?, rozmysłem zadawana tortura niepewności autorskiej, jest też okrutne oczekiwanie podniecenia autorskiego, ZORZE WIECZORNE 75 chęć przyjrzenia się raptownej bezradności delikwenta, jest również niespieszny, wyważony namysł samozwańczego sędziego, jest po prostu zwykła ochota lekkiego podgnojenia literata, który napatoczył się przypadkiem. Kiedyś, przed laty, ja rzeczywiście traciłem kontenans, prze-stępowałem z nogi na nogę i nie mogąc znieść tej złowróżbnej ciszy bąkałem niepewnie: tak, cieszę się, bardzo mi miło, jestem wdzięczny, dziękuję. Instynkt samozachowawczy nie pozwalał mi zadawać samobójczych pytań w rodzaju: ciekaw jestem, czy się panu podobało, albo, co pan o niej sądzi. Dzisiaj, kiedy stwardniałem w tym waszym życiu, kiedy wyrobił mi się przez was wszystkich zły charakter, kiedy wyzbyłem się naiwnej ciekawości waszych kiepskich gustów, takie spotkanie przebiega trochę inaczej. r Ktoś powiada. ,u — Czytałem pana książkę. .', I milknie ciężkim milczeniem. Ja też milczę. Pomilczy-my sobie z dziesięć minut i rozchodzimy się każdy w swoją stronę. Pewien mój młodszy kolega, utalentowany reżyser filmowy, w nocy wyszedł z całym towarzystwem z knajpy. Przed tym lokalem stał długi rząd taksówek, ale żadna nic chciała wieźć biesiadników za złotówki. Wobec tego mój kolega wskoczył na bagażnik ostatniej taksówki i lekkim krokiem przebiegł po dachach wszystkich wozów aż do słupka z napisem „taxi". Taksówkarze omal nie zwariowali. Rzucili się linczować mego kolegę. Ale ja w jego uczynku nie widzę niczego złego. Zamiast moralizować, odwoływać się do miłosierdzia ludzkiego czy zachwalać wartość krajowej gotówki, on po prostu, niczym biały anioł po chmurach, przeleciał po tych blaszanych pudłach. ]r. ;jfi .j-uvtjU> {{• \?.w rrrjl " ' "* 76 Tadeusz, Konwicki Jeszcze o Australii. Właściwie o Tasmanii. W Hobart stale widziałem przed sobą ogromny most nad rzeką, która tutaj powoli stawała się zatoką. I w tym moście coś mi doskwierało, spostrzegałem w nim jakiś fclcr, którego nie mogłem sobie uświadomić, jakąś nienormalność, co zakłócała schludny australijski porządek. Wreszcie jednego dnia zrozumiałem. W filarach tego mostu były zachwiane proporcje. Dwa filar)' tuliły się do siebie, pozostałe trwały w należytym ordynku. Później mi wyjaśniono, że pilot portowy, wprowadzając statek, rąbnął w filar i omal nic zawalił mostu. Oczywiście tym pilotem był Polak. Ale jest tu wiele innych śladów polskości. Ta dziwna wyspa tak bogata w rzeki, rzeczki, wodospady, jakieś siklawy i przeróżne inne wodne osobliwości, ta wyspa jest naszpikowana elektrowniami wodnymi, które budują oraz nadzorują Polacy razem z innymi nacjami. Zrozumiałem, że owa wodno-clektrycz-na profesja jest specjalnością polską i specjalnością bardzo tu respektowaną, bo Tasmania na elektryczności stoi. Ci pracowici i solidni Polacy, których można by nazwać współgospodarzami wyspy, to dawni żołnierze spod Monte Cassino, Arnhem i innych pól bitewnych minionej wojny. Zatem na owej legendarnej wyspie można się śmiało obnosić z polskością. Chciałem o czymś innym. Zamierzałem wspomnieć o słynnym tasmańskim diable. \Vydawało mi się zawsze, że jest to szatański stwór, z którym koniecznie powinienem się zobaczyć. Że przeznaczeniem jego i moim jest nasze intymne spotkanie. Nie wiem, dlaczego ta ewentualna nasza konferencja rysowała się jako wydarzenie brzemienne w skutki dla całej ludzkości. Dołożyłem wszelkich starań, aby nic przegapić okazji. Zjeź- ZORZE WIECZORNE 77 dziłem wyspę wzdłuż i wszerz, za dnia i w nocy, ale diabła tasmańskiego nie spotkałem. Tu widziano go wczoraj, tam przebywał tydzień temu, ówdzie właśnie pokazał się przed chwilą. Ale od spotkania ze mną uchylił się. Za to dość często oglądałem jego wizerunki. Nie powiem, żeby zrobiły na mnie korzystne wrażenie. To po prostu jakiś pies, marny kundel, który zadziera nosa. Gdzie jemu do naszych litewskich diabłów. Do Australii nic wolno wwozić nie tylko zwierząt, ale nawet nasion trawy czy kwiatków. Europejska flora i fauna jest tak zaborcza i drapieżna, że w krótkich abcugach pożera tubylczych współbraci. Więc cóż tu mogą być za diabły. Pewnie jakieś mięczaki albo — wstyd powiedzieć — zwykłe pedały. Ale jednak mi żal tasmańskiego diabła. Że taki delikatny. że coraz rzadziej spotykany i że w ogóle mu się jakoś nie wiedzie. Dla mnie jednak by wystarczył. Ja już też nie taki jak kiedyś. , Skromna wyspa pełna niewysokich gór, wody, lasów eukaliptusowych i kładących się na zboczach wzniesień ciężkich chmur deszczowych. Tu warto uciec od złego świata, jeśli ktoś może uciec. Ja w myślach przeżyłem już dziesiątki lat na Tasmanii. Na skrawku ziemi oblanym morzami, gdzie widać początek świata i jego koniec. To znaczy jak powstaliśmy z nicości i jak roz-padnicmy się w nicość. Tęsknię do Tasmanii, na której już nie postawię swojej reumatycznej nogi. Tęsknię do Australii, której już nic zobaczę swoimi przyćmionymi oczami. Australii tak pięknej i tak troskliwie ucywilizowanej, że kiedy z Melbourne przyleciałem do mitycznego San Francisco, to te sławne San Francisco wydało mi się marnym, biednym, zaniedbanym Jrkuckiem na dalekiej Syberii. Boże, chroń Australię. 78 a T' V 'Tadeusz. Konwicki Żyjemy w takich czasach, kiedy wszyscy — i słusznie — pomstują na ideologie, które tyle złego wyrządziły światu w tym burzliwym XX wieku. Ale ja po dłuższych obserwacjach i badaniach dochodzę do wniosku, że te ideologie może nie są aż tyle winne, oczywiście z wyjątkiem faszystowskich. Te ideologie bardzo często jak chmury gazowe przepływają nad naszymi głowami, nikogo szczególnie nie porażając. Zło, jak każde zło, jest w nas samych. Mógłbym się założyć, że my wszyscy na świecie dzielimy się na dwa rodzaje egzemplarzy ssaków dwunożnych zbudowanych na zupełnie innych zasadach biochemicznych. Pierwszy gatunek moich braci ssaków myślących składa się z osobników jakby z pozoru pasywnych. Ustępują innym z drogi, słuchają uważnie bliźnich, nic kują ścian po nocy w domu, nie domagają się od współbiesiadników, żeby w knajpie jedli to samo, co oni, nie zmuszają otoczenia do czytania takich samych książek, jak oni, nie podpatrują sąsiadów, czy chodzą do kościoła, i nie chcą ze współbraci uczynić aniołów. Druga połowa ludności składa się z jednostek agresywnych i dynamicznych. Oni żyją nieustannie na wysokich obrotach. Zapatrzeni w siebie, na klęczkach słuchają odgłosów własnego organizmu, siebie i swoją biologię biorą za miarę wszcchrzeczy. Oni żądają, żebyś chodził tą samą stroną ulicy, co oni, żebyś pił tę samą wódkę, żebyś oglądał te same filmy, żebyś ubierał się jak oni i abonował taką samą gazetę, żebyś myślał, żył i wierzył jak oni. Ta druga połowa ludzkości nieustannie terroryzuje tę pierwszą, szantażuje ją w każdym momencie, narzuca jej sposób bycia i myślenia. Jeśli oni łykną z zakurzonego flakonu trochę jakiejś ideologii, biada nieszczęsnemu światu. Dlatego byłoby wskazane obserwować uważnie dzieci. Jeśli któryś bachor odbiera wszystkim innym łopatki, jeśli sypie im ZORZE WIECZORNE 79 piaskiem w oczy, spędza ich co chwila z miejsca, gdzie przycupną, jeśli zniewala ich do zabawy ze sobą, jeśli, jednym słowem, narzuca im swoją wolę, zmusza do tego, czego nie chcą, jeśli usiłuje zdominować i podporządkować sobie rówieśników — należy to groźne dziecko wziąć za rączkę i odprowadzić w stronę tarpejskiej skały. Ta gorzka refleksja ogarnęła mnie, kiedy przypominałem sobie zwiedzanie obcych miast i krajów. Ileż to razy zobowiązany byłem słuchać: musisz koniecznie zwiedzić to i to muzeum, musisz bezwarunkowo obejrzeć taki a taki kościół, pojedź przede wszystkim do takiego i takiego pałacu. Ty mruczysz ugodowo, a oni wiercą ci dziurę w brzuchu. Kiedy wrócisz z podróży, na pewno zaczną cię sprawdzać i egzaminować z bedekerem w ręku. Kiedyś, zanim się zbuntowałem przeciwko temu codziennemu i właściwie już niezauważalnemu terroryzmowi, kiedyś więc bywałem posłuszny wobec owych bliskich szantażystów. Pamiętam, jak swego czasu, ubrany odświętnie i z uroczyście nastrojoną małżonką, ruszyłem do Muzeum Watykańskiego. Nafaszerowany byłem przez opiekunów ogromną ilością wiadomości oraz instrukcji, drżałem więc ze strachu, żeby nie przegapić arcydzieła i móc później z wypiętą piersią odpowiadać na podchwytliwe pytania: tak, oczywiście, widziałem. Weszliśmy do gigantycznego budynku obwieszonego tysiącami dużych, średnich i małych obrazów. Z planem w ręku wybrałem miejsce, od którego zaczniemy. Żeby się nie pogubić i nic pomylić, zostawiłem na podłodze kapelusz. Wystartowaliśmy zgodnie z ruchem wskazówek zegarka. Ponieważ mosiężne tabliczki umieszczone są na dolnej krawędzi ramy, musiałem się mocno schylać, a właściwie zgiąć we dwoje. W takiej pozycji brnąłem przez nie kończący się 80 T. adeiisz Konwicki ciąg sal. Ze strasznym strachem, żeby nie przegapić arcydzieła, sylabizowałem napisy z tych tabliczek, nazwiska malarzy, lata ich życia i miejsca urodzenia. Rzecz jasna, na obejrzenie obrazu już nie było czasu ani możliwości, bo gdybym co kilka sekund zginał się i rozginał, to już w trzeciej sali mógłby mnie szlag trafić. Ale i w takiej pozycji długo nie wytrzymałem. Padłem na czworaki i czołgając się na czworakach żwawo czytałem napisy na mosiężnych tabliczkach. Pod koniec dnia wróciliśmy kołem do kapelusza. Chciałem podnieść się na nogi, ale nic potrafiłem. Przez trzy miesiące cierpiałem na lumbago. Do dziś przed oczami mam miliony zaśniedziałych tabliczek jak gwiazdy w mglistą jesienną noc. Do dziś nic mogę raptownie schylić się ani podnieść miłej wnuczki. A do tego nie widziałem choćby jednego obrazu. Ja zwiedzam obce miasta, jakbym wchodził do lasu. Idę według słońca, z południa na północ albo ze wschodu na zachód. W zanadrzu mam plan. Dobry, czytelny, wybrany troskliwie z wielu innych. Odkrywam niczym Kolumb rozległe aleje, tajemnicze zaułki i romantyczne nabrzeża. Czasem rozpoznam znajomy ze słyszenia pałac albo słynny placyk. Niekiedy zerknę ostrożnie do odnalezionego przypadkiem muzeum, ale tylko zerknę. Chodzę, przystaję, patrzę. Oglądam ludzi, sklepy, przejeżdżające samochody. Czasem podniosę głowę i spoglądam na niebo, pełne chmur i złowróżbnej czerwieni lub szalenie niebieskie, jak pokrywka emaliowanego garnka. A najchętniej stanąłbym na skrzyżowaniu ruchliwych ulic i patrzył po prostu na życie tego miasta. Raczej może słuchałbym życia tego miasta, najpewniej jednak i patrzyłbym, i słuchał, i myślał, myślał w kółko o tym samym, o czym myślę przez cale życie. ZORZE WIECZORNE 81 Ludzie zapamiętają nazwisko artysty, jeśli jest pod jego zarobków. ana suma Wszedłem na obiad do stołówki związku literatów. Wieloletnim zwyczajem rzuciłem płaszcz na brzeg kontuaru w szatni. Pani szatniarka, znając mnie doskonale, w wolnej chwili wieszała moją kapotę na specjalnym kołku. Ale tym razem wszystko poszło inaczej. Jakiś mocno starszy pan zdejmował właśnie swój płaszcz szamocząc się z rękawami. Na mój widok, widać rozdrażniony moją nonszalancją, moim niedbałym gestem starego bywalca, pośmiał raptownie, rzucił swoje okrycie na ziemię i w miarę rączym krokiem pobiegł za mną do schodów. Tu dopadł mnie i zaczął okropnie krzyczeć. Miał sinofiolc-tową twarz, nabrzmiałe żyły na czole i szyi, oczy wychodziły mu z orbit. Wrzeszczał, krztusząc się słowami, tupał wściekle i widać było, że ma ochotę mnie pobić, ale nie starcza mu sił. Z tego bełkotu, który wydobywał się z jego zapienionych ust, rozumiałem, że ma do mnie pretensję o niezachowanie kolejności, o -zlekceważenie osoby jego, który pierwszy, grubo przede mną, stanął przy kontuarze szatni. Przypuszczalnie swoje pretensje uzasadniał jakimiś konstatacjami ogólnymi. Pewnie krzyczał o takich, co im się w głowie poprzewracało, zapewne wspomniał o swoich siwych włosach i być może w ogóle pomstował na dzisiejszy świat. Ja stałem wstrząśnięty przed nim, kłaniałem się pokornie, przepraszałem. Ale ta moja pokora i te moje przeprosiny wydawały mu się niegrzecznością, lekceważeniem, pogardą. Więc tupał nogami coraz zajadlej i chciał uderzyć, i nie mógł się na to zdecydować. W'ięc ja nic oglądając się zbiegłem ze schodów i zniknąłem w jadalni. Lecz to moje zbiegnięcie wydało mu się jeszcze bar- 6 — Zorze wicczorse 82 Tadeusz Konwicki dziej obraźliwe. Więc zaryczał resztką sił, schwycił się za serce, nadbiegły dobre panie, ujęły go pod ręce, a on powoli stygł, wywlekany z powrotem do szatni, gdzie na ziemi leżał zmięty płaszcz. Myślę o tym starszym panu, moim nie znanym koledze, do dzisiaj. I coraz lepiej rozumiem jego wybuch, który nie był skierowany specjalnie do mnie, nie znanego jemu młodszego kolegi. Ja byłem tylko iskrą, która zapaliła gromadzone od lat prochy niezadowolenia i goryczy. Może mu znowu w wydawnictwie odrzucono księżkę, może przeczytał gdzieś niepochlebną recenzję o sobie, może dostał obelżywy list od anonimowego czytelnika. A najpewniej w ogóle nie miał żadnej nowej książki, nikt o nim nie pisywał krytyk i jedyne listy, jakie otrzymywał, to była skromna korespondencja z zakładu ubezpieczeń. Ja wiem coś o tym. Póki się jest młodym, wiele rzeczy umyka świeżym oczom, instynkty gnają do przodu, zmysły, niczym narkotyk, znieczulają tak zwany ból egzystencji, lekkomyślność każe zapomnieć o wszystkich zasadzkach i katastrofach życia. Panienki, wódeczka, hazard. Wdzięczna figurka kobieca na słonecznej ulicy, wesoła kompania koleżków przy flaszce, mecze piłki nożnej, podniecające wycieczki za miasto, raptowne, jak letnia burza, flirty, straszny nabój głodu seksualnego gdzieś między sercem a wątrobą, ogromna wiara w życie, które musi przynieść pewnego dnia razem ze świtem wielką przygodę, jakiej nikt przedtem nie zaznał. Ale lata mijają. Coraz rzadziej podskoczy serce na widok miłej panienki. Po kieliszku wódki trzeba trzy dni męczyć się z kacem. Coraz niniejsza ochota, żeby wyjść z domu. Coraz słabsza ciekawość tego życia, które codziennie przynosi same zmartwienia i kłopoty. Więc zostaje sama goła literatura. Kilkanaście książek żółk-nicjących na półkach, po które nikt nic sięga. Biały papier ZORZE WIECZORNE 83 na biurku, co go już się chyba nie zaczerni, nieprzyjemne uczucie zmarnowanego życia. Kolegom poszło lepiej. Wspominają o nich w encyklopediach, otrzymują nagrody i ordery, ludzie piszą do nich listy pełne uwielbienia. Gdzie się pokażą, każdy ich wita jak wieszcza albo ojca narodu. A przecież piszą oni gorzej, nie liczą się z moralnością i honorem, są płytcy, głupkowaci, a jednak im los schlebia i dogadza. Tymczasem świat dokoła coraz marniejszy. To życie źle zaprogramowano. Widać to gołym okiem. Nasza egzystencja to jakiś boczny pęd bez perspektyw rozwoju, to zaułek bez wyjścia. Gatunek Homo sapiens ma przed sobą króciutki żywot. Ten eksperyment nie udał się, nie wyszedł. Opatrzność będzie się musiała staranniej przygotować do następnej próby. Kula ziemska ledwo dyszy wyssana z wszelkich soków, otruta, zdeptana, kurcząca się z dnia na dzień. Nas też jakoś tak niefortunnie skonstruowano, że przemy uparcie od rana do nocy przez te krótkie tysiąclecia do samozagłady. Nasz zegar nastawiono, albo sam się wskutek jakiejś wady nastawił, na krótki moment. Zaraz zadzwoni ostrzegawczo i stanie, a my runiemy w jakąś niewyobrażalną nicość. Tak, dobrze w ten sposób prawić sobie w myślach i pomniejszać znaczenie własnej klęski życiowej, unieważniać swój los i egzystencję głupkowatych społeczeństw, które brną spiesznie ku krawędzi przepaści. Ale przecież coś budzi po nocach i każe przypominać wszystkie doznane niesprawiedliwości i niesprawiedliwe sukcesy osiągane przerażającym bezmyślnym przypadkiem przez kolegów tak niezdolnych, tak głupich, tak niemoralnych. Dobrze byłoby się powiesić i skrócić duchowe męki, które w starczym wieku rozciągają się na długie lata. Ale jakoś wstyd. Dobrze byłoby uciec przed tym głupim i nikczemnym światem na bezludną wyspę. Ale skąd tu wziąć bezludną wyspę. Dobrze byłoby wleźć do zamrażarki i zamrozić się na amen. Ale prze- 84 ' Tadeusz. Knnwicki cięż żona wyciągnie z zamrażarki i jeszcze będzie się głupio śmiać. Więc człowiek idzie beznadziejnym krokiem na miasto, chce wejść do stołówki i zjeść mizerny obiadek, a tu leci jakiś bezczelny typek, któremu się wydaje, że świat do niego należy, a tu pędzi przygłup uskrzydlony wzmianką na ostatniej stronie gazety tuż nad kroniką wypadków miejskich, a tu lewituje jakiś gówniarz pozbawiony talentu, o którym już jutro wszyscy zapomną, a tu rozdeptuje mnie rozzuchwalona mizerota i mnie trafia szlag, razi piorun rozpaczy i wściekłości, kapitulacji i żądzy mordu, raptownej chęci anihilacji i ostatecznej decyzji, żeby kopnąć opatrzność w jaja. W życiu łatwo jest zacząć pisać, ale trudno skończyć. Chciałem zwierzyć się ze swego pisania. Pragnąłem opisać naukowo pewien egzemplarz literata, licząc, że łaskawy czytelnik wyciągnie z wynurzeń jakieś wnioski lub pokrzepiającą naukę. Lecz ja chyba nic mam nic do napisania o swoim pisaniu. Kładę się na tapczanie, podkurczam nogi, na udach opieram tekturową teczkę z białą albo żółtawą kartką, i próbuję po niej wodzić piórem wiecznym, formułując w opornym języku polskim jakieś szczątkowe fabuły i dość ryzykowne w swojej banalności myśli. Jednego dnia, nic wiedzieć czemu, idzie mi sprawniej ten proceder, innego dnia kompletna klapa. Z trudem wykrztuszę jakieś nieforemne zdanie i od razu widzę, że składa się ono z samych błędów gramatycznych, powtarzających się słów i niezręczności składniowych. Więc jęcząc z bólu i przeklinając sam siebie biorę się do poprawiania. Poprawiam kwadrans, drugi, trzeci, a tu w tym niedługim zdaniu, jak na kamienistym polu, wyłażą ciągle nowe błędy-kamicnic. Co je usunę, już szczerzą zęby inne, choć teoretycznie błędy i kamienie nie posiadają uzębienia. Aż wreszcie z szyderczym śmiechem, który idzie aż ZORZE WIECZORNE 6. w głąb Kosmosu, więc z tym śmiechem ostatecznym z samego siebie ciskam teczkę o ziemię, ale ciskam nic za mocno, żeby nie rozrzucić kartek, więc rzucam to pisanie i idę przed siebie. Na korytarz i do drugi' :o pokoju, gdzie swoim życiem żyje żona. A tu za oknem wiosna. Przedwczesna, słoneczna, oszukująca wynędzniałą przyrodę. Te wszystkie drzewa, krzaki, trawy przypominające tak zwanych muzułmanów z obozów koncentracyjnych czy tak zwane dochodiagi z łagrów, więc te wszystkie rośliny na krawędzi śmierci wypuszczają ufnie resztki pąków, listków i jakichś parodii kwiatów. Ale uczeni powiadają, że dziury ozonowe nad biegunami lekko się zasklepiły. Inni prawią, że efekt cieplarniany na razie nic przyniesie złych skutków. Więc może tym razem jeszcze się uda wiosna, lato, może nawet jesień, a potem zobaczymy. Coraz częściej słyszę, że jako autor jestem bezwstydny i wszystkich gorszy mój ekshibicjonizm. Hm, Hm... A ja przecież jestem jednym z najwstydliwszych ludzi poniewierających się obecnie na świecie. Ja jestem najbczwzględniejszym cenzorem wobec samego siebie. Kluczę zręcznie śród zasadzek szczerości. Omijam skwapliwie trzęsawiska pochopnych wynurzeń i bezwstydnej paplaniny. Powściągam straszną ochotę, żeby raptem bluznąć tą straszną wiedzą o sobie samym i o was wszystkich, grzesznych świętoszkach. Ale przecież mój los jest wyreżyserowany przez kogoś albo przez coś, więc dlaczego ja nie mogę ukradkiem poprawić lub pogorszyć tej reżyserii. Wpłynąć na rysunek fabuły, kolor emocji czy zakres przeżywanej prawdy. Sam, na własną rękę i na własną odpowiedzialność wybieram to wszystko, co warto utrwalić na nietrwałym związku chemicznym, zwanym papierem, co warto utrwalić i zakorkować w butelce, rzucić ją na fale morza czasu, jeśli w ogóle istnieje to coś, co nazywamy czasem. 86 Tadeusz Konwicki Co to jest. Co to znaczy. Skąd to się bierze. Bo jednak kiedy wezmę pióro do ręki i rozłożę przed sobą kartkę sfatygowanego papieru, zapominani o wszystkim. Gdzieś natychmiast czezną wszystkie konwencje, których mnie uczono przez całe życic. Roztapiają się, nikną, w czerwieni rozpędu, raptownej determinacji i jakimś dziwnym amoku, wszystkie moje uwarunkowania religijne, społeczne, towarzyskie. Kiedy piszę, jestem nikim. Odarty z odzieży, czy raczej munduru, oskrobany z tego wszystkiego, czym codziennie obrastam, wolny od wszelkich więzów i zobowiązań, całkiem goły staję, ale przed kim albo przed czym staję. Ja, który resztkami paznokci trzymam się racjonalizmu, tego jedynego dorobku w naszej wegetacji, nic umiem objaśnić tej swojej lojalności, zdyscyplinowanego posłuszeństwa wobec jakiegoś wewnętrznego, a może zewnętrznego nakazu, który tkwi we mnie albo wypełnia powietrze koło mnie, nakazie, co każe pisać nie oglądając się na nikogo i na nic. Komu ta moja prawda potrzebna. Nie wiem. Ale wiem, it muszę to, co zobaczyłem, co przeżyłem, co pomyślałem koniecznie zapisać. Może po prostu na wszelki wypadek. Ale na jaki wszelki wypadek. Co za wszelki wypadek będzie po nas, po rozpadzie czasu, po agonii Kosmosu. Wspomniałem o wewnętrznym cenzorze ustanowionym również nic wiadomo przez kogo. Ale to cenzor estetyczny. Nie zabrania mi mówić, lecz każe to czynić ładnie, estetycznie, uwzględniając wielkie oczy, które tkwią w niebie albo we mnie samym. Jestem bezwstydny. Jestem ekshibicjonistą. Może jednak tylko na tle postnej, skonwencjonalizowanej w rozpuście i świętości literatury naszego rolniczego regionu pośrodku Europy. ZORZE WIECZORNE Tu muszę wspomnieć o pewnej mojej własnej ułomności. Może to nie jest ułomność, może to rodzaj pychy albo zwykłej hucpy. Otóż czytam od czasu do czasu wywiady z moimi kolegami. Okazuje się, że widzą tyle ważkich problemów do poruszenia, że kłębi się im w głowach tyle tematów, że tyle jeszcze przed nimi książek do napisania, iż nie wiedzą, czy starczy im życia na tę ogromną robotę. A ja nie mam nic do napisania. To znaczy mógłbym pisać bez końca, że słońce wstaje w żółtości obłoków, a zachodzi w czerwonej łunie, że jeden pan spotkał pewną panią, ale ona go nie chciała, że dwóch panów naraz zakochało się w pewnej panience i co z tego wyszło, że ktoś kogoś zabił z miłości albo zazdrości, że ktoś inny urodził się albo umarł w ciężkich cierpieniach. Tak mógłbym to opisywać do końca życia, ale mi się nie chce. Jaką bym książkę stworzył, lepszą czy gorszą, w dowolnym miejscu, znajdę to już opisane nieudolnie albo zręcznie przez greckich dramatopisarzy czy przez współczesne komputery specjalizujące się w produkcji bestsellerów. Wszystko to znamy i ja już nic jestem ciekaw tych układanek losowych preparowanych z kamieni naszego życiowego domina. Ja bym chciał waru powiedzieć coś, czego nikt nie wie. Ja chciałbym chociaż w drobnej części rozwikłać tę tajemnicę, co za nami i przed nami, tę zagadkę, o której na wszelki wypadek staramy się nie myśleć, a która jawi nam się z nachalną mocą w godzinie śmierci. Ja nie jestem opowiadaczem starych dykteryjek. Ja chciałbym być nadawaczem. Generatorem pewnych impulsów emocjonalnych i intelektualnych, które pozwolą wam na otwarcie oczu jak błysk oślepiającego światła i w jednej chwili dadzą wam łaskę przeczucia. : ' :- Tadeusz. Konwicki Bo ja, choć niby opowiadam historyjki, a czynię to niedbale i bez przekonania, bo ja, choć plotę trzy po trzy jak inni, to przecież chadzam bokiem, wtulam się w mroczne kąty, kryję się za kolumnami wysokimi do samego nieba, przypadam do okien z mnóstwem gwiazd i wszystko to czynię ocierając się o ściany czwartego, siódmego a może jedenastego wymiaru. Sam czuję czasem dreszcz na grzbiecie i czują go moi czytelnicy, moi bracia trawieni tym samym głodem ciekawości, gorączką wiecznego niepokoju. Kilka dni wojny, o której nie wiadomo, czy byla'*> Biegł tak długo, aż poczuł ostry ból w płucach. Brakowało już powietrza, choć wokół było pełno powietrza. Zatrzymał się, schylił i dyszał astmatycznie. Przez koleinę drogi śpieszyła karawana małych, czarnych mrówek. Potem uklęknął na moment i wtedy gdzieś w głębi miasta rozsypała się stłumiona przez odległość seria karabinu maszynowego. Obejrzał się. Nikt go nie gonił. W krzywych uliczkach przedmieścia, między szczerbatymi płotami, chodzili zmorzeni upałem ludzie, biegały spłoszone kury, stadko gołębi kołowało uparcie nad drucianym gołębnikiem. W tej stronic, gdzie były jego magazyny, manewrował pociąg towarowy łoskocząc buforami. Miasto spomiędzy dymów łyskało złotem kopuł kościołów i cerkwi. — Uciekłem — chrypnął sam do siebie. — Klamka zapadła. Wszystko zacznie się od nowa. Trakt brukowany polnym kamieniem skręcał w prawo. Na lewo biegła w nierównościach wyboista droga gruntowa. Poszedł tą drogą obok drewnianego krzyża z zardzewiałym Chrystusem w spojeniu ramion. ZORZE WIECZORNE *> -~•- — Go pan tak patrzy? — spytała. ', 'S — — Nic, nic, tak sobie — zabełkotał, bo nie wiedz ialj. co-powiedzieć. — Chciałbym się napić. '• -^ — Wodę z sokiem malinowym, kwas chlebowy? .->'• -'i — Może kwas chlebowy. 'firihiri^et Z trudem otworzyła kapsel na ciemnej butelce. Rudy strumień piany chlusnął na kontuar. Lała musujący płyn do kufla, a on słuchał dziwnych podskoków swego nieznanego serca. — Zgłupiałem, bo pani taka piękna — powiedział z trudem. — Naprawdę. Pierwszy raz w życiu widzę taką kobietę. Takę dziewczynę — poprawił się. Ona wzruszyła ramionami i nie wiadomo po co zaczęła zamykać butelkę, mocując się z kapslem. On podszedł do tej lady ustawionej na zydlach w przekwitłych rumiankach. — Czemu pan nie pije? Szkoda gazu — spoglądała na to rozległe wzgórze leśne, gdzie pośrodku jaśniała świeżym drzewem wieża kościółka. Właśnie odezwał się słaby, ledwo słyszalny głos dzwonu albo sygnaturki. Ujął mokry uchwyt kufla, podniósł kwas do ust, poczuł nagle mrowienie od tego mokrego gazu, ale nie pił, zapomniał o pragnieniu, patrzył chciwie na tę dziewczynę albo może kobietę. — Nie wiem, co powiedzieć — szepnął. — Lepiej niech pan nic nie mówi. Kto to widział wygłupiać się w taki czas. — Ganz egal. - - ; •-i/"1^ iNlv .= 'Ujiv .:..-• — Co pan powiedział? />,. :.;;./ *'; ;• ^f '•• — Tak powiadają Niemcy. ?< — Ja nie wiem. Mnie to nic nie obchodzi. — Ja panią nie obchodzę? A może nie dożyję do jutra. — Wszyscy mogą nie dożyć do jutra. : Patrzył na nią przez mgłę gazu z kwasu chlebowego. %ż — Jaka szkoda. *-itf -•'" 94 Tadeusz Konwicki — Czego szkoda? \-",••' 7V^;,/Xh •<•** .y^.<- *.«...•• . — Że pani taka piękna. ••{r>i:"V!,- '•- ;.!nt. , *.i r,w — Proszę już iść swoją drogą. J , r> ..l/. -• — Ale ja jeszcze nie wypiłem i nie zapłaciłem. ,/-.,-,•— s — To proszę wypić i zapłacić. Ja nie mam czasu. — Przecież ma pani czas. Nikogo tu nie ma. Dopiero po południu zjawią się ludzie z roboty, przybiegną dzieci, wrócą jakieś baby z pola. — Skąd to wszystko pan wie? — Tu chyba mieszkał przed wojną mój kolega szkolny. Ja go dobrze nie znałem i on mnie nie znał. Ale zapamiętaliśmy się na całe życie. — Zaraz pójdzie wącha kolejowa. Oni lubią legitymować obcych. — Mnie już jest wszystko jedno. Jak ma pani na imię? - — A po co to panu? > — Na wszelki wypadek. Na szczęście. Nie prosiłbym na darmo. Popatrzyła chmurnie, choć oczy jej zwykle musiały być bezchmurne, , — Ewa. A pan? w.-f ..•/.•:-/ ,^.,-.---,-;u f — Karnowski. --.-<•--,* ..• ,• -.yĄ-';:^ -;v«oj. <'*•••-•-..>, — Nic ma pan imienia? • -.-•-•. :, .^. ; :; — Czyja mam imię? Tak, oczywiście, nazywam się — przez moment się zawahał — tak, nazywam się Adam. ., -,. — Zmyślił pan. ,.;•- --.ąl-. — Nie. Wielu ludzi ma to imię. -."r:..,- •- — Proszę już iść. Mnie krępuje ta rozmowa. , ^,j: ....... — A dokąd mam iść? ;m ; •••-- — Go mnie to obchodzi. '". •»$ -^—: Umilkł z nagłą przykrością. Potem zaczął pić cierpki płyn. Ona jęła otwierać kłódkę przy drzwiach tego składzika, który pewnie służył za magazyn albo dawał schronienie podczas letnich raptownych ulew. Coś gdzieś daleko wybuchło. ZORZE WIECZORNE 95 Podnieśli głowy, spojrzeli w stronę miasta pełnego brudnych dymów. L — Niech pan idzie — powtórzyła z uporem. H — Zobaczymy się po wojnie? Otworzyła drzwi składzika. W ciemnym wnętrzu zobaczył jaskrawe pręgi światła pomiędzy spłowiałymi sosnowymi deskami. — Żartuję — powiedział cicho Karnowski. — Zobaczymy się już jutro. Ja tu zostanę. Po co ja to mówię, przeleciała mu przez głowę trwożna myśl. Przecież nawet nie wiem, kim ona jest. A ona stała tuż przed nim zastygła w półobrocie na tle szarego półmroku wnętrza składzika. Niewidoczny wiatr szamotał pasmem włosów koło delikatnie różowego ucha. Patrzyła tymi niezwykle jasnymi oczami w perłowych obwódkach gdzieś w bok. ale czuł, że go obserwowała w jakimś napięciu. Nadejdzie chmura i jej oczy zrobią się zielone. A kiedy pokaże się raptowna letnia burza, będą niebieskie. Przecież ja ją znam, chociaż nigdy jej nie widziałem. Westchnął. Ten dzwon kościelny na wzgórzu pod niebem ucichł raptownie. Odstawił kufel, położył na brzegu lady pieniądze. Jeszcze raz westchnął. ,• — Do widzenia, pani Ewo. ^ — Do widzenia. ;i' •; Wszystko miała na sobie inne niż inni. Włosy, skóra, brwi, oczy, usta, szyja i te ciepłe, owalne zaokrąglenia pod perkalową sukienką. Jestem ciągle jeszcze w szoku, pomyślał. Trzeba iść. Ruszył niezdecydowanie tą ulicą, co w zakosach przez las wiodła na szczyt wzgórza albo rozległego płaskowyżu. Odwrócił się na moment, ale jej już nie było. Skryła się w tym składziku, gdzie były pewnie rupiecie, stare worki, puste butelki i zapas landrynek, które kupowały dzieci dla przyjemności i dorośli, żeby zabić głód. Minął pustą działkę ogrodzoną solidnym płotem, na której jeszcze nie zdążono się pobudować, minął murowaną willę przy- 96 •' Tadeusz. Konwicki pominającą wiejski dworek i zobaczył inną działkę, niedbale otoczoną zardzewiałym drutem kolczastym i na niej fundamenty ledwo rozpoczętego domu, którego już nikt nigdy nie dokończy. W wysokich trawach i wybujałych chwastach walały się kawałki papy, nadgniłe deski i pogięte wiadra z zaschniętą na amen skorupą wapna. Przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie był lity las wzdychający porywami lekkiego i gorącego wiatru. Wszedł między krzaki ze srebrzystymi pajęczynami. Dokoła stały drzewa dziwnie pochylone, jakby zatrzymały się w niespiesznym pochodzie w głąb doliny. Nigdy tego nic widziałem, pomyślał. Tyle razy przez całe życie widziałem i nic dostrzegałem. Czerwona kora spękana jak skóra przedpotopowych zwierząt. Nowe gałązki świerkowe, seledynowe i kruche niemowlęta wielkich lasów. Rozgrzane dywaniki plantacji poziomkowych, rude kopce mrowisk zajętych swoim własnym losem. Wstąpił na leśny pagóreczek wysłany srebrzystym, chrzęszczącym mchem. Przed nim, za czubkami świerków, skarlałych soscnck, nieśmiałych brzóz i zagubionych tu jarzębin, była cała dolina. — Świat jest piękny — powiedział sam do siebie. — Ale ja jestem skazany na śmierć. Zobaczył w dole pręgę torów kolejowych, dalej obłe d y rwany spadające w stronę rzeki zarosłej gęstwą olszyn i białą drogę biegnącą z miasta do Młyna Francuskiego, i stromy stok przeciwległego wzgórza obrosłego sfalowaną zielenią jakichś nieroz-po zna walnych stąd drzew. — Ale kto mi to powiedział, że tam jest Młyn Francuski. Może to młyn niemiecki albo holenderski. Tak mówił do siebie, oblizując wargi pełne cicrpkości dobrego kwasu chlebowego, lecz patrzył przecież aż do załzawienia oczu w to miejsce, gdzie między poprzeczkami szarzała lada i czerniał składzik kramu. Patrzył z wysoka jak ptak. Jak jastrząb, dodał w myślach. *tó/^:/ . ZORZE WIECZORNE 97 Później pokazała się ona. Obróciła twarz w stronę słońca i grzała te wspaniałe policzki, śliczny nos, bardzo dumne czoło. To niesamowite, pomyślał. Jestem w szoku. Wyrwałem się śmierci ze stalowych zębów. Jej prawdziwej nie ma. Ja ją tylko wymyśliłem na chwilę. Ale ona była i sprzedawała kwas tym wszystkim awanturnikom, co wyskakiwali w biegu z pociągu korzystając z darmowego transportu niemieckiego. Czasem jakiś wachman pogroził im pięścią albo postraszył repetowanym karabinem. A oni już za chwilę pili spokojnie kwas u tej nie znanej i tak niepokojącej pani Ewy. Pani Ewa, to dobrze brzmi, przypomina jakieś książki, tylko nic wiadomo jakie. Potem niewidocznymi śród krzaków dróżkami biegły dzieci po landrynki. Ktoś solidny kupował nawet pajdę kartoflanego ciasta. Ona krzątała się, sprzątała kontuar, pewnie rozmawiała chwilę, a potem odpoczywała grzejąc twarz w zaschniętym słońcu. Nie mógł z tej odległości rozróżnić jej rysów, ale przez mgnienie wydawało mu się, że widzi znów jej oczy i niechętne usta. — Czy ja rzeczywiście muszę umrzeć któregoś z nadchodzących dni — powiedział sam do siebie. Wtedy zobaczył tego psa, który myszkował po wsi. Teraz stał przed nim, trochę poniżej wzgórka, i patrzył nieruchomo na Karnowskiego. Ogon już miał energicznie uniesiony do góry i leciutko nim poruszał na boki, co mogło oznaczać zapowiedź przyjaźni, ale też i niespodziewanej napaści. — No co, ośle? — rzekł Kaniowski. — Może jednak przeżyjemy? Ty masz więcej szans, prawda? W tym momencie pies przypadł na przednie łapy i zaczął ujadać na Karnowskiego. Jego ochrypły bas spadał w przepaść doliny i odbijał się echem koło tego młyna, co był albo francuski, albo holenderski, skryty za kępami drzew i urwiskami nadrzecznymi, brzęczący cicho jak słupy telefoniczne przed niepogodą. ^ -Hr.-'i,i^ .. '"-:~ — Daj spokój, bydlaku, idź swoją-drogą. "-.•*'&!*&,:-. ..-^f*. 7 — Żonę wieczorne 98 i /: >K v? Tadeusz, Konwicki Ale pies tylko bardziej wzmógł to ujadanie i w jego przepaścistym basie pojawiły się nuty histerii. Karnowski podniósł z ziemi szyszkę i rzucił nią w psa. Wielkie, wyliniałe zwierzę rzuciło się do ucieczki. Pies poślizgnął się na zeszłorocznych liściach, przysiadł na zadzie i umilkł wyraźnie zawstydzony. A ona tam na dole sprzedawała, opalała się, patrzyła zamyślona w stronę milczącego złowrogo miasta. Potem jęła spiesznie chować towar do składzika, zamknęła drzwi na kłódkę i poszła w stronę domu. — Dość wysoka, ale chyba nic wyższa ode mnie. I nogi nie takie szczupłe, jak być powinny — rzekł z ulgą, spostrzegając, że pies siedzi w niewielkim oddaleniu i też patrzy na dolinę, a jej środkiem, przez mały sad, idzie ta młoda kobieta do swego domu. I dom też był dziwny, a właściwie niezwykły. Osadzony na stoku niewysokiego wzgórza, fronton miał piętrowy, tyły wryte w pagór były już parterowe. Dach wyglądał jak łaciata skóra zdechłej krowy. Część dachu pokrywały sczerniałe dachówki, gdzie indziej matowo połyskiwała blacha cynkowa, a na oszklonych werandach, przylepionych do budynku z obu stron, widniało poszycie gontowe. W ogóle ten stary dom składał się z samych przybudówek i trudno było w tym chaosie architektonicznym odróżnić zasadniczy korpus drewnianej budowli. Młoda kobieta weszła do jednej z tych werand, mignął jej cień w szklanym wnętrzu, on przeniósł więc spojrzenie na okno sąsiedniej izby, ale tam, w szybie, odbijał się tylko czerwony blask słońca, które szykowało się do odejścia. — No i co zrobimy — powiedział do psa podobnego do wilczura, owczarka, a nawet starej, zmęczonej kozy. Zwierzę udało, że nie słyszy. — Dlaczego ten dom wygląda jak umarły. Pojawiły się już komary. Dzwoniły natrętnie koło głowy. Jakiś zagubiony rój żeglował w stronę doliny. ^ ji;u •— ZORZE WIECZORNE 99 — Ja tu zostanę. Ty chyba też zostaniesz — powiedział Karnowski. Pies odwrócił się, bardzo wolno podszedł do Karnowskiego, który mimowolnie schował ręce za siebie. Ale pies bardzo szczegółowo, z naukową uwagą, obwąchał jego nogi i raptem ciężko położył się koło stóp mężczyzny. — Tak, tak, ty pewnie przeżyjesz. Dlaczego nikt nie wychodzi z tego domu i nikt tam nie wchodzi. Gdzieś daleko poleciała seria karabinu maszynowego jak grad po blaszanym dachu. — Trzeba poszukać noclegu — rzekł wstając z mchu, który już wilgotniał od pierwszej wieczornej rosy. Nic obejrzawszy się na psa poszedł przez mroczniejący las do tej drogi czy ulicy, co wiodła z doliny ku szczytowi nie znanego wzgórza. Przełazi przez zardzewiały drut kolczasty ogrodzenia i znalazł się na opuszczonej działce z porzuconym fundamentem. Obszedł go dokoła zaglądając przez puste okienka do pustego wnętrza piwnic. Przy drewnianych schodkach ułatwiających wejście na zaśmiecony strop piwnicy zobaczył połamany krzak malin, na którym został jednak ślad życia: ogromne, czarne jagody. Rozgniatał językiem maliny na podniebieniu dziwiąc się ich smakom, zapachom, soczystości. Nic nie jadłem, pomyślał. Może lepiej umierać na czczo. Ale ja nie umrę, póki mogę ją widzieć. Ciężkim krokiem nadbiegł z tej przedwieczornej szarówki nieznajomy pies, włóczęga albo może również uciekinier. Obwąchał tym razem rękę mężczyzny i runął ciężko na wyliniały bok. — Pierwsze gwiazdy. Napatrzę się wreszcie gwiazd. Przez jakiś nieforcmny otwór, zapowiedź nigdy nie sformowanych drzwi, dostał się do piwnicy. W resztkach światła poza-chodniej łuny zaczął grzebać w chłodnawym wnętrzu. Między ułomkami cegieł i przygotowanymi zawczasu stertami dranki znalazł jakąś urwaną połowę starego materaca, co służył zapewne murarzowi do drzemki podczas południowego odpoczynku. 100 Tadeusz Konwicki Ułożył się na tym posłaniu, nogi oparł na chwiejnym kopcu dranki, która w tych stronach okrywała dachy uboższych domostw. Pies zatrzymał się przed wejściem, a właściwie wiązem, i jął popiskiwać jak szczenię. Było cicho do tego stopnia, że posłyszał dzwonienie w uszach, takie samo, o jakim mówią starzy ludzie. Położył głowę na swojej ręce, żeby zagłuszyć tę głośną ciszę. Gdybym ją spotkał jutro, pomyślał, gdybym ją spotkał jutro, idącą na przykład ze wsi z dzbankiem mleka albo koszykiem kartofli, gdybym ją spotkał jutro po tamtej stronie torów, powiedziałbym: chcę pani coś pokazać, coś bardzo ważnego. A ona uśmiechałaby się jakby do swoich myśli, nieuważna, roztargniona. Poprowadziłbym ją w dół ku rzece przez ten wyschły dyr-wan, przeszlibyśmy koło starego opuszczonego domu, opuszczonego nie wiadomo kiedy i przez kogo. Później, przez podmokły zagajnik olszyny pełny płochliwego ptactwa, przedostalibyśmy się na łąki. Śród wysokiej, chłodnej trawy, między strzelistymi chwastami, szlibyśmy ku brzegom tej rzeki czy raczej rzeczki, a ona z dziwnym uśmiechem, na pewno z dziwnym, niepokojącym uśmrechem powiedziałaby: a dokąd to mnie pan prowadzi. Czy ja mogę panu zaufać. A ja powiedziałbym chyba trochę drżącym głosem: tak, można mi zaufać, bo ja panią od dawna kocham. Ona znowu by się uśmiechnęła jakby do siebie i już nie protestowała, gdybym ujął za małą, miękką dłoń, której wnętrze pachnie suchą trawą albo dojrzewającymi ziołami. Potem siedzielibyśmy na łasze gorącego piachu tuż nad brzegiem szybkiej, gadatliwej wody rozczesującej niezmiernie długie pasma podwodnych traw. Ona, znużona upałami, odpięłaby górny guzik bluzki, niebieskawej albo może wzorzystej, i zobaczyłbym delikatne zagłębienie nad obojczykiem pulsujące ledwo dostrzegalnym drżeniem i rozdygotanymi palcami rozpiąłbym następny guzik, a ona zaczęłaby się bronić, odpychać mnie, umykać przede mną twarzą, na której leżałby delikatnie ten tejemniczy, łagodny uśmieszek, z niezdarnym uporem obnażał- ZORZE WIECZORNE 101 bym ją tu, ukrytą razem ze mną przed całym światem. Ukrytą w banalnych olszynach, w pospolitych trawach, w zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu nic zbadanej jeszcze do końca Europy. Ona powtarzałaby: nie wolno, nie trzeba, nie można, a ja szeptałbym zaschłymi wargami: chcę cię zobaczyć, tylko zobaczyć, całą, prawdziwą, a potem mogę umrzeć, umrzeć na zawsze i nigdy nie zmartwychwstać. I wreszcie rozzłościłaby się, spłoszona swoją nagością, okrywająca się szczelnie ramionami, niepewna i ciekawa, zatrwożona i ufna, uradowana i zmartwiona. Zaczął drżeć. W otworze wejściowym stało mnóstwo natrętnych gwiazd. — To z zimna — rzekł do siebie, szczękając zębami. Podniósł się z materaca mokrego od rosy, chciał ruszyć w stronę wyjścia, ale od razu potknął się o coś miękkiego. To pies skoczył na równe nogi ze skowytem. — Wybacz, staruszku — powiedział cicho — ja w nocy jestem ślepy, nie to, co ty, bo ty pewnie nawet pchłę zobaczysz w ciemności. Wyszedł przed tę ruinę nie dokończonego domu i zdumiał się mnogością gwiazd. I z jakimś raptownym przerażeniem zrozumiał, że widzi je trójwymiarowo, że tkwią nieruchomo w różnej odległości od niego, że dzielą je między sobą jakieś niewyobrażalne przestrzenie pustki, nicości albo szczątków nieskończoności. — Ale noc — ktoś powiedział cicho. Karnowski odwrócił się gwałtownie. Obok stała bez ruchu niewysoka, szczupła postać w jasnej koszuli. — Ja ciebie już chyba widziałem. Łowiłeś rękami ryby w rzeczce. .-.& — Tak. Łowię, kiedy zatrzymują wodę. Pan się też ukrywa? v — A ty się ukrywasz? t — Całe lato. Pracowałem na kolei, ale i tak chcieli wywieźć do Rzeszy. Dałem drapaka i teraz policja szuka. Pana także? 102 Tadeusz, fConwicki — Mnie ścigają, gonią, osaczają ze wszystkich stron, żeby jedną serią karabinu maszynowego przerąbać na pół. Chłopak stał milcząc. W dole, gdzie był dom tej dziewczyny albo młodej kobiety, pokazał się nagły ruch. Mignęła świeca przygasająca pod powiewem, ktoś zawołał cichym głosem, zatu-potały czyjeś nogi. — Goś się tam dzieje — odezwał się Karnowski. — Lepiej nie pytać. Każdy ma swoje sprawy. W lesie po drugiej stronic ulicy krzyknął nochy ptak. Z wejścia do piwnicy wylazł pies. Ziewnął z wielkim smakiem i jął zębami tąpać pchły w swoim marnym futrze. — On tu ze mną często nocuje. To włóczęga, przyszedł pewnie aż z Białorusi — rzekł niegłośno chłopak. ••> — Może i jego wygnali z domu. Znowu wzruszyła ramionami z delikatną, cieniutką opalenizną. Spojrzała ukradkiem w stronę domu i on dostrzegł tę ukradkowość. Żując kęs nie znanej potrawy nazywanej kartoflanym tortem, popatrzył na jej dom, nad którym filowało z blach rozgrzane powietrze. Wydało mu się przez chwilę, że w jednym z okien stoi mężczyzna w białej koszuli, spoglądając w zamyśleniu na ogród i na .samotnego klienta pod kramem. Znowu przejeżdżał na front transport wojskowy wiozący armaty okryte brezentem i szare, jednakowe ciężarówki. W rozsuniętych drzwiach wagonów towarowych widać było roznegliżowanych żołnierzy, którzy pokazywali sobie coś palcami w mijanym krajobrazie. Spostrzegli pewnie ją, pomyślał. Spostrzegli na krótką chwilę i nigdy już więcej nie zobaczą tej młodej kobiety. 108 Tadeusz Konwicki Odwrócił głowę raptownie. Ona patrzyła na niego, nic na pociąg. Spiesznie przeniosła wzrok na pustą ulicę prowadzącą do miasta. :•: — Jak pani myśli, można tu gdzieś wynająć pokój? ,n^:.'r' Znowu wzruszyła ramionami. ;,_,,. \ >- — Nie wiem. Nie jestem tutejsza. • -iĄ_ .-^ii^ij.- - . — A skąd, można zapytać? ^f-;rHn>> d-:-, \ - — Lepiej nic pytać. Pana też tu nigdy>^t^e^tem nie widziai-łam. .-•.?;•;* n — Ale ja jestem bardzo ciekaw. -,• , «,s;. ,, — Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. *, o — Do piekła — powtórzył i znowu poezuł to powiększające się nie wiadomo dlaczego serce. ^; Ona z pewnością wyczuła jego niepokój. , A-. .? — No dobrze. Proszę już iść. Nie można tak stać z kawałkiem ciasta przez pół godziny. ,i;* — Muszę to czymś zapić. Czy można prosić o kwas? — Pan się w końcu zakwasi — powiedziała raptem wesołcn. Westchnął ciężko i sięgnął po musujący kufel. i- — Mało ma pani klientów. .. — Wystarczy. Proszę jeszcze raz, niech pan odejdzie. '-> M — Ale dlaczego? 'n « — Tak będzie lepiej. ^ ;. :l. — Dla kogo? *>> >o *,<••' — Dla pana i dla mnie. I jakby zawstydzona swoją rozmownością pobiegła z wiadrem w stronę domu. On wypił kwas do końca, odstawił kufel. Bardzo wysoko w szarym niebie wisiał srebrny krzyżyk samolotu. Pokazała się znowu w drzwiach werandy. Przechylona wdzięcznie na bok niosła ciężkie wiadro wody. Skoczył przez ogródek na pomoc, płosząc rozespane kury. — Nie trzeba. Proszę zostawić — broniła się, kiedy wyrwał jej mokry łęk wiadra. Przez moment poczuł ciepło jej palców w swojej dłoni. ZORZE WIECZORNE 109 — Strasznie lubię nosić wodę. Po wojnie na pewno zostanę woziwodą. Chciała się uśmiechnąć, ale jednak nie uśmiechnęła się. Wracali w milczeniu do kiosku. Podjechała dziewczynka na rowerze. Kupowała landrynki, spoglądając ciekawie na Karnowskicgo. Jak ja wyglądam w cudzych oczach. Czy ktoś się domyśla. Odwrócił się i patrzył na skotłowaną zieleń skrywającą wzniesienie po drugiej stronie rzeki. Dziewczynka odjechała ciężko kręcąc pedałami. r — Jakoś posmutniałem — rzekł cicho. ',: Nie spojrzała na niego, pochłonięta zamykaniem słoja, w którym szamotała się uwięziona osa. — Ale ja wrócę — szepnął. — Będę wracać do końca świata. Ona nie podniosła głowy. Odchodził tyłem, czekając na jakikolwiek gest pożegnania. Szedł w ten sposób aż do skrzyżowania ulic. Ale ona ciągle z nadmierną uwagą pasowała pokrywę do słoja. Odwrócił się, poszedł bezmyślnie w stronę domu, to znaczy w stronę działki z nie zbudowanym domem. Gdzieś szczekał pies, monotonnie, jednakowo, jakby odrabiał pańszczyznę. Koło wieży kościelnej pokazał się rąbek białego obłoku, ale szybko zniknął w czarnej palisadzie świerków. — Ej, panie młody! — usłyszał czyjeś wołanie. Na skraju lasu pod krzakiem kruszyny obsypanym jeszcze zielonkawymi jagodami odpoczywało trzech jegomościów. Jeden z nich kiwał sękatym palcem na przechodnia. — Chodź pan, nie bój się, nie zjemy. Podszedł z wahaniem. — Skąd i dokąd to Bóg prowadzi? — spytał ten, który przywoływał. Był to siwy, spalony przez słońce mężczyzna z rękami cieśli lub furmana. •: — Mówią, że w dzisiejszych czasach lepiej nie pytać. no Tadeusz Konwicki — Masz pan rację. Siadaj człowieku w cieniu. Nie gardź naszym poczęstunkiem. Podniósł litrową butelkę, mocno już nadpitą. Obok pół leżał, pół siedział człeczyna o niewielkich czarnych tęczówkach w przymrużonych oczach. Trzeci z biesiadników, chudy i łysy, patrzył z zadumą na własne bose nogi. ;, — Pij — ponaglał siwy. ,~BŚ;xi• iiov" !. •i — Dawno nie piłem. Mam słabą głowę. r-rw>*vtfi.v-;K — Na kiepską głowę najlepsza dzisiaj hara. Wetknął Kaniowskiemu butelkę w dłoń i własną ręką kierował napitek do ust gościa. Karnowski zakrztusił się, ale jakoś przełknął spory łyk palącego płynu. — Rzeczywiście jaśniej widzę. *; ^rrr; — No to na zdrowie, mileńki. ••'. Górą przez las szedł jakiś nicgłośny szum. Skąd ja znam ten głos lasu, skąd ja znam ten las, pomyślał. Przejmująca bolesna słodycz jęła powoli rosnąć gdzieś we wnętrzu pod żtbrami, albo wokół niego, w powietrzu przesyconym zapachem jałowca. Stary przyglądał mu się przeźroczystymi oczami od dłuższego czasu. — Jak myśli, jest Bóg czy Boga nie ma? — zapytał znienacka. Karnowski oparł się spoconym karkiem o pień starej sosny z zaschniętymi soplami żywicy. Długo milczał, wreszcie powiedział: — Czasami myślę, że nie ma Boga, ale Bóg jest. Powinien być. — Goś kręci — rzekł stary i łyknął samogonu. Potem wytarł dłonią szyjkę butelki, oddał ze zmrużonymi oczkami. — Zaika, a ty co powiesz? Człeczyna nazwany Zaiką prychnął zduszonym chichotem i podniósł skwapliwie flaszkę do ust. — On wraca ze spowiedzi — objaśnił stary. — Pozbył się grzechów i zadowolony. — Jajaki tam zadowolony — zająknął się Zaika, przezwany ZORZE WIECZORNE 111 tak z powodu swojej ułomności. — Bababa niosła całe wiadro samogonki do miasta, to kupiłem dla swoich. Stary patrzył na rozwieszoną między gałązkami krzaka sieć pajęczyny, po której wielki pająk krzyżak wlókł nieżywą muchę. — Ja to kiedyś bardzo wierzyłem, potem mniej, jeszcze później, wcale. A teraz sam nic wiem. Gdzieś daleko w głębi doliny odezwał się pojedynczy strzał karabinów)'. — Dajcie, panowie, jeszcze raz łyknąć — poprosił Karnowski. j,;- ,- ,;u!.<-<..\ —- Zaika wytarł szyjkę butelki. — unA cK.l — — Prosimy, niech nie krępuje się. * '-^-^M-h -..=:.w-. Tym razem Karnowski nic zakrztusił się, nawet chuchnął jak oni w rękaw koszuli. — No, teraz ty coś powiedz, Szeptun — stary zwrócił się do łysego chuderlaka. tY^u'^. fLtfe; ff -"* — Och. i-w ->ffr.v-fcl -•-• — Ty wierzysz w Boga. ' • ?. —• :<- — Ech — westchnął małomówny Szeptun. "^-iM - /> Stary machnął ręką. — On umie zamawiać. Zamówi zęby, zamówi kolkę, nawet krwotok, mileńki mój, umie zamówić. No powiedz coś, bo człowiek, podróżny, czeka. — Aj — westchnął Szeptun. Transport wojskowy znowu przetaczał się dołem na wschód. Sapała niewidoczna lokomotywa, jęczały osie przeciążonych wagonów. Czy ja kiedyś będę mógł wspomnieć tę chwilę, pomyślał Karnowski. Zamierający szum lasu, syk pary, kruczenie w brzuchu Szeptuna, który, choć wzięty znachor, sam cierpi na owrzodzenie żołądka. Czy przypomnę tę chwilę na starość. — Ludzie ludzi zabijają — powiedział raptem siwy. — Bo za dużo już łuludzi było na świecie — odezwał się Zaika. HUU -L-i .S*T:: m,- .- -ktoi^r -. ••-;^*; .. .- " • ^.vt 112 :' ''Tadeusz Konwicki Stary podniósł flaszkę do oczu. Wyglądało, że spogląda na ogołocone z chmur niebo przez krzywe szybki butelki. Potem łyknął rudawego płynu. — Ty myślisz, że nikt nie wie,' co ty robisz? Zaika zerwał ostrożnie trawkę i zaczął ją z namysłem rozgryzać. — A co ja robię? -;:• ;.:w ;•= > '•-•'.-^ *'• <"-• ....H:*, — Ludzi grabisz, w vf;. -Jó^r/--. (^-iUb • i) — Jakich ludzi? ' >i" — Żydowskie piernaty wynosisz z tego ichniego getta. : — Żydów wywieźli Niemcy maszynami do Ameryki. — Do Ameryki — powtórzył szyderczo stary. — A powiedziałeś chociaż przy spowiedzi? Powiedziałeś Bogu, że z ludzkiej krzywdy żyjesz? — Ja żeluję buty, przyszywam noski, zatyłki. Z tego żyję. A tamto ma się zmarnować, prawda? — i to słowo „prawda" wymawiał strasznie długo, jąkając się bez końca. ?*'•*.<* — Pewnie ta hara też za te pieniądze kupiona? -n. — A pewnie. Widzisz, że smakuje jak każda inna. Stary znowu popatrzył na boży świat przez butelkę, potem rąbnął nią o suchy picnick sosny. Szkło rozsypało się w niebieskawych soplach, a samogon natychmiast wsiąkł w zielony, podobnym do pluszu mech. — Ach — stęknął Szcptun. — Ty, Korsak, jesteś dziki człowiek — powiedział Zaika. — Z tobą nikt żyć nie potrafi. — Nie kłóćcie się, ludzie — powiedział osłabłym głosem Karnowski. Jakaś okropna przykrość dopadła go znienacka i nic mógł się przed nią opędzić, — Może my tylko przysnęliśmy na moment. A może z silną gorączką przechodzimy tyfus. To nie las. To ogród. Tam niżej nie ma doliny, tylko grzędy pomidorów i ogórków. Za grzędami krzaki malin i nasz dom. My tam wszyscy mieszkamy. I jest tam pewna dziewczyna, najpiękniejsza młoda kobieta, jaka się urodziła w tym stuleciu. Ja tam chodzę ZORZE WIECZORNE 113 co wieczór pod jej oknami i czekam, że rozsunie firankę, pokaże się na moment w świetle lampy naftowej i ja ją zapamiętam na całe życie, bo pamięć to mój fundament, opoka, gwarancja mego przetrwania, — Zbzikował, co on mówi? — zająknął się Zaika. -.,tv \* Stary wstał powoli na równe nogi. •» ,„;4 — A ty kto jesteś? — spytał. ' — Człowiek. Taki sam jak wy. ,s - v? — Ale co robisz? -'-?>]•; — Go robię? Uciekam. >*•" ^t. — A co przed wojną robiłeś? -'&?' — Byłem aktorem. -|I — Och — stęknął ze zgrozą Szeptun. ;-;n — To ty jesteś artysta? — No nie, jeszcze nie zdążyłem. Jak mi słabo. Już nie trafię do naszego domu. Bo ja zakochałem się w dziewczynie, nie, nic w dziewczynie, w młodej kobiecie. Patrzcie, jakie mi się przydarzyło nieszczęście w tym ogólnym nieszczęściu. Oni patrzyli po sobie ze zgrozą. — On trochi nienormalny — rzekł niepewnie Zaika. — Zaszkodziła samogonka — powiedział stary i splunął. — Bo na żydowskiej krwi pędzona. — Aj — jęknął Szeptun. -.ii — Niech tu zostanie i wyśpi się. - fr — Tak, nikt go tu nie skrzywdzi. — Od razu mówiłem, że on dziwny. .uj — Jakiś taki czarniawy, może Cygan. ti — Cygan też stworzenie boskie, choć ze złodziejstwa żyje. 4 — Ja już więcej nie pójdę tam. r! — Gdzie? ..-.r — No wiesz. Do miasta. fii — Patrz, jak oczy wytrzeszczył. .*» — Kto wie, co on widzi. ^ •<- /«' jfT. ' -. — Trzeba iść. Do domu wracać, rfe•;•*-• {— Zorze wieczorne 114 3'Tadeusz Konwicki > — Póki jeszcze nasz dom stoi. l L — On chyba śpi, -f :i-* — Niech śpi. Póki śpi, to jemu dobrze. :^ Ocknął się i zobaczył ten sam las, tylko poszarzały. Zbliżał się wieczór. Czuby świerków, umaczane w ostatnim blasku zachodzącego słońca, chwiały się sennie, wzdychając cicho. — Nic trzeba pić na czczo — powiedział do siebie. — Zmogło mnie. Wszyscy poszli. Nic domyślili się. Na pewno. Wstał z miękkiej i zimnej trawy. Otrzepał marynarkę z resztek zeschniętej żywicy. Trzeba wracać na nocleg. Jeszcze jedna noc ukradziona. Ale koniu ukradziona. Ona siedzi w ciemnym pokoju i patrzy na drzwiczki płyty kuchennej. W szparach widać buzujący wesoło ogień. Trzeszczą smolne sęczki sypiąc seledynowymi i niebieskimi iskrami. O czym ona marzy. Czy można dziś o czymś marzyć. Śmierć drąży to lato: wonne lasy, mokre zagajniki nadrzeczne, rozżarzone od upału miasta. Zaczął iść chwiejnie, chwytając się drzew. Oto i ulica, która biegnie w dół z tej górnej części osiedla. Skąd ja wiem o tej górze i o drewnianym kościółku zbudowanym kilka czy kilkanaście lat temu. Od kolegi. Jak on się nazywał. Nikt go nie mógł zapamiętać. Przychodził do szkoły znikąd i wracał donikąd. To znaczy przychodził z tej doliny i do niej wracał. Ale nie ma teraz doliny. Jest tylko płytkie jezioro niebieskawej szarości i biały grzbiet tej brukowanej drogi, która biegnie do jej domu, ociera się ojej dom, przypada do ziemi jak pies koło jej domu. Kończy się koło jej domu i zostaje tam na zawsze. Ktoś idzie z naprzeciwka ciężkim, kołyszącym się krokiem. Trzyma nisko głowę podobną do głowy owada. To żołnierz niemiecki w hełmie, z tornistrem z krowiej skóry na plecach, z karabinem zawieszonym na szyi, który mu się dynda na piersiach. Na widok Kaniowskiego zatrzymał się i patrzy oczekująco. — Podejdę do niego i dam mu w mordę — mówi do siebie Karnowski. — Dlaczego nie mogę dać mu w pysk. Dlaczego mam stale uciekać w tłumie innych uciekinierów. • *:-..;-•.•.•-•- ZORZE WIECZORNE 115 Rusza energicznie naprzeciw stojącemu bez ruchu żołnierzowi. Ale ten nagle szybkim krokiem schodzi z drogi, zanurzając się w wypełniony wczesną nocą las. Uciekł. Ustąpił drogi. Karnowski przclazł przez zardzewiałe druty. Jakiś spłoszony ptak zerwał się zza podmurówki i poleciał nad stokiem wzgórza. Za wcześnie kłaść się spać. Trzeba zgubić przynajmniej godzinę. Ile jeszcze będę musiał zgubić godzin. Podszedł do szpaleru zdziczałych malin oplecionych zagubionymi tu powojami. Jeszcze widać jej dom z martwymi oknami, w których już nie odbija się niebo, nie odbijają się chmury albo drzewa. Gdzieś ryczy monotonnie krowa, której dokucza przepełnione wymię. Ktoś skosem przez drogę zbliża się spiesznie do jej furtki. To ten żołnierz niemiecki w hełmie i z krowim tornistrem. Rozejrzał się na boki i ukradkiem wchodzi na podwórze. Podszedł do drzwi. Czeka zgarbiony. Pewnie zastukał w szare deski, z których deszcz zmył farbę. Ale już go nie ma. Wszedł niezauważalnie do środka. Co to wszystko znaczy. Poczuł mokre ciepło na dłoni. To ten pies włóczęga lizał z namysłem jego rękę, merdając poufale ogonem. — Gdzie ty się podziewałeś cały dzień? Pies skoczył bokiem do tyłu, ale po chwili wrócił i chciał wspiąć się łapami na piersi Karnowskiego. — Może ty jesteś wściekły? Ale i ja jestem wściekły. Nic, ja jestem odurzony. Zjadłem nad rzeką taki zielony, kolczasty owoc pełen dziwnych ziaren i teraz huczy mi w głowic i wszystkie dawne myśli odpłynęły gdzieś jak strumyczek wody deszczowej. Odezwał się spóźniony dzwon na Anioł Pański. Jeszcze tego dzwonu nic zabrali Niemcy, żeby zrobić z niego lufę armatnią. A może to sygnaturka. Sygnaturka z tego dziwnego, nowoczesnego klasztoru jak sanatorium dla gruźlików. _ ' ..••; 116 Tadeusz Konwicki Ktoś wyszedł z jej domu. Dwóch mężczyzn idzie piaszczystą drogą do miasta. Na przodzie ten sam mężczyzna w oficerskich butach i w bryczesach, a za nim, w odległości dwudziestu kroków, podąża młody człowiek w jasnym prochowcu, trzymając prawą dłoń na kolbie pistoletu ukrytego w kieszeni. Poszli naprzeciw nocy, która jak wiosenna powódź nadpływa od miasta. — Może pan spać na moim materacu i dzisiaj — ktoś mówi niegłośno. — A, jesteś już. Wróciłeś na nocleg. Cały dzień nie widziałem ciebie nigdzie. — I ja pana nie widziałem. Chociaż, prawda, mignął mi pan gdzieś pod kioskiem. Czemu się pan tak przygląda po nocy? .t. — Gubię czas. Przeczekuję sam nie wiem co. fi — Nic. Pan patrzy na jej dom. Czeka na jakiś znak. r-& — A jakicgoż to znaku mogę oczekiwać. -i — Jej obecności, jej życia, jej tajemnicy. f& ' — Skąd ty jesteś taki bystry? <$ — Bo ja tylko udaję poczciwego chłopaka z niesamowitej doliny jak uroczysko. Ja wszystko wiem. u — Cóż ty wiesz? ' — Tyle co pan. A może nawet więcej. Pies ułożył się między nimi na trawie, w której iskrzyły się już pierwsze krople wieczornej rosy. Znowu jakiś transport przetaczał się w mrocznym dole, budząc wielokrotne echa. Trzeba mieć się na baczności, pomyślał. Trzeba uważać na tego podmiejskiego filozofa. — Chce pan wiedzieć, co nas czeka? — spytał raptem chłopak. — Lepiej nic wiedzieć. Gdzieś daleko za miastem posypały się gęste serie karabinu maszynowego. Pies podniósł się na równe nogi. Powiększony przez mrok przeleciał milczkiem nocny ptak. — Żydów mordują — rzekł cicho chłopak. .: ZORZE WIECZORNE 777 Znowu coś się zaczęło wzdymać pod mostkiem. Rozpierający ból napiętej tkanki rozchodził się pod żebrami w stronę ramion. — Kto ci to powiedział? — Szmuglerzy mówią. Niemcy mordują Żydów na Ponarach. — Niemcy mordują Żydów na Ponarach — powtórzył. — I co? {.i — I nic. Teraz straszniej w nocy. $ — Teraz straszniej — powtórzył. j •to* — Duchy zamordowanych krążą po tej ziemi. q ''•'''• — Ty czegoś ode mnie chcesz? ;>} •^ — Ja? A czegóż mógłbym chcieć od pana? ,;. — Chodzisz za mną. • "31 — To pan chodzi za mną. 'y* — Ganz cgal. vV — Co pan powiedział? 'k; — Nic ważnego. Pora spać. Vi Jłi. — Jeśli uda się zasnąć. •# Popatrzył jeszcze na gwiazdy, dziś zamglone i ledwo świecące, i wszedł cło piwnicy. Ułożył się na wilgotnym materacu, przykrył płachtą szorstkiej papy, westchnął dziwiąc się swemu westchnieniu. Pies wsunął się za nim przez otwór w ścianie. Skwapliwie ułożył się przy Karnowskim i zaczął mu lizać policzek. — Odejdź. Idź swoją drogą — szepnął mężczyzna odpychając psa, który chwilę mościł się przy jego nogach, a potem ciężko padł na ziemię i od razu zaczął chrapać. A gdybym ją spotkał w Orient-Expresic, pomyślał. Gdybym stał w nocy przy oknie w wagonie sypialnym i patrzył na przelatujące przede mną różnej wielkości światła, a także na chwilę wyjmowane z mroku jednakowe słupy telegraficzne. Gdybym słuchał monotonnego stukotu kół pociągu, tak jak go słuchają wszyscy samotni podróżni. Gdyby nagle przy końcu korytarza pojawiła się młoda kobieta w krótkim futrze i z sakwojażem 118 Tadeusz Konwicki w ręku. Szłaby w moją stronę, sprawdzając niepewnie numery przedziałów, aż zatrzymałaby się przy drzwiach za moimi plecami. Potem z wahaniem odsunęłaby te drzwi i weszła do środka. Obrzuciła spłoszonym wzrokiem moją walizkę stojącą na podłodze, a swój sakwojaż postawiła na dolnym tóżku. Później zamknęła od środka przedział. Co by się ze mną działo. Pewno bym zaczął drżeć tym wewnętrznym drżeniem, co przenika, jak mówiono dawniej, każdy fibr. Pewno bym nie mógł zebrać myśli i straszne gorąco oblałoby plecy, a z obu stron leciałyby na mnie przeciągi, porywając brązowe, chyba brązowe firanki slipingu Oricnt-Exprcsu. Po długich wahaniach zapukałbym do drzwi, ona otworzyłaby z wyrazem zdumienia w oczach, które tego dnia byłyby szarozielone. Przepraszam, powiedziałbym z uśmiechem, zdaje się, że mamy wspólny przedział. Jak to możliwe, zdziwiłaby się ona, konduktor mnie zapewniał. Musimy się pogodzić z sytuacją, rzekłbym, jak się rzecze w takich sytuacjach we wszystkich powieść iach świata. Potem, dużo później, leżelibyśmy na swoich łóżkach. Mnie by się wydawało, że w tym stłumionym dudnieniu pociągu słyszę jej oddech jak delikatny szelest traw na naszych łąkach. Wreszcie zdobyłbym się na odwagę. Ja panią znam, odezwałbym się szeptem. Pamiętam z czasów wojny. I ja pana sobie przypominam, odpowiedziałaby szeptem. Ukrywał się pan w naszej miejscowości. Tak, ukrywałem się, ale bardziej zajęty byłem miłością. Ach, kochał się pan w kimś. To pani nie wie, pani tego nie pamięta. Przecież ja się w pani tak strasznie kochałem, że aż przeżyłem wojnę. Spojrzałem na nią ze swego łóżka. Leżała bez ruchu w niebieskawej zorzy nocnej lampki. I nie była do siebie podobna w tym tajemniczym półmroku w głuchym tętencie kół Orient--Expresu. To była jednak ona, ona piękniejsza przez pamięć. Może i ja pana kochałam, szepnęła tak cicho, że nie dostrzegłem nawet ruchu jej warg. >ńhlf^> •• .ilbucfy;-'' v Hr .,'- drvn;foq. ZORZE WIECZORNE 119 Proszę się nie bać, rzekłem cicho, jak najciszej, żeby jej nie spłoszyć. Zszedłem na podłogę i usiadłem na brzegu łóżka u jej nóg. Ach, to dawne sprawy, szepnęłaby ona. Tak, dawne, przyznałbym ledwo dosłyszalnic. Ale ja pamiętam i będę pamiętać do końca, jeśli będzie kiedyś koniec świata. Ona w tej chwili uniosłaby rękę, taką rękę, jaką ma wiele kobiet, ale zarazem zupełnie inną, którą nosiłem w oczach przez wiele dni i nocy. Pewnie chciała gestem wesprzeć jakieś słowo albo poprawić, lecz ja zrozumiałem, że ta ręka wyciąga się do mnie jak wspomnienie, jak tęsknota, jak prawdziwy refleks bólu, który się nosi w sobie całe życie. Więc ująłbym tę dłoń kruchą i ciepłą, a ona patrzyłaby na mnie pociemniałymi oczami, okryta szczelnie tajemnicą nocy. \Viec zacząłbym całować delikatnie palce i nadgarstek, w którym pulsowało ledwo wyczuwalne tętno. Potem zbliżyłbym swoje usta do jej twarzy, a ona szepnęłaby, nie trzeba, nie warto, za późno. Ja bym objął z całej siły, a ona westchnęłaby do swoich myśli albo do swojej pamięci. Całowałbym delikatnie, nieśmiało, żeby jej nie spłoszyć jak nocnego ptaka, zacząłbym od czoła, przez usta, szyję aż do tych piersi, których nigdy nie znałem, a tak je przecież szaleńczo kochałem. Ona by powtarzała, nie trzeba, odpychając mnie silnie i lekko do siebie przyciągając. A później, po całej wieczności łomotu krwi w skroniach, gwałtownych szeptów, słodyczy jej skóry, włosów, upalnego ciała, a później, nie wiem już w jakiej chwili, połączyłbym się z nią na zawsze, połączyłbym się we wszechogarniającej rozkoszy i nie słyszałbym jej coraz szybszych słów wymawianych prawie ochrypłym głosem i wreszcie bylibyśmy już tą jednością, o której nic więcej nie można powiedzieć. Potem leżelibyśmy obok siebie spoceni i słabi. Ja słuchałbym zwalniającego pulsu w skroniach, a ona jęłaby gładzić moje nastroszone włosy, włosy zapewne z pasemkiem siwizny. To nie 120 Tadeusz. Konwicki pociąg, to okręt, wielki korab żaglowy, którym będziemy płynąć bez końca, omijając lądy, powiedziałbym cicho. A ona uśmiechnęłaby się ledwo dostrzegalnie w tym błękitnym mroku. Trzeba zapomnieć, szepnęłaby. Ja raz w życiu pojechałam w tę podróż, żeby spotkać ciebie. Jutro wysiądziemy z pociągu i nigdy się już nie zobaczymy. Przecież ty nic znasz mnie, a ja ciebie. Nieprawda, zamruczałbyś do jej ucha, nieprawda, choć może i prawda. Ja ciebie musiałem spotkać, żeby była sprawiedliwość na świecie. Ona znowu się uśmiechnęła. Myślisz, że jest sprawiedliwość na tym świecie. Tak, powiedziałbyś z przekonaniem. Jeśli my żyjemy, to znaczy jest sprawiedliwość. Zasnąłbyś przy niej, wpatrzony w jej prawie niewidoczny policzek. Tylko lampy dworców i stacyjek zapalały na mgnienie oślepiające iskierki w kącie jej oka pod spadzistością długich, ciężkich rzęs. Może jest jednak Pan Bóg, pomyślałbyś w ostatniej chwili. Rano, ocknąwszy się, zobaczyłbyś puste miejsce obok siebie i ledwo widoczny ślad szminki na poduszce, różową smugę jak odbity wielekroć refleks porannej zorzy. Nie ma jej, nie ma sak-wojaża ani futra, nie ma nawet tego leciutkiego zapachu perfum kobiet z dalekiego świata. Wyszedłbyś na pusty korytarz, stanął przy oknie z podrywaną przez przeciągi firanką, patrzyłbyś w szybę z prawie niedostrzegalnym twoim odbiciem, patrzyłbyś na mijane pola, rzeki, góry i myślałbyś ciągle o niej, która pojawia się i znika w twoim życiu i tak będzie do końca, jeśli będzie jakiś koniec. Usłyszał czyjeś lekkie kroki na stropie. Odrzucił papę i uklęknął, wpatrzony czujnie w niclbremny otwór, w którym stała niczym nie rozświetlona noc. Ktoś zasłonił ten otwór mżący szarością. — Nic mogę zasnąć — poskarżył się chłopak. — Ja też z trudem zasypiam. Budzi mnie każdy szelest, głos puchacza, nawet przelot nietoperza. Czemu nie wracasz do domu? . •; \ •• -• • ,i\ ZORZE WIECZORNE 121 ,;4, — Nie mogę. Wczoraj znowu był policjant. ; — Bardzo się boisz? — Na początku bałem się. Całą noc chodziłem po działkach, po lesie, brzegiem rzeki. Ale teraz z panem weselej. Czemu pan nas wybrał? — Nie wybierałem. W tę stronę poręczniej było uciekać. — U nas nikt nie zdradzi. Koło urwisk nad rzeką ukrywa się pewien komunista. Ludzie go nic lubią, ale przecież nikt go nie wyda. Chociaż kto wic. W dzisiejszych czasach wszystko możliwe. Pan też niech uważa. W7 dole zabuczały dwie lokomotywy. Najpierw jedna, potem druga. Wlokły pewnie ciężki transport z czołgami. — Pan chciałby zostać sam? f?,; — Ja jestem sam. Cały czas. ,4 — Wiem. co to samotność. ••*i — Tuż wiesz? •, ' |_/ rł, — Mnie nic ciągnie do kolegów. Chociaż, czy ja wiem? — Jeżeli przeżyję wojnę, napiszę do ciebie kartkę z Melbourne albo z Buenos Aires. — A ja o panu książkę napiszę albo wspomnę od czasu do czasu. — Będziesz pisał książki? — Nic. Tak sobie powiedziałem. Chcę zostać malarzem, rysownikiem albo architektem. Jeśli przeżyję. — Jeśli nie przeżyjemy obaj, to nikt o nas nie wspomni. — Gwiazd dzisiaj nie widać. Jesteśmy sami w Kosmosie. Po tej wojnie świat będzie lepszy. ,:< — Może będzie lepszy, chociaż zawsze był taki sam. -j — Po takiej wojnie musi być lepszy. Znowu odezwały się bardzo dalekie strzały. — Żydów mordują — powiedział cicho chłopak. ii — Dlaczego mi to powtarzasz? Ć — Sobie powtarzam. ^ W lesie ktoś krzyknął przeraźliwie. Zamarli na moment 122 Tadeusz Konwicki w bezruchu. Ale to był ptak. Leciał teraz, ciężko łopocząc skrzydłami, niewidoczny w mroku nocy. t — Coś panu chciałem powiedzieć. No i zapomniałem, .h;. i — To dobranoc. 0q — Dobranoc. Jeszcze chwilę marudził przy tym otworze wybitym w ścianie piwnicy. Potem odszedł cicho. Ona pewnie śpi, pomyślał. Przez otwarte okno wpada nocny chłód wypełniony zapachem maciejki, jeśli maciejka jeszcze kwitnie. Śni coś, ale co śnią młode kobiety. Może obudziła się raptownie, przestraszona rozpoczętym snem lub tknięta złym przeczuciem. Ciepła od snu siedzi na brzegu łóżka i patrzy w okno, na które ja spoglądam stąd, choć go w ciemności nie widzę. Komar brzęczy, nade mną i nad jej głową, ona słucha tego natrętnego dźwięku i myśli może o mnie. Musi o mnie myśleć, skoro ja o niej tak mocno, tak intensywnie, tak zajadle myślę w każdej chwili dnia i nocy. Zadurzyłem się. Po raz pierwszy nie jestem wolny. To znaczy wiem, że nie jestem wolny. Rano siadł za krzakiem koło piwnicy i patrzył, jak pies z uporem i rozpaczą usiłuje złapać motyla bielinka. Kłapał zębami na wszystkie strony, a motylek unikając ciosów paszczęki włóczęgi latał wesoło nad rozwydrzonymi chwastami tej opuszczonej i zapomnianej działki. — Trzeba przebyć dzień. Jeszcze jeden dzień. Który to dzień i którego miesiąca. To nieważne. Byle słońce świeciło — mówił do siebie. Patrzył na te same drzewa, próchniejące płoty i bezbarwne niebo nad sobą. Później, tą samą trasą, trochę okrężną, ale za to bezpieczną, ruszył nad rzeczkę. Przy końcu osiedla śród starożytnych krzaków bzu stała rozłożysta rudera nie wiadomo kiedy zbudowana. Zwykle była cicha, jakby opustoszała. Ale teraz ktoś na coś czekał przy resztkach furtki pozbawionej płotu. Karnowski chciał skręcić w jakąś dróżkę, ale było za późno. Szedł więc dalej prosto i zobaczył Zaikę, który tkwił z pocięglem w ręku koło • ZORZE WIECZORNE 123 spękanego słupka, oblepionego rojącymi się bożymi krówkami. Zaika kiwnął na niego zagiętym palcem. Widać był to miejscowy zwyczaj powitania. Karnowski zwolnił trochę kroku, ale nie przystawał. — Papanie — rzekł Zaika. — Wszyscy to robili. Chmura pierza stała nad ulicą. Znaczy się z tych piernatów i poduszek. A co, miało się zmarnować? Lepiej, żeby Niemcy zabrali? — Pewnie lepiej, że biedni ludzie wzięli — powiedział cicho Karnowski. .» , — Papan tak mówi na odczepnego. A jak oni wrócą? .h — To pan im odda. f *rt , — Łatwo panu mówić. Ja tam już więcej nie pójdę. Niech to się wszystko zmarnuje albo Niemcy zabiorą na front. Karnowski odchodził bez pośpiechu, nie patrząc na Zaikę, który zaczął ćwiczyć pocięglem Bogu ducha winny słupek. — Słyszy pan? Ja tam nie pójdę. Niech dzieci zdychają z głodu, proszę bardzo. r Karnowski był już dosyć daleko, skryty za rodziną jarzębin, i coraz słabiej dochodził do niego głos szewca: słyszy pan, słyszy pan, słyszy pan. Na tym stoku, tak jak wczoraj, krzątały się zakonnice koło klasztoru. Wydało mu się, że spod habitów wystają postrzępione spodnie albo owłosione nogi. Mimo woli przyśpieszył kroku. W tej małej wieżyczce, nałożonej na zwykły dach podmiejskiej willi, zakołysała się sygnaturka. Jej dziwnie radosny dźwięk posypał się w głąb doliny. Zakonnice jęły powoli gromadzić się przy największym budynku z tak zwanymi w tych okolicach weneckimi oknami. Prawie biegiem przez przejazd kolejowy ruszył w stronę rzeczki. Tak tu pusto, pomyślał, a ile przyczajonych istnień ludzkich. Gdzieś przez szpary w ścianach składziku obserwuje rrmie pewnie ten komunista, którego nikt nie lubi i on nikogo nic lubi. 124 C Tadeusz Konwicki Pewnie przyniósł z dalekiej wsi worek kartofli wymieniony za zegarek albo za marynarkę. Pewnie wracał o świcie zgarbiony pod ciężarem, nie rozglądając się na boki i nie budząc niczyjej ciekawości. A ona. Czy już wstała i myje się w wielkiej miednicy. Czy leniuchuje w łóżku pod kapą w białoruskie, fioletowe, zielone, czarne krzyżyki. Potem, myjąc się i goląc na brzegu rzeczki, patrzył na srebrne kropelki samolotów spływające na wschód po mglistym niebie. Woda przelewała się monotonnie śród wielkich kamieni naniesionych przez lodowce. Ta woda pachnąca dalekimi lasami rozmawiała bełkotliwie sama z sobą. Dlaczego ja drżę cały czas, dlaczego nie ustępuje ten wewnętrzny dygot biorący się nie wiadomo skąd i z czego, myślał. Czyja boję się nieuchronnej śmierci, co przerwie te moje dziwne wakacje na małej planecie niewielkiego układu słonecznego. Czy ja boję się tej dziewczyny, a właściwie młodej kobiety, czy boję się tego raptownego pędu, szoku, stanu gorączkowego, który młodzi ludzie nazywają miłością. Podniósł rękę z brzytwą ociekającą wodą. Ręka nie drżała. Ta wibracja tkwiła gdzieś wewnątrz, między sercem a płucami, a może w którymś ze zwojów mózgowych. Schował przybory toaletowe, przy okazji znalazłszy zmiętą karteczkę z czyimś nazwiskiem oraz adresem. Kartkę ze znakiem rozpoznawczym czyjegoś istnienia w małym świecie, którego już nie ma \ nigdy nic będzie. Później wyprał koszulę i nałożył ją zaraz, żeby szybciej wyschła. Jako mydła użył rzecznego piasku. Zerwał łodyżkę krwawnika, roztarł ją w palcach i zieloną papką opatrzył skaleczony przy goleniu policzek. Ułożył się w miękkiej trawie i przyglądał tej dolinie, cichej i sielskiej, choć buzującej gdzieś w głębinach strachem i oczekiwaniem. Krawędzią pagórka podobnego do starych kurhanów jadź-wińskich leciała suka z podwiniętym ogonem, a za nią gnało stado psów. Był wśród nich i ten bezdomny włóczęga z wylinia- ZORZE WIECZORNE 125 łymi bokami. Przelecieli jak szarobura chmura i zniknęli śród czerwonych głazów u podnóża kurhanu. — A kiedy przyjdzie pora — rzekł do siebie — a kiedy przyjdzie mój czas, zostawię panu Zaice marynarkę i koszulę. Dobrze, że upraną. Czekał teraz, aż pojawi się jakiś obłok. To będzie sygnał do rozpoczęcia następnego rozdziałku tej codzienności. Słońce szło coraz wyżej, roztopione w szarości, lecz żaden obłok nie wypływał zza horyzontu. Więc zebrał się z trawy ze sieknięciem wyrażającym rezygnację i ruszył pod górę w stronę kolei, a ten dygot wewnętrzny zaczynał wzmagać się i ogarniać całe ciało z resztą słonecznego ciepła. Na przystanku stał pod semaforem ogromny transport wojskowy. W otwartych wagonach, ze zwieszonymi na zewnątrz nogami, siedzieli rozebrani do połowy żołnierze i opalali się w tym łagodnym słońcu. Na ich piersiach połyskiwały blaszki rozpoznawcze zawieszone na brudnych sznurkach. Kaniowski ze spokojem, a nawet flegma ty cznie, zeskoczył z peronu i jął wspinać się na bufor, żeby przelcźć na drugą stronę transportu. Wtedy jeden z żołnierzy, blondyn w wieku Karnowskiego, rzucił się w głąb wagonu i po chwili już był z powrotem z hełmem na głowie i z karabinem w rękach. — Halt! — krzyknął. — Z powrotem! — Ja muszę na tamtą stronę. — Ty świński psie, włóczysz się po łąkach, a my musimy jechać na front! — Ja nic włóczę się, ja idę do swojej dziewczyny. — Ty przeklęty Polaczku — rozwścieczony blondyn zaczął repetować karabin. Ale Karnowski był już po drugiej stronie. Żołnierz niemiecki jeszcze chwilę miotał przekleństwa, ale wkrótce się uspokoił, bo było gorąco. Karnowski wszedł w cień tych sosenek, co równym szpale- 126 Tadeusz Konwicki rem, jak zielono-czarny mur, strzegły kolei przed zimowymi zawiejami. 1 — Ktoś mnie wreszcie nazwał Polakiem — rzekł do siebie. ,-rr Choćby nawet Polaczkiem. Ale kiosk był pusty. Na kontuarze stały patery z kartoflanym tortem, słoje z landrynkami, leżały pudełka papierosów szmuglo-wanych z Grodna, ale dziewczyny, młodej kobiety o wymyślonym imieniu Ewa, nie było. Zatrzymał się niezdecydowany kilka kroków przed ladą, w tym miejscu, gdzie najgęściej biegały czarne ziemne mrówki. Odezwał się dzwon i jego głos zacichał, jakby kryjąc się za brzegiem wzgórza, a potem wzmacniał, spływając na dno doliny. Wreszcie pokazała się w drzwiach werandy. Przez moment zawahała się, czy wyjść do ogrodu. — Dzień dobry — powiedział. — Już się bałem, że pani nie ma, że pani gdzieś odeszła albo wyjechała. Nadchodziła w milczeniu, z opuszczoną głową. Potem uniosła twarz i patrząc w kierunku transportu wojskowego, który z jękiem osi i łoskotem buforów usiłował ruszyć z miejsca, więc patrząc w tę stronę spytała sucho: — Słucham? Tort i kwas? — Tort i kwas — powtórzył. — Może kupić papierosy? Nauczę się palić na pani cześć. Wzruszyła ramionami przystępując do odkrawania mięsistego kawałka kartoflanego ciasta. Jeszcze piękniejsza niż wczoraj, pomyślał. Go to będzie. Jak się to wszystko skończy. Upięła włosy w duży węzeł nad karkiem. Najpiękniejsze uczesanie kobiece. — Pan mi się stale przygląda, a to mnie krępuje — powiedziała obojętnym tonem. — Proszę się nie gniewać. Przecież to nic zdrożnego przyglądać się kobiecie. Ja i tak zadaję sobie gwałt. Wczoraj pod wieczór miałem straszne pragnienie i powstrzymałem się, nie przyszedłem do pani, choć miałem straszną ochotę. ,; . Podniosła wreszcie oczy na niego. • t:>.w.&, .-• . ZORZE WIECZORNE 127 — Ja bardzo pana proszę. To mnie krępuje.'Tym bardziej, że nie jestem wolna. Zrobiło mu się trochę słabo. Odstawił talerzyk z nie doje-dzonym tortem, ten sam talerzyk z nieładnym poprzecznym pęknięciem. — To znaczy jest pani mężatką? — wyszeptał ze zgrozą. — Tak można to rozumieć — powiedziała z jakimś dziwnym wahaniem. — Nalać kwasu? — Słucham? Tak, proszę nalać. Kwasu. Wziął z jej ręki kufel z pryskającym na wszystkie strony płynem. — Przepraszam, że usiądę. I padł ciężko na przydrożny wyszczerbiony kamień. To nic, pomyślał. Najważniejsze, że ona jest. Że w ogóle istnieje. Że urodziła się w tym samym czasie co ja. Ale ta pociecha nie przyniosła mu ulgi. Nad miastem, pośrodku, nad zbiegowiskiem wież kościelnych i cerkiewnych, wisiała ta sama chmura co wczoraj i przedwczoraj. Spojrzał z rozpaczą w stronę dziewczyny, tej młodej kobiety, i zobaczył, że ona także patrzy na niego z rozpaczą. To niemożliwe, pomyślał. Nic może się doczekać, żebym sobie poszedł i zniknął za tą górą, za tym wzgórzem, za którym nie wiadomo, co jest. — Pan powinien gdzie indziej poszukać sobie miejsca — powiedziała cicho. — Tak, powinienem gdzie indziej. — Przecież nikt pana stąd nie wypędza. Ale trzeba być rozsądnym, ifp .j. — Tak, trzeba być rozsądnym. »• v: — Pan mnie przedrzeźnia, a ja panu dobrze życzę. ife — Gzy chodziła pani do gimnazjum Nazaretanek? 3>, — A po co chce pan to wiedzieć. — Bo ja panią przed laty zobaczyłem. Na krótką chwilę mignęła mi pani w oczach śród koleżanek wracających ze szkoły albo idących do parku na lekcję biologii. .-jt} p- .; ujst-Y 128 ;iV;>?O Tadeusz Konwicki — No i cóż z tego? — Nic, Ale dla mnie ma jakieś znaczenie, choć nie umiem tego objaśnić. — Pan sobie wszystko wmawia. Ja jestem niestarą jeszcze babą z przedmieścia. Gotuje, piorę, a wieczorem długo modlę się, żeby Bóg dał zdrowie do roboty. — Jak pani to ładnie mówi — westchnął. — Naprawdę. Jestem pospolita. Umiem mówić bardzo ordynarnie. Przy panu trochę się wstydzę. Tylko tyle. — Ale to i tak dużo. Zaczęła coś sprzątać nerwowo na kontuarze. Gdzieś koło miasta odezwały się stłumione wybuchy. Wydało mu się raptem, że zrobiło się jaśniej i wszystko nabrało koloru. Lecz wydało mu się tak tylko przez jedno mgnienie. — Przepraszam, że to powiem, ale nie może pan tu wysiadywać. — Kompromituję panią? — Niech pan nazwie to, jak chce. Jednak proszę już odejść. — A papierosy? Podała mu pięć przedwojennych „mew" zawiniętych w skrawek gazety. Zapalił cygaretkę pachnącą jakimś kwiatem albo ziołem. Schwycił go gwałtowny kaszel. Kątem oka dostrzegł jej uśmiech i biały brzeg ślicznych zębów. — Przecież ma pan jakieś zajęcie. — Gzy ja mam zajęcie? Teraz uciekam. Uciekam przed przeznaczeniem. — Tak myślałam. Nic wolno zatrzymywać się po drodze. — Musiałem się zatrzymać. To nie moja wina. Ona odwróciła się szybko do tych drzwi od składzika i zaczęła przy nich manipulować, choć do wieczora było jeszcze daleko. — Jest pan przecież dorosły. Nie muszę panu tłumaczyć. Najlepiej będzie, jeśli pan stąd odejdzie. Niedaleko jest taka ZORZE \VTECZORXE 129 wieś ogromna, nazywa się Sorok Tatar, a dokoła pełno zaścianków i puszcza blisko. Tam pan na pewno przeżyje. — Ja i tu przeżyję. Już teraz wiem na pewno. Muszę przeżyć. Odwróciła się powoli, spojrzała pierwszy raz na niego jawnie. — Chciałbym pani coś ofiarować, ale nic nie mam. Wobec tego daję pani na zawsze to niebo, ale niebo wieczorne albo lepiej nocne, pełne gwiazd, naszych dalekich znajomych. — Banalny prezent. — Ale z serca. Bo nic wiem, jak panią ująć, zmusić do uśmiechu, do przyjaźni. — Lepiej niech pan już idzie. — Przecież muszę jeszcze zapłacić. r — Nic musi pan płacić. Chwilę milczał patrząc na jej trochę zagniewaną bezradność. u. — Nie muszę płacić? &t — Nie musi pan. . ^ ,,;, — Dobrze. Jutro zapłacę. ^ •f-Ą — Nie. Jutro nic. To lepiej dzisiaj. I oboje raptem zaśmieli się bez radości. <:-, — Dziękuję pani. >;i — Za co pan mi dziękuje. •-•;,. — Za to, że pani jest. u — Ja wyjadę. Bardzo daleko i na zawsze. — Pojadę za panią, pójdę pieszo albo popłynę rzeką. Wtedy wyszła przed dom starsza pani, schludnie uczesana, w kolorowym fartuchu, w który wycierała czyste ręce. Podniosła dłoń do oczu, osłoniła je i przyglądała się dłuższą chwilę klientowi. Potem ruszyła energicznie do kiosku, budząc rozespane kury pod krzakami porzeczek. , — Przyjeżdżali po wodę sodową? — spytała. l(v •••/,_ — Jeszcze nie — odpowiedziała młoda kobieta. {;. >; — A pana już załatwiłaś? J. — Tak, załatwiłam. Uu . . .;-n 9 — Zorze wieczorne 130 Tadeusz Konwicki Starsza pani zaczęła krzątać się energicznie w tej ogrodowej herbaciarni albo może raczej sodowiarni. Wywlokła z wnętrza składzika ogromny miedziany syfon, który skwierczał nieustannie ulatniającym się gazem. — Co pan taki ciekawski? — spytała nieżyczliwie. ;« -; — Nie jestem ciekawski. : — To po co wystaje pan tu godzinami? Trzeba załatwić sprawę i iść swoją drogą. Dzisiaj takie czasy, że lepiej nic rzucać się ludziom w oczy. — Właśnie już odchodziłem, ale przypomniałem sobie, że trzeba kupić papierosy. — Pan nic ma zapałek. Musiałam pożyczyć — skłamała raptem młoda kobieta. — Dziękuję — powiedział z nagłą radością. — Dziękuję pani i dziękuję pani. Do widzenia. Ale obie nic odpowiedziały. Więc zaczął odchodzić, a szedł tak, jakby za sobą ciągnął szynę kolejową. Starsza pani patrzyła za nim z surowym namysłem. Potem jęła młodej robić pewnie jakieś wyrzuty, bo gestykulowała energicznie, spoglądając za odchodzącym. Jest dobrze czy źle, spytał sam siebie w myślach. To wewnętrzne drżenie nabrało jakiejś nowej intensywności. Miał ochotę podskoczyć i krzyknąć w stronę siwego nieba. r —> Świat jest piękny — powiedział na cały głos. Jakaś babina z bańką mleka na plecach zaczęła uciekać w stronę krzaków pełnych wiecujących wróbli. Później to wszystko przeanalizuję, pomyślał. Rozbiorę całe zdarzenie na drobne cząstki. Rozszczepię minuty oraz sekundy i zobaczę, co wyjdzie. Szedł tą ulicą pod górę i przyglądał się wszystkiemu życzliwie. Kupię po wojnie atlas botaniczny, myślał. Trawy, kwiaty, drzewa naszych pól i lasów. Będę się kłaniał każdemu ziołu, każdemu krzaczkowi. Przecież ja ich wszystkich nie znam. Zmarnowałem kawał życia na głupstwa. -' . ,^. ; - ZORZE WIECZORNE 131 Zaczynał się już las po prawej stronie, dobry znajomy w całości i nie znany w szczegółach. — Dzień dobry jałowcom — powiedział. A las stał nieporuszony. Tylko jakaś sroka siadła na świerkowym sęku i zaskrzeczała donośnie. — Dobry dzień srokom — powiedział. Ale przecież wszędzie tutaj, między brukowcami ulicy, w zielsku rowów, po świeżych kretowiskach biegały robotne mrówki różnych wielkości i kolorów. — Wszystkiego najlepszego mrówkom. Słońce już zawisło nad miastem, a właściwie nad jego zachodnim skrajem. O tej porze powinien odezwać się głos pastusi śpiewający pieśń białoruską albo litewską. Ale nikt nie śpiewał w taki czas. Dolina milczała. Milczała czekając, co przyniesie jutrzejszy dzień. A mój dzień składa się tylko z tych chwil, kiedy jestem przy niej. I z kawałka nocy, kiedy myślę o niej. Dziś skrócę sobie czas przypominaniem jej włosów, oczu, ust i całej postaci, tak pełnej przeróżnych tajemnic. Zamiast skręcić na swoją działkę, poszedł, tknięty jakimś impulsem, dalej tą drogą, która przed stromizną szczytu wzgórza zmieniła się raptem w ciasną serpentynę. Zaczął iść schodkami drewnianymi, trzymając się wyślizganej poręczy. I raptem znalazł się na szczycie. Zobaczył przed sobą płaskowyż, a raczej domyślił się, bo wszędzie było pełno sadów i ogrodów kryjących ładniejsze, a także zamożniejsze domy niż te w dole. Zobaczył też po prawej stronie, prawie nad samą krawędzią stoku jak przepaść, więc zobaczył przed sobą ten kościół, kościółek drewniany, tak nowy, że jeszcze pachnący z daleka świeżym drzewem i nie wytęchłą smołą. I bez żadnego zamiaru, jakby automatycznie, wszedł na żwirowe podwórze, później na cementowe schody i znalazł się w jasnym, wesołym wnętrzu wiejskiego kościoła, pełnego kwiatów, refleksów słońca i drobin kurzu wiszących w nieruchomym powietrzu. • 132 Tadeusz Konwicki — Ona tu się modli — powiedział. — A tam z ołtarza patrzy na mnie jej Bóg. Jedna z trzech postaci jej Boga. I nagle uklęknął na jedno kolano i spróbował przeżegnać się, tak jak ona to zwykle czyni. Ale nic mógł sobie przypomnieć, od którego ramienia należy zaeząć. Więc trochę niezdarnie przeżegnał się dwa razy: dotykając najpierw lewego ramienia, a za drugim razem prawego. — Nic boli mnie już głowa — powiedział. — Ale pełen jestem jakiegoś szumu. Może tak szumi wiosenny las, a rnoże spokojna puszczańska rzeka. Wtedy skrzypnęły drzwi i z zakrystii wyszedł kościelny, stary człowiek z siwymi włosami, gdzieniegdzie żółknicjąeymi albo nawet zieleniejącymi. Karnowski poznał w nirn mężczyznę, który w lesie częstował go samogonem. Tamten patrzył pytająco na intruza. Karnowski ukłonił się i wyszedł przed kościół. — Już wiem dużo więcej o niej — powiedział. — Ale co ja wiem właściwie. Trzeba wracać do domu. Do nie wybudowanego domu. Na działce było cicho. Słyszał tylko falujące brzęczenie niewidocznych komarów. Przy wejściu do piwnicy leżał ten bezdomny pies. Nie poruszył się na widok Karnowskicgo. Patrzył nieruchomym wzrokiem w pochyły krzak krwawnika. — Go ci jest? Zdradziła cię narzeczona? Pies chciał poruszyć ogonem, ale od razu zrezygnował. Wysoko pod niebem śmigały jaskółki lub ich jakieś kuzynki. Karnowski przypomniał o zardzewiałym kranie, który widywał przy ogrodzeniu, kiedy przełaził przez druty. Długo mocował się z zapiekłym urządzeniem, aż wreszcie za pomocą kamienia uruchomił kran. Zrazu skąpo sączyła się ecglasta maź, wreszcie jęła kapać jako tako czysta woda. Nazbierał jej do zwitka papy pół szklanki i zaniósł psu. Ale to wynędzniałe zwierzę patrzyło obojętnie na krzątaninę człowieka. Karnowski dotknął psiego nosa. Był gorący, suchy i szorstki ZORZE WIECZORNE 133 jak papier ścierny. Podsunął mu pod pysk prowizoryczne naczyńko. Pies ostrożnie wysunął zbielały język i jego koniec z wahaniem zanurzył w mętnej wodzie. — Nic wolno chorować w taki czas. Pies już chłeptał to najprostsze lekarstwo. Trzeba zebrać myśli. Trzeba coś postanowić. Ale co postanowić. Idzie noc. A noc to pauza. Pauza w życiu i w myślach. W dole piaszczystą drogą od miasta wracał ten mężczyzna w oficerskich butach ze swoim nieodłącznym aniołem stróżem. Szedł równym krokiem i nic wyglądał na zmęczonego. Wtedy drgnęło niedobrze serce. Karnowski poczuł, że i jemu zasycha w gardle. Otworzyły się drzwi tego dziwnego domu, pokazała się ta młoda kobieta. Za nią chciał wyjrzeć na drogę nic znany człowiek w koszuli przeciętej pręgami szelek, ale mu zabroniła. Sama zaś podeszła do furtki i czekała na nadchodzącego. Lecz on nie podniósł głowy, nie pozdrowił jej z daleka. Miarowym krokiem podszedł do furtki, którą mu ona otworzyła, i pocałował ją w przelocie, gdzieś w okolicy skroni. Weszli do domu, a Karnowskicmu raptem zrobiło się wesoło. To wszystko dzieje się jak na tamtym świecie, pomyślał. Nie usłyszałem ani skrzypnięcia drzwi, ani łoskotu zamykanej furtki, ani jednego jej słowa. Patrzę z daleka na cudze życie. Nie, już nie na cudze. Już na cząstkę mego własnego. Później położył się na swoim wyrku i zasnął. Obudził go sen, w którym tuż przed jego twarzą kołysała się lampa pod biało--zielonym talerzykiem kuchennego abażura. Ale to nie był sen. Rzeczywiście w otworze piwnicznym chwiało się gęste rude światło obracające czarne drzewa i ciemne kopy krzaków. Wtedy usłyszał trwożny łopot zenitówek i przeciągłe, dalekie wycia samolotów zmieniających kurs. Dygocąc z chłodu i emocji wypełznął do czerwono oświetlonego ogrodu. Tu stał już bez ruchu ten ukrywający się chłopak. Patrzył w stronę miasta, na które z czarnego nieba spływały jak krople roztopionego szkła lotnicze flary. W mroku nieba 134 ,'v;X U.( > Tadeusz. Konwicki pojawiały się, niczym blade widma, obłoczki rozrywających się pocisków artyleryjskich. — Bombardują — szepnął Kaniowski. — Ale kto? — Pewnie Ruscy — rzekł beznamiętnie chłopak. Pokazały się krótkie łuny wybuchów. W ich mgnieniu widzieli trupio nieruchome miasto w milczeniu przyjmujące uderzenia bomb. — Lepiej niech pan do niej nic chodzi — odezwał się po długiej chwili chłopak. — Do kogo? Vi, -v.V — Przecież trzeba coś kupić do jedzenia. -.&}-7^ ;? — Ja mogę panu przynieść. hh- ^^ >.; — Jeśli ty możesz, to i ja mogę. TK:( : ;K: Milczeli chwilę ogarniani coraz mocniejszym i jakby niezieĄo^ skim blaskiem flar. Samoloty, pikując w czerni nad miastem, ryczały jak zabijane zwierzęta. /-.•'':•' — Ona ma narzeczonego — odezwał się wreszcie chłopak. — Panu z nim się nie równać. To zrzutek. Cichociemny, -i-; — Dlaczego cichociemny? — Tak ich nazywają. , •-,; s1 — Cichociemny. s;. ^^ — Cichociemny. -( ;;-Znowu zamilkli, patrząc w tę stronę nocy, gdzie stękało z bólu niewidoczne miasto. v* — Szkoda — powiedział cicho chłopak. .;.-; •.••: — Kogo ci szkoda? -,^7 ;;?,^...y- •** *•%>.•:• "Ą • — Miasta. -. ,-,'.,-..•-••> ?»,..---o-.^- i>^K-1-:. -:. — Wszystkich miast szkoda. ' , .,;.-,, .1 ^ — A widział pan jakieś oprócz naszego? ^ ..,/•. — Widziałem. Pies z trudem podniósł się z ziemi mokrej od rosy. Stał chwiejąc się na osłabłych nogach. Potem spróbował zapolować na pchły w skołtunionym ogonie, ale poniosło go w stronę malin. ZORZE WIECZORNE 135 .'••••i — Żydzi biją się — rzekł chłopak. ^ «# — Żydzi biją się? •& — Tak. W getcie. Mają broń. '>,; — Żydzi biją się w getcie — powtórzył Karnowski. Flary gasły topiąc się w wąwozach przedmieść. Niewidoczny wiatr rozwiewał na czarnym niebie ślady po pociskach zenitó-wek. Gdzieś w głębi miasta migotała łuna pożaru. — A ja dwa lata temu wróciłem z Paryża — odezwał się Karnowski. — Pan był w Paryżu? — zdziwił się szczerze chłopak. — W prawdziwym Paryżu? — Tak. W prawdziwym. Chwilę znowu milczeli. Ci1 — Pan pewnie bogaty. — Nie. Jestem biedny tak samo jak ty. Pół drogi do Francji jechałem na gapę. A w Paryżu zmywałem naczynia, rozwoziłem rykszą bagietki, zamiatałem ulice. — Po to pan tam jeździł? — Nie. Chciałem koniecznie pojechać. Chciałem zobaczyć, jak wygląda«.świat. Codziennie wieczorem stałem na moście i patrzyłem, jak w tafli spokojnej Sekwany odbijają się kolorowe światła miasta i stare ogromne pałace. Widziałem to przedtem na wielu pocztówkach. Myślałem jednak, że to nieprawda. Ale to jest prawda. Wiesz co, ty jesteś o nią zazdrosny. — O kogo? — Po co udajesz, że nie wiesz. — Dlaczego miałbym zazdrościć? — Krążysz koło jej domu, czekasz, kiedy wyjdzie do ogrodu, kiedy zacznie się krzątać w swoim kramie, obserwujesz jej ruchy, kosmyk włosów na policzku, zarys piersi pod bluzką. Czekasz wieczorem pod jej płotem w głupiej nadziei, że ona wyjdzie na ganek i zagada do ciebie. Pewnie podglądałeś ją, kiedy ona bezbronna intymnością kochała się z tym mężczyną w oficerskich butach, a ty umierałeś ze zgrozy, wstydu i jakiejś bolesnej roz- 136 ' Tadeusz Konwicki koszy i wstydziłeś się potem tego swego zbrodniczego chamstwa, i leciałeś później na łeb na szyję w stronę rzeki, i chciałeś potem rzucić się ze wstydu pod pociąg, ze wstydu za siebie i za nią, lecz także chciałeś jeszcze raz popełnić ten grzech i doznać tej zgrozy wobec cudzego instynktu, zapamiętania, dziedzictwa zwierzęcości, a zarazem przeżyć z nimi to niesamowite uniesienie w łoskocie serca, w purpurze krwi przed oczami, w porażającym strachu nic wiadomo przed czym. . — Niech pan lam nie chodzi. u.TwsH — Czy ty mi grozisz? ; •/,? wf- m^T ----- — Lepiej niech pan odejdzie. !;^-,q W — Przcmyśliwasz po nocach, żeby mnie wydać? — Pana tu ludzie widzą, choć pan nikogo nie widzi. — Wiesz co, wiesz co ci powiem: ja już nie boję się śmierci. — Pan jest obcy. Niech pan idzie na wschód albo na południe. Tam są puszcze tak ogromne, że cale miasto można w nich schować. Nieeh pan idzie. Idącemu teraz najbezpieczniej. — A ty? — Ja jestem śród swoich. Xa jesieni wyrobią mi pracę w niemieckim szpitalu wojennym cofającym się z frontu. Będę miał mocne papiery i doczekam końca wojny, a potem wyjadę w świat. — A ona? Bardzo powoli podszedł do Kaniowskiego. Był niewiele niższy. Trząsł się z chłodu w tej swojej białej koszuli bez kołnierzyka. Pewnie pierze ją w rzece jak ja, pomyślał Karnowski. Może ja zasnąłem mocnym snem po podróży do dalekiego kraju tak lekkomyślnie wesołego, który ze śmiechem stale powtarza, że nie chce umierać. Może nie ma tej doliny, tego miasta oświetlonego tiarami, może nie ma tej niewidocznej śmierci, co skrada się wokół mnie po łąkach, między płotami, po leśnych duktach. Ale jest ona. Ona jedna jest naprawdę. — Ja bym pana uderzył. Ale mnie nic wolno pana uderzyć. >:;,-.: — Dlaczego? Proszę, bij. ;»-> — Pan wie, dlaczego pana nic uderzę. Ja później, po latach, ZORZE WIECZORNE 137 wrócę w te strony. Jeszcze nie wiem, po co wrócę. Może po to, żeby się powiesić, albo tylko po to, żeby zobaczyć to, czego nie ma i chyba nigdy nic było. — Słuchaj, my wszyscy umrzemy. I nikt tu nigdy nic wróci. — A ona? Karnowski wyciągnął rękę, jakby chciał pogładzić niesforne włosy chłopca. Zastygł tak z wyciągniętą dłonią, wtedy chłopak nagle objął go niezręcznie, otworzył usta, żeby coś powiedzieć, i nagle rzucił się do ucieczki. Leciał przez wysokie trawy, przez kolczaste krzaki, lecz Karnowski tego nie widział w czarnej czerni przed brzaskiem, nie widział tej ucieczki, ale słyszał chrobot gniecionych suchych traw i trzask łamanych gałązek, z których zapewne spadały na ziemię srebrzyste kropelki rosy, srebrzyste przeczuciem seledynowego światła nadchodzącego świtu. Pies zachwiał się na szeroko rozstawionych nogach, uniósł pysk, żeby zawyć, ale nie było już gwiazd. Odeszły tam, gdzie zawsze odchodzą gwiazdy. Karnowski wrócił do piwnicy. Położył się na wilgotnym materacu, przykrył papą, zwiotczałą już od wielokrotnego użycia. Ktoś pokazał się w otworze wejściowym. Ale to był tylko ten pies, przybłęda bez imienia. Ciężko rzężąc podszedł niepewnie do posłania i zwalił się na pierś mężczyzny. Karnowski chciał zrzucić z siebie szkielet pokryty sierścią, woniejącą wiatrem i jakąś obcą dalą, ale zrezygnował. Machinalnie objął tę stygnącą resztkę psiego życia. Gdybyśmy zostali sami na świecie, pomyślał. Gdybyśmy się sami jako ostatni ludzie odnaleźli w wielkim spalonym mieście, nad wielką usychającą rzeką. Uwolnieni z tych wszystkich pęt. które narzuca społeczeństwo. Wolni od grzechu i świętości. Wolni od ludzi i Boga. Spotkalibyśmy się na rogu dwóch nieżywych ulic, pomiędzy dzikimi trawami wyrastającymi spomiędzy skruszonych chodników, śród cienkich brzózek wspinających się po osmalonych gzymsach, w powietrzu pełnym ceglanego kurzu 138 Tadeusz fConwicki i zaduchu spalenizny. Ja tu mieszkałem za tą ruiną, powiedziałbym do niej. I ja tu żyłam niedaleko długie lata. Ona byłaby ubrana w leciutką sukienkę jak koszula nocna, z mocno zarysowanymi piersiami pod pajęczą materią, z owalem łona i ze smukłym wdziękiem strzelistych nóg. Choć nogi wcale nie muszą być strzeliste. Niech będą odrobinę przyciężkie i trochę zawstydzone tą p rzycież kością. Przecież ja wszystko tak dobrze pamiętam, a nic mogę przypomnieć sobie jej nóg. Więc niech zostaną troszkę za pełne, jeszcze jakby dziecinne, nie rozwinięte w kobiecą dorosłość. Tyle lat czekałem na ciebie, rzekłbym cicho. Przewaliło się nade mną wiele dni złych i takich sobie. Wspinałem się do góry i spadałem na samo dno. Kochałem i byłem nienawidzony. Ale stale czekałem na ciebie. Wiedziałem, że spotkam wreszcie ciebie, choćby to spotkanie zdarzyło się po końcu świata. I ja czekałam, szepnęłaby ona. Teraz jestem wolna, swobodna, niezależna. Wolna nawet od samej siebie. Wszystko jest martwe, powiedziałbyś ty jako ja z ostatnich chwil końca świata. Tylko my pozostaliśmy żywi. I ostatnie drzewa, ostatnie trawy, ostatnie obłoki na niebie, dodałaby ona. Tak bardzo chciałbym połączyć się z tobą, zjednoczyć w jedność, jak bywało we snach. A ona uśmiechnęłaby się, jak uśmiechała się do ciebie podczas bezsennych nocy, a ona uśmiechnęłaby się tajemniczo i powiedziałaby, chodźmy przed siebie na koniec świata. Bo przecież wiemy, że świat, którego już nic ma, jest bardzo mały, chociaż kiedyś wydawał nam się ogromny, może nawet nieskończony. Więc objęlibyście się wpół i poszlibyście przed siebie oglądając się czasem na niskie słońce śród posiniaczonych obłoczków wokół szczerbatego cokołu jakiejś budowli, która kiedyś była pałacem wybudowanym przez kogoś w złej albo dobrej intencji. Więc szlibyścic krętą ścieżką śród niewysokich ruin milczących, bez ptaków, żuczków, mrówek. I wiatru już by nie było, bo ustały te przyczyny, które powodowały wiatry, zawieruchy, huragany. Bo ustały już przyczyny zła i dobra. Ale my zostaniemy na zawsze, szepnąłbyś do jej ucha i znowu zdziwiłbyś się urodzie ZORZE WIECZORNE 139 tego ucha, tej różowej musze.Iki stworzonej przez kogoś dla ciebie, dla twojej radości, dla nieskończonej chwili twego szczęścia, które poznajesz po raz pierwszy. Ty znowu jesteś młody, powiedziałaby ona ze zdziwieniem. Jesteś tak samo młody, jak wtedy, kiedy codziennie jadłeś kartoflany tort i piłeś kwas chlebowy. I ty jesteś młodziutka. Masz n_a sobie tę samą sukienkę, co wtedy. Nie, to jest zupełnie inna sulkienka. Szyłam ją przez całe życie na spotkanie z tobą. Szyłaś jak w starych baśniach. Tak, bo życie miałam okropne. Trzy r~azy umarłam z chorób, ze zgryzot, z bólu serca nie do wytrzynnania. Stanęlibyście nad brzegiem skarpy, pod którą niedaleko byłaby już rzeka, srebrzysta i nieruchoma. Słyszysz, śpiewra jalsiś daleki chór, odezwałaby się ona. Nie ma już nikogo na ziemi, szepnąłbyś, to głosy naszego tętna i podniosłe dźwięki wiecznej ciszy. Popatrzmy jeszcze na nasze miasto. I na moje miasto popatrzmy, dorzuciłaby ona. Tak, na miasto, w którym zostało wszystko: rozpacze i chwile niemądrej nadziei, drobne zasługi i ogromne przewiny, straszna magma niezliczonych dni i kilka momentów przeczucia jakiegoś sensu w bezsensie. A ona by ci po-wiedziała, ja też tu wszystko zostawiam, nawet pamięć tej nasz ej doliny, jeśli ona istniała naprawdę. Potem zeszlibyśmy nad birzeg rzeki z łachą żółtego, gorącego jeszcze piasku przed nieruchomą zastygłą na zawsze wodą. Ciebie jedną kochałem przez catłe życie, powiedziałbym kładąc się obok niej wpatrzonej w uwięziony na wieczność sinawy obłok pod niebem. Ona uśmiechnęłaby się przymykając powieki, ciebie jednego szukałam tyle lail, choć żyłam lak niedaleko, może na sąsiedniej, a może na tej samej ulicy. A teraz najpierw cię poznam, szepnąłbyś, muszę «zię przedtem poznać, bo nigdy nie widziałem twoich piersi, zaŁlęśnięcia twego brzucha, łagodnej obłości twoich bioder. I o»na uśmiechałaby się, uśmiechała, uśmiechała aż do tej błogiej tęczy już bez bólu i już bez rozkoszy. Poranek był chmurny. NTie wiadomo kiedy i skąd napłynęły chmury, niskie, brzuchate, n_abrzmiałe wodą. Wylazł z piwnicy. L 140 Tadeusz. Konwicki Nic było psa ani chłopca. Może to niedziela, pomyślał. Jeśli niedziela, to jej nie będzie. A jeśli jej nie będzie, to jak przeżyć cały dzień. Tą samą drogą ruszył opłotkami nad rzekę. Wszędzie było cicho i pusto. Jak przed burzą, pomyślał. Ale przed jaką burzą. Z piorunami z nieba czy piorunami mego serca nadwątlonego noszeniem worków z cementem w wojskowym niemieckim magazynie. Ganz cgal. Pod domem Zaiki nikt nie stał i wokół klasztoru nikt się nie krzątał w ogrodzie. Nic ma już Żydów, pomyślał. Biją się w getcie z Niemcami albo uciekli do którejś puszczy, może tej, co pełznie daleko na południe, w głąb Polski. Gdzieś daleko pod tą pierzyną chmur odzywały się dalekie strzały. Ale przecież ona żyje i ja jeszcze żyję. Co ja robiłem dotąd, co myślałem, o czym marzyłem, do czego uparcie, nic, do czego bez uporu dążyłem. Niczego nie pamiętam. Za mną pustka. Za mną porzucona gwiazda. Moja gwiazda, którą nurt rzeki niesie do Niemna. Koło torów stanął raptem zaskoczony. Przykryty gałęzią jarzębiny ktoś leżał pod odkosem. Leżał nieruchomo z wyszczerzonymi zębami, nad którymi uwijały się muchy. — To chyba Szeptun — powiedział do siebie ze zgrozą. Chciał podejść, aby zobaczyć trupa, ale nie starczyło mu odwagi. Bał się, że to będzie rzeczywiście Szeptun. Z daleka nadchodziła wącha, skoczył więc w gęsty szpaler choinek albo so-scnek osłaniających linię kolejową. Dwóch niemłodych żołnierzy w furażerkach na łysiejących głowach zatrzymało się i z wysokości nasypu patrzyło chwilę na zwłoki pod gałęzią jarzębiny. Zagadali do siebie nicgłośno i poszli w stronę miasta przeskakując z podkładu na podkład. Nad rzeką umył się w ciepławej wodzie, ogolił się omackiem, potem namyślał się chwilę, czy wyprać koszulę. Ale niebo nic wróżyło pogody, więc zrezygnował. Zerwał tyłka wysoką trawę podobną do skarlałego żyta i jął żuć soczystą łodygę. Gdzieś ZORZE WIECZORNE 141 niedaleko buczał jak pusty pień dębu młyn francuski albo niemiecki. Ja gdzieś o tej dolinie czytałem, pomyślał. Może w jakiejś sentymentalnej powieści francuskiej lub w pełnym wampirów romansie angielskim. Moje życie było banalne, może śmierć będzie niebanalna. A ona? Kto to powiedział. Ja powiedziałem, 'później on powtórzył, ten chłopak bez imienia. Wtedy zobaczył, że ktoś płynie środkiem rzeki. Trochę płynie, trochę podpiera się nogami na płyciznach, odpychając się od częstych głazów wietrzejącego granitu. — Która godzina? — zawołał pływak. — Nie wiem. Ale jeszcze daleko do południa. — Ach że ty, jebi w tri boka mat' — rzekł posykując z bólu pływak. Szedł do brzegu po kamienistym dnie pełnym ostrych krzemieni. — Nie poznajesz kolegi? Był chudy, ale dobrze zbudowany, czarne płócienne spodenki kąpielowe oblepiały jego kościste biodra. Szedł nie spuszczając wzroku z Karnowskiego, a on od razu przypomniał tę jego niesamowitą twarz, niesamowitą w swojej urodzie, męską, a zarazem dziewczęcą, przeraźliwie piękną i zupełnie obojętną wobec swojej niezwykłości. I jakiś lęk, jakaś przykrość, coś bardzo dwuznacznego, zapomniane dawno uczucie ogarnęło raptem Karnowskiego. — To ty, Lońka? — spytał, choć nie potrzebował pytać. — To ja. — Mówiono, że zabiła ciebie pierwsza bomba na początku wojny. — To nie mnie. Mego brata. Masz zapalić? — Chyba mani. Kupiłem wczoraj albo przedwczoraj — zaczął szukać po kieszeniach i znalazł zmiętoszone pudełeczko. Lońka wziął papierosa, jął go obracać w cienkich i długich palcach. — A masz spiczki? — Nie. Zapałek nie mam — odpowiadał patrząc gdzieś przed siebie, na stok wzgórza w skłębionej zieleni. Bał się po 142 Tadeusz Konwicki prostu tej dziwnej, aż nieprzyzwoitej urody dawnego kolegi szkolnego. — A ty nie ukrywasz się, chodzisz sobie swobodnie i nie drę-fisz, że ktoś wyda? — Mnie wszystko jedno. — Znaczy, ganz egal. — Ganz egal. ;. — Dobrze, zaczekaj, pójdę po zapałki. Odszedł w górę rzeki i skrył się w krzakach. Po co mi ta dygresja. Wszystko za sobą zamknąłem. Wszystko za mną zamknęli ludzie, pomyślał Kaniowski. Woda w rzece gwałtownie opada. Pewnie zamknęli stawidła w młynie. Spojrzał w tę stronę, dokąd odszedł Lońka, i zdębiał, a serce zatrzymało się na długą chwilę. Zbliżał się stamtąd żołnierz niemiecki w tak charakterystycznej furażerce na mokrej głowie i opasywał się pasem z przytroczonym ciężkim bagnetem. Poznał Lońkę z anielską twarzą. — Nie bój się. Siedź spokojnie. I pokazał na lewym ramieniu emblemat „Russkoj Oswobo-ditielnoj Armii". Potem usiadł i flegmatycznie jął zapalać zawilgocony papieros. — No co, czemu zacichłeś? Nie widziałeś rosyjskiego żołnierza? — Ale ty służysz u Niemców. — Ja już sam nic wiem, komu służę. Wiesz, w czterdziestym pierwszym wzięli mnie do wojska bolszewicy i zaraz wybuchła wojna z Niemcami. Pamiętasz, jaki to był bardak. Koło Mińska wzięli mnie do niewoli Niemcy. Przez dwa tygodnie trzymali w lorach kolejowych bez chleba i wody. Ludzie zaczęli jeść ludzi. Ale ja nic mogłem. Zgłosiłem się na ochotnika do Niemców i dali mnie do kompanii wartowniczej, ale zaraz posłali z obławą na partyzantów. I tam mnie ranili i dostałem się do partyzantów. Byłem u nich ze trzy miesiące i znowu dostałem kulę pod łopatkę. Teraz wzięli mnie do niewoli Niemcy. Leżałem ZORZE WIECZORNE 143 miesiąc w szpitalu i znowu zgłosiłem się na ochotnika. Jutro pojadę na front. Może znowu popadnę w pień. Go tak na mnie wytrzeszczasz oczy? Myślisz, że twoja dola lepsza. — Przecież ty byłeś z dobrego białogwardyjskiego domu. Miałeś najelegantszy mundur w gimnazjum. — Ja byłem najelegantszy? Nic nie pamiętam. Ojciec pojechał do swoich na białe niedźwiedzic, matka umarła w sowieckim więzieniu. Skończyła się elegancja. Jestem sam, ojczulku, sani jak palec. Ani matki, ani domu, ani ojczyzny. Zupełnie wolny. Nic za mną i nic przede mną. — To tak jak ja. Popatrzył na Karnowskiego. potem zdjął furażerkę i trzasnął nią w mrówki biegające po wydeptanej trawie. *x — Ty chcesz uratować głowę. > ,v, t><. ^ ;-•( Karnowski zawahał się chwilę. <•>*•.- . >• u-- — Tak. Chyba tak. Mam dziewczynę. j.;.\•>4^-' jj$i — Tutaj. .-j ,Hr; ^ ;ii o — No nie. W okolicy. • ?. i — Tu, bratku, będzie jeszcze rzeź. A ty o dziewczynach myślisz. . . .fó — Nie wiem. Zadurzyłem się. Nic nie wiem. Może jestemu chory. s — Lepiej umrzeć od choroby. -^ — A ty? — Ja mam w sobie dwie kule. Trzecia będzie ostatnia.} — Nic chcesz żyć? :) — A wiesz, że nic chcę. Po co Bóg dał mu taką urodę, pomyślał. Na zmarnowanie. Na niepotrzebny błysk dziwnego, tajemniczego koloru w bezbarwnym chaosie. Nie chcał patrzeć na dawnego kolegę, ale jednocześnie nie mógł oderwać od niego wzroku. Jak mu ta powierzchowność do niczego niepotrzebna. Włosy niesfornie spadają na czoło spod przekrzywionej niedbale furażerki, nic dopięta kurtka mundurowa, trochę za duża, za obszerna, spodnie 144 Tadeusz Konwicki niedbale wpuszczone w wyświecone cholewy butów o zdartych do końca obcasach. Pas z bagnetem wisi na nim jak powróz. Gdybym miał chociaż cząstkę jego piękności, pomyślał. Nie dla siebie. Dla niej. — Lońka, może mnie odprowadzisz na posterunek żandarmerii przy Czarnym Trakcie? — spytał wreszcie. — Co ty? Co ty? — zaśmiał się leniwie żołnierz. — Dla mnie jesteś taki sam, jak wszyscy. Każdy umiera tak samo. Nazabija-łcm dosyć swoich i wrogów. Ale ja już teraz nie wiem. kto wróg, a kto swój. — Lońka, pewnie się już nic zobaczymy. Co będzie potem? — Nic wiem. Ja nie dożyję. Pewnie to samo, co zawsze. — To niemożliwe. Na pewno ludzie zbudują w końcu lepszy świat. — Nie zbudują. Wszystko to jerunda. Jak to się dzieje, pomyślał, że w takim odludziu Europy, na takim uroczysku przy granicy Azji rodzą się piękni ludzie. Rodzą się i przepadają bez śladu. Rodzą się i od kołyski wiedzą, że muszą zginąć bez śladu. — No, będę szedł — rzekł wstając z ziemi Lońka. —Ja już nic pamiętam twego imienia. — To nie ma znaczenia. Imię teraz nie jest mi potrzebne. — Wieczorem rusza nasz transport na front. Chciałem zobaczyć i zapamiętać, jak tu wszystko wygląda. Mielemy się pobudować przed wojną gdzieś niedaleko tej rzeczki. Przypominam sobie, wystawiliśmy fundamenty na działce, może nawet całą piwnicę ojciec pobudował, ale potem przyszli bolszewicy i strach było przyznawać się nawet do tej podmurówki. Przyszedłem nad rzekę, wykąpałem się ostatni raz i pójdę teraz brzegiem do miasta. — Słuchaj, może ja mam astygmatyzm. Może to nie dolina, wielki parów w chłodnej północnej zieleni jak pradawne gniazdo zapomnianych pokoleń, może to zwykła równina z anemicznymi ZORZE WIECZORNE 145 sosenkami, z hałdami lotnych piasków, z melancholią wątłej egzystencji. — Pamiętam, że pisałeś dobre wypracowania — zaśmiał się Lońka. — Twoje zawsze profesor czytał na głos. Ty wyżyjesz, chociaż nie masz prawa wyżyć. Z Bogiem. — Z Bogiem — powtórzył Karnowski. — Z twoim Bogiem i z moim Bogiem. Ale mego pewnie nie ma. Praszczaj. I poszedł brzegiem rzeki, torfowym osypującym się brzegiem rzeki, która teraz ciekła jak strumyk obnażywszy wszystkie tajemnice swego łożyska. Wrielkie głazy obrosłe jakimś wodnym mchem schły powoli, długie, prawie czarne wodorosty ułożyły się potulnie na kamienistym dnie. Gdzieniegdzie ciurkała woda w świecących jak antracyt korzeniach starych olch. A on szedł niespiesznie z tym pasem opadającym niedbale z biodra, z dyndającym rytmicznie bagnetem, którego użyje beznamiętnie gdzieś pod Kurskiem albo Orszą. Ja jestem przecież taki sam, jak on, a on jest taki sam, jak ja. Chociaż mnie nic wolno być takim samym. Dobrze, że już poszedł. Chwała Najwyższemu, że nie będzie mi towarzyszył w tej mojej jeszcze jednej randce. Jestem o niego zazdrosny i mam prawo do zazdrości. Lońka w oddali znikał już za krzakami. Nad nim stało w gęstwie zieleni miasto przywalone ciężkimi chmurami. Karnowski wstał z westchnieniem i poszedł w swoją stronę, to znaczy zaczął się wspinać na pofałdowane pagórki porośnięte krzakami, w których krył się samotny, nie znany dom z czerwonym dachówkowym poszyciem. — Mam tremę — powiedział do siebie. — Mam tremę, jakiej nigdy przedtem nie miałem. Minął jakieś wiejskie boisko, na którym kiedyś chłopcy grali w piłkę nożną, stanął na moment w gęstwinie choinek koło torów. Na nich zatrzymują się zimowe śnieżyce, zadymki i zawieje, kiedy w domach huczy ogień w ogromnych kaflowych piecach, 10 —Zorze wieczorne 146 Tadeusz Konwicki a tutejsi ludzie śpiewają pobożne pieśni albo odmawiają modlitwy, kiwając się w tę wschodnią stronę, gdzie jest, gdzie powinna być, ziemia obiecana. Potem zobaczył na przystanku pod wiatą z sosnowych desek człowieka z wielką piłą tracza. Ten mężczyzna kiwał na niego palcem tak samo, jak wtedy w lesie. f Spieszył się do niej, ale zarazem zwlekał. Czuł już w sobie to powstające nic wiadomo skąd drżenie. Więc skwapliwie skorzystał z zaproszenia starego człowieka i podszedł do wiaty. — Pan uważa — powiedział Siwy. — W mieście łapanki, a tu idzie obława od tamtego miasteczka — i pokazał tory kolejowe ginące w lasach północno-wschodniej strony horyzontu. ;• , :^— Tani ktoś leży pod odkosem przykryty gałęzią jarzębiny. :>^ •;— Niech leży. Pochowamy nocą. > — A kto to? n — Człowiek. Szedł gdzieś i nie doszedł. '•'•>, f — A co będzie potem? f\ — Potem przyjdzie królestwo boże. Pan pewnie innej wiary. \: — Ja sam nie wiem. Wszystko się poplątało. Chciał powiedzieć, że jest już jej wiary, chciał się nią pochwalić, chciał koniecznie o niej mówić, ale rozsądek kazał mu zamilknąć. Co to jest bluźnierstwo, pomyślał. Czy będę potępiony i przez kogo. Czy przeżyję, żeby być potępiony przez swoich albo obcych. — Panu potrzebna odwaga. Chodź pan — rzeki stary, odkładając piłę z zębami jak u srebrzystego rekina. Wyciągnął z zanadrza buteleczkę z mętnym płynem, zakorkowaną niezbyt czystą szmatką. — Pociągnij pan hary. Panu nada się odwaga. Skąd on wie o mnie i o niej, pomyślał Karnowski wlewając samogon do zaschłego gardła. — Śmiało — zachęcał starzec. — To nie ta z żydowskiej krzywdy. To moja własna. Z mojego aparatu. Z mojej żyły. ZORZE WIECZORNE 147 Zaczęły dzwonić szyny. Od miasta nadjeżdżał pociąg. Ciągnął nieskończoną ilość lor wypełnionych węglem, pobielonym wapnem. Karnowski nie śpiesząc się przeskoczył tory i stanął w choinkach po drugiej stronie kolei. Jak na złość schwyciła go raptowna czkawka. Powstrzymując oddech, wstrząsany tłumioną czkawką, spoglądał na kram w gmatwaninie zakurzonych krzaków' porzeczek i nie widział jej, dla której tu przyszedł. Za jego plecami długo i ciężko przewalał się pociąg towarowy z paliwem dla frontu na przyszłą zimę. Wreszcie odważył się podejść. Ona jednak była. Stała skryta za skrzydłem drzwi składzika. Patrzyła w stronę domu albo wyżej, tam gdzie drewniana wieża kościoła zaryła się w ciemnych chmurach. Nic się nie zmieniło. Była taka sama jak wczoraj, jak zawsze. Tylko szary sweterek zakrył ten niewiarygodnie piękny kark z kosmykiem włosów, ukrył zarys piersi pod ramieniem, uniesionym trochę do góry i zapomnianym. — Może to i lepiej, że ja patrzę, a ona mnie nie widzi — powiedział do siebie z rozpaczą. Wtedy ona nagle odwróciła się. •=• — O Matko Boska, pan znowu tutaj. Ale powiedziała to jakoś lżej, łagodniej. •-l — Mam czkawkę. Przepraszam. ,;. x — Co pan powie? Pewnie z głodu. ^ fl — Myślę, że z rozpaczy. ,,,-• — Oj, bo pana przepędzę. , t-,t — Tak, z głodu. Chociaż właściwie ni^o jestem głodny. — Podać kartoflany tort i kwas. < — Tak, kartoflany tort i kwas. Gdyby nic była taka piękna, byłoby prościej, pomyślał. Odstąpiłbym połowę z jej piękności i ta druga połowa wystarczyłaby. Przecież to szaleństwo, że przychodzę tu codziennie i żebrzę. Ale o cóż mógłbym żebrać, jakim prawem, na jakiej podstawie. Ona przygotowywała ten skromny i dosyć monotonny posi- 148 J! Tadeusz Konwicki łęk, a on głodnym wzrokiem myszkował po jej włosach, ustach i dekolcie. — Gzy nie może pan patrzeć gdzie indziej? — powiedziała bez gniewu, krojąc ciasto. — Mogę nie patrzeć. I tak panią pamiętam cały czas. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. o — Gzy pan wie. że jest wojna? JE — Wiem, ale nieustannie o niej zapominam. — Pan szczególnie powinien o niej pamiętać. & — Dlaczego pani tak mówi? — Mówię bez złej myśli. Przecież to widać, że pan się ukrywa. — Jak widać? — Nocuje pan gdzieś na działce. Błąka się po łąkach, nad rzeką, w lesie. Ach, właściwie co mnie to obchodzi — zreflektowała się nagle. — Ale tu nie radzę przychodzić za często. — Przecież ja tu przychodzę raz dziennie jak krowa do wodopoju. — Tam, w stronę miasta, jest wieś, tam pana lepiej nakarmią. — Ale przecież ja panią kocham. — Pan oszalał. Nawet żartem nic wolno tego mówić. — Kiedy ja naprawdę nic widzę za panią świata. I postąpił krok w stronę lady, a ona cofnęła się w raptownym przestrachu. — Tak dawniej mówiono: nic widzę za tobą świata. I to jest prawda. Teraz to wiem. Ona patrzyła na niego długą chwilę. — A co będzie, jeśli powiem mężowi. ~ — Pani nie jest jeszcze mężatką. — — Wygląda pan na inteligenta. Powinien pan zrozumieć, że nie jestem wolna. Naprawdę byłoby lepiej, gdyby pan odżywiał się gdzie indziej. — Już za późno. ', -^'i ZORZE WIECZORNE 149 .. — Co za późno? 1 — Niech się świat zawali, ale ja stąd nie odejdę. ' Westchnęła i odwróciła się tyłem do niego. Wziął do ręki kawał tortu kartoflanego, ale nie podniósł do ust. Stał patrząc intensywnie na jej szczupłe plecy, trochę pochylone, na włosy, po których winna wędrować boża krówka, ale nie było w pobliżu żadnej bożej krówki. Po prostu wezmę i zwariuję, pomyślał. Wtedy ona odwróciła się twarzą do niego. Była już spokojna, z ledwo dostrzegalnym uśmiechem w kącikach ust. — Tort rozpada się panu w rękach — powiedziała. — Ach, tort się rozpada? — Wie pan, jestem naprawdę zmartwiona całą tą sytuacją. --. — To nic złego. Nie trzeba się martwić. — Pan jest bezczelny. .j — Trochę jestem. Ale pierwszy raz w życiu. ..<» — I co pan sobie wyobraża? :\ — Że musi mnie pani trochę polubić. W końcu. p — Jeśli powiem, że trochę pana lubię, to pan odejdzie? — Ja wiem, że nie mam prawa. To przecież widać, że nic mam prawa. To jest w ogóle niemożliwe. Ale ja nie odejdę. Gdzieś daleko rzęziły motory samochodów ciężarowych. Wydało mu się, że na rękę z ciastem spadła pierwsza, niewidoczna kropla deszczu. — Jestem od pana starsza — powiedziała mu. — Za przeproszeniem. Ja mam dwadzieścia dwa lata. Można nawet powiedzieć: dwadzieścia trzy. B — Dwadzieścia dwa — powtórzyła. K. — Trochę więcej niż oczko. h — Jakie znowu oczko. - — W kartach. p — Ach, to pan gra do tego w karty? — Nic nie pomoże zbywanie mnie ironią. Ja jestem stary. Postarzałem się w ciągu roku. Starzy ludzie są niebezpieczni w takich sytuacjach. 756* Tadeusz Konwicki — W jakich sytuacjach? ;r/. ^ S — Miłosnych. •/ '•' Bawiła się żółtym, suchym listkiem porzeczki. f'n — Łatwo panu przychodzą wielkie słowa. jj U: "s,^l : — Nic mam zbyt dużo czasu. Może już ich nigdy nie msżyjęid tf* Westchnęła, zakręciła się bezradnie i rzekła: YV-;y. -q -ł — No dobrze. Już się nie gniewam. Proszę iść. ? p/dui: -L — Odejdę, jeśli poda mi pani rękę. > ;ivY — A to niby dlaczego? ; h1*! — Chcę panią pocałować w rękę. Jak starszy, uprzejmy pan. Chociaż dokoła wojna. r- •$, — A figę. I pokazała mu rzeczywiście figę, ułożoną z cieniutkich różowych palców jak wnętrze muszli. -ua^ Wtedy wypadła z drzwi werandy ta starsza, godna pani. Matka albo przyszła teściowa. Biegła przez ogród roztrącając krzaki porzeczek. — Chowajcie się! Do składzika! Obława! I zanim zdążyli słowo powiedzieć, już ich wepchnęła do tej drewnianej szopy, ciasnego pomieszczenia wypełnionego starymi butelkami i mnóstwem starych worków oraz rozbitych skrzynek. Usłyszeli jeszcze zgrzyt kłódki, kiedy zamykała ich na skobel. Gdzieś niedaleko odezwały się niemieckie głosy. Kilku ludzi szło po chodniku zarosłym trawą. Gwoździe podeszew chrzęściły w kruszejącym cemencie. Dopiero teraz spostrzegł, że trzyma ją w ramionach, jakby chciał ochronić przed niebezpieczeństwem. I ona zorientowała się, że schwyciła kurczowo rękaw jego marynarki z białymi włosami pajęczyny, która uczepiła się gdzieś nad rzeką. — Proszę mnie puścić — szepnęła. — Nie mogę. Potrącimy butelki i będzie katastrofa. -LY, •T — Ale proszę mnie tak nie ściskać. '<-• — Cicho, cicho. Zaraz nas usłyszą. I co będzie? ^ W cienkich szparach pokazały się jakieś chwiejne cienie. ZORZE WIECZORNE 757 Ktoś o coś pytał gardłowym głosem. Matka albo przyszła teściowa odpowiadała płaczliwym głosem. Ale też ktoś odezwał się po polsku. — Po ile te papierosy? — Po trzydzieści. I Karnowski bez zdziwienia poznał głos Lońki. Lońka jednak skłamał, pomyślał. Lońka wstydził się, że służy w policyjnej formacji. Lońce zależy. Ale na czym już może mu zależeć. — Ganz cgal — szepnął w jej włosy pachnące rumiankiem. — Co to znaczy? — Wszystko jedno. Tak mówią okupanci i okupowani. — Proszę mnie puścić. -'R.— Nic mogę. Nasze życic od tego zależy. -ii- Osłabła mu w ramionach zmęczona długotrwałym napięciem. Jaka ona lekka, pomyślał. Waży tyle co bukiet polnych kwiatów. Dla mnie jest taka lekka. Mógłbym ją ponieść teraz. Ale dokąd ponieść. Na koniec świata, jak mówią zakochani. I ja jestem zakochany i ją zmuszę do zakochania. Gdzieś daleko wybuchnął suchy jak piorun strzał karabinowy. Mimo woli skulili się i on przytulił ją do siebie, i ona nie broniła się zbyt energicznie. — Musimy tak stać, póki oni nie odejdą — poruszył bezgłośnie wargami. Ona skinęła głową, że rozumie. Niemcy widocznie skosztowali kartoflanego tortu. Słychać było mlaskanie, któryś z nich pochrząkiwał z uznaniem. A matka albo przyszła teściowa coś skwapliwie opowiadała jękliwym głosem. Górą, pewnie od strony kościoła czy lasu, przeleciała raptowna seria pistoletu maszynowego. Znowu przytulili się do siebie. Ona podniosła głowę i zobaczył jej przepraszający uśmiech. Kosmyk jej włosów pociemniałych w tym półmroku, kosmyk jej pachnących włosów chwiał się tuż przed jego ustami. Delikatnie pocałował tę brązową łodyżkę z błyskiem ciężkiej czerwieni albo może raczej purpury. — Co pan robi? — chciała się wyrwać z jego objęć. Pusta T/; H*" Tadeusz Konwicki :,* podłogę. Zamarli 152 butelka przewróciła się cicho na na chwilę. ri;v>eki whf" — Cicho, proszę się nic ruszać. :,, v ••_ ..s>fef*li; (XT — Będę krzyczeć. tlłitii&j ">J -Ji ol — — Krzyk może drogo kosztować. Umilkła, a on już śmielej pocałował sąsiednie pasmo włosów i jakieś inne zabłąkane koło ucha. Ona odchylała głowę w jedną stronę, potem w drugą, chcąc uniknąć jego ust. A on ścigał jej włosy suchymi wargami w mroku woniejącym kurzem i sfermentowanym kwasem. Gonił ją w tej ciasnej przestrzeni, aż trafił raptem na usta i przywarł do nich niemocno, a ona zatrzymała się nagle w tej ucieczce i wyglądało, że słucha jego pocałunku. Potem odnalazł jedno oko i zaraz drugie, przykryte lekko drgającymi powiekami, później wrócił do ust smakujących ciepłem, domem, jakąś nieujawnioną tajemnicą. Słabła mu w rękach, zgiętym kolanem dotknęła jego kolana i raptem wyprostowała się rozpaczliwie. ; -^y-- — Pan zwariował! , w?>! — Cicho. Proszę być rozsądną. Przecież nas usłyszą. : -, Teraz jęła uciekać ustami. Ale zaraz ją dogonił przegiętą do tyłu i poczuł na swojej piersi jej piersi pełne gorąca i chyba gwałtownego tętna krwi. Całował jej szyję, zaklęśnięcie nad obojczykiem, delikatny i miękki dekolt. , /; — Puść, puść — szeptała. — Mnie jest niedobrze. , f — Kłamiesz. Nie puszczę. Muszę cię przecież uratować. Zaczęli się szamotać w jakimś upale, w jakiejś duszności, nie mogąc złapać tchu. Przemocą dostał się w głąb dekoltu, poczuł tę gładką i przejmująco słodką obłość jak skarb szukany po morzach i dalekich lądach, więc dostał się tam i zaczęły trzaskać guziki bluzki, a on wraził swoje kolano między jej kolana i uczynił to brutalnie, z jakimś huczeniem w skroniach. Ona zatoczyła się pod jego ciężarem, z półki spadła następna butelka i roztrzaskała się o krawędź starego garnka. Wtedy odskoczyli od siebie, ciężko dysząc. ,. >_ ,1S•-, ZORZE WIECZORNE 153 Zgrzytnęła kłódka i wpadło chmurne światło przez otwarte drzwi. — Co się stało? — spytała starsza pani z nożem w ręce. — A nic. Butelka spadła — powiedziała ona zmęczonym głosem. — Tu straszna ciasnota i pełno kurzu. — Chwała Bogu, że już poszli. No co tak stoicie, wychodźcie. Karnowski ruszył pierwszy, żeby ją zasłonić, ściągającą bluzkę na piersiach, zapinającą trzęsącymi się palcami sweterek. Zmrużył oczy, choć było pochmurnie, uderzony światłem dnia. Starsza pani przyglądała mu się krytycznie, a on uśmiechał się niezbyt mądrze, czując krople potu na pulsujących skroniach. Potem wyszła ona i z udaną obojętnością próbowała zbierać talerzyki po niemieckich tortach. — Masz straszne wypieki — rzekła podejrzliwie matka albo przyszła teściowa. — Tam strasznie duszno. Można zemdleć. — Chwała Bogu. Jakoś się udało. Biorą młodych. Pewnie na roboty do Reichu. Pan tanim kosztem mógłby się wydostać z opresji. — Co też mama mówi — szepnęła ona. — Wiem, co mówię. Tu przed miesiącem jeden taki dał się złapać i pojechał do Niemiec, kiedy innych rozstrzeliwano. — Ale ja nie mam papierów, proszę pani. — To trzeba iść lasami na Białoruś. Tam łatwiej się przechować. — Pan jest dorosły, sam rozumie, co robić — odezwała się ona, ukradkiem poprawiając trochę nieporządne włosy. „. — Ty, widzę, już bronisz pana. .3 j — Wcale nie bronię. Tak mówię. Parę kropel padło ciężko na pylisty piach, w którym drzemały kury. Nad rzeką rozległ się strzał i jego echo odbijało się chwilę o brzegi doliny. — A on? — Siedzi tam, gdzie trzeba. Mogą miesiąc nad nim chodzić 154 Tadeusz Kimwicki • powiedziała z raptownym gniewem starsza pani. — Deszcz zaczyna padać. Zbieraj szybko towar i do domu. — Ja pomogę -— wyrwał się Karnowski. — Pan by nam pomógł, słuchając mojej rady — powiedziała zagniewana matka albo teściowa. Wzięła talerze, pudełko z landrynkami, pozostałość tortu i ruszyła w stronę domu. Młoda kobieta jęła zbierać resztę dobytku. Karnowski przytrzymał jej rękę pełną starych srebrnych łyżeczek. — Przepraszam — powiedział niegłośno. V — Za późno, żeby przepraszać. i Od miasta na wschód jechał znowu transport wojskowy. " — A jeśli pani już nigdy nie zobaczę. — Zapomni pan po wojnie. Teraz inny czas, wyjątkowy, wszystko wydaje się i większe, i ważniejsze. Potem stanie się normalne. Proszę puścić moją rękę. — Ja chcę pomóc. Odpokutować. ;" 9 — Co odpokutować? ^v '' Wtedy z drzwi ganku krzyknęła starsza pani:'^ iif — Szybciej, szybciej, bo już pada. Nawet nie zauważyli, że siąpi ciepły letni deszcz. Jej włosy zmokły nadając twarzy jakiś nowy wyraz, jakiś kształt smutku, a może rzewności. — Chciałbym, żeby mnie pani nic wspominała z przykrością. — Dlaczego pan mówi, jakby się wybierał na wojnę? l - •,.' — Ja tak mówię? — Właśnie pan — powiedziała rzeczowo. •'*& A może mi się tylko zdawało, pomyślał. Może tylko postaliśmy w ciemnościach pięć minut, słuchając obcych głosów. Ale przecież mam rozciętą wargę i czuję smak krwi. / — Pani Ewo. -•"..- •. -^ — Co, panie Adamie? h^-i*. 'fb — Nie podobają mi się te imiona. ' -'><> ;- ł •3 — Mnie też się już nie podobają. .xb?: ,rtir-.* ^.^K1.: - ZORZE WIECZORNE 155 — Mam straszną ochotę coś powiedzieć, ale boję;się, że wypadnie to głupio. *'* — Lepiej nic nie mówić. • " — Ma pani mi za złe? ^ — Ależ pan nudzi. Gdzie się później pan wysiflSzy? — Wyschnę z tęsknoty. Proszę się uśmiechnąć. Tał>yło doW-* cipne. ' , '<- :V^fv- ; — Dobrze, dobrze. Proszę już iść. ! H^-M^T •afa1 — A mogę wrócić jutro? ^o*l *•""* ix — Lepiej by było, gdyby pan nie wracał. '- "itrtri*i ^<ł 17*» Stał bez ruchu i czuł, jak po plecach płynie ciepła i zarazem zimna wilgoć. No tak, pomyślał. Ja jej nigdy nic zdobędę. 3** Podniosła głowę, spojrzała zupełnie inaczej niż dotychczas. JUT.— Do widzenia. — Dziękuję — prawie krzyknął i jakby w obawie, że to, co się stało, zaraz się odstanie, raptem ruszył biegiem tą pochyłą uliczką, co prowadziła w las i do kościoła na szczycie zmokniętego wzgórza. Ale na skrzyżowaniu z drogą wiodącą do miasta zatrzymał się jednak. Nagle zachciało mu się zapalić. Po raz pierwszy w życiu odczuł dziwny głód nikotyny, czegoś nowego i podniecającego. Wyciągnął z kieszeni paczkę, z której sypał się pokruszony tytoń. Potem obracał bezradnie w palcach papieros, bo przypomniał sobie, że nic ma zapałek. Ale właśnie gdzieś z głębi osiedla nadchodził żołnierz niemiecki, spóźniony uczestnik obławy. Z błyszczącego hełmu kapały wielkie krople wody deszczowej. Karnowski wyszedł mu naprzeciw. '> — Ma pan ogień? — spytał. AV ^ v — Mam. Ale cały jestem mokry. ! f. •'-tin — Muszę zapalić i to koniecznie. Wracam z randki. i />* — Teraz z randki? — Każda pora dobra. Wiesz co, kolego, to najpiękniejsza ^wczyna na świecie, i • .'<•:,?•>.•'• 156 ii'J, Tadeusz Konwicki — Ja, ja, każdy tak mówi — powiedział Niemiec ogłupiały obcesowością Kaniowskiego. Zarzueił automat na ramię i wygrzebał z kieszeni zapałki. Zgrabiałymi rękami próbował wyskrobać z pudełka łuczywko. Ale Karnowski bezceremonialnie odebrał mu zapałki i sam przypalił papierosa. Puścił wielki kłąb dymu i zakaszlał jak stary górnik. Trochę osłupiały żołnierz przyglądał mu się krowim wzrokiem. — Dziękuję. Powodzenia. — Powodzenia — powtórzył Niemiec z taką miną, jakby chciał sobie coś przypomnieć. Potem długo patrzył za odchodzącym młodym mężczyzną. Pokręcił głową i ruszył w stronę miasta. Karnowski zatrzymał się w tym miejscu, gdzie zaczynał się las koło ulicy. Odwrócił się, żeby popatrzeć na jej dom. Stragan już był zlikwidowany, a w oknach było ciemno, nikt nie spoglądał na podwórze i ulicę. Nic wyjdzie, pomyślał, po co ma chodzić po deszczu. Ale wystarczy, niczego nie chcę więcej. Ten dom jest w gruncie rzeczy ładny, a przynajmniej oryginalny. W którym miejscu ona śpi albo się myje, w którym zakątku czyta książkę lub myśli o niebieskich migdałach. Może i mnie przypomni sobie w tej chwili przed zaśnięciem. Szedł tyłem do góry po chodniku, szedł tak, żeby nic stracić ani sekundy z widoku tego domu krytego blachą, dachówką, a nawet dranką. Gdzieś pod miastem ktoś strzelał. Wącha szła przyśpieszonym krokiem, prawie biegła po torach. Naszła go głupia ochota, żeby im pomachać dłonią. — Najpierw przez całe tygodnie bolała głowa, a teraz w końcu zwariowałem — powiedział do siebie i skoczył z bruku ulicy na chodnik, choć mógł wejść statecznie. Za nim szeptał dyskretnie las cierpliwą mżawką. — Pójdę do swojej nory, choć jeszcze tyle dnia przede mną — powiedział wcale nie zmartwiony. — Przede mną tajemnicze, niepokojące jutro. Jeszcze raz zatrzymał się i patrzył na ten dom, skryty już ZORZE WIECZORNE 157 częściowo za drzewami cudzych ogrodów, dom, który skądś pamiętał albo wydawało mu . się, że pamięta. — O kim one mówiły? — powiedział. — Kto jest schowany pod podłogą domu albo odryny? Potem wszedł na swoją działkę, która przed wojną mogła być własnością rodziców Lońki. Z dziury w ścianie piwnicy wystawała głowa psa. Dotknął mokrego pyska i chłodnego nosa. — Wyzdrowiałeś, bradiago — powiedział. — A co to było wczoraj. Pewnie niepowodzenie miłosne. Pies rzucił się na przednie nogi, zaczął nimi przebierać radośnie. Widać i jemu dokuczała samotność. — Ja miałem lepszy dzień — rzekł Karnowski. — Właściwie powinniśmy usiąść razem gdzieś pod dachem i przeanalizować moją sytuację. Mam pewne podejrzenie, choć boję się lekkomyślnie podejrzewać, otóż podejrzewam, że sytuacja moja nie jest zła. Mimo tej mżawki, która stawała się podobna do obfitej mgły, usiadł na krawędzi podmurówki przykrytej zetlałą papą. Wfidział stąd tylko kawałek dachówkowego dachu, ułamek okna i zrąb szczytowej ściany. I to dobrze. I to wystarczy. Ona tam jest. \V tym sągu starych belek i stercie zardzewiałych blach. — Żebyś ty wiedział, żebyś ty mógł zrozumieć, jaka ona jest piękna — powiedział do psa, który skwapliwie zamerdał ogonem. — To naprawdę niesamowity przypadek. Zdążyłem przed śmiercią zobaczyć trochę świata, ale przysięgam ci na moją obolałą głowę, że nigdzie nie widziałem takiej dziewczyny. Właściwie młodej kobiety. To jest bardzo ważne, że młodej kobiety. Trochę tajemniczej, odrobinę nieodgadnionej, zasłoniętej tą pełną błysków słonecznych dumą. Po co ci to mówię. Przecież jesteś ciemnym i tępym zwierzęciem. Ale pies przyczołgał się pokornie i tak wiercił głową, strzygł wygryzionymi uszami, jakby chciał okazać, że wszystko rozumie i wszystkiemu współczuje. i>iv,— Ale nic zdążyłem zjeść. Wszystko pożarli żołnierze. 158 Tadeusz. Konwicki Wydało mu się, że jest strasznie głodny. Podszedł do ociekających wodą krzaków malin. Pomiędzy mokrymi pajęczynami zaczął szukać jagód. Znajdował zielone, ledwo zawiązane, albo czarne, zaschnięte, nieżywe z zeszłego roku. Zjadał więc, jakie były. — Zaraz. Czy to koniec wiosny, czy początek jesieni? Wtedy zobaczył, że drogą od tego miasteczka, gdzie przed wojną stały garnizony wojskowe, a teraz mieściły się niemieckie wojenne szpitale, więc od tego miasteczka, a właściwie od lasów, które zakrywały to miasteczko, szedł ostrożnie, blisko płotów i kapiących kroplami deszczu drzew, szedł ten mężczyzna w wysokich butach i w bryczesach, a za nim, w stosownej odległości, kroczył ów chłopak, dziś ubrany w czarny chałat maszynisty kolejowego i w okrągłej czapce niemieckiego kolejarza. Jak zawsze trzymał prawą dłoń w kieszeni. Matko Boska, pomyślał, Matko Boska, tak ona powiedziała. Cichociemny, komandos, zrzutek z Anglii, której nikt z nas na oczy nie widział. Że też właśnie w tej głuszy, na tych peryferiach Europy musieli go zrzucić. I nagle ogarnęło go zniechęcenie. Mężczyzna w oficerskich butach wszedł na podwórze i zniknął w niewidocznych stąd drzwiach. — A świat jest przecież niebrzydki nawet podczas deszczu — powiedział Karnowski. — Muszę to wszystko przemyśleć. Gdyby było beznadziejnie, to wiedziałbym, że jest beznadziejnie. Wrócił na podmurówkę, a tu właśnie w małej kałuży topiła się boża krówka. I zrobiło mu się żal tego stworzonka, z którym był jakby złączony pewną poufałością albo intymnym wtajemniczeniem, więc podniósł troskliwie bożą krówkę, ochuchał ją oddechem, żeby wyschła, i posadził na zeschłym listku nic znanej trawy. Tak, ja już nie jestem tym, kim byłem, pomyślał. Ale też nie jestem jednym z nich. Kiedy to się stało. Kiedy wyrwałem się stamtąd, a może zostałem wypchnięty, i kiedy znalazłem się w tym nowym, obcym i wrogim nam świecie. Czy to zdarzyło ZORZE WIECZORNE 759 się w gimnazjum, w naszej klasie, gdzie kolegami byli Karaim, Niemiec, Rosjanin Lońka, jakiś Tatar, a nawet Włoch o dziwnym, nieprzyzwoitym nazwisku i o jeszcze dziwniejszych lnianych włosach. Może to się stało w owej podróży jak nagła ucieczka w daleki obcy świat. A najpewniej zaskoczyło to mnie w tej tajemniczej dolinie, o której opowiadał piegowaty, chuderlawy koleżka, który drżał jak galareta przed lekcjami matematyki. Czy ja jestem już wyklęty przez wszystkich. A ona. Czy już domyśliła się mego grzechu. A ona. Daleko za miastem, albo koło miasta, wybuchła strzelanina i nie ustawała. — Mordują Żydów — powiedział do siebie. — Ale przecież już nie ma Żydów do zamordowania. Stromą drogą od kościoła szedł zgarbiony człowiek z workiem na plecach. Pewnie to ten komunista, pomyślał Karnowski. Jego też wszyscy chcą zamordować. Ale co z nim będzie, jeśli przeżyje, jeśli w ogóle świat przeżyje. Potem wlazł do piwnicy, ułożył się na swoim wyrku i zaczął drżeć. Dobrze, pomyślał, prędzej wyschnę. Drżał słuchając tego drżenia w sobie. A gdyby on, ten cichociemny zawieruszył się gdzieś na wojnie, na tutejszej wiejsko-leśnej wojnie i ona zostałaby sama. Odnająłbym pokoik w ich domu, mieszkalibyśmy pod jednym dachem. Gdzieś od wschodu słychać byłoby armaty zbliżającego się frontu. Coraz częściej, nawet w dzień, pokazywałyby się radzieckie samoloty. A ja bym czekał cierpliwie na nią, tak bliską, bo odgrodzoną tylko ścianą drewnianą, z której odpada tynk, i tak daleką swoim intymnym życiem, którego bym nie znał, a właściwie poznawał, i uczył się szczątków jej egzystencji. Ona chodziłaby rano do tego swego sklepiku, wracałaby przed wieczorem, a ja bym czasem przyniósł jej wiadro wody albo pomógł zdobywać towar czy zamykać na noc ten jej interes mieszczący się w małej drewnianej szopie. Wieczorem słuchałbym, jak muzyki, skąpych odgłosów z jej mieszkania: rozmów cichych z matką, 160 ;i /;JjO- Tadeusz Konwicki albo ź przyszłą teściową, niegłośnego przesunięcia krzesła albo odgłosu zamykanych czy otwieranych drzwi. Potem odgadywałbym jej wieczorne życie. Odkłada książkę, myśli o tym komandosie, wzdycha, zaczyna zdejmować ubranie, patrzy chwilę na swoje ciało, jakiego nie ma gdzie indziej na świecie, nakłada długą koszulę nocną w kwiatki, pewnie klęka przy łóżku i modli się niedługą chwilę, kładzie się do łóżka i przypomina dzień miniony, może i o mnie wspomni w przelocie, a na koniec odleci w swoje sny, nad którymi ani ona, ani, ja nic mamy władzy. Jednej nocy kanonada armat byłaby tak donośna, że wyszedłbyś przed dom i patrzyłbyś we wschodnią część nieba, nad którą wisiałby wielki biały księżyc, nieruchomo przyglądający się kataklizmom macierzystej planety, więc patrzyłbyś na księżyc, słuchając drżenia ziemi, i poczułbyś raptem, że ktoś za tobą stoi. Odwróciłbyś się z gwałtownym ukłuciem między żebrami i zobaczyłbyś ja stojącą za tobą, otuloną wełnianą chustą. Wojna się kończy, powiedziałbyś cicho. Zabiorę panią do Australii albo Ameryki Południowej. Tę dolinę trzeba zapamiętać. Ona pokręciłaby przecząco głową. Przecież ja czekam za ścianą już tyle dni. Dla pani tu zostałem, narażając się na śmierć. Gzy może być lepszy dowód moich uczuć. W ciemności widział tylko dwie drobiny światła księżycowego w jej oczach. Znowu pokręciła głową przecząco. Ja panią kocham już całą wieczność. A ona szepnęłaby cicho, przejdzie front i rozejdziemy się w różne strony świata. Dlaczego, powiedziałbyś, dlaczego mamy się rozejść, jeśli jesteśmy stworzeni dla siebie. Nie, szepnęłaby ona, to niemożliwe. Czy pan nie widzi i nie rozumie. Nic nic widzę i nie rozumiem. Ona by długo milczała. Jestem w odmiennym stanie, powiedziałaby wreszcie. W odmiennym stanic, spytałbyś oniemiały. Tak, i chciałaby odejść, a ty byś ją przytrzymał delikatnie za ramię, osłonięte chustą. Z nim, spytałbyś. Tak, z nim. Potem milczelibyście bardzo długo i ty byś wreszcie powiedział, to nic nic szkodzi, to nic nie szkodzi, bo ja panią kocham. ZORZE WIECZORNE 161 I tak zaczęłoby się moje wspólne życie z moją ukochaną w siódmym miesiącu ciąży. Rąbałbym drzewo do pieca, chodził kupować towar do wsi albo nawet dalej, do pierwszych przedmieść, grzałbym wodę do kąpieli i wyprowadzał ją ostrożnie na słońce, nie, nie na słońce, bo słońce może zaszkodzić, wyprowadzałbym ją w cień starych bzów albo srebrzystej osiki, co wiecznie drży swoimi płochliwymi listkami. Wieczorem otulałbym ją do snu zdejmując niesforny kosmyk włosów z zaróżowionego policzka, a później słuchałbym jej spokojnego oddechu, aż do chwili nad ranem, kiedy się obudzi i zacznie skarżyć, że dziecko ją kopie i nie daje spać. Wreszcie któregoś dnia przewaliłaby się ta burza wojenna, Niemcy uciekaliby w transportach kolejowych jadących jeden za drugim w stronę miasta, nad nimi pikowałyby samoloty z czarnym krzyżem i z czerwonymi gwiazdami, na przedmieściach rozrywałyby się pociski, a wszystko przykrywałby nieustanny grzechot broni maszynowej. Wtedy ona w pewnej chwili, po wybuchu, który strąciłby z dachu kilka dachówek, więc w tym momencie ona objęłaby rękami swoją brzemienność i powiedziałaby, boję się, że to już się zaczyna. Naprawdę, spytałbyś suchymi wargami. Tak, to mój czas, przedwczesny czas. A już by Niemców nic było, już by pokazały się radzieckie czołgi i zewsząd, z krzaków, z pól ze zbożem, z lasów wychodziliby radzieccy żołnierze w łunie światła słonecznego przed zachodem. Idziemy do miasta, rzekłbyś zdecydowanie. Na pewno spotkamy jakiś szpital, choćby polowy. I ona, stawiając niewielki opór, zgodziłaby się, przestraszona tym nieznanym, co ją czeka. I ruszylibyście piaszczystą drogą w stronę miasta i za torami poprosiłbyś starego żołnierza radzieckiego na furmance, żeby ci podwiózł żonę, bo zbliża się poród. Potem szedłbyś obok wozu trzymając ją za rękę i patrząc w jej oczy rozszerzone z bólu i wiedziałbyś już z całą pewnością, że zawiązuje się między wami wspólnota, wspólnota na całe życie, złe czy dobre. ,. .,-;, ... ,i- •*. „-. -,;. .- .,,.. <:-, '••.-.,-^...... ^ ...-.....* 11 — Zorze wieczorne 162 '" Tadeusz Konwicki Potem byłby na skraju miasta szpital, jakiś prowizoryczny, polowy, kręciliby się tani nasi partyzanci z biało-czerwonymi opaskami i nasze sanitariuszki, a ja bym nió.sł moją kobietę na rękach, bo radziecki konik padłby w tym miejscu, gdzie piaszczysta droga pnie się pod górę, padłby ze starości albo straszliwego zmęczenia. Więc wziąłbyś swoją kobietę na ręce i niósłbyś ją przez jakieś ogrody, sady, miedze, kępy drzew, strumyki, aż do tej chaty przy uliczce, gdzie stały czołgi, aż do tej otwartej na przestrzał chaty, wypełnionej rannymi partyzantami. Młodziutkie sanitariuszki akowskie chciałyby ci zabrać twoją kobietę, ale byś jej nie oddał i sam zaniósł do jakiejś klitki za przepierzeniem i tu na wiązkach słomy złożyłbyś ostrożnie swój ciężar, ciężar całego dotychczasowego życia. Niech pan wyjdzie, powiedziałby lekarz w zbroczonym krwią fartuchu. To pańska żona? Tak, to moja żona. Niech pan wyjdzie i czeka. Wyszedłbym na uliczkę z krzywymi domami. Czołgów już by nie było, tylko wszędzie rozkładaliby się pod płotami radzieccy żołnierze, a za miasto powoli chowałoby się czerwone słońce. I wtedy podszedłby oficer, niewiele starszy ode mnie albo nawet mój rówieśnik, w malinowej czapce z niebieskim otokiem, bardzo ważny l wyniośle się trzymający, z mikroskopijnym pistolecikiem przy pasie, bo taka u nich moda, więc podszedłby i zapytał, a kto ty taki. Tutejszy, odpowiedziałbyś niedbale. Pokaż dokumenty. Nie mam dokumentów. Chowałem się przed Niemcami. Nic masz dokumentów? To może ty jesteś szpieg niemiecki. Nic jestem szpiegiem. Zobaczymy, sprawdzimy. Jeśli kłamiesz, pojedziesz daleko. U nas starczy miejsca i dla szpiegów. Zaprowadziłby ciebie do pobliskiego domu, gdzie było więcej wojskowych, w takich uniformach i w takich czapkach, których przedtem nigdy nie widziałeś. Zaprowadziłby ciebie na dół, do piwnicy i zamknął w przegródce zupełnie pustej, ze śladami miału węglowego na podłodze, i postawiłby wartownika pod drzwiami ze spękanych desek. Kolaborowałeś z Niemcami, powiedziałby jeszcze. Gdzież mógłbym kolaborować w mojej sytua- ZORZE WIECZORNE 163 cji. Wy wszyscy kolaboranci, pokazałby ulicę i dom naprzeciwko, gdzie był polowy szpital. Wszyscy. Zostałbym sam w owej klitce. Wartownik pokasływałby za drzwiami, a ja patrzyłbym przez zadrutowane okno na ten szpital oświetlony wewnątrz paru świecami, a ja patrzyłbym na ten lazarecik polowy i czekałbym z biciem serca na moment, kiedy usłyszę rozdzierający krzyk nowo narodzonego dziecka. Ktoś przesłonił wejście do piwnicy. ij>; — Czy pan już jest? Poznał głos chłopca. .*• : — Jestem. Położyłem się wcześniej. \Vlazł do wnętrza, za nim wskoczył pies otrząsając się z desz-c^owych kropel. , , — Długo pan tak wytrzyma? — Nic wiem. Zobaczymy. — Bo ja od jesieni pójdę do koszar, do szpitala wojskowego dla pomocniczych formacji. Dla różnych wypędków z całej Europy na służbie u Niemców. Ale trzeba przedtem posmarować. -j./ — A gdzie twoi rodzice? " , — Ja nie mam rodziców. I nigdy nie miałem. .*!, — To skąd się wziąłeś? .;,, — Znikąd. A pan? A, — Ja też znikąd. •, Rzęsistszc porywy deszczu bębniły głucho o papę przykrywającą strop piwnicy. — Rozpalę mały ogień przy dziurze — zaproponował chłopak. — Osuszymy się trochę. ;. — Niebezpiecznie. Ktoś zobaczy. — Taka plucha. Nawet Niemcy się pochowali. Chwilę majstrował, przesłaniając sobą wejście. Potem błysnął płomyk, chwilę walczył z wilgocią, wreszcie zajął smolną trzaskę i palił się niespokojnie, wywołując na ścianach ruchliwe cienie. Pies siedział nieruchomo i patrzył na Kaniowskiego, ^i , 164 Tadeusz Konwicki — Wiesz, leżę tak i trzęsę się cały czas. — Zaraz będzie cieplej. & — Ja nie z chłodu się trzęsę. '": — Aż czego? -'& — Sam nic wiem. u.( — Pan o niej myśli? ;* ; Trwali jakiś czas w milczeniu. •'•'• — Gzy ona tu zawsze mieszkała? : • — Nie. W czasie wojny pewnego dnia wyszła z drzwi ganku i już potem zawsze była. Nikt jej przedtem nie widział. '' — Może przyjechała tutaj razem z uchodźcami? ' — A może zstąpiła z nieba? Chciał zwymyślać tego chłopca ukrytego w mroku, od którego zawsze szedł jakiś wrogi chłód. — Pan myśli, że ja żartuję? Przecież pan wie, są na świecie ludzie-nieludzie zabłąkani śród ludzi. — Słuchaj, jedzie znowu transport wojskowy z żołnierzami, armatami, czołgami, z całą górą pocisków. Trzysta kilometrów stąd będą się zabijać z innymi ludźmi, którym też przywieziono czołgi, armaty i całą górę przemyślnych pocisków. Potem zgniją wszyscy w rowach przydrożnych i wszystko. — To po co leci pan każdego ranka do tego straganu koło przystanka kolejowego. 1 Karnowski milczał. "" — To dlaczego pan o niej cały czas myśli? Gdzieś w dole zahuczał basowo parowóz przedzierający się przez tę noc utopioną w deszczu. — To dlaczego się pan w niej zadurzył, kiedy koło miasta, na piaszczystych pagórkach porośniętych wątłymi sosenkami, kiedy dziesięć kilometrów stąd ludzie mordują ludzi? — Może to nieprawda. — Go nieprawda? — Może to jakaś wiązka informacji lecąca znikąd donikąd, która uległa zakłóceniu. Patrz, niczego i nikogo nie ma. Jest ZORZE WIECZORNE 165 tylko wieczna czerń i chwilowa wilgoć, którą przyniósł wiatr kosmiczny. — A'ja? — Ja ciebie wymyśliłem, żeby był ekran odbijający moje myśli. — A ona? — Ją także stworzyłem, żeby unicestwić samotność. — A jutro poleci pan nad rzeczkę, żeby się ogolić i pomiz-drzyć do swego odbicia w wodzie. — A jutro polecę nad rzekę — rzekł cicho Karnowski. — Świat nawet w nocy nie jest taki zły. — To po co mnie pan straszy przed snem? Ktoś mi kiedyś opowiadał o tym zaklęśnięciu ziemi wypełnionym nienaturalnie bujną zielenią, z meandrem rzeki na dnie, rzeki niosącej gdzieś w nieznane wszystkie kolory tęczy na swojej toni, pomyślał. Ktoś mi wspomniał o tej pustej działce z zapomnianymi fundamentami domu, którego nigdy nie wybudowano. Może to ten chłopiec ze szkoły, mizerny parias klasowy ze śladami piegów na bladej, prawie białej twarzy, kolega, co go już nigdy w życie nic spotkam, choć będę go, nie wiadomo czemu, zawsze pamiętać. Małe ognisko dogasało. Pies leżał blisko resztek żaru i jęczał przez sen. Znowu jechał jakiś pociąg. Gdzieś w głębi nocy odzywały się strzały jak głos kołatki stróża. Ten kolega o zapomnianym imieniu, jeśli przeżyje tę wojnę bez końca, więc jeśli przeżyje, może wyjedzie do Australii albo Ameryki Południowej, może zostanie sprzedawcą lodówek albo profesorem etyki uniwersalnej na prywatnym uniwersytecie. Może będzie śnił czasem o tej wojnie, a może zapomni o wszystkim. A ja przecież mogłem uciekać na północ, na zachód, na południe, uciekłem jednak na wschód, do tej doliny, o której on kiedyś przypadkowo mówił, trochę sepleniąc, i ja słuchałem tego ukradkiem jak opowieści Gurwooda, Londona czy Karola Maya. Potem obudził go wyraźny, głośny strzał i garść suchych 166 =. •• Tadeusz. Konwicki liści poleciała mu na twarz. Zerwał się na równe nogi uderzając głową w strop piwnicy. Zatrzymał się, chwycił chropawej ściany z cegieł, pomiędzy którymi zastygły wybroczyny zaprawy wapiennej. Skoczył do wyjścia i tu zderzył się z przykucniętym czujnie chłopakiem, który szepnął histerycznie: — Cicho, ćśś. Co pan robi? Obaj słyszeli łomot własnych serc. Jeszcze echo strzału za-cichało gdzieś w jazach rzeki. Deszcz przestał padać. W głębi lasu pohukiwała sowa. — To pewnie wącha. Niemiec strzelił do zająca na torach albo tak sobie na wiwat. — Nie — powiedział zduszonym głosem chłopak. — Tam w dole coś się dzieje. Niech pan słucha. W mokrym mroku trzasnęły raz i drugi drzwi. Ktoś coś wołał ściszonym głosem, zatupotały czyjeś nogi. Odezwał się silnik samochodowy i zaraz zgasł. Potem zamigotało światło świecy. Chwilę błąkało się w ciemności, wreszcie zgasło zdmuchnięte przeciągiem. Coś się działo w głębi nocy. — To u niej — rzekł zdławionym głosem chłopak. — Dlaczego myślisz, że u niej? Może na przystanku kolejowym albo na skrzyżowaniu ulic? :,.-.-,•./ — To u niej — powtórzył chłopak. >/;..,-• — Przecież mają obstawę. Są chronieni. - T:/M 1 — Ją zabierają. -.y I runął na oślep przez krzaki malin, zderzył się z płotem drucianym, rozległ się syk dartej odzieży i chłopak jakby klnąc, a może płacząc, przewalił się do następnej działki, później leciał przez cudze ogrody omijając uśpione domy, odezwały się skomleniem zalęknione psy. strącił po drodze wiadro albo kawał blachy. A Karnowski stał w miejscu i słuchał strasznego szumu w głowic, szumu, który powoli spływał każdym włóknem, każdym ścięgnem jego ciała aż do rozedrganych nóg. Potem zajęczał silnik samochodowy i pojawiły się w dole niebieskie szparki latarni, huśtały się przez moment w tej cicm- ZORZE WIECZORNE 167 ności bez początku i końca, aż wreszcie znikły razem z oddalającym się warkotem samochodu. Karnowski ruszył śladem chłopca, kalecząc ręce przełazi przez ogrodzenie z drutu kolczastego, później przeskakiwał przez jakieś płoty, zderzał się z drzewami owocowymi stojącymi na białych nogach, wpadał w jakieś doły, grzęznął w kępach wysokich mokrych traw, aż wreszcie zatrzymał się na brzegu drogi, a raczej uliczki, za którą ledwo majaczył ten dom obrośnięty przybudówkami, ten dom jak stary parostatek, dom — wielka tajemnica, dom, w którym mieszkała ona. • Ale wszędzie było cicho. Ta dziwna rudera była cicha i okna były czarne, nic odbijały żadnego blasku. I na torach kolejowych było cicho, i w ogrodach leżała martwa, przedranna cisza, l tylko jego własne serce stukało głośno w obolałe żebra. To nic, pomyślał. Ktoś jechał, zapytał o drogę i pojechał dalej. To nic. Tak uspokajał siebie, ale czuł zarazem, że gdzieś w środku, pomiędzy żebrami, rośnie gwałtowny popłoch. — Jest tu ktoś? — spytał półgłosem. Nic. cisza. Rzadkie krople deszczu pacnęły niegłośno gdzieś w krzakach, — Czy tu ktoś jest? Dom był martwy, drzewa przy nim. osiki albo może młode topole, stały nieruchomo, jakby na coś czekając. — Nikogo nie ma. Wszyscy śpią. Nic się nie stało — powiedział do siebie. Znowu odezwał się ten ptak z głębi lasu pod kościołem. — Ona pewnie także śpi. Obudziła się na moment, kiedy i ja się ocknąłem, a teraz znowu zasypia z dłonią pod policzkiem. Ktoś szedł środkiem drogi. Ktoś szedł dziwnie chwiejnym krokiem. Wreszcie zatrzymał się nie opodal Karnowskiego. — Zabrali wszystkich. ;, Karnowski poznał głos chłopaka. • ; j ,.:'/• ; . .:. — Kto zabrał? ^' ',ri\ > *. --,,.= ,-- ••,•>,•. -;: ,.$.,',' 168 Tadeusz Konwicki ZORZE WIECZORNE 169 — Gestapo, r-r" — Ją zabrali? ; 1 — Tak, ją aresztowano — prawic krzyknął chłopak. , > • — Ale dlaczego właśnie ją? ; — Aresztowali wszystkich. Cichociemnego, jego łącznika, tego dezertera, który się u nich ukrywał, i ją. Wszystkich. Kaniowski wyszedł na drogę i stanął naprzeciwko chłopca, który coś tam wyczyniał obu dłońmi przy swoich oczach. —Czy jesteś pewny, że i ją aresztowano? ; — Widziałem, jak odjeżdżali, słyszałem jej głos. ••.*''-\yX-r.-".>'— Słyszałeś jej głos? ••'• •.:'"• — Już jej tu nie ma. •<: - !>' ; Chłopak ruszył raptem w stronę tego garnizonowego<.jnaasi teczka za wielkimi lasami. ; ..v.r.n. V.- — Dokąd idziesz? — spytał głucho Kaniowski. ;, ^; — Nie wiem. Sam nie wiem. o'- :|VM.^I; : — Zostań ze mną. v„v. .fi^ij^ut^r,. .-,-N.^' •.- — Nie mogę. Nie chcę. -v:, '"•.}:': ,;•? .-.-'^ - — Może jest jakiś ratunek. , .:^:-r,..-:-ś> .-.'• ";. • ,':---^ — Jaki może być ratunek? • ', ., ; •.,, -i i."^..-..^^. ,%•• — Zaczeka]. ' ':i?"*\ ->\'^-: f- . • l -•-• ••-• — Nie mogę. y '-l> .-7 \-:^-i •- >..>• :>.:*\Q . — Przecież jest godzina policyjna. /M-^-rji,: ^ > •>••!•••*• — A co mnie obchodzi godzina. I poszedł, lekko zataczając się w niewidocznych rozmiękłych koleinach drogi. Znowu przetaczał się ledwo widoczny duch pociągu. Śród zgrzytów żelastwa sypnęły się nagle iskry i poleciały do czarnego nieba. Kaniowski siadł na przydrożnym kamieniu. Co się stało, pomyślał. Co się naprawdę stało. Jej nic ma. I może nigdy już nic będzie. A on, ten cichociemny. Dlaczego pozwolił. Obudził mnie wystrzał. Tak musiało się stać. Tak zadecydowało przeznaczenie. Ale to niemożliwe. Nie ma takiego przeznaczenia, które mogłoby przerwać jej rozpoczęte życie. ,,>.-. - ,, •••-•-•. — To nieprawda — powiedział głośno. — Chłopak wszystko zmyślił. Małomiasteczkowy mitoman. Przyszedł znikąd i poszedł donikąd. Wstał z mokrego kamienia, przyklęknął na drodze. Zaczął macać błotniste koleiny, szukając śladów opon samochodowych. Podszedł do furtki w płocie. Była otwarta na oścież. Ale mogli zapomnieć zamknąć na noc, pomyślał. Ktoś roztargniony wchodził albo wychodził ostatni i nie zatrzasnął za sobą tej koślawej bramki. Usłyszał jakiś dziwny odgłos. Jakby żarna, wiele żaren mieliło grube ziarno. A potem zobaczył nadlatujące ogromne stada ptaków. Leciały wysoko nad ziemią z dziwnym mechanicznym klangorem. Już świta, pomyślał. Skąd one lecą. Może spłoszyła je wojna albo koniec świata, który czai się za frontami. Obszedł płot ze wszystkich stron. Dom milczał. Nie zobaczył śladów szamotaniny, walki, nieoczekiwanej katastrofy. Ten chłopak zrujnował mi noc, pomyślał. Odegrał fragment tragedii, przedstawił ekspozycję dramatu i poszedł w świat, w świat wojny. Wącha szła torami. Rozróżniał już sylwetki żołnierzy na tle jaśniejącego nieba bez koloru. Zgrzytał szuter pod ich nogami. Gdzieś w ogrodach błysnęło na moment czerwonawe światło. Wstają ludzie, wstają jak co dzień. Pewnie kolejarze, oni pierwsi wyruszają do roboty, dziękując Bogu, że dał im najlepsze na tym skrawku życia auswajsy, karty życia. Potem i dom jął wyłaniać się z szarej ciemności. I wtedy Karnowski zamarł, chciał przełknąć ślinę i nie mógł. W oknie obok jej ganku była wybita szyba. Jeszcze większa niż na zewnątrz czarność ziała z kolczastego otworu. Wejdę i zobaczę, przekonam się wreszcie, przerwę tę niepewność. Drżącymi rękami wydobył z kieszeni zapomniane papierosy. Miał straszną ochotę zaciągnąć się dymem, ale brakowało zapałek. Włożył więc nie zapalonego papierosa do ust i ssał jego gorzki miąższ. •-,=-•. ,, ^, > 170 ••"'.-';'=. ) Tadeusz Konwicki — Co będzie, to będzie. Wejdę — powiedział prawie głośno. Ruszył przez bramkę do ganku. Zapukał w nic domknięte skrzydło drzwi. Ale nikt nie odpowiedział. Więc jak mógł najciszej, przeszedł sień i znalazł się w kuchni. Już można było rozróżnić sprzęty w obszernym wnętrzu. Na stole stała szklanka z nic dopitą ziołową herbata i stercząca w niej srebrna łyżeczka prawie skrzyła się rodzącym się światłem. Jakaś rozbudzona mucha brzęczała jednostajnie koło wielkiej płyty kuchennej, tak martwej, jakby nigdy nie używanej. Zobaczył otwarte drzwi do pokoju. Podszedł na palcach do progu i zajrzał. Anemiczne światło z dwu okien padało na roz-bcbcszoną pościel. W kącie, odbity mętnie w starym lustrze, zwanym tremo, w tym kącie jakby skądś zapamiętanym, ktoś klęczał na sfatygowanym klęczniku. Nie wiedział, co powiedzieć, jak się odezwać i co zrobić. Stał więc długo bez słowa, usiłując przełknąć coś, co tkwiło w gardle. Chciał zapytać: a ona? Chciał właściwie krzyknąć wyschniętym ochrypłym głosem: a ona! Ale tylko powiedział cichym głosem: — Czy coś się stało? Wtedy ta skulona postać pod lustrem, zwanym tremo, zaczęła cicho płakać. To była jej matka albo przyszła teściowa. Głową z rozkudłanymi włosami uderzała miarowo w oparcie klęcznika. Wreszcie uniosła niewidoczną w mroku twarz. — To przez pana. — Jak to, przeze mnie? — spytał ze zgrozą Kaniowski. — Pan tu się kręcił dzień i noc koło naszego domu. Nie tylko siebie, ałc i nas wszystkich pan narażał. Pan przywlókł za sobą nieszczęście. — Ja kochałem pani córkę. Ja kocham pani córkę — poprawił się. — Komu potrzebna ta pańska miłość. Pan powinien szukać takiej dziury w ziemi, gdzie pana nie zabiją. — Ja uratuję pani córkę. . ' ZORZE WIECZORNE 777 — Uratuje moją córkę — zaszloehała kobieta. — Powieźli ich wszystkich na gestapo, skąd jeszcze nikt nie wrócił. — Ja przyprowadzę jutro pani córkę do domu. Ja ją kocham, czy pani to rozumie. — Niech pan odejdzie i nigdy nie wraca. Stał długą chwilę, zbierając myśli. Zobaczył na ścianie odłupany tynk, może ślad po starym gwoździu albo po świeżej kuli. — To niemożliwe. To nic może się tak skończyć — powiedział. Stara kobieta znowu zaniosła się płaczem. Przestąpił próg i podszedł do niej blisko. Chciał wyciągnąć rękę, pogłaskać ją po tej biednej rozczochranej głowie starego człowieka. Na dachu zaszumiał raptowny deszcz wracający z porankiem. — Ja już nikogo nie mam na świecie. Tylko ją — powiedział cicho. Kobieta przycisnęła mocniej czoło do pluszowej poręczy klęcznika. — Idę po nią. Kobieta zachłysnęła się łzami. — Idę po moją ukochaną — powiedział. Powoli tyłem wycofał się do kuchni. Teraz, kiedy pojaśniało, zobaczył wybebeszony kredens, oderwaną od ściany tapetę i rozbity klosz lampy naftowej. Na stole, obok szklanki, leżał jeden srebrzysty kolczyk. Wtedy instynktownie pomacał kołnierz marynarki na karku. Ja tu wrócę, pomyślał. Żywy albo martwy. To idiotyczne, ale tak mówią ludzie. WYócę więc kiedyś martwy, jeśli nie wrócę żywy. Wyszedł na podwórze. Jakieś postaci z parasolami albo w brezentowych płaszczach spieszyły na przystanek kolejowy. Ktoś biegł nawet w kapiszonie uczynionym z worka od kartofli. Deszcz siekł zajadle rozespaną okolicę. — Przecież to nie z mojej winy — powiedział do siebie. — Ja uciekałem przed przeznaczeniem, a oni szli mu naprzeciw. Poszedł machinalnie kilka kroków w stronę przystanku ko- 172 Tadeusz Konwicki lejowego. Ale stragan był pusty. Nikt się przy nim nie krzątał. Wielka kłódka zamykała antabę i 2 tej kłódki ciekły ogromne krople. Na ladzie z surowych desek stała kałuża czystej deszczowej wody. Jesień. Przedwczesna jesień. Albo przypomnienie jesieni pośrodku lata. Nie pójdę się golić, bo i po co, pomyślał. Jeśli wrócimy razem, to się ogolę, a jeśli nie wrócimy, to wszystko jedno, ganz egal. Wyszedł na drogę. Miasta nie było widać za tumanami drobnego, ale gęstego deszczu. Nie. Nie ganz cgal. Ruszył tą drogą, która niebawem skręcała przez tory ku miastu. Obejrzał się raz i drugi w bezsensownej nadziei, że oto pojawi się ona w tym kiosku i skryta pod wielkim czarnym parasolem zacznie rozstawiać towar na ladzie, przykrytej papierem albo ceratą z wy liniały m wzorem. Ale nikt się nie pojawiał. Ogród, a raczej mały sadzik, stał pusty obok nieruchomego domu. Dlaczego tak się oglądam za siebie, jakbym tu już nigdy nic miał powrócić. Przecież powrócimy tęsknotą albo czułą pamięcią nawet z Ameryki Południowej, nawet z Australii, jeśli Australia istnieje naprawdę. Potem usłyszał za sobą zdyszane sapanie. Tak, to ten pies przybłęda biegł za nim z podkulonym ogonem. Widać było, że chce Kaniowskiemu towarzyszyć do końca. — Zostań — powiedział Kaniowski. — Ty masz swoje interesy, a ja swoje. Pies udawał, że nie rozumie, i biegł dalej tropem człowieka. Karnowski zamachnął się nogą, jakby chciał go kopnąć w wyli-niały bok. Pies uskoczył ciężko na pobocze drogi, ale nie zmienił zamiaru. Niby to wąchając czyjeś ślady na mokrej trawie biegł dalej za mężczyzną. — Zostań, słyszysz? Nie chcę mieć świadka w tej wędrówce. Może ostatniej mojej wędrówce. Pies przystanął, podniósł łeb i patrzył z uwagą. Wydawało się, że rozumie, lecz też ma swoje racje. Byli pośrodku tej podmiejskiej wsi z rzadko rozrzuconymi domami. Pastuch okryty ZORZE WIECZORNE 173 workiem wypędzał krowy na pastwisko. Śpiewał jakąś rozciągłą pieśń, pewnie białoruską, pełnym i silnym głosem. Pewnie przy-głup wiejski, pomyślał Karnowski. On jest jedyny tu bezpieczny. Jego nie dotyczą wszystkie sprawy tego świata. Ale pies szedł dalej za człowiekiem. Więc Karnowski schylił się ostentacyjnie, podniósł z ziemi kamień i rzucił nim w przybłędę. Pies znowu uskoczył, potem siadł na zadzie, patrzył cierpliwie na mężczyznę. Karnowski jeszcze raz rzucił kamieniem, żeby upewnić zwierzę o swoim nieodwołalnym postanowieniu. — W mieście zastrzelą cię żołnierze! Później odchodził, zerkając do tyłu na psa. Ale ten dał za wygraną. Siedział nieruchomo w tym samym miejscu, gdzie się zobaczyli pierwszy raz parę dni temu. To nie jest ganz egal, pomyślał Karnowski. Droga zbiegała teraz nad sam brzeg rzeki, mętnej, pienistej, niosącej w sobie całonocny deszcz. Po lewej stronie śród starych dębów żółciły się mury jakiegoś dworu albo pałacu, lśniły też deszczem ko-pułki cerkiewki lub kaplicy. Pełno tu historii powikłanej, dramatycznej, często tragicznej. Ale teraz zaczyna się historia bez nas, może nawet beze mnie. Przykucnął na brzegu rzeczki, zdjął marynarkę, wyciągnął z kieszeni brzytwę i zaczai ostrożnie, z dużą starannością, rozpruwać kołnierz marynarki. Wydobył z jego szwów okrągłe zawiniątko, nie większe od dwuzłotowej monety. Dotknął czule opuszkiem palca woskowego papierka, który chronił tajemniczy przedmiot. Później wyszedł na wzgórek, gdzie droga wpadała w pierwszą ulicę przedmieścia. Stało tu trzech żołnierzy blokujących wejście do miasta. Z bronią gotową do strzału, to znaczy z automatami nazywanymi cmpi, obserwowali drogę i przydrożne krzaki. Karnowski maszerował w ich stronę nic zmieniając tempa. Szedł wprost na nich tak zdecydowanie, że wszyscy trzej żołnierze zamarli bez ruchu patrząc na intruza okrągłymi OCZami. •, • ;•-••• •••',•.•< •.';• •-. . • ; • •> ].; .'M^-^ -;-;;; '. ^'to '.<.. -<&- 174 Tadeusz. Konwicki — Halt! — krzyknął ten stojący pośrodku. ; Ale Karnowski nie zwrócił na niego uwagi. — Halt! Przejście wzbronione! — krzyknął jeszcze raz żołnierz. ;^j — Ja idę po moją dziewczynę. — Po jaką dziewczynę, człowieku? •>; — Zabrali rnoją dziewczynę. ^ — Ty chyba zwariowałeś? — Nie. Nie zwariowałem. Muszę uwolnić moją kobietę. — Halt! Karnowski pchnął go w ramię, żeby zrobić sobie przejście. Żołnierz zatoczył się. przytrzymując na głowie hełm ociekający deszczem. Wtedy ktoś wyskoczył z krzaków i przewracając szpalery pastewnej kukurydzy, zwanej tu końskim zębem, więc roztrącając wysokie tyczki tej uprawy ktoś gnał gdzieś przed siebie, gdzie w oddali, ponad dachami niskich domów widać było tory kolejowe. — Halt! Halt! — zaczęli ryczeć żołnierze. Któryś z nich puścił krótką serię z automatu za zbiegiem. Karnowski już wiedział, że to ten pies bezpański oddawał mu ostatnią przysługę. Nie oglądając się szedł więc spiesznym krokiem środkiem jezdni wybrukowanej polnym kamieniem. Zdezorientowani żołnierze wołali coś do siebie, nie wiedząc, czy kontynuować polowanie na psa, czy ścigać zuchwałego przechodnia. Już niedaleko, pomyślał Karnowski. Już dojdę do niej nawet z kulą w płucach. Ale nikt za nim nic strzelił. Nie dość, z naprzeciwka szedł patrol żandarrnski. Na ich piersiach groźnie połyskiwały blachy, które we wszystkich normalnych ludziach budziły dreszcz zgrozy. Kaniowskiemu wydawały się błyskami nadziei. Maszerował wprost na nich i w jego chodzie musiało być coś takiego, że żandarmi rozstąpili się, robiąc mu drogę, a potem patrzyli za nirn z jakimś namysłem albo osłupieniem. .fcu^ o ZORZE WIECZORNE 175 Skręcił w uliczkę, która zakosem biegła w dół, z powrotem w stronę rzeki, co kręcąc się śród wzgórz zmierzała do niedalekiej wielkiej rzeki. I o tej uliczce kiedyś słyszał, choć nigdy tu nie był w tej odległej i zapuszczonej dzielnicy. Kiedyś znana była z domów publicznych. I teraz za rogiem, w trochę lepszej kamienicy, mieścił się wielki, reprezentacyjny burdel niemiecki. W paru oknach tkwiły postacie znudzonych młodych kobiet. Karnowski szedł tą zupełnie pustą uliczką i odgłos jego kroków miotał się metalicznie między ciasnymi ścianami domów. Patrzyły na niego uważnie, oparte na parapetach. — Idę po swoją dziewczynę — powiedział do siebie i do nich. — Wzięli ją dzisiaj w nocy. Pokiwały głowami ze zrozumieniem. Młodziutka blondynka uśmiechnęła się nawet i był to jeden z najładniejszych uśmiechów, jakie Karnowski widział w życiu. — Jeśli będzie kłopot, przyjdź do nas — powiedziała cicho. — Może uda nam się pomóc. Za nią pokazał się jakiś feldfebel w bicliźnie, ale z czapką na głowie. Chciał popatrzeć na śmiałka, który w taki dzień obław i aresztowań idzie sobie spacerkiem przez miasto. — Muszę ją sam uwolnić — powiedział Karnowski do siebie. Ale ona usłyszała jego słowa. Przechyliła się przez parapet i zawołała: — Pamiętaj! Moja miłość, pomyślał. Kwadrans spotkania w drewnianej szopie śród starych butelek i gnijących worków. Czy to dużo, czy mało. Dla mnie wszystko. Obejrzał się na burdel. Właśnie gdzieś z obwisłych brzuchów chmur wypadł na krzywą uliczkę sztych bladego słońca. Patrzyły jeszcze za nim. A ta, co chciała pomóc, uniosła białą rękę w geście pozdrowienia. Będę ten burdel pamiętał do końca życia, pomyślał. Nawet w Australii czy w Południowej Ameryce. Zobaczył kościół i nielicznych wiernych, co spiesznie wkraczali do jakiejś galerii przez wyślizgane od ludzkich rąk wielkie 176 Konwicki uchylone drzwi. Wszedł za nimi do mrocznej sieni. Stąd wspinały się ciężko do góry, wydeptane do końca, kamienne schody. U szczytu, na podeście, siedział kamienny, prawie zupełnie obnażony Żyd w średnim wieku, z koroną cierniową na okrwawio-nej głowie. Ludzie starzy i młodzi na klęczkach czołgali się do jego stóp, — To Bóg mojej kobiety — powiedział. I tak jak oni, na klęczkach jął wstępować do góry, gdzie była jasność od wielkich okien obróconych na wschód. Kamienne płyty schodów miały wyżłobione wielkie doły od kolan pątników. Znalazł się wreszcie na górze i tak jak wszyscy ucałował marmurowe stopy dawno umarłego Aramejczyka. — Pomóż jej — szepnął cicho. — I mnie pomóż, jeśli możesz. A potem najprostszą drogą ruszył na ten plac, gdzie stał gmach gestapo, budowla przeklęta przez wszystkich jeszcze w czasach, gdy w czterdziestym i czterdziestym pierwszym była siedzibą NKWD. Budynek był otoczony zwitkami drutów kolczastych. W zakratowanych oknach odbijało się deszczowe niebo, czasem zajaśniał na moment refleks słońca, bo nagły wiatr zaczynał rozpędzać ociężałe chmury. Za którymś z tych okien, pomyślał. Tak blisko. Obszedł gmaszysko z tej i drugiej strony. Wartownicy popatrywali na niego niby leniwie, ale w ich sposobie trzymania automatów wyczuwało się napięcie. Dzień obławy na Żydów i łapania chrześcijan. Gdzieś odezwały się dzwony albo jeden dzwon, który bił spiesznie swoim żeliwnym sercem. Ostatni dzwon, którego jeszcze nie zabrano, żeby przetopić na lufy armatnie. Wreszcie Karnowski zdecydował się. Przeciął winkiel placu otoczonego ze wszystkich stron kasztanami, na których tkwiły jeszcze stożki przekwitłych- kwiatów. Przeciął więc narożnik ZORZE WIECZORNE 777 placu i podszedł do młodego. żołnierza przy;, szlabanie. Esesman skierował w jego stronę lufę automatuyszwanego szmaj-zerem. : łt *•-. .;^, ,-'.-«* -., — Halt! ' ..-,: c:i •-, — Moja żona została aresztowana w nocy. — Odejdź", człowieku. Tu nie wolno przechodzić. — Moja dziewczyna jest w tym gmachu. Ja muszę ją uwolnić. — Odejdź szybko, bo mam prawo strzelać bez ostrzeżenia. — Ja nigdzie nie odejdę. Wtedy na schodach wiodących w głąb budynku pojawił się oficer bez czapki, trochę ziewający z nudów albo zmęczenia. Spoglądał w niebo zakrywając niedbale dłonią otwarte usta. Cały składał się z czerni i srebra. I z trupiej główki na prawym wyłogu kołnierza. Karnowski ruszył w jego stronę. — Halt! — krzyknął wartownik i zarcpetował automat. Ale Karnowski nie słyszał jego słów. Szedł wprost na tego oficera, który zamknął zdziwiony usta i przyglądał się z ciekawością intruzowi. — Ja do pana — ochrypłym głosem powiedział Karnowski. — Moment mai — rzucił oficer i na chwilę zniknął w przedsionku, żeby zaraz pokazać się w czapce esesmańskiej na głowic. Niemiec bez czapki mundurowej to nie Niemiec. — O co chodzi? — Moja dziewczyna, moja narzeczona została aresztowana w nocy. — Dużo ludzi aresztowano w nocy i w dzień. — Ale to jest moja dziewczyna i ja po nią przyszedłem. — A kto ty jesteś? — Ja ją kocham, czy pan to rozumie? — Jak ona się nazywa? — spytał oficer spoglądając z pewnym zainteresowaniem na Karnowskiego. n^^ 12 —Zorze wieczorne 178 Tadeusz, Konwicki ' '""— Jak ona się nazywa? ,"j !— Tak. Nazwisko i imię. > Karnowski milczał długą chwilę. i — Nie wiem. !A: — Jak to? Jesteś zakochany i nie znasz jej nazwiska? .-!,-Karnowski znowu przez moment zbierał myśli. ś — Tak czasem bywa. — Słuchaj no, odejdź i dziękuj Bogu, że jesteś jeszcze wolny. Wtedy Karnowski wydobył z kieszeni to zawiniątko w woskowym papierku. Trzęsącymi się rękami odwinął opakowanie i nagle rozbłysnął rzęsiście mały brylancik na złotym pierścionku. W milczeniu podał go oficerowi. — Co to jest? ź — To jest zaręczynowy pierścionek mojej babki. — A czy ty wiesz, żydowska świnio, że ja twoich braci wysłałem na łono Abrahama w Ponarach? Karnowski zdrętwiał. Patrzył wytrzeszczonymi oczami na oficera, czarno-srebrnego jak karawaniarz w starych operach. — Proszę to wziąć na pamiątkę — powiedział zbielałymi ustami. — A czy ty wiesz, że ja zaraz każę ciebie zastrzelić wartownikowi? — Ale niech pan ją wypuści. Łatwo ją poznać. Jest najpiękniejszą dziewczyną na świecie. — Ty jesteś szalony, Żydzie, ostatni żywy Żydzie w tym mieście. — Pan musi ją wypuścić. Ona będzie żyć. Ona musi żyć. Oficer skinął na wartownika. f — Wachman! Żołnierz podszedł służbowym krokiem, zdejmując automat z ramienia. Stado gołębi zleciało na schody i piękny samiec, nastroszywszy pióra na piersi, jął tańczyć wokół samicy z gorliwym gruchaniem. ,- -. • ;--••— *--, ?, ^.^.0^.,,^,,^.^.^ ZORZE WIECZORNE 179 — Ja nie odejdę. Nie ma po co odchodzić — rzekł ochrypłym głosem Karnowski. — Masz szczęście, Żydzie, że jest dobry dzień i ja jestem w humorze. Możesz odejść wolny. Czy rozumiesz, że daruję ci życie? — Ja nie odejdę. Bez niej nie odejdę. Oficer oglądał stary pierścionek, obracając go w cienkich palcach. — Wachman, zastrzel go — polecił. :a •>«', Wartownik podniósł automat na wysokość biodra. J3 , — Masz ostatnią szansę. Odejdź i przepadnij na zawsze. Żołnierz trzymał palec na spuście, patrząc w oczy oficerowi. Gołębie z nagłym łopotem skrzydeł poderwały się do lotu. Jeszcze za wcześnie umierać, pomyślał Karnowski. Przedtem ona musi być wolna. Powoli, znowu tyłem, zaczai odchodzić tą samą drogą, którą tu przyszedł. Stanął wreszcie pod kasztanem, gdzie leżało mnóstwo zwiędłych płatków kasztanowych kwiatów. Patrzył na ten ponury gmach, na wartownika, który wrócił do szlabanu, i na oficera bawiącego się pierścionkiem zaręczynowym jego babki. — Nigdy stąd nie odejdę. Już teraz nie jest ganz egal — powiedział do siebie i do tego miasta, które milczało wokół niego. # Zbliża się koniec dwudziestego wieku i zbliża się koniec drugiego tysiąclecia. Nic zobaczymy śladu tej magicznej daty na słojach drzew, w składzie chemicznym wody morskiej ani w konstelacjach gwiezdnych. Ta data jest wymyślona przez człowieka. Ten wiek i to tysiąclecie mogły się kończyć już dawniej albo mogą się skończyć w jakiejś nieokreślonej przyszłości. Ten przełom wieków i tysiącleci będzie zaznaczony tylko 180 K. Tadeusz Konwicki w kalendarzach i w naszej świadomości czy raczej podświadomości. Podświadomość. Coraz bardziej upewniam się lub raczej wierzę uczonym, że ta podświadomość nie tylko w losach pojedynczych egzystencji odgrywa dużą rolę, ale i w historii całych społeczeństw, państw, narodów ma ogromne znaczenie. Nikt nie zauważy w powietrzu czy na lądzie początku nowej ery, lecz wszyscy odczuwamy jakieś zdenerwowanie, podniecenie, dziwną wewnętrzną mobilizacje przed tą niezauważalną chwilą, co przemknie jednego dnia nad nami, wokół nas, a także w nas samych. Ludzkość jest podniecona, miliardowe zbiorowisko ssaków dwunożnych drży z emocji, zachowuje się zupełnie inaczej niż przez ostatnie dwa tysiące lat. Oczywiście można powiedzieć, że działa pamięć ostatniej ludobójczej wojny, że osiągnięcia cywilizacyjne wstrząsnęły naszą mentalnością i naszymi obyczajami, że upowszechnienie demokracji zmieniło nasze codzienne życic, ale przecież ja wiem, że ta liczba złożona z dwójki i trzech zer tkwi w naszej podświadomości, że ta liczba wczepiła się pazurami w nasze karki u nasady czaszki, gdzie, moim zdaniem, wypada rezydować podświadomości, że ta czterocyfrowa okrągła liczba pobudza cichcem nasze gnuśne mózgi i sflaczałe systemy nerwowe. Bo oto ni z tego, ni z owego przeżywamy rewolucję. Pośrodku Europy, uśpione w letargu totalitaryzmu narody jeden po drugim odzyskują wolność. Uwalniają się gładko, bez wysiłku, jakby jadły porcję lodów pistacjowych. Jeszcze dwadzieścia lat temu, jeszcze dziesięć lat temu za jedną swobodniejszą myśl płaciły więzieniem, torturami albo okrutną śmiercią, a dzisiaj pławią się bezkarnie w rozpasanej wolności jak pośrodku Oceanu Spokojnego u brzegów nieznanych Wysp Szczęśliwości. O tym zjednoczeniu Niemiec mówiło się jako o hipotetycznej możliwości za pięćdziesiąt albo za sześćdziesiąt lat, jako o niejasnej perspektywie, co do której zastrzeżenie wyrażało wiele sił politycznych, ZORZE WIECZORNE 181 a także flegrnatycznych mocarstw. A tu szast-prast i Niemcy już są zjednoczone, choć z grzeczności udają przed nami Niemcy rozdzielone. Go było mrzonką, stało się jawą. Co było niepodobieństwem, uczyniło się rzeczywistością. Co było czystym wariactwem, stało się uroczystą powagą. A my pędziliśmy z północy na południe. Pędziliśmy jak rakieta balistyczna albo mknęliśmy jak kapsuła sputnika. Pod nami, nad nami. obok nas była Polska, jeszcze nie nowa, ale już nic stara. Budziła się wczesna wiosna. Wiotka zieleń skrywała brzydotę domów z pustaków i przekrzywione cementowe słupy wysokiego napięcia. Siedzieliśmy w przestronnym metalowym pudle. Przed nami, pod przyciemnioną szybą migotały kolorowe światełka na sterowniczym pulpicie. Pilot niedostrzegalnymi ruchami dłoni sterował pojazdem. A my wspominaliśmy stare dzieje, opowiadaliśmy anegdotki i wieszczyliśmy przyszłość. Czterech Polaków zamkniętych w metalowym pudle niemieckiego samochodu firmy „Mercedes". Bo po prostu jechaliśmy z Warszawy do Bratysławy na sympozjum „Etyka i polityka". Samochód prowadził Zbigniew Ja-nas, znany działacz „Solidarności", obok siedział ksiądz profesor Tischner, a z tyłu na miękkiej kanapie rozpieraliśmy się my, czyli Adaś Michnik i ja. Tak sobie myślę, tak sobie rachuję, że to była jedna z najciekawszych i najmilszych podróży. Szalonych, szybkich, gwałtownych, w aurze przyjaźni, wesołości i błysków niepospolitej inteligencji. Za oknem migała Polska, która może kiedyś będzie Polską, to znaczy zwykłym europejskim krajem. Trochę płaskich pól i pokracznych miasteczek, trochę gór, mgieł, przelotnych deszczów i niespokojnego nieba. I nastrój kabiny kosmicznej. Izo- 182 'Tadeusz Konwicki lacja, osobliwy mikroklimat, raptowne poczucie wspólnoty, dziwne podniebne wakacje. Osobliwością tej wyprawy było przekraczanie granic. Jechałem przecież w towarzystwie kryminalistów. Myślę tu o Jana-sie i Michniku. Dopiero co widywało się ich fizjonomie na listach gończych albo w telewizji, gdzie figurowali jako szpiedzy amerykańscy lub wrogowie publiczni numer jeden, dopiero co czytało się sążniste eseje o ich przestępczej, wrogiej narodowi polskiemu działalności, a tu raptem na granicy szampan, uściski, serdeczności. Straże graniczne stają w pozycji „ruki po szwam", eks-kryminaliści migają dyplomatycznymi paszportami i nawet ja, obywatel, który nigdy nie knuł oraz nie zdradzał ojczyzny, zostaję potraktowany uprzejmie, jak człowiek. Tak, coś się stało. Coś się stało dziwnego na tym skrawku Europy, który wygląda jak przepuszczony przez wyżymaczkę. Happy end. Przedwczesny, raptowny, nieoczekiwany, niemożliwy, zdumiewający happy end. Szczęśliwe zakończenie niczym w bajce z bardzo dawnego dzieciństwa. Sympozjum było jak sympozjum. Ale ludzie zjawili się niezwykli. Z łagrów, więzień, emigracji. Międzynarodówka cierpienia i nadziei. Może międzynarodówka lepszych czasów, co nadejdą. Oczywiście, królem był tu Adaś Michnik. Mówił wszystkimi językami, całował się z całą postępową populacją naszego globu, rozdawał tubylczej ludności autografy i uśmiechy. Łagodził konflikty etniczne, wyrównywał niesprawiedliwe granice, nawracał niewiernych na nową wiarę, wiarę w ludzi. Przed laty takie zjazdy intelektualistów pod szlachetnymi i fałszywymi hasłami walki o pokój nazywano „cyrkiem Stalina''. Teraz te nowe, autentyczne i spontaniczne, pełne łez i radości spotkania nowych ludzi nowej Europy można by nazwać „cyrkiem Michnika". ,<; -vjfi;,-.,••• , s-w-- • ZORZE WIECZORNE 183 Każdy pisze taką książkę, jaką sam lubiłby czytać. To znaczy nie każdy. To znaczy, że ja staram się tak pisać. Wielu literatów pisze, widząc przed sobą wzorce. Na własnej półce z książkami albo w usłużnej pamięci czy ze słuchu powtarzając cudzą melodię i rytm. Jedni rozkoszują się sprawną literaturą drugorzędną i według jej reguł lepią swoje powieści, drugim imponuje proza intelektualna, czasem zawarta w jednym zdaniu długim na trzysta stron, i ci mozolą się bez chwilowego choćby odpoczynku przy nowym akapicie; inni powtarzają pomysły lingwistyczne jakiegoś upartego oryginała. Ale przecież wszyscy oni, krążąc koło umiłowanego ideału, w istocie piszą tak, jak lubią i potrafią. Ale i ja pewnie powtarzam kogoś, kogo nigdy nie spotkałem i nigdy nie poznam ani w życiu doczesnym, ani pozagrobowym. Ktoś inny mnie powtarza, nie wiedząc o moim istnieniu. Dlatego staram się rozluźnić, uwolnić siebie z konwenansu, z dobrych obyczajów literackich, dlatego pilnuję się, żeby nic popaść w zawodowe nawyki i maniery, żeby uniknąć rutyny i chorób zawodowych zawodowego literata, dlatego stale debiutuję. Nie tylko w każdej książce czy filmie, ale nawet w felietonie gazetowym czy w zwykłym liście do natrętnego korespondenta. Podlegam pewnemu niepraktycznemu zboczeniu. Chcę być wolny. Ale nie w tym patetycznym znaczeniu, dla którego szlachetni ludzie poświęcają zdrowie i życie. Ja chcę być wolny po swojemu. To znaczy niezależny. Jeśli się da, to od otoczenia, czyli społeczności, od rzeczy i przedmiotów, które wdarły się do mego domu, od przemożnych pragnień, żądz i głodów, co trawią moich bliźnich, od szantażu idei i światopoglądów zmieniających się przed moimi wyblakłymi oczami jak w kalejdoskopie. •R- Marzę o tym, żeby ktoś uczynny przyszedł do mnie i wy- 184 Tadeusz Konwicki montował ze ścian resztkę rur, żeby zdemontował kuchenkę gazową, zerwał instalację elektryczną i pogruchotał dychawicz-ny telewizor. Żeby przestały mnie terroryzować zepsute krany, stygnące kaloryfery i mrugające żarówki. Chciałbym, aby moi rodacy jednego dnia spakowali węzełki i ruszyli przed siebie, gdzie oczy poniosą, zostawiając rnnie samego. Wiele rzeczy życzyłbym sobie, lecz wiem. że one nigdy się nic spełnia. Ale przecież jestem chociaż w części wolny, ja, stojący pośrodku nyży z lekką torbą w ręku wypełnioną niemocno szczoteczką do zębów, elektryczną golarką, flanelową piżamą i kilkoma buteleczkami lekarstw. To mój majątek, który mogę bez żalu stracić, i mogę z nim każdej chwili ruszyć w świat albo tylko na Sybir czy na pobliski cmentarz komunalny. Piękne słowa, brzydkie słowa. Ale mnie interesuje to, co między słowami. Słowa jak wtyczki w aparat nieskończoności. Słowa — sygnał wywoławczy w przepaść Kosmosu. A może słowa-sondy wbite w obwody mojej wewnętrznej aparatury nadawczej, rozżarzonej w ostatecznym napięciu. 2 moich słów można robić okłady, ale można również nimi się sparzyć. Ja jestem podłączony. Lecz podłączony do czego. Powiem przy okazji. Dzisiaj każdy skryba, ledwie napisze pół stronicy jakieś gazetowej publicystyki, już powiada o sobie, że jest eseistą. A za moich czasów eseista to była rzadkość. Aby dać o tym pojęcie, muszę tu przytoczyć prawdziwe zdarzenie, o którym wspominałem chyba w „Kalendarzu i klepsydrze". Wiem. że to nieładnie powtarzać stare anegdoty, ale bez tej przypowieści nikt nie zrozumie tej grozy, którą dawniej budził eseista. Otóż Kazimierz Wyka, naonczas młody i groźny krytyk, oraz Wilhelm Mach, młodziutki prozaik i krytyk, siedzieli w nocnej knajpie przy barze, a obok, na sąsiednich stołkach, rezydowało dwóch Polaków na delegacji. Jeden z nich ma- ZORZE WIECZORNE 185 chinalnie wziął nie swoją szklaneczkę z wodą sodową, żeby popić setę wyborowej. Na to Mach, zawsze grzeczny i przychylny ludziom, zwrócił się do niego z miłym uśmiechem w te słowa: — Nie wiem. czy pan wie, że napił się pan wody ze szklaneczki słynnego eseisty? I pokazał wzrokiem Wykę. Na to dwaj Polacy na delegacji pochylili się ku sobie, chwilę naradzali, a potem jeden z nich wyprostował się i oświadczył: — Eseistów to my pierdolimy. * Powstaliśmy z chaosu i żyjemy w chaosie. Dlatego pewnie stale i zawsze nosimy w sobie tak dramatyczną tęsknotę do hierarchii i porządku. Marzymy, żeby ten świat, do którego zabłąkaliśmy się nie wiadomo skąd, żeby ten niewielki świat jawił się nam jako budowla logiczna, skonstruowana wedle miar wartości. Żeby dobro było u góry, pod samym niebem, a zło na dole, przy bramach piekła. Żeby rozum był wywyższony, a głupota ginęła we wzgardzie. Żeby piękno wypędziło z tej planety brzydotę. Ale jest odwrotnie. Mądrych linczują, a głupcom nakładają na głowy korony. Dobrzy żebrzą pod kościołami, a źli latają własnymi odrzutowcami. Piękno chowa się po kątach, a brzydota pyszni się w każdym miejscu, gdzie tylko skierujemy wzrok. Jeszcze większych rozczarowań doznajemy w tak zwanym fachu artystycznym. A jest to przecież obszar naszego życia, gdzie wszystko winno stać na wartościach. Gdzie sprawa wartości jest poddawana nieustannemu balotażowi, gdzie waga tych wartości jest w nieustannym ruchu i szale tej wagi dygocą przed naszymi oczami, chwieją się, miotają w dół i w górę, przekrzywiają, znikają i pojawiają się śród kurzu, pyłu, tumanów ogólnego zamieszania. *.• */«:••>•;•/.-,-.. .;•- /;([{:j^jv ; , 'J3O3» 186 Tadeusz Konwicki Grafomani kupują sobie romantyczne wyspy na południowych morzach, odkrywcy nowych szlaków wszechświata artystycznego umierają z głodu w zapomnieniu. Jakieś prymitywne czytadła trafiają pod strzechy i pod złocone dachy pałaców, a książki, w których jakiś biedak zapisał niejasne przeczucie porządku Kosmosu, leżą w koszach na przecenie, jakieś filmidła pobudzające publikę do rechotu albo do erekcji przynoszą krocie, arcydzieła wizualne, w których błąka się duch boży, idą do kotła, żeby zrobić z nich później grzebienie. No tak, ale gdyby była na tym marnym świecie sprawiedliwość. Myślę, że umarlibyśmy z nudów. Wieczny ład, nieśmiertelna hierarchia, nieskończona logika. Upiorne widmo przedobrzonego deterrninizmu. Nie, lepiej niech rządzi wszechmocny przypadek. Padam plackiem przed chaosem. # Nie lubię opowiadać i nie lubię cudzych opowiadań. Ale przecież muszę opowiadać. Żeby zadowolić czytelnika. Moje opowiadanie to jak massa tabulettae w pigułce. Neutralna treść wypełniająca pewną objętość. A w niej zatapiam to, co lubię. Drobne okruchy z tych eksperymentów chemicznych i fizycznych, których celem było podłączenie się do owej tajemniczej strefy częstotliwości, o której prawi współczesna nauka. Do tego strumienia holonomicznej świadomości przenikającej nasz Wszechświat, a może wszechświat wszechświatów. Chyba gdzieś w latach dwudziestych naszego stulecia kupcy amerykańscy zorientowali się, że do kieszeni dorosłego klienta najłatwiej dostać się przez dzieci. Dlatego wtedy powstał zwyczaj ukrywania w paczkach owsianki jakichś drobnych prezencików, zawijania czekoladek w historyjki obrazkowe, układania produktów w pewne serie, które kończyły się niespodziankami w postaci atrakcyjnych nagród. Okazało sią, że terror dzieci jest ZORZE WIECZORNE 187 najskuteczniejszą formą nacisków w gospodarce rynkowej. Ludzie kupowali to, czego żądały ich dzieci. Po drugiej wojnie światowej dzieci same doszły do pieniędzy. Długo by mówić o przyczynach tego zjawiska. Pewną rolę odegrał tu fakt ogromnych przemian społecznych i obyczajowych. Teraz przecież zaczęły pracować i matki. Teraz ujawniła się łatwość rozwodów i nastała era rozbitych małżeństw oraz zdezintegrowanych rodzin. Ofiarami tych rewolucji były dzieci. Wrięc dla świętego spokoju sfrustrowani rodzice zaczęli hojnie obsypywać pieniędzmi swoją skrzywdzoną progeniturę. Można to zjawisko tłumaczyć na różne sposoby. Ale fakt jest faktem: dzieci miały forsę, dzieci utworzyły ogromny, chłonny rynek. Biznesmeni w lot spostrzegli wspaniałą koniunkturę. Przede wszystkim biznesmeni przemysłu artystycznego. I tak zaczęła się rodzić sztuka dla dzieci. Szczególnie pomyślna sytuacja wytworzyła się w muzyce rozrywkowej. Zamożne dzieci, często bogatsze od swoich rodziców, mogły kupować płyty, kasety, albumy, mogły chodzić na koncerty, mogły ubierać się jak ich idole i mogły przyswajać sobie kosztowny styl życia narzucany przez potężniejący z dnia na dzień przemysł rozrywkowy. Wkrótce koncerny produkujące rozrywkę dla dzieci wysunęły się w Ameryce na trzecie miejsce tuż po przemyśle naftowym i samochodowym. Całe armie starych byków przyrządzały pokarm duchowy dla małolatów. Muzyka młodzieżowa, ten symbol współczesności, opanowała cały nasz nieszczęsny glob i grzmi już we wszystkich zakątkach Układu Słonecznego, a pewne szlagiery — kto wie — może wydarły się z naszej galaktyki i pędzą przez mroźną pustkę kosmiczną na spotkanie Pana Boga. Tysiąc kierunków muzycznych, a właściwie bełkotu akustycznego, szał ubierania się w stroje dżinsowe, makijaże wyzywające i fryzury fantazyjne, przedłużona młodość aż do starości, raptowne tumulty i nagłe śmierci z euforii, szczebiot dziecięcy jak muzyka sfer niebiańskich, wielka wrzawa zwariowanych 188 Tadeusz Konwicki przedszkoli czy ogródków dziecięcych, gigantyczny rozkapryszony i rozwydrzony małolat jako dyktator i samodzicrżca naszych czasów — to kolosalny śmietnik nazywany uroczyście Ziemią. Co jest kanonem estetyki dziecinnej? Pod tym względem warto obserwować rozrywki naszej dziatwy. Imieniny u cioci, Wielkanoc u dziadków, zabawy na ulicy albo pod szkołą. Podstawową formą tych pierwszych występów artystycznych jest wygłup. Dzieci wygłupiają się, dzieci lubią się wygłupiać. Strojenie min, przebieranie się, stawanie na głowic, wywalanie języka, mruganie oczami, przybieranie niesamowitych pozycji albo figur, malowanie twarzy w różne kolory i wzorki. Starzy przedsiębiorcy przemysłu rozrywkowego bardzo prędko zorientowali się, co pójdzie z sukcesem na młodzieżowym rynku. Dlatego zaczęły się pojawiać coraz dziwacznicjsze zespoły młodzieżowe, które oprócz krzyków, wrzasków i jęków zaczęły demonstrować zwariowane stroje albo golizny, straszny ruch sceniczny wyrażający młodzieżowy temperament, a także miny, maski, histerie, szaleńcze fryzury, niechęć do mydła i szczoteczki do zębów, oraz wszelkie możliwe przejawy rozwydrzenia tak charakterystycznego dla naszych milusińskich. Wygłup sterroryzował świat. Infantylizm stał się kategorią filozoficzną. Dziccinność podniesiono do rangi sacrum. Oczywiście, ten wybuch, tak podobny do atomowego, musiał zaważyć na egzystencji innych dziedzin sztuki. Wystarczy tu przypomnieć, co stało się ze światowym kinem. Świat bajki, bajki często idiotycznej, stał się światem intelektualnym mieszczuchów i kołtunów na dobrych dziesięć lat. Jakieś rysowane zwierzątka, jakieś Batmany i Supermany, jacyś bohaterowie Spiclberga i jego kolegów opanowali wyobraźnię całych pokoleń. Literatura także nic pozostała w tyle. Pojawili się jacyś dostawcy mechanicznych tekstów mówiących o najgłupszych i najbanalniejszych sprawach naszego i tak już idiotycznego życia. Jakieś panie Kranz, jacyś panowie Wook, jacyś sprytni profe- ZORZE WIECZORNE 189 sorowie żądni sławy i gotówki, jacyś troglodyci ze smykałką do interesów — cała ta sfora jęła grać na najgorszych instynktach publiki, zaczęła eksploatować głupotę ludzką i nasze dość silne jeszcze instynkty animalne. Dziś już trudno rozróżnić, co jest sztuką, a co mechanicznym podrażnianiem osłabionych zmysłów. Dziś już nikt nie wie, co jest literaturą, a co krociowym tekstem wyprodukowanym przez mało inteligentnych rzemieślników. Dziś wszystko jest jednego wzrostu i jednej wagi. Ale może tak jest dobrze? U nas krytyka jest deficytowa. Ostatni ludzie pouciekali z tego martwego domu. Ten interes dawno zbankrutował, choć nikt niczego nie zauważył. Jeśli krytyk miał odrobinę słuchu artystycznego, bardzo szybko sam stawał się artystą. Pisał nie gorsze od innych książki albo kręcił przyzwoite filmy, a jeśli już niczego nie potrafił, to brał się do malowania obrazów. Ale publiczność jest przyzwyczajona do recenzji i artykułów krytycznych. Może nie tyle publiczność, co redaktorzy pamiętający dawne dobre czasy. Może nie tyle redaktorzy, co auto-rowie powieści, zbiorów wierszy albo tomów wspomnień. Więc dla tych jakichś tajemniczych względów pewne gazety i niektóre periodyki muszą czasem zamieszczać recenzyjki albo wzmianki o książkach. Otóż ten rachityczny rynek opanowała powoli polonistyka. Polonista to bardzo często krytyk, tylko pozbawiony słuchu artystycznego. Biurokrata mauzoleum literatury. Belfer marzący o stawianiu stopni literatom. Ci krytycy z przypadku albo z konieczności wypełniania próżni, więc ci krytycy z seminariów uniwersyteckich mało co wiedzą o czytającej publiczności, a czytająca publiczność nigdy nie słyszała o tych belfrach. Więc odbywają się równolegle •obok siebie dwa niezależne procesy przyrodnicze oddzielone od 190 Tadeusz Konwicki siebie milionami lat świetlnych: publika czyta, co chce lub to, co jej podsuną koncerny reklamowe, a belfry dyskutują sami z sobą, ustalając na swój własny użytek i na użytek własnych rodzin tak zwaną hamburską ewidencję, czyli ich osobistą i dość chaotyczną listę przebojów. Ale co ja tu ględzę, co ja tu plotę. Ktoś gotów pomyśleć, że mam za złe polonistom. Przecież ja sam omal nie zostałem polonistą. Prawic już dobiłem do celu, o mały włos, a mógłbym przed swoim nazwiskiem dawać groźny tytuł naukowy: magister. Magister Konwicki. ,,,.., : .^. - Więc skreślam powyższy rozdzialik i jadę dalej. ' f~. f 't ' '. * Oczywiście, jakimś fundamentem mego zrzędzenia jest pamięć dawnych czasów. Za moich czasów, panie dziejku. Pamiętam ten świat zhierarchizowany, logiczny, ustalony raz na zawsze. Kiedy profesor to był profesor, poeta to był poeta, a hyraulik to był hydraulik. Kiedy cnota była nagradzana, a grzech karany. Zaraz, kiedy to było. Właśnie, za dobrych, cnotliwych i bezgrzesznych lat przedwojennych. Ile trwała ta epoka szczęśliwości intelektualnej i moralnej. Przecież kiedy wojna się zaczęła, miałem trzynaście lat. Moja jako tako wiarygodna pamięć mogła objąć wstecz pięć albo sześć lat. Więc ta pomyślna wieczność trwała tyle co błyskawica bez grzmotu, czyli, mówiąc po wilcń-sku, „małanka". Mój idealny model społeczeństwa żył tylko przez mgnienie chwili, a ja przymierzani do niego swoje następne mozolne i przykre pół wieku. Świadomość. Straszne słowo „świadomość". Straszne pojęcie „świadomość". Kiedyś bałem się świadomości jak ognia. Gorzej niż ognia. Później do niej przywykłem niczym do tygrysa-ludojada. ZORZE WIECZORNE 191 Może przypadek, może natura, może opatrzność zrządziły, że w pewnym momencie obudziła się w człowieku świadomość. Może nie obudziła się. Może wyłaniała się nie wiadomo z czego przez wieki, jak mozolnie wywoływane zdjęcie w kuwecie fotografa. Może oplatała się w powikłany kłębek z fal, co błąkały się we Wszechświecie. A może po prostu powstała z westchnienia Pana Boga. Świadomość kazała nam zbudować maszynę parową i rakietę kosmiczną, wymyśliła miłosierdzie i Stwórcę. Ale świadomość pchnęła nas także do grzechu. Nauczyła pychy, nienawiści i okrucieństwa. Świadomość wyćwiczyła nas w torturach, zachęciła do budowy więzień i łagrów. Świadomość, nasze szczęście i nasze przekleństwo. ••».; Przeraża mnie pomysł reinkarnacji. Mam nadzieję, że to jeszcze jedna forma zabawy niespokojnego umysłu ludzkiego. Ja mam dosyć tego jednego życia, tego pełnego cierpień i nonsensów jednego istnienia, co go zagłuszamy całym wysiłkiem naszej kruchej wyobraźni. Być ofiarą czyjegoś kaprysu i dostać się w to bezlitosne perpetuum mobile przeistoczeń — nie, to nie dla mnie. Tułać się po kątach Wszechświata z bagażem nędzy ludzkiej zatopionej w lodowatej i niezniszczalnej, osamotnionej i totalitarnej świadomości — nie, to dla moich wrogów, tak chciwych nieśmiertelności i wszechmocy boskiej. Ja już się wadziłem ze swoją świadomością. Jednej nocy albo jednego wieczora spuchła jak bania, wyła bez ustanku niczym huragan, piekła ogniem piekielnym, wyżerała oczy kłębiącą się jasnością. Bez sekundy odpoczynku, bez chwili niepamięci, bez mgnienia nicości. Pewnie w końcu wszystko można wytrzymać. Ale świadomości nikt nie wytrzyma. 3 292 Tadeusz Konwicki Siedzi Polak na parapecie wystawowego okna i dłubie w nosie. Może przysiadł, żeby odpocząć, podążając w tajnej misji, może to pielgrzym, co idzie przez świat z bożym posianiem, a może po prostu rozwiązuje zagadkę bytu. Polski myśliciel dłuta polskiego Rodina. Dwudziesty wiek wiekiem totalitaryzmów. Czyli tego czegoś, co dla uproszczenia nazwaliśmy totalitaryzmem. Totaiitaryzmy rozpadają się w proch i pył. Nasz własny, mały totalitaryzm powiesił się na suchej gałęzi. Kończy się dwudziesty wiek i wszyscy się bratają. Ja również się bratam. Choć już bez sił, jeżdżę z miasta do miasta i bratam się. Ciekaw jestem, jak długo. Słyszę jakieś jęki dokoła. To moi bracia-artyści płaczą nad swoim losem. Tyle lat walczyli z reżymem, który raptem sczezł. I nic ma z kim walczyć. Opuścili bezradnie ręce, a właściwie opuścili gardę, niczym bokserzy, i rozglądają się z rozpaczą. Co robić? Jak pisać? Jak kręcić filmy? A mnie dobrze. Moim przeciwnikiem jest życie, życie w tym momencie, w tej chwili, kiedy szukam papieru i napełniam atramentem pióro. Życic może się polepszyć albo pogorszyć, ale zawsze pozostanie życiem. No tak. Jednak przecież wierzgałem przeciwko swoim i przeciwko cudzym. Może buntowałem się przeciw inscenizacji, choć dramat był zawsze ten sam. No tak. Ale to za gładko powiedziane. •<" . ••*:(: r ".-^;-/- •^m./ste -'.b m ZORZE WIECZORNE 193 "•! Trochę się wstydzę. Odrobinę mi nieswojo wobec tych kolegów, co przyjmują życic takim, jakie jest. Błysk słońca na szybie, mieniąca się kropla rosy, zmęczenie wieczorne, smak jabłka w ustach, poczucie harmonii i swego miejsca w ogromnej maszynerii nieodgadnioncj natury. Oni są rzecznikami tej skołatanej ludzkości, która mimo wszystko musi żyć, tak jak i ja muszę żyć. A we mnie buzuje gniew. Od samego początku. Mego początku. Czasem buzuje, często tli się, nawet niekiedy przygasa. Niech już tak będzie. Bo nie ma na to rady. ' Pod kościołem Świętego Krzyża siedzi codziennie żebrząca staruszka. I ja zawsze, kiedy ją tam spotkam, kładę do puszki po konserwie solidny banknocik, a dlatego solidny, ponieważ jestem świadom inflacji, na którą cierpi mój kraj. Innych, często bezczelnych żebraków omijam, a jej skrupulatnie wrzucam do skarbonki starannie złożony bilet Narodowego Banku Polskiego. Robię to chyba z nawyku, bo w moich stronach zawsze dawało się jałmużnę, a może w odruchu solidarności gatunku, lecz najpewniej, żeby przekupić przeznaczenie. Ona już wie. Już przejrzała moje intencje. Już ją trochę nudzę tą skrupulatnością sumienia czy pamięci. Już coraz bardziej zdawkowo powiada: „Bóg zapłać", nic podnosząc oczu i nie prostując złożonego banknotu. A w moim geście dobroczynnym coraz więcej uniżoności. I tak odruch miłosierdzia przemienia się w dwuznaczny i nieprzyjemny dla obu stron proceder, z którego już się nic sposób wycofać. 13—Zorze wieczorne 194 Tadeusz Konwicki W zeszłym roku byłem w moim rodzinnym Wilnie. Tam ^zobaczyłem pod słynną Ostrą Bramą żcbraczkę w podeszłym ^wieku, biednie, ale schludnie ubraną. Polacy teraz na Litwie w wyniku skomplikowanych procesów polityczno-społecznych ulegli powszechnej degradacji. Dlatego pomyślałem od razu: to pewnie Polka. I sięgnąłem po portmonetkę. Położyłem jej do miseczki rubla, ale gdy odchodziłem, naszła mnie nagła wątpliwość: cóż to za oszczędność, mam pełno rubli, wspomogę staruszkę jak należy, dam jej dziesięć rubli. I odwróciłem się, i wyjąłem znowu z kieszeni portmonetkę i raptem spotkaliśmy się wzrokiem. Staruszka podniosła ostrzegawczo palec, a potem rzekła z przyganą w moim ojczystym języku: nie trzeba. I ja, zawstydzony, poszedłem swoją drogą. Bo żebraczka wileńska, mówiąc: nie trzeba, chciała mi powiedzieć, że żebrze, ponieważ zmusiły ją do tego okoliczności, że potrzebuje tyle, ile potrzebować winna stara kobieta, że nie zamierza zrobić na swoim zajęciu szczególnego interesu, że dałem jej wystarczającą kwotę i że rozrzutność moja byłaby nie na miejscu z wielu względów, śród których pycha, młodzieńcza lekkomyślność i brak szacunku dla żebraka oraz jego niezawinionego losu znalazłyby się na pierwszych miejscach. Jak tu nie być dumnym ze swego wileńskiego rodowodu. W przypisie do wspomnień Aleksandra Fredry „Trzy po trzy" podano, że na przełomie wieków XVIII i XIX w Galicji władze austriackie ściągały z Żydów polskich podatek, zwany koszerno-świecowym. Nazwa specjalnego urzędu powołanego do tego celu brzmiała: K. K. KÓSCHERFLEISCHYERZEH-RUNGSUNDLICHTERZUNDUNGSAUFSCHLAGSGEFFA-DMINISTRATION. ZORZE WIECZORNE 795 Uff. Co tu się dziwicie Żydzi, a także Polacy byli %bowym czasie trochę nerwowi, t. ,< 1$;'. $, Jak ja piszę. Piszę całym sobą, czyli piszę wszystkim. Chudym mózgiem, osłabłymi flakami, lewą nogą, prawą nogą, resztkami włosów i zakatarzonym nosem. Nic umiem i nic mogę wysnuwać z siebie jedwabnej nici wątków fabularnych statecznej prozy. Piszę tak, jakbym się wieszał na przydrożnym drzewie albo skakał w żar piekła. Oznacza to, że nic mam w sobie daru bożego, iskry bożej albo nasłanego z głębi Kosmosu gwiezdnego tcorbanu, co dźwię-czy sam z siebie i tylko łapać na papier długie na kilometr melodyjne glissanda. Moje rękopisy przypominają szpitalne tampony z sal operacyjnych. Krew, osocze, ropa. Na początku usiłowałem stworzyć warunki laboratoryjne dla nieśmiało próbowanego procederu. Przedtem wiele się naczytałem o ustroniach, odludziach, skupieniach wewnętrznych, o poznawaniu samego siebie, o ciszy i spokoju potrzebnych dla uruchomienia mocy twórczych. Więc raz i drugi zaszyłem się gdzieś pod Warszawą ze stertą białych przerażających kartek i wiecznym piórem wypełnionym atramentem jak zgangrenowaną krwią. Chodziłem zadumany, z roztargnieniem jadłem posiłki, od rzeczy odzywałem się do znajomych, skupiałem się, skupiałem, skupiałem bez końca. Szukałem też czegoś w przyrodzie, czegoś, co zapewne pomaga innym skrybom na świecie. Zapuszczałem się w głąb podwarszawskiego mikroświata, szukając jedności z naturą i Panem Bogiem. Patrzyłem na mewy kołujące nad Wisłą, płoszyłem zające, pochylałem się nabożnie przy mrowiskach. Czasem podnosiłem głowę ku niebu, gdzie leżał zwiędły piątek księżyca 196 Tadeiisz Konwicki pomiędzy deszczowymi chmurami. Jednym słowem, popadałem w ów stan katalcptyczny, co innym rodził arcydzieła, Bez skutku. Od rana do wieczora płodziłem nieżywe zdania. Produkowałem jakąś bezbarwną tekturę, wielkie przestrzenie pustyni słownej, jakąś gęstą mgłę bez początku i końca, w której sam się gubiłem. Zarys akcji, kontury postaci, melodia nastroju — to wszystko blakło, topniało w rękach jak śnieg, rozrzedzało do ostatka w szumie drzew za oknami, w ciszy wielkiego pokoju, w raptownych lękach, co rodziły się w moich trzewiach. Nic. To nic dla mnie. Szto russkomu zdorowo, eto niemcu smicrt' — powiadają Rosjanie. Wracałem do Warszawy, do zgiełku, niepewności, zwątpień, małych nadziei i soczystych klęsk. Późną nocą, zdemolowany przez mijający dzień, o godzinie duchów chroniłem się w swojej nyży i tu, oddzielony od tumultu życia cienką szybą pozornej samotności, tu, na granicy mego własnego bytu i niebytu, tu, między rozpaczą i wątlutką nadzieją, obity, posiniaczony, zdegradowany, jakby na chwilę przed śmiercią, tu wodziłem spiesznie piórem po starym papierze, usiłując dogonić trwożnc myśli i uciekające przede mną postaci ludzi niegdyś poznanych albo wymyślonych, usiłując do-pędzić rozpacz, wściekłość i kojący majak tego czegoś, co kryje się w mrokach postnej wieczności. * fśd j,;f Strach pomyśleć, ale te czterdzieści lat powojennych widzi mi się jako mój własny, osobisty stan wyjątkowy. Żyłem prowizorycznie, czekając na życie. Tak jak podczas wojny imałem się przypadkowych robót na przetrwanie, a byłem wtedy drwalem, kolejarzem, elektrykiem, tak teraz w moim szczególnym stanie wojennym, w stanic może wewnętrznego oblężenia, w tym osobliwym czterdziestoleciu czepiałem się pisania, tej roboty niby literackiej, zastępczego fachu, chałtury narzuconej przez okoliczności, więc domowym sposobem produkowałem amator- ZORZE WIECZORNE 197 skie powieści czekając na normalność, na swoje własne, mnie wyznaczone życie, którym wypełniłbym powinność wobec przeznaczenia albo chaotycznego porządku natury. Teraz jest moda na temperament. \Vyłoniła się ona ze sztuki młodzieżowej, z kodeksu estetycznego małolatów. Jesteśmy więc osaczeni przez temperament. Piosenkarki demonstrują w każdej sekundzie wybujały temperament, politycy atakują wyborców z młodzieńczym temperamentem, nawet duchowni wykazują pewne oznaki temperamentu. \Yiec i ja wyciskam ze swoich wątpi ostatnie krople modnego temperamentu. Ale przecież temperament nie jest nieskończony i nieśmiertelny. Go będzie po drugiej stronic. Na tamtym brzegu. M. :v Tydzień temu umieszczono na orbicie około ziemskiej gigantyczny teleskop, przez który uczeni zajrzą w głąb Kosmosu, może nawet zobaczą jego kres. Kto wie, czy nie okaże się prawdą, że takich wszechświatów jak nasz są miliardy. Strach pomyśleć. Szczególnie przed nocą. * Modna jest dziś również demagogia. Zresztą zawsze była modna. I ja idę chyłkiem także za tą modą. Wymyśliłem sobie jakichś kolegów literatów, którym przeciwstawiam nieustannie siebie. Jakimś prymusom, pracusiom, przyziemnym rzemieślnikom pokazuję stale siebie, niezależnego nonszalanta, poetycznego amatora, wyzbytego póz i odkształceń zawodowych wędrowca, co ze skromną aureolą nad zamyśloną głową podąża ku nieważnemu przeznaczeniu. Ale ja jestem przecież jednym z nich. Jednym z setek tysięcy wyrobników pióra, którzy mamią się beznadziejnie swoją ubogą niepowtarzalnością. . łt^-s/i' ' ' 198 f'; HO. Tadeusz Konwicki ZORZE WIECZORNE 199 Nienatrętnic, raczej powściągliwie przyglądam się z daleka nauce. Nauka, jak każdy z nas, ma w swojej biografii okresy euforyczne, kiedy popada w pychę, zarozumiałość i aroganckie bessęrwisserstwo. Wtedy prawi nam, że już wszystko wie i zaraz rozwiąże wszystkie problemy. Potem mija kilkanaście, może kilkadziesiąt lat, i nauka raptem skromnie przycicha. Okazuje się, że znowu nic nie wie i niczego nie jest w stanie obiecać skołatanej ludzkości. Jak się zdaje, właśnie przeżywamy taki moment zapaści psychicznej współczesnej nauki. Uczeni przycichli, stracili tupet, coś szepczą o jakichś straconych szansach, o źle wybranych szlakach i o zwątpieniu. Zwątpieniu o nauce i o samych sobie. Ale przecież nauka to my wszyscy. Prawic sześć miliardów ssaków dwunożnych, które mogą tyle, ile mogą. Ani więcej, ani mniej. * Tak przypatruję się sobie, tak się przyglądam i dumam, dlaczego nic jestem już ciekaw swojej przyszłości. Bo ja przez te upływające coraz szybciej lata, w czasie bezsennych nocy albo pełnych lęków przedświtów, bo ja w ciągu nieskończenie długich godzin w myślach przeżyłem wszystkie możliwe sukcesy i w wyobraźni poniosłem wszelkie dostępne człowiekowi klęski. Ja się bronię zajadle przed tymi wyimaginowanymi życiorysami, co je nieustannie podsuwa znerwicowany umysł. Ja usiłuję rozrzucać karty tego paskudnego pasjansa układanego przeze mnie przeciwko mnie. Chciałbym usnąć zdrowym snem albo zatrzasnąć się w litościwej lodówce, która mnie przechowa, zhibernowanego, do dnia odjazdu na zawsze w nieznane. Ale nam, urodzonym pod znakiem raka, sądzone jest do saniego końca szamotanie się z gonitwą myśli, walka z niesforną, rozbuchaną wyobraźnią i bezskuteczne pacyfikowanie irracjonalnej, głupkowatej nadziei. ... -.. -.:.•.:•«, .•„,.,.,>.,..«*•.* •<* Teraz, w epoce inflacji, którą przeżywają od czasu do czasu nieszczęśliwe kraje, w krótszym albo może dłuższym okresie tej dziwnej katastrofy jak trąba powietrzna, a więc teraz ruchliwe wydawnictwa usiłują rozpaczliwie robić niebezpieczne interesy i masowo wydają książki, które jeszcze parę lat temu były surowo zakazane przez poprzedni establishment, i za samo posiadanie na półce tych książek można było zarobić trzy lata więzienia. Więc widzę na wystawach księgarskich przerażające portrety Stalina, tragiczne krzyże katyńskie, smętne dokumenty akowskie, a to wszystko obłożone gołymi paniami na okładkach, czyli literaturą erotyczną, co tak gładko splotła się z martyrologią w pierwszym westchnieniu ulgi wolnego albo prawie wolnego społeczeństwa. A ja rozglądam się dokoła z pewną konsternacją. Jeszcze półtora roku temu byłem zakazany, moje książki były tak zwanym towarem deficytowym, którego brakuje na rynku. Dziś, czy ja śpię, czy stoję w kolejce, czy oglądam się za jakąś panienką, a dziś z niewidocznych maszyn drukarskich wysypują się bezustannie moje książki. Moje książki niczym płytka powódź zalewają księgarnie, kioski gazetowe, stragany, skrzynki wędrownych przekupniów. Aż strach wyjść na ulicę. Zewsząd czernią się, różowieją, szarżą się okładki moich książek, których już nikt nie kupi od chciwych i lekkomyślnych wydawców. Chodzę po ulicach jak po jesiennych alejach parku. Za mną, przede mną, obok mnie zwiędłe liście. Zwiędłe liście moich książek. Na początku, przed kilku miesiącami, pragnąłem na sobie przeprowadzić wiwisekcję mego organizmu literackiego. Omal nic napisałem — orgazmu. Zatem przygotowywałem się do wielkiej spowiedzi autorskiej. Chciałem przy użyciu pomocy nauko-, 200 Tadeusz. Konwicki wych przedstawić proces oswajania się z fachem literackim, zdobywania doświadczeń zawodowych, funkcjonowania prawideł sukcesów lub niepowodzeń. Miałem nadzieję ukazać na swoim ciele, jak na preparacie laboratoryjnym, całą fizjologię tak zwanego procesu twórczego. Nic obca mi była również ambicja spenetrowania psychicznych perturbacji, które przeżywa autor rozwlekłych powieści albo krótkich opowiadań. Zakładałem skromnie, że moje doświadczenia nic posiadają wymiaru ogólnego, ale też byłem po cichu przekonany, iż takie, nawet marginesowe doświadczenia mogą wzbogacić duchowo niezbyt wymagającego czytelnika. Szczególnie tego, co ukradkiem po nocach skrobie piórem po wykradzionym z biura papierze. Ale po drodze mi przeszło. Go za różnica, jak, kiedy i po co piszę. Wszystko jedno. Ganz egal. "tv To znaczy, jednak pewien problem mnie interesuje. Siedzę czasem, a właściwie leżę, przed pustą kartką całymi godzinami i widzę z rozpaczą, że scenka, którą kiedyś podczas spacerów wymyśliłem, zupełnie mi nie wychodzi. Kurczy się przede mną jak wysychający flak, traci kolory i kształt. I ja tę scenę piłuję z bezradną zajadłością, nad każdym wyrazem rośnie słupek przekreślonych lepszych wyrazów, co zawiodły moje oczekiwania, zdania coraz bardziej się skracają, gubiąc gdzieś swoją emocjonalnpść, i wydarzenie, które miało być ozdobą książki, redukuje się do wymiarów tak zwanej epickiej waty. Wtedy myślę sobie, co by było, gdybym robił ten fragmen-cik innego dnia, z inną biochemią wewnętrzną, w innej konstelacji gwiezdnej. Może ten ustępik spulchniłby się i wyolbrzymił do rozmiarów wielkiego i odkrywczego opowiadania porażającego duszę czytelnika. A może znowu ta świeża scenka, napisana lekko, w innych okolicznościach ograniczyłaby się do krótkiej i wyrazistej myśli, którą się zapamiętuje na całe życie. u,. -- ' ;- '••• - v '•'..•. .:, -.«.-,. . ZORZE WIECZORNE 201 Moja proza to barwna plama na toni Wilcnki, mojej rzeki, co przystanęła w swoim biegu, powstrzymana krwistym brzegiem zakola. To chwiejny kształt ze zmiennymi kolorami na niepewnej powierzchni rzeki, czy raczej rzeczki, czasu. * P ':-. Kto mnie zna, ten widzi jasno, że piszę teraz statecznie, temperując swoje skłonności. Nie wybucham, jak dawniej, udawaną albo prawdziwą wściekłością. Nie rozdzieram na piersiach rosyjskiej rubaszki, nikogo nie kopię w zadek i nie wygrażam pięściami niebu. Piszę w ten sposólp, bo takie są teraz układy. Przede wszystkim układy i konstelacje gwiezdne. i;"! * Z dziesięciu przykazań ma u mnie wzięcie już tylko jedno, no, może najwyżej dwa. Przekraczam je z rzadka i niedbale. A dawniej. Ho, ho! Dawniej byłem pilnym klientem wszystkich dziesięciu. Od góry do dołu. Dzisiaj słaba aktywność. Zajęty jestem jedną monotonną czynnością. Walę łbem w mur nieskończoności. Wiem, że to sformułowanie jest pretensjonalne. Całe życie byłem bezpretensjonalny, kiedy wszyscy pławili się w pretensjonalności. Wobec tego na starość mogę sobie uruchomić zaoszczędzony kapitał pretensjonalności. Kiedy tak wodzę sobie piórem po papierze, stale majaczy mi przed oczami twarz profesora-polonisty. Dawniej zwidy wał mi się cenzor, ale dziś już nie ma cenzorów na państwowej pensji, tych nieszczęsnych indywiduów wymyślonych przez Do- stojewskiego. Ja mam przed sobą rześką, zdrową i pewną siebie twarz belfra namaszczonego przez Pana Boga i Naród, wszystko pisane i wymawiane dużą literą. I ja lubię to pyzatc oblicze, rumiane 202 Tadeusz, Konwicki policzki oraz kokieteryjne okulary. Ale jakiś diabeł mnie kusi, żeby od czasu do czasu użyć brzydkich, to znaczy nieładnych, stów, głupkowatych myśli i wulgarnego tonu. Wtedy twarz uczonego marszczy się raptownie. Pojawia się na niej grymas niesmaku i wzgardy. Na długą chwilę mój towarzysz niedoli literackiej znika w ciemności tajemniczych seminariów uniwersyteckich. Ale później się zjawi, bo, mimo wszystko, jest ciekaw mego występnego procederu. Każdy zdrowy moralnie Polak dobrze wie, że takich belfrów u nas nie ma. Ja ich sobie po prostu wymyśliłem, żeby skomplikować odrobinę swoje nieskomplikowane życie. -f Poezji winno być w życiu mało. Wriersz musi się składać z niewielu słów. Dosyć mamy poetyckich dłużyzn. Nieszczęścia mogą być rozwlekłe, choroby przegadane i bez puenty, lecz wiersz zobowiązany jest do lapidarności podobnej raptownym błyskom tęczy. Portret jąkającego się chłopca Najpierw słyszałem o nim od znajomych i przyjaciół. Mówiono mi, że jest w Warszawie taki jeden niesforny licealista zakładający jakieś uczniowskie kluby o charakterze jeśli nie antypaństwowym to przynajmniej antydoktrynalnym. Opowiadano mi o nim z wyrozumiałym uśmieszkiem i z pełnym pobłażania zdziwieniem, a może nawet szacunkiem. Ten chłopak już wtedy, chyba w połowic lat sześćdziesiątych, krążył niewidoczny koło mnie. Tu zbałamucił córeczkę z zaprzyjaźnionego ze mną domu, tam zorganizował trefną dyskusję, ówdzie zgorszył ciotki rewolucji. Tak powoli, z roku na rok, poznawałem nie znanego Adasia Michnika. •<* •<-" - •<;<>*'•• ZORZE WIECZORNE 203 W okresie słynnego marca 1968 nazwisko jego jęło się pojawiać w prasie rządowej z nieprzyjemnymi epitetami, z całym jego rodowodem i z groźnie brzmiącymi oskarżeniami. I ten urzędowy Michnik jawił się w mojej wyobraźni jako rosły dryblas o pryszczatej twarzy, stawiający krościatcgo czoła mocno zdenerwowanej władzy komunistycznej, a właściwie ówczesnej formacji narodowo-antyżydowsko-komunistycznej. Słuchałem więc opowieści i plotek o tym Adasiu, jak bajek o żelaznym wilku albo przynajmniej o groźnym anarchiście czy lewaku, od których wtedy aż się roiło w Europie. Aż tu nagle kiedyś Antoni Słonimski przyprowadził do naszego kawiarnianego stolika w wydawnictwie „Czytelnik" szczupłego chłopaka w rozchełstanej koszuli o niewiadomej proweniencji. „To jest Adaś Michnik, mój sekretarz" — powiedział. „Mój pierwszy sekretarz" — dodał. Patrzyliśmy z ciekawością na tego słynnego już wówczas wichrzyciela i wywrotowca. Ale Adaś bardziej wyglądał na gimnazjalistę zainteresowanego kółkami naukowymi niż na antypaństwowego zamachowca. Z rozczochraną, jasną, prawie rudą czupryną, o bardzo przejrzystych oczach pełnych uśmiechu i zarazem lodowatego chłodu, nic, może nie chłodu, ale chłodnej przenikliwości, trochę hałaśliwy i skłonny do natychmiastowej poufałości, jąkający się z upodobaniem i garnirujący to jąkanie wybuchami śmiechu. Patrzyliśmy na niego sceptycznie, ale spodobał się nam od pierwszego wejrzenia. I potem przez kilka lat stanowili z Antonim dziwny tandem. Słonimski zajmował pozycję i zażywał szacunku ojca narodu. Adaś krążył koło niego jak młodociany uczeń, adiutant czy oficer do specjalnych poruczeń. Antoni był potężnym starym rekinem, Adaś malutką rybką-piło te m. Powiedzmy sobie otwarcie — Adaś manipulował Antonim, tak jak później manipulował mną i setkami, a wreszcie tysiącami ludzi. Powiedziałem: manipulował i w tej chwili chcę wycofać to słowo. Ono jest niesprawiedliwe. Ono by określało 204 Tadeusz Konwicki Adasia jako gracza politycznego. Jeszcze kilka lat temu zgodziłbym się na to słowo. Ale teraz wiem, że Adaś nie jest graczem politycznym. Być może nigdy by się nie zainteresował polityką, gdyby nie okoliczności. A więc Adaś, przypięty niewidzialnymi przyssawkami do Antoniego, zaczął płodzić różne listy-protesty, listy-manifesty, które do białej gorączki doprowadzały ówczesny reżym. Antoni pisał listy i nadawał im potem rozgłos, ale przecież wiem, że ściągaczkę do tych listów podsuwał Adam i on potem z tą niebezpieczną bibułą obiegał prominentów kultury niechętnie usposobionych do władzy. Antoni był człowiekiem wybrednym. Wybrednym także towarzysko. Uzbrojonym w zabójczy dowcip. To on przecież zdobył się na morderczą ripostę, kiedy zbliżył się do niego pewien krytyk proreżymowy i odezwał się z wahaniem: „Panie Antoni, pan mnie pewnie uważa za wielką świnię". Na to Antoni: „O wielkości nie ma mowy". Więc ten Antoni, taki cierpki, taki nieprzystępny, taki już klasyczny i legendarny, więc ten Antoni przygarnął Adasia albo go Adaś podbił i zniewolił. I odtąd już chodzili we dwóch. Do kawiarni i podważać system. Do knajpy i wysadzać państwo w powietrze. Ja byłem podejrzliwy wobec Adasia. Lubiłem go, ale nurtowały mnie różne podejrzenia. Za fajny był Adaś, za inteligentny, za miły, za bezpośredni, za energiczny w swojej antyrządowej pasji. Za dużo przeżyłem już rozczarowań, żeby uwierzyć w tego cherubina. Bo Adaś lubił być lubianym. Ale ja pamiętałem Hłaskę i jego starania, żeby wszystko, co poruszało się koło niego, natychmiast się w nim zakochiwało. Lecz u Adasia ta chęć podobania się nie wynikała z egocentryzmu. Adaś chciał być lubianym, żeby na świecie podniósł się poziom lubienia się ZORZE WIECZORNE 205 wzajemnie. Adaś chciał przez to lubienie się łączyć ludzi, a nie dzielić, Adaś śmiał się i czarował jakby w podświadomej obawie, że w przeciwnym razie stanie się na świecie coś strasznego. * Przyglądałem się krytycznie Adasiowi przez całe lata. Oczy-; wiście wtedy, kiedy nie siedział w więzieniach, które dla niego były domami pracy twórczej, bo tam najwięcej pisał. Więc badałem Adasia przekrwionym okiem, jak preparat biologiczny. Mimo uszu puszczałem jego komplementy, słabo reagowałem na serdeczności, stawiałem opór wywiązującej się przyjaźni. Adaś lubił, żeby starsi koledzy literaci zadedykowali mu od czasu do czasu jakąś powieść albo opowiadanie. Ja wiedziałem dobrze o tym jego snobizmie i dlatego powiedziałem sobie: żadnych dedykacji w druku. Tego się Adaś ode mnie nie doczeka. I tak rzekłszy do siebie, ze zgrozą spostrzegłem, że zaczynam go wspominać w swoich książkach, że nawet niektórych swoich bohaterów obdarzam cechami Adasia Michnika. Tego już mi było za wiele. Adaś pojawiał się niespodzianie i raptem znikał. To była jego specjalność. Czasem był entuzjastyczny, niekiedy zbyt hałaśliwy, a zdarzało się, że pojawiał się nawet w stanie nietrzeźwym. Adaś toczył swój niewidzialny do końca dla nas wielki pojedynek z życiem. Czytając o jego aresztowaniach, o różnych perypetiach więziennych, o jego rzekomych grzechach i sprzeniewierzeniach, o jego nieustannej kreciej robocie — myślałem sobie wieczorami: skąd Adaś bierze te wewnętrzne siły do walki z niezwyciężonym — zdawałoby się — totalitaryzmem, skąd ma tyle uporu w biciu głową w twardy mur historii. I bałem się, że skończy się to losem jurodiwego, wiecznego opozycjonisty, oszalałego dziwaka, którego wytyka się palcem 206 Konwicki na ulicy. Ale Adaś ma szczęście. Ledwie poszamotal się z totalitarną władzą te głupie dziesięć czy piętnaście lat i już w roku 1980, roku „Solidarności", okazał się zwycięzcą. Na tym sympozjum w Bratysławie, wspomnianym już przeze mnie, obserwowałem Adasia w akcji. Już mówiłem, że w owym międzynarodowym towarzystwie był postacią numer jeden. W pewnych momentach siadał jednak na jakimś wolnym krześle przy stole i jak zwykły anonimowy uczestnik zgromadzenia słuchał przemówień, a także przerzucał jakieś papierzyska, może czyjeś wystąpienie, może projekt jakiejś rezolucji, może po prostu swoje redakcyjne materiały. Patrzyłem na tę jego ciągle młodą i młodzieńczą głowę, ani za dużą, ani za małą, blondynowatą, jasnooką, taką, jakich tysiące widuje się w Warszawie, Krakowie czy Bytomiu. Patrzyłem na głową Adasia i myślałem, jakim to sposobem, jakim to tropem genetycznym, jakim to wzorem chemicznym przebiegają w tej tak zwyczajnej czaszce tak niezwykłe procesy, których wynikiem jest jego, Adasia, bezbłędna intuicja morał-no-polityczna. Wszyscy już zdążyliśmy wielokrotnie pomylić się. Michnik ma jeszcze to przed sobą. Ale coś mi mówi, coś mi podszeptuje, coś mnie upewnia, że Adasia to ominie, Trudno uwierzyć. Lecz warto zaryzykować. ,<.-.', # Y/ 'V! Tak, tak, jajogłowi upomnieli się o moralność w polityce. Jeszcze różni gracze podnoszą ze zdumienia brwi. Jeszcze tu i ówdzie rozlega się szyderczy chichot, jeszcze gdzieniegdzie stary lis polityczny wali pięścią w stół i wrzeszczy o racjach stanu i globalnych politykach, ale my już nie chcemy ich słuchać. Idą, być może, nowe czasy. Mówię — być może, gdyż jestem ostrożny. Ale na pewien okres, choćby na krótki przeciąg czasu, idzie coś nowego. Nawet my starzy to czujemy. ZORZE WIECZORNE 207 Politycy będą musieli przyzwyczaić się do obecności pierwiastka moralnego w polityce. Dlaczego Adaś od początku, od swoich sztubackich czasów, był prekursorem tego nakazu, który zaczyna budzić się we wszystkich sumieniach ludzkich? Nie wiem. Może tak musiało być, że właśnie na tej ziemi powinny były się odezwać głosy nawołujące do przyzwoitości w naszym ogólnym nieprzyzwoitym bytowaniu. .-*- ..-. i. Siedząc z boku na miedzy przy naszym wspólnym trakcie obserwowałem z zadziwieniem pewien incydent, który dawno już został zapomniany. Otóż dobrych kilka lat temu nasz dawny reżym, zwany nieprecyzyjnie komunistycznym, otóż ten dziś upadł}' reżym w owym czasie wpadł na pomysł pozbycia się z kraju przywódców opozycji. Postanowiono na pięć lat wysłać na Zachód najkłopotliwszych działaczy „Solidarności", którzy na ogół siedzieli w więzieniach, sprawiając władzy sporo kłopotów w kraju i za granicą. Żeby uzyskać zgodę zainteresowanych na tę pięcioletnią banicję, zorganizowano w Otwocku Starym pod Warszawą spotkanie. Wszyscy się zgodzili na taką propozycję z wyjątkiem Michnika. Do więzienia na Mokotowie, gdzie siedział Adaś, jeździli i dygnitarze, i duchowni, i najbliżsi przyjaciele. Wrszyscy chcieli wywabić upartego Michnika z celi i posadzić przy stole konferencyjnym. Ale Adaś nie uległ ani groźbom, ani prośbom. Pozostał w swoim więzieniu. Pewnie to zawstydziło uczestników tej operacji. Całe przedsięwzięcie rozpadło się jak domek z kart. Władza wróciła do władzy, opozycja do opozycji. A teraz wyobraźmy sobie, że Adaś dałby się skusić syrenim głosom wrogów i przyjaciół. Kilkudziesięciu liderów „Solidarności" wyjechałoby na sute stypendia zachodnie, pisałoby wspomnienia albo wygłaszało pogadanki w radiu „Wolna Europa". Inni rozpiliby się albo bogato pożenili lub dorobili się gotówki 208 .;•!>* .'H)' Tadeusz Konwicki w jakichś przygodnych biznesach. A nami po staremu rządziłby jakiś nowy Breżniew lub Czcrnienko i realny socjalizm zdychałby spokojnie jeszcze sto lat. Tylko ja jeden na świecie wiem, że nie byłoby patetycznego przewracania muru berlińskiego i jedności Niemiec, że nie byłoby tej pysznej i aksamitnej rewolucji czeskiej, że nie rozpadałoby się błyskawicznie na naszych oczach Imperium Zła, gdyby Adaś spakował manatki i z więzienia pojechał do starego pałacu nad brzegiem Wisły, w którym kiedyś spotkał się cesarz Rosji z cesarzem Niemiec. Tylko ja jeden wiem, że świat stanął na głowie, bo jakiś polski chłopak w starszym wieku, zamiast posłuchać głosów mądrych ludzi, posłuchał własnego wewnętrznego głosu. * Ja nie za bardzo zgadzam się z Adasiem, że kilku panów, opisanych przez niego w książce, uratowało po wojnie honor Polaków. Mnie się wydaje, ale może się mylę w swojej grzeszności, że honor Polaków w ciężkiej epoce czterdziestopięciolecia uratowali wszyscy Polacy, No, może nie wszyscy. Prawie ' wszyscy. Natomiast termin wybuchu wolności chyba ocalił, albo przynajmniej przyśpieszył, Adaś Michnik, ów wytrwały tropiciel honoru, tej dziwnej wartości czczonej i pielęgnowanej przez Polaków. Już kiedyś wspominałem, że przyszło mi (rusycyzm!) któregoś dnia wyjaśnić moim córeczkom pojęcie honoru. Męczyłem się, męczyłem i dałem wreszcie spokój. A mojemu pokoleniu nikt nie musiał klarować. Mieliśmy to, że tak powiem, we krwi. No i trochę w podręczniku pana Boziewicza. # MichaeJ Kaufmann, swego czasu korespondent „New York Timesa" w Polsce, opowiadał mi o swojej przygodzie w Angoli. Otóż jako imperialistyczny dziennikarz został tam w jakiejś ZORZE WIECZORNE 209 sytuacji aresztowany i wrzucony do więziennego lochu. Sytuacja była groźna, a los Kaufmanna mocno niepewny. Otóż jedynym zmartwieniem, jakiego tam doznawał, okazała się troska, żeby się zachować godnie, tak, aby jego ojciec, pochodzący z Polski, był z niego zadowolony. Ten ojciec, który gdzieś kiedyś na Manhattanie albo niedaleko obok prawił synowi o tajemniczej kategorii moralnej, zwanej przez mieszkańców dorzecza Wisły honorem. Dziwnym zbiegiem okoliczności ojciec Kaufmanna był w młodości przyjacielem ojca Michnika. i >• * Płowe włosy, jasne, śmiałe oczy, poczucie honoru oraz imperatyw moralny w piersi — czyż to nie zbiorowy portret Zawiszy, Skrzetuskiego i Adama Chmiclowskicgo? Tak. tak. Parę lat więzienia komunistycznego to był drobiazg w porównaniu z całym jeszcze, wolnym życiem śród wolnych rodaków. Najgorsze przed nim. Już go szarpią i opluwają mętne typy, obwiniając, że broni komunistów, choć on broni etyki w polityce albo polityki w etyce. Przecież on od początku walczył o to, żeby nie było gwałtu i nienawiści, zbrodni i nietolerancji, głupoty i grzechu. Żeby sprawiedliwa rewolucja nie pożarła swoich sprawiedliwych dzieci. Ja tak tu piszę miło o Adasiu Michniku, piszę jedną ręką, a drugą cichcem pukam w nie malowane drzewo. To wielkie ryzyko pichcić z własnej woli apoteozę człowieka, który jeszcze może przewrócić się, utytłać w błocie i zapaść w niepamięć. Jestem pesymistą pod tym względem i napatrzyłem się w życiu 14 — Zoi7.c wieczorne 210 Tadeusz Konwicki trochę niewielkich człowieczych lewitacji i strasznie dużo ludzkich upadków. Więc odpukując w nie malowane drzewo myślę sobie jednak, że już coś zostaje trwale w powietrzu, w wodzie, w ziemi, a może też w naszej pamięci i w naszych sercach po tych ludziach, co od połowy lat sześćdziesiątych, a może i wcześniej, tłukli się po więzieniach, szarpali w aresztach, męczyli w łagrach walcząc o coś odrobinę innego niż dotychczas. Nie tylko o wolność swego kraju, nie tylko o prawo do patriotyzmu, nie tylko o koronę na głowie orła, ale i o to coś nowego, co idzie nie zauważone przez cały świat, a co może jest nieśmiałym poczuciem naszej ludzkiej wspólnoty w nieod-gadnionym wszechświecie przeczuć moralnych. /,, # •0 Nie mogę się oprzeć chętce, żeby przytoczyć na koniec anegdotę Antoniego Słonimskiego, patrona synka Adasia Mich-nika. Otóż pewna warszawska dama, zagorzała patriotka polska mojżeszowego wyznania, obserwując z balkonu odchodzące na wojnę z bolszewikami w dwudziestym roku oddziały młodziutkich ochotników, westchnęła w którymś momencie: — Jakie piękne chłopcy. Żeby nam tylko nie powyginali. # * Nie chcę wytwarzać nastroju paniki, ale coś mi się wydaje, że gdzieś niedaleko krąży i czai się koniec świata. Ale nie ten w guście biblijnym, majestatyczny, pełen poezji, straszliwy koniec świata jako kaprys Pana Boga. Ja myślę i mówię tu o paskudnym, brzydkim, prozaicznym, może nawet rynsztokowym końcu świata. Ten koniec świata, o którym się bajdurzy od początku świata, ta nasza puenta jest już blisko. Może nas raptem dopadnie i unicestwi, a może ZORZE WIECZORNE . 211 znowu schroni się w ciemności międzygalaktycznej i będzie czekać na odpowiedni moment. Bo przed nami, jak w reklamach telewizyjnych, pokazują się co chwila różne propozycje z katalogu możliwych końców świata. A to susza i brak wody, a to potop i za dużo wody, ; a to atom, a to kometa, a to AIDS. Tych możliwości jest wiele. Ale oto ukazuje się nowa. Oprócz dziur ozonowych pojawił się efekt cieplarniany, możliwość uduszenia się w saunie, w którą przekształca się nasza biedna i niewielka planeta. To ciekawe — być uduszonym, jak poduszką, własną, rodzoną, przez nas wytworzoną atmosferą. No tak. Ale już uczeni dostrzegli niebezpieczeństwo i radzą, jak rozrzedzić tę atmosferę bezmyślnie przez nas zagęszczoną. Może więc unikniemy śmierci przez uduszenie. Lecz przecież nikt nigdy nie umarł na chorobę, której się obawiał. Zawsze umieramy na niespodziewany dopust boży. Byłem w lutym przez dwa tygodnie pod Warszawą. Kiedy wróciłem i pytano mnie, jak było, mówiłem: było dobrze, tylko upały trochę dokuczały. -' * Jeszcze o Adasiu. Ale to już ostatni raz. WT moim polu widzenia przesypywały się w ciągu dwudziestu lat okruchy życia Adasia. Zatrzymany, schwytany, inwigilowany, aresztowany, siedzący w więzieniu, pobity, przeniesiony do innego więzienia, oskarżony, czekający na rozprawę. Jednego dnia dzwoni mój przyjaciel Andrzej M., który mieszka naprzeciw domu Michnika. — Bezpieka przywiozła Adasia. Ponieśli go do klatki schodowej. — Jak to ponieśli? , -; : ,ii — No właśnie ponieśli. >'.- ^ ;;• • . ."i1" , . , ! -,-.!., .,..)....,. • f l • • - - "'"• •' * <-!••*-> .•-.•,* H 212 Konwicki Ponieśli Adasia na schody. Łatwo to powiedzieć. Za dwie godziny telefonuje znowu Andrzej. — Adaś wyszedł z domu i kulejąc poszedł do miasta. Prawie trzydzieści stopni mrozu. Zbliża się Sylwester. A tu raptem zjawia się nieoczekiwanie Adaś w naszej kawiarni. Okutany, okręcony, owinięty swetrami, kurtkami, szalikami. — Wyobraźcie sobie, że mnie nawet mój agent nic poznał pod bramą i nie poszedł za mną. No i ruszyliśmy w miasto, żeby sobie golnąć z okazji policyjnych ferii świątecznych Adasia. Tego dnia monopol spirytusowy miał dobry utarg. Ale przecież parę tygodni później Adaś znowu poszedł do pudła. Innym razem jedziemy taksówką na zakonspirowane zebranie. Taksówkarz poznał Adasia, lecz nic nic mówi i nie wiadomo, czy nam sprzyja. A tu Adaś powiada: „,; — Są. Jadą za nami. To znaczy obstawa ubccka. — Ty wysiądź. Ja ich poprowadzę trochę po Żoliborzu. Wytłumacz moją nieobecność na zebraniu. Więc ja szybko hyc z taksówki i do bramy. Gablota rusza z piskiem opon i mknie przed siebie. Wóz z agentami w rozterce. Pilnować mnie czy gonić Adasia. Adaś jest ważniejszy, więc po chwili namysłu ruszają szparko za taksówką, żeby dzięki Adasiowi pozwiedzać trochę Warszawę. Tak, tak, teraz ci wszyscy, co przyszli na gotowe, biorą się do Adasia. Kupiliśmy ich przy wyborach jak kota w worku. W worku Wałęsy. Teraz dopiero okazuje się, co kupiliśmy. ZORZE WIECZORNE 213 Demagogia. Licytowanie się w nadgorliwości patriotycznej. Koniunkturalny wrzask. Co będzie, zobaczymy. Adaś im powiada: nie byłem aż tak bardzo ostrożny w stanie wojennym, żeby teraz być tak bardzo odważnym. Ale co ja się przejmuję Michnikiem. Adaś nic jest dziecko. Adaś da sobie radę. Porozmawiajmy raczej o mnie. Ba, ale komu się chce rozmawiać o mnie. Mnie na pewno nie. Znudziłem się sani sobie. Najchętniej bym uciekł od siebie. Lecz wszędzie czyhają na mnie tacy sami nudziarze jak ja. Kiedyś słuchałem w radio zwierzeń miłego i utalentowanego kolegi, który pół godziny prawił o tym, jak usiłuje poznać sam siebie, spenetrować swoje wnętrze, odkryć najtajniejsze pokłady swego jestestwa. I ten proces samopoznania urastał w jego ustach do rozmiaru jakiegoś magicznego misterium przenikania zagadek Wszechświata. A ja przecież wiem. że on i ja to tylko siedemdziesiąt kilo pobudzonej elektrycznie wody w nieprzebytym gąszczu kosmosów. Jedźmy, nikt nic woła. Zaraz. Jak to się pisze książki? Czy należy z dnia na dzień wymyślać fabułę, powieściową akcję, galopadę zdarzeń i przygód. A może wystarczy potok gładkich słów, wielkie panncau utkane z frazesów, pod które gorliwy czytelnik podłoży treść i wyimaginowane znaczenia. Zaraz. Ale jak się pisze słowa.1* Skąd się je bierze. Pewnie wyskrobuje się z dna zmurszałej pamięci. A litery? Uciekają spod pióra gdzieś w bok. dokądś w dół albo w ogóle giną, zjadane przez inne znaki pisemne. Po prostu zrobiłem pauzę. Jeszcze jedne przymusowe wakacje. Odłożyłem rękopis na parę miesięcy. Właściwie wetknąłem go na półkę między tomami prozy moich kolegów i teraz 15 — Zorze wieczorne 214 3T/iJ Tadeusz Konwicki ZORZE WIECZORNE 215 wyciągam z kryjówki zniszczoną tekturową teczkę z żółknic-jącym manuskryptem. Rozpoczynam na nowo swój kolejny debiut. Uczę się stawiać litery i uczę się pisać. A przedtem przeleciałem się po świecie. Jak wąskoskrzydła rybitwa. Nic, jak stary gawron. Znowu przypełzła skądś zima. Mglista, mokra, zgniła. Już trzecia czy czwarta zima bez płatka śniegu. Powinienem załkać nad losem zbezczeszczonej przez dwunożne ssaki małej pla-netki w prowincjonalnym układzie słonecznym. Ale przecież jeszcze długo pomęczymy się na tym padole. Jeszcze przyjdą śniegi i mrozy. Jeśli nie za rok, to może za sto lat. Co mnie ta zima obchodzi. Ja po prostu zwlekam, kluczę, retarduję, bo lękam się, jak każdy debiutant, przystąpić do rzeczy. Więc mgła, zmoknięte choinki na pustych placach, fcstony kolorowych żarówek ociekających deszczem i nic ma kolędników z diabłami, aniołem i śmiercią. Jest za to trochę pustych odwrotnych stron cudzego maszynopisu, na których uczę się stawiać litery. .:-. n \| Dziwne, niezapomniane wrażenie zrobił na mnie ostatni film Kurosawy. Właściwie nie cały film, ale kilka snów. Szczerze mówiąc, dwa pierwsze sny. Po prostu ten pierwszy sen, w którym chłopiec, minio zakazu matki, idzie do lasu i widzi pochód czy raczej taniec lisów, które według tradycji japońskiej chyba oznaczają dusze zmarłych. Mówię: chyba, bo nie znam kultury japońskiej, nie znam historii japońskiej i nie znam w ogóle Japończyków. Oczywiście mogłem przecież czytać książki tych dalekich, najbardziej wschodnich naszych kuzynów, mogłem oglądać ich filmy, które gościły często na warszawskich ekranach. Ale mnie odrzuca od japońszczyzny, tak jak odpycha od literatury latynoskiej. •• .*.,-,•-, J Ja jestem środkowoeuropejski i najbardziej współczesny. Na widok renesansowej szaty gaszę telewizor, na widok płaszcza i szpady odbezpieczam pistolet. To moja wada i moja ułomność. Wiem, doceniam i padam plackiem przed autorami południowoamerykańskimi i czołgam się pokornie przed reżyserami japońskimi. Ale ich książek i ich filmów nie jestem w stanie przyswoić. I nikt mnie nie zmusi do sięgnięcia po powieść historyczną. Zastanawiałem się nieraz nad tym moim defektem, o którym wstyd wspomnieć w dobrym towarzystwie. Może moja ślepota i głuchota bierze się z niecierpliwości, bo brnę do swego donikąd na skróty. Chcę jak najszybciej dobiec do mety, choć za nią może być tylko pustka. Czy jak kamerton jestem nastawiony na jeden ton. Albo ktoś kiedyś strzaskał we mnie fragment ekranu mojej wyobraźni. Jestem ułomny, jestem kaleka, jestem zdefektowany od zarania. Spora część kultury światowej pozostaje dla mnie niedostępna. I Kurosawę oglądałem wielokrotnie. Obok mnie koledzy wydawali westchnienia ekstazy, jakieś panie jęczały z rozkoszy, a ja patrzyłem lodowatym wzrokiem na ekran, w którego czarnych ramach działy się jakieś sprawy, które mnie nic a nic nie obchodziły. Oczywiście wiedziałem i na rozum akceptowałem, że to świetne, głębokie i oryginalne. Doceniałem, ale nie mogłem przeżyć. Podziwiałem, ale nie potrafiłem się wzruszyć, chyliłem czoła, ale w głębi ducha nie byłem w stanie zaakceptować. I oto w niewielkiej salce tokijskiego kina patrzyłem na pierwszy sen starego egzotycznego reżysera i ten kawałek filmu wszedł we mnie jak dożylny zastrzyk. Wychodząc z sali kinowej nic wiedziałem jeszcze o skutkach. Dopiero po kilku dniach film Kurosawy zaczął wracać. Usadowił się gdzieś w opłucnej albo koło mięśnia sercowego, ulokował się w skroniach lub w uchu wewnętrznym i słyszę stale, przez całą dobę, słyszę ciągle ten 216 Tadeusz Konwtcki prawie metaliczny, a jednak drewniany głos intrumentu perkusyjnego i widzę tańczący korowód lisów o białych pyskach, za którymi kryją się czaszki wszystkich zmarłych świata naszego, może też innych światów, które przeczuwany i których się boimy. A gdybym powiedział, że już niedługo zagadka naszego pobytu na tej skromnej planecie będzie rozwiązana. Skąd to wiem. Nic wiem. Czuję. Wszystkie znaki widzialne i niewidzialne o tym świadczą. Niedługo? Tak, niedługo. Może nawet już za paręset lat. Zagadka będzie rozwiązana i my razem z nią. Więc jechałem, a właściwie leciałem na skrzydłach, ku swemu chwilowemu przeznaczeniu niczym Chlestakow z „Rewizora" Gogola. Ponieważ sytuacja moja była sztuczna i ja byłem sztuczny. Otóż Japończycy postanowili urządzić sobie w Tokio przegląd filmów środkowowschodniej Europy. Z niewiadomych do dzisiaj powodów i mój film „Lawa" według „Dziadów" Mickiewicza został przez organizatorów wybrany do prezentacji. Lekko wystraszony próbowałem z początku wykręcić się od tego ryzyka, pomny smutnego faktu, że nawet rodacy wieszcza nic kwapili się z obejrzeniem tego filmu. Ale skoro nieznani Japończycy nalegali na naszą obecność w swojej stolicy, więc bez większych ceregieli rychło uległem. Zobaczyć nieznany kontynent (bo dla mnie Japonia to jednak niewielki kontynent), poznać dziwną i nieprzyswajalną kulturę, przelecieć się przez połowę świata — nie. takiej pokusie nie mogłem się oprzeć. Więc z duszą na ramieniu i z setką lekarstw w walizce pojawiłem się na lotnisku. Tu przedstawił mi się młody, sym- ZORZE WIECZORNE 217 patyczny olbrzym, który okazał się redaktorem tygodnika „Film". Dodatkowym walorem mego współtowarzysza była doskonała znajomość angielskiego. Więc ja, niezbyt biegły znawca tylko języków naszych agresywnych sąsiadów, to znaczy niemieckiego i rosyjskiego, więc ja, trochę pokrzepiony na duchu, z nonszalancją globtrotera wkroczyłem we Frankfurcie na pokład olbrzymiego boeinga i zająłem fotel w przedziale „cxecutiv;c class". Oderwaliśmy się od ziemi, na korytarze wysypały się dziesiątki ładnych japońskich stewardes, strzeliły korki od szampana i ja wrychle zamoczyłem swoje grzeszne usta w tym boskim napoju. Lecieliśmy w niebie albo może raczej środkiem nieba, oblani jesiennym słońcem, a pod nami w dole, bardzo daleko, była wieczna zmarzlina białych chmur. Wedle informacji usłużnego foldera unosiliśmy się nad północną Syberią, lecz trudno było w to uwierzyć popijając szampana, słuchając siedmiu kanałów muzycznych i mrużąc oczy przed zawiesistym blaskiem złocistego słońca. A przez cały ten czas, przez jedenaście czy dwanaście godzin, te milutkie stewardesy z cierpliwością legendarnych gejsz nieustannie coś przy nas robiły. A to podawały jakieś dziwne, plastykowe kapcie, a to otulały kocami, a to wycierały nas gorącymi ręcznikami, a to karmiły i poiły, a to puszczały amerykańskie filmy z supcrmanami. Wreszcie późno w nocy pogaszono światła i zacząłem drzemać w ciemności huczącej jak wodospad. W pewnym momencie ocknąłem się i chciałem krzyknąć, wystraszony widzianymi poprzednio filmami. Oto ktoś czołgał się w moją stronę z czerni nocy z rozczapierzonymi groźnie palcami. Ale to była jeszcze jedna uśmiechnięta stewardesa, która dyskretnie dezynfekowała gąbką poręcze foteli i zgrabnie opróżniała przepełnione popielniczki. 218 Tadeusz Konwicki Ziemia jest wszędzie taka sama. Albo prawie taka sama. Więc i Japonia jest podobna do Chin, do Syberii, a może nawet trochę do Kolonii Wileńskiej. Zielone pola równin z rzadkimi kępkami drzew, na horyzoncie kopy nie za wysokich gór, przesłonięte u nasady cienkimi mgłami, i dość często skupiska wsi czy małych miasteczek z daleka wyglądających jak potłuczone czerepy glinianych garnków z szaro-brązową polewą. Od strony krajobrazowej spodziewałem się większych cudów. Co prawda później wynagrodziła mi Fudżi-jama ten pierwszy zawód. Jechaliśmy pociągiem z Kioto do Tokio i nagle podniosłem wzrok na wielką szybę okna, i nagle mnie zatkało. Z mroczniejącej ziemi wyrastała niebotyczna góra. Z płaskiej i monotonnej równiny wznosiła się ku pierwszym gwiazdom gigantyczna babka z ciemnego piachu uczyniona przez swawolne dzieci olbrzymów władających Wszechświatem. Przylgnąłem do okna-i chłonąłem ten zadziwiający widok. Pociąg zataczał łuk i ten słynny wulkan, symbol starej i nowej Japonii, pokazywał mi się w całym swoim tajemniczym majestacie. Resztki łuny po zachodzącym słońcu oświetlały usłużnie bok tego kolosa. I widziałem noc na dnie ziemi, półmrok gajów albo lasów, co kończyły się gdzieś w jednej trzeciej wysokości, pierwszy zmierzch na porytych i gołych ścianach góry. a na szczycie, ściętym jak nożem, dogorywał jeszcze dzień. — A gdzie śnieg? Gdzie czapa białego śniegu? — zapytałem Japończyków. Zawstydzeni gospodarze tłumaczyli się, że lato było wyjątkowo upalne i trafiłem na ten moment, kiedy nie ma już starego śniegu, a nowy jeszcze nie spadł. Oglądając japońskie dzienniki telewizyjne byłem zdziwiony zastanawiającą asymetrią map, na których prezenterzy objaś- ZORZE WIECZORNE 219 niali zawiłości współczesnego świata. Otóż na tych mapach wyspy japońskie przedstawiały się niezwykle okazale, po prostu budziły grozę swoim ogromem i rozległością, a obok był nieduży Związek Radziecki i maleńka Europa, jakby widziana przez odwróconą lornetkę. Może i nam, zakompleksionym Polakom, przydałaby się taka filozofia kartograficzna. .t Słyszałem od wielu podróżników, że Japończycy umieją tylko uśmiechać się i kłaniać. Ja także w Kraju Kwitnącej Wiśni często się uśmiechałem i obficie kłaniałem. Prawdę mówiąc, kłaniałem się od dziecka. Zostałem przez naturę wyposażony w taki właśnie odruch warunkowy. Kłaniam się instynktownie nic tylko starcom, ale nawet dzieciom. Powściągliwość Japończyków, zdawkowość Japończyków, tajemniczość Japończyków. Tak, to brzmi malowniczo. Wielu reporterów mądrzejszych i głupszych biadało nad owymi cechami ludzi mieszkających gdzieś na krańcu świata. Ale ja doznałem od tych dzisiejszych Japończyków kilku objawów delikatnej serdeczności. Zupełnie tak. jak w moim własnym domu warszawskim. I od paru miesięcy wracam myślami do Tokio, do owych ludzi spotkanych przypadkowo w naszym wiecznym marszu. Oczywiście trudno powiedzieć, że pod salką kinową, gdzie wyświetlano te nasze wschodnio-środkowoeuropejskie filmy, tłoczyła się rozentuzjazmowana publika. Nic, w rzędach wygodnych foteli było przestronnie. Przychodziła grupka widzów. Lecz w tej słabej frekwencji nie widziałem jakiejś arogancji, którą można spostrzec na przykład w Paryżu, arogancji owiniętej starannie wiclosłowiem i kompletem dwuznacznych min. Przychodziło mało ludzi, bo my, Europejczycy, ciągle jeszcze jesteśmy daleko od Japonii, a Japonia daleko od nas. Przychodzili zatem ci, co już nas poznali i z mozołem torują drogę do Japonii nie 220 Tadeusz Konwicki ZORZE WIECZORNE 221 tylko naszej sztuce, ale i naszemu sposobowi myślenia czy naszym gustom. Nie czułem w tym procederze sztuczności. To była praca, mozół, wysiłek, żeby jeszcze jedno plemię ludzkie zasiadło przy wspólnym ognisku z innymi plemionami. A jak wypadła moja „Lawa"? Powinna w ogóle nie wypaść. Jednak ludzie siedzieli do końca, później próbowali sobie objaśnić te wszystkie imponderabilia, których nic rozumieli. Mnie się zdawało, że w tej fasadowej imprezie było ziarnko prawdy. Może raczej mały kiełek nadziei. # Tak jest, mnie także męczyła owa nieprzemakalność japońska. Co tu gadać, czuje się jakiś mur, szklany mur między nami i nimi. Mimo wysiłków z obu stron ta lodowa ściana topnieje bardzo powoli. Takie same ulice, takie same drapacze chmur i takie same . restauracje McDonalda. Podobna cywilizacja i często podobne obyczaje wynikające z tej cywilizacji. Podobna muzyka młodzieżowa i podobne mody w ubiorze. Nie dość, widziałem późnym wieczorem, jak spora grupa panów w czerni wytoczyła się z jakiegoś biura i chwiejnym krokiem rozchodziła do domów. Zupełnie jak u nas w dzień imienin Stanisława albo obu świętych Piotra i Pawła. A jednak czułem nieustannie inność Japończyków i to mnie dręczyło cały czas. Nie chcę słuchać historyków, socjologów czy etnografów. Pragnę w tym mglistym powietrzu, w jesiennym słońcu, które stąd wstaje i idzie do nas, w przejmującym jazgocie świerszczy japońskich ułowić ten sygnał, który otworzy sejf tajemnicy. •; Mieszkaliśmy w hotelu, który, choć nowoczesny, miał w sobie coś z warownego zamku średniowiecznego. Korpus główny był połączony szeregiem pawilonów, mieszczących w sobie kawiarnie, bary i sklepy, z tak zwaną wieżą, w której były nasze pokoje. W tej wieży jak dawny mnich spędzałem wiele godzin patrząc przez ogromne okno na to dziwne miasto i zerkając na telewizor, w którym bardzo często leciały zachęty, żeby zapłacić za telewizję kablową i oglądać filmy erotyczne. Więc kontemplowałem tę legendarną metropolię za oknem i rzucałem okiem na prostokącik ekranu telewizyjnego, gdzie różni panowie, niektórzy nawet z obfitymi wąsami jak marszałek Budionny. dosiadali różnej budowy i różnego koloni pań, i skąd słychać było stękanie, rzężenie i przerażające okrzyki. Umiałem do tego hotelu wchodzić od jednej strony i przez jedno znajome wejście. Ale raz naszła mnie ochota, żeby pospacerować i wrócić do domu od innej strony. Zatoczyłem wspaniałe półkole, ciągle nie tracąc z oczu na wszelki wypadek tego kolosalnego zamczyska usadowionego na wysokiej skale. Wkrótce jednak spostrzegłem, że od mego chwilowego domostwa oddziela mnie głęboka fosa wypełniona wodą i że ta fosa rozwarła się przede mną nie wiadomo gdzie i kiedy. Z lekko bijącym sercem przyśpieszyłem kroku. Przecież widzę przed sobą hotel, powtarzałem sobie w duchu. A póki widzę, to muszę trafić. Ale Fudżi-jama hotelu zaczęła się dziwnie oddalać. Ni z tego, ni z owego pojawiły się między nami jakieś zawijasy autostrad, skądś wypadł kolorowy pociąg i całkowicie mnie odgrodził od zbawczego, ale już ledwo majaczącego hotelu. Tylko spokojnie, tylko nie ulec panice, powtarzałem w myślach i biegłem coraz szybciej. Jakieś strome zbocze, asfaltowe alejki bez kontynuacji, jakieś kawiarenki, bariery, ślepe ogródki, Matko Boska. Zacząłem spoglądać za siebie. Może wrócić po własnych śladach do tego miejsca, skąd wyruszyłem na ten nieszczęsny spacer. Ale za mną groźne kłębowisko ogromnego miasta, do tego jeszcze z lewostronnym ruchem. A tu skądś skrada się gadzina histerii. Widzę gdzieniegdzie tubylców, ale tu wszyscy znają tylko język japoński. O angielskim nie ma mowy, a co dopiero o polskim. iKł 16 — Zorze wieczorne 222 Tadeusz Konwtcki Więc wspinam się rozpaczliwie na wzgórek i widzę z ulgą masyw mego hotelu, który wydaje mi się w tym momencie przepiękną renesansową bazyliką. Ale jak tu się przedrzeć przez potrójne autostrady, murki, bariery, żywopłoty. W okropnym ataku strachu pokonałem jednak te przeszkody. Jak zając zabłąkany w wielkim mieście zakosami przeskoczyłem wszystkie mury i autostrady. Za sobą słyszałem piski opon na asfalcie i zgrzyty miażdżonych karoserii. Ale hotel już był tuż-tuż. Widziałem jego piękny ogród przylegający do kawiarni i spacerujących po żwirowanych alejkach moich braci Europejczyków. Bogu niech będą dzięki. Otarłem pot z czoła i niedbałym krokiem ruszyłem wąską uliczką w stronę tej kawiarni, którą codziennie oglądałem przecież od środka. Zawstydziłem się nawet teraz swego popłochu. Jąłem gwizdać nonszalancko modną melodię. Ale ku mojej rozpaczy alejka kończyła się barierą o kilka kroków od ogródka. Następna prowadziła na manowce. Trzecia wiodła z powrotem na autostrady. Więc zamknąłem oczy i na oślep runąłem przed siebie, łamiąc bariery, depcząc żywopłoty i klomby. Zdumieni spacerowicze stanęli jak wryci. Lecz mnie już było wszystko jedno. Dopadłem schodów kawiarni, przewróciłem dwa stoliki i byłem już w windzie, i byłem blisko mego pokoju, od którego już umiałbym od nowa nieśmiało poznawać piękny i przerażający wszechświat Japonii. 1Ji Nie wiem, dlaczego teraz przypomniał mi się rok czterdziesty pierwszy, pierwszy rok okupacji niemieckiej w Wilnie. Miałem wtedy piętnaście lat, uważałem się za dorosłego i dlatego postanowiłem ulżyć dziadkom, a zatem wziąć się do roboty. • --u- •• • ' - *;..' -'•'•;*- '..eitf-i,v-L?sa vfi.' ZORZE WIECZORNE 223 Z moim nauczycielem ze szkoły powszechnej, nieżyjącym już, szlachetnym panem Malawką, poszliśmy robić za „pilsz-czyków'*, czyli podjęliśmy się piłować i rąbać drzewo na opał u zamożniejszych mieszkańców naszej Kolonii Wileńskiej. Pan Malawko niósł na ramieniu, jak karabin, srebrzystą piłę, a ja wysłużoną, ale za to poręczną siekierę. Wkroczyliśmy na podwórze naszych pracodawców i wzięliśmy się ostro do roboty. Pamiętam tyle, że dzień był ciężki. Wracałem do domu przez las, trzymając się pni drzew. Zwaliłem się w kuchni na taboret z gruchotem wora kamieni. Babcia postawiła przede mną na stole kubek herbaty i położyła obok bochenek chleba. Zacząłem jest'. Dziadkowie patrzyli na mnie najpierw z rozczuleniem, później z rosnącą grozą. Zjadłem po prostu półtora kilo chleba za jednym zasiadem. Dziadkowie spojrzeli na sobie przeciągle, a potem babcia Blinstrubowa powiedziała cicho: — Tadzia, to już nic idź jutro do roboty. Zrozumiałem, że budżet domowy nie wytrzyma mojej kariery „pilszczyka". ; , Niebo pogodne, takie jak u . nas. Ptaki świergocą prawic jak u nas. Najsławniejsza, ponoć, świątynia w Japonii. Albo jedna z najsławniejszych. Ogromne ciemne bale podtrzymują wygięty dach, przykryty połyskliwymi dachówkami jak przecięte wzdłuż rury. Znacie dobrze te pagody od dziecka z fotografii i filmów. Ja także je znam, a teraz mogę dotknąć ścian, kolumn, brzegu ołtarza. Obchodzę dokoła, patrzę, zaliczam jeszcze jeden skromny dziw świata. Potem staję obok ołtarza. Składam ręce modlitewnie jak inni Japończycy, którzy podchodzą do stopni, jedni klękają, drudzy tylko schylają głowy z uszanowaniem. Wiciu pątników albo wycieczkowiczów zapala cienkie świeczki wtykane do że- 224 Tadeusz Konwicki liwnych waz z piaskiem. Dokoła gwar, śmiechy, krążą przekupnie. I te japońskie ptaszki rozjazgotane gdzieś pod stropem, którym widocznie dobrze się żyje. Mimo mroku jest tu jakoś słonecznie. Bo sporo sztychów słońca wpada do tego mrocznego wnętrza, błąka się między wiernymi i rozjarza złotą, dość otyłą postać pogodnego pana, który siedzi nieruchomo na ołtarzu i wyłupiastymi oczami patrzy nieruchomo na ludzi. A ci Japończycy ze złożonymi modlitewnie rękami, jakby w przelocie, jakby w błysku wesołej chwili modlą się do kogoś albo do czegoś. Ale ja myślę, że chyba nie odmawiają pacierza. Oni pod tym dobrotliwym wzrokiem złotego grubasa na ołtarzu popadają w krótką kontemplację. Może myślą o swoim losie, może o zmarłych, którzy raptem ni stąd, ni zowąd odeszli w nieznane, a może dumają o tym czymś nadrzędnym, co je chcemy zrozumieć i w zrozumieniu znaleźć ukojenie. I nagle pozazdrościłem Japończykom. Pozazdrościłem im tego czegoś tajemniczego, co dla świętego spokoju nazwalibyśmy gnozą. Tej głęboko ludzkiej chwili oderwania się od pospolitości naszego upokarzającego bytowania. Tego momentu zgody z nieznaną nadrzędnością i jej okrutnymi — na nasze oko — wyrokami. Tej ledwo dostrzegalnej cząstki czasu przynoszącej raptowne ukojenie. Bo moim dzieciństwem rządził strach. Bałem się świętych i grzechu, bałem się nieba i piekła, bałem się Boga i diabła. Lękałem się innych ludzi i samego siebie. Ale może strach jest najskuteczniejszym stymulatorem moralności, którą wymyśliliśmy dla utrzymania ładu życia. Tam, w Kioto, mieszkaliśmy w nie za dużym, ale dosyć eleganckim hotelu. Ja oczywiście, jak zawsze niecierpliwy, pierwszy schodziłem na śniadanie do obszernej jadalni mieszczącej się na trzecim czy czwartym piętrze. Cała ściana tego pomiesz- ZORZE WIECZORNE 225 czenia była ze szkła. Wybierałem sobie stolik koło szyby ogromnej jak boisko do siatkówki. A była to owej jesieni pora, kiedy wstawało słońce. Z wysokości kilku pięter widziałem przed sobą całe miasto rozłożone na dnie płaskiej kotliny otoczonej niewysokimi górami. Zabudowa tej starej stolicy podobna była do wszystkich miast japońskich. Ale tu widziałem ze swego bocianiego gniazda pogruchotaną szarość dachów, spomiędzy których wyrastały wyspy zieleni, jakichś nierozpoznawalnych z daleka japońskich drzew, które kryły w swojej gęstwie zabytkowe świątynie, a może dawne pałace cesarskie. Cały ten pejzaż miejski podtopiony był słonecznym światłem, jakie się rzadko widzi. Światło niezwykle gęste, złote z zaciekami czerwieni. Wiedziałem z wielu lektur, z erudycji prowincjonalnego Europejczyka, że to jest widok ważny, znaczący, do zapamiętania na całe życie. Że do późnej starości będę mógł wspominać, panie dziejku, te osobliwe miasta i pejzaże japońskie, epatując skromnie życzliwych słuchaczy. Ale potem przypominałem sobie z żalem, że już prawie wszyscy ruchliwi Polacy byli w Japonii i ja tu przyjechałem jako jeden z ostatnich. Więc przestawałem wytrzeszczać oczy i męczyć się z mozołem zapamiętywania na zapas. I tak, co bym nie opowiedział w Warszawie, ktoś zawsze mnie przelicytuje. Ktoś, kto zobaczył więcej miast i więcej muzeów czy świątyń. Zatem patrząc całkiem prywatnie oraz bezinteresownie na prastare miasto budzące się do życia o tej magicznej godzinie, spostrzegłem, że to, co widzę, dokładnie odpowiada tym setkom pejzaży japońskich, które oglądałem przez całe życie na ilustracjach albumowych, na obrazkach malowanych na jedwabiu, na akwarelkach wypełniających prostokąty żółtawego japońskiego papieru. Tak samo widziałem na dole bruzdy wygiętych dachów, nad nimi cienkie smugi błękitnawej mgły, z której wyłaniał 226 • >K>.Tadeusz. Konwicki się masyw łagodnie zębatych gór. Brakowało tylko z boku gałązki kwitnącej wiśni. Ale przecież to była już jesień. Złapałem na gorącym uczynku naturalizm, który w ciągu tysiącleci stał się konwencjonalnym symbolem. :*w W tymże Kioto pan Maciek, czyli młody redaktor „Filmu", postanowił dokonać zakupu samurajskiego miecza, wychodząc ze słusznego założenia, że w kolebce japońszczyzny miecze sa-murajskie muszą być najbardziej japońskie. Ja, który mam w sobie żyłkę faktora, przyjąłem przewodnictwo wyprawie. Obeszliśmy ze sto sklepików i straganów. Tu były za drogie, tam za krótkie, ówdzie trochę podejrzane. Wreszcie, po kilku godzinach, zdecydowaliśmy się na efektowną broń w czarnej matowej pochwie, ze srebrno-czarną taśmą. Pan Maciek wydobył klingę z pochwy, zbadał krytycznie ostrze błyskające złowrogo oślepiającym światłem, a potem wykonał nagle kilka błyskawicznych cięć tym mieczem, posuwając się żwawo samurajskim przysiadowym krokiem. Kilka wycieczek japońskich zaczęło uciekać z krzykiem, choć przecież powinni być oswojeni z samurajskimi obyczajami. Ten miecz później był przekleństwem naszej powrotnej podróży z kilkoma przesiadkami. Ledwo pan Maciek ze słowiańską ufnością wyciągnął z papieru to samurajskic narzędzie przed lotniskowymi funkcjonariuszami bezpieczeństwa, natychmiast rozlegały się brzęczyki, dzwonki, syreny, i jak spod ziemi zjawiały się brygady antyterrorystyczne, które przewracały nas na podłogę i przyszpilały lufami automatów do ziemi. Tak się złożyło, że w parę tygodni później pojechałem do Hiszpanii. Żeby sprostać warszawskim globtrotcrom, spacerowałem godzinami po Madrycie i usiłowałem zapamiętać wszystkie ważne artystycznie, historycznie i nastrojowo punkty tego miasta, którego wstyd prostemu Polakowi nic znać. Więc tak sobie chodzę, przystaję, spoglądam na wystawy ZORZE WIECZORNE 227 sklepowe i nagle zamieniam się w słup soli. Długo mrugam oczami, ale straszny widok nic znika za szybą sklepu pamiątkarskiego. Tak, na drewnianych podstawkach leży niedbale sa-murajski rniecz. W czarnej matowej pochwie i ze srebrno-czarną wstążką. Po prostu bliźniak naszego. Tylko chyba trochę tańszy. \ Chodząc, spacerując, błąkając się śród tysięcy sklepów, straganów, kiosków, rozlokowanych wokół japońskich świątyń, przyglądałem się z uwagą artystycznej produkcji jarmarcznej. Tak jakbym zwicdział nasze kiermasze w Łowiczu albo na Emausie pod Krakowem. U nas, w Europie, wytworzyła się jakaś gradacja. Na samym dole ulokował się kicz, straszny, przerażający wytwór najgorszego smaku. Trochę wyżej jest sztuka mieszczan z pewnymi ambicjami czy pretensjami, jeszcze wyżej produkcja szkolona, nawet z doświadczeniem akademickim, a na szczycie nasze muzealne arcydzieła, przed którymi padamy plackiem z zachwytu. A w Japonii, czy w muzeum, czy w budzie przekupnia — to samo. Ta sama konwencja, ta sama tematyka, ten sam sznyt artystyczny. Może tylko na straganie trochę gorszy materiał, odrobinę lichszc wykonanie spod sztancy, jakaś niedostrzegalna na pierwszy rzut oka szemraność. W japońskiej sztuce nie widać mozołu rozwoju, ewolucji, błąkania się, cofania, raptownych skoków do przodu, i nic wyłania się z niej mnogość gustów czy upodobań mrowia ludzkiego od jaskini neandertalczyka do salonu Paryża. Po prostu jakby spadła gotowa z nieba któregoś dnia i tak już została na wieki. ha Tak, znowu mi się przypomina wojna, druga wojna światowa, którą przecież dawno zapomniałem. Nagle wieczorem 228 Tadeusz Konwicki przed zaśnięciem spostrzegam siebie albo raczej moje pojęcie o sobie, bo wcale siebie nic pamiętam fizycznego z tamtych czasów, więc widzę siebie idącego w Nowej Wilejcc, a właściwie w koszarach na skraju Nowej Wilcjki, więc obserwuję siebie podążającego niepewnie do biura Oberzahlmcistra. A ten Oberzahlmcistcr to chyba po naszemu płatnik, czyli oficer administracji wojskowej w stopniu między porucznikiem a kapitanem. Ten Oberzahlmeister zarządza biurokracją szpitala polowego dla dobrowolców, formacji wojskowych złożonych z wszelkich wschodnich nacji i narodków kolaborujących z Niemcami. Ja w tym szpitalu pracuję jako elektryk, choć oficjalnie w dokumentach z „gapą", czyli niemiecką pieczęcią z orłem, zajmuję stanowisko „hilfsarbeitera", a kto przeżył wojnę, ten wie, że nic była to wysoka pozycja w hitlerowskim państwie. Z duszą na ramieniu przekraczam próg gabinetu, w którym znalazłem się pierwszy i ostatni raz w życiu. Za biurkiem siedzi siwa wy, czerwony na gębie Niemiec z binoklami na nosie i w normalnym mundurze oficerskim. Ma twarz urzędnika bankowego albo nawet może ministerialnego. Patrzy srogo, z góry, niechętny i surowy wobec tych stworzeń, które go otaczają w owym barbarzyńskim kraju, gdzie zatrzymał się na pewien czas jego cofający sig przed frontem szpital. W gładkiej szkolnej niemczyźnic wyłuszczam swoją prośbę. Otóż dobiera się do mnie Arbeitsamt, czyli urząd zatrudnienia. Chcą mnie wywieźć na roboty przymusowe do Niemiec. Zatem proszę uniżenie, żeby mnie szpital wyreklamował. Oberzahlmeister powolutku robi się fioletowy jak psi zadek odarty ze skóry. Unosi się z krzesła, prostuje całą swoją zażywną postać i szuka wzrokiem oficerskiej czapki, bo bez wojskowej czapki Niemiec nie jest Niemcem. Ale czapka wisi w rogu pokoju na wieszaku i po drodze Oberzahlmeister straciłby wiele ze swego majestatu oraz militarnej grozy. Więc rezygnuje z owego zamiaru i całą siłę wkłada w lewitację. Już uniósł się nad biurko, już dotyka łysym ciemieniem sklepienia sufitu. Wtedy ZORZE WIECZORNE 229 napina się raptem i wyrzuca z siebie cały wodospad okrutnych słów. Słyszę więc, że jestem świńskim psem, łobuzem, darmozjadem, który wykręca się od pracy w Rzeszy, kiedy jego dwaj synowie walczą na wschodnim froncie o wolną od żydokomuny Europę. Podczas tej wielkiej improwizacji Oberzahlmeister zaczyna tupać, walić pięścią w blat biurka, gdzie leży pas z żółtą kaburą, z której wystaje czarna rękojeść pistoletu. Więe cichutko, na paluszkach, wstrzymawszy oddech, wycofuję się z tego gabinetu, rezygnując z reklamacji, protekcji i lukratywnego fachu elektryka. Stoję później między blokami tego szpitala, na stepowym wygwizdowie, co kiedyś był placem ćwiczeń osiemdziesiątego piątego pułku piechoty, stoję więc na tym posępnym boisku i myślę, co z sobą zrobić. Ale wtedy słyszę, a może wydaje mi się, że słyszę, gdzieś za lesistymi pagórami na wschodzie dalekie stękanie salw artyleryjskich zbliżającego się frontu, zapowiedź bardzo dla mnie, dla nas wszystkich, dwuznacznego happy endu. — Go robić, zdam maturę na tajnych kompletach, a potem zobaczymy. Kiedyś Gucio Holoubek zwierzył mi się poufnie: — Wiesz, Tadziu, ja bardzo lubię kobiety. — Cóż mogłem odpowiedzieć. Nie chciałem burzyć jego złudzeń i objaśniać, że bardzo wielu mężczyzn dzieli z nim to upodobanie. Między innymi i ja, grzeszny. Zatem w Japonii dosyć dyskretnie, jak przystało starszemu panu, zerkałem sobie od czasu do czasu na japońskie panie. I przez tych dziesięć dni moich pilnych obserwacji nie zobaczyłem ani razu jakiegoś babochłopa niechlujnego, jakiegoś kobictona, jak go nazywa Witkacy, jakiegoś flejtucha w europejskim stylu. 230 ;:! 'Ą L1'. ";" Tadeusz Konwicki Prawie wszystkie Japonki są ładne, ale urodziwe z pewnym umiarem, ani za brzydkie, ani za ładne, takie po prostu, jak trzeba. Wszystkie one ubierają się elegancko i z dyskrecją, ani zbyt jaskrawo, ani zbyt ascetycznie. Przeniosły się z kimon w kostiumiki europejskie jak w nową skórę, zachowując te same od wieków rygory i dyscypliny nawyków estetycznych. * Przecież przypadek, który stworzył nasz Układ Słoneczny, mógł też '/.rządzić, że zamiast jednej planetki z mizernym księżycem mogły krążyć po naszej orbicie trzy niewielkie gustowne ciała niebieskie z kiełkującym życiem biologicznym. Bardzo jestem ciekaw, czy na tych trzech planetach wyewoluowałby taki sam Homo sapiens i jakby sobie ułożył życie, egzystencję, pobyt w trzech różnych, a może takich samych wariantach. Japończycy przez tysiąclecia lecieli razem z nami w przestrzeni kosmicznej, oddzieleni od nas tylko niewielkimi siedmioma górami i płytkimi siedmioma morzami. A jednak poszli trochę inną drogą. Uporządkowali po swojemu swój świat i tak go zatrzymali jak w starej fotografii, na wieki. U nas co jakiś czas wybuchały nowe style, nowe upodobania i nowe sposoby myślenia. A oni w którymś wieku przed Chrystusem albo po Chrystusie powiedzieli: „dość", i na tym poprzestali. Sztuka japońska, a może cała kultura, zhibcrnowała się na wieki. Oczywiście, jakiś mądrala powie mi, że ona przecież też odbyła swoją ewolucję. Tak, ale to były takie zmiany, jakie zachodzą i mogą zajść w zhibernowanym świecie. ; # ' ' :'( J!;! HM? To dziwne i niezrozumiałe zatrzymanie się, ale zatrzymanie się przed czym, to nagłe stanięcie przed jakąś tajemniczą ściana, albo może granicą, zmusiło Japończyków do szukania ratunku w konwencji, a Witkacy dodałby: — w formie. •- .•>-< ZORZE WIECZORNE Istotą sztuki jest konwencja, ? Ale co to znaczy. Czy to podziwiać, gdzie oczy poniosą. v, , ino ,; 231 kultury, <— forma. uciekąd od tego, Nie lubię znaków przestankowych z wyjątkiem przecinków i kropek, bez których nie można się obejść. Swego czasu wyrzekłem się znaków zapytania. Znaki zapytania najczęściej stawiamy po tak zwanych pytaniach retorycznych. Mają one dodać ekspresji i wyrazistości naszej anemicznej stylistyce. Znienawidziłem znaki przestankowe czytając produkty histerycznych autorek bestsellerów, a także czcigodną prozę moich kolegów. Wielokropki, myślniki, wykrzykniki, makijaż dla pustych słów. Niektórzy literaci wytłuszczają albo spacjują co trzecie słowo. To znaczy, że wyraz przez nich użyty jeszcze nie jest w stanie oddać całej głębi i wieloznaczności ich myśli. Rozstrzelony druk ma nas, prostaków, zatrzymać i zmusić do odprawienia panichidy ku czci genialnego autora. Wytłuszczony i spacjowany druk to bezczelne wyzwanie aroganckiej pychy. Ale ja chciałem tylko jęknąć, że w tej książce, po wielu wahaniach i namysłach, zdecydowałem się użyć czasem skromnie nawiasów. Wyobrażałem sobie, że ten dyskretny zabieg, umożliwiający ostentacyjne użycie zdań wtrąconych, ożywi trochę moją dychawiczną składnię opartą na tych przeklętych triadach, którymi zadręczam czytelników od czterdziestu lat. No i zapomniałem. Zapomniałem o nawiasach, które miały przypomnieć światu, że i ja mam pewne ambicje stylistyczne. Dalej o Japonii. A piszę o niej na tym miejscu, bo tak wypada. Szanujący się literaci w dzienniczkach, wspomnieniach i w tak zwanej eseistyce chętnie wracają pamięcią do odbytych kiedykolwiek podróży. Udatny opis przyrody (egzotycznej), barwna anegdotka, ogólna refleksja nad biegiem historii i względ- 232 Tadeusz Konwicki nością czasu, zgrabna puenta zamykająca rozdzialik — to także impulsy mojej ambicji. Wiem dobrze, że ta odrębność Japonii, jej egzotyka psychiczna i dziwny fenomen skamieniałej kultury są już zjawiskiem przemijającym, a więc bez większego znaczenia dla żywych. Ze ten obraz tajemniczej Japonii, którym się tak skwapliwie podniecamy, znajdzie się niedługo w muzeum i tylko jacyś szperacze, komparatyści i erudyci będą go od czasu do czasu wyciągać na światło dzienne. Bo Japonia dzisiejsza to Himalaje niebotycznych najnowocześniejszych wieżowców, plątanina autostrad i gąszcz lotnisk. Ta Japonia samurajów, barwnych kimon, nieustannego kłaniania się, zagadkowych uśmiechów i kwiatów wiśni na pasie jedwabiu, ta Japonia już jedną stopą tkwi mocno w XXI wieku. Więc ja tu dywaguję (w prawidłowym znaczeniu tego słowa) z grzeczności, żeby uwydatnić harmonijną budowę książki, i robię to bez przekonania. Japonia jest taka sama jak my wszyscy. Może tylko bardziej skośnooka, pracowitsza, w przeciętności swojej cstetycz-niejsza, już odrobinę dusząca się od bogactwa, od nadmiaru forsy ponad potrzeby umiarkowanego życia, otwarta w swoim wybuchu cywilizacyjnym na resztę naszego niewielkiego świata. Z tej egzotycznej podróży zostaje mi w pamięci ów dziwny, niesamowity i budzący we mnie jakieś lęki i przeczucia dźwięk pałeczek czy kastanictów japońskich. Od czasu do czasu widzę przez gąszcz mojej codzienności ten pochód albo może taniec lisów o białych pyskach, może naszych dusz albo naszych świadomości, które wędrują nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd. ZORZE WIECZORNE 233 Portret kobiety w "Steniu Nigdy dotąd nie ośmieliłem się naszkicować portretu realnej, rzeczywistej kobiety czy dziewczyny. Opisywałem i oczerniałem kolegówr, przyjaciół, znajomych, ale jakiś wstyd, jakaś niepewność wewnętrzna powstrzymywał)- mnie przed ryzykiem portretowania tych kobiet, które spotkałem w życiu, a niejedna z nich może nawet zaważyła na moich losach. Ale teraz zrobię wyjątek i wspomnę o Zosi. O pewnej młodej kobiecie, a później starszej pani, co była dla mnie ni to siostrą, ni to młodą matką. Zadanie, jakie stawiam sobie, okaże się z pewnością niełatwe. Bowiem ta Zosia, o której będę mówić, pojawiała się w moim życiu nie za często i nie powiązały nas ani dramatyczne wypadki, ani bulwersujące incydenty, ani dotkliwe przeżycia. Zosia szła w łagodnym cieniu naszego życia i uśmiechała się, szła niespiesznie do tej furtki, za którą jest nicość, szła trochę samotnie ze swoją tajemnicą i już teraz zniknęła w tym głębokim prawdziwym cieniu, co majaczy przed nami. To był chyba rok czterdziesty ósmy i ja pracowałem w tygodniku literackim „Odrodzenie", o którym już mało kto pamięta i ja niewiele mogę przypomnieć. Wyłaniają się z zapomnienia jakieś postacie przelotnie zajmujące fotele redakcyjne albo zasilające tekstami nasze pismo. Jeśli nawet kogoś przypomnę, to na wszelki wypadek nie wymienię z nazwiska, bo żyjący po wielu latach tak sobie ukształtowali życiorys w zależności od koniunktur politycznych czy społecznych, że byliby oburzeni wypominaniem im czegoś, o czym sami dawno zapomnieli. A więc w tej redakcji „Odrodzenia", którą po Kuryluku objął sam Borcjsza, kłębiło się wielu bardzo różnych ludzi i prawie wszyscy z nich już dzisiaj nie żyją albo niedługo umrą. I oto pewnego dnia Borejsza zapowiedział nam, że nazajutrz pojawi się jego zastępczyni, zupełnie nam nie znana Zofia 234 Tadeusz. Konwicki Łuczck. Rzeczywiście, na drugi dzień pojawiła się pani, o której wtedy trudno coś było powiedzieć. Kiedy teraz rachuję czas, wychodzi mi, że Zofia była wtedy trzydziestoparolctnią młodą kobietą. Dziś jako podlotek hasałaby po dyskotekach. Ale dla mnie wtedy, ledwo osiągającego ówczesną pełnoletniość, Zosia była starszą panią i do tego z góry znienawidzoną. Bo myśmy, cała redakcja, źle przyjęli tę nominacje Borcjszy. Byliśmy zdania, że nie mając czasu na dopilnowanie lojalności współpracowników, nasadza nam politycznego komisarza. Zupełnie nie pamiętam, jak Zosia wtedy wyglądała. Pamiętam tylko, że zamknęła się w gabinecie naczelnego i pilnie czytała nasze materiały. Pierwszym wyzwaniem pod adresem nowego zwierzchnika był mój zuchwały, niczym nie umotywowany postępek. Wszedłem do jej pokoju i kategorycznym tonem oświadczyłem, że jako członek Związku Literatów winicnem pobierać pensję w wysokości trzydziestu tysięcy złotych, bo taka jest uchwała zarządu związku. Pani Zosia była trochę zdziwiona, bo nawet sam Borejsza brał tylko dwadzieścia sześć tysięcy. Ale ja twardo su; upierałem, że taki jest przepis i ja nie mogę ustąpić. Pani Zosia sterroryzowana moją pewnością siebie, a i dziś nie wiem, co mną powodowało, przyrzekła porozmawiać z dyrekcją „Czytelnika", do którego należał nasz tygodnik. Po pewnym czasie wezwała mnie do swego pokoju i oświadczyła, że choć z wielkimi trudnościami, ale jednak uzyskała wymaganą przeze mnie sumę. Tu jeszcze raz chciała się upewnić, czy rzeczywiście istnieje ten przepis, o którym jej mówiłem, a na który ona pod słowem honoru powołała się przed nieufnymi dyrektorami. Ja znowu wyniośle potwierdziłem swoje mniemanie. I od tej chwili brałem najwyższą pensję w redakcji. Z tego powodu moje nazwisko było umieszczone na liście płac przed nazwiskiem Borejszy, Zosi i innych tuzów redakcyjnych. Do dziś nie mogę zrozumieć, co mi strzeliło do głowy i skąd wziąłem ZORZE WIECZORNE 235 tyle bezczelności, żeby tak zaszantażować niewinną kobietę, wplątaną w intrygi redakcji, która za dwa lata miała być rozpędzona na cztery wiatry przez wiatr historii. Nic pamiętam, jak wtedy Zosia wyglądała, ale wiem, jak prezentowała się pod starość. Zosia była ładną kobietą, to znaczy miała twarz którejś z moich ciotek albo kuzynek, miała twarz jakby znaną mi już od dzieciństwa. Może rysy jej oblicza nie były klasyczne, może nawet ktoś by nazwał je nieregularnymi czy grubymi, ale całość układu twarzy składała się na jakąś osobliwą urodę i wdzięk wiecznej młodości, i jasność otwartą dla każdego człowieka, i ciekawość na wszystko, co ludzkie. Naprawdę Zosia była piękna. Ale była też bezbronna, nic uzbrojona na nasze czasy. Przyjaźniąc się z nią tyle lat nigdy nic spytałem ją o jej rodzinę ani o jej losy wojenne. Wydaje mi się, że pochodziła z niezamożnego domu przedwojennej inteligencji żydowskiej. Dlatego wcześnie trafiła na lewicowe ścieżki, które doprowadziły ją do komunizmu. Tak, wiem, po co teraz pochylać się i roztkliwiać nad skra-chowanymi komunistami, jeśli jeszcze nie oddano sprawiedliwości wszystkim ofiarom komunizmu, tego strasznego eksperymentu pośrodku Europy w dziwnym dwudziestym wieku. Ale przecież przyjdzie taki moment, kiedy po uczczeniu skrzywdzonych ludzie spojrzą ludzkim okiem także na krzywdzicieli, krzywdzicieli nieumyślnych. Zosia przed wojną szła w pierwszomajowych pochodach, skandowała na wiecach refreny wierszy Bronicwskiego, pewnie nosiła bibułę, przechowywała niclegalników, podczas wojny trafiła do Związku Radzieckiego, gdzie może pracowała jako robotnica w fabryce amunicji, a najpewniej siedziała w łagrze, gdzie wierzono w Stalina, wielbiono Stalina. Aż przykro o tym pisać. Aż ręka sztywnieje, gdy kreślę ten typowy szkielet losu polskiego, czy raczej polsko-żydowskiego, komunisty. Aż wstyd o tym pisać. * ;.U>V,N .\\ 236 '• Tadeusz Konwicki Ale i takie były meandry żywotów ludzkich, które dziś z zażenowaniem spychamy na śmietnik historii, w czarną przepaść niepamięci. Z tym życiorysem, z tymi zmarnowanymi latami za sobą, musiała Zosia przeżyć jeszcze wiele lat, które miała przed sobą. Zosia z mężem i synkami mieszkała na ulicy Wiejskiej, a my o dwa kroki na Frascati. U nas pojawiła się Marysia. Czasy może były złe, ale za to słońce świeciło jaśniej. Pełno tego blasku słonecznego leżało na skwerku, który obsadzaliśmy drzewkami, pełno tego słońca zlewało się jak wodospad ze skarpy po Prawiśle na ulicę Czerniakowską. Ale wtedy „Odrodzenie" połączono z tygodnikiem „Kuźnica" i w ten sposób powstała „Nowa Kultura" i redaktorem tego pisma został mąż Zosi, która już nie była redaktorką, była tylko zwykłą mamą. Spotykaliśmy się w tych chudych zagajnikach, które dziś są rozległymi parkami. Już tylko prywatni znajomi, porównywaliśmy nasze dzieci, zastanawiając się, co z nich wyrośnie. Potem spotkaliśmy się z Zosią w wydawnictwie „Iskry". W kolegium literatury współczesnej odkrywaliśmy nowe talenty i protegowaliśmy różnych dziwaków, co z całej Polski nadsyłali zdumiewające teksty. Potem w sławnym sześćdziesiątym ósmym wyrzucono Zosię z „Iskier" pod pretekstem, że jest żoną prominenta, choć jej męża dawno już odsunięto od wszystkiego i odbywał teraz dalekie wędrówki piesze niczym starożytny filozof, zwiedzając okolice podwarszawskie. A ten jej mąż, co okazało się po jego śmierci, przed wojną zapowiadał się rewelacyjnie jako młody filozof i gdyby nie ta komuna, może dziś figurowałby w encyklopediach światowych. Wojnę spędził, jak oni wszyscy, w Rosji, wrócił z kolegami, żeby Polaków przerabiać na anioły, zamiast filozofem, został aparatczykiem i jako aparatczyk stracił wiarę i porzucił partię albo partia go odtrąciła, i ocknął się tuż przed starością ze zmarnowanym życiem za sobą. . , ,,,- f^mm^ti^ ZORZE WIECZORNE 237 Zmarnowane cale życie. Łatwo powiedzieć, łatwo napisać. Życie przegrane. Życie przeciwko sobie. Życie — kupa rozczarowań i wyrzutów sumienia. Życie, którego lepiej, żeby nie było. Ale nie, ale życic Zosi miało skromny sens. Zosia do końca była młoda i uczyła się życia. Tę swoją niezniszczalną młodość ofiarowywała nam, swoim dziwnym, nie pasującym do siebie przyjaciołom, pisarzowi Madejowi, samotnikowi z Lublina albo okolic Lublina, kapryśnemu Julkowi Stryjkowskiemu, no i mnie, który znikał i pojawiał się jak spod ziemi. Obdarzała nas, a pewnie i innych przyjaciół, czymś, co trudno określić, a jeszcze trudniej nazwać. Zosia jako starsza pani była piękna. Ale ta uroda brała się nie z rysów, barwy oczu czy srebrzystych włosów. Ta uroda biła z wnętrza, z jakiejś dziwnej czystości, którą ochroniła przez tyle lat trudnych, a nawet tragicznych, z jakiejś wiary nie wiadomo w co, bo przecież wstyd pisać, że w człowieka, z jakiejś ufności nic wiadomo w co, z jakiejś umiejętności emanowania tej tajemniczej ektoplazmy naszej duchowej egzystencji, której ciągle poszukujemy jak eliksiru życia. Może Zosia była po prostu obdarzona tą szczególną inteligencją, według której korygowaliśmy nasz samotny lot w mroźnej przestrzeni układu słonecznego. Wr agonii mówiła: — Ja nic umiem umierać. Nie wiem czemu, ale chciałbym, aby wszyscy wiedzieli, że była, żyła na tym świecie moja przyjaciółka Zofia Łuczck. * # # W czterdziestym siódmym roku (oczywiście naszego wieku) pośród zrównanej z ziemią \Varszawy, na ledwo widocznym śladzie ulicy (może to były Aleje Jerozolimskie) spotkałem koleżkę z Kolonii Wileńskiej. Było lato, upał, dokoła morze ruin po- 17 — Zorze wieczorne 238 Konwicki rosłych wybujałymi lebiodami. Mój kolega kroczył zamaszyście kamienistym szlakiem, co spełniał rolę chodnika. Nie widzieliśmy się od trzech lat, bardzo burzliwych lat partyzantki, więzień, i wyjazdu na zawsze z naszej Wileńszczyzny. Więc powitanie było radosne, a potem zapytałem: — Co tu robisz? Przeniosłeś się do Warszawy? — A nic — dziarsko zaprzeczył kolega. — Przyjechałem do mojej dziewczyny. — Ooo — zdziwiłem się, przeczuwając sentymentalną przygodę. — Idziesz teraz do niej wprost z dworca? — A nie. Wracam. Bo wiesz, ona akurat wyjeżdżała do ciotki na Śląsk. Zaniosłem jej z Dolnego Mokotowa na Dworzec Główny dwie walizki. Dosyć były ciężkie, ale pierwszorzędnie się czułem — opowiadał z męską i radosną energią. — Naprawdę pierwszorzędnie się czułem. Patrzyłem na jego opaloną, zadowoloną twarz i myślałem o skromnych wymiarach jego randki. Przejechał paręset kilometrów na dachu pociągu, żeby odnieść na dworzec dwie ciężkie walizy swojej dziewczynie. — Naprawdę pierwszorzędnie się czułem — powtórzył jeszcze raz z entuzjazmem. — Teraz zwiedzę miasto i wieczorem może dostanę się na pociąg do Gdańska. Tacy byli kiedyś ludzie. Ja też pierwszorzędnie się czuję. Od czasu do czasu. Sam nie wiem. Może to przyśniłem którejś zimowej nocy albo już kiedyś opisałem w jakiejś swojej zapomnianej książce, a najpewniej przeczytałem u kogoś, kto nie wiedząc o tym, pomieścił owo zdarzenie między wierszami. Nic, to chyba urodziło się we mnie kiedyś i tkwiło przez lata w podświado- mości. ZORZE WIECZORNE 239 r Idę ulicą Świętokrzyską w dół ku Wiśle. Mój strasznie długi cień wyprzedza mnie, przedrzeźniając moje powolne ruchy. Ten cień jest niesamowicie ciemny i wygląda to, jakbym popychał nogami sylwetkę ludzką wyciętą z czarnego kartonu. Za moimi plecami zachodzi słońce. Połową swojej bladej, chłód na wcj tarczy już się zanurzyło między czarne i zębate grzbiety domów. To słońce zachodzi od kilku miesięcy, a może nawet lat. Teraz zajdzie na pewno. I na zawsze. Jest zupełnie cicho. Słyszę w swojej głowie szum jakby dalekiego wodospadu. Słyszę tylko siebie. Resztka wiatru albo powolnego ruchu powietrza zakołysze czasem uschniętą gałęzią, zbutwiałym badylem na martwym trawniku, obwisłym drutem zapomnianej instalacji. W wielu oknach nie ma już szyb. W czarnych czeluściach okien błyska czasem wyblakłym złotawym światłem ułomek szklą. Tu były kiedyś sklepy. Obrosłe rdzą żaluzje. Na zawsze rozwarte drzwi obłuskane z farby. Wydmy miału wapiennego na podłogach. Butelka z resztką octu. szczątek metalowej kasy, zaschnięty ekskrement na przechylonej ladzie. Wszystko martwe. Skręcam w prawo i mój cień, natrętny i przedrzeźniający, skręca również, omiatając wyszczerbione krawężniki chodników. Na jezdni odkryty wiąz. Pokrywa leży obok brzuchem do góry jak nieżywy żółw. Nikt już nie wejdzie do tej studzienki telefonicznej albo pustego kanału. Przede mną ulica, którą kiedyś wszyscy nazywali Tamką. U jej wylotu brzegi Wisły. Nikt nic wspina się pod górę ani nie zbiega na dół. Za rzeką, za Pragą, nie widać stłoczonych w szczelinie horyzontu chmur. Obłoków, chmur wesołych i brzuchatych, napęczniałych deszczem, już dawno nie ma. Ze ścian domów przed wiekami odpadł tynk. Zleciały na ziemię piaskowe płyty licujące frontony gmachów. Te warszawskie budowle przypominają obdarte z pierza gigantyczne ptaki. A w mojej głowic huczy spadająca z wysokości woda. Ten mo- 240 Tadeusz Konwicki notonny szum zastępuje świergot ptaków i pogwizdywanie prawdziwego wiatru. Jestem ostatnim człowiekiem. Nie spełnione nadzieje, wygasłe marzenia i nigdy'nie odkryte tajemnice. Nic mnie nie boli. Nie ulegam już żadnym wrażeniom. I niczego nic jestem ciekaw. Tutaj dach obsunął się z masywu starożytnego pałacu. Wisi nad kanionem ulicy jak przekrzywiona czapka olbrzyma. Ale olbrzymów też już nie ma. Nie ma też krasnoludków. Jestem sam. Wychodzę wreszcie na bulwar nadrzeczny. Ile tu poprzewracanych drzew. Dawno zbutwiały. Nic toczą już ich robaki ani nie obrastają grzyby. Wiatr nie goni po martwych trawnikach kolorowych papierków. Jedyny ruch to drżenie postnego powietrza, w którym coraz mniej tlenu. Ale i rzeki nic rna. Jest tylko płaska rynna ze śladami po rzece, która odeszła na zawsze. Zwietrzałe muldy piasku poskręcane przez dawne wiry i fanaberie zmiennych nurtów. Osiadłe brzegi, co nic muszą już trzymać w rygorze kapryśnej rzeki. Pasma skamieniałych wodorostów i wyszczerbiona muszelka błyskająca opalizującym wnętrzem. Ona stoi przy żelaznej barierze nad stromym brzegiem z resztką kamiennej cembrowiny. Oparła się dłońmi o czerwoną rurę bariery i patrzy w toń wody, której już nie ma. A ona jest smagła, ciemnowłosa, z czarnymi, gniewnymi oczami jak woda w rozgrzanym stawie między rosochatymi wierzbami. Takie dziewczyny pamiętam z młodości. Z jednej ze swoich młodości, może tej najburzliwszej. z wojnami, z tułaczkami, z katastrofami moralnymi, z ciągłym i wielkim cierpieniem. Takie dziewczyny szły wtedy z nami przez życie. Nie, ona jest wiotka, krucha i gdyby był wiatr, to na pewno rozwiałby jej jasne, płowe włosy jak źdźbła słomy między belkami prastarych domów wiejskich. Oczy ma niebieskie albo szare niczym leśny suchy mech. Nie, jedno oko jest szare, a drugie zielone jak kamyk rzeczny. ZORZE WIECZORNE 241 Ona czeka na rnnie. Razem odejdziemy i zatrzaśnicmy drzwi za sobą. Jeśli będą jakieś drzwi. Jeśli wymacamy za sobą drzwi. Ja ją spotykałem kiedyś i ona mnie mijała. Może otarliśmy się czasem o siebie na ulicy. Może ją czasem przyśniłem nad ranem podczas tych strasznych nocy w zgryzocie i zmartwieniu. Może chciałem się w niej zakochać, gdy zobaczyłem ją raptem w tłumie, pojawiającą się i znikającą w gęstwie cudzych twarzy. Może ją już opisałem kiedyś albo chciałem opisać. Ona mi towarzyszyła przez całe moje życie. Przez kilka, przez wiele moich żywotów. I nigdy nic mogłem jej powiedzieć paru prawdziwych słów, nie mogłem jej dotknąć, złączyć się z nią w tej przejmującej wspólnocie gasnącej świadomości. — Czekasz na mnie? Odwróciła się, uśmiechnęła znajomym od zawsze uśmiechem. — Tak. Czekam już bardzo długo. — Cały czas szedłem do ciebie. Nic odpoczywałem ani chwilki. Spieszyłem się do ciebie. — Parę razy omal nic umarłam. A może już nieraz umarłam. A jednak jestem. Spojrzałem na słońce. Już tylko rozmyty brzeg wielkiej bladej kuli wystawał znad czarnych dachów. — Tu w tej dolinie rzeki najpierw przyjdzie noc. — Ale nasza rzeka została daleko i nikt się już nad nią nie spotka. , >•; — Nikt się już nigdy i nigdzie nie spotka. — Obejmij mnie, jak zawsze obejmowali się ludzie. Dotknąłem jej barku otoczonego puchem delikatnego ciepła. Ostatniego ciepła. Przytuliła głowę do tego załomu między moją szyją i obojczykiem. Włosy jej pachniały wiatrem, którego już nic ma, ziołami leśnymi, co dawno umarły, i jakąś nie znaną nam jeszcze dalą. — Jestem zmęczony. — Odpoczniemy, jeśli będzie jakieś miejsce do odpoczynku, jakieś gniazdo w tej wielkiej ciemności przed nami. 242 Tadeusz Konwicki A ' — Boisz się? - • ••*•'."••> u.'"; --,,-< -., t ... , ... , ,,. . — Czasem się boję, a czasem nie. ' :<' •' '. ! •- — Będziemy razem. Na zawsze. ° '*' "'"• '/ — Jeśli to możliwe. v '( ' y L' '.')•',.•• * .' — Może na nicość. ' • ^ • M - --f i! • — Może na nicość. "v*> • •••• .<•'-• ^v -•-^•L •••'•; ' — To i dobrze. •-- ->"'/- "•'" ^'^'^r -^ < '•-• • Dno rzeki wypełniał mrok. — I po nas zostanie nicość. Czego się lękać. Nie ma odwrotu. Przygarnąłem ją ciaśniej do siebie. Miała na sobie te włosy, które u nas nazywano kruczymi, a może jasne i suche jak pył na drodze z Wilna do Oszmiany, miała na sobie te piersi zalotne i wystraszone, miała tę spadzistOM brzucha i ciepło wygasającego lata spotykane przeze mnie w Australii, w San Francisco i nad rzeką Wilcnką w moim kraju rodzinnym. — Patrz, to już ostatni skrawek słońca — powiedziała nie podnosząc głowy i wzdrygnęła się nagle. — Jest ci zimno. — Niedługo wszyscy zamarzniemy. To znaczy ty i ja. — Przychodziłaś do mnie czasem w nocy i odchodziłaś przedwcześnie, a ja budziłem się z okropnym biciem serca. — Chodź, usiądźmy tutaj. — Ziemia już chłodna. - ' : ' ii^r'. ZORZE WIECZORNE 243 — Wszystko będzie chłodne. Zaśniemy o pierwszym mrozie. Zaśniemy nad rzeką skutą lodem. — Rzeki już nie ma — powiedziałem, kładąc się obok niej na ziemi, która wcale nic była zimna. — Tak, nie ma rzeki, nic ma miasta, nic ma chmur. Czy wiesz dokąd lecimy? i; t- — Lecimy w głąb tajemnicy. -f — Jak to dobrze, że jesteśmy razem. ,v -,-L — Tak, złączeni ze sobą na zawsze. <4< — Powiedz, kochany, co to znaczy: złączeni ze sobą na zawsze? Słońca już nie było. Został tylko pod czarnym niebem topniejący z wolna jasnozłoty brzask. Kończył się koniec świata, i- Gdzieś na południu toczy się wojna, gdzieś na północy zamyka się narody do więzień, na ulicach ogromnych metropolii wybuchają bomby, rodzą się dzieci bez mózgu albo z wątrobą na wierzchu, jakieś epidemie powalają cale społeczności, do morza wypływa ocean ropy naftowej, pod moim domem umiera narkoman, który znienawidził Pana Boga. Spadło wreszcie trochę śniegu. Przyszedł mróz. Ale co ja mam z tego, że spadł śnieg i przyszedł mróz. * Są ludzie, w których obecności czuję się sztucznie. Po latach spostrzegłem, że. i innym, moim kolegom, znajomym, zdarzają się takie sytuacje. Po następnych latach zauważyłem, że my wszyscy czujemy się sztucznie .wobec tych samych ludzi. Oczywiście wiem i wiele razy czytałem, że każdy spotkany osobnik ma o nas swoją opinię i wyrobiony obraz psychologiczny. A my mimowolnie staramy się sprostać jego mniemaniu o nas. Ileż to razy z niechęcią i przykrością musiałem udawać zucha, bo mój interlokutor powiadał: pan taki odważny 244 :is .,• * (l1 Tadeusz Konwicki i dzielny. Ale jeszcze gorsze przypadki zdarzały się, gdy ktoś mnie poznawał z gotową etykietką określającą mnie jako dowcipnisia. Co bym nie powiedział — facet wybucha śmiechem. Powiadam ledwo żywy: źle się czuje, zaraz chyba padnę. A facet, zamiast podać szklankę wody, zwija się ze śmiechu. Przyznam się tu, że trafiały się — choć bardzo rzadko — piękne panie, które spoglądając na mnie powłóczyście, szeptały z udaną zgrozą: — pan taki Iowelas. Ale tutaj chciałbym rozpatrzyć trochę inny przypadek psychologiczny. Myślę o tych ludziach, przy których staramy się być naturalni i nam to nic wychodzi. Chcemy być swobodni, a jesteśmy czemuś napięci. Usiłujemy zachowywać się szczerze i znienacka przydarza nam się kłamstewko. Najpierw szukałem winy w sobie. Jeśli zderzę się z rywalem z tej nędznej niwy artystycznej, to może — mówię sobie — jakaś podświadoma zawiść albo kompleks niższości usztywnia mnie i czyni sztucznym. Może jakiś nie zracjonalizowany lęk, że nagle potknę się o jego piedestał geniuszu i stracę kontenans. Może trwożliwa obawa, że błyśnie jakąś nadnaturalną dyspozycją artystyczną, która odbierze mi odwagę do moich amatorskich i mozolnych wysiłków prowincjonalnego pismaka. Później zacząłem się konsultować z podobnymi do siebie ofiarami. Zaczęliśmy analizować naszych pogromców-niepo-gromców, naszych hipnotyzerów-niehipnotyzerów, naszych drę-czycicli-nicdręczycicli i okazało się, że ta sztuczność szła od nich, nie od nas. Mnie się wydaje, że jest gatunek ludzi stale spiętych, stale dygocących wewnętrznie, stale przyjmujących jakieś pozy i ciągle coś chowających przed nami w zanadrzu. Może to ich zjada drobna wstydliwa zawiść. Może oni lękają się potknięć o nasz skromny, mocno spękany piedestał. Może obawiają się, że jakaś nieopatrzna chwila szczerości ośmieszy ich w naszych oczach. - •--- -,-;. .- „ - •••• - - • ... - ..> • • • - ••,•-> ZORZE WIECZORNE Chodzi mi o to, że jeśli ktoś chce mnie nazwać & niech najpierw przyjrzy się sobie. Jestem sztuczny jest sztuczna — jak powiada Gombrowicz. 245 uaca r Świadomość. Straszne zjawisko przyrodnicze. Tak, chyba jednak przyrodnicze. Kiedy ono przyplątało się do ssaków dwunożnych w ich strasznej i morderczej ewolucji. Kiedy to coś błysnęło nieśmiało kilka razy, a potem zapaliło się wątłym płomykiem, który zdmuchuje natura w nieoczekiwanym momencie. Gdybym był poetą, to tę nieszczęsną świadomość przyrównałbym do dmuchawca, co rozwija się pracowicie przez kolejne stadia, żeby go potem zdmuchnął i rozsypał po świecie przypadkowy poryw wiatru. Już kiedyś wspominałem o moim konflikcie ze świadomością. Nie boję się specjalnie ani nieba, ani piekła. Wiele bym dał za gwarancję, że świadomość rodzi się z niczego i ginie w nicości. Że to tylko przypadkowy, a może nawet uboczny produkt mozolnej ewolucji siedemdziesięciu kilo wody, pobudzonej elektrycznie wody, czyli po prostu człowieka, czyli jednej z wielu form egzystencji na tej dziwnej, małej planecie wirującej z jaką taką dokładnością wokół niewielkiej gwiazdy. Były momenty, że myślałem, iż nie wytrzymam tego nieustannego, bez chwili ulgi, bez nadziei na jakiś koniec, tego okropnego ciężaru mojej ułomnej, indywidualnej świadomości, która zapewne różni się od każdej innej i dlatego nikt nie może zrozumieć mojej męki i nikt nie może zapobiec mojej torturze. Moim najintensywniejszym marzieniem byłaby wtedy obietnica Pana Boga albo diabła, że jest jakiś guzik, po naciśnięciu którego nie byłoby już mnie, mojej nieustannej obecności w samym sobie, nie byłoby ziemi, nieba i tych strasznych, mrugających przez całe wieczności światełek, które nazywamy gwiazdami. *K- k*- . -••>•- 246 Tadeusz, Konwicki Po latach te lęki wywołane przez nadmiar leków albo przez jakiś błąd w rozpędzie i hamowaniu się mojej biologicznej maszynerii, po latach te lęki zacichały jak ból zęba, ale czasem znienacka wracały z dawną siłą i wtedy zaczynałem się w nocy dusić, myśląc rozpaczliwie o tej ostatecznej próbie zabicia świadomości, jaką jest banalny skok z wysokiego okna. Świadomość. Kto ją wymyślił i po co. Może jest tylko przypadkiem, jakimś głupim zbiegiem okoliczności i nigdzie się nie powtarza we Wszechświecie. Świadomość — zły doradca, fatalny objaśniacz naszej egzystencji w tajemniczej czerni wypełnionej rozbłyskami i zgaśnięciami, którą nazywamy wiecz-'nością. Ośmielam się zauważyć (co spostrzegli już zapewne pracowici filozofowie), że grzech i zło zrodziły się razem ze świadomością. Pęczniała, rosła, sublimowała się nasza świadomość i rosło, udoskonalało się zło. Świadomość produkowała przewrotne myśli, paskudne zachcianki oraz zbrodnicze ambicje. Przekleństwo tego świata wzięło się ze świadomości. Dobrze jest, kiedy ta fatalna, nie chciana przeze mnie świadomość zadowala się grą, zabawą, spekulacją. Dobrze jest erudy-tom, szachistom, obsesjonistom. Nawet nieźle jest samolubom, co skupieni nad swoim jestestwem, nie spostrzegają tego narzędzia, które im umożliwia autoadorację. Ale co ma zrobić taki facet jak ja, w którym świadomość niczym nie zaabsorbowana, świadomość jak wyschnięty orzech w za obszernej łupinie, świadomość arogancka i bezczelna, świa-dość jak ogromny balon ze mną przywiązanym do gondoli, co ma zrobić taki nieszczęśnik z tym fatalnym prezentem Pana Boga, natury albo jakiegoś nieznanego przeznaczenia. A jeżeli świadomość jest wieczna. Wielu samouków albo domorosłych filozofów naszcptuje łatwowiernym do uszu o jakichś falach, co rozchodzą się w nieskończoność i żyją zatem wiecznie. ZORZE WIECZORNE 247 Inni bają o reinkarnacji (wzdrygam się zawsze przy tym słowie) i o nirwanie. Ale ta nirwana, choć miła i spokojna, też mnie przeraża. Ja bym wolał, żeby wszystko zgasło i koniec. Wieczna ciemność, absolutna próżnia, boska nicość. Przecież ta świadomość, nie wiadomo gdzie i kiedy poczęta, jest naszym Kosmosem. Ona nas prowadzi, dręcząc po drodze, ona nam objaśnia naszą egzystencję i nasz los. Ale co jest poza nią, poza jej granicami, poza tą strefą czyjegoś eksperymentu, którą nazywamy niedołężnie życiem, bytem, istnieniem. Padam plackiem przed dorobkiem filozofii, to znaczy uporczywym dłubaniem, grzebaniem, bcłtaniem w naszej wątłej, . postnej jak przedranna mgła świadomości, ale ta wielka praca może odbywa się na marginesie, w jakieś niedorzecznej dygresji albo w najlepszym razie w nonparelowym przypisie do nieznanej na zawsze całości. A mnie chodzi przecież o życie. To znaczy o życie mojej świadomości. Właściwie o pozbawienie życia mojej świadomości. Dziwna rzecz. Przypomina mi się wojna. Ale nie jakieś dramatyczne czy tragiczne epizody, lecz tylko nieforcmnc strzępki wydarzeń bez znaczenia i bez puenty. Na przykład widzę siebie w piwnicy albo może w sutery-nic urządzonej przez Ryśka Sz., mego gimnazjalnego koleżkę, jako warsztat stolarsko-ślusarski. Oczywiście, nie widzę siebie, bo nikt siebie nic widzi w pamięci, raczej mam świadomość uczestnictwa, które można porównać do stylistyki filmowej zwanej „widzeniem kamery subiektywnej". Więc mam piętnaście albo szesnaście lat i z Ryśkiem, co był „złotą rączką", więc z tym Ryśkiem, którego widzę jak żywego, choć już jest dawno nieżywy, więc z tym Ryśkiem produkujemy skrzynki do lodów dla ulicznych sprzedawców w Wił- 248 Tadeusz. Knnwicki nie. A te skrzynki to wcale nie prosta sprawa. Budujemy z mozołem dość skomplikowane urządzenie drewniane, wymoszczone w środku blachą, zaopatrzone w jakieś kraniki, pokrywy, uchwyty. Potem całość malujemy starannie białą i niebieską farbą olejną. Czasem wpada do nas młody mężczyzna, którego imienia nie pamiętam. On jest znanym w całej Kolonii Wileńskiej majstrem od wszystkiego. Ze starej puszki po konserwach umie zrobić ścienny zegar, a z dobrego dębowego pnia potrafi skonstruować silnik samochodowy. Cała nasza wileńska cywilizacja pełzła powoli do przodu dzięki takim genialnym samoukom. Więc ten nasz majster zachodził do nas, żeby nadzorować fabrykację tych skrzynek, albo może odwiedzał nas po znajomości i przy okazji udzielał bezcennych rad fachowych. Wyglądał tak, jak powinien wyglądać mieszkaniec okolic podwileńskich, gdzie wymieszały się wszystkie rasy wschodnioeuropejskie. Ale ja najbardziej pamiętam jego usposobienie. Sceptyczne, powolne, powściągliwie pewne siebie. Mówił, co myśli, prosto z mostu, a i lubił posłużyć się dowcipem kostycznym, czasem nawet dosyć cierpkim. Pewnego dnia, badając szczelność blaszanego zbiorniczka, spojrzał na mnie i rzekł z tym swoim krzywym uśmieszkiem: ;,;..• — Ty, Tadźka. ładny nic jesteś, ale masz piękne włosy. Akurat pochwalił to, co najłatwiej stracić. Kiedyś powiedziałem sam albo może kazałem to pomyśleć któremuś z moich bohaterów, że czuję się tu, w dorzeczu Wisły, jak cudzoziemiec. Teraz, po latach, znam już przyczyny takiego samopoczucia. Wrastałem w tę ziemię uporczywie i wykorzeniałem się w jednej chwili. Jestem po prostu cudzoziemcem. Jednego dnia zauważyłem, że jak w gondoli balonu unoszę się stale w górę i jak ptak wędrowny patrzę z wysoka ZORZE WIECZORNE 249 na tę krętą rzekę, co wpada do Bałtyku, na miasto, w którym mieszkam, na tych ludzi, co biegają jak mrówki po krętych ulicach, na swoich bliskich i na siebie samego. Początkowo myślałem, że jest to właściwość, na jaką cierpią poczciwi grafomani. Że to objaw złego gustu i nieposkromionej pretensjonalności. Później znalazłem u Bachtina objaśnienie tego syndromu literackiego, jak się okazuje, dość częstego w fachu literackim. Zacząłem więc badać w sobie tę przypadłość, obserwować pilnie, i z wolna, bez pośpiechu, racjonalizować. Jest wiele sposobów, żeby poskromić w sobie takie inklinacje literackie i (pożal się Boże) intelektualne. Próbowałem skosztować prozy obyczajowej, humorystycznej, nawet sensacyjnej, zdecydowałem się nawet użyć stylistyki wisusa literackiego, przy-jemniaczka, brata łaty, co trąca poufale łokciem czytelnika i mruga do niego porozumiewawczo. Ale to wszystko, niestety, nie dla mnie. Mnie nudzi humo-rek, mnie nudzi opisywactwo, mnie nudzi styl przeźroczysty i styl smaczny. Mnie nudzi powodzenie i klęska, mnie nudzi ubóstwo i zamożność, mnie nudzi zatapianie się w szarym tłumie i raptowny awans do tronu ojca narodu. Abncgacja czyni mnie cudzoziemcem. Nic jestem w stanie brać udziału w tych wszystkich zabiegach i podchodach, staraniach i wysiłkach, depresjach i histeriach. Nie mam siły, żeby być patriotą na przyzwoitym poziomic, żeby biegać gorliwie do kościoła razem ze wszystkimi i klaskać wspólnie z tłumem. Ale mój chłód nie bierze się z braku temperamentu. Jestem zbudowany z tych samych komórek co reszta. Więc i ja mam jakieś wzdrygnięcia, podskoki i machinalne odruchy w stronę gotówki czy męczeńskiej korony wieszcza. Lecz kończy się to tylko na wzdrygnięciu czy nie dokończonym geście. Ja się nie chwalę, ja boleję. Jestem goły jak otrzebiona z gałęzi żerdka. Dokoła mnie pusto i ja jestem w środku pusty. Nie wypełniony gmatwaniną pragnień, żądz i emocji. '- " 250 Tadeusz Konwicki Patrzę na was i na siebie okiem laboranta. Widzę cały ciąg życia, ogromny łańcuch egzystencji, straszny splot genów, od muchy czy łopianu nad Zalewem Zegrzyńskim aż do prezydentów i namarszczonych surowo demiurgów, co nam ustanawiają prawa moralne w swoich grubych księgach. Ja widzę okropną zniechęcającą ciągłość i zatartą tę kreskę, od której zaczyna się Homo sapiens i wszystkie fochy związane z tym awansem. Ja tu jestem przejazdem, przelotem, przepełzem. Wy to też o sobie powiecie. Ale wy wrośliście tu na amen i kiedy będą was stąd wyrywać, zabierać na zawsze jak krzak kartofli, będziecie wyć i zapierać się ze wszystkich sil. Ja nic zapuściłem żadnego korzonka, ja tylko udaję, że obrosłem jakimś marnym życiem. Ja jestem przechodniem, zrzutkiem spadochronowym, cudzoziemcem, który zapomniał wskutek amnezji swojej pierwotnej ojczyzny. Ozdobiliśmy swoją egzystencję świecidełkami jak choinkę. Wszystkie przymusy naszego bytowania (czasem idiotyczne, czasem ohydne) ubieracie w męce ozdobami swojej skromnej wyobraźni. I ja to robię razem z wami, choć bez przekonania. Go to ja chciałem powiedzieć. A, nic takiego. Przestrzegam waszych obyczajów, unikam grzesznych uczynków, odwiedzam kasy, żeby podjąć gotówkę, zjadam na obiad ruskie pierogi, czasem nawet podszczypuję wasze panie, ale mnie to nic a nic nie obchodzi. Do kogo ja to mówię. Sam do siebie. Mój status cudzoziemca byłby całkowicie czysty i wzorowy, gdyby nie pewna zawstydzająca okoliczność. Otóż kiedy tak leżę w swojej nyży (już bez kota Iwana) całkowicie wolny od tych przymusów, którym wszyscy podlegają, nagle spina mnie jak ostroga kolka próżności albo nawet — wstyd powiedzieć — zwykłej pychy. J J r l , , , -,i , ;.',,' ,. •;.••' ZORZE WIECZORNE 251 Wiem, że to wszystko nie ma sensu, ale jednak zdenerwuje mnie raptem czyjaś nieuwaga wobec mojej osoby. Wiem, że stanowię tylko niecałe siedemdziesiąt kilo wody pobudzonej elektrycznie, ale jęknę raptem, kiedy ktoś bierze w nagrodę niezasłużoną gotówkę. Wiem, że nade mną huczy bezmiar oceanu entropii, lecz nadżera mnie czerw zazdrości, kiedy jakaś ładna dama strzela okiem nie do mnie, ale do mego paskudnego kolegi. Jestem więc cudzoziemcem, który się nabawił od tubylców fatalnej i wstydliwej choroby. Ale może ta dolegliwość czyni znośniejszym ten przymusowy pobyt na wygnaniu. Boże, jeśli jesteś, dzięki Ci za chorobę. W naszej wspaniałej, patriotycznej i bohaterskiej literaturze od pół wieku co najmniej dominuje ton belferski. Aż strach czytać te eseje profesorków-pyszałków, deklaracje poetów-teore-tyków, listy klasyfikacyjne prozaików-przewodników stad. Nasz polski klasyk jest wiecznie nadąsany, wszystkim pogardza i każdemu, kto mu się nawinie pod rękę, stawia dwóję. Jakiś bzik pedagogiczny ogarnia coraz szersze kręgi. Nasza socjeta literacka przypomina szkółkę niedzielną przy prowincjonalnej parafii. Może to huśtawka polityczna i ideowa, w której żyjemy tyle czasu, przyczynia się do takiej atmosfery. Może to nawyk przywoływania do porządku i wychowywania bliźnich, co przyszedł z Rosji. A może stała mobilizacja moralna przed kolejną wojną czy następnym powstaniem. Nie. Po prostu większość naszych powojennych wieszczów i kolosów prozy zaczynała od bclferki. Jeszcze przed wojną, szukając pracy, chwytali się zawodu nauczycielskiego. Uczyli polskiego, łaciny albo historii w gimnazjach warszawskich, łódzkich czy na kresach. Po wojnie rzucali swoje szkolne profesury, żeby zająć się całkowicie literaturą, ale już od nawyków belferskich nic mogli się uwolnić. I jakoś tak się stało, że literatura nasza podzieliła się na belfrów i uczniów. , ... 252 Tadeusz Konwicki Łatwo się domyślić, że ja trafiłem do drużyny uczniowskiej. I jako uczeń, zostający nieraz na drugi rok w tej samej klasie, mam nieprzychylny stosunek do naszej profesury. Po prostu źle odbieram te morały, klapsy, a także dwóje i pały, którymi mnie częstuje grono pedagogiczne naszej literatury. Ale ja się tu skarżę trochę na pokaz. Ta generacja litera-tów-bclfrów powoli wymiera. Od czasu do czasu pojawi się jakiś młodociany guwerner, lecz dosyć prędko ulega ogólnej demoralizacji. Już po paru latach widzę jego srogą twarz okoloną kloszardowską brodą, już spotykam go nietrzeźwego pod knajpami, już próbuje ode mnie wyłudzić skromną pożyczkę. Więc problem z wolna wygasa, ale nie wiem, czy wygasa. Z powodu ogólnie wiadomych ruchów tektonicznych w sferze społecznej, politycznej i moralnej, literatura, a szczególnie poezja, zaczyna szukać schronienia i bezpiecznego azylu na uniwersytetach, albo mówiąc modnie — na kampusach uniwersyteckich. My co prawda jeszcze kampusów nic mamy, ale już się pojawili azylanci. Rodzi się więc nowy rodzaj literatury, literatury uniwersyteckiej. Najlepiej zresztą w zaciszach pokoików seminaryjnych czuje się poezja. Czytamy więc z szacunkiem wiersze pisane przez profesorów dla profesorów. Ja, jako prosty człowiek, albo raczej jako prosty literat, popadam czasem w zadumę, studiując tę uniwersytecką poezję. Chyląc czoła przed jej uczonym tokiem, mam nieraz ochotę przepisać ją ciągiem, tak jak prozę, żeby odebrać jej szyk graficzny wiersza. Obawiam się, że otrzymałbym po prostu kilka aforyzmów, podobnych do tych, jakie w specjalnych rubrykach drukują popularne tygodniki. Poezja profesorska jest rozumna i stateczna, przesiąknięta zapachami i nastrojami pokojów uniwersyteckich pełnych książek. Przypomina ona zadania szachowe, powtórkę z logiki klasycznej albo szereg równań z kilkoma niewiadomymi. ZORZE WIECZORNE 253 Mnie się wydaje, że niektórzy twórcy poezji uniwersyteckiej są już znudzeni swoim procederem. Wiedzą z lektur, że poezja winna kierować się ku szaleństwu albo wariacji. Próbują więc symulować pomieszanie zmysłów. Sprytniejsi profesorowie dla kawału, lub żeby utrzeć nosa wziętym literatom, biorą się do powieści. Piszą albo ckliwe, sentymentalne historie miłosne, albo crudycyjnc kobyły kry-minalno-historyc/ne. I biją na łeb oszołomionych, skonsternowanych, przestraszonych zawodowców. Przed belframi nie ma ucieczki. Po latach namysłu postanowiłem strawestować myśl starego Lwa Tołstoja i rzuciłem nieśmiało hasło: nic przeciwstawiać się głupocie. W wiciu kręgach naszego społeczeństwa hasło to przyjęto się i jest respektowane do dzisiaj, a może nawet szczególnie dzisiaj. Coraz bardziej streszczam się w swoim życiu i na papierze. Streszczanie się jest związane z wiekiem. Dawniej, w młodości, byłem pewnie gadułą. Dzisiaj otwieram usta. żeby coś powiedzieć, i w czasie tego otwierania nagle przechodzi mi ochota zabierać głos. Wydaję więc stłumione chrypnięcie i milknę. Ale, o dziwo, ten mój nieudany zamiar clokwencyjny podnieca jakoś współbiesiadników. W momencie, kiedy zniechęcony zamykam gębę, wybucha gwałtowny jazgot zebranych. Wszyscy jakby dźgnięci dziwną siłą elektromagnetyczną (dlaczego elektromagnetyczną?), więc wszyscy, jakby porażeni nieznanym prądem, zaczynają przekrzykiwać się nawzajem, a ja patrzę z rezygnacją w stół i powtarzam te mądre słowa, wypowiadane przez starców od czasów babilońskich: czas umierać. 18 —Zorze wieczorne 254. Tadeusz Konwicki A i teraz, kiedy bawię się tym papierem, papierem już użytym swego czasu przez kogoś, papierem zapisanym, zapisanym po jednej stronic przez jakiegoś nie znanego artystę, więc i teraz miętosząc tę kartkę papieru otwieram swoje duchowe usta i zamykam, otwieram bezgłośnie usta i z cichym klapnięciem szczęki zamykam. Jeśli oczywiście istnieją duchowe usta i jeżeli można nimi manipulować. Po prostu chcę powiedzieć, że już wielu rzeczy nie chce mi się powiedzieć. O ile dawniej na tekturowej teczce, w której trzymam manuskrypt, notowałem sobie dla pamięci jakieś wydarzenia czy frazesy godne umieszczenia w książce, to teraz pracowicie wykreślam te zamian-, zniechęcony ich oczywistością, wtórnością albo w ogóle nieważnością wobec, tak, ale wobec czego. Znowu noc, znowu to uczucie, że żyję i nie żyję, raptowny popłoch, potem zniechęcenie, niech będzie, co będzie, ale niech już będzie. Byle szybciej, bez zwlekania, bez mitręgi. Zebyż to ktoś choć na sekundę pokazał mi moją klepsydrę życia. Otóż z czego chciałbym zrezygnować, czego już nie warto zapisywać, a jeśli by się zaczęło nawet formułować, to należy zaraz skreślić: gdzie się nic ruszę w Warszawie, wszędzie widzę wariatów. Ale nie tam jakichś lekko stukniętych osobników, nic. wszędzie uwijają się regularni wariaci, dziwacznie poubierani, z obłędem i agresją w oku, wygłaszają jakieś oświadczenia polityczne czy światopoglądowe, wznoszą krzyki podobne do haseł wiecowych, śpiewają sami do siebie patriotyczne pieśni, zaczepiają w ważnych dla nich sprawach skonsternowanych przechodniów, niektórzy nawet jeżdżą na rowerach udekorowanych jak dyskoteka. Patrzę ze zgrozą, ale i przyjaźnie na tych naszych wariatów, a w tyle mojej głowy błąka się jeszcze myśl, że to są wariaci dyplomowani, wariaci dojrzali, profesorowie wariactwa, a gdzie są ci początkujący, półwariaci, fiksujący, niedowarzeni, kopnięci w móżdżek. Potem zastanawiam się, jak to jest —jeżdżą ZORZE WIECZORNE 255 autobusy, funkcjonują banki, nad miastem l^tą sdinoloty. Jak to jest możliwe, żeby w takiej sytuacji mogło sfunkcjonować nowoczesne, skomplikowane państwo. '•.;-, Drodzy moi 'bracia, ssaki dwunożne, pół wieku bawię się w tajnego socjologa. Teraz już wiem na pewno, że w każdym społeczeństwie jest zaledwie pięć procent osobników normalnych, to znaczy z prawidłowo uzwojonym mózgiem i dostatecznie czułym ekranem wrażliwości. Ci ludzie są uczestnikami czynnymi na przykład życia kulturalnego. Oni chodzą do kina i coś z tej sali kinowej wynoszą poza echem rechotu, czytają książki i czasem o nich myślą, muszą raz na parę miesięcy zajść do teatru czy wpaść na wernisaż malarski. Oni wszyscy rozumieją, co do nich się mówi, zauważają często bliźnich, ale oprócz tego spostrzegają wokół siebie przyrodę, są sposobni do przeprowadzenia pewnych procesów intelektualnych, których wynikiem jest poczucie odpowiedzialności, przyzwoitości i obowiązkowości. Wszystkie te cechy składają się na to, co nazywamy człowieczeństwem. Pozostałe dziewięćdziesiąt pięć procent to osobnicy uwikłani w żmudny proces ewolucji, proces pełen błędów, niedopatrzeń, usterek i nawet pewnego chaosu. Dlatego sympatyczny jaskiniowiec żyje obok konkwistadora z czasów Kolumba, a dżentelmen z epoki lodowcowej sąsiaduje z łowcą mamutów ery trochę późniejszej albo wcześniejszej. Zatem owe wspomniane wyżej pięć procent obsługuje w sensie społecznym pozostałych. Oni budują cywilizację i przyśpieszają tak zwany rozwój duchowy. Wystarczy tych pięć procent, żeby budować samoloty, tworzyć teorie matematyczne, pisać książki i wymyślać nowe religie. Owe pięć procent organizuje rygory, które tę resztę, te ofiary głupkowatej ewolucji, w jakim takim ordynku prowadzą ku niewiadomemu przeznaczeniu. Drodzy bracia, ssaki dwunożne, w tym momencie ktoś za-wyje, że głoszę tu kult jakiegoś Ubermenscha, że kłania mi 256 Tadeusz Konwicki się Platon albo Nietschc. Otóż ja nie wielbię ani owych pięciu procent, ani pozostałych dziewięćdziesięciu pięciu. Beznamiętnie opisuję to, co widzę. Kłaniam się tym, co nadążają za ewolucją i padam na klęczki przed tymi, co lekko się spóźniają. Wszyscy widocznie są potrzebni dla tak zwanego całokształtu. Mnie wszystko jedno, czyli, jak mawiano za okupacji niemieckiej — ganz egal. Powiadają uczeni, że teraz są już całkowicie pewni prawdziwości teorii Wielkiego Wybuchu, który był początkiem naszego Wszechświata. Podobno wygrzebali gdzieś we wnętrznościach Kosmosu niepodważalny dowód. Czytam i słucham uczonych z pełną życzliwością. Kilkadziesiąt lat temu miło przyjąłem wiadomość, że nasz Wszechświat istnieje pięć miliardów lat, teraz z równym zadowoleniem przyjąłem postarzenie naszej nieskończoności o następne piętnaście miliardów. To, co istnieje, budzi moje umiarkowane zainteresowanie. Ja jestem ciekaw (tak jak wszyscy), co było przed owym wybuchem przynoszącym ulgę profesorom, ale nie mnie. Co jest poza tymi wybuchami i poza naszymi wszechświatami. W czym jesteśmy zatopieni albo zawieszeni. Jaka jest możliwość poza gabarytami materii. I co to jest próżnia, jeśli taka egzystuje, i co jest jeszcze dalej poza próżnią. A jeśli ktoś mi proponuje następne wymiar)' (powiadają, że oblicza się ich aż na jedenaście czy trzynaście), to co się dzieje między tymi wymiarami i poza nimi. Jeśli jest istnienie, to musi być i nieistnienie. Zwykle w tym momencie za mego dzieciństwa i młodości w Kolonii "Wileńskiej zrywałem się spocony z łóżka, słuchałem szumu wiatru, co walił się ciężko na popękane szyby, przelatywał tupiąc po blaszanym dachu. Meble stały pod ścianami ZORZE WIECZORNE 257 zaczajone i chytre, w lustrze tremo coś się strasznie odbijało, jakieś kształty, zarysy, cienie zjaw, złych duchów, upiorów, przybyszów z innych wymiarów, z głębin przerażającej tajemnicy. Znikąd ratunku. Gdzieś za piątym przepierzeniem pochrapują dziadkowie, głusi na moje przerażenia, w czerni nocy odlecieli z tego świata w sennych marach moi koleżkowie, nauczyciele, nawet ksiądz proboszcz. Jestem sam. Nie ma nieba, nie ma ziemi. Są tylko tajemne znaki ciemności, która może jest istotą naszego bytu. Jestem sam. I zawsze będę sam. A gdyby tak wziąć kilka słów i obedrzeć je ze skóry. Aż do żywego mięsa. Czyli do samego sedna. Słowa bez przekłamań, bez pajęczyn dwuznaczności, bez kory konwenansu, formy, bez linii papilarnych naszych dewiacyjnych osobowości. Żeby wziąć tak kilka nagich słów, które także wytrysnęły z owego bąbla Wielkiego Wybuchu. Kilka słów, co są emisją sprężonego powietrza przez miękką rurkę, zwaną krtanią jednego z tych stworów dwunożnych wypełniających maleńki świat na skraju rozchodzących się fal po Wielkim Wybuchu. Jak długo Jak długo jeszcze » Jak długo jeszcze będę istnieć Ociążale nadchodzi wiosna. Szara, mokra, bez życia, jak trup ubiegłorocznego lata. Nie mogę zasnąć. Patrzę w okno pełne nocy. Nad miastem wisi rudawa poświata niczym nieruchomy odblask łuny dalekiego pożaru. I widzę, jak w tym wyblakłym, ceglastym brzasku coś płynie monotonnie ze wschodu na zachód. A to są zszarzałe, cienkie obłoki. Suną w milczeniu nad zamarłym gruzowiskiem miasta z powrotem, bo za dnia żeglowały" odwiecznym obyczajem na wschód, może w stronę tych okolic, gdzie, nie wiem po co, przyszedłem na świat. 258 Tadeusz Konwicki Czas. Czas pewnie też jest złudzeniem, naszym wspólnym wynalazkiem, który nam nic nic dał. No, może obdarował nas nowym rodzajem strachu. Wymyśliliśmy czas, widząc rodzenie się i umieranie, trwanie i rozpad, koniec i początek. Przypadkowy zbieg okoliczności na skraju, a może pośrodku, galaktyki, która jest naszą ojczyzną. Miły i od wszystkich kochany Walt Disney kazał się żywcem zamrozić gdzieś chyba na zachodnim wybrzeżu Ameryki. W ten sposób będzie czekał na moment, kiedy uezeni wymyślą lekarstwo na jego chorobę, co mu groziła rzeczywistą i ostateczną śmiercią. Nieraz myślę o tym człowieku, który mi towarzyszy przez całe życie. Wychował także moje córki, a teraz zabawia małą Danusię, moją wnuczkę. Może to jednak prawda, że leży gdzieś tam po drugiej stronic kuli ziemskiej w sarkofagu skonstruowanym przez profesorów, którzy musieli przewidzieć wszystkie zagrożenia i skutecznie im zapobiec w tym świecie nieustannych katastrof. Podziwiam Walta Disneya i zarazem mu współczuję. Zazdroszczę, że zobaczy świat za sto lat, i biegną mi ciarki po plecach ze zgrozy, że poszedł na takie ryzyko. Ale jednej nocy, gdy mocowałem się ze swoją świadomością, podobną do ośmiornicy, ale jednej nocy tknęła mnie myśl, co jest, albo co będzie, ze świadomością Disneya. Czy kiedy rozmrożą w przyszłości jego ciało, rozmrozi się automatycznie jego dotychczasowa świadomość. A może ona już dawno zgasła, jak płomyk, w lodowatych przeciągach tego sarkofagu. Więc może w rozmrożonym ciele zacznie się rodzić od nowa. jak u dziecka. i będzie się rozwijać przez lata w starym ciele. Albo może pojawi się jakaś nowa, już ukształtowana przez kogoś lub w kimś, i będzie służyła Disneyowi niczym zamieniony przypadkiem kapelusz. - • • . ,,-!•••:, . ' , , ;-,--, ,-', ZORZE WIECZORNE 259 Moi bliźni nakładają na siebie w tych dniach szaty starodawnego kroju, szaty w kolorach czerwieni, fioletu oraz bieli i czczą pamięć człowieka, który dwa tysiące lat temu ponoć umarł i przeszedł na tamtą stronę, a potem wrócił po trzech dniach na chwilę do nas żywych i znowu zniknął w nicodgad-nionym. Był to pierwszy i jedyny Ziemianin, który w obie strony przekroczył barierę śmierci. Ale, niestety, niczego nowego nie powiedział o tamtym świecie, czego by przedtem nie wiedzieli mieszkańcy tej planety. A może i nasza świadomość jest złudzeniem. Odbłyskiem czegoś, co zabłąkało się, ale skąd się zabłąkało. Bo nieskończoność to banał, który zaczyna nas nudzić. Może więc jest jakimś rykoszetem, co obija się między nieznanymi wymiarami, jeśli i te wymiary nic okażą się tylko humbugiem któregoś z zarozumiałych profesorów. Moja świadomość teraz to wielki szum w głowic. Stłumione huczenie rzeki, która pędzi na złamanie karku do nieznanego oceanu. A w tym wszechobecnym poszumie słyszę świerszcze. Wesołe i natrętne świerszcze z wileńskich łąk, poprzerastanych łachami jaskrawofiolctowego łubinu. Ten szum, który nigdy nic ucicha, jest również częścią mojej świadomości. A może by tak zrymować tych kilka ostatnich akapitów i wyszedłby wiersz albo nawet niewielki poemacik. Ba, kiedy nigdy świadomie, nawet po okrutnych mękach, nie umiałem znaleźć najprostszego rymu, choćby nawet częstochowskiego. Owszem, 260 Tadeusz Konwicki zdarzały się rymy, ale w toku ostrej behawiorystycznej prozy i trzeba im było natychmiast uciąć wstydliwie łeb. Jedźmy dalej. Przed siebie. Jest takie słowo wileńskie — „małanka"'. Oznacza ono błyskawicę bez grzmotu. Bywały u nas na Wileńszczyźnie takie letnie noce, kiedy nad horyzontem pokazywały się milczące, głuche, rachityczne duchy błyskawic. Nikt oprócz nas — dzieci — nie zwracał uwagi na małankę. Jedyne, co potrafiła ona zdziałać, to z warzyć mleko z wieczornego udoju. Jakaś przyczyna bez skutku. Albo skutek bez przyczyny w nieznanym łańcuchu przyczyn i skutków. Ale dlaczego właśnie teraz przypomniałem sobie małankę. Poczytałem nekrologi w gazecie, żeby zobaczyć co słychać, jak leci życie. Większość bliźnich ginie w tragicznych okolicznościach, już rzadko kto kona bez końca w podeszłym wieku. Katastrofy komunikacyjne, zamachy, otrucia. Na początku życia, w wieku dojrzałym i pod starość. Przerwane wątki, nie dokończona myśl, bezsens ułamka sekundy, a potem długie milczenie. Jedenastoletni chłopczyk zasnął na zawsze w ramionach zrozpaczonych rodziców. Po przewlekłych cierpieniach. Po przewlekłych cierpieniach. Wielki Wybuch. Z kropki, z punktu wystrzelił cały nasz Wszechświat. Bardzo możliwe. Ale gdzie się to stało. I co było dookoła. I kto na to patrzył. Komu załzawiły się oczy od tej jaskrawości wspaniałej. Wielki Wybuch. Chwilowe zaspokojenie naszej głodnej ciekawości. / kropki albo z przecinka. A mnie się wydaje, a ja myślę po tych moich katastrofach wielkości kropki albo przecinka (no, może myślnika), a ja podejrzewam po moich małych utratach przytomności lub pamięci, po krótkich snach, co ich nie pamiętam, czy po nie- ZORZE WIECZORNE 261 dostrzegalnych skurczach przeczuć, po całych seriach drgawek padaczkowych mojej świadomości, po spazmach lęków bez przyczyny i małych olśnień o pierwszej zorzy porannej, po tym całym moim życiu przypominającym trzęsącą się galaretkę owocową, a więc po wszystkim w drganiach fal, w osmozach jakichś cieczy i w zderzeniach nieznanych cząstek, zatem — jak powiadają — koniec końców wy stękam teraz przypuszczenie, że cały ten wielki mały wybuch to chyba tylko mikrokatastrofa w czymś olbrzymim, kolosalnym, nie do wyobrażenia. W wiecznej harmonii, stałym spokoju, nieskończonej równowadze. Gdzie wszystko jest równoczesne, otrząśniętc z trucizny czasu. * Tak, stworzyliśmy Boga na nasze podobieństwo. Łysawy starszy pan z brodą jest naszym Bogiem. On śledzi bacznie każdy nasz krok, bada myśli byle łachmyty przewracającego się z boku na bok na naszej marnej ziemi, zależy mu na miłości wykwintnego poety i starej baby z gilem u nosa. Jest strażnikiem praw rządzących naszym trwaniem na zapomnianych krańcach Kosmosu. Pilnuje, żebyśmy cierpieli i grzeszyli przez sześćdziesiąt albo osiemdziesiąt lat, żebyśmy doznawali błysku rozkoszy w monotonnych procesach prokreacyjnych i żeby nasze złe instynkty popychały do przodu ten wielki i splątany kłąb naszego żywota. Czcimy Boga takiego, na jakiego nas stać. I ja Go czczę ra- zern z wami. , • '• A jaki jest ten Superbóg. który być może nie dostrzegł nawet owego Wielkiego Wybuchu i nie pamięta o istnieniu bogów regionalnych, co strzegą małych zdychających planet w mrowiu wszechświatów podobnych do iskier zimnych ogni z naszej choinki bożonarodzeniowej. ~--,Vi Ciężkim krokiem, zataczając się trochę,- nadchodzi wiosna. 262 Tadeusz Komaicki Wiosna to przecież faza klimatyczna, którą upiększyliśmy naszą skromną wyobraźnią. W moim oknie noc gwiaździsta poprzecinana jęzorami niewidocznych chmur. Kiedy przypatrywałem się ostatni raz gwiazdom, milczącym towarzyszkom naszego lotu przez Kosmos wokół Słońca, chybotliwego lotu ćmy dookoła płomienia rozżarzonych gazów. Może w tegorocznym obiegu Ziemia spóźni się o trzy sekundy i coś się stanic. I w końcu się dowiemy. I nareszcie zrozumiemy. on Ale lepiej nie wiedzieć. . -r u Kiedyś niezapomniany Hirmlsbach, prozaik-naturszczyk, zjawił się trochę nietrzeźwy w warszawskiej stołówce literatów. Dostrzegł mnie siorbiącego grochówkę i jął mi wyłuszczać swój interes. Nasza przyjaciółka Cecylia, tłumaczka książek z angielskiego, osoba zasadnicza i energiczna, wyposażona do tego przez naturę w donośny głos, odezwała się gniewnie: — Proszę natychmiast wyjść. Pan jest nietrzeźwy. f-Na to Himilsbach przypatrzył się jej i powiedział: -r — Trzeba tworzyć, a nie tłumaczyć. I ja myślę, że w końcu lepiej pisać takie sobie powieści, niż ryzykownie filozofować. Portret zbiorowy mojej rodziny Mam straszną ochotę sportretować swoją rodzinę, choć pewnie mało kogo ona obchodzi. Ale ja na koniec (na jaki koniec?}, na koniec tych splątanych wątków, których już nic będę próbował rozsupłać, więc przy końcu dla własnej przyjemności zatrzymam w błysku fleszu moich bliskich, śród których pisałem książki i usiłowałem kręcić filmy, bliskich, z którymi choro- ZORZE WIECZORNE 263 wałem, zdrowiałem, gniewałem się i łamałem opłatkiem, bałem się jutra i cieszyłem się z byle czego. A więc pośrodku stawiam dwa krzesła i sadzam na nich moich teściów, Janinę i Alfreda Leniców. O mojej teściowej powiem skromnie, bo nie byłem jej ulubieńccm i chyba nigdy nic zdobyłem jej zaufania. Ale nie miała ona czasu na lubienie zięcia i szukanie w sobie głębin ufności wobec zięcia, który dość często zjawiał się w domu w stanic upojenia alkoholowego, tracił często pracę, a do tego pisał podejrzane książki. A nie miała ta Jancczka zbyt wiele czasu, bo z całym oddaniem chowała wnuczki. Obok niej patrzy z pogodną ufnością w obiektyw Alfred, malarz — jak powiadają — nieprzemakalny, bo olejny. Fredzio przeżył z nami wiele lat, lecz dostrzegał nas od czasu do czasu, bo stąpał gdzieś w górze, w tajemniczej stratosfcrze wiecznej i niezniszczalnej awangardy. Frcdek był po prostu zaczadzony tym swoim malarstwem i tylko ta sfera życia ludzkiego naprawdę go obchodziła. Pamiętam, próbowałem go kiedyś namówić na jakąś imprezę artystyczną, a Fredzio kręci głową i powiada: ja już, Tadziu, lubię tylko dobre rzeczy. I ja po latach, kiedy doganiam jego ówczesny wiek, coraz częściej wykręcam się od różnych naszych koślawych manifestacji z zakresu sztuki, powtarzając za Frc-dzicm, przeciągłym i wyrozumiałym głosem: o, moi kochani, ja już lubię tylko dobre rzeczy. To znaczy, że nie mam siły do grzecznościowych ochów, fałszywych podziwów i nieszczerej atencji. Już nie mam zdrowia do tych nic nie kosztujących komplementów, do trudu skrywania niezadowoleń i do tej cierpliwości (a miałem jej kiedyś wiele) wobec żałosnej amatorszczyzny windowanej siłowo na artystyczne piedestały. Ale zagadałem się o sobie, a tu reszta rodziny czeka. Więc za krzesłami dziadków stoi moja żona Danuta, po obu jej stronach nasze córki, starsza Marysia i młodsza Ania. O swojej żonie nic nic będę mówił, choć opisałem ją kiedyś czule, lecz nie powiem gdzie. Szczycę się i jestem dumny, że na zad- 264 Tadeusz Konwicki nej z moich książek nie znajdziecie niesmacznej dedykacji poświęconej żonie, choć moi koledzy, pantoflarzc, bezwstydnie popisują się nieszczerym lizusostwem nie tylko na okładkach, ale i na kartach swoich mizernych dziel. Więc Danka stoi wyniośle i robi laskę, że daje się portretować, a ja nie zwracam na nią uwagi, bo zdążyłem się jej dobrze przyjrzeć przez czterdzieści kilka lat (o Boże!). Teraz spójrzmy na Marysię, która bada dzieje religii, tajemnice astrologii, zawiłości parapsychologii oraz szuka odpowiedzi na kilka pytań, na które i ja do dziś nie znalazłem odpowiedzi. To ona, ta moja córka, nazywana przeze mnie z szyderczym snobizmem — Mary, ta niedobra osóbka przestraszyła mnie któregoś dnia swoimi teoriami o reinkarnacji i ja do tej chwili nie mogę przyjść do siebie. Po drugiej stronie stoi Ania ze swoim mężem Jackiem. Ania jest trochę drażliwa, więc pominę jej charakterystykę. Powiem tylko, że jest chyba pogodzona ze swoim życiem, a my patrzymy na nią zawsze z troską, bo jako młodsza i trochę czasem chorująca nauczyła szacunku dla swoich (zresztą niewielkich) wad. A Jacek jest chirurgiem. Od rana do nocy, czasem nawet przez całą dobę na dyżurze, coś tam ludziom wycina, a potem ich zszywa. I tak mu jakoś leci. W tym momencie przystępuję do opisu dwóch najważniejszych i najmilszych postaci. U stóp pradziadków siedzi mała Danusia, moja wnuczka (Matko Boska, czy to możliwe, że jestem już dziadkiem?). Co tu dużo mówić. Jak na razie jest to osoba wspaniała. Bujne szarozłociste loki opadają na jej smukłe ramiona. Pod wesołym czołem błyskają czarne oczka odziedziczone po tatusiu, a tak niestosowne w naszej błękitnookiej prasłowiańskiej rodzinie. Niżej widzimy roześmiane usta i śliczne błękitnawe ząbki. Tak wygląda Danusia. I patrząc na nią w tej chwili, troszczę się w duchu o jej przyszłość, o te długie lata tułania się po tym marnym świecie, kiedy mnie już nie będzie i nawet może śladu po mnie nie będzie. ZORZE WIECZORNE 265 Więc przejdźmy teraz do drugiej najdroższej osoby. A jest nią kot Iwan. Usadowił się w tej swojej pozycji, która doprowadzała nas do szaleństw zachwytu. Mianowicie siedzi on wyprostowany, przednie łapki zestawił akuratnie i otoczył je bardzo schludnie ogonem troszeczkę zdefektowanym, bo wsadził go kiedyś do płomyka pod czajnikiem z gotującą się wodą na herbatę. Na szczęście ja byłem obok i w dzikim szoku ugasiłem błyskawicznie naszego ulubieńca, naszego tyrana i dobroczyńcę. To ten przystojny dachowiec załatwiał nam na przykład w dawnych czasach paszporty. Nie lubił naszych wyjazdów zagranicznych, chciał, żeby wszyscy byli w domu, ale jeśli wskoczył na stół i usiadł na wypełnionych formularzach, wiadomo było, że dostaniemy paszporty. Bo on siedział na tych papierach i nasycał je swoją magiczną mocą. Ale kiedy ignorował te formularze i omijał stół, nasze szansę przedstawiały się kiepsko. Nie warto było nawet fatygować się do biura paszportowego. Ja do dnia dzisiejszego odczuwam dyskretną opiekę Iwana, choć już go dawno nie ma między żywymi. Mnie się wydaje, że miał on pewien wpływ na wydarzenia w Polsce podczas ostatnich dziesięciu lat. Widział, że się denerwuję, więc poszedł mi na rękę. Dzięki temu wielu osłów teraz cieszy się u nas niezasłużoną wolnością. Czy kogoś pominąłem? Iwan mruży i rozwiera oczy jak kratery księżyca. Może aprobuje moje słowa, a może spogląda na mnie z pobłażaniem. Oczywiście, w tym mroku za moją rodziną stoją nierozpoznawalni przyjaciele, dobrzy znajomi, ci, którym ja coś zawdzięczam, i ci, którym nie zdążyłem zrobić świństwa. Więc w tym mrocznym tle wspólnego portretu czai się wiele postaci, które uwielbiałem i kochałem, przed którymi odrobinę się wstydzę, a niektórych się trochę lękam, bo dawno odeszli w jeszcze głębszy mrok wieczności, więc nie będę ich wymieniał, niech tam stoją i patrzą ponad naszymi głowami na nasze życie, o którym lepiej nie mówić. A gdzie ja jestem? Ja zasłoniłem sobą obiektyw i aparat 266 Tadeusz. Konwicki widzi całą grupę przeze mnie, jak oko doktora Roentgena. Więc spostrzec można mgliste zarysy moich cokolwiek osłabłych nerek, niewyraźny rysunek zdefektowanej przez ogniste płyny wątroby, tam kurczy się rytmicznie duch mego serca, a powyżej leży cień moich skromnych zwojów mózgowych. Więc spójrzcie uważnie na moje chłodne serce i gorącą głowę, nie, przepraszam, na moje gorące serce i zimną głowę albo po prostu na moje chłodne serce i na moją chłodną głowę. Może życic nic ma sensu, ale i biadanie nad bezsensem życia również nic ma sensu. Amen.