Marian Brandys Nieboska komedia Cz. V cyklu "Koniec świata szwoleżerów" I W pismach politycznych Walentego Zwierkowskiego przetrwał dla potomności opis godnego uwagi dokumentu. Chodzi o obwieszczenie świeżo mianowanego wówczas gubernatorem Warszawy generała Wojciecha Chrzanowskiego, wydane w tydzień po wydarzeniach 15 sierpnia i będące niejako tych wydarzeń oficjalnym zamknięciem. "Warszawa 22 sierpnia 1831 G(enerał) gubernator miasta Warszawy Smutne wypadki nocy 15 sierpnia rb., przez które powaga praw zachwiana, a tym samym porządek i bezpieczeństwo publiczne zagrożone zostały, wskazały potrzebę szybkiego i przykładnego ukarania przestępnych. W tym celu przytrzymane pod sąd wojenny nadzwyczajny oddane zostały następujące osoby: 1. ksiądz Kazimierz Aleksander Pułaski; 2. ksiądz Ignacy Szynglarski, kapelan wojskowy; 3. Jan Czyński, pełniący obowiązki audytora; 4. Ignacy Romuald Płużański, sekretarz Komitetu Rozpoznawczego; 5. Michał Radoszewicz, pisarz Komisji Wojny; 6. Maciej Koziński, adiunkt komisarza wojennego; 7. Cyryl Grodecki, były sędzia trybunału wołyńskiego; 8. Franciszek Salezy Dmochowski, były redaktor; 9. Jan Brawacki, doktór wojskowy; 10. Tomasz Wolski, dymisjonowany żołnierz; 11.. Teofila Kościałkowska, kawiarnię utrzymująca; 12. Józef Czarnecki, szynkarz: 13. Wincenty Dragoński, służący oficerski; 14. Stanisław Sikorski, nieprawnie oficerem mieniący się; z których: Tomasz Wolski, Józef Czarnecki, Wincenty Dragoński, Stanisław Sikorski za przyczynienie się bezpośrednio do rozruchów nocy 15 sierpnia br. i następnych stąd morderstw, na karę śmierci skazani i w moc tego wyroku rozstrzelani zostali; zaś Teofili Kościałkowskiej na karę śmierci tymże wyrokiem skazanej generał gubernator z mocy udzielonej sobie władzy na lat trzy do kajdan naznaczoną karę zmienił. W końcu Ignacego Szynglarskiego księdza...; księdza Kazimierza Pułaskiego, Jana Czyńskiego, Ignacego Płużańskiego, Michała Radoszewicza, Macieja Kozińskiego, Cyryla Grodeckiego, Franciszka Dmochowskiego i Jana Brawackiego od zarzutów należenia do bezprawiów w nocy z dnia 15 na 16 sierpnia rb. w stolicy zaszłych z mocy paragrafu 415 ordynacji kryminalnej zupełnie uwolnionych z aresztu na wolność wypuścić rozkazałem. (podpisano) gen. dyw. Wojciech Chrzanowski". Niemal równocześnie z podaniem do wiadomości publicznej komunikatu, z którego ludność stolicy dowiadywała się po raz pierwszy o wszczęciu postępowania śledczo-sądowego przeciwko mniemanym winowajcom zaburzeń 15 sierpnia, zostały wykonane orzeczone przez Sąd Wojenny Nadzwyczajny wyroki śmierci. Ten podejrzany pośpiech wszystkich zadziwił. Wielu kronikarzy powstania wyraża pogląd, że gdyby i poprzednio sprawiedliwość powstańcza była tak rychliwa, nie doszłoby może wcale do krwawych samosądów sierpniowych. Skazanych "burzycieli i oprawców" rozstrzelano w tym samym miejscu, gdzie przed tygodniem rozszalały tłum wojskowych i cywilów pastwił się nad zwłokami eks-szwoleżera generała Antoniego Jankowskiego. "W godzinach bardzo rannych - wspomina Walenty Zwierkowski - niespodziewanie orszak pod silną eskortą jazdy otaczający dwa wozy, na których siedziało czterech skazanych na śmierć*, (* Na plac Zamkowy przywieziono czworo skazańców: Józefa Czarnieckiego, Wincentego Dragońskiego, Stanisława Sikorskiego i Teofilę Kościałkowską [vel Kościałowską]; piątego skazanego na karę śmierci Tomasza Wolskiego, dymisjonowanego żołnierza, rozstrzelano o tej samej porze na Nowym Mieście - w pobliżu domu, z którego wyszedł na swą drogę męczeństwa major Walerian Łukasiński.) przejechał przez Krakowskie Przedmieście, prawie lotem błyskawicy stanął pod Zygmuntem, gdzie z Zamku Królewskiego mocne oddziały piechoty wyszły, zatamowały wyjazdy i wychód od Podwala, Starego Miasta, Senatorskiej ulicy, tak, że tylko lud, który za więzionymi postępował, mógł się zbliżyć. Jazda eskortująca stanęła za więzionymi, przez co i tym (tzn. postępującym bezpośrednio za skazanymi - M.B.) utrudniono przystęp. Koło zrobione na placu potrójnym szeregiem uzbrojonych w bagnety innym zbliżenie się tamowało. Postawiono osądzonych przy murze, na którym pomalowano fałszywe okna, i natychmiast rozstrzelano, trupów sprzątnięto, kobietę ułaskawioną do więzienia odwieziono. Wszystko to stało się z taką szybkością, że masa ludu dopiero po dokonaniu egzekucji dowiedziała się o ukaraniu. Czyn ten oburzył bardzo wielu, a lubo nie nastąpiła eksplozja, jednakowoż nienawiść i nieukontentowanie przeciw Krukowieckiemu do wysokiego stopnia okazywać się zaczęło..." Z zapisów Zwierkowskiego wyłania się dokładny obraz ówczesnej sytuacji politycznej. Utworzony 17 sierpnia nowy rząd powstańczy pod prezydencją generała Krukowieckiego - godząc się na uniewinnienie aresztowanych przywódców Towarzystwa Patriotycznego a ukaranie śmiercią nikomu nie znanych "prostych wykonywaczy wieszań" - dążył najwidoczniej do załatwienia "sprawy 15 sierpnia" w sposób kompromisowy. Ale kompromis ten nie zadowolił nikogo. Konserwatyści nie mogli darować generałowi prezesowi, że mając w ręku tylu wybitnych działaczy Towarzystwa Patriotycznego, nie skorzystał z okazji do uwolnienia się od nich raz na zawsze. Na wieść o uniewinnieniu z braku dowodów najważniejszych oskarżonych, jedna z pierwszych dam "społeczeństwa" warszawskiego, teściowa Adama Czartoryskiego, stara księżna z Zamoyskich Sapieżyna* (* Była ona także teściową księżnej Jadwigi z Zamoyskich Sapieżyny, wspomnianej parokrotnie w korespondencji Zygmunta Krasińskiego z Henrykiem Reeve'em.) pofatygowała się osobiście do generała Krukowieckiego, aby wybłagać u niego wyroki śmierci także dla klubistów. Jeszcze bardziej niezadowolona była lewica, dla której rzeczywistymi winowajcami wydarzeń sierpniowych byli rzecznicy polityki konserwatywnej w rządzie i w wojsku*. (* Uważano tak nie tylko na lewicy. Dowódca gwardii narodowej wojewoda Antoni Ostrowski, ustępując ze swego stanowiska, oświadczył publicznie, że "rząd dawnego składu i wódz Skrzynecki są głównymi sprawcami nocy 15 sierpnia, którzy takową wywołali przez swe postępowanie, przez dyplomatyzowanie, a nie walczenie z nieprzyjacielem".) W ukaraniu śmiercią czterech "prostych wykonywaczy na latarnie wzięcia", wybranych na chybił trafił z "rozdąsanego" pospólstwa stolicy, Zwierkowski dopatruje się chęci zatarcia właściwego sensu "nocy narodowej pomsty". "Jakichże to rostrzelano? - obrusza się w swoich zapiskach - oto czterech rodaków: szynkarza, dymisjonowanego żołnierza, sługę oficerskiego i nieprawnie oficerem mieniącego się. I ci to padli ofiarą, nie mając ani protekcji żadnej silnej partii, ani wstawienia się jakiej znaczącej osoby. Padli dla przykładu, dla zaspokojenia żądań partii chcącej przykładu, chcącej krwi braterskiej, aby siebie uniewinnić, chociaż jej bez porównania sami swymi działaniami więcej wytoczyli". Nie ma co do tego żadnych wątpliwości, że na śmierć wybrano ludzi przypadkowych, najmniej znaczących, nie mogących liczyć na żadną protekcję; - innych - tak samo może albo i więcej obciążonych, ale z widokami na wstawiennictwo wysoko postawionych osób - potraktowano bez porównania łagodniej. Zwraca na to uwagę wielu kronikarzy powstania, wśród nich generał Ignacy Prądzyński, świadek w danym wypadku jak najbardziej bezstronny. Wystawiając całą okropność morderstw dokonanych w nocy 15 sierpnia, Prądzyński podaje dla przykładu, że "odznaczał się w tej krwawej robocie chłopiec zaledwie z dziecięcego wieku wychodzący, Czarnomski, który dla żołnierskiej ochoty, jaka się w nim okazywała i przez wzgląd na stryja, będącego generałem, podporucznikiem 2-go pułku ułanów był mianowany". Otóż dowiadujemy się od Prądzyńskiego, że owego generalskiego bratanka - jakkolwiek o jego wyczynach było głośno w całej Warszawie - nie próbowano nawet oddawać pod sąd; ukarano go po domowemu, według starego patriarchalnego obyczaju: dowódca jego dywizji generał Kazimierz Skarżyński kazał po prostu ściągnąć z niego mundur i spuścić mu tęgie lanie. Dokumentacja pierwszych dni po 15 sierpnia układa się w dramatyczny scenariusz literacki. Z pożółkłych rękopisów i starych ksiąg wynurzają się postacie i sceny godne pióra Szekspira. W Warszawie wiedzą już wszyscy, że powstanie zmierza do nieuchronnego upadku. Pięciogłowy Rząd Narodowy, nie mogąc sprostać sytuacji, podaje się do dymisji. Rozpacz podnieca umysły i przyczynia się do zaostrzenia konfliktów politycznych i społecznych. Powstańcza lewica przegrała w dniu 15 sierpnia swoją wielką szansę, bo nie udało się jej skierować gniewu ludu na tory przewrotu politycznego*. (* W Towarzystwie Patriotycznym ścierały się podobno dwa projekty przewrotu politycznego: jeden Czyńskiego i Pułaskiego zalimitowania sejmu i przekazania władzy dyrektoriatowi, złożonemu z 9 osób, wśród których byliby przywódcy Towarzystwa [m.in. Walenty Zwierkowski]; drugi Mochnackiego, by pełnię władzy przekazać gen. Krukowieckiemu. Na posiedzeniu Towarzystwa, odbytym 16 sierpnia, zwyciężył wniosek Czyńskiego; klub postanowił domagać się utworzenia dyrektoriatu. Zamiarom tym przeszkodziły aresztowania przywódców Towarzystwa, dokonane przez gen. Chrzanowskiego. Wniosek o utworzenie dyrektoriatu wniósł pod obrady sejmowe 17 sierpnia kasztelan Narcyz Olizar. Sejm wniosek Olizara utopił w komisjach, a bojąc się nowych rozruchów, powierzył władzę "bohaterowi nocy sierpniowej" generałowi Krukowieckiemu.) Po 15 sierpnia rusza do ataku na władzę najwyższą powstańcza prawica. Nadzieją konserwatystów jest sprawujący funkcję naczelnego wodza generał Henryk Dembiński*, (* Po usunięciu Skrzyneckiego Dembiński został mianowany zastępcą naczelnego wodza. Dopiero ustępujący Rząd Narodowy "nie chcąc pozostawiać armii bez głowy" przesłał mu formalną nominację na naczelnego wodza.) znany ze swej nienawiści do klubistów, ulegający wpływom ciągle jeszcze obecnego w głównej kwaterze generała Skrzyneckiego oraz trzech prominentów konserwatywnego Klubu Obywatelskiego: swego siostrzeńca Aleksandra margrabiego Wielopolskiego*, (* Jego pełne nazwisko brzmiało: Aleksander hrabia Wielopolski, margrabia Gonzaga Myszkowski.) Leona hrabiego Rzewuskiego (tego, co w grudniu 1830 roku rozpędzał Towarzystwo Patriotyczne) i Pawła Popiela - przyszłego papieża polskiego konserwatyzmu. Przez dwa dni Warszawie zagraża wojskowy zamach stanu. Wysłany przez Dembińskiego w awangardzie, generał Wojciech Chrzanowski przywłaszcza sobie uprawnienia gubernatora i dokonuje aresztowań wśród klubistów. Na ulicach pojawiają się armaty. Wojsko obejmuje dozór nad najważniejszymi gmachami rządowymi. Ale prawica również nie może się zdobyć na wygranie swej szansy do końca. "Przeważna część sejmu i ludzie porządku oczekiwali wystąpienia wodza - wspomina jeden z organizatorów przygotowywanego puczu, Paweł Popiel - Dembiński wezwany zbliżał się do Warszawy, przysłał naprzód generała Chrzanowskiego, na którego energię liczono [...] Trzeciego dnia stanął Dembiński ze sztabem na Czystem. Tam go odwiedziłem i zdałem sprawę z wypadków, stanu miasta. Gwałtowny, oświadezał się za użyciem najsurowszych środków. Nazajutrz przybywa do Warszawy, staje w Namiestnikowskim pałacu. Wchodzimy w radę z Wielopolskim. Co czynić? Korzystając ze zgrozy położenia, uniesień Dembińskiego i jego wpływu na wojsko, nakłonić go do ogłoszenia się dyktatorem, a dla sankcji władzy i przerażenia spisku równocześnie pięciu klubistów oddać pod sąd wojenny i rozstrzelać. Wielopolski, siostrzeniec Dembińskiego, mający przewagę nad jego umysłem, skłonił go do tej myśli, która jedna mogła zbawić sprawę, i dlatego też przypadła do heroicznego charakteru Dembińskiego. Przyrzeka, decyduje się, każe sobie napisać odezwę; umówione, jaki komu urząd przeznaczy. W nocy odezwa napisana. O 5 i 1/2 rano idziemy we dwóch do Dembińskiego, aby podpisał. Leżał w łóżku. Wielopolski sam wchodzi; zaczyna się dyskusja; Dembiński zadrżał przed odpowiedzialnością, odmówił podpisu, chcąc w takiej chwili działać legalnie. Wielopolski w największej furii wypada z pokoju i targając proklamację, mówi do mnie: Cet imbecile recule! (Ten niedołęga wycofuje się!)... Przez dwa dramatyczne dni po wydarzeniach 15 sierpnia naczelna władza powstania leży na ulicy. Podejmuje ją wreszcie ten, który od samego początku sposobił się do jej objęcia: generał piechoty Jan Stefan hrabia Krukowiecki. Krukowiecki jest jeszcze ciągle postacią tajemniczą, nie rozszyfrowaną przez historyków do końca. Niektórzy kronikarze powstania - na czele z majorem Karolem Forsterem., adiutantem Krukowieckiego i jego pierwszym biografem - widzą w nim "stałego żołnierza, honorowego człowieka i prawego Polaka", któremu ludzka zawiść zaszargała opinię u współczesnych i potomnych*. (* Przy okazji warto przytoczyć opinie o krukowieckim wielkiego księcia Konstantego, pochodzącą z jego "Uwag o generałach polskich" spisanych na żądanie cesarza Mikołaja po jego wstąpieniu na tron. "Krukowiecki, generał brygady i dywizji piechoty. Człowiek w najwyższym stopniu lekkomyślny i to pod każdym względem. Doskonały frontowy, w czasie wojny oficer bardzo zdolny. Lecz jest on w stanie w jednej chwili zapomnieć o wszystkim, jeżeli dana mu będzie wola; potrzeba koniecznie trzymać go krótko i nie przebaczać mu drobiazgów. Może być bardzo pożyteczny, jeżeli będzie trzymany w rygorze; człowiek chełpliwy, wdaje się z oficerami w niewłaściwe rozmowy. Zapalający się gniewem, prędki do kłótni, dlatego powtarzam, iż można go trzymać tylko przez bojaźń srogiej odpowiedzialności, lecz trzeba jednocześnie obchodzić się z nim z najzimniejszą krwią. Brygada jego jedna z najlepszych w armii; utrzymana w takim porządku, iż lepszego żądać nie można...".) Inni świadkowie zdarzeń - wśród nich Walenty Zwierkowski i jego koledzy z Towarzystwa Patriotycznego - w ostatecznym rozrachunku z Krukowieckim uznają go za łotra, przeniewierce i zdrajcę powstania. Juliusz Słowacki w Beniowskim nazwie go "miasta Wallenrodem". Po utracie w maju 1831. r. gubernatorstwa stolicy, odebranego mu w wyniku awantur ze Skrzyneckim, Krukowiecki - rozgoryczony i wściekły - wycofał się z życia publicznego i osiadł na wsi, w majątku posagowym żony. Ale Warszawy z oczu nie spuszczał. Pojawił się w niej znowu w początkach lipca, kiedy w stolicy głośno już mówiono o potrzebie odebrania naczelnego wodzostwa jego znienawidzonemu wrogowi Skrzyneckiemu. Za przyczynę powrotu podawał sprawy rodzinne. Przywiózł z sobą swego najstarszego synka Konstantego, aby go umieścić w szkole na Żoliborzu. Tymczasem, wkrótce po przyjeździe, zdarzył się nieszczęśliwy wypadek: 11 lipca chłopczyk wypadł z okna na pierwszym piętrze i ciężko się potłukł. Odtąd generał większość swego czasu spędzał przy łóżku syna, a w czasie jego rekonwalescencji woził go z sobą wszędzie, nawet do Izby Poselskiej. W notatce, pisanej przez generała nazajutrz po nocy 15 sierpnia, odnajduje się zdanie: "Kostuś cały dzień był dobrze"*. (* Wszystkie te szczegóły czerpie z nader interesującej a nie wydanej dotychczas pracy o Krukowieckim, pióra historyka dra Mieczysława Chojnackiego.) Obrońcy Krukowieckiego powołują się na tę czułą miłość ojcowską, aby dowieść, że generał nie miał głowy ani czasu na spiskowanie z klubistami, o co posądzali go konserwatyści i umiarkowani. "Czyż podobnie tkliwy i egzaltowany ojciec mógł planować polityczne przewroty i bestialskie rzezie, będąc pochłonięty czuwaniem przy łóżku ukochanego dziecka?" - zadaje sobie pytanie autor jedynej bodaj (i dotąd w rękopisie) biografii Krukowieckiego, dr Mieczysław Chojnacki. Inni natomiast dopatrują się w tym demonstrowaniu przez generała uczuć rodzinnych jedynie pretekstu, mającego uzasadnić jego pobyt w Warszawie, bądź - przemyślanego chwytu propagandowego. Wiadomo bowiem skądinąd, że w dziedzinie autoreklamy był Krukowiecki arcymistrzem. "Był wśród nas człowiek - napiszą o nim później w poufnym okólniku ostatniego rządu powstańczego - który nie spotkał na ulicy żołnierza, żeby go nie zaczepił i nie zapewniał, że on jeden w stanie jest poprowadzić go tam, gdzie czeka zwycięstwo lub śmierć chlubna, nie spotkał obywatela, żeby mu nie przypomniał, że wszelkie układy z Rosją są próżne i zwodnicze [...] Na moje siwe włosy przysięgam - zaklinał się przed narodem - że pierwej w Warszawie jeść będą szczury, nim pozwolę miastu się poddać". Historycy zgadzają się co do tego, że drogę do władzy utorowało Krukowieckiemu przede wszystkim stronnictwo ruchu; ono też przeżywało największe rozczarowanie, kiedy kolejny "kolos zaufania publicznego" odsłonił swe prawdziwe oblicze. "Krukowiecki szkaradnie mnie oszukał i wszystkich nas rewolucyjnych patryotów - skarżył się Maurycy Mochnacki w pierwszym po upadku powstania liście do rodziców. - Przed nocą 15 sierpnia widywał się ze mną dosyć często, grał rolę poczciwego człowieka. Zapewniał, że jeżeli weźmie władzę, rozwinie natychmiast wszystkie środki ratowania kraju, jakie mu podawaliśmy. Te środki były następujące: 1) usunąć od rządu całą partyą Czartoryskiego i Skrzyneckiego, tudzież nieznośniejszą jeszcze partyą de juste-milieu (umiarkowaną), partyą Niemojowskich, którą opanowała mania władzy, nie usprawiedliwiona żadnym talentem, żadną mocą ducha i głowy (nie mógł darować Mochnacki swoim dawnym kolegom z redakcji "Kuriera Polskiego" braciom Niemojowskim, że >>w rewolucji trzymali się formy jak podchmielony płotu<< - M.B.). W momentach krytycznych Krukowiecki przyrzekł, że nikt z tych hreczkosiejów kaliskich, doktrynerów i magów nie wejdzie do rządu. 2) Zaliwskiego, który miał wziętość u ludu, uczynić naczelnikiem straży bezpieczeństwa, a Zwierzchowskiego (Zwierkowskiego - M. B.) popularnego i poczciwego człowieka, komendantem gwardyi narodowej. 3) Poruczyć główne funkcye rządowe ludziom młodym, rewolucyjnym, pełnym zasług i zdolności. 4) Obwarować barykady, podłożyć wszędzie prochy, żeby w razie przemocy Moskale razem z brukiem w powietrze wylecieli [...] Stary lis pochlebiał młodzieży, od której wszystko zależało. Zyskał popularność przywarami złego rządu, który sprawę naszą do upadku widocznie nachylał. Nieszczęście publiczne, błędy Czartoryskiego i upór Skrzyneckiego nadawały Krukowieckiemu przewagę. Rozjątrzenie umysłów było wielkie. Lud się rozdąsał, Moskale coraz ściślej nas otaczali [...] Krukowiecki pokazał się ludowi w nocy 15 (sierpnia) pod pozorem ukrócenia nieładu, rzeczywiście dla zalecenia siebie samego popularnym względom. Obwołano go najprzód gubernatorem, nazajutrz został wszystkiem, gdyż rząd z pięciu złożony rozsypał się. Czekaliśmy niecierpliwie naszego systematu, lecz wszystka nadzieja została omylona. Stary intrygant ogarnąwszy władzę, rozdzielił ją między Kaliszanów, gdyż na to, co mu dała noc 15 (sierpnia) imieniem ludu, chciał zyskać sankcyą od sejmu, ani jednego warunku nie dotrzymując rewolucyi. Zaliwskiego pod marnym pozorem z stolicy oddalił, komendę gwardyi narodowej dał Łubieńskiemu (Piotrowi). Chrzanowskiego, najpodlejszego z generałów, utrzymał na gubernatorstwie, prochów nie podłożył, barykad nie umocował, żadnego nawet rozporządzenia nie zrobił do obrony ulic i domów, (a przecież) Warszawa powinna być drugą Saragossą. Ale co gorsza, pod pozorem opatrzenia stolicy w żywność wyprawił Ramoryna* (* Girolamo Ramorino, gen. dywizji. W najnowszych pracach historycznych stosuje się żeńską odmianę jego nazwiska: Ramorino - Ramoriny. W tekstach wcześniejszych używano także odmiany męskiej: Ramorino - Ramorina.) z najlepszą piechotą w liczbie 18 000 i najdzielniejszymi pułkami jazdy. Ludu nie uzbroił, mostu zwiniętego na placu Broni nie kazał przenieść na Pragę na przypadek rejterady; młodych rewolucyonistów, żeby mu nie zawadzali, starał się oddalić... Mógłżeby Krukowiecki tak postępować, gdyby u rządu znajdowali się ludzie rewolucyjni?... Bylibyśmy go kazali powiesić lub rozstrzelać, gdyby był czemkolwiek publiczną sprawę naraził na niebezpieczeństwo. Paskiewicz byłby nigdy nie zdobył Warszawy albo byłby się zagrzebał w gruzach tego miasta razem z całą jego ludnością". Rozczarowanie Mochnackiego, Zwierkowskiego i innych przywódców klubowych było z ich punktu widzenia aż nadto uzasadnione. Krukowiecki po dojściu do władzy nie patyczkował się z niewygodnymi sprzymierzeńcami. 18 sierpnia, na pierwszym posiedzeniu nowo ukonstytuowanego rządu przeforsował dekret o rozwiązaniu Towarzystwa Patriotycznego. Uwiadomił o tym stolicę "policjant kontrrewolucji" gubernator Chrzanowski, grożąc nie stosującym się do dekretu "skutkami prawnymi, takimi jak za dążenie do rozruchów i buntu". Zerwanie koniunkturalnego sojuszu z lewicą zgadzało się z rzeczywistym światopoglądem generała prezesa. "Byłem przeciw rewolucji - wyzna potem w swoich poufnych notatkach - bo za młodu będąc świadkiem z bliska rewolucji francuskiej i jej arcyzbrodni i okrucieństw (uczestniczył w wojnach przeciwko rewolucyjnej Francji jako oficer armii austriackiej - M.B.), mogłem sobie łatwo wystawić, co i u nas dziać się będzie, jeżeli rząd nie przedsięweźmie środków do uniemożliwienia jej wybuchnięcia". W zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie dochowała się litograficzna podobizna Krukowieckiego, zrobiona z natury przez Jana Nepomucena Żylińskiego, na krótko przed wybuchem powstania. Ów Żyliński musiał być portrecistą niepoślednim, gdyż zuchwałe i zaczepne spojrzenie Krukowieckiego na portrecie zdaje się wyrażać te wszystkie przywary charakteru, jakie zwykli mu byli przypisywać kronikarze znający go osobiście. Julian Ursyn Niemcewicz ustami jednego z bohaterów swojej nie wydanej powieści o powstaniu listopadowym tak oto znęca się nad Krukowieckim: "widzę w tym człowieku zgubę Ojczyzny naszej, całego dzieła naszego, patrzaj, jakie on ma bladoniebieskie, jaskrawe, biegające oczy; takie właśnie miała Katarzyna II, takie podług portretów mieli Zebrzydowski, Radziejowski i wielu innych wichrzycieli, których w długim życiu swoim sam znałem. Ludzie tacy zamiast szlachetnej ambicji, mają niepohamowaną osobistą próżność, zamiast prawdziwego męstwa - junakierię, zamiast miłości dobra publicznego - wyłączną miłość siebie samych, lękam się, że ten człowiek zgubi nas". Literacka charakterystyka Niemcewicza przystaje do wielu faktów z życia Krukowieckiego. Jeden z najstarszych generałów polskich uważany był w armii za niepoprawnego intryganta, człowieka kłótliwego i wyjątkowego burdę (miał podobno na swoim rachunku przeszło pięćdziesiąt pojedynków). Musiał też być niezgorszym warchołem, skoro z dokumentacji samego tylko powstania listopadowego wiadomo, że oskarżano go dwukrotnie o niewykonanie rozkazów. Chłopicki po bitwie grochowskiej głosił wszem wobec, że należałoby go powiesić; Skrzynecki po Ostrołęce chciał go oddać pod sąd. W pierwszym wypadku uratowało go zejście eks-dyktatora ze sceny publicznej; w drugim - wstawiennictwo prezesa Rządu Narodowego księcia Czartoryskiego. O nienasyconej próżności i niezdrowych ambicjach Krukowieckiego najlepiej świadczy metoda, jaką wyszantażował był sobie po Grochowie stopień generała broni. Pamiętnikarz Leon Sapieha zarzuca nowemu władcy, że po objęciu prezesury w rządzie "małpował" w stosunkach z podwładnymi sposób mówienia i bycia... cesarza Mikołaja. Ale były też w biografii Krukowieckiego fakty inne - przemawiające na jego korzyść, jednające mu opinię "honorowego człowieka i prawego Polaka". W pierwszych latach Królestwa Kongresowego - na jednej z parad, prowadzonych przez w.księcia Konstantego - zapytany przez rosyjskiego generała Essakowa, dlaczego występuje bez orderów, Krukowiecki wypalił impetycznie: "Po co mnie order? Albo ja szelma? Albo ja szpieg, żeby mnie cesarz dawał ordery? Ja nic takiego nie popełniłem, abym na to zasłużył". Rozmowa miała wielu świadków i naraziła go na prześladowania ze strony wielkiego księcia Konstantego. W owym czasie trudno było o lepszy patent na patriotyzm. Uczuciowi i dumni warszawianie nigdy Krukowieckiemu tego "postawienia się" nie zapomnieli. Nie zaszkodziło mu nawet to, że w latach następnych pojawiał się na placu Saskim już z nieodzownym dla generała Królestwa Kongresowego orderem Stanisława drugiej klasy. Blisko czteromiesięczne rządy gubernatorskie Krukowieckiego w powstańczej stolicy również zapisały się dobrze w pamięci społeczeństwa. "Mianowany gubernatorem Warszawy rozwinął on nadzwyczajną energię i oddał sprawie powstania wielkie usługi - świadczy August Sokołowski. - Bezwzględny w postępowaniu, w obejściu szorstki, w pełnieniu swoich obowiązków gorliwy, w pracowitości niezmordowany, zaprowadził Krukowiecki w gwarnej stolicy w krótkim czasie wzorowy ład i porządek". Podobnie ocenia gubernatorskie zasługi Krukowieckiego niechętny mu w zasadzie kronikarz i uczestnik powstania generał Klemens Kołaczkowski: "Ustała anarchia panująca w mieście; umilkł zgiełk na ulicach; Honoratka odroczyła swoje schadzki; dziennikarze zaczęli się w pismach swoich miarkować; kluby zaprzestały swoich namiętnych pogróżek. Wkrótce zniknęła z bruku warszawskiego ta zgraja oficerów bez służby, gości kawiarń i miejsc publicznych, Krukowiecki wypłoszył ich wszystkich do pułków. Zakłady pod jego okiem rosły widocznie. Co dzień oddziały dobrze umundurowane i uzbrojone, po odbytej inspekcyi przez gubernatora, wychodziły do swoich korpusów. Nic nie uszło baczności Krukowieckiego: szpitale, magazyny żywności, okopy, policya, dzienniki, tajne schadzki rewolucyonistów były przedmiotem jego uwagi. Żelazny ten człowiek nie spał ani we dnie, ani w nocy; wszędzie był, wszędzie zarządzał, wszystko słyszał, wszystko widział". W wiele lat później inny kronikarz powstania, członek sejmu powstańczego, poseł Wincenty Chełmicki, napisze: "Krukowiecki był ambitnym i zarozumiałym, ale był prawym Polakiem i gdyby z początku jemu powierzono sprawę, inaczej by poszło". "W każdym razie tyle jest pewnym - doda do tego historyk Sokołowski - że przy swojej ruchliwości nie byłby zaspał wyprawy igańskiej ani nie wypuścił gwardyi pod Śniadowem" Po odejściu z gubernatorstwa, w wyniku ostrego zatargu ze Skrzyneckim, stał się Krukowiecki jednym z mężów opatrznościowych opozycji. Ze swej strony przyczyniał się do gruntowania takiej opinii, rozgłaszając szeroko po Warszawie (zgodnie zresztą z prawdą), że "po bitwie ostrołęckiej uczynił przedstawienie do Rządu, w którym poddał surowej krytyce niedołężne postępowanie Naczelnego Wodza". Razem z odsuniętymi od dowodzenia generałami Umińskim i Prądzyńskim, dymisjonowany gubernator warszawski zaczyna być przez fame powszechną zaliczany do tzw. "frondy generalskiej", sprzysiężonej przeciwko Skrzyneckiemu. Za pośrednictwem Maurycego Mochnackiego, który zna Krukowieckiego od dawna, nawiązuje z nim sekretne kontakty Towarzystwo Patriotyczne. Walenty Zwierkowski w swoim Rysie powstania daje obszerny i plastyczny przegląd wydarzeń w dniach 16 i 17 sierpnia - kiedy to rozegrała się dramatyczna walka o najwyższą władzę w powstaniu między dwoma generałami: naczelnym wodzem armii i gubernatorem wojennym stolicy. Jeszcze raz odsłaniają się kulisy niedoszłego do skutku wojskowego zamachu stanu, ale od innej strony, niż ukazywał je współorganizator zamachu Paweł Popiel. "Arystokracja rozradowana, przeznaczeni przez Dembińskiego wykonywacze planów w obozie ułożonych rozbiegli się po ulicach - relacjonuje Walenty Zwierkowski. - Naczelnie mający egzekucję poleceń nowego wodza spełniać gen. Chrzanowski już był w Warszawie, już na gubernatora sprowadzony, aby Krukowieckiego zastąpił. Chrzanowski z polecenia wodza łapie różne osoby spokojnie po ulicach chodzące, a mianowicie: członków Klubu, wiceprezesów, których ująć może, delegowanych z Klubu do rządu i wszelkie osoby, które postępowaniem swoim zasłużyły na niechęć Skrzyneckiego lub jego spadkobiercy, które pismami śmiały dyplomację obrazić, które za naczelników lub inspiratorów ocenione zostały... Otoczony żołnierzami, złapawszy Pułaskiego na ulicy prowadził go do pałacu Namiestników dla pokazania konającej władzy rządu, że tej już nie szanuje, i dla zaprezentowania swemu wodzowi ważnego jeńca, wielkiej zdobyczy!... [...] Lud szemrze, zaczyna się zbierać, wielu wchodzi w rozmowę z żołnierzami. Oficerowie w Warszawie będący opowiadają kolegom służbę robiącym rzecz całą i wyprowadzają ich z błędu, że to nie duchy moskiewskie działały (jak głosił generał Dembiński), ale lud szpiegów o zdradę posądzonych powieszał, że to dyplomacja, system wodzów, arystokracji i słabość rządu zmusiły do tego. Żołnierz zaręcza, że słucha rozkazu starszych, ale przelewać krwi bratniej, gdyby mu nawet rozkazano, nie myśli, a szmer pomiędzy wojskiem wzrastający staje się powodem, że do rozstawionych posterunków nie pozwalano zbliżać się ludowi, lecz w przekonanie żołnierza wpoił już lud, co chciał..." I dalej: "Po zaaresztowaniu wielu osób [...] Dembiński już mniema, że wszystko ogarnął, odgraża wielu osobom, mianowicie Krukowieckiemu nieobecnemu, którego mniemał, że już usunął, zastępując go Chrzanowskim. Nareszcie wobec rządu Lelewelowi odgraża i pełne grubiaństwa wyrazy na niego wyrzeka, co obraża kolegów, a szczególnie Niemojowskiego (Wincentego), który daje uczuć Dembińskiemu, że ci, co go nominowali, są wyżsi od niego, winien dla nich uszanowanie i uległość, a jeżeli arbitralność jednych gani, sam nie powinien podobnie postępować; ale Dembiński zaczyna i Kaliszanom wyrzuty robić, co obraża nawet prezesa: wtenczas wszyscy do składu rządu należący wzięli w obronę kolegów, co Dembińskiego zmusiło do milczenia, lecz oddalając się z sali obrad, udał się do swego gabinetu dla egzekucji planów, z którymi się już nie taił, dla pisania odezw dyktatorialnych itp. ..." Ale oto po oddaleniu się generała Dembińskiego wkracza na scenę legalny gubernator Warszawy generał Krukowiecki (oficjalną nominację na gubernatora odebrał Krukowiecki od rządu 16 sierpnia, we wczesnych godzinach rannych): "Krukowiecki, widząc, co się dzieje, rozstawiwszy straże, zapewniwszy się o sprzyjaniu załogi i ludu, wzmocniwszy nieznacznie straż w Zamku, przybył do Izby Poselskiej z synkiem małym, lecz ciągle doniesienia odbierał, śledząc bezustannie czynności Dembińskiego. Wystawiał on (Krukowiecki) i przesadzał nawet doniesienia, aby zastraszyć sejmujących, donosząc o planach swego przeciwnika, o odgrażaniu się jego nawet posłom, co nareszcie i przybywający naoczni świadkowie potwierdzili, roznosząc trwogę, że nawet siłą zbrojną chce wszystko działać, że myśli o dyktaturze, o rozpędzeniu Sejmu, że działa nawet na Krakowskim Przedmieściu zatoczone dla poparcia planów. Obok tego Krukowiecki zaręczał, że on tylko Sejm wesprze, że dlatego tu przybył, iż wie, że garnizon cały usłucha raczej, co Sejm rozkaże i gubernator, i dowódca Gwardii Narodowej [...] Tymczasem Rząd Narodowy odczytuje przed połączonymi Izbami swoją dymisję, i Sejm przechodzi do obrad nad formą i wyborem nowych władz. W wyniku zażartej dyskusji władza przyszłego rządu "w celu nadania większej sprężystości (jego) działaniom" wzmacnia się i koncentruje. Wszystkie uprawnienia dotychczasowego pięciogłowego Rządu Narodowego przejść mają na jednego prezesa, który rządzić będzie w radzie odpowiedzialnych przed nim ministrów. Jedynie prezesowi bądź zastępującemu go wiceprezesowi przysługiwać będzie w rządzie głos stanowczy, ministrowie zachowają tylko głosy doradcze. Do kompetencji nowego prezesa należeć będzie: mianowanie i odwoływanie wiceprezesa rządu oraz sześciu ministrów wydziałowych, mianowanie i odwoływanie wodza sił zbrojnych oraz prawo łaski. Będzie to więc władza równa królewskiej, prawie że dyktatorska. Podobnej reformy domagali się po Ostrołęce konserwatyści spod znaku Czartoryskiego i Skrzyneckiego - teraz ma ona uderzyć właśnie w obóz zachowawczy. Komisje sejmowe wysuwają trzech kandydatów na stanowisko prezesa rządu: marszałka Władysława Ostrowskiego, Bonawenturę Niemojowskiego, generała gubernatora Jana hr. Krukowieckiego. Głosowanie przebiega w warunkach osobliwych. Konserwatyści, nie życząc sobie mieć prezesem rządu ani Niemojowskiego, ani Krukowieckiego, zamierzają demonstracyjnie głosować na popularnego marszałka sejmu. Ale Władysław Ostrowski nawet słyszeć nie chce o rządowych zaszczytach. A że z posłem wartskim Bonawenturą Niemojowskim ma dosyć kłopotów na co dzień w sejmie, więc opowiada się za Krukowieckim. Chodzi przecież o to, aby na czele władzy wykonawczej stanął ktoś zdecydowany i energiczny - mogący się przeciwstawić dyktatorskim zakusom Dembińskiego. Krąży więc zacny marszałek Izby Poselskiej między wotującymi senatorami i posłami i nakłania ich do głosowania na "mocnego człowieka", szepcząc każdemu w ucho, jak na jakiejś dziecinnej zabawie: "kru-kru...kru-kru...kru-kru!... - W ostatecznym wyniku głosowania, zdecydowaną większością 80 głosów - na prezesa Rządu Narodowego wybrany zostaje wojenny gubernator Warszawy Jan hrabia Krukowiecki. Po przyjęciu wyboru nowy prezes rządu wygłosił do izb połączonych sejmu krótkie przemówienie intronizacyjne: "Wybór mój na naczelnika Rządu Narodowego wskazuje mi, że Reprezentanci Narodu wymagają od Rządu sprężystości i porządku, których potrzeba tak boleśnie nam się uczuć dała i że tego ode mnie oczekują. Mogę zapewnić Izby zjednoczone, że użyję tych dwóch środków w całej ich sile na wstrzymanie i zniszczenie wszelkich zamachów rzeczy publicznej szkodliwych, pod jakimkolwiek by one, choć patriotycznem, objawiały się nazwiskiem. Reprezentanci Narodu! Nie dziękuję Wam teraz za dowód zaufania, jakie pokładacie we mnie, żołnierzu osiwiałym pod bronią, ale mało obeznany z teraźniejszymi memi obowiązkami będę się starał gorliwością zapełnić to, co na zdatności nie dostaje, a jeżeli los pomoże pokonać nieprzyjaciela, wtenczas zaufanie położone zostawszy usprawiedliwionem, dozwoli mi oświadczyć moją wdzięczność Wam, Reprezentantom Narodu, za zaszczyt, jakim mnie obdarzacie". Przemówienie zapowiadało rządy twarde, sprężyste, patriotyczne. O takich właśnie rządach marzyli wtedy wszyscy, którym leżał na sercu interes powstania. "Jak tylko prezesem obrano Krukowieckiego - wspomina Zwierkowski - natychmiast tenże, otoczony wielu reprezentantami, gwardią i wojskiem, z honorami władzy naczelnej przechodzi przez ulicę do Pałacu Rządowego, otoczony tłumem ludu witającego radośnie nowego władcę, stawa w miejsce posiedzeń rządu. Dembiński, dowiedziawszy się, że powagą Sejmu został otoczony Krukowiecki, ulega i wszelkie jego zamiary stanowczo zniszczone..." Późnym wieczorem 17 sierpnia rozplakatowano na murach stolicy pierwsze orędzie nowego szefa rządu. Swoje powitanie z narodem kończył Krukowiecki słowami: "Obywatele! Jak w tym dniu staję przed wami z czystym sumieniem, jedną myślą zajęty: odkupienia się krwią moją i waszą zbawienia ojczyzny, tak spokojny po ukończeniu dzieła oczekiwać będę wyroku waszego, tak stanę przed potomnością i najsurowszego nie ulęknę się sądu". Jeszcze tego samego wieczora generał prezes rozdzielił teki ministerialne i obsadził najważniejsze urzędy. Na wiceprezesa Rządu Narodowego powołany został poseł wartski Bonawentura Niemojowski*. (* Początkowo Krukowiecki proponował tę funkcję Wincentemu Niemojowskiemu, ale ów, jako wiceprezes poprzedniego rządu, w nowym uczestniczyć nie chciał.) Większość ministerstw dostała się Kaliszanom bądź ludziom z nimi związanymi. Ważne ministerstwo Skarbu powierzył Krukowiecki kasztelanowi Leonowi Dembowskiemu, "liczącemu się do partyi arystokratycznej, zaufanemu człowiekowi prezesa zeszłego rządu księcia Czartoryskiego". Nie mające prawie żadnego znaczenia podczas wojny, ministerstwo oświecenia narodowego, "które obsadzano jedynie dla zapełnienia miejsca", dano na odczepne umiarkowanemu klubiście profesorowi Kajetanowi Garbińskiemu, "niby pokazując uszanowanie dla stronnictwa ruchu"*. (* Pełny skład nowego rządu był nastepujący: wydział interesów zagranicznych - Teodor Morawski, wydział wojny - gen. Franciszek Morawski, skarb - kasztelan Leon Dembowski, administracja - kasztelan Gliszczyński, wydział oświecenia - prof. Garbiński, wydział sprawiedliwości - kasztelan Lewiński.) Kluczowe stanowisko wojennego gubernatora Warszawy pozostawił Krukowiecki w rękach "policjanta kontrrewolucji", generała Wojciecha Chrzanowskiego. "Taka kombinacja pomieszania arystokracji i kaliszan niewiele zapowiadała dobrego stronnikom ruchu, niewiele robiła nadziei zmiany zupełnej - wzdycha Walenty Zwierkowski - lecz nowy prezes prawie widzialnym nie był początkowo, zawsze powody dając zatrudnienia wielkiego po wzięciu ciężaru ogromnego na swą odpowiedzialność, zmuszony będąc i wybór ministrów uskuteczniać, porządek w stolicy zaprowadzić, trudnić się armią, a mianowicie zwracać baczność na nieprzyjaciela; od pierwszego jednak kroku nowego władcy zależało wszystko, a ten po wyborze ministrów nie był wątpliwy, że umiarkowane stronnictwo nad wszystkie przełożono, arystokracji nie obrażono, stronnictwa ruchu zapomniano, chociaż go nie śmiano wprost z początku atakować. Przewidywano, że otaczający prezesa, którzy głośno powstawali na zaburzenie, zechcą jaki krok przeciwko sprawcom rozruchu przedsięwziąć, lecz stronnicy ruchu nie przypuszczali, aby ten, który go w znacznej części wywołał, który korzystał z zaburzenia, który współdziałał, aby złe zburzone zostało, mógł poświęcić działaczy". "Szwoleżer złej konduity" nie doceniał wigoru i stanowczości nowego szefa rządu. Już następnego dnia Krukowiecki zajął się załatwianiem dwóch spraw, które - pozostawione w stanie dotychczasowym - mogłyby, jak sądził, zagrozić jego świeżo zdobytej władzy. Na pierwszy ogień poszła rzecz, która już od dawna leżała mściwemu generałowi na wątrobie, nie tylko ze względów politycznych, ale także - z osobistych. Do naczelnego wodza armii powstańczej generała Dembińskiego powędrował list w sprawie Skrzyneckiego - krótki i obelżywy jak chlaśnięcie batem: "Ze względów wyższych, którym muszę ulec, widzę się zmuszonym polecić Panu, byś oznajmił jenerałowi Skrzyneckiemu, iż obecności jego w armii dłużej znosić nie mogę i że przed dniem jutrzejszym winien ją opuścić Hr. Krukowiecki". Nowy prezes rządu nie należał do zwierzchników, których rozkazy można było lekceważyć. Kiedy następnego dnia rano doniesiono mu, że Skrzynecki jeszcze ciągle przebywa w głównej kwaterze, nie lenił się z napisaniem drugiego listu do Dembińskiego w tonie jeszcze bardziej kategorycznym: "Jenerale! Dziwię się, iż nie wykonałeś moich rozkazów; nie w ten sposób przyjmuję ja posłuszeństwo. Jenerał Skrzynecki opuszczając armię powinien był pomyśleć o schronieniu i poczynić potrzebne do wyjazdu przygotowania. Nie moją jest rzeczą wyznaczać mu miejsce pobytu. Rozkazuję ci, jenerale, natychmiast spełnić moje rozkazy i zarządzić natychmiastowy wyjazd jenerała Skrzyneckiego, bez żadnych czułych scen, które by były nie tylko śmiesznymi, lecz mogłyby nabrać pozoru złej woli. Warszawa 19 sierpnia 1831 roku Hr. Krukowiecki". Po tak ostrym napomnieniu Dembiński nie mógł już dłużej osłaniać byłego naczelnego wodza, a swego serdecznego druha. Skrzynecki w przebraniu lokaja (obawiano się zamachu na jego życie), powrócił do Warszawy i ukrywał się tam przez kilkanaście dni w mieszkaniu swego przyjaciela Henryka Zabiełły. Potem, naśladując przykład Chłopickiego sprzed pół roku, przebrany w liberię stangreta Zabiełłów, wymknął się do Krakowa. W dokumentacji powstania listopadowego dochował się przekaz pamiętnikarski pułkownika Franciszka z Błociszewa Gajewskiego, opisujący dramatyczne spotkanie między uciekającym do Krakowa Skrzyneckim a grupą oficerów z operującego w województwie krakowskim korpusu partyzanckiego generała Samuela Różyckiego. "Uświadomiono mnie - wspomina płk Gajewski, dowodzący w tym czasie strażą przednią korpusu - iż zatrzymano przy placówce kocz, zaprzężony w cztery konie, w którym siedział obywatel żądający przepuszczenia do Krakowa. Udałem się natychmiast do owego przybysza i ze zdumieniem poznałem generała Skrzyneckiego, siedzącego w liberyi na koźle, w koczu siedział nieznajomy mi obywatel. >>Generale! - zawołałem, cóż za zmiana, czy mogę własnym oczom wierzyć, iż to jest nasz wódz?<< - >>Tak jest - odpowiedział mi Skrzynecki. - Ten oto zacny obywatel z narażeniem własnego życia wydobył mnie z Warszawy i dowiódł szczęśliwie aż do was! Gdzie jest generał Różycki?<< Powiedziałem mu, że znajduje się o milę drogi w Bzinie. Skrzynecki chciał, abym go puścił w dalszą drogę, tego uczynić nie mogłem, prosiłem go zatem, ażeby zatrzymał się w moim biwaku, i posłałem zaraz mojego adiutanta z doniesieniem do generała Różyckiego. Czekając odpowiedzi generała, opowiedział mi Skrzynecki, iż od 15 sierpnia ukrywał się w Warszawie przed Krukowieckim, który wszędzie kazał go szukać, aby go poświęcić swej nienawiści. Po kapitulacji miasta skorzystał z pierwszych chwil nieładu i zamętu, aby wyjechać w liberyi pod opieką owego obywatela - tutaj obecnego (żałuję, że nie spamiętałem nazwiska). Generał Różycki przybył niebawem do biwaku mego, a z nim sztab jego, oczywiście zdjęty ciekawością zobaczenia dawnego naczelnego wodza, dziś uchodzącego w liberyi przed osobistym nieprzyjacielem i przed wrogami narodu. Rozmowa toczyła się częściowo po polsku, częściowo w języku francuskim - tak jak ją tutaj podaję. Pierwszy po przywitaniu przemówił Skrzynecki: >>Dziwną zmianę spostrzegasz w mojej osobie, generale, wszakże smutne koleje sprawy narodowej przechodzą i na osoby pojedyncze. Żądam i proszę o wolny przejazd do Kielc, gdzie obecnie znajduje się ks. Adam Czartoryski<<. Różycki: >>Z radością witam generała po szczęśliwej przeprawie pośród nieprzyjaciół. Zaiste, smutne koleje nasze, bo nie wolno mi już wątpić o upadku Warszawy. Nie mogę generała tak samego bez zasłony puścić, łatwo mógłby wpaść w ręce patroli nieprzyjacielskich, pozwolisz zatem, ażebym dla eskorty wykomenderował szwadron Krakusów<<. Skrzynecki: >>Nie przyjmuję żadnej eskorty; wiadomo mi, że Rydygier nieczynnie stoi aż do powrotu wysłanego z waszego korpusu oficera, nie mam zatem czego obawiać się<<. Różycki: >>Mój obowiązek strzec generała od wszelkiego możliwego przypadku, wybacz zatem, jeżeli pod tym względem nie usłucham go i eskortę dodam<<. Skrzynecki: >>Innemi słowy, aresztujesz mnie i pod strażą odsyłasz. Powiedz wyraźnie, a nie będę się dalej opierał. A quoi bon des jeux de mots. Vous pouvez faire de moi ce qu'il vous plaira<< (Nie ma co się bawić w słowa. Może pan zrobić ze mną, co się panu podoba). Różycki: >>General, il ne s'agit pas de vous arreter, c'est pour votre securite personelle que je desire vous donner une escorte<<. (Generale, nie chodzi o aresztowanie pana, pragnę przydzielić panu eskortę jedynie dla pańskiego bezpieczeństwa osobistego) Skrzynecki: >>Ma securite! Mais je suis parmi mes compagnons d'armes, je me trouve dans un camp polonais et ma conscience ne me reproche pas de les avoir memes a la perte<<. (Moje bezpieczeństwo! Wszak jestem między mymi towarzyszami broni w polskim obozie, a moje sumienie nie wyrzuca mi, że doprowadziłem do zguby) Wielhorski, major od inżynierów przy sztabie Różyckiego, rzekł: >>Odzywam się imieniem całego wojska. Niestety, generale, tyś przyczyną naszej zguby; nieszczęśliwy upór twój wobec wszystkich rad generała Prądzyńskiego, nieszczęśliwa bezczynność Twoja zgubiła nas. My wszyscy tu przytomni oskarżamy cię wobec świata i przed najdalszemi pokoleniami, żeś to ty zgubił sprawę narodową, żeś zawiódł zaufanie, w tobie położone, żeś to ty jedynie, a bynajmniej nie przeważająca siła Moskali, doprowadził nas do utraty ojczyzny. W następnych pokoleniach przeklinać będą cię wszyscy Polacy<<. >>Prawda, prawda<< - zawołali wszyscy przytomni oficerowie. Obróciwszy się dumnie do nich Skrzynecki odpowiedział: Messieurs, vous n'etes pas competents pour juger ma conduite<< (Panowie nie są kompetentni do osądzania mego postępowania) Generał Różycki, obawiając się jeszcze większego wybuchu rozjątrzonych oficerów, pozwolił Skrzyneckiemu odjechać, z czego natychmiast skorzystał, oddalając się spiesznie wśród złorzeczenia wszystkich zebranych." Jednocześnie z załatwieniem sprawy Skrzyneckiego "załatwił" Krukowiecki (jak już o tym była mowa) swoich niedawnych sprzymierzeńców z Towarzystwa Patriotycznego. "Gubernator nowy (gen. Chrzanowski) z polecenia prezesa, czyli Rady Ministrów - brzmi relacja Zwierkowskiego - wydaje polecenia zamknięcia Klubu, zatamowania objawiania głośno opinii publicznej. Na każdy wyrzut prezes znajomym odpowiada, że tak rada postanowiła, którą dodaną przez ustawę sejmową mając, musi menażować i do decyzji większości stosować się. Gubernator oświadcza, iż gdyby tajne schadzki odbywały się, należący do nich, jako dążący do rozruchów i buntu, karani zostaną. Prezes raz rzuciwszy się w objęcia stronnictwa umiarkowanego, nie tylko że wszystko chciał według ich systemu robić, ale nadto zamknięcie Klubu uważał za niezmiernie dogadzające swym widokom, bo przez to tamował rozbiór swego postępowania, zagradzał drogę przypomnieniu zaręczeń, a nawet unikał wyrzutów, które by jakiś klubista w zapale uczynił lub wyrok swój potępiający na najwyższego w kraju urzędnika poważył się proponować". Ale Krukowiecki zmierzał do utrzymania za wszelką cenę równości stronnictw, bo tylko ona mogła mu zapewnić pełnię władzy. Nie chciał więc odstręczać od siebie całkowicie stronnictwa ruchu. W kilka dni po rozwiązaniu Klubu Patriotycznego czterej jego wybitni działacze powołani zostali na ważne stanowiska. Główny obok Wysockiego "bohater listopada", podpułkownik Józef Zaliwski otrzymał nominację na dowódcę Straży Bezpieczeństwa, Ksawery Bronikowski - na wiceprezydenta Warszawy i zwierzchnika policji miejskiej, Ignacy Romuald Płużański (dotychczasowy sekretarz Komitetu Rozpoznawczego) - na szefa wywiadu, w miejsce usuniętego z tego stanowiska eks-szwoleżera generała Józefa hrabiego Załuskiego (ta zresztą zmiana okazała się w skutkach jak najfatalniejsza); adiutantem przy swojej osobie mianował generał prezes Tadeusza Szymona Krępowieckiego (opowiadano w związku z tą ostatnią nominacją, że Krępowiecki miał polecenie zasztyletować Krukowieckiego w razie jego "nierewolucyjnego" działania; późniejsza praktyka wykazała jednak, że nie Krępowiecki kontrolował Krukowieckiego, lecz Krukowiecki - Krępowieckiego). Najważniejsze były oczywiście nominacje Zaliwskiego i Bronikowskiego, ale działalność tych dwóch "mężów listopada" została przez Krukowieckiego całkowicie sparaliżowana przez podporządkowanie jej "policjantowi kontrrewolucji", gubernatorowi Chrzanowskiemu. Na takich właśnie posunięciach polegała polityka równowagi stosowana przez nowego prezesa. Po objęciu stanowiska podpułkownik Zaliwski wystosował orędzie do ludu Warszawy. Odezwa ta, z powodu zdecydowanie radykalnych akcentów, musiała się Zwierkowskiemu podobać, bo w swoich pismach przytacza ją w całości: "Powołany wolą prezesa Rządu Narodowego na naczelnika Straży Bezpieczeństwa miasta Warszawy - rekomendował się Zaliwski - śmiało ten urząd przyjmuję, znając szlachetny zapał i poświęcenie się tutejszych mieszkańców, którzy przejęci zgrozą na widok zbliżającego się tłumu służalców dzikiego despoty, dla pomnożenia niewolników swemu panu, śmiało wyrzekli, jak wolnym ludom przystoi: umrzeć lub zwyciężyć, ażeby sromoty nie zostawić w spuściźnie swym dzieciom, które by za to ciężkie przekleństwa na groby nasze rzucały. Czuję aż nadto, co może dokonać porwana jakakolwiek broń w ręku broniących swych praw, a zarazem praw wszystkich ludów, i nic mnie bardziej nie pociesza jak to, że mogę wspólnie walczyć z tymi, którzy swe szczupłe mienie nabyte cnotą i pracą zasłaniają piersiami, ażeby je wolnemu potomstwu na wolnej ziemi przekazać. Może nikczemne istoty nie przyznają nam męstwa i ochoty do świętej walki, lecz są to właśnie wrogi nasze, bo któż, pytam, wywalczył swobody w Paryżu, Brukseli i u nas, jeżeli nie lud? Kto pokonał dumę tyranów, jeżeli nie ten, kto w pocie czoła pracował na kawałek chleba? Któż nareszcie śmie powiedzieć, że lud więcej skłonny do rabunku jak do bronienia nieprzyjacielowi dostępu (był to argument, jaki wysuwano przeciwko uzbrojeniu "straży bezpieczeństwa" - M.B.)? Taki niech spyta się Francuzów i Belgijczyków, a ci mu powiedzą, jak złoto podłym sposobem nabyte, by nim nie skalać rąk do uczciwej pracy nawykłych, lud rzucał w Sekwanę lub ogień. Pewny więc jestem, że nie tylko siedziby nasze i prawa obronimy, ale i sławę u świata pozyskamy oraz zawstydzimy wrogów naszych rzucających na nas najczarniejsze potwarze. Niech żyje lud i ojczyzna! (podpisano) Naczelnik Straży Bezpieczeństwa J. Zaliwski". Podobnie jakobińskich oświadczeń ze strony władz powstańczych nie słyszano jeszcze nigdy. Warszawskie sfery posiadające wpadły w popłoch. "Odezwa dowódcy straży uległa licznym komentarzom - przyznaje Zwierkowski - upatrywano w niej jakobinizm, wmawianie w lud, że wszystko zrobić może, zwracano uwagę, że po takiej przemowie dowódca straży wsparty zostawszy zaufaniem i gotowością na jego rozkazy ludu, może być niebezpieczny dla władz wszelkich. Potępiono Zaliwskiego przed prezesem, że on znosi się z wojskiem, na schadzki uczęszcza takie, co dążą ciągle do obalenia nawet dziś istniejącego porządku rzeczy. Zaliwski pomimo oskarżeń śmiało stawał przed prezesem, dowodził czystości zamiarów, dążących do ratowania ojczyzny, do wspierania wojska w czasie szturmu przez liczny lud Warszawy. Organizacja straży w wykonanie wprowadzona, setnicy, dziesiętnicy, tak samo przyzwyczajeni do gotowości w razie potrzeby, jako też pod ich dowództwem zostające pospólstwo do stawania na każde jego zawołanie. Broń w znacznej części rozdawał on ludowi, broń najwięcej sieczną w braku innej, zawsze radząc, aby - o ile można - starano się przy tym o broń chociaż myśliwską, nie porzucając kos i pik, o których skuteczności wiele rozprawiał, wpajając wiarę w tę broń ludowi takową dźwigającego. Owo zgoła lud do boju zupełnie chciał usposobić, lud w żołnierzy przemienić, lecz ciągłe sprzeciwiania się gubernatora następowały. Nie cierpiał Zaliwski gen. Chrzanowskiego i wzajemnie od niego nie był cierpianym. Chrzanowski wzbraniał uzbrojenia z obawy zaburzenia, jak się wyrażał; Zaliwski nie słuchał rozkazów przeciwnych jego przekonaniu, broń, gdzie mógł chwytał, rozdawał i dowodził, że to z konieczności i z potrzeby robić musi... Potoczyły się skargi zobopólne do prezesa, który lubo polecał słuchanie zwierzchnika, nie odważył się niszczyć zrobionego kroku przez podkomendnego, który go zaręczał, że złe skutki stąd nie wynikną, dowodził, że tak być musi, jeżeli prezes szczerze chce bronić się, walczyć i działać nie tak, jak poprzednicy. Nie chciał Krukowiecki oczywiście pokazywać sprzeciwiania się Zaliwskiemu, owszem, dał jemu uczuć, że wierzy, iż dowodził realności, ale w tym inny krył się zamiar. Zaliwski wierzył słowom, gdy Krukowiecki myśl realną taił, myśl zgodną z przełożeniami jego przeciwników. I niedługo też cieszył się Zaliwski dowództwem, a straż kosami". Zaliwski urzędował ledwie tydzień. "Uzbrajanie ludu" doprowadziło do tak ostrego konfliktu z gubernatorem, że ten ostatni "zagroził Krukowieckiemu dymisją, jeżeli Zaliwski pozostanie komendantem Straży Bezpieczeństwa". Jednocześnie gubernator stolicy doradzał prezesowi rządu, "aby całą zgraję (tzn. Straż Bezpieczeństwa) przepędził kartaczami". Mówiąc to, Chrzanowski wyrażał zdanie całego obozu konserwatywnego, który obawiał się, że "Zaliwski z uzbrojoną Strażą Bezpieczeństwa stanie się drugim Robespierem". Naciskany z różnych stron, Krukowiecki postanowił pozbyć się Zaliwskiego z Warszawy. 29 sierpnia "niezwalczony Horatius Cocles* (* Horatius Cycles - żołnierz rzymski, który w roku 507 p.n.e. sam jeden bronił mostu na Tybrze przed wojskami króla etruskiego Porsenny.) z garścią rekrutów i walkoni" - słowa Krukowieckiego - wysłany został do Karczewa, aby przeszkodzić wojskom nieprzyjacielskim w budowie mostu na Wiśle*. (* "...kazałem dzisiaj wysłać podpułkounika Zaliwskiego z 300 piechoty, dwiema kompaniami woltyżerów gwardyi narodowej i oddziałem jazdy na Karczew ku Górze z rozkazem przysłania nam jak tylko przybędzie rapportu dokładnego o tym mieście i czyli nie będzie potrzebował kilku dział, aby łatwiej mógł tej robocie przeszkodzić" [Krukowiecki do Prądzyńskiego 29 sierpnia 1831, godz. 9 wieczór].) Rozwiązanie Towarzystwa Patriotycznego wywołało łatwy do przewidzenia skutek - ten właśnie, którego obawiał się w swoim czasie wiceprezes poprzedniego rządu, Wincenty Niemojowski, nie pozwalając na likwidację klubu: pozbawieni legalnej trybuny klubiści przeszli do działań w konspiracji. "Po tak stanowczym kroku ze strony rządu - pisze Zwierkowski - lud, stronnictwo ruchu przekonali się, że zwiedzeni, że działanie rewolucyjne potępiono, że ich znowu żelazną ręką przygniotła dyplomacja i umiarkowanie, szkodliwe w tak stanowczej chwili. Zaczęto więc powstawać na rząd, na prezesa, na dyplomację. Pisma, które niedawno chwaliły, teraz nie szczędziły nagan czynom władzy. Ludzie wspierający ruch nie omieszkali w tajnych gronach radzić nad sposobem ratowania ojczyzny, poruszeniem wszelkich sił, obaleniem nowego zgubnego systemu. Zaczęto się zbierać, kroki władz śledzić, do czego pomagało nieukontentowanie wojska, objaśnianego co się dzieje..." Czytając te zapiski sierpniowe "szwoleżera złej konduity" odczuwa się w pełni żałosną słabość powstańczej lewicy. Cóż z tego, że klubiści radzili nad "poruszeniem wszelkich sił", kiedy nie mieli wystarczającego wsparcia w ludzie, aby te plany zrealizować. Działacze ruchu zdolni byli 15 sierpnia do rozdmuchania sprawiedliwego gniewu ludu przeciwko sprawcom niepowodzeń powstańczych, ale w decydującym momencie inicjatywa wymknęła im się z rąk i to, co miało się stać nową "rewolucyą", rozładowało się w krwawych samosądach, które sprawie powstania nic dobrego przynieść nie mogły. "Istotnie - napisze o klubistach znakomity autor Mochnackiego Jan Kucharzewski - to zgromadzenie literatów - dyletantów, młodych doktrynerów, czerpiących swe natchnienie rewolucyjne z pism nadsekwańskich, nie pojmowało, iż ma przed sobą nie ognisty, śmiały, drwiący z dogmatów i powag, wyrosły na wspomnieniach tryumfów ludowych Wielkiej Rewolucyi lud paryski spod znaków Godfryda Cavagnaca*, (* Godfryd Cavagnac [1801-1845] - za rządów Ludwika Filipa przywódca partii demokratycznej. Był synem Jana Chrzciciela Cavagnaca, wybitnego działacza Wielkiej Rewolucji.) lecz bogobojną, patryotyczną, zachowawczą, lękliwą i potulną ludność warszawską, która mogła była względem własnego rządu posunąć się zaledwie do rozruchu ulicznego lub chwilowego zuchwalstwa, lecz która bynajmniej nie zdradzała ani aspiracyi do władzy, ani fermentu socyalnego. Dla ludności tej hasła rewolucyi międzynarodowej były zupełnie niepojęte, duch jej rozpłomieniał się na widok starych chorągwi cechowych lub sztandarów wojska narodowego, na dźwięk pieśni pobożnych, bijących potężnym chórem o sklepienia świątyń Warszawy lub na odgłos muzyki narodowej. Gotowa była oczywiście ta ludność potakiwać oklaskiem i okrzykami klubistom, gdy ci mówili ogniście o braterstwie ludów, o zdradzie możnych, o śmierci despotom, lecz od ożywienia i podniecenia wiecowego do czynu zbiorowego droga była bardzo daleka". Refleksja Kucharzewskiego doskonale wyjaśnia, dlaczego wypadki 15 sierpnia nie przerodziły się w przewrót polityczny, a także - dlaczego lud warszawski zachował się biernie wobec rozwiązania Towarzystwa Patriotycznego i aresztowania jego przywódców. Patriotyczna lewica nie dała się zastraszyć posunięciami administracyjnymi nowego rządu. Z zapisów Zwierkowskiego wiadomo, że 20 sierpnia 1831 roku poseł żelechowski Joachim Lelewel wystosował do generała Krukowieckiego pismo napominające (tzw. "promemoria"). W piśmie tym były prezes rozwiązanego Towarzystwa Patriotycznego domagał się od szefa rządu zmiany polityki w różnych zasadniczych sprawach. Punkt 5 memoriału wymierzony był przeciwko gubernatorowi Chrzanowskiemu i proponowanej przez niego polityce układów z nieprzyjacielem: "Gubernatorostwo generała Chrzanowskiego nie przestaje sprawiać najprzykrzejszego wrażenia - pisał Lelewel - jest to pretekst do przekonywania, iż Prezes Rządu chce traktować (z nieprzyjacielem), ponieważ tak opiniował generał Chrzanowski, który rozmawiał z generałem Thiemanem..." (opinia publiczna oskarżała gen. Chrzanowskiego, że w dniu 30 lipca wszczął na własną rękę rokowania pokojowe z rosyjskim generałem Thiemanem, dowódcą straży przedniej korpusu Rudigiera - M.B.). Jeszcze tego samego dnia na marginesie Lelewelowskiego memoriału przy punkcie 5 generał Krukowiecki skreślił własnoręcznie następującą odpowiedź: "Układów, jeżeli korzystne, odrzucać nie trzeba, chociaż w publicznych pismach mówić, że się ich nie chce; bo to może się przydać, jak te pisma do rąk nieprzyjaciela dojdą i kruchszym go zrobią. Generał Chrzanowski jest czynny, determinowany i zdatny oficer. Wniosków żadnych się nie obawiam, bo moje postępowanie jest czyste i jawne. Sam nic nie działam, tylko w Radzie Ministrów". Odpowiedź prezesa rządu doskonale wprowadza w charakterystyczną dla niego taktykę podwójnej gry. "Nie ulega wątpliwości - pisze w związku z tym historyk Władysław Zajewski - że od pierwszego dnia swoich rządów Krukowiecki operował dwoma programami: 1. programem oficjalnym, o którym wszyscy wiedzieli i pisali; 2. programem nieoficjalnym, jedynie prawdziwym, o którym mało kto wiedział i o którym nikt nie pisał w prasie. Na zewnątrz Krukowiecki występował z programem nieugiętej walki z Paskiewiczem, aż do ostatniego żołnierza, do ostatniej barykady, do ostatniej skałki...*. (* Krzemień do podpalania prochu w broni palnej.) Program rzeczywisty, bez ułudy i maski, przewidywał rokowania z Paskiewiczem i kapitulację". Najbardziej wymownym przykładem podwójnej gry Krukowieckiego był jego stosunek do Towarzystwa Patriotycznego. Prostoduszny Walenty Zwierkowski miał prawo być zdumiony i zaskoczony rozwiązaniem Towarzystwa, bo znał obietnice i deklaracje, czynione klubistom przez zabiegającego o władzę generała. Ale byłby zaskoczony znacznie mniej, gdyby wiedział, w jakim świetle przedstawiał Krukowiecki klubistów i ich udział w zdarzeniach 15 sierpnia - w swojej korespondencji prywatnej. "W dniu 15 sierpnia wieczorem wybuchnęło zaburzenie, którego sceny mordercze tak są bezecne, że ich pisać nie mam ani serca, ani zdolności - donosił generał swojej małżonce w dniu likwidacji Towarzystwa. - Z gazet wyczytasz imiona ofiar tej nocy; nie umieszczono jednak w nich, jak się lud nad trupami pastwił; kobiety haniebny miały w tym udział. Ja byłem na herbacie u Loursa*, (* Znana kawiarnia warszawska. Istniała jeszcze w czasie ostatniej wojny.) na nieszczęście w cywilnym surducie, kiedy to się zaczęło. Musiałem czym prędzej spieszyć do domu dla ubrania się w mundur. Zabezpieczywszy spokojność syna i familii... pobiegłem do rządu narodowego, w którym nikogo nie zastałem. Udałem się zatem do Wincentego Niemojowskiego z zapytaniem, jakie rząd postanowił kroki w tym wypadku, i dowiedziawszy się że żadnych, musiałem się zdeterminować dla dobra publicznego i bezpieczeństwa miasta, porwać silną ręką rząd stolicy. Wpadłem więc szybko w tłum ludzi zgromadzonych przy Zamku. Jak tylko dowiedziano się, że objąłem gubernatorstwo, z uniesieniem mnie przyjęto, ale zarazem ze wszystkich stron powierzano mi listę osób mających jeszcze być zamordowanymi i których liczba, jak mówili, do osiemdziesięciu kilku wynosiła; między nimi książę Adam Czartoryski, Skrzynecki, Chrzanowski, Horodyski, Świdziński, Gustaw Małachowski, Śląski, Dembowski, Wężyk i wielu innych zacnych ludzi znajdowało się. Wzdrygnąłem się na tę wiadomość; ale w położeniu, w jakim byłem, roztropność tylko moja i przytomność umysłu mogły wybawić te osoby od śmierci. Potakując niby urazę publiczności od tych osób, wystawiałem, że odbierając im życie, tem samem uchybiają mnie, nowemu gubernatorowi i osłabiają moje znaczenie. Tym to sposobem, dodając w miarę możności postanowienie moje zginięcia pierwej aniżeli dania sobie wydrzeć władzę i powinność utrzymania porządku, udało mi się zmienić ich wściekły zamiar i wybawić wiele ludzi od śmierci. Pomału, pomału namówiłem lud do rozejścia się. O godzinie 2-ej po północy już porządek przywrócony został, chociaż tylko 480 ludzi z garnizonu do pomocy użyć mogłem prócz gwardyi honorowej, która niewiele użyteczną być mogła, gdyż część jej znaczna w scenach morderczych czynny miała udział, a z liniowego wojska pułk 18-ty, złożony z Litwinów, także do tych scen należał. Z rana 16-go pościągałem różne oddziały i powiększyłem niemi te warty, którym powierzyłem wstrzymanie nowych schadzek i rozruchów. Potem udałem się do rządu narodowego, któren mi wręczył nominacyę na gubernatora, powołując mnie znów do czynnej służby. Odmówiłem to (włączenie do służby czynnej automatycznie poddawałoby Krukowieckiego zwierzchnictwu gen. Dembińskiego - M.B.) i dano mi inną, bez powołania mnie do liczby czynnych generałów. Przebiegałem potem na koniu miasto, ażeby wszędzie kupiących się jeszcze mieszkańców namawiać do rozejścia się do swoich mieszkań, i kilka razy ledwie sam niebezpieczeństwa uszedłem, tak jeszcze był lud rozhukany i morderstwem rozjuszony. Niech Bóg odpuści i Skrzyneckiemu, który prowadzeniem wojska przymusił do szukania ratunku, jak się dowiedziano, że się nieprzyjaciel do stolicy zbliża, i towarzystwu patryotycznemu wraz z klubem oficerów ze służby oddalonych lub od Dwernickiego i z Litwy przybyłych, to co zrobionem i wykonanem było. Z początku tej obmierzłej sceny mało pospólstwa było; dopiero około 10-ej godziny zaczęło się ono między członków towarzystwa i oficerów mieszać. Jakie przykre, jakie niebezpieczne były moje momenta wtenczas, kiedy wpadłem w ten tłum, tego pojąć nie potrafisz, i tylko Opatrzność, która moje poświęcenie się znała, z tego mnie niebezpieczeństwa wybawiła, ograniczając je na małem mnie pchnięciu w udo pałaszem przez jednego oficera. Gdybym nie wiem wiele lat żył, to nie zapomnę tych okropnych chwil i tylko przekonanie, żem tylu innym życie uratował, że przeszkodziłem złupieniu miasta, co pewnie po zaszłych mordach musiałoby nastąpić, pociesza mnie i nagradza moje poświęcenie. Całe też miasto o tem mówi, ale towarzystwo patryotyczne wcale z tego niekontente, zwłaszcza że kilku pierwszych jego członków jako to: ks. Puławski, ks. Szynglarski, Czyński, Brawacki, Płużański są aresztowani i pod sądem wojennym. Pisałem do naczelnego wodza Dembińskiego, ażeby mi przysłał pułk piechoty i pułk jazdy z czterema działami, ale dostać ich nie mogłem, chociaż wieczorem drugi raz posyłałem, z powodu że jeszcze 16-go w dzień powiesiło pospólstwo w parę minut, nim pomoc nadbiegła, Kaweckiego, który był szpiegiem, i oficera moskiewskiego, barona Ketler, wziętego w niewolę (oficer ten, prowadzony w konwoju przez ulicę, głośno lżył Polaków i ich powstanie - M.B.); ale tylko grzeczny list dostałem od Dembińskiego z podziękowaniem, żem się obarczył gubernatorstwem. W nocy sam patrolować musiałem. Konsulowie zagraniczni zażądali paszportów do wyjazdu, bo się naszych scen lękają, które może i nastąpią, jeżeli żądanych przeze mnie pułków nie przyszle Dembiński. Pospólstwo wracające spod rogatek wolskich, gdzie szpiegów [...] wieszało, spotkało księcia Czartoryskiego i ledwie go nie złapało. Strzelali tylko za nim, ale spiął konia ostrogami i zdołał umknąć do obozu; masztalerza jego tylko ranili. Kiedy się pomyśli, że taki czcigodny mąż, tak gruntownie poczciwy, tak przywiązany do ojczyzny, której wszystko poświęcił, mógł był być razem powieszonym ze Szlejem, Mackrotem, to się dusza wzdryga i odchodzi ochota bronić sprawy ojczyzny, w której zbójcy losem i honorem najuczciwszych ludzi zawiadują, i gdzie wieszać i mordować jest uważane za cnotę [...] Teresa Kicka była u mnie po kilka razy, niby pod pretekstem, aby jej mieszkania nie zabierano na lazaret, a prawdziwie, aby się dowiedzieć, co względem Skrzyneckiego zamyślam i co z sobą książę Adam zrobi. O mieszkaniu jej obiecałem napisać do generała Łubieńskiego (szefa sztabu głównego); względem Skrzyneckiego zaspokoiłem ją, mówiąc, że mój własny interes wymaga, ażebym dopomagał do utrzymania go przy życiu, bo inaczej tę zbrodnię Towarzystwa Patryotycznego, gdyby ją spełniono, mogłaby publiczność włożyć na mój karb. Księcia Adama zaś, powiedziałem, że bronić będę przeciw wszystkim zamachom klubistów, choćbym miał własne życie narazić. Po półtory godzinnej rozmowie w nocy nareszcie mnie pożegnała. Podobno Kownacka miała słuszność, kiedy nam powiadała, że ona jest plotkarka, i Skrzyneckim różne baje o nas opowiada [...] O 5-ej godzinie z rana już pełno u mnie ludzi różnych stronnictw, a każde z nich chce wszystkie urzędy wyłącznie posiadać. Kaliszanie wszystko przez Bonawenturę Niemojowskiego, a towarzystwo przez Lelewela chcą wyrobić. W rzeczywistości żadnemu stronnictwu u siebie nie dam wziąć góry i w obsadzeniu urzędów na zdatność tylko i uczciwość osoby uważać będę. Powiedziałbym, że Napoleon I tak robił, gdybym się nie wstydził naśladować Skrzyneckiego, który zawsze równał swoje działania z działaniami Napoleona. Zawsze mawiałem, że ubodzy jesteśmy w ludzi, ale nigdy tyle o tem przekonania nie miałem, jak teraz..." I dopisek z dnia następnego: "Dembińskiego także będę musiał odsunąć od naczelnego dowództwa, bo chce być niepodległym mojej władzy i popierać Skrzyneckiego, który się u niego kryje. Gdyby nie Lesslowie, którzy przez wdzięczność, że (jemu) samemu uratowałem życie (znany cukiernik warszawski Albert Lessel był aresztowany 29 czerwca w związku ze sprawą Jankowskiego i 15 sierpnia uniknął latarni jedynie dzięki osobistej interwencji zaprzyjaźnionego z nim Krukowieckiego - M.B.) dawali mi jeść u siebie, to podobno głodny chodziłbym spać, gdyż do oberży pójść nie mogę i nie mam momentu wolnego, a kazać sobie przynosić, pewnie bym zapomniał przy takim nawale różnych zatrudnień i prac. Używam jednak dobrego zdrowia i trzymam się, ile mogę, na siłach, teraz tak Ojczyźnie naszej potrzebnych. Kończę, bo już się znowu ludzie zaczynają schodzić do mnie i kobiety z protekcyami o 5-ej z rana już wyfiokowane; kiedy one wstawać muszą! Spodziewam się, że to niedługo potrwa; później dadzą mi pokój, jak się przekonają, że na darmo toalety robią i nocy nie dosypiają. Rada ministrów wyznaczyła dla mnie 40 tysięcy, a dla Bonawentury Niemojowskiego 20 tysięcy złotych pensyi rocznej i jednorazowo 40 tysięcy zł na urządzenie domu, ale te pieniądze leżą jeszcze u Plichty czy Kunata (sekretarzy Rządu Narodowego - M.B.), aż do Twego przybycia, bo ja nie mam ani chwili czasu się tem zajmować..." Ogromną siłę przekonywania ma prywatna korespondencja, jeżeli prowadzi ją ktoś umiejący władać piórem. Kilka szczegółów osobistych: owa wieczorna herbatka u Loursa - zapewne z małym Kostusiem - na chwilę przed wybuchem tragicznych wydarzeń; rana w udo zadana generałowi przez uczestniczącego w rozruchu oficera; drwina z wyfiokowanych paniuś zabiegających o protekcje; kłopoty domowo-aprowizacyjne szefa powstańczego rządu - i już Krukowiecki wyłania się z listu jak żywy - bardziej cielesny i przekonywający niż po przeczytaniu wszystkich not biograficznych, poświęconych mu przez historyków. Daje to Krukowieckiemu ogromną przewagę w jego rozgrywce z klubistami, bo ci, którzy najpierw pochopnie mu zaufali, a później srodze się na nim zawiedli, nie pozostawili po sobie żadnej prywatnej korespondencji. Świadczą o ich racjach jedynie suche zapisy kronikarskie, pozbawione jakichkolwiek elementów osobistych. Ten brak "prywatności" najbardziej się odczuwa w wypadku Walentego Zwierkowskiego, bo on, jako jeden z głównych bohaterów opowieści o dawnych szwoleżerach, ma szczególny obowiązek najpełniejszego ujawniania swojej osobowości. Niestety: z tego obowiązku Zwierkowski się nie wywiązuje. Inni eks-szwoleżerowie, występujący w opowieści, wprowadzają w problemy epoki poprzez ciepłe zakamarki swoich spraw osobistych, rodzinnych i zawodowych, co uintymnia fakty historyczne i wyposaża je w bogate tło obyczajowe. Zwierkowski, w odróżnieniu od dawnych towarzyszy broni, jest całkowicie bezosobowy. Nieznana pozostaje jego "prywatność": sposób bycia poza urzędowymi zajęciami, kontakty z rodziną, miejsce zamieszkania w Warszawie, stosunki towarzyskie, jego osobiste cierpienia i radości. Zwierkowski, w przeciwieństwie do Krasińskiego i Łubieńskiego, historii nie przeżywa, tylko o niej opowiada zobiektywizowanym, nieco ciężkawym stylem kronikarza i historyka. Jeżeli Zwierkowskiego chce się ożywić i zindywidualizować, trzeba ciągle sobie uświadamiać, że ten nużący drobiazgowością swoich relacji, niezbyt atrakcyjny opowiadacz był jednocześnie czynnym pierwszoplanowym aktorem zdarzeń opisywanych. "Nie wolno było publicznie radzić - pisze pan Walenty o pierwszych dniach po rozwiązaniu Towarzystwa Patriotycznego - przeto tajnie zeszli się kilka razy akademicy, podchorążowie i ich dowódcy, znani w Klubie redaktorowie pism, a nawet kilku reprezentantów (z Izby Poselskiej). Zatrwożyło to prezesa, zwrócić więc chciał uwagę w inną stronę i wydał odezwę pod datą 20 sierpnia, donoszącą, że istnieją w stolicy porozumienia się z nieprzyjacielem. Marszałkowi (Sejmu) doniósł, że się spisek wielki knuje na obalenie Sejmu, rządu, ustanowienie konwencji narodowej, a nawet ci, którzy najbliżej niego siedzą, na życie jego godzą, że są i posłowie w tym sprzysiężeniu. Marszałek, nie wierząc strachom, otwarcie zapytał się wskazanych przez prezesa, nawet dyrektor generalny policji Czarnocki Ksawery deputowany, nie wierząc wieściom, listę mniemanych morderców przez zaufanie deputowanemu Zwierkowskiemu okazał. Ten rzecz całą - o tyle, o ile wypadało - objaśnił koledze, którego w sekretarstwie sejmowym zastępował [...] zwracając jego uwagę, że to ludzie trwożliwi baśniami straszą policję. Realnie Zwierkowski był prezydującym na schadzkach dwóch czy trzech, wiceprezesem Lelewel, wprowadził nawet na takowe kolegów: Trzcińskiego, Chełmickiego, Tymowskiego, Szanieckiego. Znajdowali się tam: Zaliwski, Wysocki, Bronikowski, Nabielak, Mochnacki, Krępowiecki, Majewski, Chłędowski i wielu innych, ogólnie 38. Zgromadzenie w tym miejscu było więcej rządzące jak spiskowe, koncentrujące redaktorów i ludzi, którzy by o stanie rzeczy dokładnie objaśnieni być mogli przez dyskusje i rozprawy, aby w Sejmie, w armii, między ludem i przez pisma na prowincji wychodzące jeszcze rzecz w prawdziwym świetle wystawiali..." Obszerniejszy opis sekretnych zebrań w "klubie pani Chłędowskiej", na których przewodniczył deputowany Zwierkowski, odnaleźć można w Notatkach autobiograficznych jego współpracownika z Towarzystwa Polepszenia Stanu Włościan, redaktora Jana Nepomucena Janowskiego. "Z zaproszeniem na pierwsze z tych zebrań - wspomina Janowski - przyszedł do mnie w imieniu Mochnackiego i Chłędowskiego zacnej pamięci Artur Zawisza (zapamiętajmy sobie to nazwisko, bo będzie jeszcze o nim mowa - M.B.), będący porucznikiem czy podporucznikiem w jeździe płockiej, ale wówczas znajdujący się w Warszawie. Poszedłem z moim kolaborantem Wincentym Cyprysińskim. Na tym i jeszcze na drugim zebraniu - bo jak sobie przypominam, były tylko dwa - obecnych było 20, może 20 kilka lub najwyżej 30 osób. Byli tam niektórzy członkowie izby poselskiej, niektórzy wojskowi i niektórzy dziennikarze. Spomiędzy posłów byli: J. Lelewel, Wal. Zwierkowski, J. Olrych Szaniecki, Fr. Trzciński i Kantorbery Tymowski; z wojskowych pamiętam tylko Józefa Zaliwskiego pułkownika, Ludwika Nabielaka kapitana w sztabie głównym, Tadeusza Krępowieckiego podporucznika artylerii i Artura Zawiszę. Piotr Wysocki oznajmił listownie, że się godzi na wszystko, co większość zebrania uchwali. Z dziennikarzy lub pisujących do dzienników, o ile sobie przypominam, byli: Mochnacki, Chłędowski, Ksaw. Bronikowski, ja, Win. Cyprysiński, a podobno także Jan Czyński, Płużański i Salezy Dmochowski. Prezydował Lelewel czy też Zwierkowski. Zabrał naprzód głos Mochnacki, rozwodząc się nad krytycznym już, ale jeszcze nie rozpaczliwym stanem sprawy powstania, nad obowiązkami nowego rządu, po którym należało się spodziewać, a w razie potrzeby wymagać jak największej energii w działaniu, nad potrzebą czujności ze strony wszystkich patriotów na tok działań rządowych i nad celem zebrania. Mówili i inni, ale on najdłużej, po kilka razy głos zabierając; nie wypowiedział jednak wszystkiego, gdy w końcu oświadczył, skoro wielu oddalać się już chciało, że prosi o powtórne zebranie się nazajutrz, na co się zgodzono. Nazajutrz zebrali się znowu wszyscy i znowu pierwszy Mochnacki głos zabrał. Powtórzywszy mniej więcej to samo, co poprzedniego dnia wypowiedział, wniósł, aby Krukowieckiego popierali wszyscy obecni, każdy w zakresie swojej działalności: posłowie w sejmie, wojskowi w wojsku, a redaktorzy przez swe dzienniki w opinii publicznej, jeżeli ten będzie działał rewolucyjnie, jeżeliby zaś tak nie działał, w takim razie należałoby koniecznie odebrać mu władzę, sejm rozwiązać i nowy, prawdziwie rewolucyjny rząd ustanowić. Na te słowa Zaliwski stuknął pałaszem o podłogę, zapowiadając, że nigdy nie pozwoli na rozwiązanie reprezentacji narodowej i o tym nawet słyszeć nie chce. Wszczęła się żwawa dyskusja. Nareszcie oświadczył Mochnacki, że my z patriotyzmu mieliśmy być stróżami sprawy publicznej i [...] doradcami Krukowieckiego. Na to mu odpowiedziano, że jeżeli mamy być doradcami prezesa rządu, musimy wprzód z pewnością wiedzieć, że on nas poufnie za swoich doradców uzna i pozwoli nam się potajemnie zbierać, jak się wczoraj i dziś zebraliśmy, że więc należy go wybadać w tym względzie. Tego zdania był naprzód Lelewel, nie dowierzający Mochnackiemu, a że mu i inni zwłaszcza w tym razie niezupełnie ufali, większość uprosiła Lelewela, że się podjął tej delikatnej misji z obowiązkiem zdania z niej sprawy na następnym zebraniu, tj. nazajutrz. Nazajutrz idąc na trzecie z kolei zebranie, spotkałem w drodze Olrycha Szanieckiego i poszliśmy razem. Ledwo co Chłędowski ujrzał nas wchodzących, wyprawił nas czym prędzej nie tymi którymiśmy przyszli, ale drugimi, ubocznymi schodami, mówiąc: - Uchodźcie prędko panowie, bo tu zaraz przyjść ma adiutant gubernatora (Chrzanowskiego); aresztowałby panów a zapewne i mnie z wami. Ostrzeżono mnie o tym, i p. Lelewel już mi doniósł, że prezes rządu takich jak my doradców nie potrzebuje". Była to święta prawda: Krukowiecki bynajmniej się nie palił do tego, żeby mieć w klubistach swoich doradców i powierników. "Stronnictwa ruchu, czyli rewolucyjnego obawiał się - pisał o prezesie rządu Zwierkowski - wiedział on, że go wyniosło początkowo, ale duma jego nie pozwalała jemu zniżać się do gminu, bo gminem nazywał wszystko, co rewolucyjnie iść chciało. Nadto wielu z tego stronnictwa znało jego poprzednie zabiegi, pamiętało jego solenne zaręczenia, których spełnić nie bardzo życzył sobie, przekładając raczej według własnej woli działać, aniżeli słuchać inspiracji albo rozkazu tych, którzy by w moc przyrzeczeń dotrzymania obietnic domagali się". A miał Krukowiecki swoje sposoby na trzymanie w szachu niedawnych sprzymierzeńców. W papierach ogłoszonych przez majora Karola Forstera odnaleźć można wymowny dokument z tą sprawą związany: kopię tajnego rozkazu, przesłanego 2 września generałowi Chrzanowskiemu: "Sekretne Do rąk własnych Gubernatora miasta Warszawy. 2 września 1831. Noc 15 sierpnia dała nam poznać działalność Towarzystwa Patriotycznego. Raporta tajnej Policji przekonywają mnie, że pomimo ostrego rozkazu ogłoszonego w Gazetach, zakazującego temu Towarzystwu zbierać się na Posiedzenia, Członkowie jego znaczniejsi schodzą się co dzień gdzie indziej dla układania nowego projektu zaburzenia: już nawet udecydowali pozbawić mnie życia. Nim przedsięwezmę środki gruntownego wykorzenienia tego klubu, nim przystąpię do takiego niektórych Członków ukarania, które by przestrachem wszystkich innych przerazić potrafiło, myślę, że mi są potrzebne do otrzymania tak jasne dowody, które by przekonały Publiczność o konieczności takiej surowości ze strony Rządu. Tymczasem należy być ostrożnym i oddalać każden pretekst mogący służyć klubowi za powód do nowego działania... Jan Hrabia Krukowiecki". I dopełnienie tego rozkazu w liście do żony z tego samego czasu: "Nie wiem, gdzie mi głowa stoi, tyle interesów ze wszech stron mnie przybywa, że przynajmniej 48 godzin na dzień potrzebowałbym, tylu ludzi zastępować muszę i dopełniać ich robotę, bo wyznać potrzeba, że wszyscy są znudzeni i długością czasu, i niedołężnością Skrzyneckiego, i niesprężystością rządu zeszłego z poczciwych ludzi, ale różnego koloru złożonego, między którymi nigdy harmonii nie było, dlatego wszystko się spóźniało albo zupełnie na bok było odkładanem. Jakże to temu w tak krótkim czasie zaradzić, a nieprzyjaciel, zima i niedostatek funduszów i innych potrzeb na karku. Prawdziwa tylko miłość Ojczyzny mogła na mnie wymóc to poświęcenie, ażebym przyjął ten urząd Prezesowski, bo najprzód widzę, że bez pomocy Opatrzności nie możemy, jak źle skończyć, zwłaszcza że już przez gazety wiemy [...] że żadnej nadziei nie powinniśmy mieć do osiągnięcia interwencyi zbrojnej od Mocarstw europejskich. Współczucie nad Warszawą także przyczyniło się, bo gdyby komu innemu niż mnie byli ten urząd oddali, pewnie by Towarzystwo Patryotyczne jeszcze raz mordy swoje przeze mnie wstrzymane było rozpoczęło; mnie zaś nadto się boją i dlatego po cichu tylko spiski przeciw mnie knują, ale się omylą na swoich wyrachowaniach, bo przy najspokojniejszych pozorach, jakie zachowuję, z największą ostrożnością i pilnością każę śledzić wszystkie ich schadzki i po każdej, a przynajmniej ważniejszej, odbieram w nocy jeszcze zawiadomienie, co tam postanowiono. Najgorsze przeciw mnie kluby są Czyńskiego i pani Chłędowskiej, która tak pewna jest swojej rzeczy, że przed kilkoma dniami powiedziała do Janowej Łubieńskiej: >>za kilka dni zobaczysz Krukowieckiego na latarni!<< - ale ta pani tak jest przez tajnych agentów szpiegowana, że każden jej krok przez cały dzień jest śledzony i ona zadziwi się, jak się zobaczy na tej samej latarni zawieszoną, którą dla mnie przeznaczyła". W dalszym ciągu listu generał prezes uskarżał się na swoje niezwykle trudne położenie, na kłody rzucane mu pod nogi z różnych stron: "W wojsku [...] Umiński i Dembiński robią partyę przeciw mnie; obadwaj dlatego, że ich naczelnymi wodzami nie nominowałem. Ostatni prócz tego, jako przyjaciel Skrzyneckiego i myślący już być sukcesorem jego władzy [...] Otóż taka nagroda za moje poświęcenie się sprawie publicznej, za moją miłość Ojczyzny. Prawdę powiedziawszy, rewolucya już dawno i najzapaleńszych sztabsoficerów ochłodziła, a noc 15 sierpnia ducha przygniotła, bo teraz i najczystszy Polak nie jest pewny swego życia i honoru. Kilkunastu łotrów ze szlifami zmówi się, porozumie z Towarzystwem Patryotycznym, zacznie na ulicy krzyczeć, lud się do nich zaczyna kupić i tym sposobem zaczyna się rewolucya i morderstwa, którym ani gwardya narodowa, ani pułki przez towarzystwo zgangrenowane, nie chcą się opierać, a czasem jeszcze z nimi się mieszają, tak jak to 15 (sierpnia) zrobił pułk 18-ty, bez którego dziś jeszcze żyłby Jankowski i drudzy, których zamordowano. W takiem to położeniu rzeczy członkowie sejmu na mnie oczy rzucili i w mojej energii szukają pomocy i ratunku. Jaka moja pozycya nieszczęśliwa, to sobie wystawić nie potrafisz i szczęściem, że tu nie jesteś, bo byś łzami się zalewała. Już kilka razy chciałem się podawać do dymisyi, ale z jednej strony mnie proszą, żebym rzeczy publicznej w tak krytycznem położeniu nie opuszczał; z drugiej, usunąwszy się z miejsca i żyć bym przestał, bo nie mając funduszów na płacenie tajnych agentów, padłbym ofiarą towarzystwa Patryotycznego, rozgniewanego na mnie, że jego członków na urzędy nie biorę, a brać ich nie można, bo by jeszcze bardziej spokojność i bezpieczeństwo publiczne zachwianemi zostały. Lelewel jest zawsze duszą tego towarzystwa i schadzek oficerów nie mających miejsca, ale zawsze pod największym ukryciem. Ze mną jest dobrze, przynajmniej obydwa tak udajemy. Jak tylko gdzie nie można zamachów przestrzec, każę jego wołać, odkrywam mu takowe i powiadamiam, iż mi doniesiono, że to za jego rozkazem, a przynajmniej za jego pozwoleniem dzieje się. On się broni, a bojąc się odpowiedzialności i wiedząc, że ja nie żartuję, biega i odrabia czasem to, o czem pierwej i najmniej wiadomości nie miał. Na przyszłość mam lepsze widoki, bo już ich z sobą pokłóciłem i przewiduję, że do tego przyjdzie, iż wielu z nich życiem przypłaci, bo zanadto sięgają po życie drugich. Jak towarzystwo patryotyczne zepsuło naszą młodzież, to trudno sobie wyobrazić! Cała prawie młodzież o ich zbrodni 15-go (sierpnia) mówi jak o najpiękniejszym dziele; nikt nie zastanawia się, do czego takie czyny z czasem prowadzą! Na cóż nam się zda Polska, jeżeli ma exystować pod wpływem takich ludzi, jak Puławski, Szynglarski, Czyński itp.! - Niewarto snu, co go sobie ujmuję, żeby się zatrudniać pisaniem o tych potworach..." Potwory! Mocno to było powiedziane. Ale nie tylko Krukowiecki określał w ten sposób zagorzalców z Towarzystwa Patriotycznego. Tak samo albo podobnie nazywali ich w słowie i w piśmie Julian Ursyn Niemcewicz i książe Adam Czartoryski, Stanisław Barzykowski i Kajetan Koźmian, generałowie: Chłopicki, Skrzynecki, Dembiński i Chrzanowski. Dla nich i dla wielu innych luminarzy powstańczych klubiści byli potworami, bo ważyli się na rzecz niesłychaną: usiłowali zburzyć podstawy tradycyjnego ładu społecznego i naruszyć ugruntowaną przez wieki w narodzie hegemonię arystokracji i zamożnej szlachty. Oni - ludzie nowi, nie mający za sobą żadnej tradycji, żadnych "grobów przodków", żadnych "komnat gotyckich ze starym uzbrojeniem" - buntowali naród przeciwko tym, których nazwiska od wieków jaśniały w historii na pierwszych miejscach. "Siedzący na bruku, w klubie i redakcyach... - szydził z klubistów Paweł Popiel - nie tylko uczyli patryotyzmu ludzi, którzy krew, stanowisko, milionowe majątki na los szczęścia Ojczyzny stawiali, ale podkopywali ich wpływ i powagę..." Nienawiść do klubistów z korespondencji prywatnej przenikała na karty kronik i pism politycznych. W opluwaniu klubistów celował przede wszystkim kasztelan Kajetan Koźmian - z poglądów arcykonserwatysta, ale pisarz znakomity i sugestywny. Oto jak załatwia się Koźmian z wiceprezesem Towarzystwa Patriotycznego Kazimierzem Pułaskim, imputując mu czynny udział w samosądach nocy 15 sierpnia: "Objawił się przede mną okropny widok. Naprzód na stole czy ławie przed Zamkiem stojący potwór ludzkości zapieniony i wściekły Puławski w kapłańskiej czarnej szacie, z brodą czarno zarosłą, z czarnymi i rozczochranymi kołtunami na łbie, z obnażonymi po łokcie rękami, podnoszący je w górę i chrapliwym głosem wyjący: >>Ludu! krew zdrajców i nieprzyjaciół jest najmilszym Bogu kwiatem<<; mówią, że ręce miały ten kwiat na sobie..." I nieco dalej to samo, tylko jeszcze mocniej i wierszem: Widziałem i jeszcze się wzdrygam tym widokiem, Jak cuchnący rozpustą, trunkiem i rynsztokiem Ów kat w kapłańskiej szacie gminowi doradzał By w srogości drapieżne zwierzęta przesadzał. I po łokcie zbroczone ręce wzniósłszy w górę Znieważał ołtarz, Boga i ludzką naturę. I widziałem na piersiach takiego potworu Znak wojskowej zasługi i znamię honoru. I żaden z was rycerze nie wzdrygnął się na to, Że znak rycerstwa stał się oprawców odpłatą. Zaufanie do tego krwistego i krwawego opisu podważa nieco fakt, że na tejże samej stronicy swoich Pamiętników i w tejże samej manierze stylistycznej opluwa Kajetan Koźmian jednego z największych Polaków - Adama Mickiewicza: "Miała ostatnia rewolucja swego minstrela czy wajdelotę, a raczej Tersyta (bezwstydny tchórz z Iliady Homera - M.B.), co ze swoim Wallenrodą i balladami w ręku włóczył się, a na pierwszy wybuch w krymskim hylacie uciekł (informacja nieścisła, bo wybuch powstania listopadowego zaskoczył Mickiewicza nie na Krymie, lecz we Włoszech - M.B.) i wałęsając się poza granicami, z wściekłością a niedołężną zemstą śpiewając jadem i zuchwałością zaprawione pieśni, szczekał w nich na wszystko co tylko towarzystwo ludzkie czci i szanuje, i przesyłając bezbożne bazgraniny do kraju ileż nowych nie narobił ofiar... głos zmieszany ze łzami rodzin woła do nieba o pomstę na tego politycznego i literackiego zbrodniarza". I z taką samą wściekłością o Maurycym Mochnackim, największym publicyście swego czasu, niedoścignionym mistrzu prozy polskiej: "Nie pomnę dotąd, jakim sposobem Mochnackiego naród mógł przyjąć za historyka czynów swoich, pismaka, krętacza z przewróconą głową, z sercem od młodu skażonym, z umysłem podłym i nikczemnym, z małą i drobną zdolnością". Bardzo sugestywne są te paszkwile Koźmiana; Mickiewicz, a ostatecznie i Mochnacki jakoś się przed nimi wybronią*, (* Pod warunkiem, że pisma Mochnackiego będą wznowione tak samo starannie, jak wznowione zostały Pamiętniki Koźmiana.) ale księdzu Pułaskiemu obronić się już trudniej; bo wszystko, co przemawia na jego korzyść, trzeba pracowicie wydłubywać ze starej prasy, z protokołów zebrań Towarzystwa Patriotycznego, z rzadko czytywanych pamiętników epoki. Najwięcej danych biograficznych o tej postaci zebrał Marian Tyrowicz w swoim bezcennym przewodniku bibliograficznym (Towarzystwo Demokratyczne Polskie. Przywódcy i kadry członkowskie Warszawa, "Książka i Wiedza" 1964). Wiadomo więc, że Aleksander Kazimierz Pułaski (Pulawski) urodził się w roku 1800 w folwarku Górki Grubaki w powiecie węgrowskim, gdzie ojciec jego był zapewne oficjalistą. Po ukończeniu szkół rozpoczął nowicjat u pijarów. W dwa lata później został mianowany magistrem w Collegium Nobilium w Warszawie, potem - preceptorem w tejże szkole. Przez dziesięć lat zajmował się nauczaniem literatury polskiej w różnych szkołach pijarskich, w stolicy i na prowincji. Był nadto głośnym kaznodzieją, i z powodu śmiałych kazań w duchu patriotycznym został w roku 1829 na rozkaz wielkiego księcia Konstantego wydalony z Warszawy. Powrócił do niej dopiero po wybuchu powstania i stał się od razu jednym z najbardziej radykalnych działaczy Towarzystwa Patriotycznego. W lutym zaciągnął się jako kapelan do korpusu Dwernickiego, "miał głos w sztabie dowództwa korpusu" i odznaczony został złotym krzyżem Virtuti Militari. Po przejściu Dwernickiego do Galicji powrócił do Warszawy, gdzie jako wiceprezes Tow. Patriotycznego zastępował Lelewela w prezesostwie i prowadził nadal ożywioną krytykę niezdecydowanych działań sejmu, rządu i naczelnego dowództwa. Po wydarzeniach 15 sierpnia został aresztowany przez gen. Chrzanowskiego i stawiony przed sąd pod zarzutem współodpowiedzialności za rozruchy. Wkrótce jednak musiano go zwolnić z braku dowodów, gdyż świadkowie nie chcieli świadczyć przeciwko niemu, a prokurator wzbraniał się wnieść w jego sprawie akt oskarżenia (uczynił to wtedy, kiedy gen. Chrzanowski zagroził mu rozstrzelaniem). Ci, którzy znali ks. Pułaskiego sprzed powstania, choćby najdalsi byli od radykalizmu politycznego (jak na przykład gen. Józef Mroziński, pierwszy szef sztabu generalnego armii powstańczej) uważali go za żarliwego patriotę, człowieka wysoce wykształconego i rozsądnego. Był ogromnie popularny wśród młodzieży. Sam również stawiał na młodzież. W pierwszych dniach sierpnia 1831 r. rozeszły się szeroko po Warszawie słowa, jakie wypowiedział był na obchodzie "pamiątki listopada": "Młodzież szałem zaczęła walkę, szał zatem powinien był ją posuwać". O drugim "potworze w sutannie", księdzu Ignacym Szynglarskim, pisano w powstańczej gazecie "Orzeł Biały i Pogoń" z dnia 30 sierpnia 1831 r.: "Ksiądz Szynglarski znany jest publiczności z czystego patriotyzmu i gorliwego poświęcenia się dla Ojczyzny, przyjaciel cierpiącej Ojczyzny, który w tylu odznaczył się bitwach". O ks. Szynglarskim nie więcej wiadomo niż o ks. Pułaskim. Z wykształcenia doktor teologii i filozofii, przed powstaniem był proboszczem w Bolimowie pod Warszawą, potem wstąpił do armii powstańczej jako kapelan. On również był w korpusie Dwernickiego i przywiózł stamtąd dumne nazwanie "bohatera spod Boremla, kawalera wielu orderów". On również występował zawsze w czołówce najbardziej radykalnego odłamu Towarzystwa Patriotycznego. Jego również nienawidzili konserwatyści, a nawet dali mu tę nienawiść odczuć na jego skórze w ostatnich tygodniach powstania. Stało się to w Modlinie, dokąd po ewakuacji Warszawy przeniosły się władze powstańcze. Relację o tym incydencie można odnaleźć we Wspomnieniach czynnego uczestnika zdarzenia Leona ks. Sapiehy, adiutanta dowódcy artylerii powstańczej, generała Józefa Bema: "...przybyła do Modlina hurma krzykaczy z bruku warszawskiego, całe Towarzystwo Patriotyczne - wspomina mąż wymienianej parokrotnie w korespondencji Zygmunta Krasińskiego, księżny Jadwigi z Zamoyskich Sapieżyny. - Poczęli na rynku sejmikować. Starali się przyciągać podoficerów i żołnierzy. Mówili o potrzebie wyrżnięcia wszystkich generałów i wyższych oficerów. Groziło to rozprężeniem do reszty naszego wojska, w którym i tak nie było już wiele karności. Jednym z przywódców i głośnych krzykaczy był xiądz Szynglarski, znakomity urwisz. Jenerał Rybiński (ostatni naczelny wódz powstania - M.B.) kazał go do siebie zawołać i począł go namawiać, aby nie burzył. Ten rozzuchwalony łagodnością jenerała podniósł głos i traktował go jak żaka. W tej chwili Bem i ja za nim weszliśmy do pokoju. Przez chwilkę słuchaliśmy Szynglarskiego. Na koniec Bem przyskoczył do niego, mówiąc: >>Ty łajdaku, nie wiesz, z kim mówisz? Milcz, bo cię rozsiekam!<< Obróciwszy się do mnie, rzekł: >>Przyprowadź z odwachu czterech żołnierzy i zaprowadź go do kazamat<<. Wykonałem rozkaz. Gdy wróciłem z żołnierzami, już mój Szynglarski zamilkł i bez oporu dał się wyprowadzić. Trzeba nam było przez rynek przechodzić, gdzie stała hurma jego zwolenników. Widziałem, że mieli ochotę go odbić; jemu także widok przyjaciół dodał odwagi. Stanął i chciał mówić; krzyknąłem na żołnierzy: >>Kolbą w kark, a jeśli się odezwie, zakłuć bagnetami<<. Żołnierze go nie żałowali i tak go kolbami poczęstowali, że się wywrócił. Podnieśli go, poszliśmy dalej i zgraja się rozstąpiła, aby nas przepuścić. Zamknąwszy go w kazamatach, wróciłem spokojnie, dziękując Bogu, że się ta sprawa tak skończyła". Kiedy już jesteśmy przy Wspomnieniach Sapiehy, to przy okazji warto przypomnieć, że uczestniczył on w nagonce przeciwko jeszcze jednemu klubiście: owemu "politykowi z krawca" Franciszkowi Morawskiemu, który jako kapitan artylerii Gwardii Narodowej - domundurowanej i dozbrojonej za własne pieniądze wypracowane igłą krawiecką - spisywał się w obronie Warszawy tak dzielnie, że odznaczono go Złotym Krzyżem Virtuti Militari. "Po kilku dniach - opisuje tę drugą awanturę ks. Leon Sapieha - kazał jenerał Bem wystąpić całej artyleryi polowej dla lustracyi stanu dział, koni i ludzi (rzecz odbyła się również w Modlinie). Przy jednej bateryi artyleryi pieszej stał do szeregu z żołnierzami jakiś jegomość w mundurze artyleryi Gwardyi Narodowej. Znał go jenerał jako jednego z głównych krzykaczy na rynku w Modlinie. Skoro go spostrzegł, przybiegł do niego i zapytał: >>Co tu robisz? Czego chcesz?<< On odpowiedział frazesami patryotycznymi, że przychodzi ojczyźnie służyć. Na to Bem krótko odpowiedział: >>Takich durniów jak ty, ojczyzna nie potrzebuje. Ruszaj sobie!<< i począł konno za nim uganiać. Ja i Szczepanowski pomagaliśmy mu. Było to wyraźne polowanie z chartami na lisa. Żołnierze serdecznie się śmiali, szczególnie gdy on biegnąc przed nami, przewracał się. Pewnie on drugi raz nie spróbował koleżeństwa z artyleryą". Przepisując ze starych papierów skąpe wiadomości o Aleksandrze Pułaskim i o Ignacym Szynglarskim - trudno nie zadawać sobie pytania, co przyciągało wielu młodych duchownych katolickich do klubu radykalnych patriotów? (w protokołach Towarzystwa Patriotycznego, opracowanych przez Aleksandra Kraushara, występuje aż dziesięciu księży klubistów). Otóż wydaje mi się, że niezależnie od motywów indywidualnych można się tu także doszukiwać pewnej przyczyny ogólnej. Sądzę, że ci synowie zubożałych rodzin szlacheckich, oddani przez rodziców (zgodnie z obowiązującą w tej sferze tradycją) do stanu duchownego, niezależnie od swoich powołań - musieli być szczególnie uwrażliwieni na uciążliwości wynikające z feudalnej struktury kościelnej. Może więc stając do walki o niepodległość u boku radykałów społecznych, wierzyli, że walczą także o demokratyzację kościoła. I wreszcie trzeci "potwór", okradający ze snu prezesa Rządu Narodowego, generała Krukowieckiego: prawnik i literat Jan Czyński, syn kościuszkowskiego oficera, szlachcic polski w drugim już pokoleniu, ale ciągle jeszcze naznaczony piętnem frankistowskiego pochodzenia. Wolno przypuszczać, że jedną z podstaw radykalnego patriotyzmu tego siostrzeńca Krysińskich było marzenie o takiej Polsce, w której i on mógłby się stać prawdziwym Polakiem. Marzenie to ziści się Czyńskiemu dopiero po śmierci. Na jego emigrancką mogiłę w Londynie padną jak kwiaty słowa nekrologu, wydrukowanego w piśmie "Niepodległość": "...cały nieboszczyka pobyt na ziemi wygnania zapełnionym był pracą, mającą dobro Polski na celu". Warto by tu jeszcze powiedzieć o jednej osobie z kręgu klubistów, która szczególnie działać musiała na nerwy konserwatystom wszelkiego pokroju. Była to kobieta: owa Maryanna Dębińska, wdowa po pułkowniku Macieju Dembińskim*, (* Szczegół charakterystyczny: nazwisko p. Dębińskiej pisane jest zawsze przez "ę" dla tym pełniejszego odróżnienia jej od generała - wodza naczelnego. Natomiast zmarły jej mąż figuruje w "Roczniku Woyskowym Królestwa Polskiego" - źródle w tych sprawach jak najbardziej kompetentnym, jako pułkownik Dembiński. Podobnie rzecz się miała z księdzem Pułaskim, który raz się nazywa Pułaski [w urzędowych pismach swego czasu] a raz Pulawski [w kronikach i pamiętnikach] dla pełnego odcięcia go od sławnego bohatera polsko-amerykańskiego Kazimierza Pułaskiego.) u której przed 15 sierpnia odbywały się spiskowe zebrania radykałów klubowych. W indeksie pomnikowej pracy Lubomira Gadona Emigracja polska (notebene Gadon był także synem szwoleżerskim) Dębińska figuruje jako "awanturnica". Uzasadnienie tego epitetu odnajduje się w tekście dzieła. "Była to szkaradna baba w całem znaczeniu tego słowa - pisał o Dębińskiej syn porucznika szwoleżerów Alojzego Gadona. - W Warszawie trudniła się jak wiele kobiet, opatrywaniem chorych i rannych w szpitalu oficerskim przy ulicy Miodowej. Pod pozorem dania im lepszych wygód, zabrała do swego mieszkania dwóch młodych oficerów, rekonwalescentów. Ale przez wszeteczną z nimi rozpustę obu o śmierć przyprawiła. Gdy szpitalny doktor Freyer czynił jej z tego powodu wyrzuty, rzuciła się na niego z nożem kuchennym. Za to oficer służbowy kazał ją schwytać i rózgami oćwiczyć. Wskutek tej imprezy wyniosła się z Warszawy i do 2. pułku Krakusów niby na żołnierza zaciągnęła się. Potem przyczepiła się do 10. pułku piechoty liniowej (dowodzonego przez mjr. Piotra Wysockiego - M.B.). Przeszedłszy pruską granicę, z innymi udała się na Emigracyę. Tu żebrała natrętnie, warcholiła, siała oszczerstwa itp. Wałęsała się po Paryżu, Londynie i po Zakładach. Mówiono, że była "sekretarką" eks-księdza Pułaskiego". Trudno po stu kilkudziesięciu latach osądzać skandale Dębińskiej. Z tego, co o tej pani wiadomo, można wnioskować, że musiała być kobietą wielkich namiętności i gorącego temperamentu. Jednakże zarzut wysunięty przez "szpitalnego doktora" ma wszelkie cechy niemożliwego do sprawdzenia, złośliwego pomówienia. Jeśli zaś był ten zarzut zwykłym oszczerstwem, wówczas zrozumiała się staje gwałtowna reakcja oskarżonej. Kiedy się weźmie jeszcze pod uwagę wyjątkowo hańbiącą dla kobiety karę chłosty, wymierzoną Dębińskiej w trybie pośpiesznego samosądu, nie można się oprzeć wrażeniu, że za tą pozornie obyczajową sprawą kryła się jeszcze jakaś szczególna nienawiść - najprawdopodobniej na podłożu politycznym. W Towarzystwie Patriotycznym odgrywała Dębińska rolę niepierwszoplanową, ale znaczącą. Wielu pamiętnikarzy powstania widziało ją, kiedy w płaszczu żołnierskim i z karabinem w ręku towarzyszyła w dniu 15 sierpnia 1831 po południu delegacji klubu, przedstawiającej rządowi postulaty powstańczej lewicy. Widziano ją także już po nocy pomsty narodowej, kiedy - tak samo w stroju wojskowym i z karabinem w ręku - asystowała Krukowieckiemu, ogłaszającemu się spod kolumny Zygmunta gubernatorem wojennym Warszawy. Na emigracji w Paryżu powstańcza lewica zlecała Dębińskiej różne poufne zadania. W kwietniu 1832 r. odnajduje się jej podpis na odezwie protestującej przeciwko ograniczeniu praw politycznych wychodźców. W lipcu tego samego roku wysyłana była z ważnymi zleceniami od demokratów paryskich do zakładu polskiego w Awinionie. O zachowaniu się Dębińskiej w dniu szturmu Paskiewicza Na Warszawę opowiada Jan Nepomucen Janowski, redaktor naczelny "Gazety Polskiej", pamiętnikarz ze wszech miar zasługujący na zaufanie: "Gdy Moskale zdobyli Wolę, niedostatecznie oszańcowaną i niedostatecznie wojskiem obsadzoną, i gdy o tem, niestety, już z pewnością było wiadomo w mieście, pobiegłem znowu w tamtą stronę zaraz po południu, około 1-j czy 2-ej godziny. Zaszedłem do ostatniego przy okopach szańca naprzeciwko Woli, o kilka staj odległej, a obok ogrodu spacerowego Unruha... Podczas mojej pod tym szańcem obecności wysforował się z Woli oddział piechoty moskiewskiej żwirówką prowadzącą do miasta i tak się już był zbliżył, że nam kulki karabinowe ponad głową świstały i spędziły z pobliskich wiatraków mnóstwo przyglądającego się ludu, raziwszy niejednego. Ale ukryty w okopach batalion naszej piechoty pośpieszył przeciw niemu i wnet go odparł. Za każdym strzałem działowym z Woli żołnierze nasi schylali się i chronili za swoje działa. Był jeden pomiędzy nimi, co stał nieporuszony i nie przestawał wołać na innych jakby komendant a raczej kaznodzieja: >>Stójcie śmiało! Kogo kula ma trafić, tego nie minie; Pan Bóg kule nosi itp.<<. Spytałem, kto by to był ten tak odważny żołnierz, odpowiedziano mi, że: to w ubraniu żołnierskim pani Dębińska, wdowa po pułkowniku od weteranów, która się zaciągnęła jako ochotnik. Nie podobna mi było nie podziwiać jej odwagi, dowodzącej gorącego patriotyzmu. Była ona jeszcze dosyć młoda i służyła w wojsku aż do wejścia głównego korpusu do Prus, skąd potem emigrowała do Francji". W czasie, kiedy Mariannie Dębińskiej wymierzano hańbiącą karę chłosty, cała Warszawa mówiła z najwyższym uwielbieniem o dwóch paniach z arystokracji polskiej, które historia wpisywała właśnie do swojej złotej księgi: O hrabiance Emili Plater - bohaterskiej dowódczyni oddziału powstańców litewskich, oraz o powinowatej gen. Tomasza Łubieńskiego Klaudii (Klaudynie) z Działyńskich Bernardowej Potockiej - nazywanej powszechnie aniołem opiekuńczym rannych i chorych żołnierzy. Namiętna i skandalizująca Marianna Dębińska (na domiar złego paliła jeszcze fajkę) nie miała żadnych szans na zajęcie w historii miejsca obok tych dwóch świetlanych postaci. Warto jednak wiedzieć, że w Powstaniu Listopadowym zdarzały się i takie jak ona bohaterki. Nie ma żadnych dowodów na to, że Krukowiecki Walentego Zwierkowskiego również uważał za "potwora". Ale zaufania do niego nie miał na pewno. Kiedy przyszło więc do obsadzenia stanowisk przyrzeczonych uprzednio stronnictwu ruchu, nie oddał Zwierkowskiemu obiecanego mu dowództwa Gwardii Narodowej, lecz powierzył je "umiarkowanemu" Piotrowi Łubieńskiemu. "Nie sprzyjający ruchowi potępiają Zwierkowskiego, dając za przyczynę, iż był wiceprezesem Klubu, popieraczem sądu rewolucyjnego i działania rewolucyjnego, a przeto nie mogącym dowodzić gwardią, gdzie umiarkowanie, nie gwałtownie postępować należy" - odnotował zawiedziony "szwoleżer złej konduity". Ale zawód sprawiony Zwierkowskiemu przez generała prezesa Krukowieckiego był jeszcze niczym wobec bolesnego rozczarówania, jakie zgotował klubistom, a wraz z nimi całej patriotycznej Warszawie główny współtwórca militarnych zwycięstw powstańczych, generał dywizji Ignacy Prądzyński. Jak już wiadomo, w dniu 15 sierpnia Prądzyński kategorycznie odmówił przyjęcia nominacji na naczelnego wodza, przywiezionej mu do głównej kwatery w Ołtarzewie przez deputowanego Zwierkowskiego. Jednakże po krwawych wydarzeniach, jakie rozegrały się w Warszawie w kilka godzin później, w kołach rządowo-sejmowych uchwalono, że jedynie postawienie na czele armii utalentowanego kwatermistrza generalnego zdoła uchronić powstanie od zupełnego upadku. Postanowiono więc podjąć jeszcze jedną próbę przełamania jego uporu. Wśród dokumentów załączonych do pamiętników Prądzyńskiego dochowały się listy, wystosowane do niego w dniach 15 i 16 sierpnia przez różnych dygnitarzy powstania. Wyczuwa się w tych listach gorączkowy nastrój chwili, w jakiej były pisane. "Generale! idzie tu o dobro Ojczyzny, o jej zbawienie: wszelkie dalsze wahanie się Twoje śmierć by sprawie naszej zadać mogło - pisał do Prądzyńskiego dowódca Gwardii Narodowej senator wojewoda Antoni Ostrowski - zaklina Cię cała rzesza dobrych tu zebranych Polaków, dłużej nie ociągaj się. Wszelkie targowanie się z powodów delikatności uczuć względem osób, z któremi być mogłeś w kolizyi (chodziło oczywiście o Skrzyneckiego - M.B.), byłoby zbyteczne. Salus populi suprema lex esto*. (* Dobro ludu niech będzie najwyższym prawem. [łac.]) Jadący do głównej kwatery Senator hr. Olizar, opowie ci, w jakim stanie Warszawa. Ufność, którą wzbudzasz w publiczności, jest własnością publiczną; pomnij, że moment każdy o bycie kochanej Ojczyzny stanowi. Nie zachowalibyśmy dla Ciebie tak wysokiego szacunku, jaki Ci teraz hołdujemy, gdybyś przenosił (daruj wyrazowi) upór Twój, może szlachetny, ale gdy będzie przesadzony, stanie się winą, której skutki może w tej chwili nie są do obrachowania. Jesteś wodzem, takim Cię naród mieć chce, ufaj Bogu, świętej sprawie, daj przykład posłuszeństwa, zwyciężysz..." "Kochany i drogi Generale! - przyłączał się do tych zaklęć Teodor Morawski, "przybylec" z Paryża i minister spraw zagranicznych w Rządzie Narodowym. - Oddajmy cześć Twojej skromności, ale przebaczyć musisz, gdy jako przyjaciel, a bardziej jeszcze jako Polak zrobię Ci uwagę, że nie czas jest skromnością tłumaczyć się w chwili, gdy istnienie Ojczyzny już może nie na dni, ale na godziny się liczy... Raz jeszcze zaklinam Cię w imię Ojczyzny. Wiesz, jakie masz zaufanie ze strony Rządu, i piszę Ci to w pałacu rządowym i na prośbę większości, nie znajdziesz więc żadnego oporu z jego strony co do zmian, jakie potrzebnemi osądzisz; nic Ci więc, chyba wola Opatrzności do zbawienia kraju przeszkodzić nie może. Pomnij na Ojczyznę, pomnij na potomność..." I utrzymany w takim samym tonie list członka Rządu Narodowego Joachima Lelewela: "...nie możesz, Generale, odmówić przyjęcia ciężaru. Na Tobie pokładamy nadzieje nasze: nie godzi się w razie tak stanowczym odsuwać się. Jeżeli szczere życzenia moje mogą mieć jaką wagę u Ciebie, Generale, chciej ich wysłuchać i przyjmij dowództwo. Wzywam Cię, Generale, w imię Ojczyzny i życzliwych Tobie..." Z listami tymi pojechali do głównej kwatery trzej delegaci władz powstańczych: członek Rządu Stanisław Barzykowski, minister wojny gen. Franciszek Morawski i senator kasztelan Narcyz Olizar. Po przyjeździe do Ołtarzewa delegaci razem z przebywającym od 15 sierpnia w głównej kwaterze prezesem Rządu Narodowego księciem Czartoryskim oraz kilkoma generałami - przypuścili bezpośredni szturm do sumienia obywatelskiego Prądzyńskiego. Po przeszło godzinnych naleganiach znękany generalny kwatermistrz uległ perswazjom i zgodził się przyjąć nominację na naczelnego wodza. "Moi panowie - powiedział do delegatów rządu i sejmu - teraz już nie chodzi o ratowanie sprawy polskiej, już teraz jeden tylko Pan Bóg cudem dokonać by tego potrafił, ale jeszcze honor nazwiska polskiego, polskiego wojska w zupełnej czystości uratowanym być może, na co potrzeba, ażeby ten co się podejmie przywodzić wojsku, poświęcił się zupełnie i życie swe na ołtarzu ojczyzny złożył. Do takiego poświęcenia czuję się być zdolnym; przyjmę więc dowództwo, ile że oddalenie się od służby gen. Skrzyneckiego usunęło mi wzgląd na jego osobę, ale muszę być pewnym, że ze strony dawnych generałów żadnej nie doznam przeszkody. Nade wszystko zaś potrzebuję nawet pomocy od gen. Krukowieckiego, który dziś, jak wszyscy widzimy, jest jeden przy władzy, jest w Warszawie prawdziwą potęgą. Proszę więc panów, udajmy się razem do niego natychmiast, ażeby zapewnić się o jego sposobie myślenia". "I wsiedliśmy z wysłańcami do pojazdów - świadczy w Pamiętnikach Prądzyński - z pośpiechem udaliśmy się do Warszawy, do pałacu Komisyi wojny, gdzie Krukowiecki założył swoje mieszkanie". Pędząc co koń wyskoczy przez warszawskie ulice, notable powstańczy mieli możność zauważyć, że stolica nie ostygła jeszcze z nocnej gorączki. "W Warszawie, skoro zajaśniał ranek dnia 16 sierpnia - słowa Prądzyńskiego - całe miasto było w poruszeniu; tłumy ludzi biegały po ulicach i przypatrywały się zeszpeconym ciałom ofiar upłynionej nocy, a dla których mało w którem sercu odczuwało się uczucie litości, uprzedzenie bowiem powszechne mianowało je przebrzydłemi zdrajcami ojczyzny". W siedzibie gubernatora Prądzyński odbył krótką rozmowę z gen. Krukowieckim, odnotowaną później w Pamiętnikach. "Prądzyński: Panie Generale, wojsko nie może już dłużej pozostawać bez wodza naczelnego, jest to najpilniejsza rzecz, którą opatrzeć potrzeba. Stawamy tu przed Generałem w imieniu Rządu i zapytujemy się, czyli pan Generał masz zamiar lub życzenie objęcia tego dowództwa. Zechciej na to pytanie kategorycznie a szczerze odpowiedzieć. Krukowiecki: Jestem gubernatorem Warszawy i zaciągnąłem obowiązki względem tego miasta. W pełnieniu ich dotrwam; niczem zaś innem nigdy być nie chcę i nie będę. Prądzyński: Przecież wojsko nie może dłużej zostawać bez wodza. Jeżeli ja naczelne dowództwo obejmę, czy mogę rachować na pomoc, na posłuszeństwo pana Generała? Krukowiecki: Masz Pan na to moje słowo honoru". I dla przypieczętowania słów - gubernator wyciągnął rękę do przyszłego wodza. "Uchwyciłem tę rękę oburącz - wspomina Prądzyński - uścisnąłem ją serdecznie [...] I obróciwszy się do panów komisarzy dodaję: Macie panowie we mnie wodza naczelnego - i przyjąwszy wtedy z ich rąk nominacyą moją, wsiadłem natychmiast do powozu i jednym tchem popędziłem na Nowy Świat do żony, do dziecka ostatnie z niemi zrobić pożegnanie, ostatnie udzielić im błogosławieństwo; w mojem albowiem przekonaniu, przyjmując moją nominacyą na wodza, wydałem sam na siebie wyrok śmierci". I dalej: "Zabawiwszy kwadrans może u mojej rodziny, udałem się na Czyste przez rogatki Wolskie, dokąd był właśnie nadszedł Dembiński z główną kwaterą i dokąd także całe wojsko dochodziło, i tam resztę nocy przepędziłem na pracy z gen. Lewińskim (pełnił on funkcję szefa sztabu głównego, w zastępstwie chorego gen. Łubieńskiego - M.B.) na rozpatrywaniu się w sytuacjach i raportach i nad łamaniem sobie głowy w układaniu rozmaitych kombinacyj dla ratowania tej naszej nieszczęśliwej sprawy. Straszna ona była dla mnie ta noc. Już nie myślałem ani o żonie, ani o dziecku. Co do nich już ofiara była spełnioną. W mojem przekonaniu już na zawsze byłem się z niemi rozstał. Co zaś do sytuacyi naszej, im bardziej zagłębiałem się w niej, tem bardziej przyznawać sobie musiałem, że przyszła nareszcie chwila dająca racyą Chrzanowskiemu, to jest że już nie pozostawało, jak tylko wnijść w układy z nieprzyjacielem, czyli po prostu kapitulować z Mikołajem, zaprzedając naszą uległość najlepszymi warunkami, jakie by się dały wytargować; jeżeliby się zaś tego nie chciało lub jeżeliby się to uskutecznić nie dało, tedy wszystkiemi siłami naszemi rzucić się na nieprzyjaciela, cośmy go przed sobą mieli, ginąć razem z wojskiem w rozpaczliwym boju, zwycięstwo albowiem było już więcej niż wątpliwe. Wydać zaś taką bitwę, ginąć w niej nawet zdawało mi rzeczą łatwiejszą, mniej korzystną wprawdzie, ale zacniejszą niż tamta droga kapitulacyi..." W takim stanie ducha, mając już głowę zaprzątniętą planami przyszłych bitew, nowy wódz naczelny napisał swój pierwszy rozkaz dzienny do armii: "Żołnierze! Zostałem powołany na wodza naczelnego sił narodowych. Czując doskonale ogrom obowiązków tak znamienitego miejsca, a umiejąc ocenić zakres zdolności moich, przytem nie pragnąc innych zaszczytów, jak tylko dzielenie waszych niebezpieczeństw jako podwładny, osądziłem być moim obowiązkiem odmówić. Wyraźny, dwukrotnie powtórzony rozkaz Rządu Narodowego, na waszem zaufaniu opierający się, zbliżanie się groźnych niebezpieczeństw przymusiły mnie do posłuszeństwa. Wchodzący w ten nowy, ale tak trudny zawód, rachuję na pomoc P.P. Generałów i oficerów wszelkich stopni, na jedność i poświęcenie się całego wojska, bez czego usiłowania moje byłyby daremne. Karność przede wszystkim musi być ściśle utrzymana. Czekają nas krwawe boje i wielkie trudy. Wytrwamy w naszym wielkim zawodzie i Bóg uwieńczy nasze usiłowania. Ale chociażbyśmy i upadli, honor broni i polskiego imienia musimy przekazać nieskazitelne dzieciom. Koledzy żołnierze! Przystępuję do nader trudnego zawodu z zaufaniem nieograniczonem w Was i w świętości naszej sprawy. Wasze zaufanie będę się starał wszelkimi siłami usprawiedliwić i nabyć do niego nowych praw. Gdybym je kiedy spostrzegł zachwiane, złożę je natychmiast i chętnie wrócę walczyć w szeregach Waszych. Niech żyje Polska wolna i niepodległa! W głównej kwaterze na Czystem 17 sierpnia 1831 r. Wódz naczelny I. Prądzyński". Jeszcze tej samej nocy rozkaz oddano do odlitografowania. Nikt nie przypuszczał, że pozostanie on w dokumentacji powstania listopadowego, jako jedyny ślad po naczelnym dowództwie zwycięzcy spod Igań. "Skoro się dzień zrobił (17 sierpnia) - opowiada dalej Prądzyński - siadam na konia i udaję się do kwatery gen. Dembińskiego dla odebrania od niego dowództwa nad wojskiem, zamierzając udać się od niego do obozów, ażeby się wojsku jako jego naczelnik zaprezentować i zapewnić sobie jego posłuszeństwo, przekonać się o jego ufności. Kwaterę Dembińskiego na głównej ulicy przedmieścia przed Wolskiemi rogatkami zastałem otoczoną wojskiem (trzeba pamiętać, że był to szczytowy moment przygotowań do wojskowego zamachu stanu - M.B.); bataliony biwakowały przed domem jako też i na dziedzińcu, działa były wymierzone w pole, a inne ku miastu. Te środki ostrożności były podobno użyte przez Dembińskiego dla zabezpieczenia osoby przyjaciela jego i Skrzyneckiego. Oprócz tego stała przed domem warszawska gwardya konna i oddział konnicy, co przyjechały w eskorcie gen. Krukowieckiego, bo ten nadzwyczajnie czynny człowiek już przededniem był na koniu i właśnie przyjechał do Dembińskiego. Już na schodach dolatują mnie dwa donośne głosy kłócących się w pokoju: Dembińskiego z Krukowieckim. Moje wnijście do izby urwało zwadę między nimi, której nie wiem, co było przedmiotem, i moja osoba, jakby konduktor elektryczny, ściągnęła całą burzę na siebie. Obadwaj generałowie, już sceną pomiędzy sobą do wysokiego stopnia wzburzeni, zwracają się do mnie i z właściwą im popędliwością obsypują mnie nawałem słów, a obadwaj razem mówili, o ile rozumieć mogłem prawie następujące wyrazy. Krukowiecki: Prawda, że Panu obiecałem wczoraj pomoc moję w jego zawodzie naczelnego wodza, ale miało się rozumieć samo z siebie, że mi dostarczysz garnizon, jaki jest potrzebny do obrony tak wielkiego miasta przeciwko nieprzyjacielowi, jako też i wewnętrznym wichrzycielom, że mi dalej dostarczysz przyzwoite zaopatrzenie w żywność nie tylko dla garnizonu, ale i dla całej ludności. A ponieważ magazyny są próżne i wiem, że pan Generał nic mi dostarczyć nie możesz, przeto oznajmiam mu, że jako gubernator, którego pierwszym jest obowiązkiem zachowanie miasta i baczenie na interesy jego mieszkańców, dzisiaj jeszcze otwieram negocyacyą z Paskiewiczem dla zawarcia kapitulacyi Warszawy. Nikt nie może żądać od gubernatora, ażeby bronił miasta, w którem nie ma co jeść. Dembiński znowu: - Cóż to? Pan Generał chcesz być naczelnym wodzem? Otóż ja Panu oświadczam, że tylko ja jeden zbawić mogę Ojczyznę. Jużem ku temu rozpoczął stosowne środki. Oddawać w inne ręce ułożone przeze mnie i rozpoczęte dzieło byłoby z mojej strony zdradą względem Ojczyzny. Tego nie uczynię i naczelnego dowództwa z rąk nie wypuszczę. Przez ten czas, co te mowy z ust generałów płynęły - wyznaje Prądzyński - ja z największą zimną krwią, która mnie nigdy nie opuszcza, rozważałem nad moją sytuacyą. Poznałem doskonale, że chcąc mi się przy władzy utrzymać, potrzeba by koniecznie obydwóch oponentów kazać przed dom wyprowadzić, natychmiast rozstrzelać i tym czynem energicznym przywłaszczyć sobie dyktatorską władzę i przez niego także wskrzesić energię u moich podwładnych i przywrócić karność w całem wojsku... Ale ja nie posiadałem materyalnych sposobów do jego (czynu) wykonania. Ja z lokajem tylko przyjechałem, ci zaś panowie mieli na miejscu wojsko, które ich władzę uznawało, ich rozkazy wykonywało, o mojej nowej godności nic nie wiedziało. Byłbym tedy mógł tylko udać się do obozu i tam, produkując moją nominacyą, wychodzącą od Rządu [...] postarać się o pozyskanie dla siebie stronnictwa. Byłbym je pewnie znalazł, ale natenczas stawały się prawie nieuchronnemi wojna domowa, rozlew krwi, sceny podobne do tych, które się działy w Jerozolimie oblężonej przez Tytusa. Żadna siła w świecie nie byłaby zdolną skłonić mnie do przyczynienia się moją osobą na wywołanie takiej ostatecznej klęski. Z innej znowu strony czułem doskonale, że ani jednej chwili nie mogę piastować władzy sponiewieranej, nie ukróciwszy surowo tych, co jej uwłaczali. Po chwilce tedy namysłu powiedziałem tym dwom niespokojnym generałom: - Moi Panowie! w tej chwili nie posiadam materyalnych środków na postąpienie sobie z wami, jak by należało, wzgardzonej zaś godności ani na chwilę piastować nie mogę. Podejmując się ciężkiego powołania, rachowałem na waszą pomoc, i że ją uzyskam, było koniecznym z mojej strony warunkiem, gdy zamiast tego, na samym wstępie przeciwieństwo u was znajduję, składam natychmiast władzę, nim ją wykonywać zacząłem. Ktokolwiek zaś podejmie się wyprowadzić z tej otchłani, co ją pogrąża, będzie miał pewnie ze mnie aż do końca powolniejszego pomocnika, niżeli się Panowie dla mnie okazujecie". Po złożeniu przez Prądzyńskiego rezygnacji z naczelnego dowództwa, nastąpiły w krótkim czasie - jeden po drugim - ważne fakty polityczne, o których mowa wyżej: Rząd Narodowy podał się do dymisji, podpisawszy uprzednio, jako swój ostatni akt, formalną nominację na naczelnego wodza dla generała Dembińskiego; sejm obrał generała Krukowieckiego prezesem nowego rządu; generał Dembiński wycofał się z przygotowywanego zamachu stanu. Niedoszły dyktator niedługo się cieszył swoim naczelnym dowództwem. Wkrótce po objęciu najwyższej władzy w państwie przez Krukowieckiego otrzymał suchą dymisję pod pozorem niesubordynacji w sprawie Skrzyneckiego. Stało się to 19 sierpnia - zapewne po odbytej tego dnia wielkiej radzie wojennej, na którą naczelny wódz zjechał był z głównej kwatery do Warszawy. Generał Dembiński dokładnie opisuje w swych pamiętnikach rozmowę z prezesem rządu, która odbyła się bezpośrednio przed rozpoczęciem rady wojennej, a więc wyprzedziła o kilka godzin formalną dymisję. Rozmowa zaczęła się od doręczenia naczelnemu wodzowi drugiego listu w sprawie Skrzyneckiego. "Zaprosił mnie Krukowiecki do przyległej sali - słowa są Dembińskiego - i biorąc najgórniejszy ton i postawę, rzekł do mnie: >>Panie jenerale, drugi raz już daję rozkaz, proszę więc, żeby tej minuty był wykonany. Kazałem Panu wczoraj oddalić Skrzyneckiego, czemuż pan tego nie uczyniłeś?<< - Odpowiedziałem z najzimniejszą krwią: >>Zrobiłem to, co tylko można było zrobić, to jest list komunikowałem Skrzyneckiemu, lecz noc nie pozwoliła mu zaraz odjechać. Z człowiekiem zasług i charakteru Skrzyneckiego inaczej postąpić nie mogłem, zwłaszcza w dzisiejszym jego położeniu, chyba że chciałeś, abym gwałt na osobie jego zrobił, a tego nigdy nie uczynię<<. Lecz Krukowiecki coraz bardziej podnosząc głos, im bardziej mu się tłumaczyłem, już krzykliwym tonem łajać mnie począł, grożąc nawet że drugi raz, jeżeli natychmiast nie usłucham, to mnie słuchać nauczy. Nie mogąc dłużej tego tonu wytrzymać, zwłaszcza w momencie pogardy [...] jaką Skrzyneckiego zemsta (tj. zemsta wywarta na Skrzyneckim - M.B.) we mnie wzbudziła, głośniej od niego zawołałem: >>Tego nadto! uczyć mnie, jenerale, niczego nie masz prawa, ani niczem grozić nie możesz. Atrybucye nasze są odrębne - WPana jako prezesa rządu, moje jako wodza. Krok, któryś mi nakazywał względem Skrzyneckiego, jest nieuczciwy, kładzie on hańbę na całe WPana postępowanie i tak już brzydko nacechowane<< ... >>Mówmy ciszej<<. >>Nie, odpowiedziałem, WPan zacząłeś, trzeba, żeby wszyscy wiedzieli, jaki jesteś człowiek, jakich ode mnie rzeczy wymagasz, i żeby każdy z nas został w atrybucyach, tym bardziej że widzę złe zamiary w jego postępowaniu, którym się oprzeć winienem. WPan chcesz wojsko widzieć na to, żeby się pułków pojedynczo pytać, czy się chcą bić, to jest głupstwem, na które pozwolić nie mogę. Pytasz mnie, jaki duch wojska, odpowiadam - wyborny, nie godzien ten wiary, kto inaczej przekonany. WPan poważasz się psuć subordynacyę w wojsku, wydając wprost do generałów rozkazy; trzeba więc, żebyś wiedział, że dopóki ja będę dowódcą, to każdy jenerał jak ostatni porucznik mnie, i tylko mnie słuchać musi<<. Poszliśmy do sali obrad i zastaliśmy marszałka izby poselskiej i wojewodę Radziwiłła (prezydującego w senacie). Przeczytali oni artykuł o atrybucyach wodza i uznali, że mam racyę, że prezesowi Rządu prawo odwołania wodza służy, lecz działania jego krępować nie może. Mówiłem więc dalej: >>Cztery dni już straciło wojsko bezczynnie pod Warszawą dla rad wojennych bez celu... które najgorsze skutki na moralność żołnierza wywrą. Przestrzegam więc, że dłużej w takiej bezczynności zostawać nie myślę, działać będę, bo choć odwołanym być mogę, ale malowanym być nie chcę<<. Zmieszał się tym Krukowiecki i rzekł: >>Więc składam urząd prezesa<<. Dwa razy to niepewnym tonem powtórzył, poczem znów powiedział: >>Ja także przecież wiem, co wojsku potrzeba, bo nie jestem jenerałem z porucznika, ale 40 lat służę ciągle, a dwadzieścia lat mego jeneralstwa upływa i w wojsku posiwiałem<<. Odpowiedziałem mu na to: >>To co pan jenerale mówisz w chęci poniżenia mnie, przeciwnie, robi mi zasługę, i nie wstydzę się, żem nie tylko z niższego stopnia, ale wprost z obywatela wiejskiego, ze stanu cywilnego wyszedłem na wodza*, (* Henryk Dembiński rozpoczął służbę w armii Księstwa Warszawskiego jako prosty żołnierz. Z kampanii napoleońskiej wyszedł jako major. W armii Królestwa nie służył, zajmując się w tym czasie gospodarowaniem w dzierżawionych od państwa dobrach. Do armii powstańczej wprowadził go dopiero zaprzyjaźniony z nim Skrzynecki, mianując go od razu pułkownikiem, a wkrótce potem generałem.) gdyż mnie do tego żadne starania nie doprowadziły, owszem własną zasługą do tego zaszczytu doszedłem. Jeżeli zaś jenerał, co się ciągle służbą chełpisz, chcesz, udajmy się do wojska i spytajmy, kogo z nas wybierze<<. Mruknął wtedy: >>O tak, intrygować!<< Ja zaś: >>Intrygować nigdy nie umiałem, a pan czterdzieści lat się tego uczyłeś; ale biada temu, kto w 60 roku życia swego nie ma co innego do powołania się, jak swoje siwe włosy<<. Odbyta następna rada wojenna nie zdołała rozładować napięcia między szefem rządu a wodzem naczelnym. "Dembiński nie odjechał jeszcze do głównej kwatery - notuje kronikarz zdarzeń - kiedy mu już dymisyą z wodzostwa doręczono". I znowu rozpoczęły się korowody, związane z szukaniem nowego hetmana. "Zaczął Krukowiecki głosić - świadczy Walenty Zwierkowski - że odebrawszy dowództwo Dembińskiemu, sam będzie dowodził armią, lecz tak wiceprezes rządu z Radą Ministrów, jako też prezydujący w izbach sejmowych oświadczyli niepodobieństwo pogodzenia dowództwa armii z rządzeniem spraw cywilnych, uważając sprzeczność w pełnieniu tych dwóch władz przez jednego; twierdzili, że prezes odwołalny tylko przez Sejm nie może nominować siebie urzędnikiem odwołalnym przez prezesa; niektórzy twierdzili, że by to było ubliżaniem i prawu, i prawodawcom, i radzie. Krukowiecki w pierwszym uniesieniu się powtórzył swe zdanie początkowo objawione, odwołał się do czynu, iż oddał prawie całą cywilną władzę wiceprezesowi w radzie (B. Niemojowskiemu) dlatego, aby zachował sobie wojsko. Gdy opór pokazywał się ciągły, wynurzył mniemanie, iż nie widzi zdolności w nikim, który by mógł dyrygować armią, gdyż Prądzyński stanowczo odmawia przyjęcia dowództwa. Pokazały się wielkie trudności wynalezienia stosownej osoby, bo jej znowu szukano pomiędzy starszymi tylko. Uważano na stronnictwa, nie chciano żadnemu dawać przewagi, starano się znaleźć osobę, która by się mogła zgodzić z gwałtownym prezesem, a do tego żądano prawego Polaka, doświadczonego żołnierza, mężnego, nie mieszającego się do zatargów między partiami, tylko chcącego pokonać nieprzyjaciela. I takim uważano gen. Kazimierza Małachowskiego*, (* Generał Kazimierz Gryf Małachowski pochodził z rodziny ziemiańskiej, nie mającej nic wspólnego z arystokratycznym rodem Nałęcz-Małachowskich, do którego należeli: marszałek Sejmu Wielkiego Stanisław Małachowski; minister spraw zagranicznych w Rządzie Narodowym, Gustaw Małachowski oraz jego ojciec kasztelan - generał Stanisław Małachowski z Końskich.) szanowanego ze wszech miar obywatela, skromnego, nie przyznającego się do zdolności, wymawiającego się od zaszczytów. Ucieszono się tym wynalazkiem, a chcąc - jak zwyczajnie - wszystko godzić, wymyślono... mianowanie tegoż zastępcą, aby Krukowieckiego nie obrażać, czyli raczej więcej pilnowano formy jak rzeczy, bo władzę przy prezesie zostawiono a tytuł dano czcigodnemu weteranowi. Ale trzeba było jeszcze uzyskać zgodę sędziwego generała (Kazimierz Małachowski - weteran insurekcji kościuszkowskiej i legionów - miał już wtedy 66 lat) na przyjęcie godności wicewodza. I oto znowu ze starych kronik wyłania się rozdzierająca scena wciągania zacnego, zasłużonego człowieka w tryby sprawy, niemożliwej już do uratowania. "Małachowski ciągle odmawiał - relacjonuje związany przyjaźnią ze starym generałem Walenty Zwierkowski - opierał się wszystkim przedstawieniom, twierdząc, że zmusić się nie da, a jeżeli każą, to dowództwo dywizji złoży, lecz stanie jako żołnierz z karabinem w szeregu, tego zaś wzbronić nikt nie jest mu w stanie, a on jako syn Ojczyzny, dla ratunku matki chce ostatnią kroplę krwi przelać. Nareszcie po długim oporze, gdy go marszałek Ostrowski zaklinać zaczął na miłość ojczyzny, na potrzebę zrobienia ofiary z własnego interesu, na obowiązek ratowania sprawy wyższej, jak osobista spokojność lub dogodność, na zaufanie, jakie pokładają w jego cnocie i charakterze; w końcu, gdy powtarzano kilkakrotnie: zrób z siebie ofiarę, nie dla nas, ale dla ojczyzny, trafiono do serca prawego Polaka i tym jedynie opór przezwyciężono. Rzekł więc Małachowski: >>Panowie, chcecie ze mnie ofiary, robię ją, kiedy mówicie, że dla ojczyzny, gdyż ja dla niej wszystko przez całe moje życie poświęcałem<< - i realnie ten prawy człowiek stał się ofiarą (dodaje od siebie Zwierkowski). Nie przewidywał on następstw ani zdarzeń, w jakich się znaleźć może. Zrobił poświęcenie dla ojczyzny, zaufał ludziom, których za prawych uważał, poszedł za głosem reprezentantów narodu, nie przypuszczał ani zdrady, ani obojętności, ani utajonych zamierzeń, ani osobistych widoków w świętej sprawie, a później zwalić na niego chciano całą odpowiedzialność, obarczać go dla własnego uniewinnienia się..." Rzecz była pomyślana przez Krukowieckiego arcyzręcznie: nie pozwolono mu zostać naczelnym wodzem oficjalnie, więc postanowił zagarnąć dowództwo faktyczne, kryjąc się za plecami ogólnie szanowanego figuranta. Dzielić się władzą z naczelnym wodzem nie zamierzał. Wiedział, jak trudno było pięciogłowemu Rządowi Narodowemu poradzić sobie ze Skrzyneckim, świeżo miał w pamięci własny "zatarg" z Dembińskim. To wystarczyło. "Gdzie tylko korona, tam i buława być musi - komentuje politykę personalną Krukowieckiego deputowany Walenty Zwierkowski - u nas pół korony włożono na głowę jednego, ten też pół buławy udzielił drugiemu, bo widział, jak straszna była cała buława w ręku wodza dla trzymających na pięciu głowach pół korony. Krukowiecki, półkról konstytucyjny, zrobił podział w pełnieniu władzy: na część cywilną i wojskową, cywilny formalny wicezarząd oddał wiceprezesowi Niemojowskiemu, wojskowy wicezarząd armii - zastępcy wodza Małachowskiemu. Krukowiecki był tym, czym chciał, to jest wszystkim, a innych uważał za ślepo obowiązanych ulegać woli jego". Generał prezes był wściekle ambitny, zarazem jednak na tyle rozsądny, że nie zawierzał w pełni własnym talentom strategicznym. Na swego głównego doradcę w sprawach wojny powołał generała Prądzyńskiego, utrzymując go przy tym na jego dawnym stanowisku generalnego kwatermistrza armii. W wyniku porozumienia między szefem rządu a jego przybocznym strategiem odbyła się 19 sierpnia owa wspomniana już rada wojenna z udziałem wszystkich ważniejszych dowódców i najwyższych przedstawicieli władz cywilnych, na której ustalono plan dalszego prowadzenia wojny. Od tej właśnie nieszczęsnej rady wojennej daje się zauważyć stopniowa degrengolada Prądzyńskiego. O radzie wojennej z 19 sierpnia i o wynikłych z niej operacjach strategicznych świadczy wyjątkowo obszerna dokumentacja. Napisano o tym mnóstwo naukowych rozpraw historycznych, spierano się na ten temat przez długie lata w paryskiej prasie emigracyjnej, zarzucano sobie z tego powodu fałsze i zdrady, bito się po twarzach, staczano pojedynki. A przecież do dzisiaj ten ostatni epizod wojny powstańczej nie został całkowicie wyjaśniony i roi się nadal od niepokojących znaków zapytania. Rada wojenna zebrała się w sytuacji krytycznej. Sejm, Rząd Narodowy i główna armia powstańcza panowały już tylko nad skrawkiem kraju, nie przenoszącym jednej mili kwadratowej (około 50 kilometrów kwadratowych). Nie było żadnej łączności z pojedynczymi oddziałami, walczącymi w województwach krakowskim, sandomierskim i kaliskim. Od zachodu zagrażały stolicy główne siły Paskiewicza, które Skrzynecki przepuścił był lekkomyślnie na lewy brzeg Wisły. Prawy brzeg pozostawał pod kontrolą kilkunastotysięcznego korpusu generała Rosena - zabezpieczającego dostawy z cesarstwa dla głównej armii. W Warszawie szalała drożyzna i spekulacja, w magazynach kończyły się zapasy żywności, rosła liczba głodnych, brak drobnego pieniądza doskwierał tak bardzo, że w tłumach cisnących się do banku i do lichwiarskich kantorów wymiany zdarzały się wypadki śmiertelnego uduszenia. Dyscyplina w wojsku słabła z dnia na dzień pod wpływem oficerskich "sejmików", zapoczątkowanych w obozie pod Bolimowem. Niespokojna uwaga cywilnych i wojskowych skupiała się na dwóch wyniosłych wieżach stolicy (obserwatorium astronomicznego i kościoła ewangelickiego), z których oficerowie inżynierii śledzili przez teleskopy postęp wojsk nieprzyjacielskich. Obrady zagaił Krukowiecki. Musiał być jeszcze rozdrażniony awanturą z Dembińskim i jego "bladoniebieskie jaskrawe biegające oczy" były pewnie ruchliwsze niż zazwyczaj, a uparta szczęka dolna mocniej jeszcze wysuwała się do przodu. Po przedstawieniu sytuacji ogólnej, szef rządu wezwał obecnych generałów do wybrania jednej z trzech ewentualności dalszego prowadzenia wojny. Były to ewentualności następujące: 1) Stoczenie pod murami stolicy walnej bitwy z głównymi siłami Paskiewicza. 2) Podzielenie armii na dwie części, z których większa pozostanie dla obrony stolicy, a mniejsza posłana na prawy brzeg Wisły, dla zapewnienia Warszawie żywności i furażu oraz - przecięcia szlaków komunikacyjnych nieprzyjaciela. 3) Opuszczenie stolicy z całym wojskiem, sejmem, rządem i udanie się na Litwę i dalej "gdzie wypadki nas zaprowadzą". Omawiając kolejno te trzy projekty strategiczne (dwa pierwsze były opracowane przez Prądzyńskiego, trzeci wynikł z inspiracji Dembińskiego), Krukowiecki dał zebranym generałom wyraźnie do zrozumienia, że za najbardziej realny i obiecujący uważa projekt drugi. "Jeżeli korpus wyszły na prawy brzeg Wisły dokładnie swoje polecenia dopełni - powiedział - będziemy mogli zostać w stolicy aż do ostrej pory roku, w której nieprzyjaciel, jeżeliby nas nie atakował, cofnąć się musi do innej pozycji i w niej oczekiwać wiosny. W takim przeciągu czasu mógłby się może jaki ratunek ukazać". Po przemówieniu prezesa dawali swe głosy (na piśmie) poszczególni generałowie. Zdecydowana większość wypowiedziała się za projektem drugim, projekt pierwszy był określany jako "akt rozpaczy", projekt trzeci (bronił go tylko gen. Dembiński i jego najbliższy współpracownik gen. Julian Sierawski) - jako "awanturniczy". Ogólne zdziwienie wywołał gen. Krukowiecki, który po wyraźnym oświadczeniu się za projektem drugim, na koniec oddał swój głos na projekt pierwszy: "Wotuję za walną bitwą - wyjaśnił zebranym - nie żebym miał w niej nadzieję pomyślnego skutku, lecz że uznaję ją za najszlachetniejsze zakończenie naszej sprawy". Wolno przypuszczać, że był to jeszcze jeden przykład podwójnej gry generała prezesa. Radzie wojennej sugerował rozwiązanie drugie, bo uważał je za najlepsze, i chciał, aby ono zostało wybrane; sam jednak oświadczył się za rozwiązaniem pierwszym, bo takiego rozwiązania życzyły sobie od początku powstania sejm i warszawska ulica. Był to patetyczny gest dla historii. Po zakończeniu rady wojennej Krukowiecki odbył jeszcze poufną konferencję roboczą z autorem planu drugiego generałem Prądzyńskim oraz chorym szefem sztabu generałem Łubieńskim. Według wszelkiego prawdopodobieństwa na tej właśnie konferencji zapadły postanowienia personalne, nad wytłumaczeniem których do dzisiaj biedzą się historycy. "Po powzięciu decyzji - pisze Wacław Tokarz - najważniejszą rzeczą było mianowanie dowódców obu grup, wyprawianych na prawy brzeg Wisły. To, że dowództwo pierwszej z nich (w sile około czterech tysięcy ludzi), przeznaczonej w Płockie, Krukowiecki oddał nie Millerowi lub Turnie, jak tego domagał się Prądzyński, ale Łubieńskiemu, nie było ostatecznie złe. Łubieński był dobrym administratorem i można było z pewnością liczyć na to, że zaopatrzy Warszawę, to zaś, że obejmując dowództwo, prawdopodobnie chciał się usunąć z widowni głównych rozstrzygnięć, było już rzeczą jego samego. Gorsze było to, że Krukowiecki odmówił oddania samemu Prądzyńskiemu dowództwa grupy przeznaczonej na Podlasie i w Lubelskie (w sile ponad 20 000 ludzi), powołując się na to, że musi go mieć przy swoim boku jako doradcę wojskowego i znawcę umocnień Warszawy; jeszcze zaś gorsze, że dowództwo to oddał ostatecznie Ramorinie. Co złożyło się na to, że ten nie znany nikomu bliżej awanturnik*, (* Historyk rosyjski Smitt, naoczny świadek wojny 1831 roku, podaje, że gen. Ramorino był synem naturalnym znakomitego dowódcy napoleońskiego marszałka Lannesa i że to właśnie przyczyniło się do jego szybkiej kariery; musiano tu jednak pomieszać dwie różne osoby, gdyż w powstaniu listopadowym rzeczywiście walczył po stronie polskiej syn marszałka Lannesa, ale był nim kapitan Gustaw Olivier książę de Montebello, adiutant przyboczny generała Krukowieckiego.) skompromitowany już w wyprawach Łysobyckiej i na Gołowina, w działaniach nad Bzurą, przez potyczkę pod Broniszami, nie wykazujący na radach wojennych żadnej inteligencji, nie przekraczający w ogóle swemi zdolnościami widnokręgu dowódcy pułku, otrzymał tak ważne dowództwo, wymagające niepowszednich zdolności - niepodobna dziś odgadnąć. Można tylko zrozumieć całkowicie, że wybór ten wywołał później tyle podejrzeń. Miller, Turno, Dembiński, Sierakowski i tylu innych spełniłoby bez porównania lepiej to zadanie; powierzono je jednak akurat temu, który miał je wykonać najgorzej". Kronikarze i historycy powstania listopadowego na różne sposoby próbują wytłumaczyć tę niezrozumiałą nominację. Jedni wyprowadzają ją z prostego faktu, że gen. Ramorino był etatowym dowódcą 3 korpusu piechoty, który stanowić miał główną siłę korpusu ekspedycyjnego, nazywanego później 2. korpusem, inni, że zażyczył sobie tego gen. Prądzyński, który wiedząc, że jemu przypadnie obowiązek dozorowania działań korpusu ekspedycyjnego, chciał mieć na jego czele jedynego generała dywizji niższego od siebie stopniem. Jeszcze inni, a wśród nich Walenty Zwierkowski, dopatrywali się w całej tej sprawie jakiejś sekretnej intrygi politycznej. Za zdaniem tych ostatnich przemawiał fakt, że do sztabu Ramoriny, którego szefostwo powierzono pułkownikowi Władysławowi Zamoyskiemu, przyłączyła się w charakterze ochotników grupa wybitnych działaczy partii dyplomatyczno-arystokratycznej, na czele z księciem Adamem Czartoryskim, prezesem poprzedniego rządu. "Plan wyprawy gen. Ramoriny - argumentuje Walenty Zwierkowski - nie podobna, aby tylko dlatego był przez Prądzyńskiego zrobiony, że Francuz i najmłodszy generał dywizji słuchać jego rozkazów zechce, ale że stronnictwo silne popierać (go) będzie. Na poparciu stronnictwa dyrygującego arystokratycznego wszystko w Ołtarzewie (tzn. w kwaterze głównej), jak mniemał Prądzyński, zależało, bo się przekonał, że stronnictwo ruchu słabe, a stronnictwo kaliskie więcej do form pilnowania, obok patriotyzmu, niżeli do energicznego stanowczego kroku zdolne. Wyprawa Ramorina była połączona z przeznaczeniem na szefa sztabu Zamoyskiego, kuzyna prezesa ks. Adama Czartoryskiego a przeto wsparcie pewne arystokracji, bo pole otwarte do awansu na generała i wyżej młodemu człowiekowi z familii i ligi arystokratycznej [...] Arystokracja popierała plan całą duszą, bo miała cel ogarnięcia władzy, a pierwszym do tego krokiem było obsadzenie dowództw militarnych swymi zwolennikami [...] Ekspedycja na prawy brzeg Wisły i dowództwo znacznej siły z żołnierza wyborowego złożonej, poddana pod komendę cudzoziemca a dyrygowana przez Zamoyskiego, robiła stanowczą przewagę arystokracji, i dlatego też o ile można chciano tę komedię zrobić liczebnie mocną*. (* "Jenerał Ramorino, z pochodzenia genueńczyk, szef batalionu za cesarstwa [napoleońskiego] wybrał się w roku 1831 szukać kariery w Polsce - napisze później Adam Mickiewicz w jednej ze swych publikacji emigracyjnych. - W Polsce Ramorino stał się narzędziem fakcji arystokratycznej, której przedstawicielem był jego szef sztabu hrabia Zamoyski".) Druga ekspedycja w Płockie także powierzona członkowi arystokracji; Łubieński Tomasz, szef sztabu, wpół chory, składa wysoki urząd szefa sztabu i jeden ze starszych generałów dywizji bierze komendę małego oddziału, piątą część korpusu Ramorina ledwie wynoszącego. Dla chorego nie było to miejsce, gdzie z jazdą szybsze marsze odbywać wypadało, powód usuwania się ze stolicy tego generała nie mógł być odgadniony wówczas..." Jeden z najbliższych współpracowników ks. Czartoryskiego Stanisław Barzykowski tak tłumaczy przyłączenie się arystokracji do korpusu Ramoriny: "Dlaczego te osoby udały się do rzeczonego korpusu, dlaczego na wyprawę pociągnęli? Smutna to, ale bardzo łatwa odpowiedź: bezpieczeństwa, schronienia u obcych szukały, bo u własnych braci, dla których się poświęcali, jego nie mieli". Walenty Zwierkowski, jako major adiutant Gwardii Narodowej, a zarazem członek sejmowej komisji wojny, był doskonale wprowadzony we wszystkie szczegóły wymarszu korpusów ekspedycyjnych, a zwłaszcza korpusu Ramoriny; to, o czym się dowiadywał i na co patrzył, nie budziło w nim najlepszych przeczuć. "Kiedy tak wszystko ułożono - brzmi jego relacja - Zamoyski zaczął wybierać generałów, oddziały artylerii; zastępca wodza (gen. Małachowski) zaczął opierać się takiemu postępowaniu, lecz Zamoyski wyrobił sobie stosowne polecenie od prezesa rządu, któremu ulegać musiano, a szef sztabu głównego z gorliwością polecenia wykonywał. Korpus Ramoriny ruszył spod Woli wieczorem 20 (sierpnia) na Pragę, ale tam stał parę dni (opuścił Pragę 23 sierpnia z rana); jak na ekspedycyę Łubieńskiego tak się i na tę wyprawę wybierano, a obydwie ruch mając sekretny robić, zbierały się, jak gdyby chciano, aby nieprzyjaciel wcześnie się dowiedział, z której strony i z jaką siłą ma być napadnięty. Już wtenczas zaczęto szemrać, dlaczego biorą w marsz parę szwadronów świeżo sformowanej legii galicyjskiej i wnioskowano, że dla odprowadzenia do Galicji arystokracji i wskazania tamże drogi całemu korpusowi. Dlaczego arystokracja udała się z korpusem Ramoriny? Książę A. Czartoryski, którego prezes (Krukowiecki) ze znakami uszanowania odprowadzał na Pragę, Gustaw Małachowski eks-minister, poseł ochotnik, poseł Wężyk ochotnik i znowu hrabia Działyński jako adiutant kapitan tudzież wielu innych?* (* Poza wymienionymi do korpusu Ramoriny przyłączyło się jeszcze dwóch Sanguszków, dwóch Sapiehów i trzech Potockich.) Czyliż od tego korpusu miały rozkazy do ligi (stronnictwa arystokratycznego) wychodzić, czy ten korpus miał popierać plany arystokrato-dyplomacji usuniętej od urzędowego działania? To wszystko nieukontentowanie rodziło, przewidywano jakąś nową kabałę, dziwiono się, że Krukowiecki i Prądzyński, jak jeden działając, na korzyść arystokracji pracują, a lud szemrał, że połowa armii oddala się, gdy nieprzyjaciel coraz większe siły dla szturmowania Warszawy zgromadza". Złe skutki wadliwego obsadzenia dowództwa większego korpusu ekspedycyjnego ujawniły się bardzo szybko. W niespełna dwa dni po wymarszu korpusu nadszedł z jego głównej kwatery alarmujący list od ks. Adama Czartoryskiego. Nie kwestionując "niestrudzonego zapału" generała Ramoriny, książę skarżył się na jego nieznajomość "języka, miejscowości i ludzi" - i domagał się przysłania do korpusu gen. Prądzyńskiego. "Ramorino - pisał w liście - może być waleczny żołnierz, dobry podkomendny, ale zupełnie niezdatny na dowódcę tak znacznego korpusu i [...] zmienionym być powinien [...] Wypada żałować, że generał Prądzyński nie mógł się udać do tego korpusu [...] Gdyby generał Prądzyński mógł przybyć do nas choć na dni kilka, jego obecność dodałaby więcej pewności ruchom, usunęłaby wahanie się, wytknęłaby dokładnie kierunek, w którym iść trzeba [...] Wyprawa ta najwyższej jest wagi. Nie będzie to czas stracony dla generała Prądzyńskiego. Zabawiwszy tu przez pewien czas, powróciłby zaraz do Warszawy, jeśli tam jest niezbędnie potrzebny". Krukowiecki nie zlekceważył przestrogi Czartoryskiego; natychmiast po przeczytaniu listu wydał rozkaz Prądzyńskiemu udania się do korpusu ekspedycyjnego w charakterze doradcy generała Ramoriny. Kronikarze i historycy powstania listopadowego nie mogą darować Prądzyńskiemu, że zgodził się na przyjęcie tak nieokreślonych kompetencji, a nie zażądał dla siebie pełnego dowództwa nad korpusem ekspedycyjnym, w miejsce Ramoriny. Sam Prądzyński również uzna to potem za swój ciężki błąd. "Moje zachowanie się w tym przypadku - napisze w Pamiętnikach - uważam dzisiaj za jeden z największych, jeżeli nie za największy grzech mojego życia. Trudno twierdzić, ażebym na czele armii Ramoriny był zbawił sprawę niepodległości polskiej; ale to niewątpliwe, że jeżeli już na ten raz jeszcze upaść mieliśmy, byłby się nasz powtórny skon w kilka nie zwiędłych laurów przybrał i z pewnością nie byłbym dopuścił, ażeby nasza sprawa tak szybko i tak haniebnie upadła, jak to się stało. Sądzę, że bez zarozumiałości przekonanie to mieć mogę..." Zdaniem Walentego Zwierkowskiego - a także wielu innych kronikarzy powstania - ta wyprawa Prądzyńskiego do 2. korpusu spowodowała tragiczny przełom w jego poglądach na wojnę i powstanie. Zwierkowski tłumaczy to przede wszystkim nieodpowiednim towarzystwem w podróży. "Misja ta do 2. korpusu stała się może powodem i zmiany Prądzyńskiego, i nieszczęścia dla narodu, jak wielu mniema dlatego, że odbyta została z Krysińskim". Chodziło w tym wypadku o Aleksandra Krysińskiego, byłego "sekretarza generalnego dyktatury". Pamiętnikarze i kronikarze powstania przedstawiają go zawsze jako postać dwuznaczną, otoczoną atmosferą nieufności, posądzaną o różne nieprzyjemne rzeczy. Można by mniemać, że wszystko to wynikało z ogólnej podejrzliwości, z jaką większość szlachty odnosiła się do nobilitowanych frankistów, zajmujących wysokie stanowiska w wojsku i administracji. Ale w tym wypadku to tłumaczenie nie wystarcza, bo przecież krewni Aleksandra Krysińskiego: generał brygady Jan Krysiński - mężny obrońca twierdzy Zamość, profesor Dominik Krysiński - wymowny deputowany "liberalista", czy nawet zmarły przed powstaniem generał audytor armii Królestwa Polskiego, Franciszek Ksawery Krysiński przeszli do historii z hipoteką wolną od jakichkolwiek uwłaczających pomówień. Trzeba więc uznać, że zły czad wlokący się za Aleksandrem Krysińskim wynikał z jego osobistych właściwości i czynów. "Mistyczny ten człowiek - pisze o Aleksandrze Krysińskim Walenty Zwierkowski - posiadający przebiegłość Izraelitów naszych, jeszcze przed powstaniem 1830 r. urzędnik sądowy niezbyt wysokiej rangi, umiał się już wkraść niejako w stosunki z gen. Chłopickim przy zabawach kartowych i z wielu innymi i nawet z G. Małachowskim, z ks. Lubeckim itd. W czasie dyktatury sekretarstwo generalne pozyskał od gen. Chłopickiego, ale przy drugiej dyktaturze musiał zejść z tego miejsca i sekretarstwo przyboczne tylko zatrzymał. Różne domysły niekorzystne rozsiewane o nim były, to że od dawna Chłopickiego i innych czyny śledził, to że przez ks. Lubeckiego na anioła stróża przy Chłopickim zostawiony itd.* (* Jedną z przyczyn złych plotek rozsiewanych wokół A. Krysińskiego był fakt, że w nocy 29 listopada 1830 r. był on aresztowany przez patrole cesarzewicza Konstantego, a potem w niewytłumaczony sposób znalazł się z powrotem w Warszawie.) Po upadku dyktatury urzędnik sądowy czepiał się sztabu, adiutantów, szlify oficerskie nosił, misje różne robił i nieodstępnie trzymał się wodza, szefa sztabu lub kwatermistrza generalnego. Nawet przez różne drogi trafiał do domów, do familii, do kobiet, do żon osób, z którymi stosunki pozawierał. Dom Prądzyńskiego był dla niego otwarty, jako członek familii pan podprokurator (był) przyjmowany, młoda i nadobna małżonka Prądzyńskiego spodziewała się połogu, gdy mąż realnie słaby, przeznaczony zostaje udać się do korpusu Ramoriny. Z jednej strony troskliwość męża o żonę i wzajemnie - żony o słabego męża tamowały wyjazd, z drugiej strony konieczność ratowania korpusu nakazywały wyjazd tego, który był autorem ekspedycji. Obowiązek względem ojczyzny przemógł. Prądzyński pojechał, ale przyjaciel domowy towarzyszył słabemu*. (* Na polecenie Krukowieckiego miano przydzielić Prądzyńskiemu szwadron jazdy jako eskortę, ale Prądzyński nie mógł się tego szwadronu doczekać i wyjechał bez eskorty. Sam Prądzyński pisze w Pamiętnikach, że podróż odbywał z 3 adiutantami, jednym z nich był A. Krysiński.) Ledwo wyjechali za Pragę, obydwa o trochę nie wpadli w ręce kozaków włóczących się z tyłu korpusu Ramorina, ekwipaże Prądzyńskiego i Krysińskiego dostały się w ręce kozaków, a wysłannicy częścią pieszo, częścią podwodami dostali się do obozu..." Przygoda w drodze i męczący marsz pieszy wpłynęły na pogorszenie stanu zdrowia Prądzyńskiego (z tego, co pisano o jego chorobie, wynika, że dokuczały mu sprawy krążeniowe); sytuacja, jaką zastał w korpusie Ramoriny, przeraziła go i przygnębiła. Ramorino posuwał się w innym kierunku, niż zalecano mu w planie operacyjnym i oddalał się coraz bardziej od stolicy, unikając jednocześnie walnego starcia ze słabszym od niego korpusem Rosena. "Nieład w sztabie dodawał nieukontentowania - pisze Walenty Zwierkowski. - Jednak Prądzyński, dyspozycje porobiwszy, lubo od razu nie mógł wszystkiego naprawić, doścignął nieprzyjaciela. Nastąpiło spotkanie pod Krynkami, w którym cały sztab, a mianowicie Ramorino i Prądzyński, topiąc się w błotach o trochę nie wpadli w ręce nieprzyjaciela. Złożono winę na niektóre oddziały nie dosyć spieszno dla nieprzewidzianych przeszkód wypełniające wydane sobie rozkazy. Nieprzyjaciel nie korzystał z tego wypadku, zobaczywszy, z jaką siłą ma do czynienia i spiesznie uchodzi. Prądzyński wydaje stosowne rozkazy i z połową sam spieszy za nieprzyjacielem pod Rogoźnicą, a z drugą połową Ramorino idzie pod Międzyrzec, mając silnie atakować nieprzyjaciela i wspierać Prądzyńskiego. Prądzyński walczy z przeważającymi siłami, posyła adiutantów, żądając, by go Ramorino wspierał, kiedy sam nie atakuje nieprzyjaciela, ale Ramorino głuchy na wszystko spokojnie spoczywa. Dzielność 5 pułku piechoty odnosi zwycięstwo, ale nieprzyjaciel uchodzi bezpiecznie i poróżnienie kompletne między generałami (mówiono, że Krysiński jeszcze tę niechęć powiększał). Prądzyński jak pod Iganiami za Skrzyneckiego opuszczony... radzi przerwać ściganie i powrót do Warszawy, Ramorino i Zamoyski, korzystając z odwrotu korpusu Rosena, postanawiają iść pod Brześć. Pod Piszczacem przybył adiutant Rzewuski z Warszawy (kapitan kwatermistrzostwa Leon hr. Rzewuski) z rozkazami, aby Ramorino wracał z korpusem. Zamoyski odebrał rozkaz i oświadcza [...] że ruchy jego (korpusu 2.) pochwalono. W Dobrynce rady i plany maszerowania pod Brześć stanowczo przyjmuje Ramorino. Rzewuski powraca do stolicy i powiada, co się dzieje w korpusie. Prądzyński jeszcze usiłuje zwrócić korpus do Warszawy, a nie mogąc do tego nakłonić, oburzony sam powraca z nie odstępującym go towarzyszem Krysińskim pocztą i bez eskorty. Powrót ten zdaje się zupełnie wprawił w zwątpienie Prądzyńskiego, którego Krysiński miał, jak twierdzono, opanować i ustalić w przekonaniu, że gdy na korpus Ramorina nic liczyć nie można, wypada tylko myśleć o pojednaniu się z carem, bo odeprzeć szturmu Warszawy nie ma podobieństwa..." I dla dopełnienia obrazu list Krukowieckiego, pisany do Prądzyńskiego podczas jego pobytu w 2. korpusie. "Do generała Prądzyńskiego Warszawa, d. 29 sierpnia 1831, 9-ta godzina wieczór. Maż to być wypływem naszej gwiazdy teraz zaćmionej, że pomysły, które najpomyślniejsze skutki przynieść powinny, krzywione bywają. Nie rozumiem, dlaczego korpus Ramoryny poszedł w prawo, zostawiwszy niemocnego w liczbę generała Rozena korpus w lewo i wystawiwszy się zarazem na przecięcie kommunikacyi ze stolicą, a zatem na niedopełnienie pierwszego obiektu wyprawy, to jest zaopatrzenia wojska w stolicy pozostałego w żywność [...] Takie poruszenie nie może być usprawiedliwione, jak tylko przez osiągnienie znacznej korzyści nad wojskiem nieprzyjacielskim, co dotąd nie ma miejsca. Im dalej taka korzyść się odwleka, tem bardziej oczekiwać trzeba przedsięwzięć ze strony nieprzyjaciela, które nie tylko korzyści czasu wydrzeć potrafią, ale nawet mogą nas wystawić na znaczną stratę [...] Zmiłuj się Generale, przejmij się pozycyą naszą, działaj dzielnie, ale szybko, bo jeżeli kiedy, to teraz pośpiech stał się dla nas konieczny. Myślemy tu wszyscy, że w tym momencie już piszesz do nas raport o zniesieniu Rozena i przygotowujemy się do przesłuchania należnych wdzięczności za tryumfy, które odebraliście. Bywaj zdrów kochany Generale. - U nas spokojnie; nie pozwoliłem dzisiaj żadnych obchodów 29-go (powstańcza lewica co miesiąc święciła pamiątkę 29 listopada, wykorzystując te obchody dla celów politycznych - M.B.), a dla przekonania publiczności, a nawet samego gubernatora, że spokojność nie może być naruszoną, rozkazałem, aby cały garnizon powrócił do obozu. Księciu Czartoryskiemu złóż moje uszanowanie. Prawdziwy przyjaciel i sługa Krukowiecki". Prądzyński spodziewanych tryumfów do Warszawy nie przywiózł, przedstawił natomiast prezesowi rządu jak najdokładniej sytuację w 2. korpusie i nie dające się wytłumaczyć postępowanie gen. Ramoriny*. (* Dwaj najbardziej miarodajni kronikarze wojny 1831 roku generał Ignacy Prądzyński i generał Klemens Kołaczkowski wprost oskarżają Ramorinę o świadomą zdradę za wysoką sumę pienieżną przyrzeczoną mu przez Rosena. Obaj pamiętnikarze opierają swoje oskarżenia na wiadomościach uzyskanych od dwóch wysoko postawionych informatorów rosyjskich [generała Abramowicza oraz księcia Kozłowskiego - obaj oni w czasie wojny 1831 należeli do sztabu Paskiewicza]. Potwierdzenie zdrady Ramoriny odnaleźć można również w korespondencji generałów rosyjskich Tolla, Rosena i Riidigera. Warto dodać, że w kilkanaście lat później ten sam Ramorino - już jako generał armii piemonckiej - został rozstrzelany pod zarzutem niesubordynacji i zdrady.) Krukowiecki po zaznajomieniu się z raportem Prądzyńskiego wpadł w taki gniew, że postanowił natychmiast odebrać dowództwo Ramorinie i posłać na jego miejsce Prądzyńskiego - tym razem z pełnymi uprawnieniami wodza. Kiedy generalny kwatermistrz był już całkowicie gotowy do drogi i czekał jeszcze tylko na pisemną nominację i formalny rozkaz wyjazdu, naraz wszystkie plany prezesa rządu uległy zmianie i wyjazd Prądzyńskiego został odwołany. O zdarzeniu, które tę zmianę spowodowało, pisał Krukowiecki w liście do żony z dnia 5 września: "Podobno Twoje modły ściągnęły na mnie błogosławieństwo Boga, któren wskazywał nam drogę wyratowania się z nieszczęścia, w jakiem jesteśmy, i które z każdym dniem robi się większem i nieznośniejszem. 2 tego miesiąca odebrałem list od generała Witt, że Paszkiewicz żąda, ażebym wyznaczył kogo, któren by wysłuchał komunikacyi stosowanej od niego. Otworzyliśmy w radzie ministrów 3-go ten list i udecydowano wysłać generała Prądzyńskiego na tę konferencyę..." Historycy do dzisiaj nie zdołali ustalić z pewnością, od kogo wyszła pierwsza inicjatywa rokowań: od prezesa powstańczego rządu czy od cesarskiego wodza? Fakt, że pośrednikiem między Paskiewiczem a Krukowieckim był stary znajomy tego drugiego generał Jan hr. Witt, upoważnia do przypuszczeń, że przed nadejściem oficjalnego listu Krukowiecki miał już jakieś wstępne "znoszenia się" z Wittem (podobnie jak w pierwszych tygodniach wojny na polach grochowskich). Warto w tym miejscu przypomnieć, że już 17 sierpnia - będąc jeszcze gubernatorem Warszawy - Krukowiecki straszył wszczęciem układów generałów Dembińskiego i Prądzyńskiego. Mianowanie głównym parlamentarzem generała Prądzyńskiego, z przydaniem mu na adiutanta majora Piotra Wysockiego, dowódcę 10 pułku piechoty (drugim adiutantem był kapitan Aleksander Hube - również "człowiek listopada") - było ze strony Krukowieckiego posunięciem przewrotnym. Nadawało to układom od razu charakter nieodpartej konieczności. Bo któż mógł kwestionować potrzebę układów, jeżeli dla ich zawarcia jechali do czat nieprzyjacielskich dwaj najżarliwsi obrońcy niepodległości: główny bohater Nocy listopadowej i współtwórca najważniejszych zwycięstw militarnych powstania. Kronikarze i historycy powstania zgodnie uważają, że Prądzyński absolutnie się nie nadawał do zleconej mu misji. Jego łagodność, miękkość i szczerość, jego przesadna wylewność w mowie, nerwowość i czuła wyobraźnia, a wreszcie jego nieprzytomna wprost miłość do żony i córeczki - wszystkie te arcyludzkie przypadłości wielkiego stratega dawały już o sobie znać i przedtem*, (* Zwraca na to uwagę historyk Czesław Bloch w swojej świetnej pracy o Prądzyńskim: Generał Ignacy Prądzyński 1792-1850, MON, Warszawa 1975.) ale wówczas były tylko uroczym, uczłowieczającym dodatkiem do militarnych zwycięstw odnoszonych dzięki Prądzyńskiemu, teraz, gdy zwycięstw zabrakło, stawały się obciążeniem i słabością. Na domiar złego parlamentariuszem ze strony rosyjskiej wyznaczony został generał Piotr Dannenberg, dawny zwierzchnik Prądzyńskiego w sztabie wielkiego księcia Konstantego. Walenty Zwierkowski wiedział o przebiegu rokowań bezpośrednio od Prądzyńskiego (jako członek sejmowej komisji wojny) a także od jego dwóch adiutantów a swoich przyjaciół politycznych: Wysockiego i Hubego. Opisał je też dość dokładnie. Pierwsze spotkanie parlamentarzy odbyło się 3 września na drodze do Raszyna, w pobliżu polskiej straży przedniej. Zaczęło się od uprzejmości i żartów. Dannenberg przesadził na koniu szeroki rów, oddzielający go od polskich wysłanników; Prądzyński "się zadziwował, że sobie przeciwnik tyle fatygi zadaje"; w odpowiedzi usłyszał, że "to mała rzecz, bo wkrótce będziemy przez szersze rowy skakać". Ale ten lekki ton prędko ustąpił miejsca poważniejszemu. "W planie Dannenberga było wystawiać bezskuteczny i rujnujący ich samych opór Polaków - relacjonuje Zwierkowski - a mało ceniąc siły polskie, podwajał, przesadzał zasoby rosyjskie. Gen. Prądzyńskiego to drażniło i zaprzeczał wiele, wpadł w entuzjazm i przez wielomóstwo nad zarzutami rozwodził się obszernie. Gdy Dannenberg wspomniał o jednoczesnym działaniu Rosena w czasie szturmu Warszawy, Prądzyński rzekł: nie rachujcie nic na Rosena, on już przez Ramorina [...] rozpędzony szuka swego zabezpieczenia w Brześciu. - Chcąc się więcej dowiedzieć, Dannenberg zaprzeczał podstępnie, chcąc zaś Prądzyński dowieść prawdy, wyjął [...] i przeczytał ostatni raport Ramorina. Ta komunikacja lubo potwierdziła odwrót Rosena, ale przekonała o oddaleniu się Ramorina, a ta ważna wiadomość spowodowała przyśpieszenie szturmu [...] Prądzyński dawniej pod Dannenbergiem służył w sztabie i to - obok mocniejszego charakteru Dannenberga - dawało (mu) przewagę nad Prądzyńskim [...] (Dannenberg) wystawiał, na jakie się Polacy niebezpieczeństwa narażają, gdyby rzecz posuwali do ostateczności, a skutki wzięcia szturmem Warszawy porównywał do skutków szturmu Pragi przez Suworowa i radził, aby wcześniej o sobie i o swojej familii myślał, a po przyjacielsku dodał, aby środki stosowne przedsięwziął, bo w czasie szturmu trudno rozlew krwi wstrzymać [...] To przedstawienie mocno przeraziło Prądzyńskiego, który zapamiętale kochał swą małżonkę, można było nawet te jego wewnętrzne wzruszenie na jego twarzy czytać. Po dwugodzinnej rozmowie i umówieniu się o zjazd nowy niedługo rozjechano się, ale Prądzyński spostrzegłszy się, że nierozważnie postąpił przez swe poprzednie wynurzenia się (o korpusie Ramoriny), przy pożegnaniu się rzekł, iż się spodziewa, że Dannenberg go nie zdradzi..." Przydani Prądzyńskiemu na adiutantów (a pewnie i dyskretnych kontrolerów): Piotr Wysocki i Aleksander Hube niewiele słyszeli z dwugodzinnej rozmowy parlamentarzy, gdyż generałowie przez cały czas spacerowali nad samym rowem, utrzymując przyzwoity dystans do osób towarzyszących. Ale pech Prądzyńskiego sprawił, że Piotr Wysocki usłyszał jego ostatnie słowa, wypowiedziane do Dannenberga przy pożegnaniu. Ta dziwna prośba o dyskrecję zwrócona do nieprzyjacielskiego parlamentarza oraz widoczne pomieszanie Prądzyńskiego - wydały się "bohaterowi listopada" arcypodejrzane. Wysocki nie krył swoich podejrzeń ani przed swymi przełożonymi, ani przed kolegami z Towarzystwa Patriotycznego. Trudno się więc dziwić, że Walentemu Zwierkowskiemu nie zadrży później ręka, kiedy nazwisko zwycięzcy spod Igań zestawiać będzie z nazwiskami Krukowieckiego i Chrzanowskiego pod wspólnym mianem tryumwiratu zdrady. O dwugodzinnej rozmowie na osobności Prądzyńskiego z Dannenbergiem - której poza rozmówcami nie słyszał nikt - świadczy autorytatywny dokument: raport nr 2 generała Prądzyńskiego, złożony "na dniu 4 września 1831 r." prezesowi Rządu Narodowego, generałowi Krukowieckiemu. Raport nr 2 jest tak obszerny, że przytoczenie go w całości grozi naruszeniem wszelkich reguł kompozycyjnych opowieści o dawnych szwoleżerach. A jednak przytoczony być powinien: nie tylko jako ważny dokument polityczny, lecz również jako świadectwo obyczajów epoki. "Oprócz urzędowych komunikacyi, które miały miejsce pomiędzy generałami Prądzyńskim i Dannenberg - meldował Krukowieckiemu Prądzyński - wspomnieni dwaj Generałowie mieli długą rozmowę partykularną, z której główniejsze fakta starać się będę oddać jak najwierniej. Generałowie znali się z dawniejszych czasów, przecież nie było nigdy pomiędzy nimi zażyłości. Przywitanie ich było jak najkordyalniejsze i z obu stron w ciągu całej rozmowy sadzono się na okazanie uprzejmej grzeczności. Generał Dannenberg ubolewał mocno nad toczącą się wojną, uważając ją jako wojnę domową. Generał Prądzyński odpowiedział mu, iż on, jako naoczny świadek kilkonastoletniej niedoli naszej, bardzo dobrze ocenić może, z czyjej winy rzeczy przyszły do takiej ostateczności; że my Polacy przyjmowaliśmy panowanie Cesarza Rosyi bez entuzyazmu wprawdzie, ale z wszelką rezygnacyą, i że od samego monarchy zależało mieć z nas najwierniejszych poddanych. Generał Dannenberg zgodził się na to wszystko; przyznał, że nasze utyskiwania i żale były jak najsłuszniejsze; że on sam podczas swego przemieszkiwania w Warszawie doznawał niesłusznych prześladowań ze strony Wielkiego Księcia; ale to wszystko działo się albo bez wiedzy albo mimo woli Cesarza, za którego sposób myślenia szlachetny i najlepsze chęci dla narodu polskiego zaręcza. Złe, które się działo, było dziełem Wielkiego Księcia, Nowosilcowa, Rożnieckiego, którzy w żadnym już przypadku do kraju tego nie wrócą. Gł. Prądzyński: Wspomniane osoby mogą już nie wrócić, przecież ród łajdaków nie zaginął. Cesarz lub jego Namiestnicy dowodzą nam, że ich umieją wynajdować; że ich sposób myślenia dla naszego biednego kraju nie zmienił się bynajmniej, kiedy za rządcę dla niego umieli wynaleźć pana Dambrowskiego, którego całe życie było pasmem brudów i przewrotności*. (* Franciszek Ksawery Dąbrowski vel Dambrowski Powała herbu Ogończyk (1761-1839), generał obywatelski z insurekcji kościuszkowskiej, potem renegat i awanturnik. Mianowany przez Paskiewicza zarządcą terenów polskich, zajętych przez wojska cesarskie. Wkrótce usunięty z tego stanowiska za malwersacje finansowe.) Gł. Dannenberg: Właśnie czytałem u generała Witt jego żywot, który, przyznać należy, nie jest wcale chwalebny, przecież należy exkuzować marszałka Paskiewicza, który przybywszy z ponad Kaukazu nie zna ani ludzi, ani miejscowości; może się przeto mylić w wyborze osób. Gł. Prądzyński: My tylko po skutkach sądzić możemy; z podobnych przeto wyborów jaki jest p. Dambrowskiego wnosić musimy, iż bynajmniej nie zmieniono systemu względem rządzenia tego kraju. Panowie zaś, jeśli istotnie macie życzliwe chęci, możecie się przekonać jak dalece rządy wasze są u nas popularne, kiedy nie możecie znaleźć uczciwszego człowieka jaki jest Dambrowski, co by się z wami łączył. Generał Dannenberg zaczął się rozwodzić nad nierównością sił. Że chociażbyśmy mieli same powodzenia, środki nasze do prowadzenia wojny muszą się wyczerpać samemi nawet zwycięstwami; obstawał zaś nad tem jak wielkie by to było nieszczęście gdyby skutkiem zdobycia Warszawy szturmem przez wojska rosyjskie stolica ta obrócona była w perzynę. Generał Prądzyński nie dał mu dokończyć, zapewnił go, że on sam jak i wszyscy rozsądni Polacy znają doskonale tę różnicę sił i zasobów stron wojujących i nie łudzą się żadnymi urojeniami. A gdy tak jest, powinni się oni Rosyanie przekonać jak mocne jest nasze postanowienie. Może być przekonany, żeśmy się wszyscy na śmierć przygotowali, i że zginąć ale honor ocalić, jest rzeczywiście hasłem naszym. Myśl zrobienia gruzów z całej Warszawy bynajmniej nas nie zraża. Gdyby zwyczaje wojskowe dozwalały mi wprowadzić go (gen. Dannenberga) do Warszawy, przekonałby się naocznie, iż sami dla naszej obrony gruzy zaczęliśmy robić, częścią zyskania saletry, częścią dla zakładania barykad po ulicach, które zamyślamy bronić krok w krok, gdyby się miało udać panom zewnętrzne okopy przemódz. Cesarz zaś, chociażby zwycięstwo go uwieńczyło w wojnie przeciwko nam, wątpię, ażeby zyskał na potędze. On, który i tak już dosyć pustyń dzierży; wątpię aby zyskał na sławie u współczesnych i w historyi z wytępienia Narodu, którego całą winą jest, iż obstawał w świętej sprawie swojej niepodległości. Generał Dannenberg przyznał, iż nasza sprawa jest słuszna; że Cesarz niewypowiedzianie przykrzy sobie tę wojnę; że oni doskonale czują, iż im zniechęca połowę Europy, i że zakończenie jej zburzeniem Warszawy zniechęciłoby im resztę cywilizowanego świata. Dlatego też właśnie oni, dla uniknięcia takiej kaźni, my dla uniknienia zupełnego zniszczenia, powinniśmy się pogodzić. Gł. Prądzyński: Prawdziwa zgoda nie mogłaby być tylko taka, któraby zachowała obustronny honor. My jesteśmy pokrzywdzeni, srodze pokrzywdzeni; my jesteśmy uważani przez cały świat za słabszych; wy jesteście krzywdzicielami, wasz Cesarz mocniejszy; poszukiwanie przeto ugody przez nas, może w celu przebaczenia, byłoby przeto poniżeniem. - Że ze strony Cesarza naprawienie niesłuszności byłoby wielkością. My już po dwakroć robiliśmy pierwsze kroki, raz kiedy generał Chłopicki wysłał Deputacyą do Petersburga, przed rozpoczęciem wojny; drugi raz, kiedy generał Skrzynecki obiąwszy dowództwo pisał listy do Feldmarszałka Dybicza. Już więc dosyć, nadto może z naszej strony zrobiono. Jeżeli Cesarz poczuwa się do winy i sumienie każe mu szukać naprawienia jej, Jemu przystoi szukać do tego sposobów. Gł. Dannenberg: Właśnie też Cesarz robi pierwszy krok, gdy Feldmarszałek w Jego imieniu przysyła mnie do zrobienia pierwszej propozycyi, co wyraźnie proszę w ten sposób uważać. A jeżeli pierwsze kroki przez Państwa uczynione nie wzięły pomyślnego skutku, proszę mieć na to wzgląd, iż się odtąd rzeczy niespodziewanie zmieniły. Odtąd nastąpiły krwawe boje, wiele krwi popłynęło, wojna już trwa dziewięć miesięcy. Cesarz nie spodziewał się tak zaciętego oporu, ani tak wyraźnego wyjawienia się opinii Europy przeciwko nam. Gł. Prądzyński: Dlaczegóż Cesarz, kiedy tak bardzo pragnie pokoju z nami, przysyła za pośredników kilkadziesiąt tysięcy wojska, które po nieprzyjacielsku Kraj nasz znachodzą, szerzą w nim mordy i spustoszenia; dlaczegóż nie przyjeżdża osobiście ugodzić się z tymi, których ciągle za swój naród uważa? Gł. Dannenberg: Ani wątpić nie można, że niezawodnie przyjedzie dla ukończenia zgody, ale chciejcież ją państwo rozpocząć. Niechaj się Cesarz dowie wprzódy poco ma przyjechać, że przyjechać może, i jakie go czekają warunki, boć On zawsze jest Panującym, jest zawsze Królem waszym, za takiego się ciągle uważa i musi zachować godność Monarchy. Trudno przeto żeby zjeżdżał aby wystawić się na poniżenie. Co się zaś tyczy tego Kraju, jakkolwiek mogą być słuszne wasze dopominania się, trudno przecież aby się go Rosya w obecnym stanie wyrzekła. Gł. Prądzyński: Dla miłości własnej i dumy. Gł. Dannenberg: Ze strony Rosyi być może. Ale Cesarz nie jest tego panem. Ulegać bowiem musi stronnictwu brodaczy*, (* Konserwatywne stronnictwo dworsskie przeciwne od początku autonomii Polski.) które, gdyby chciał robić przyzwolenia, niezgadzające się z ich sposobem myślenia, mogłoby się targnąć na Jego życie. Gł. Prądzyński: Gdybym temu chciał dać wiarę, musiałbym przeto sądzić, że Cesarz nie jest panem u siebie; a jeżeli tak jest, jakże może chcieć dobrowolnie wchodzić w układy? - ale ja nie mogę wierzyć, żeby tak było rzeczywiście. Zresztą, gdyby tak było, wszakże u nas mógłby zawsze szukać schronienia. Gł. Dannenberg: Nie wiem, czyby Mu kto to doradzał po wypadku 15 sierpnia. Gł. Prądzyński: Smutne te wypadki były skutkiem wzburzenia umysłów, które wielorakie powody, jeżeli nie usprawiedliwiają, to przynajmniej tłómaczą. Ale się jeszcze nigdy nie zawiódł ten, który zaufał w wspaniałomyślności Polskiego Narodu. - Zresztą, nikomu u nas nie wiadomo, ażeby ze strony Cesarza pomyślano o warunkach ugody zgodnej z obustronnym honorem. Słyszeliśmy tylko wielokrotnie o nakazanem poddaniu się, o bezwarunkowem złożeniu broni. Wszelkich zaś podobnych propozycyi nikt nawet słuchać nie będzie. Gł. Dannenberg: Powtarzam, że wszystko się znacznie zmieniło. Zapewniam, że zyskalibyście wszystkie warunki jakiebyście tylko sami zażądali. Narodowość, Konstytucya, zostałyby wam zachowane; moglibyście je nawet do woli modyfikować; sami byście sobie prawa robili i urzędników obierali. Zgoła wasz Król przystałby na wszystko, tylko naturalnie fundamentalnym warunkiem byłoby pozostawienie pod jednym berłem z Rosyą. Nie sądziłbym także, aby w obecnym położeniu, można wspominać o polskich Guberniach. Gł. Prądzyński: Panie Dannenberg, cała nasza teraźniejsza rozmowa jest prywatną: znałem go zawsze za człowieka uczciwego; pod temi dwoma względami odwołuję się do Niego, i wzywam Go o sumienną odpowiedź... Na odebraną wieść o naszym Powstaniu, i w chwili właśnie gdy pierwsze spotkanie naszego oręża nie było najpomyślniejsze, bracia nasi z Litwy, Wołynia, Ukrainy i Podola biorą się do oręża ażeby nam pomódz i naszą dzielić niedolę, nie rozważając czy działali przezornie. Dzisiaj, gdy oni po większej części ulegli, gdy ich rozwozicie po fortecach i na Syberyą, gdy im i ich powinowatym grabicie majątki, mamyż my, porzucając ich złemu losowi, zabezpieczyć dla siebie traktatami swobody, życie i majątki? Gł. Dannenberg: Zapewniam, że państwo macie mylne wyobrażenie o tem co się dzieje w tamtych stronach. Naprzód Powstanie nie było wcale tak powszechne. Na Litwie, gdzie było najmocniej rozgałęzione, należeli do niego młodzi napojeni ideami liberalizmu, starzy powodowani wspomnieniami przeszłości; nie wspominam o chłopstwie, bo tego wiodła tylko nadzieja rabunku. Ale teraz, gdy wszystko do porządku wraca, wszystkim przebaczają, bo Cesarz, czyli raczej Król państwa, którego serce i umysł mylnie wam wystawiono, niczego tak mocno nie pragnie, jak żeby mógł przebaczać. Gł. Prądzyński: Niechaj tam przebacza, gdzie są winy i winowajcy; u nas względem niego nie ma ani jednych, ani drugich. Przebaczenie, które nas czeka, jest bez wątpienia podobne do tego, które doznają Polacy z tamtych Prowincyi. Wierzaj Pan, że wiemy doskonale jakiego ono jest rodzaju. Wspomnę tylko Krzyżanowskiego i jego nieszczęśliwych kolegów. Oficer ten w tutejszym tylko kraju mógł być i był sądzony: dokąd żeście go wywieźli i co z nim robicie? Gł. Dannenberg: Nie znam tych okoliczności. Gł. Prądzyński: Takie też i dla nas bez wątpienia przygotowane są przebaczenia. Życie zapewne raczą nam darować, ale co dalej? Przyznaj mi, jako dawnemu koledze, cóż dla mojej osoby wyznaczono, Tobolsk czy Perm? Gł. Dannenberg: O! Nie tak daleko. Gł. Prądzyński: Więc tylko Bobruysk? Gł. Dannenberg: Bobruysk by mógł być pierwszą stacyą. Gł. Prądzyński: Rozumiem, miejsca mojego wygnania należy mi szukać pomiędzy Bobruyskiem a Tobolskiem. Bez wątpienia będzie dożywotnie. Należy mi się zawczasu przygotować. Gł. Dannenberg: Sam pan sądzisz, że jeżeliby rzeczy miały przyjść do ostateczności, musiano by przedsiębrać środki ostrożności względem osób, które się w rewolucyi najwięcej odznaczyły; względem tych którzy nam tyle złego jak on zrobili, nie wspominając nawet jak jedno Iganie. Ale zmiłuj się, nie dopuszczajmy rzeczy do takiej ostateczności; podajmy sobie ręce ażeby przełamać wszelkie trudności, ażeby dopiąć pożądanej zgody. Feldmarszałek ma prawie pełnomocnictwo Cesarza. Gł. Prądzyński: Prawie? a więc nie ma zupełnego pełnomocnictwa? Gł. Dannenberg: Zupełnego nie! albowiem Cesarz rezerwował sobie osobiście kończenie układów; przecież wszakże we trzy dni można mieć jego odpowiedź. Gł. Prądzyński: Trzy dni? A więc nie ma go w Petersburgu? Gł. Dannenberg: (cokolwiek zaambarasowany) Trzy dni czy ośm, to nic nie stanowi. Wiele bądź dni może na to być potrzeba, gdyby się państwa Rząd tymczasowy czy narodowy skłonił do wejścia w układy, możnaby zawrzeć zawieszenie broni dla wysłania kuryera do Cesarza, albo jeszcze lepiej Deputacyi waszej. Gł. Prądzyński: Ja wcale nie widzę z czembyśmy tę Deputacyę wysłali. Cesarzowi bardzo dobrze wiadomo jakich praw reklamujemy. My zaś doznawaliśmy ze strony Cesarza jedynie odpychania lub odbieraliśmy obelżywe ukazy. Mojem zdaniem, gdyby mogło przyjść do porozumienia się, na Cesarza byłaby kolej odezwania się z głosem umiarkowania i słuszności. Gł. Dannenberg: To się właśnie dzieje w tej chwili. Wysłanie mnie przez Marszałka imieniem Króla waszego powinno być uważane za pierwszy krok i uspakajać waszą drażliwość; a skoro pierwszy krok jest uczyniony, powinno by już być łatwe dalsze porozumienie się... Gdyby tylko z waszej strony chciano usłuchać głosu umiarkowania. Czyliż się tego możemy spodziewać po teraźniejszym stanie opinii publicznej? Gł. Prądzyński: Przyznam się panu, że oddany zupełnie moim obowiązkiem wojskowym nie bardzo się zajmowałem uważaniem politycznego barometru; szczególniej tem mniej mogłem to czynić w przeciągu ostatnich dni kilkunastu, że wczoraj dopiero wróciłem z wyprawy, w której wojsko nasze pobiło i przepłoszyło Rozena. Gł. Dannenberg: Jakto, czyście państwo mieli rozprawę z Rozenem? Gdzie i jak? Gł. Prądzyński: Tam za Wisłą, ale to nie było nic stanowczego, stracił bowiem tylko kilka tysięcy ludzi. Ale przecież państwo musieliście o tem mieć raport. Gł. Dannenberg: Nie, wcale nie (po chwili innej rozmowy generał Dannenberg wrócił nagle do tego przedmiotu). Racz mi pan dać trochę szczegółów o spotkaniu się waszem z Rozenem. Gł. Prądzyński: Ja ich wszystkich nie znam, gdyż nie byłem do końca rozpoczętej operacyi. Gł. Dannenberg: Zdawałoby się żeście sobie coś upatrzyli do tego nieszczęśliwego Rozena, albowiem ilekroć chcecie nam cios zadać, zwykle go na niego wymierzacie. Prawdaż, że to sławny wódz ten generał Rozen. Gł. Prądzyński: Nie znajduję go ani gorszym, ani lepszym od innych. Gł. Dannenberg: Wróćmy do naszego głównego przedmiotu. Czy mogę wziąść z sobą, że się wkrótce znowu zobaczymy? nadzieję zawieszenia broni? Gł. Prądzyński: Jakieżby warunki to były zawieszenia broni? Gł. Dannenberg: Rzecz mi się zdaje naturalną; Państwo byście nam ustąpili Warszawy, a udawszy się w umówioną okolicę, moglibyście tam czekać decyzyi waszego Króla, i ztamtąd moglibyście z nim robić układy. Gł. Prądzyński: (dotąd rozmawialiśmy chodząc po szosie. Na te słowa Gł. Prądzyński się zatrzymał, wyprostował się i rzekł podniesionym głosem): Mości Panie Generale, gdyby nie nasza dawna znajomość i przyzwyczajenie moje szacowania go, sądziłbym że miałeś zamiar wyrządzić mi osobistą obelgę i skończyłbym na tem rozmowę naszą. Tych jego wyrazów zapewniam, iż nie śmiałbym wcale oddać Prezesowi mojego Rządu. Niechaj więc idą w niepamięć. Panu zaś radzę, jeżeli chcesz uniknąć osobistej nieprzyjemności; jeżeli nie chcesz na wieczne czasy zagrodzić drogi do jakichkolwiek układów, radzę mu, żebyś nie wznawiał tych propozycyi lub podobnie infamującej. Lubo panowie jesteście pod Warszawą, jeszczeście do niej nie weszli. Patrzaj pan na te wały(dziwnym trafem Prądzyński wskazał Dannenbergowi redutę 54 - przyszłą redutę Ordona - M.B.); znasz dosyć umiejętności wojskowej abyś ocenił jakie na wysypanie takich wałów wybrano rowy, łatwo także wniesiesz, iż te wały i fossy są opatrzone we wszelkie akcesorya, bronią je waleczni, którzy hańbić się nie dadzą, a miasto obejmuje ludność exasperowaną, jak to po czynach osądzić możecie, która każdej ulicy, każdego domu bronić będzie. W Rosyi wszystko się znajduje w trybie zwyczajnym, paraliżowanym przez złą administracyę; u nas patryotyczna exaltacya, na koniec sama wielkość niebezpieczeństwa utworzyła resursa, których wielkości sami nie znaliśmy a któreby mogły wzbudzić wasze podziwienie. Zresztą, już nie przewodniczy naszym działaniom wojennym niedołężność, a pomimo strat naszych, wierzaj pan, że zmiana naczelnego Wodza podwoiła siły nasze. Gł. Dannenberg: Wiemy o tym aż nadto po skutkach. Już dziewięć miesięcy ciągnie się ta nieszczęśliwa wojna, która w naturalnym rzeczy porządku ledwie dwa tygodnie powinna była trwać. Przecież, jakiekolwiek są wasze zasoby, muszą się one skończyć, ale na to nawet nasi czekać nie będą; wszelkie robią się przygotowania do szturmu, który największe klęski ściągnąć może. Myśl oddania nam Warszawy była jedynie moją myślą; nie jest mi wiadome, i wątpię nawet, aby Marszałek przy niej obstawał. Przecież po tem wszystkiem co od pana słyszę, po tem co mi jest wiadomo w obozie naszym, ileż się lękam aby nie przyszło do ostateczności, aby nie było jeszcze wiele głów potłuczonych! To, co mi pan powiadasz o waszych szańcach i przysposobieniach wzbudza nawet trwogę we mnie. Ale czyliż zdołam jej udzielić Moskalom będącym w obozie, a którzy chcą być nadto Rosyanami, równie jak i państwo chcecie być nadto Polakami. Dlaczegóż z jednej i z drugiej strony nie zrobić koncesyi okolicznościom? Gł. Prądzyński: Jeżeli państwo gotujecie się do szturmu, my od dawna do niego przygotowani jesteśmy. Zaręczam nawet, że go z upragnieniem wyglądamy. Jeżeli zaś będzie kosztował wiele głów potłuczonych, niechaj krew ta spadnie na sprawców tej wojny, na ciemiężycieli mojej Ojczyzny. Czyliż Rosya, żeby być potężną i szczęśliwą, potrzebuje koniecznie trzymać w ujarzmieniu naród Polski? Rosya, która przez czas kilku wieków niewoli tatarskiej mogła doskonale poznać cenę niepodległości narodowej? A Polaków, czyliż koniecznie Opatrzność na to stworzyła aby byli ilotami* (* Iloci - niewolnicy w starożytnej Sparcie, wywodzący się z plemion podbitych przez Spartan.) Rosyan?... Było jeszcze cokolwiek mowy o przedmiotach obojętnych. Dannenberg pytał się o kilku swoich znajomych w Warszawie, niektórym prosił się kłaniać. Prądzyński prosił go nawzajem, aby się pokłonił generałowi d'Auvray, a szczególnie, aby pisał umyślnie do p. Józefa Hauke (brat zabitego przez podchorążych ministra wojny, był fligiel-adiutantem cesarza Mikołaja i przebywał w Petersburgu - M.B.), donosząc mu o naszej rozmowie i szczegóły o jego familii, które w tym celu Dannenbergowi udzielił. Przy tej okazyi ten ostatni wspomniał, że Cesarz mianował Haukego Generałem, aby nie zostawał w tyle za swoimi dawnymi kolegami. Przy zakończeniu rozmowy generał Dannenberg ponowił usilnie prośbę, ażeby się Prądzyński wszelkiemi siłami połączył z nim w celu doprowadzenia do skutku porozumienia się. Jeżeli to być może, aby napisał do niego na ręce generała Witta; że on, Dannenberg, chętnieby się ofiarował za pośrednika, i że w tym celu przyjechałby do Warszawy, choćby i w zamkniętej karecie. Powtórzył dwa razy, iż nie chciałby aby generałowie Krukowiecki i Paskiewicz widzieli się z sobą, lękając się, ażeby ich żywość nie utrudniła możności porozumienia się; na co mu Prądzyński odpowiedział, że nie znając marszałka Paskiewicza, nie może o nim sądzić, ale co się tyczy generała Krukowieckiego, zaręczam panu Dannenbergowi, iż ten stanąwszy dzisiaj na czele Rządu, zna doskonale co jest winien sobie i swojemu miejscu, i umie doskonale zachować godność właściwą swemu znakomitemu urzędowi. (-) Prądzyński". Nazajutrz po powrocie Prądzyńskiego Krukowiecki uznał za słuszne powiadomić swoją żonę o trudnej sytuacji politycznej, jaka się wytworzyła we władzach powstańczych w wyniku pierwszych negocjacji pokojowych. "(Prądzyński) powrócił z największą nadzieją - pisał generał prezes w liście. - Mogliśmy jeszcze otrzymać Królestwo jak było przed 29 listopada, a może i Białostockie; konstytucyę jaką mieliśmy, z modyfikacjami jakie zażądamy, amnestyę dla wszystkich ogólnie, bez wyjątku; bylebyśmy nie odłączali się od Rosyi i powrócili pod berło Mikołaja. Cóż mogliśmy więcej żądać w naszem zdesperowanem położeniu bez pieniędzy, bez magazynów żywności i ubiorów, przy schyłku amunicyj, ze zniechęconym przez tylemiesięczne złe prowadzenie żołnierzem, bez zdatnych ludzi w wojsku i cywilności, z demoralizacyą, co dzień więcej górę biorącą? Ale szał tak opanował Kaliszanów i Towarzystwo Patryotyczne, że żadne rozumowanie nie miało do nich przystępu i na wszystko odpowiadali, że do takiego kroku Cesarz nie przystąpiłby pierwszy, gdyby nie był zmuszonym albo przez rewolucyonizującą się Moskwę, lub też że wojsko rosyjskie żąda gwałtem pokoju i nie ma już amunicyi. Udecydowali odpisać w tak wysokim tonie, żądając Polski w dawnych granicach, że nie ma się czego innego spodziewać, jak mocnego ataku ze strony nieprzyjaciela na Warszawę. Zrobiłem wprawdzie wszystkie przygotowania, ażeby go dobrze przyjąć, ale ze zniechęconym żołnierzem nie ma nic pewnego. Już tego ducha zapalonego do boju nie ma, jaki przy początku naszej rewolucyi sercami wszystkich władał, uszy są zwieszone, posępne twarze, zmizernione fizyognomie tylko spostrzegać się dają; a w sejmie tylko hałas, tylko zarozumienie, jak gdyby Rosya już wojska nie miała. Działania Ramoryny także okazały, że on nie ma talentu; trzy razy wypuścił Rosena z Gołowinem złączonego, nie mających razem jak 11 tysięcy, kiedy on ich miał przeszło 20 000, wybór naszej armii. Przytem nie przysyła ani żadnych zbóż, ani innych potrzeb żywności i furażu. Słowem, tak wszystko idzie źle, że i ja już zaczynam myśleć, jak się usunąć z prezesostwa rządu i oddać je w inne ręce. Przed dwoma dniami (po nadejściu listu gen. Witta) myślałem żeś uprosiła u Boga, ażeby mnie obrał za narzędzie pokoju dla naszego narodu; dziś cała nadzieja zniknęła, a jeżeli jutro nie będzie parlamentarza, to zapewne przyjdzie do walki, bo nieprzyjaciel dziś po południu z całą armią przybliżył się do nas. Módl się tam do Boga za nami, żeby dał się upamiętać naszym zapaleńcom..." Prezes Rządu Narodowego w jednym już tylko widział ratunek dla ginącego powstania: w opamiętaniu się zapaleńców. Ale i to zostało mu odmówione. Późnym wieczorem 4 września rozszerzona rada ministrów, z udziałem przewodniczących obu izb sejmowych, po wysłuchaniu sprawozdania generała Prądzyńskiego, odrzuciła proponowaną przez niego a popieraną przez prezesa rządu odpowiedź na żądanie feldmarszałka Paskiewicza, przekazaną przez gen. Dannenberga. Krukowiecki i Prądzyński uważali, że w tej sytuacji, kiedy cały prawie kraj jest zajęty przez nieprzyjaciela, a połowa armii powstańczej oddalona od Warszawy, nie pozostaje nic innego, jak tylko przyjąć dwa zasadnicze warunki, od których Paskiewicz uzależniał dalsze układy: uznać cesarza Mikołaja za króla polskiego i nie żądać połączenia Litwy i ziem ruskich z Królestwem. Zdaniem autorów projektu odpowiedzi, podtrzymanie układów nie tylko zapewniłoby Polsce uzyskanie wszystkich dobrodziejstw carskich, obiecywanych przez Dannenberga, ale dałoby również czas potrzebny na ściągnięcie do Warszawy korpusu Ramoriny, co wzmocniłoby bardzo pozycję polską w rokowaniach z feldmarszałkiem. Z ostrym protestem przeciwko dalszemu prowadzeniu rokowań na warunkach proponowanych przez Krukowieckiego i Prądzyńskiego wystąpił wiceprezes rządu Bonawentura Niemojowski. Oświadczył on z naciskiem, że jedyną podstawą do układania się z caratem może być powstańczy Manifest Sejmowy ze stycznia 1831 r. żądający pełnej niepodległości w granicah przedrozbiorowych. Niezłomny wyznawca i obrońca litery prawa uzasadniał swoją niechęć do układów prostym, aż do naiwności, wywodem logicznym: Co dadzą układy? Bezwarunkową kapitulację. Co przyniesie w najgorszym wypadku klęska militarna? Oto przywrócenie Królestwa konstytucyjnego, jak go utworzyły traktaty z roku 1815. Bo czyliż mocarstwa na traktacie wiedeńskim podpisane będą mogły dozwolić, ażeby i byt Królestwa, i konstytucja, które z traktatem wiedeńskim w ścisłym stoją związku, mogły być uchylone?" Za projektem Krukowieckiego i Prądzyńskiego podtrzymania za wszelką cenę rokowań z Paskiewiczem opowiedzieli się tylko dwaj ministrowie (minister skarbu Leon Dembowski i minister spraw wewnętrznych Antoni Gliszczyński) oraz prezydujący w senacie książę Michał Radziwiłł. Stanowisko Bonawentury Niemojowskiego poparli czterej ministrowie: minister wojny gen. Franciszek Morawski, minister spraw zagranicznych Teodor Morawski, minister oświecenia Kajetan Garbiński, minister sprawiedliwości kasztelan Franciszek Lewiński oraz marszałek Izby Poselskiej, Władysław hrabia Ostrowski i zastępca naczelnego wodza generał Kazimierz Małachowski. "Zagraża nam nieuchronna zguba, bo nie sposób przywołać do rozsądku tych Panów z Rządu i Sejmu - pisał do księcia Czartoryskiego po zebraniu rady zirytowany Krukowiecki. - Dobry Bóg podaje nam deskę ratunku, a my ją odpychamy. Partia kaliska, a z nią Towarzystwo Patriotyczne, prześcigają się w odrzucaniu warunków, które gen. Dannenberg zakomunikował nam na rozkaz marszałka Paskiewicza. Oni chcą z całej siły Polski w jej dawnych granicach, kiedy nam brakuje jakichkolwiek środków, aby zmusić Cesarza do tego. Skarb będzie wyczerpany w ciągu miesiąca, brakuje żywności, ponieważ transporty stają się z każdym dniem trudniejsze. Nie mamy dostatecznej ilości ani płaszczy, ani spodni, aby ubrać nowe regimenty, którym brakuje wszystko. Nie jesteśmy bardziej bogaci w buty i trzewiki; wkrótce także amunicji zabraknie; w dodatku armia ta nie jest ożywiona już tym entuzjazmem, który pozwalał jej nie lękać się śmierci, ilekroć widziała nieprzyjaciela i znękana jest już tyloma partiami. Klub patriotyczny porozumiewa się na tajnych schadzkach z oficerami bez przydziału, podnosi głowę, ponieważ pewny jest, że żaden regiment nie pozwoli nań położyć ręki. Oto materiały, z którymi panowie Bonawentura Niemojowski i Władysław Ostrowski, (oraz) posłowie Litwy i Wołynia pragną stawić czoła potędze cesarza i postawić los Polski na jedną kartę. Spędziłem wczoraj cały dzień i poranek dzisiejszy, aby dowieść tym Panom, iż niemożliwe jest, aby nam się udało to przedsięwzięcie bez żadnych środków i sił; zaś przemówienie króla Francji wykazało nam, że nie możemy liczyć na interwencję zbrojną*, (* 23 lipca 1831 r. król Ludwik Filip wygłosił w parlamencie francuskim przemówienie programowe, w którym znalazł się ustęp o Polsce. "Starałem się - powiedział król - aby wojna została zakończona, zaproponowałem me pośrednictwo, starałem się o zorganizowanie mediacji innych państw, aby zapewnić Polsce narodowość, która utrzymała się mimo prześladowań czasu". Mowa królewska nie zadowoliła nikogo. Sprzyjająca Polsce opinia publiczna we Francji uznała ją za zbyt słabą i ogólnikową - w Petersburgu potraktowano ją jako zdradę Świętego Przymierza. "Mowa L. Filipa - pisał 13 sierpnia do Paskiewicza cesarz Mikołaj - otworzyła wszystkim oczy swym nachalstwem, kłamstwem, głupotą...") ale wszystkie moje argumenty, rozbijały się o ich upór..." Zgodnie z wolą większości odpowiedź na propozycje Paskiewicza całkowicie przeredagowano w duchu manifestu sejmowego. Krukowiecki mógł wprawdzie nie liczyć się z opinią większości, bo tylko jemu jednemu przysługiwał w Radzie Ministrów głos stanowczy - ale z uprawnień swych wolał nie korzystać z obawy przed otwartym konfliktem w łonie rządu. Podpisując "pod naciskiem nieumiarkowanej większości" uchwaloną notę, przestrzegał raz jeszcze zebranych, że na tego rodzaju pismo feldmarszałek Paskiewicz może odpowiedzieć w jeden tylko sposób: natychmiastowym atakiem na Warszawę. Prądzyński dodał od siebie, że "dobre by to pismo było, gdyby zwycięska armia nasza nad Orszą* (* Orsza - miasto w Białoruskiej SRR, pamiętne dwoma zwycięstwami wojsk polsko-litewskich nad wojskami moskiewskimi (1514 i 1561), utracone przez Rzeczpospolitą w wyniku I rozbioru.) zaobozowała, lecz najwłaściwsze w ostateczności do jakiej przyprowadzeni byliśmy". Piątego września rano poseł Wincenty Tyszkiewicz odwiózł zmienioną notę do obozu nieprzyjacielskiego. Stało się, jak przewidywał Krukowiecki: po przeczytaniu odpowiedzi rządu polskiego Paskiewicz nakazał na dzień następny szturm na powstańczą stolicę. "Dnia 6 września 1831, jak tylko dnieć zaczęło - wspomina Walenty Zwierkowski - zastępca naczelnego wodza, weteran armii polskiej, generał Kazimierz Małachowski opuszcza główną kwaterę i udaje się w stronę spodziewanego ataku ku Mokotowu i Królikarni..." Bitwa warszawska zaczęła się od zaskoczenia. Dowództwo polskie spodziewało się uderzenia nieprzyjacielskiego od południa, więc wokół południowych umocnień miasta skupiono główne siły pod dowództwem generała dywizji Jana Nepomucena Umińskiego i dano im wsparcie artylerii rezerwowej pod dowództwem generała brygady Józefa Bema. Ale przewidywania polskie nie sprawdziły się: atak nastąpił od zachodu. "Zaledwie się rozwidniło i gdy zastępca wodza już był w stronie Królikarni - świadczy Zwierkowski - nieprzyjaciel trzema strzałami działowymi daje znak do walki i natychmiast rzęsisty ogień artylerii rozpoczyna się w stronę Woli. Śpieszy więc gen. Małachowski w stronę zaatakowaną i widzi wielkie siły nieprzyjacielskie skierowane przeciw Woli, posyła adiutantów swych do gen. Bema, aby część artylerii rezerwowej przybywała na Wolę, polecając jednym udanie się wzdłuż pierwszej linii fortyfikacji naszych, które pod rozkazami tego generała zostawały, w innym miejscu gdzie artyleria ulokowaną była..." Walenty Zwierkowski w swoich pismach historyczno-politycznych bardzo szczegółowo odtwarza przebieg dwudniowej bitwy warszawskiej. Niestety, zabrakło mu talentu pisarza batalisty. Opisy poszczególnych epizodów bitewnych, wyszłe spod jego pióra, są często zbyt monotonne i rozwleczone, brak im barwy i plastyczności, a co najgorsze - nie ma w nich prawie wcale anegdoty osobistej, najsilniej przemawiającej do "późnych wnuków". Ale jest w tych relacjach Zwierkowskiego bezsprzeczny walor autentyzmu. Odczuwa się to zwłaszcza wtedy, gdy z nudnawej, podręcznikowej narracji wyłaniają się powszechnie znane fakty i nazwiska: "Gen. Sowiński - bez nogi, którą w kampanii 1812 r. utracił - wystawiony na ciągłe działobicie, od godz. 4 rano po zdobyciu przez nieprzyjaciela tylnej części Woli między 8 a 9 godz., bronił się jeszcze w drugiej części Woli, nareszcie w cytadeli, a na koniec w kościele od 3 do 4 godzin, bo prawie do południa. Każdy krok jego odwrotu wiele kosztował nieprzyjaciela, nareszcie z bronią żołnierza pieszego w ręku poległ, kładąc naprzód jeszcze kilku trupem, którzy się odważyli mówić rycerzowi o poddaniu się. Ppłk Wysocki*, (* Ze wszystkich dokumentów oficjalnych wynika, że Piotr Wysocki w czasie szturmu na Warszawę był majorem a nie podpułkownikiem. Natomiast w większości pamiętników, z nieznanych przyczyn, awansuje się go do stopnia podpułkownika. Podobnie rzecz się ma z Walentym Zwierkowskim, który zakończył powstanie w stopniu majora, ale na portretach figuruje w mundurze podpułkownika.) walcząc obok generała, nie był tyle szczęśliwy - mocno ranny dożył niewoli moskiewskiej. Garstka tylko pozostałych kaleków 8. i 10. pułku dostała się w ręce nieprzyjacielskie". I nieco dalej: "Korpus gen. Kreutza, poprzedzony 40 działami, postępujący atakuje 54 lunetę porucznika Ordona i w czasie gdy ją brał szturmem, eksplozja prochów zapalonych niszczy lunetę i wielu Moskali w gruzach zakopuje..." Widać z tego przekazu, że "szwoleżer złej konduity" nie orientował się za dobrze w nomenklaturze artyleryjsko-fortyfikacyjnej, bo pomieszał dwa rodzaje szańców obronnych: zamkniętą ze wszystkich stron redutę, z odsłoniętą od tyłu lunetą. Gdyby to Walenty Zwierkowski, a nie Stefan Garczyński*, (* Stefan Garczyński (1805-1833), poeta romantyczny, przyjaciel Adama Mickiewicza, w bitwie warszawskiej pełnił funkcje adiutanta przy generale Umińskim.) był pierwszym informatorem Adama Mickiewicza o bitwie warszawskiej (co ostatecznie mogło się zdarzyć, jako że eks-szwoleżer znał wielkiego poetę osobiście i komunikował się z nim na emigracji) - sławny wiersz Mickiewicza nosiłby nazwę: Luneta Ordona i nikogo by to dzisiaj nie raziło. Ale tego rodzaju potknięcia faktograficzne zdarzają się Zwierkowskiemu rzadko. Na ogół można jego przekazom w pełni zawierzyć. Jako sekretarz Izby Poselskiej, major-adiutant w sztabie Gwardii Narodowej i uczestnik "tajemnych schadzek patriotów" - czerpał swe wiadomości bezpośrednio z pewnych źródeł, mając przy tym możność oglądania każdej rzeczy w trojakim co najmniej oświetleniu. Trzeba tylko te relacje Zwierkowskiego otrzepać ze sprawozdawczego wielosłowia, a ułożą się w dramatyczny ciąg zdarzeń i sytuacji. 6 września 1831 - pierwszy dzień szturmu na powstańczą stolicę. Dochodzi południe. Główny bastion Warszawy, Wola, której możliwości obronne obliczano na dwa tygodnie - po paru godzinach walki jest już prawie cała w rękach Paskiewicza. Jeszcze się dymi wysadzona w powietrze reduta porucznika Juliusza Konstantego Ordona. Jeszcze walczy z żołnierskim karabinem w ręku generał Józef Sowiński, wsparty na swojej drewnianej kuli, która już wkrótce odda mu posługę ostatnią, pomagając przy ustalaniu tożsamości jego zwłok (tę kulę Sowińskiego warto sobie obejrzeć w warszawskim Muzeum Wojska Polskiego; jest w niej małe zasuwane okienko, które ułatwiało beznogiemu bohaterowi Woli układanie pustej nogawki spodni w taki sposób, by nie drażniła "chwalebnych blizn" z 1812 roku. Intymny ten szczegół nadaje narodowej pamiątce charakter przejmująco osobisty). I opiera się jeszcze - najbardziej chyba w oporze zacięta, choć nie zauważana później przez dziejopisów i poetów - luneta nr 57 obsadzona przez kompanię 8. pułku piechoty pod dowództwem porucznika Antoniego Lenieckiego: "Żołnierze zapaleni przykładem oficerów swoich, z kosami i bagnetami w ręku bronili się na przedpiersiu; wyparci stamtąd ścisnęli się w kupkę w jednym z narożników i drogo okupili życie; gdy kilku z nich zawołało >>pardon!<< właśni oficerowie szpadami ich przebili i sami potem polegli". Ale indywidualnym bohaterstwem nie wygrywa się bitew, zwłaszcza gdy u ich podstaw tkwią jakieś zasadnicze niedomogi. Pierwszy dzień bitwy warszawskiej wykazał, jak straszliwym, jak "nieludzkim prawie"* (* Określenia tego użył attache przy głównej kwaterze rosyjskiej, baron Karol von Canitz und Dalvitz.) błędem było oddalenie od stolicy generała Ramoriny z najlepszymi pułkami armii powstańczej. Wojska pozostawione w stolicy nie wystarczają do obsadzenia szeroko rozbudowanych szańców obronnych. Niedoświadczony, młody żołnierz nowego zaciągu, rozporządzający tylko kosą lub piką, nie wytrzymuje naporu o wiele silniejszego i lepiej uzbrojonego przeciwnika. W możliwość powrotu korpusu Ramoriny wierzy już tylko, przemocą wywindowany na zastępcę naczelnego wodza, prostoduszny generał Kazimierz Małachowski. - "Generał Małachowski nastawał - brzmi relacja Zwierkowskiego - aby jak najspieszniej wyprawić rozkazy do korpusu gen. Ramoriny, aby przybywał jak najprędzej, pewny będąc, że stosownie do instrukcji i poleceń poprzednich, powinien się już znajdować w okolicach Siedlec. Śmiech ironiczny prezesa był odpowiedzią, dodając, że to niepodobieństwo, aby korpus ten przybył na czas. Oburzony zastępca wodza naczelnego dowodził, że jest podobieństwo, wysławszy rozkazy by piechota korpusu Ramoriny z Siedlec forsownym marszem przybyła do Mińska (Mazowieckiego), dokąd wyprawiwszy wozy administracji żywności, wozy pułkowe i wszystkie konie prywatne w stolicy będące, wzięte w rekwizycję, można ją (piechotę Ramoriny) przewieźć w nocy i nazajutrz rano może stanąć na linii bojowej. Cytował przykłady, że nad Trebbią podobne przewiezienie piechoty, zarządzone przez Suworowa po porażce w dniu pierwszym doznanej, nazajutrz zadecydowało o zwycięstwie armii austro-moskiewskiej nad Francuzami* (* Podobny manewr zastosowano w półtora wieku później we Francji. W czasie pierwszej wojny światowej gubernator zagrożonego przez ofensywę niemiecką Paryża, generał Gallieni zarekwirował wszystkie paryskie taksówki i przewiózł nimi na front kilkanaście tysięcy żołnierzy.) (w stoczonej w roku 1799 bitwie nad rzeką Trebbią we Włoszech brały również udział polskie Legiony, stąd dobra orientacja Małachowskiego w szczegółach tej bitwy - M.B.). Ale sędziwy kombatant znad Trebbi nie wie jeszcze wszystkiego o korpusie Ramoriny. Prezes obstając przy swoim twierdzeniu: >>Ty rozumiesz, że korpus Ramoriny w Siedlcach, gdy on podobno Terespol szturmuje!<<* (* Miejscowość pod Brześciem dwa razy bardziej niż Siedlce oddalona od Warszawy.) - Zdziwiony zastępca wodza odezwał się: >>Takie nieposłuszeństwo rozkazom warte wielkiej kary!<< Na co prezes odparł: >>To prawda, ale poszukaj wprzód gen. Ramorina!<< - Ta wiadomość przeraziła mocno zastępcę wodza, lecz obstawał, by wyprawiono polecenie do tego korpusu, aby się zbliżył do Warszawy..." Krukowiecki, równie dobrze jak Małachowski, zdaje sobie sprawę z tego, że stolicę mógł uratować jedynie powrót korpusu Ramoriny, ale prezes rządu wie już na pewno, że na Ramorinę nie ma co liczyć. Upewnił się o tym na krótko przed rozmową z Małachowskim. - "W chwili ataku na Wolę d. 6 września 1831 - świadczy adiutant i biograf generała prezesa, major Karol Forster - stałem przy boku generała Krukowieckiego, w reducie Nr. 73 na Czystem, skąd prezes rządu obserwował ten atak i wydawał rozkazy. Podczas najmocniejszego ognia przybył wysłany do g-ła Ramoriny drugi adiutant z tą wiadomością, że Ramorino nie powraca! - Generał Krukowiecki do żywego przerażony tem doniesieniem schwycił się za głowę, tak że mu kapelusz spadł na ziemię, i z największą rozpaczą wykrzyknął: Teraz wszystko stracone!" Walentego Zwierkowskiego nie przekonuje jednak to prawdziwe czy udane zaskoczenie prezesa rządu. Dla "szwoleżera złej konduity" cała sprawa Ramoriny jest od początku do końca świadomie ukartowaną zdradą. Zastanawia się tylko nad tym, "czy tę zdradziecką kabałę prowadził tryumwirat, złożony z prezesa rządu, kwatermistrza (generalnego) i gubernatora stolicy, lub czy... należeli do niej i inni, a mianowicie Ramorino, szef jego sztabu (Władysław Zamoyski) i cała liga arystokratyczna, nienawidząca systemu demokratycznego... paraliżująca (zarówno) opodal, jak w stolicy, zapał i możność obrony". Ten sam dzień 6 września. Późne godziny wieczorne. Przerwa w działaniach wojennych. Zbieranie rannych i zabitych, pierwsze obliczanie strat (każda z walczących stron przyznaje się do ubytku ponad trzech tysięcy poległych, ale historycy będą później zapewniali, że rzeczywiste straty były o wiele wyższe). W Pałacu Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu rozpoczyna obrady Rząd Narodowy w składzie poszerzonym o przewodniczących obu izb sejmowych. Generał prezes przedstawia kolegom w barwach jak najczarniejszych położenie militarne Warszawy: "W konkluzji oświadczył, iż nie ma ratunku innego jak tylko zakończenie walki układami, próżny bowiem rozlew krwi nastąpi i zniszczenie stolicy, jeżeli inaczej władze naczelne postąpią, bo jest niepodobieństwem stawiać czoło kilkakroć silniejszemu nieprzyjacielowi, a tym bardziej po stratach jakie ponieśliśmy, po osłabieniu ducha żołnierza przegrywającego bitwę, a wzmocnieniu go w zwycięzcach..." Ale większość zebranych jest innego zdania niż Krukowiecki. Jako główny rzecznik oponentów występuje jak zwykle Bonawentura Niemojowski. - "Wiceprezes rządu powstał z energią przeciw wszelkim układom, nazywając myśl samą zgubną..." - referuje Zwierkowski. Zdaniem Niemojowskiego pesymistyczne sprawozdanie prezesa powinno być poddane weryfikacji przez radę wojenną generałów. Jeżeli zaś generałowie uznają, że sytuacja jest rzeczywiście beznadziejna, wówczas pozostaje jeszcze jeden środek, z którego należy skorzystać: powołanie pod broń całej ludności stolicy. Niech wielotysięczny tłum warszawian, uzbrojony w co kto ma, z rządem i sejmem na czele - przy biciu w dzwony wszystkich kościołów - pociągnie na wały, aby bronić swego miasta do ostatniego tchu. Z taką propozycją - godną klubowych romantyków - występuje u schyłku fatalnego dnia 6 września 1831 roku wiceprezes Rządu Narodowego, pan Bonawentura Niemojowski. Ten sam Bonawentura Niemojowski, któremu zarzucano, że "trzyma się formy rewolucji jak podchmielony płotu"; którego Maurycy Mochnacki nazywał pogardliwie "arystokratą prowincjonalnym"; którego opozycyjne nastawienie gen. Tomasz Łubieński tłumaczył złym funkcjonowaniem układu trawiennego; który do furii doprowadzał przeciwników z prawa i lewa swoją pieniacką kazuistyką w sejmie i nadmierną skłonnością do bankietowania - poza sejmem; który w wigilię bitwy grochowskiej, już jako minister, wybrał się był z wesołym towarzystwem i wozem tęgich trunków do przyjaciół z biwakującej pod Białołęką jazdy kaliskiej, i spił ową jazdę kaliską tak dokumentnie, że naraził ją później na kompromitację w boju. Ale teraz wszystko co złe musi być panu Bonawenturze zapomniane. Od tej chwili "epikurejski doktryner" z Marchwacza pod Kaliszem będzie rósł i potężniał w opinii współczesnych i potomnych, aż skupi w sobie na krótko cały majestat upadającego Królestwa. Wystąpienie Bonawentury Niemojowskiego w Radzie Ministrów pozornie nie będzie miało żadnego wpływu na dalszy bieg powstania. Cóż z tego bowiem, że wiceprezes Rządu Narodowego domaga się powołania do obrony stolicy całej jej ludności, jeżeli w tym czasie na ulicach Warszawy strzelcy konni gubernatora Chrzanowskiego rozbrajają przemocą Straż Bezpieczeństwa z tej szczupłej broni, którą wywalczyli dla niej dwaj "bohaterowie Listopada": podpułkownik Józef Zaliwski i wiceprezydent Ksawery Bronikowski. Cóż z tego, że większość rządowa, idąc za głosem swego wiceprezesa, wypowie się z całą stanowczością przeciwko jakimkolwiek układom z nieprzyjacielem, jeżeli już w godzinę później, zwołane ad hoc (i bez wymaganego kompletu) komisje sejmowe wypowiedzą się za upoważnieniem generała Krukowieckiego do wszczęcia wstępnych rokowań z marszałkiem Paskiewiczem, zastrzegając dla Sejmu tylko ich ratyfikację*. (* Komisje sejmowe nie tyle upoważniły Krukowieckiego do wszczęcia układów z nieprzyjacielem, co uznały, że z ustawy o nowej formie rządu, wydanej 17 sierpnia 1831 r. wynika, iż prezes Rządu Narodowego ma prawo bez szczególnego upoważnienia wchodzić w układy z nieprzyjacielem, a jedynie zawarcie umów wymaga zgody sejmu. Krukowiecki nawet się nie pofatygował na posiedzenie komisji; reprezentował go minister wojny gen. Franciszek Morawski: "Morawski, poeta, minister wojny, tkliwą wymową swoją, zapłakawszy nad smutnem położeniem stolicy i ojczyzny, w imieniu Krukowieckiego przedstawił potrzebę układów".) Wystąpienie Bonawentury Niemojowskiego zostanie odnotowane w dokumentacji powstania listopadowego jedynie jako piękny gest. Ale w historii bywają i takie sytuacje, kiedy gesty liczą się tyle samo co czyny. Noc z 6 na 7 września 1831 r. Prądzyński wysłany z listem Krukowieckiego do Paskiewicza. Kielich goryczy, przeznaczony zwycięzcy spod Igań, musi być dopity do dna. Walenty Zwierkowski nie bawi się w swych zapisach w drobiazgowe dociekania przyczyn psychologicznych załamania się generalnego kwatermistrza, ale ówczesną sytuację Prądzyńskiego można poznać ze wspomnień bliskiego jego współpracownika, pamiętnikarza o najwyższym autorytecie, generała Józefa Bema. - "Krukowiecki wszystko paraliżował - słowa są Bema. - Zaczął on od zatrwożenia generała Prądzyńskiego, tego energicznego i utalentowanego generała, którego zdania i plany, gdyby były wykonane, byłyby Polskę wybawiły. Otóż tego najlepszego patriotę potrafił Krukowiecki tak zastraszyć, że ten widząc, iż ani Łubieński, ani Ramorino na pomoc Warszawie przyjść nie mogą, wiedząc także, iż Gwardię Narodową rozbrojono, zwątpił o możności odparcia nieprzyjaciela i dla ocalenia stolicy i jej mieszkańców, a szczególnie też, ile mi się zdaje, chorej żony*, (* Ukochana żona generała, pani Emilia z Rutkowskich Prądzyńska, była wówczas w ostatnich tygodniach ciąży. Wraz z pierworodną córeczką, pięcioletnią Heleną, przebywały w mieszkaniu Prądzyńskich przy ulicy Nowy Świat.) dał się nakłonić nie tylko do podzielenia zdania o kapitulacji i układach, ale nawet za instrument do tego dał się użyć. Poczytuję sobie jednak za święty obowiązek - kończy swe uwagi Bem - dodać tutaj, że przez cały ciąg wojny widzieliśmy w Prądzyńskim nie tylko talenta znakomite i chęci najlepsze, ale nawet najszlachetniejsze serce i patriotyzm nieskażony, dopóki go Krukowiecki nie obałamucił. Temu więc niegodziwemu człowiekowi winniśmy nie tylko oddanie stolicy nieprzyjacielowi i podkopanie przez to głównej podstawy naszej rewolucji, ale zniszczenie ducha w generale, który mógł był jeszcze sprawę polską na nogi postawić"*. (* Opinię Bema przytaczam za historykiem Czesławem Blochem, autorem najświeższej i najobszerniejszej pracy o Prądzyńskim [Generał Ignacy Prądzyński 1792-1850, Wyd. MON 1974].) "Dnia 7 września 1831 r. bardzo rano, bo... około 3 po północy (Prądzyński) przybył do obozu rosyjskiego pod Włochy, potem do Woli i oświadczył, że przybył w celu proponowania umowy i z listem od prezesa Krukowieckiego - relacjonuje Zwierkowski. - Paskiewicz oświadczył, że umowy tylko na podstawie nieograniczonego poddania się przyjmie. Potem przeczytawszy list z miną zagniewanego zwycięzcy, spojrzawszy surowo, rzekł, że to pismo nic nie wyraża... wtenczas Prądzyński rzekł, że go Krukowiecki upoważnił, aby proponować te same warunki, które sam marszałek (3 września) przez gen. Dannenberga przedstawił. Paskiewicz głośno i gniewliwie rzekł: >>Warunki, które podawałem, a co sobie wyrzucam, boście na to nie zasłużyli, jakżeż przyjęliście? Oto bezwstydnym pismem, które mi na sercu leży, a ja nie odpowiedziałem wczorajszym zwycięstwem. Skwitowaliśmy się, możesz pan oddalić się. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Szturm poleciłem<<. Prądzyński prosił w.ks. Michała o pośrednictwo, który kilka wyrazów łagodzących spór wyrzekł*, (* Najmłodszy brat cesarza i dowódca gwardii cesarskich, od chwili połączenia się gwardii z główną armią przebywał stale przy Paskiewiczu. W. książę Michał - wynika to ze wszystkich przekazów pamiętnikarskich - odnosił się ze szczególnym respektem do Prądzyńskiego. Może szanował w nim autora planu wyprawy na gwardie - tak zmarnowanego później przez Skrzyneckiego.) po czym feldmarszałek Paskiewicz zapytał czy Krukowiecki gotów jest uznać cesarza i czy panuje nad sytuacją w Warszawie? Prądzyński zaręczał, że porządek przywrócony, Krukowiecki stoi na czele rządu i wojska i ma bezwątpienia siłę do wykonania (tego) co postanowił. Paskiewicz żądał deklaracji na piśmie; Prądzyński odpowiedział, że do tego nie (jest upoważniony); Paskiewicz z uniesieniem żądał deklaracji na piśmie powtórnie, a w przeciwnym razie uważał umowy za zerwane i straszył szturmem natychmiast. Prądzyński więc napisał deklarację..." Sprawca głównych zwycięstw powstańczych musiał być rzeczywiście bardzo zastraszony, jeżeli zgodził się na podpisanie swym zasłużonym nazwiskiem dokumentu, który - podpisujący zdawał sobie chyba z tego sprawę - będzie odtąd stale wykorzystywany przeciwko niemu, z którego nikt i nic nie zdoła go usprawiedliwić, który na czas dłuższy przesłoni wszystkie jego poprzednie zasługi. Możliwe, że ten wielki strach ogarnął generalnego kwatermistrza dnia poprzedniego, kiedy z wieży kościoła ewangelickiego oglądał przez teleskop pierwszy szturm wojsk cesarskich na Warszawę, wiedząc już, że nie ma żadnej nadziei na powrót Ramoriny? A może naszło go to wtedy, kiedy odbiegał myślą do mieszkania na Nowym Świecie, gdzie przebywała młoda chora kobieta z małą córeczką?. Charakterystyczne jest, że Pamiętniki Prądzyńskiego urywają się właśnie w tym miejscu, gdzie powinno było nastąpić sprawozdanie ze spotkania z Paskiewiczem. Ale tekst poddańczej deklaracji przetrwał w pismach politycznych Zwierkowskiego. Oto jej treść w polskim tłumaczeniu z francuskiego oryginału: "Niżej podpisany oświadcza, że posłany do Jego Ekscelencji Pana Marszałka Hrabiego Paskiewicza przez Generała Krukowieckiego, dzisiejszego naczelnika Rządu w Warszawie, aby mu doręczyć list tego ostatniego, zawierający propozycje układów - wie, że zamiarem wyżej wzmiankowanego gen. Krukowieckiego jest wrócić w posłuszeństwie Jego Cesarskiej Mości w sposób zupełny i całkowity wraz z całym narodem polskim, nad którym ma teraz nieograniczoną władzę. Pragnie on dowiedzieć się od Jego Ekscelencji Marszałka, jakie będą zasadnicze warunki. Wola, 7 września 1831. (Podpisano) Prądzyński". 7 września. Godzina 6 z rana. Prądzyński powraca do Warszawy w towarzystwie parlamentarza rosyjskiego, generała Dannenberga, "bez zachowania ostrożności zwykłej - oburza się Zwierkowski - bez zawiązania oczu, zapewne aby się przypatrzył naszemu położeniu!" Prądzyński odwozi Dannenberga do Pałacu Namiestnikowskiego, gdzie oczekuje ich generał Krukowiecki, "który zapomniawszy o powadze należnej naczelnikowi rządu, wychodzi na dziedziniec i zaprasza gościa do swego mieszkania". Następuje krótka rozmowa szefa rządu z parlamentariuszem, w której ustalone zostają czas i miejsce spotkania z feldmarszałkiem Paskiewiczem. Wszystko odbywa się w pośpiechu, bo zawieszenie broni obowiązuje tylko do godziny 9. "Po rozmowie widać poruszenie wielkie, eskorta, konie pałacowe królewskie wierzchowce i powóz dla prezesa, ale dowódca świty i przyboczny szef sztabu nie odbierają żadnego polecenia o wielkiej wyprawie prezesa Krukowieckiego za rogatki. Prezes poleca rozesłanie wezwań, aby ministrowie na radę zbierali się, a poufnym swym porucza zawiadomienie rady, że wyjeżdża za rogatki dla widzenia się z feldmarszałkiem Paskiewiczem, lecz po rozmowie odbytej powróci i zakomunikuje, co zrobił. Prezes wsiada na konia, obok niego gen. Dannenberg konno po lewej stronie, a z drugiej strony parlamentarza moskiewskiego (któremu pozornie na koniu siedzącemu oczy zawiązano) jedzie gen. Prądzyński. Niesłychane widowisko zastanawia wielu - wspomina Zwierkowski - reprezentanci narodu i członkowie naczelnych władz nie wiedząc co się dzieje zdumieni, lud Warszawy przerażony obecnością Moskala i takiego familijnego z nim postępowania, natychmiast o zdradzie szemrze, oburza się! Zwolennicy prezesa rozsiewają wieści, że tenże dla ochrony miasta od spalenia i zburzenia, a mieszkańców od skutków szturmu oraz aby dać wypocząć i doczekać korpusu Ramorina (o którym prezes wiedział już przecież, że nie przyjdzie) - zawarł zawieszenie (broni) do godziny 9 z rana, a teraz jedzie celem przedłużenia takowego lub zawarcia umowy, zgodnej z honorem narodowym! Takie wieści podobają się majętnym właścicielom domów, egoistom i życzącym sobie ukończenia już długo dla nich trwającej walki, nie rozbierając, czy są one realne lub w innym celu rozsiewane. Lud jednak i prawdziwi patrioci nie tylko że nie wierzą wieściom, ale w nich upatrują utajone zamiary; lud po prostu rozumie, że umowa każda z carem nie dla nas! Gubernator podwaja baczność, liczne patrole przechodzą po ulicach. Młodzież wojskowa i cywilna robi plany ukarania i prezesa, i parlamentarza, i kwatermistrza generalnego kilku wystrzałami, lecz to wszystko na planach się kończy; instynkt naturalny wskazywał zbawienną drogę, wykonanie spóźnione zniweczyło wszystko..." * Ten sam dzień, godzina 9 rano. Spotkanie Krukowieckiego z Paskiewiczem w pustej karczmie na Woli między forpocztami polskimi a rosyjskimi. - "Rankiem 7 września, nie czekając na opinię Rady Ministrów, Krukowiecki w towarzystwie gen. Prądzyńskiego, płk. Breańskiego i trzech adiutantów udał się na Wolę. Tam oczekiwała go już świta Paskiewicza: w.książę Michał, gen. Toll, gen. Berg i inni. Główni delegaci: Paskiewicz, Toll, w.ks. Michał, nieco później przyłączył się gen. Berg oraz Krukowiecki z Prądzyńskim weszli do karczmy. Karczma po szturmie z dnia poprzedniego była w stanie opłakanym, drzwi i okna powybijane, ściany nadwątlone. Świta adiutancka z obu stron tłoczyła się w oknach i drzwiach, nadsłuchując ciekawie rozmowy. Feldmarszałek Paskiewicz, wyborny aktor, groźnym tonem zapytał Krukowieckiego czy buntownicy przyjechali z aktem poddania się. Na to zaperzony Krukowiecki zagrzmiał: Je ne viens pas ici comme sujet de l'Empereur, je viens traiter de Puissance a Puissance! (Nie przybywam tu jako poddany cesarza, lecz aby układać się jak mocarstwo z mocarstwem)". - Zdaniem Zwierkowskiego, ten buńczuczny wstęp miał tylko przesłonić istotną treść rokowań: "Krukowiecki i Paskiewicz grali swe role tak wybornie, że sam Prądzyński, który stał już przy boku w.ks. Michała, a nie Krukowieckiego, święcie był przekonany, że godząc rozjątrzonych generałów przyłożył się do uratowania naszej stolicy i zasłużył na koronę obywatelską". Zwierkowski odtwarza przebieg spotkania opierając się na informacjach, udzielonych mu przez naocznego świadka: pułkownika Feliksa Breańskiego, "przybocznego szefa sztabu" Krukowieckiego: "Zapytał Paskiewicz (Krukowieckiego), czy gotów jest się poddać, bo ma władzę co zaręczył Prądzyński, Krukowiecki zaś powiedział, że od okoliczności zależy, że mu Sejm jeszcze władzy nie udzielił, że co Prądzyński zaręczał, niech sam dotrzyma. Kłótnię wielką i obustronne uniesienie się na prośby Prądzyńskiego, w.ks. Michał złagodził i do 1 (godziny) zawieszenie broni omówiono, aby w tym czasie (Krukowiecki) dostał od Sejmu upoważnienie... Nie wpuszczono jednak do karczmy płka Breańskiego, któremu szef sztabu gen. Toll oświadczył, iż tylko cztery osoby mają konferować, to jest feldmarszałek Paskiewicz i on z jednej strony, a gen. Krukowiecki i gen. Prądzyński z drugiej strony, nawet w koło szyldwachy rozstawione wzbraniały przystępu do okien! Słyszał jednak pułkownik żywość rozmowy prezesa, który wyszedłszy odezwał się do niego: >>Siadamy na koń, nie ma tu co robić<<, lecz gdy gen. Toll wybiegł za nim, znowu wrócił do izby i po kilkunastominutowej rozmowie wychodząc z karczmy powtarzał kilkakroć wyraz: >>non<< (nie), potem rzekł do pułkownika: >>Jedźmy, o godz. 2 ma być rozpoczęty atak, wydać więc należy rozkazy, aby wszystko było w pogotowiu<<. Gen. zaś Prądzyński po odejściu prezesa we drzwiach powiedzieć miał feldmarszałkowi Paskiewiczowi i gen. Tollowi: >>Trudno się spuszczać na łaskę, co sam ocenić mogę, wysiedziawszy bez winy kilka lat okropnego więzienia<<, co usłyszawszy prezes zawołał: >>Jedźmy, co będziesz na próżno gadał, szkoda tego czasu, co go tracisz!<< Prezes minąwszy nasze przednie straże, zsiadł z konia i pojechał do Warszawy, nie dozwalając, jak zwyczajnie bywało, jechać z nim płkowi Breańskiemu, dając za powód, że ma pono wiele do omówienia z gen. Prądzyńskim, z którym udał się sam na sam do pałacu Namiestników szybko, gdy płk Breański wolno z resztą świty powracał. Konferencja ta z gen. Prądzyńskim zupełnie zmieniła postać rzeczy i drogę inną postępowania wskazała, lub też żywe wyrażenia się prezesa w karczmie i polecenia lub rozmowy z płk. Breańskim były udaniem, dla skrycia utajonych zamiarów. Prezes stanąwszy w pałacu Rządowym wyprawił natychmiast gen. Prądzyńskiego na posiedzenie sejmowe..." Ten sam dzień. Ta sama pora. Reakcja rady ministrów i sejmu na poczynania prezesa rządu. Deputowany Zwierkowski obserwuje te zdarzenia od swego stolika sekretarskiego w Izbie Poselskiej. "Rada Ministrów zebrana uczuła, że jest niejako igraszką fantazji prezesa, a oburzeni niektórzy postępowaniem gen. Krukowieckiego, nade wszystko udaniem się bez ich wiedzy na konferencję z nieprzyjacielem, oświadczyli że dłużej do składu rządu należeć nie chcą". Podają się do dymisji czterej członkowie Rady: wiceprezes Bonawentura Niemojowski, minister interesów zagranicznych Teodor Morawski, minister oświecenia Kajetan Garbiński i minister wojny gen. Franciszek Morawski i, "nie czekając powrotu prezesa, opuszczają miejsce posiedzeń Rady. Dwaj pierwsi jako członkowie Izby Poselskiej udają się na posiedzenie Izb połączonych, które obradować zaczęły, i zajmują swe dawne miejsca". Zwierkowski pełen jest zrozumienia dla moralnych pobudek ustępujących ministrów, lecz czynu ich nie pochwala. "Nie tak wypadało postąpić, bo jakkolwiek chwalebna rzecz nie przykładać ręki do czynu, który za niezgodny z honorem i interesem narodu uważali, jednak wypadało im wysłuchać relacji prezesa, stanąć w silnej opozycji, wynurzyć temuż swe zdanie bez menażowania (oszczędzania - M.B.) i przedsięwziąć kroki zaradcze, nie zaś uchodzić z pola. Wypadało przynajmniej uchodzącym dobrowolnie zrobić stosowny raport Izbie, objawić powody ustąpienia i przede wszystkim Sejm zatrudnić działaniem zaradczym, czego jednak nie zrobili". Tymczasem wysłany przez Krukowieckiego Prądzyński pojawia się przed połączonymi Izbami Sejmu, "aby przedstawić rozmowy z feldmarszałkiem Paskiewiczem i zrobić wnioski w imieniu Rządu". W tej części relacja Zwierkowskiego staje się szczegółowa jak diariusz sejmowy, nie należy jednak poddawać jej zbyt ostrej selekcji: trzeba pamiętać, że jest to świadectwo nie tylko naocznego świadka, lecz również pierwszoplanowego aktora zdarzeń (sam przecież to wszystko na żywo protokołował). "Generał Prądzyński, po oddaleniu się arbitrów (na wniosek Prądzyńskiego obrady sejmu toczyły się przy drzwiach zamkniętych - M.B.), w głosie swym wystawiał grożące nam niebezpieczeństwo, wielkie nieprzyjacielskie, a małe bardzo siły nasze, nieufność wojska naszego, aby zwyciężyło, niepodobieństwo obronienia stolicy, gdy klucz do niej, Wola i kilka naszych szańców w ręku nieprzyjaciela, i że gdy Moskale zechcą, mogą zdobyć Warszawę z małą stratą w kilka godzin, a wtenczas stolica zapełni się krwią rozlaną i zniszczeniem, że były chwile w ciągu naszej walki, gdyśmy z bronią w ręku gotowi byli popierać żądania i uchwały sejmowe oparte na słuszności, lecz teraz położenie nasze zmieniło się. Następnie twierdził, że armia rosyjska liczniejsza, jak się spodziewał, artyleria ogromna i do boju uszykowana i nieprzyjaciel, skoro silnie zaatakuje, wszedłszy do miasta (uczyni) dla wojska trudny odwrót; jedna część armii naszej polegnie, druga dostanie się do niewoli, reszta przejdzie przez most i wskutek takiej katastrofy nastąpi rozprzężenie korpusu Ramorina, rozpierzchnięcie się po kraju żołnierza i plądrowanie własnych rodaków. Zachęcał, aby Sejm nie dozwalał zniszczenia wielu okolic i Warszawy, kolebki narodowości, aby przyjął warunki proponowane teraz i nie niszczył naszym następcom możności odzyskania wolności w szczęśliwszych okolicznościach [...] Co do warunków zaś, że te nie są takie, jakie by żądane być mogły, bo nieprzyjaciel wie, że jest zwycięzcą, jednak uzyskać by można powrót pod panowanie Mikołaja jako króla polskiego, z zachowaniem egzystencji jak dawniej, i równie mogłaby uzyskana być nieograniczona amnestia nie tylko dla nas, ale i dla litewskich i wołyńskich prowincji..." W tym miejscu kassandryczne przemówienie generalnego kwatermistrza zostaje na krótko przerwane, gdyż w sali sejmowej pojawia się zadyszany adiutant prezesa rządu z meldunkiem, że do Warszawy przybył drugi z kolei wysłannik feldmarszałka Paskiewicza, generał Teodor Fryderyk Wilhelm Berg. Jasne jest, że tą wiadomością stara się Krukowiecki ponaglić sejm do wydania mu pełnomocnictw na zawarcie układów. Ponownie dopuszczony do głosu, generał Prądzyński kontynuuje swe przemówienie: "Twierdził on, że izby mają tylko rozstrzygnąć, czy zerwać umowy, wskutek czego szturm nastąpi, który się [...] udać musi, dodając, że zwykle rozpojone żołnierstwo do szturmu prowadzą, które niezawodnie Warszawę zniszczy, a z nim bandy pospólstwa dla rabunku połączyć się mogą (...) Czy też przeciwnie, iżby wzgląd będą miały na ratunek stolicy, na tysiące ofiar, które w walce życie stracą, i na pozostałych, których osoby i majątki bez żadnej gwarancji wystawione zostaną na okrutne, dowolne postępowanie zwycięzców (czyż mógł generalny kwatermistrz nie myśleć w tej chwili o dwóch bezbronnych istotach, które pozostawił w mieszkaniu na Nowym Świecie?! - M.B.). Przedstawił na koniec, że gdyby się zdawało izbom, iż im nie wypada legalizować aktu, który by z poprzednimi uchwałami był w sprzeczności lub takowe odwoływał (chodziło przede wszystkim o manifest sejmowy z 20 grudnia 1830 roku i o uchwałę w sprawie detronizacji Mikołaja z 25 stycznia 1831 r. - M.B.) - czyby nie było stosowniej, aby się izby rozwiązały, i zwrócił uwagę, że chwile są bardzo drogie, i już ani momentu tracić nie można (zawieszenie broni obowiązywało tylko do godziny 1 po południu - M.B.)". Ale Prądzyński i jego mocodawca Krukowiecki fałszywie ocenili usposobienie sejmu: nie przewidzieli, że to różnorodne, niezdecydowane i rozgadane ciało polityczne, tak często i słusznie atakowane i wyszydzane z lewa i z prawa - potrafi w chwilach najkrytyczniejszych błysnąć najprawdziwszym dostojeństwem obywatelskim (określenie L. Mierosławskiego). Po opuszczeniu mównicy przez gen. Prądzyńskiego, wstępują na nią po kolei reprezentanci różnych poglądów politycznych i różnej proweniencji społecznej; to co mówią, łączy się w jednobrzmiący głos protestu przeciwko kapitulacyjnym sugestiom Prądzyńskiego. W zapale patriotycznych przemówień nie zauważono, że minął już czas przewidziany na zawieszenie broni. - "Wtem blisko już 2 godziny - wspomina Zwierkowski - huk wielki dział da się słyszeć. Generał Prądzyński w czasie głosu deputowanego Szanieckiego opuszcza izby. Niektórzy członkowie izb pod różnymi powodami wychodzą..." Przy akompaniamencie narastającej kanonady sejm uchwala jednomyślnie dwie odezwy: do żołnierzy i do mieszkańców stolicy. Wnioskodawcą w tej sprawie jest poseł łucki Ksawery Godebski, rzecznik "koła olizarowskiego". Honor odczytania odezw przypada w udziale deputowanemu Zwierkowskiemu. "Żołnierze! Przyszła stanowcza chwila, w której losy naszej ojczyzny rozstrzygnione być mają. Izby sejmujące odzywają się do was, nie żeby na chwilę o waszym męstwie powątpiewać mogły, bo dziesięć miesięcy najkrwawszych zapasów dostatecznie o nim całą Europę przekonały, ale czynią to dla zapobieżenia wszelkiemu szkodliwemu wpływowi, który by niedołężność lub zła wiara na was wywierać chciały. Senat i reprezentanci Narodu zapewniają was ze swojej strony, że w niczym od przyjętych zasad nie odstąpią i żadnego czynu uwłaczającego godności narodowej nie zatwierdzą. Żołnierze! Wam jest poruczona straż honoru polskiego. Wy go do ostatniej kropli bronić będziecie. Niech żyje Polska, wolna, niepodległa! Warszawa dnia 7 września 1831 r." I odezwa do ludności cywilnej: "Obywatele miasta Warszawy! Już to po drugi raz od powstania waszego nieprzyjaciel podstępuje pod wasze mury i zdobyć je usiłuje. Rozbiła się potęga Dybicza na polach Grochowa, a wczorajsza mordercza walka, która znacznie nieprzyjacielskie szeregi przerzedziła, powinna była przekonać Paskiewicza, że duch obywateli polskich nabiera hartu w przeciwnościach i że żadna siła stłumić go nie potrafi. Z tejże samej Woli, którą na dniu wczorajszym krew polska uświęciła, zapatrywał się mocarz pruski na stolicę (w roku 1794). Dumne jego zamiary spełzły na niczym, bo ojcowie wasi tak jak wy dzisiaj umrzeć lub zwyciężyć poprzysięgali. Nie mieli oni ani tak warownych szańców, ani tak licznego żołnierza, ani tych wojennych zapasów. Miłość ojczyzny starczyła im za wszystko. Obywatele Warszawy, do broni! Uświęćcie rocznicę odwrotu Prusaków od waszych murów nowym zwycięstwem. Nie dawajcie wiary tym, którzy przez niedołężność lub nieprzychylność zapał wasz hamują. Wiedzą oni, że ten zapał nieprzyjacielowi zagładę, a im wieczną zapowiada hańbę. Izby sejmowe, postawione na straży swobód i całości Polski, nie zawiodą w niczym zaufania narodu. Do broni tedy obywatele Warszawy! Do broni! Bóg ojców naszych z nami! Niech żyje Polska. Warszawa 7 września 1831 r." Po uchwaleniu odezw, sejm zawiesza swe obrady do godziny czwartej po południu. Zgłodniali i zmęczeni reprezentanci narodu odsuwają na bok sprawy publiczne i rozbiegają się do swoich stancji na zasłużony posiłek i odpoczynek. "Tyle czasu zmarnowano rozprawiając, jak gdyby żadne niebezpieczeństwo nie zagrażało - kończy swe sprawozdanie z czynności sejmowych deputowany Zwierkowski. - Myśl była większości znacznej prawie ogólna, żeby żadnych układów z wrogiem nie robić, lubo wielu chciało pozwolić prezesowi umawiania się, sobie sankcję zostawiając. Debatowano nad formą, a radykalnego lekarstwa, i to szybko, użyć nie chciano!... W chwili gdy cała dążność prezesa rządu i obroty jego powiernika (Prądzyńskiego) jako też nieczynność i paraliżowanie ducha ludności stolicy przez gubernatora jawne były, nie odważono się powstać na zbrodniczy tryumwirat. Nie wychodząc z izby, gdy ta przy drzwiach zamkniętych obradowała, postanowienie usuwające tych trzech naczelników i przytrzymanie ich pod strażą, a wybranie na ich miejsce innych, którzy by natychmiast wszystkich użyli sposobów do obrony, było jedyną drogą zbawienia. Nie znalazł się żaden, który by myśl podobną podał, obrady więc Sejmu zostawiły wszystko, jak było, machinacje ukartowane kończono, krew się lała za wałami, a wewnątrz tylko lamenta lub szemranie bezowocne! Bodaj to zdarzenie służyło następcom za naukę. Bodaj nie były dzieci nasze tak bardzo dowierzającymi, że świętej naszej sprawy nikt zdradzić nie poważy się. Bodaj pomnieli, że można różnymi sposoby zdradzać. Bodaj w rewolucji, a mianowicie w chwili stanowczej, pozór nawet zdrady lub obojętność nie uchodziły bezkarnie! Bodaj słabi w działaniu [...] sami się ocenili i opuścili ster wcześniej, bo swą niemocą pomimo najlepszych chęci szkodzą, nie pomagają ojczyźnie!" Dzień ten sam, pora ta sama. Zwierkowski stara się odtworzyć rozpacz i gniew mieszkańców skazanego na zagładę miasta. "W stolicy lud Warszawy od samego poranka niespokojny, przez gubernatora rozpędzany, zbiera się jednak gromadnie, radzi i postanawia koniec położyć umowom władz wykonawczych, naradom sejmowym, żądać broni schowanej, a w razie odmówienia żądaniom gwałtem ją wydobyć ze składów, a nawet uważanych za zdradzających sprawę narodową, sławny trumwirat, ukarać. Znajdowali się i oficerowie pomiędzy ludem, kaleki, wyszli z lazaretów chorzy, którzy ludowi przedstawiali, iż to zdrada się wielka knuje. Zwolennicy tryumwiratu i nasadzeni przez władze, czuwające nad ruchem ludu, przedstawiają, że tylko 14 000 piechoty, na którą liczyć można, stawia czoło w punkcie zagrożonym najbardziej, że więcej nie ma regularnego żołnierza, że to wszystko przed kilkakroć liczniejszym nieprzyjacielem ustąpić musi, że prezes przewidując najgorsze skutki wchodzi w umowy, ale Sejm przeszkadza jemu w dokonaniu tak zbawiennego czynu. Patrioci nie tylko nie wierzą wieściom, ale oburzeni oświadczają, iż tym większa potrzeba wspierania regularnego żołnierza, powołania ludności całej na wały z bronią, jaka jest przygotowana. Jedni wołają: do składu broni udajmy się, drudzy: zdrajców wieszajmy, naprzód prezesa, potem gubernatora i kwatermistrza generalnego..." Nastroje warszawskiej ulicy w dniu 7 września upodabniają się coraz bardziej do nastrojów, poprzedzających wydarzenia 15 sierpnia. Rozkołysanym tłumom nie wystarczają już okrzyki i pogróżki: domagają się czynów. - "Pomiędzy ludem - ciągnie swą opowieść Zwierkowski - znajduje się kilku wyższych oficerów, nawet pułkownik, którego chce pospólstwo na swoim czele postawić, lecz ten odmawia zaproszenia. Właśnie wpośród ludu był oficer z pułku jazdy wołyńskiej, który przybywszy do stolicy w interesie pułkowym zachorował i pozostał, wlokąc się o kiju już w dniu poprzednim widziany był ze strzelbą myśliwską na wałach. Ubiór tego pułku, który się odwagą odznaczył, robił wrażenie na ludzie, a por. Pilchowski Seweryn żywym swym wyrażeniem się przeciw działaniu władzy wzbudzał zaufanie. Lud więc powołał go, by prowadził gromadę dosyć liczną do pałacu Namiestników, a co dalej miało nastąpić, przewidzieć łatwo było. Pilchowski więc staje na czele ludu i idzie na Krakowskie Przedmieście. Już uprzedzony prezes o wizycie poleca wpuszczenie na dziedziniec naczelników gromady, zamknięcie bramy i zawiadomienie siebie o spełnieniu rozkazu. Gromada stoi przed pałacem, Pilchowski wpuszczony na dziedziniec z kilkoma innymi, reszcie przystęp wzbroniony, ukryty oddział wzmacnia posterunek! Gen. Krukowiecki wychodzi z pałacu z jednym oficerem, jak mówiono, mającym mundur 2 pułku ułanów, który rzekł do prezesa: >>Oto ten sam, co lud burzył, namawiał i prowadził<< - wskazując Pilchowskiego. Prezes pełen wściekłości przyskakując do ujętego z pięściami krzyczał: >>Nauczę ja tu ciebie buntować lud i przeszkadzać władzom działania, które tylko zbawić może ojczyznę!<< Adiutant prezesa głośno zapowiedział, aby lud, który się patrzył na to, słyszał, iż sześciu żołnierzy, którzy bagnety do piersi pojmanego przyłożyli, mają rozkaz zabicia go na miejscu, gdyby słowa jakie wyrzekł do ludu lub gdyby chciano jakie poruszenie zrobić celem uwolnienia tegoż. Nadszedł audytor, który na jednym stołku siedząc, na drugim pisał zeznanie aresztowanego! Gdy Pilchowski żądał stołka, nie mogąc stać tak długo dla słabości zdrowia, niektórzy ze świty prezesa z naigrawaniem odpowiadali, że wkrótce uda się na wieczny spoczynek i nie tylko siedzieć, ale leżeć będzie! Zdarzenie to miało miejsce w chwili, gdy (odjeżdżał) gen. Berg zniecierpliwiony długim czekaniem, nie mogąc nic stanowczego dowiedzieć się od prezesa, który decyzji żadnej nie chciał wziąć bez rady mentora (tym ironicznym mianem określa Zwierkowski Prądzyńskiego - M.B.)! Wkrótce huk działa na linii bojowej dał się słyszeć, gen. Prądzyński przybywszy z izb udał się z prezesem do pałacu. Wiele osób wyższej rangi przechodziło przez dziedziniec, ale żaden nie śmiał się do aresztowanego zbliżyć. Pilchowski zeznał, iż celem przybycia ludu było żądanie od prezesa wydania broni, którą gubernator chował, aby z nią iść na wały i bronić stolicy! Później nieco zbliżył się do niego Lelewel, którego wojsko znało i nie tamowało przystępu, i nie broniło przemówienia kilku słów do aresztowanego... Kiedy oświadczył, że to nieludzkość słabemu nie dozwolić usiąść, podano stołek Pilchowskiemu, po czym udał się (Lelewel) do prezesa. Czy jego przedstawienie, czy też zatrudnienie prezesa było powodem wstrzymania zapowiedzianej egzekucji rozstrzelania, nie wiadomo! Pilchowski jednak zostawał pod strażą, dopóki gen. Krukowiecki urzędował". Nie tylko por. Pilchowski domagał się w tym dniu uzbrojenia ludności Warszawy: - "Dnia 7 września 1831 r., drugiego dnia ataku miasta Warszawy... - odnotowuje sekretarz Izby Poselskiej, deputowany Zwierkowski - różne osoby tak z Gwardii Narodowej, jako też z obywateli, zaraz od rana zaczęły przychodzić na sesję izb połączonych sejmowych z zażaleniem, że wtenczas, kiedy miasto zagrożone jest niebezpieczeństwem, gubernator (gen. Chrzanowski) wzbrania rozdania broni pospolitemu ruszeniu, z którą pragną udać się na wały w miejsce nie obsadzone wojskiem, na który to rozkaz i Gwardia Narodowa z niecierpliwością oczekiwała". Pod wpływem ciągle napływających skarg przeciwko gen. Chrzanowskiemu, marszałek sejmu decyduje się wysłać do gubernatora dwóch przedstawicieli komisji sejmowej, czuwającej nad obroną miasta: posła Wincentego Chełmickiego i posła Teodora Morawskiego (byłego ministra spraw zagranicznych). "Delegowani zastali pana gubernatora drzemiącego na kanapie, który za ich przybyciem raczył powstać, i na ich zapytanie: dlaczego nie pozwala rozdać broni ludziom pragnącym iść z nią na wały w obronie miasta - odpowiedział - >>Na cóż by się to dziś zdało rozdawać broń, to trzeba było zrobić przed dwoma tygodniami, a najmniej przed tygodniem!<< Właśnie po tych przez niego wymówionych słowach wchodzi wiceprezydent miasta Bronikowski i oświadcza ze swej strony gubernatorowi, że Gwardia Narodowa i obywatele najmocniej nalegają na niego, aby broń rozdaną była ochotnikom i pospolitemu ruszeniu, z którą pragną iść na okopy. Pan gubernator na oświadczenie to wiceprezydenta w największym uniesieniu w te słowa mu odpowiedział; >>Ja panu rozkazuję udać się do swej roboty i nie wdawać się w rzeczy, które do niego nie należą, bo inaczej to pana wpakuję tam, gdzie pan nie był jeszcze!<< - Po tym patriotycznym wysłowieniu się - zauważa z ironią Zwierkowski - delegowani wrócili do izby i zdali raport". Ale na tym ingerencja sejmu jeszcze się nie kończy. "Marszałek (Władysław Ostrowski) po zawieszeniu rannego posiedzenia izby udał się do Rady Municypalnej stolicy, w której Ludwik Osiński (serdeczny przyjaciel gen. Wincentego Krasińskiego i jeden z filarów jego "loży prześmiewców" - M.B.) prezydował. Wszelkimi sposobami starał się (marszałek) radę poruszyć, wystawiając potrzebę dzielnej obrony przez całą ludność warszawską, rozdania im broni, jaka na składach leżała, a mianowicie wielkiej liczby kos, aby ruszyli wszyscy na wały i w razie szturmu tej broni strasznej użyli; proponował uderzenie we wszystkie dzwony, aby jak najśpieszniej i wojsko walczące wesprzeć i nieprzyjacielowi pokazać, że postanawiamy bronić się i w żadne umowy nie wchodzić! Wymowne przedstawienia nie pomogły. Rada Municypalna odrzuciła ten środek, a gubernator groził użyciem broni przeciw pospólstwu, rozpędzając lud, gdy się gromadził. Rada więc Municypalna, chcąc uchronić miasto od nadwerężenia... odmówiła obrony sprawy narodowej w chwili stanowczej - kończy swe sprawozdanie Zwierkowski - ale rada ta [...] wyobrażała tylko majętnych właścicieli domów, którzy jej swe zdanie objawiali, bo lud potępiał i radę, i każdego który się usuwał od walki z wrogiem dla jakich bądź względów! Odmówienie to bronienia się musiało wpływ wielki wywrzeć na marszałku i izbach, których członkowie prywatnie wiedzieli (o) skutku posłannictwa!" Dzień ten sam. Godzina 4 po południu. Dwieście armat Paskiewicza bije w szańce Warszawy. Sejm wznawia swe obrady. Na polecenie marszałka Ostrowskiego, pełniący obowiązki sekretarza Izby Poselskiej, deputowany Zwierkowski odczytuje pismo nadesłane przez szefa rządu: "Prezes Rządu Narodowego w Radzie Ministrów do połączonych Izb sejmowych. Widząc, że w obecnych chwilach, w których jedność tyle jest potrzebna, są osoby, które poduszczając ducha niezgody, szkodzą rzeczy publicznej i chcą takiem prowadzeniem się ułatwić nieprzyjacielowi wejście do miasta, czuję moim obowiązkiem, złożyć powierzoną mi godność Prezesa Rządu Narodowego. W Warszawie d. 7 września 1831 roku (podpisał) J.H. Krukowiecki." Taka jest reakcja generała prezesa na głosy, doszłe go z przedpołudniowego posiedzenia sejmu! "Niepodobna nie zrobić uwagi nad tą dymisją - burzy się Zwierkowski. - Chcący więc bronić honoru i sprawy narodowej szkodzili rzeczy publicznej? Chcący chwycić za żelazo, aby stawić czoła nieprzyjacielowi, mieli ułatwiać nieprzyjacielowi wejście do miasta?! Sprzeciwiający się haniebnym umowom mieli podniecać ducha niezgody?! Wyrażenie się samo prezesa było godne przykładnego ukarania, lecz się to działo w chwili trwogi i szturmu, i nie rozbierano ubliżenia! Zdradzający systematycznie, widząc, że miecz sprawiedliwości bardzo tępy, pozwala sobie swe zbrodnie innym przypisywać! I tak jest zawsze, gdy słabości mogących karać dostrzegą występni!" Popołudniowe posiedzenie sejmu przebiega w zupełnie innej atmosferze niż poranne. - "Działa już grzmiały potężnie - wspomina poseł z powiatu hajstyńskiego, Aleksander Jełowiecki - dzwoniły szyby w oknach, a zęby u tchórzów; ci chórem krzyczeli: jedni, żeby zawiesić czynności nasze (tzn. sejmu - M.B.), drudzy, żeby się układać". Dymisja Krukowieckiego jest tylko manewrem taktycznym. I manewr ten nie chybia celu. Zwłaszcza że sprzyjają mu okoliczności obiektywne. Napływają paniczne wiadomości o przedarciu się wojsk nieprzyjacielskich przez rogatki Jerozolimskie. Huk armat głuszy przemówienia reprezentantów. Nadbiegły z miasta poseł powiatu opoczyńskiego, Konstanty Świdziński przynosi plotkę, "iż Prezes Rządu wydał rozkaz, ażeby Gubernator żadnego Senatora ani Posła za rogatki nie wypuszczał, pokąd nie zapadnie decyzja o rozwiązaniu czy odroczeniu Sejmu". Reprezentantom rzecz wydaje się prawdopodobna. Pamiętają podobny szantaż wobec "wyobrazicieli narodu", stosowany w latach sądu sejmowego przez wielkiego księcia Konstantego. Ale nadesłanie dymisji to tylko część manewru Krukowieckiego. Wkrótce potem przybywa do obrad sejmowych jeden z jego adiutantów z pismem prezesa Rządu do marszałka sejmu. Krukowiecki informuje, że Paskiewicz ponownie przysłał do niego parlamentariusza gen. Berga; chce więc widzieć, czy sejm pozwala mu na dalsze prowadzenie rokowań. "Posyłki takie przez adiutantów z żądaniami lub zapytywaniami się Sejmu były nieprzyzwoite - sierdzi się deputowany Zwierkowski - lecz wszystko uchodziło z powodu nagłości wypadków i huku dział! [...] Posyłka adiutanta do izby wypływała z następujących powodów. Ledwo co się posiedzenie drugie sejmowe o 4 (godzinie) zaczęło, gdy gen. Prądzyński z gotowym już spisanym układem w obozie moskiewskim przybywa w towarzystwie gen. Berga... Za przybyciem do Warszawy gen. Berg mocno zdziwiony, że zaręczenia gen. Prądzyńskiego o upoważnieniu danym prezesowi i rozwiązaniu się Sejmu były fałszywe i zapewne dał uczuć niestosowność postępowania. Gen. Prądzyński jeszcze bardziej zdumiony, iż prezes dał dymisję, popsuł ułożoną kabałę, pozbawiając się władzy, ale nie tracąc nadziei naprawienia wszystkiego, wysłany został do Sejmu adiutant. Pierwszy to atak na reprezentantów na tej sesji. Dla zgłębienia, co Sejm myśli..." Adiutant szefa rządu (był nim może późniejszy jego biograf major Forster) nie miał chyba dość czasu na zgłębienie myśli sejmu, zdążył za to usłyszeć nieprzyjazne Krukowieckiemu odgłosy, dobiegające z ław kaliszan i stronnictwa ruchu. "Adiutant prezesa powróciwszy doniósł, iż Sejm, jak rano tak i teraz, rozpoczął poważną dyskusję, lecz że dosłyszał, iż mówiono, że kiedy kto nie chce urzędować, zmuszać go do piastowania urzędu nie wolno. Doniesienie to... nie w smak było prezesowi, lecz zwinny i przebiegły gen. Prądzyński widział możliwość naprawienia, co popsuł prezes, przez cofnięcie dymisji. Był przy prezesie radca stanu Szymanowski, którego prezes wybrał sobie dla wykonywania szczególnych poruczeń, człowiek zdolny i zwinny... Radca stanu Szymanowski, dzielący zdanie Prądzyńskiego, udał się do Sejmu, by jakimkolwiek sposobem wydobyć daną dymisję przez prezesa". I oto wydarza się rzecz niesłychana, bez precedensów w dziejach polskiego parlamentaryzmu. Kierownik "sekretnej kancelarii cywilnej" prezesa rządu, radca stanu Szymanowski, dostawszy się do sali obrad, najspokojniej podchodzi do stolika marszałka, bez słowa zabiera odłożoną tam przez Zwierkowskiego dymisję Krukowieckiego, po czym z cennym łupem pośpiesznie opuszcza salę sejmową. Ale cesarskiemu parlamentarzowi, oczekującemu niecierpliwie w Pałacu Namiestnikowskim na rozwiązanie się sejmu, samo wycofanie dokumentu dymisji nie wystarcza. "Gen. Berg - świadczy Zwierkowski - niezadowolony nawet relacją radcy stanu Szymanowskiego, przynoszącego dymisję prezesa porwaną ze stolika i okazywaną na dowód, że takową Sejm prezesowi zwrócił - chciał się oddalić lub stanowczą decyzję Sejmu widzieć. Gen. Prądzyński więc sam się udał do Izby Poselskiej, aby do niej ostatni szturm przypuścić i dostać chociaż pozorne upoważnienie! Szło temu głównemu działaczowi przy układach, by za kłamcę w oczach Moskali nie uchodził, dzieło rozpoczęte do końca doprowadził, chociażby kosztem szkody publicznej". Wyczuwając nieprzychylne do siebie usposobienie sejmu, Prądzyński nie próbuje przemawiać sam, lecz odwołuje się do pośrednictwa marszałka Izby Poselskiej Władysława Ostrowskiego, z którym łączy go bliska znajomość. Marszałek dzieli się ciężarem zasłyszanych nowin z Izbami. "Marszałek zapytał - notuje Zwierkowski - czy izby chcą, by oświadczył publicznie, co jemu gen. Prądzyński oznajmił o położeniu miasta i armii nieprzyjacielskiej? - Odezwano się, że w chwili, gdy nieprzyjaciel atakuje miasto, nie powinno być tajemnicy! - Marszałek oświadczył, że nie chcąc brać odpowiedzialności przed własnym sumieniem z powodu, że powtarza złe wieści, żąda rozstrzygnięcia przez powstanie, i powstało bardzo wielu, po czym marszałek tak się odezwał: >>Gen. Prądzyński mówi, że dwa razy linię armii rosyjskiej przejechał i naliczył około 60 000 żołnierzy w dobrej postawie, z drabinami do szturmu przygotowanymi i faszyną stojących, że widział wyciągnięte dwie linie artylerii, z których każda dwa razy dłuższa od naszej (Artyleryi ruskiej ciągną się szeregi, prosto, długo, daleko, jako morza brzegi) i gdy jedna będąc czynną zmorduje się, drugą, jako w rezerwie stojącą, zastąpiona być może. Gen. Prądzyński jako znawca sztuki wojennej nie tai, że jeżeli nieprzyjaciel szczerze zechce szturm przypuścić, w ciągu dwóch godzin będzie panem Warszawy. Oprócz tego powiada mi (słowa marszałka - M.B.), że gen. Berg upoważniony przez feldmarszałka Paskiewicza do zawarcia umowy, z nim przybył, że pomimo tego feldmarszałek Paskiewicz nie wstrzymuje ataku i oświadcza, że go dopiero wtenczas wstrzyma, gdy odbierze podpisaną umowę, na którą czekać będzie za Parysowem<<. - Głos ten zrobił wielkie wrażenie na członkach sejmu, gdy obok tego wieść o wpadnięciu do Rogatek Jerozolimskich hufców moskiewskich rozeszła się szybko, gdy coraz więcej rannych od Rogatek Wolskich przywożono, a ci o niezmiernym ogniu nieprzyjacielskim mówiąc, nadmieniali, że niepodobna długo wytrzymać, że nieprzyjaciel ciągle liczniejszą od naszej artylerią pociski rzucając, już prawie w połowie zdemontował naszą artylerię i kolumny wielkie piechoty pokazują się, a przeciw takowym słaby korpus gen. Dembińskiego wystawiony nie będzie w stanie opierać się długo". Tym razem "strachy" Prądzyńskiego odnoszą zamierzony skutek. Nie ma już żadnych szans na wysłuchanie przez sejm wniosku Bonawentury Niemojowskiego o odsunięcie od władzy generała Krukowieckiego, nie pomagają wołania deputowanego Jana Olrycha Szanieckiego, że "kopiemy grób ojczyźnie!". Zastraszona większość sejmowa marzy już tylko o jednym: o uwolnieniu się od odpowiedzialności za dalsze losy powstania i przerzucenia jej na szerokie bary prezesa rządu. Sprzyja temu interpretacja uchwały z 17 sierpnia 1831 r. o atrybucjach prezesa rządu. Doświadczony prawnik, deputowany warszawski Franciszek Wołowski wywodzi ponad wszelką wątpliwość, że "prezes Rządu Narodowego ma prawo wchodzić w umowy, których jednak ratyfikacja izbom zastrzeżona, do takowych należy". Większość reprezentantów opowiada się więc bez skrupułów za upoważnieniem Krukowieckiego do prowadzenia rozmów z Paskiewiczem. Na tym posiedzenie sejmu się kończy, "solwując sesyę do nieograniczonego czasu". "Decyzja ta - pisze Zwierkowski - pokazuje zmianę zdania, rano była większość, że w żadne umowy prezes wchodzić nie może, teraz przyznano mu działania przygotowawcze! Już to była prawie godzina szósta, gdy wielka trwoga panowała w mieście, bo nieprzyjaciel zdobył 21, 22 i 23 lunetę, zastępca wodza (gen. Małachowski) z resztą korpusu Dembińskiego w rogatce tylko Wolskiej, na barykadzie i na wale miejskim dawał odpór". Po rozejściu się Izb wysłano do Krukowieckiego pismo następujące: "Prezydujący w Senacie marszałek Izby Poselskiej na zapytanie j.w. prezesa Rządu Narodowego, jak się ma rozumieć artykuł 4 uchwały sejmowej z dnia 17 sierpnia rb., mają honor oświadczyć, iż prezes Rządu Narodowego stosownie do uchwał poprzednich, w związku z uchwałą wspomnianą, ma prawo wejść w układy dążące do ukończenia walki. Warszawa 7 września 1831 r. (podpisano) Prezydujący w Senacie Michał ks. Radziwiłł Marszałek Izby Poselskiej Władysław hr. Ostrowski". I gorzki komentarz Zwierkowskiego: "Mniejsza o to, że korespondencja powyższa nie była opatrzona podpisami sekretarzy, bo to braku tylko formy dowodzi, lecz czy wyrażenie się było w duchu objaśnienia deputowanego Wołoskiego skreślone? Jest wprawdzie w tej korespondencji odwołanie się do uchwał poprzednich w związku z ostatnią będących, ale podobne wysłowienie się mogło być dla żołnierza niezrozumiałym, a dla dyplomaty wielkim źródłem tłumaczenia według potrzeby. Wypisywanie się, że prezes ma prawo wejść w układy dążące do ukończenia walki, bez dodatku wyjaśniającego, że to prawo jest do działania przygotowawczego, a ratyfikacja do Sejmu należy, było najnietrafniejsze. Gdyby wyraźnie wypisywanie się o ratyfikacji Sejmu miało miejsce, nie odważyłby się może gen. Krukowiecki pisać submisję (poddanie się), a generał Berg uważałby zapewne upoważnienie prezesa za niedostateczne!" Po odebraniu tak niedbale (celowo bądź przez niedopatrzenie) zredagowanego upoważnienia Krukowiecki nie waha się już dłużej i podpisuje podsuwany mu przez Berga "list submisyjny" do Mikołaja: "Najjaśniejszy Panie! Opatrzony w tej właśnie chwili władzą odzywania się do Waszej Cesarsko-Królewskiej Mości, imieniem narodu polskiego udaję się przez Feldmarszałka hrabię Paskiewicza Erywańskiego do Twojego ojcowskiego serca. Poddając nas bez żadnego warunku (sans aucune condition) Waszej Cesarskiej Mości, naszemu królowi. Polska wie, że On tylko jest w stanie sprawić zapomnienie przeszłości i zagoić rany głębokie, które rozszarpały moją ojczyznę. Warszawa, dnia 7 września 1831 w godzinie 6 wieczorem (podpisano) - hr. Krukowiecki gen. piechoty, prezes rządu". List poddańczy do Mikołaja jest tak jasny i jednoznaczny, że zdaje się nie wymagać żadnych dodatkowych komentarzy. Tak też przyjmuje go tradycja historyczna, czyniąc zeń dokument nie zatartej hańby Krukowieckiego. Ale w dokumentacji powstania listopadowego nie ma dowodów jednoznacznych. W papierach urzędowych generała prezesa, opublikowanych przez jego adiutanta i biografa majora Karola Forstera, odnaleźć można kopie pism, ukazujących sprawę listu submisyjnego w nieco odmiennym oświetleniu. "Wyraz sans aucune condiotion - wyjaśniać będzie były generał Krukowiecki byłemu majorowi Forsterowi w trzynaście lat po powstaniu - nie znaczy bezwarunkowe poddanie się, wtenczas kiedy przed odesłaniem tego listu do Cesarza podano Artykuły, które właśnie dowodziły nie bezwarunkowość. Frazes ten sans aucune condiotion, był dlatego użytym, ażeby okazać Cesarzowi, że naród polski przez swego Prezesa Rządu pokłada zupełne przekonanie w wspaniałomyślności Monarchy, w dobroci i szlachetności Jego wysokich uczuć dla mieszkańców Królestwa Polskiego, któremi to uczuciami napełnione są Jego manifesta do narodu polskiego". Po czym następuje wyliczenie dziesięciu warunków, od spełnienia których Krukowiecki uzależniał ważność swego podpisu na liście submisyjnym: "Artykuł 1. Jego Cesarska Mość Cesarz Wszechrosji uzna Królestwo Polskie takim, jakie istniało przed 29 listopada 1830 r. i zagwarantuje konstytucję nadaną przez świętej pamięci Cesarza Aleksandra, Króla Polski. Artykuł 2. Naród i armia dokonają wówczas aktu poddania się i złożą przysięgę na wierność swemu Królowi Polski. Artykuł 3. Armia polska opuści w dniu jutrzejszym Warszawę z bronią i bagażami. Udzieli się jej trzy dni na ewakuację wszystkich magazynów. Jeżeli te trzy dni nie wystarczą z braku odpowiednich taborów, Feldmarszałek zobowiązuje się dostarczyć jej takowych i oszczędzić jakichkolwiek trudności w wykonaniu niniejszego artykułu. Artykuł 4. Armia rosyjska obsadzi w dniu jutrzejszym, po odejściu wojsk polskich, wszystkie rogatki miejskie i wały obronne... Żadnej jednostce rosyjskiej nie będzie wolno wejść do miasta w ciągu trzech dni, aby nie dopuścić do starć między wojskowymi dwóch Narodów. Artykuł 5. Miasto Warszawa będzie traktowane przez Armię cesarską przyjaźnie, Feldmarszałek uchroni je od wszelkich nieprawości i nieszczęść. Artykuł 6. Deputacja Armii polskiej będzie wysłana do Jego Cesarskiej Mości Cesarza dla złożenia mu hołdu, uzyskania potwierdzenia niniejszych Artykułów i odebrania Jego rozkazów. - Do powrotu tej deputacji zawarty będzie rozejm między dwiema Armiami i kurierzy będą wysyłani do różnych oddziałów w Województwach. Artykuł 7. Armia polska będzie zajmowała nadal obszary, które kontroluje obecnie, tzn. województwa: Płockie, Podlaskie, Krakowskie, część Sandomierskiego i Kaliskiego - i czerpać będzie stamtąd środki na swe utrzymanie. Po opuszczeniu Warszawy i ewakuowaniu swoich magazynów Armia polska usunie most - i Wisła oddzieli od siebie dwie Armie... Artykuł 8. Armia polska nie zajmie umocnień rosyjskich, pokąd nie otrzyma rozkazów w tym względzie od swego Króla. Artykuł 9. Nastąpi wzajemna wymiana jeńców wojennych, niezależnie od ich stopni i liczby. Artykuł 10. Jego Cesarska Mość, Cesarz Wszechrosji i Król Polski udzieli ogólnej amnestii dla wszystkiego, co popełnione zostało od 30 Listopada 1830 (zgadzał się więc Krukowiecki na wyłączenie spod amnestii wydarzeń samej nocy 29 listopada 1830 - M.B.). Amnestia odnosić się będzie do wszystkich osób ze wszystkich prowincji i krajów i nikt nie będzie molestowany, szykanowany, dręczony, prześladowany za swoje postępowanie w tym czasie". Te dziesięć warunków przekazał Krukowiecki Prądzyńskiemu z następującym listem: "Do generała Prądzyńskiego 7 września o 7 wieczorem Ponieważ generał Berg nie śmie moich propozycyi wręczyć Marszałkowi (Paskiewiczowi), generał udasz się z nim do Marszałka i osobiście wręczysz mu te propozycye tak bardzo od poprzednich (przywiezionych przez gen. Berga) zmodyfikowane. Oświadczysz mu, że odebrałeś ode mnie list do Cesarza, który dopiero po podpisaniu przez niego Artykułów masz rozkaz Marszałkowi wręczyć. Użyj całej mocy Twojej głowy, ażebyś dobrze moje polecenie wykonał, bo tylko to może zabezpieczyć jakąś przyszłość, jakkolwiek się rzeczy obrócą. (-) Jan Hr. Krukowiecki". W Pamiętnikach gen. Prądzyńskiego nie ostał się żaden ślad po przytoczonych wyżej pismach gen. Krukowieckiego, ale jest o nich wzmianka w załączonym do Pamiętników wykazie dokumentów i korespondencji. Również sam feldmarszałek Paskiewicz w raporcie do Petersburga z dnia 9 września 1831 r. przyznaje, że "formalnie Krukowiecki w swoim liście submisyjnym poddawał się cesarzowi bezwarunkowo, ale faktycznie przyłączył przyłożenia". Trwa jeszcze ten sam, nie kończący się dzień 7 września 1831 roku. Zapada wieczór. Niestrudzony parlamentariusz generał Prądzyński krąży między Pałacem Namiestnikowskim a obozem wojsk cesarskich, przedstawiając coraz to nowe dokumenty do uzgodnienia i coraz to bardziej zaprzepaszczając swoją sławę igańską. Na dziedzińcu Pałacu Namiestnikowskiego, nieopodal miejsca, gdzie stoi dzisiaj pomnik księcia Józefa pod strażą kamiennych lwów, i ukrytego w oboczach pałacu pułku piechoty - rozsiadł się w fotelu, otoczony gromadką wojskowych i cywilnych popleczników, prezes Rządu Narodowego generał Jan hrabia Krukowiecki. Faktyczny wódz naczelny armii powstańczej nie przywiązuje już żadnego znaczenia do militarnej obrony miasta. Pogardliwym milczeniem zbywa meldunki, nadsyłane mu z pola walki. Pochłonięty jest całkowicie rokowaniami kapitulacyjnymi. Zastanawia się nad sposobami najszybszej ewakuacji miasta. Trzeci ze znienawidzonego przez Zwierkowskiego "triumwiratu zdrady" gubernator Warszawy generał Chrzanowski odprowadza w tym czasie do oddalonych od linii walki i nie wymagających żadnych posiłków rogatek Marymonckich "masę Straży Bezpieczeństwa", eskortowaną przez szwadron strzelców konnych z dobytymi szablami. "Nie mogąc wstrzymać ludu - objaśnia postępowanie gubernatora "szwoleżer złej konduity" - wyprowadzał go tam, gdzie nieprzyjaciel spokojnie na nas patrzał, a unikał Wolskich rogatek, gdzie w istocie zbliżało się stanowcze spotkanie na bagnety naszej piechoty nielicznej z masami piechoty moskiewskiej, gdzie kosa w ręku pospólstwa zniecierpliwionego nieczynnością byłaby nie tylko wsparła bagnet, ale wysiekła najeźdźców! Lecz było potrzeba, aby i ten triumwirat kabały dał dowód, że umie niszczyć zapał obywatela, udaremniać obronę miasta". A jednak obrona miasta trwa. W blaskach pożarów palących się domów, w przewiercającym uszy grzmocie armat, wśród krzyków i jęków rannych i umierających - młody, źle uzbrojony żołnierz powstańczy broni nieustępliwie każdej piędzi swojej stolicy. W godzinach przedwieczornych nieprzyjaciel trzykrotnie przypuszcza atak generalny i trzykrotnie - z ogromnymi stratami po obu stronach - zostaje odparty. Ramię w ramię z żołnierzami pierwszej linii walczy zastępca naczelnego wodza stary generał Małachowski. "Wśród huku dział gen. Małachowski ciągle tam obecny, gdzie największe niebezpieczeństwo - świadczy Zwierkowski. - Jego główna kwatera w lunecie 23, wystawionej na morderczy ogień. Nie wiedział on nic wcale, co robi prezes Krukowiecki, kwatermistrz Prądzyński, jak Chrzanowski gubernator wspiera ludnością Warszawy usiłowania armii, jakie zamiary Rady Municypalnej, co Sejm zadecydował itd., lecz pełnił obowiązek żołnierza i prawego Polaka. Chociaż wiedział, że wsparcie korpusem Ramorina, oczekiwane przez wojsko broniące się, jest marą zwodniczą i widział niepodobieństwo kilku batalionami dać stanowczy opór przy Wolskich rogatkach, postanowił jednak bronić się do ostatniego, w tym punkcie swą obecnością zachęcać żołnierza do wytrwałości! Tyle razy już wystawiając swe życie dla sprawy narodowej, chciał i teraz swymi piersiami zasłonić stolicę swej ojczyzny". Około godziny 7 wieczorem, kiedy "już się mroczeć zaczęło" - ostrzał artyleryjski stopniowo milknie, a wyszczerbiona atakami piechota nieprzyjacielska wycofuje się dla uporządkowania szeregów. Generał Małachowski uznaje, że jest to odpowiednia chwila do przeprowadzenia inspekcji całej linii bojowej. "Zrobiwszy stosowne rozporządzenie do obrony", wyrusza konno z jednym tylko adiutantem ku rogatkom Jerozolimskiej i Mokotowskiej. W czasie rekonesansu zastępca wodza ku swemu zdumieniu i przerażeniu stwierdza, że znaczna część oddziałów (zwłaszcza artylerii i jazdy) bez widocznej potrzeby opuściła swe stanowiska obronne i pociągnęła w kierunku Pragi. "Gen. Małachowski, zdziwiony szybkim odwrotem niektórych oddziałów, dowiaduje się, że rozkazy ponadsyłane zostały z miasta i nikomu innemu jak tylko prezesowi wydanie ich przypisuje. Piechoty resztę utrzymawszy udaje się do miasta!" Na dziedzińcu Pałacu Namiestnikowskiego dochodzi do starcia z Krukowieckim. Walenty Zwierkowski, który według wszelkiego prawdopodobieństwa był tej sceny naocznym świadkiem, opisuje ją z całą dokładnością. "Prezes rządu po dokonaniu haniebnych korespondencji, siedząc na dziedzińcu otoczony strażą, usłyszawszy, że huk dział ustał, publicznie głosi, że jego to staraniem szturm ustał, a resztę dokona kapitulacja, jak się wyrażał, na którą oczekiwał, nie taił on już, że gen. Prądzyński w tym celu wyprawiony i że ma przywieźć ostatecznie przyjęte warunki do podpisu. Ale rozesłani jego adiutanci donoszą mu, że lubo większa część artylerii i jazda poszły na Pragę, piechotę jednak wstrzymał gen. Małachowski i nią obsadzając trzecią linię, daje do poznania, że się jeszcze bronić zamyśla w Warszawie! Rozgniewany (prezes) powstaje na nieposłuszeństwo rozkazom, gdy o 9 godzinie spostrzega przejeżdżającego zastępcę wodza. Zaledwie zastępca wodza zsiadł z konia i zbliżył się do prezesa - opowiada Zwierkowski - gdy ten, jeszcze przed Pałacem Namiestników z największym gniewem odzywa się do gen. Małachowskiego: >>Co ty, szalony, chcesz jeszcze bronić Warszawy i w gruzy ją zamienić, wtenczas, kiedy piechoty część tudzież artyleria i kawaleria odeszły już na Pragę, i wtedy, kiedy ja, widząc bezskuteczność oporu, zawarłem ugodę, oddając naród i wojsko pod łaskawość cesarza i jego ojcowską opiekę!<< Gen. Małachowski odpowiada: >>O żadnej ugodzie nie wiem, robię to, co każdy generał robić powinien, kiedy się chce bronić<<. Gen. Krukowiecki, jeszcze bardziej rozdrażniony, odpowiedział zastępcy wodza, nie przestając rzucania pocisków na tego walecznego patriotę, a w gniewie wygadał się, że oprócz umowy, którą ma przywieźć gen. Prądzyński zmodyfikowaną, a ta, że obiecuje oddanie miasta, polecił ewakuację stolicy natychmiast, a jako gwarancję rzetelności napisał list submisyjny. Gen. Małachowski robił uwagi, że niepodobna tak postępować, na co rzekł prezes: >>Ja ci rozkazuję!<< - co tak przeraziło naszego weterana przyzwyczajonego do słuchania rozkazów, że pierwszy raz popełniając niesubordynację z uniesieniem rzekł: >>A ja ciebie nie słucham!<< - Miłość do ojczyzny i uczucia patriotyczne zrządziły to oburzenie się cnotliwego Polaka, żołnierza bez trwogi! Prezes, widząc wypowiedziane sobie publicznie posłuszeństwa przez zastępcę wodza, szmer pospólstwa, odzywania się wielu obywateli z uwielbieniem Małachowskiego, a potępianiem Krukowieckiego, ruszył się z tej głównej swej kwatery (tzn. z fotela pod kamiennymi lwami), w której od kilku godzin siedział i intrygował, gdy się krew bratnia za rogatkami lała, i pośpieszył do swej kancelarii!" Ale tym razem prezes rządu się przeliczył. Wśród świadków drastycznego incydentu znaleźli się ludzie, którzy ze względu na swoje stanowiska nie mogli nie wyciągnąć z tego konsekwencji. "Znaczna ilość członków Sejmu - świadczy Zwierkowski - na wezwanie marszałka była w bliskości pałacu Rządowego, aby w razie potrzeby rozpoznania umowy, jaką prezes miał zrobić, zatwierdził Sejm swą ratyfikacją lub odrzucił. Niektórzy nawet znajdowali się na dziedzińcu, gdy rozmowa prezesa i zastępcy wodza miała miejsce, a posłyszawszy, co gen. Małachowski opowiadał, zaprosili go do sali jednej pałacu Rządowego, przeznaczonej na zebranie się Sejmu, aby dokładniej go o wszystkim zawiadomić wszystkich raczył. Szanowny... weteran, odurzony jeszcze dymem prochu popychającego pociski na nieprzyjaciela, nie odmawia żądaniu, a kończąc relację, rzekł z uczuciem: >>Panowie, ratujcie Ojczyznę! Krukowiecki ją zdradza, ja nic nie znaczę i nic zrobić nie mogę, bo od niego wszystkie wychodzą rozkazy. Prawda, że już jesteśmy w nie najlepszym położeniu, ale się jeszcze bronić możemy!<< Te kilka wyrazów walecznego patrioty przejęły wskroś serca reprezentantów, wnet komplet (sejmu) acz mały tylko, stanął, a marszałek udał się do prezesa". Trzecie tego dnia posiedzenie sejmu rozpoczyna się o godzinie 10 wieczorem - ze względu na nagłość sprawy, nie jak zwykle na Zamku, lecz w pałacu Rządowym. Marszałek Ostrowski informuje kolegów o przebiegu swojej rozmowy z prezesem rządu. "Dowiedziawszy się od zastępcy wodza - mówił - że prezes rządu, który do zawarcia umowy bez ratyfikacji Sejmu nie był upoważniony, wojsku odwrót nakazał wskutek jakiegoś tajnego układu, udałem się do niego. Przedstawiwszy prezesowi, że przekroczył atrybucje władzy przez Sejm jemu powierzonej, zażądałem, aby mi natychmiast warunki zawartej konwencji przedstawił. Odpowiedź jego była, że nic nie zawarto, a dowodem te płomienie i strzelanie; jak feldmarszałek Paskiewicz przyjmie propozycje, które przez gen. Prądzyńskiego posłał, nie wie. Zapytałem więc, jakie to są propozycje, z którymi gen. Prądzyński pojechał? Na to odpowiada prezes: >>Z rana nie chcieliście przyjąć żadnych korzystnych warunków, teraz proponuję bezwarunkowe poddanie się, ale i tego dotąd Rosjanie nie przyjęli<<. Na co wyraziłem ukontentowanie, iż hańba spełniona nie została, gdy nie podpisana (przez Sejm). Żądałem więc natychmiast, by dał dymisję i dozwoliłem dopisania, o której (godzinie) swą władzę składa. Co do niegodziwych zaś jego wyrażeń, wolę zamilczeć, składając akt wspomniany..." O "niegodziwych wyrażeniach" Krukowieckiego, przemilczanych przez marszałka, pisze Zwierkowski: "Po odejściu marszałka nie żenował się rzucać pocisków wobec sztabu swego i publiczności na marszałka i całą Izbę Poselską, których zdrajcami nazywał, wystawiającymi na rzeź Warszawę. Siebie przedstawiał na zbawcę, któremu z ręki w tej chwili wytrącają ci panowie broń zbawczą narodu, a zachowawczą miasta. Znaleźli się tacy, co mu odpowiadali jak należy, ale wnet ich zgromił, między innymi posła Władysława Platera chciał aresztować, twierdząc, że dopóki jeszcze nie ma decyzji Sejmu, on ma władzę w ręku i nie pozwoli wykroczyć ani ubliżyć sobie jako prezesowi..." Dymisja oddana marszałkowi Ostrowskiemu była tą samą, którą wyniósł z sejmu radca Szymanowski, tyle że Krukowiecki - jak gdyby już z góry tłumacząc się przed historią i przed cesarzem Mikołajem - dopisał do niej własnoręcznie: "Ta dymisja podana została o godzinie 2 z południa, o godzinie 5 odesłana mi została przez izby sejmowe z prośbą, ażebym z nieprzyjacielem wszedł w układy. O dziewiątej trzy kwadranse żądał znowu marszałek, ażebym ją znowu izbom sejmowym podał, to o godzinie tejże podaję, zatrzymując u siebie upoważnienie j.w. prezesa Senatu i j.w. marszałka Izby Poselskiej do traktowania z nieprzyjacielem. (podpisano) gen. Krukowiecki prezes rządu. Warszawa 7 września 1831". Zwołany przez marszałka Ostrowskiego "mały komplet" sejmowy (obrońcy Krukowieckiego utrzymywać będą, że nie było nawet "małego kompletu"), złożony z kaliszan, radykałów i reprezentantów z Litwy i Wołynia (z senatu byli obecni tylko: wojewoda Antoni Ostrowski, brat marszałka i partyzant wołyński kasztelan Narcyz Olizar) głosem powszechnym "uchwalił odebranie urzędu generałowi Krukowieckiemu, poczem równie jednomyślnie nowym prezesem Rządu wybrano posła wartskiego Bonawenturę Niemojowskiego, a naczelne dowództwo armii powierzono generałowi Małachowskiemu" (nowy prezes oświadczył, iż "z największym ukontentowaniem dopełni tę formę nominowania wodza, sam wielbiąc zasłużonego generała"). Do dawnego prezesa wyprawiony został poseł Jakub Malinowski z kopią uchwały i dwiema krucicami za pasem. "Gen. Krukowiecki dostawszy dymisję - relacjonuje Zwierkowski - widząc, że już zupełnie władzę stracił, że Sejm nie debatował, jak na posiedzeniu popołudniowym, tylko usunął prezesa, a mianował innego, zagniewany zawołał: >>Jeżeli chcecie ratować Warszawę, powieście marszałka i nowego prezesa rządu<< - na co mu odpowiedziano: >>Gdyby ciebie dawniej obwieszono, nie byłoby Moskali pod Warszawą<<. Tknięty do żywego tą odpowiedzią, rzekł do adiutanta Węglińskiego: >>Jedź do Paskiewicza, niech bombarduje Warszawę!<< - na co patriota cierpiący wiele w więzieniu za służenie sprawie narodowej, płk Piotr Łagowski (ten sam, który przed pięciu laty na "tajnej schadzce" umawiał się z dekabrystą Pestelem co do przyszłych granic Polski - a w styczniu 1831 uratował od śmierci aresztowanego przez Chłopickiego Lelewela - M.B.) Odezwał się: >>Panowie, słyszeliście słowa wychodzące z ust wyrodka, wola najwyższego Sejmu wyzuła go z władzy, jesteście wolni od ulegania jego rozkazom. Udajcie się do naczelnego wodza gen. Małachowskiego, on wam jako prawym synom kraju winne da przeznaczenie!<< Widząc (Krukowiecki), iż wielu innych odezwało się z naigrywaniem, potępiając jego wysłowienie się, polecił radcy stanu Szymanowskiemu, powiernikowi cywilnemu, aby z wypakowanymi pojazdami udał się na Pragę, a sam długo jeszcze grając rolę rozkazującego na ulicy Bednarskiej i na moście, otoczony nieliczną świtą, trudni się wprowadzeniem porządku celem ułatwienia przeprawy wojsku na prawy brzeg Wisły, po czym sam most przejechawszy, udał się do kolonii za Golędzinowskie rogatki, gdzie z bagażami swymi zjechawszy się, udał się na spoczynek". Równocześnie z odebraniem władzy Krukowieckiemu dokonano zmian na stanowiskach gubernatorów Warszawy i Pragi. Następstwo po znienawidzonym Chrzanowskim ofiarowano gen. Sierakowskiemu, choć ten bronił się przed tym na wszystkie sposoby. Z nominacją na nowego gubernatora Pragi (w miejsce gen. Dziekońskiego) dla ppłk. inżynierii Jana Lelewela pojechał na prawy brzeg Wisły deputowany Walenty Zwierkowski. Z tej dyplomatycznej wędrówki "szwoleżera złej konduity" dochował się w jego pismach sugestywny obraz ostatnich godzin powstańczej stolicy. "Jakiż to nieład panował w Warszawie i na Pradze! Wszystko uchodziło z Warszawy w czasie ciemnej nocy, gdy przedmieście blisko Woli pożar pochłaniał! Ciągłe strzelanie [...] odbijając echo pomnażało trwogę, bo myślano, że w kilku punktach nieprzyjaciel w nocy atakuje! Most zapchany wozami z amunicją i uchodzącymi maruderami, kalekami wiezionymi lub prowadzonymi, którzy nie chcieli pozostać w Warszawie. Juki i konie oficerskie, powozy i bryki chcących uchodzić z armią, furgony i pełno kobiet, wynoszących dzieci na Pragę, pomieszane pchały się, bo każdy chciał prędzej za Wisłę śpieszyć do tego jedna strona mostu była wolna dla powracających z Pragi wozów, które wywiózłszy amunicję lub koła zapaśne do dział i zrzuciwszy takowe na kupy wracały, aby nową zabierać. Gen. Bem, szczególnie czynny tej nocy, uprowadzał, co mógł, zapasów z Warszawy, wiedząc, że co uratuje tej nocy, to tylko armię naszą zasili, bo ewakuacja nazajutrz, jakim bądź sposobem uskutecznić się mająca, była pewna! Na Pradze okropny widok: płacz, pełno ludzi nietrzeźwych, między szańcem przedmostowym, a rogatkami ciągły obóz. Wszędzie obok wozów amunicją załadowanych ogniska, przy których się ogrzewano, lub gotowano, jedna iskra mogła eksplozję sprawić i cały odwrót z Warszawy zniszczyć. Gdy deputowany Zwierkowski przybył do ppłka Lelewela, zastał go zatrudnionego uspokajaniem jeńców moskiewskich, którzy się zbuntowali i do nich działa z lontami zapalonymi skierował, a delegat sejmowy (onże Zwierkowski) łapiąc oddziały i oficerów z prośbą i groźbą gasił ogniska blisko prochów porozkładane i gdy jeńcy uspokojeni, ład niejaki przywrócony, około 1 dopiero po północy wrócił do stolicy i zdał raport prezesowi rządu". Dramatyczne dopełnienie opisu Zwierkowskiego można odnaleźć w pierwszym po upadku powstania liście Maurycego Mochnackiego do matki. Zapis ten zasługuje na przytoczenie nie tylko ze względu na swoje walory literackie i dokumentarne, lecz również dlatego, że ukazane jest w nim z drapieżną lapidarnością ostateczne zamknięcie rachunków między "polskim Robespierre'm" a powstańczą prawicą. "Trudno wypowiedzieć, co się ze mną działo w ostatnich chwilach ataku... - pisał Mochnacki w liście. - Od huku dział domy się trzęsły. Już pierwsza linia szańców zdobytą została. Kamila* (* Major Kamil Mochnacki, brat Maurycego Mochnackiego, uczestnik spisku podchorążych. Obaj Mochnaccy, w wyniku ran odniesionych pod Ostrołęką, byli wyłączeni z czynnej służby wojskowej.) z końmi, rzeczami, Wojciechem posłałem na Pragę, gdzie się wszyscy udawali, sam zaś dla pilnego interesu na chwilę poszedłem do komissyi wojny. Tam spotkałem gubernatora Chrzanowskiego, który zawsze był moim nieprzyjacielem, z czego się chlubię. Powiedział mi z impertynencyą. Nie zwykłem niegrzeczności zostawiać bez odpowiedzi. Powiedziałem mu te słowa w największym uniesieniu i wobec całego sztabu: >>Generale! widać, że cię już zalatuje dziegieć moskiewski, kiedy śmiesz obrażać zasłużonego oficera polskiego, lecz pamiętaj, że jeszcze Moskale nie weszli do Warszawy<<. Wyrazy te niesłychanie obraziły Chrzanowskiego. Zawołał na swego adiutanta: >>Zawieź tego pana na Wolskie rogatki, weź dwóch żołnierzy, niech zginie od granatów nieprzyjacielskich<<. Odpowiedziałem natychmiast: >>Tak się nie godzi. Pan już nie jesteś gubernatorem. Jeżeli masz do mnie urazę, strzelać się z nim będę lewą ręką!<< Ale już Chrzanowskiego nie było w sali. Dał znak, żeby rozkaz jego wykonano. Wsiadłem więc na konia z kapitanem od służby i dwoma żołnierzami, którzy mnie i siebie, i Chrzanowskiego przeklinali. Towarzysze moi z prawicy i lewicy mnie otaczali, kapitan jechał przede mną, żałując mnie i siebie, i żołnierzy, albowiem już na ulicy Elektoralnej proch nas krztusił, tuż koło nas pękały granaty. Przyszła mi dobra myśl. >>Kapitanie, rzekłem do mojej straży, obadwaj zginiemy, nim dojedziemy do Wolskich rogatek, gdzie się już tyraliery moskiewskie z naszemi ucierają. Daję słowo honoru, że Sejm przed dwoma godzinami dał dymissyą Chrzanowskiemu. Rozkaz jego nieważny, bo już nie tylko gubernatorem, ale i generałem nie jest<<. >>Co mówisz, kolego<< przerwał mi kapitan. - >>Tak jest, odpowiedziałem, zboczmy na inną ulicę, a dowiesz się wszystkiego<<. Usłuchał mnie. Kłusem wróciliśmy na ulicę Senatorską. Spotkaliśmy kilku znajomych. Opowiedziałem wszystko; prosiłem, aby się natychmiast udali do Chrzanowskiego i nastraszyli go, że zginie, jeżeli niesprawiedliwego nie odwoła rozkazu. Jak przeczuwałem, tak się też stało. Za kwadrans przyleciał goniec na koniu od Chrzanowskiego z rozkazem, aby mnie w (komendzie) placu aresztowano. Oddano mię pod straż. Chrzanowski tymczasem pobiegł do Krukowieckiego dla zasięgnięcia wiadomości, co ma ze mną zrobić. Wystaw sobie Mama, jaką instrukcyą dał Krukowiecki Chrzanowskiemu, ten to przyjaciel naszego domu, nikt temu nie uwierzy, ale mi to naoczni powiadali świadkowie na Pradze i w Płocku. Vous livrerez Maurice Mochnacki aux Russes, ou mieux faites le fusillier sur le champ. Il m'outragea moi meme.Il m'a ecrit une lettre pleine des injures. (Wyda Pan Maurycego Mochnackiego Rosjanom albo lepiej niech go pan każe rozstrzelać na polu bitwy. On mnie także znieważył. Napisał mi list pełen obelg*). (* Krukowiecki - jak się sam do tego przyznawał wielu osobom - przyrzekł był Mochnackiemu, że powoła go na sekretarza rady ministrów, w stopniu referendarza stanu. Ale musiał - jak twierdził - tę nominację wstrzymać, "otrzymawszy przeciw niej ważną protestację prezesa byłego Komitetu Rozpoznawczego, referendarza stanu Michała Hube". Chodziło oczywiście o grzech młodości Mochnackiego: ów osławiony "memoriał karmelicki", odnaleziony w papierach tajnej kancelarii wielkiego księcia Konstantego. Krukowiecki trzymał pismo Hubego stale na swoim biurku i okazywał je każdemu, kto chciał czy nie chciał, mówiąc przy tym, że "takiego człowieka nie może powołać na stanowisko rządowe". 30 sierpnia 1831 r. Mochnacki wystosował do Krukowieckiego ostry list, w którym zarzucał mu całkowite podporządkowanie się czynnikom "przeciwnym opinii rewolucyjnej Narodu".) Chrzanowski chciał wykonać to zlecenie, ale mnie już nie zastał w więzieniu... Gdy się zmierzchać zaczęło, gdy wszystkie ulice dymem były zapełnione, gdy ogień artylerii zapalił przedmieścia, wtenczas jakaś niewidzialna ręka, bo nie wiem, kto, otworzyła drzwi ciemnego pokoiku na ratuszu, gdzie byłem zamknięty. Porwałem się z miejsca i bocznymi schodami wyszedłem od nikogo w zgiełku nie poznany. W tylu krwawych bitwach się znajdowałem, ale nigdy większym cudem pewnej nie uszedłem śmierci albo wygnania nad brzegami lodowatego morza. Jakiż widok na ulicach Warszawy?! Dzieci, kobiety, starcy, lud w rozpaczy. Żołnierze rozpierzchnieni bez ładu; artylerya, piechota, jazda, wszystko w największym nieporządku, a tu ciemno jak w wilczej jaskini. Tylko łuna na niebie od pożarów naokoło pustoszących Warszawę ruinę naszą oświecała. Zapłakałem wśród tego zgiełku. Wszystko to zdawało mi się być strasznym snem, utworem gorączki, która mnie trawiła płodem ognistej imaginacyi. Zbliżyłem się do mostu, osłabiony bólem nieznośnym w prawem ramieniu od blizny, która się rozjątrzyła, upadający prawie na sile. Wchodzę do domu przy ulicy i rzucam się na krzesło w pokoju nie wiedzieć czyim. Lampa drżąca dogorywające rzuca światełko. Postrzegam koło siebie dzieci i kobiety zapłakane..." Nadal ta sama straszna noc z 7 na 8 września 1831 roku. Powrót Zwierkowskiego z Pragi. Jego obecność przy ostatnich rozpaczliwych usiłowaniach generała Małachowskiego opanowania sytuacji w stolicy. "Rozesłani przez wodza adiutanci, których niewielu miał przy sobie, z rozkazami, by linię wyciągniętą trzymano oraz aby barykady wszystkie zajęto, a częste patrole pilnowały wału. Powracający z posyłek najsmutniejsze raporta zdawali. Piechoty bardzo mało znaleźli i pokazało się, że równocześnie od prezesa rozkazy dochodziły nasze oddziały sprzeczne z rozkazami wodza i kto jaki rozkaz chciał, taki spełniał. Niektóre barykady były bez asekuracji. Oddziały wojska z Nowego Światu skierowane, to jest reszta dywizji gen. Rybińskiego, były główną siłą i te jak mogły przystępu broniły. Chciano Gwardii Narodowej użyć, lecz przed swoim usunięciem z gubernatorstwa gen. Chrzanowski... pytającym się gwardzistom, co mają robić z bronią, polecił znoszenie jej do arsenału*. (* W rezultacie tej polityki wojska Paskiewicza po zajęciu Warszawy odnalazły w arsenale 5000 karabinów. A trzeba pamiętać, że znaczna część obrońców uzbrojona była tylko w kosy i bagnety.) Część więc gwardii rozbrojona, część domów rządowych strzegła. Wódz nowy, gdy i do niego przyszła część gwardii z zapytaniem, co robić, oświadczał: >>Wspierać piechotę liniową w barykadach, a kto nie chce się bić, niechaj przynajmniej na Pragę broń niesie<< - ale niewielu poszło dzielić losy armii. Gen. Małachowski, widząc niepodobieństwo dalszej obrony miasta, poleca, aby co było jeszcze jazdy, szło na Pragę, piechotę z oddalonych miejsc ściąga do miasta, tylko wszystkie rogatki obsadza, aby nie pokazać słabości nieprzyjacielowi, i spieszy do prezesa rządu z doniesieniem, jakie położenie nasze. Przynajmniej (wojska) przyprowadzono o tyle do porządku, że nieprzyjaciel obcesowo nie mógł wpaść do miasta, co przed tym rozporządzeniem bardzo łatwo było zrobić. Prezes (B. Niemojowski) to samo widział niepodobieństwo, rozkazał przeto co można wywozić na Pragę, ale wielu wyższych urzędników wysłani posłowie znaleźć nie mogli, inni wprost odmówili wyjechania z Warszawy. Po odebranych takich raportach mianował kilku nowych ministrów, którzy chcieli jeszcze urzęda przyjąć (Joachima Lelewela, Teodora Morawskiego i Jana Olrycha Szanieckiego - M.B.). Sejm, raczej niektórzy jego członkowie, powróciwszy z misji, za zniesieniem się z marszałkiem (Ostrowskim) także tymczasowo na Pradze zebrać się mieli! Taka to sparaliżowana przez wyrodków obrona stolicy w czasie dwudniowego szturmu, jako też samowolne oddalenie się ku Terespolowi korpusu Ramorina zrządziło pustki!" Zwołana w trybie nagłym rada wojenna generałów uznaje jednomyślnie, że dalsza obrona miasta jest niemożliwa. Zaprzestania walki domagają się również władze miejskie. "Prezydent miasta Łapczyński - notuje Zwierkowski - delegacja Rady Municypalnej, sztabsoficerowie Gwardii Narodowej Sommer, Seidel i inni - przedstawiają potrzebę ochrony miasta od obrócenia go w perzynę, a bardziej starania się o zabezpieczenie życia mieszkańców Warszawy". Prezes rządu i wódz naczelny dochodzą do wniosku, że w tej sytuacji pozostaje im tylko jedno wyjście z honorem: wycofanie się z miasta bez zaciągania jakichkolwiek zobowiązań wobec nieprzyjaciela. Tymczasem w środku nocy powraca z obozu nieprzyjacielskiego do Warszawy generał Prądzyński, wiodąc z sobą dwóch parlamentarzy rosyjskich: generała Berga oraz adiutanta wielkiego księcia Michała. Rozjemcy dowiadują się ze zdumieniem o usunięciu gen. Krukowieckiego i o dalszym fungowaniu rzekomo rozwiązanego sejmu. "Widziano w postąpieniu Sejmu - pisze Zwierkowski - krok stanowczy, odrzucający wszelką polityczną umowę i potępienie listu prezesa przez jego usunięcie. Z nim tylko mówić chciano, a jak Sejm, tak i Rząd, i generałów zmusić do uznania tego, co Krukowiecki podpisze, bo od nowego prezesa podobnej powolności nie spodziewano się... Wódz naczelny z radą wojenną przyjmuje parlamentarzy. Gen. Berg powtarza [...] że ma wyraźny rozkaz tylko z gen. Krukowieckim układy zawierać. Jeżeliby zaś nie mógł z nim mówić, zmuszonym by się widział wrócić do obozu, po czym szturm natychmiast rozpoczęty zostanie. Gen. Prądzyński popierając zdanie gen. Berga nastawał na sprowadzenie gen. Krukowieckiego, objawiając, że z jego polecenia umowę zawarł (która na zawsze w zatajeniu została - przyp. W. Zwierkowskiego), że przez to dalszy szturm wstrzymał, a na dowód, iż obok niego (Krukowieckiego) żadna nie istnieje władza, osobę swoją oddał w zakład w.ks. Michałowi i pod jego zostając rozporządzeniem, uważa się za jego jeńca wojennego, do niczego tu należeć nie może, a nawet zaraz wraca do obozu nieprzyjacielskiego. Były to wspólne straszenia [...] aby wpłynąć na zdanie generałów. Żadne przedstawienia z naszej strony robione nie pomagały. Obecni generałowie, na ustroniu naradziwszy się, zgodzili się wszyscy, iż niepodobieństwem jest przy takim, jak panuje, nieporządku nawet krótko wstrzymać nieprzyjaciela. Co do środków [...] większa część, dla uzyskania czasu, posłanie po gen. Krukowieckiego zadecydowała, a nawet mniemała, że jego podpis, chociażby był w umowie położony, nic znaczyć nie będzie". Zadanie sprowadzenia byłego szefa rządu zlecono wypróbowanemu patriocie, pułkownikowi Piotrowi Łagowskiemu. Po długich poszukiwaniach odnalazł Krukowieckiego na kolonii Golędzinów i oświadczył mu cele przybycia. "Po usłyszeniu wezwania gen. Krukowiecki odezwał się: To niech tu do mnie feldmarszałek Paskiewicz przybędzie - na co pułkownik (Łagowski) odpowiedział wystawieniem niepodobieństwa. Po czym (eks-prezes) w gniewie rzekł, że pojedzie do Warszawy, gdy wprzód pułkownik każe powiesić B. Niemojowskiego i W. Ostrowskiego, na co odpowiedź pułkownika odebrał, iż to może sam wykonać, połączywszy się z nieprzyjacielem..." Po nieudanej misji pułkownika Łagowskiego zniecierpliwiony generał Berg znowu zaczął straszyć odjazdem i natychmiastowym szturmem. Pod naciskiem tego szantażu rada wojenna zdecydowała się wezwać Krukowieckiego powtórnie: pojechał po niego bliski jego współpracownik, szef sztabu generalnego gen. Jakub Lewiński. Tym razem Krukowiecki dał się przekonać i wkrótce pojawił się w Pałacu Namiestnikowskim. "Gen Krukowiecki - świadczy z niesmakiem Zwierkowski - powracając, wydaje rozkazy, jak gdyby był prezesem, lecz stanąwszy w pałacu Rządowym, po wyburczeniu kilku osób i aresztowaniu jednej (aresztowanym był znany dziennikarz warszawski - Franciszek Grzymała* (* Franciszek Grzymała [około 1790-1871], były sekretarz Towarzystwa Patriotycznego, współzałożyciel i redaktor naczelny "Sybilli Nadwiślańskiej", "Pielgrzyma Polskiego" i "Astrei", dawny uczestnik obiadów literackich u gen. Wincentego Krasińskiego, w styczniu 1831 aresztowany wraz z Joachimem Lelewelem za rzekomy spisek przeciwko Chłopickiemu, zasłużony orędownik dzieł Mickiewicza w Warszawie - pomimo swych bezsprzecznych zasług kulturalnych, był postacią raczej niepoważną, a to w wyniku swego nieopanowanego gadulstwa i innych śmiesznostek osobistych.) - M.B.) widzi zgromadzoną radę tylko wojenną. Żąda aby nowy prezes uskutecznił zrzeczenie się urzędu, a marszałek (Sejmu) oddał (mu jego) dymisję i cofnął postanowienie Sejmu, lecz niepodobne do zrealizowania kondycje milczeniem obecnych pokryte! Gen. Krukowiecki więc oświadcza, że dopóki nie stanie się zadosyć jego żądaniom, podpisywać umowy nie może, bo nie mając żadnej prawnej władzy, jego podpis nic by nie znaczył". Tymczasem w Pałacu Namiestnikowskim pojawia się marszałek Izby Poselskiej Władysław hr. Ostrowski. "Marszałek Sejmu, który nie wiedział o posyłce po gen. Krukowieckiego, chcąc się dowiedzieć, jaki rezultat rozmowy rady wojennej z parlamentarzem, przybył do pałacu Rządowego i zdziwił się, iż jeszcze wszystkich zastał po godzinie 3 po północy. W sali poprzedzającej pokój, w którym się umawiano, widzi Franciszka Grzymałę pod strażą. Człowiek ten, chcący każdemu rady dawać, obok nieszczęśliwej swej powierzchowności (Grzymała był >>dziobatej twarzy, postawy niskiej, otyły<< pełen zarozumiałości o swym znaczeniu [...] czepiał się nowego wodza, który milczeniem go zbywał i nie zważał na jego wyrażanie się, cedzone z przybraną powagą, nudzące każdego do syta. Gdy wódz poszedł na radę, on także potoczył się za nim, rozprawiając o swym wpływie i przybierając śmiech wzbudzającą powagę... Zobaczywszy przybywającego gen. Krukowieckiego, przysunął się do niego, zapytując o powód przybycia i dając do zrozumienia, że tu destytuowanego przez Sejm słuchać nie będą. Patriotyczne to wyrażenie się oburzyło gen. Krukowieckiego tym więcej, że z ust Grzymały wyszło, zburczał go karczemnymi wyrazy, polecił aresztowanie i zastraszył rozstrzelaniem natychmiast. Grzymała dostrzegłszy marszałka, strwożony zaklina go w imię Boga i ojczyzny, aby ratował od śmierci skazanego. Marszałek, widząc, że strażą dowodzi i wykonuje polecenia gen. Krukowieckiego płk Klemensowski, wzywa tegoż, aby natychmiast zwolniony został Grzymała, aresztowany przez Krukowieckiego, który żadnej władzy nie posiada. Pułkownik oświadcza, że chociażby gen. Krukowiecki nie miał prawnej mocy, materialną posiada i że zagroził nawet jemu rozstrzelaniem, gdyby wydanego rozkazu dotyczącego pana Grzymały nie wykonał. Marszałek przeto wezwał pułkownika, aby się z nim udał do gen. Krukowieckiego. To był powód widzenia się teraz marszałka z byłym prezesem rządu oraz zetknięcie się z parlamentarzami pomimowolnie, którzy w tej samej sali wraz z radą wojenną znajdowali się, nie zaś wskutek zaprosin jakichbądź lub chęci widzenia się z osobami, których unikał. Marszałek zapytuje gen. Krukowieckiego, jakim prawem aresztował Grzymałę, nie będąc niczym, na to gen. Krukowiecki odpowiada: >>To dobrze, wypuśćcie Grzymałę, ale marszałek na jego miejscu aresztowany, zobaczymy, w czyim ręku władza, już się skończyły pogróżki sejmowe!<< - a obróciwszy się do gen. Berga, zawołał: >>Oto mamy marszałka reprezentacji narodowej, który przez nierozsądną egzaltację sprawę narodową na sztych wystawił<< - dodając surowo: >>Pan tu zostaniesz!<< Z zimną krwią marszałek odpowiedział: >>Bardzo mi przykro, że generał nieprzyjacielski jest świadkiem takiego niestosownego zajścia, ale cała wina spada na tego, który zapomina o obowiązkach względem własnej Ojczyzny. Na próżne pogróżki, na gniewne uniesienia się wcale nie odpowiadam, bo te żadnego na mnie wrażenia nie robią! Jestem tu bezpieczny, widząc Polaków, każdy z nich wie, że gdybyś nawet był na czele rządu, twoja władza nie rozciągałaby się nad reprezentantami narodu!<< Po tym przemówieniu marszałka gen. Krukowiecki przemawia do gen. Berga: >>Jestem więc niczym; (inny kronikarz podaje, że w tym miejscu rozwścieczony Krukowiecki cisnął czapką o ziemię - M.B.) wszakże to dopiero powiedziałem, że nie mam prawa podpisywać czegobądź, gdy ten oto pan (wskazując na marszałka) wymógł na mnie podanie powtórnej dymisji, której przed kilku godzinami Sejm nie tylko przyjąć nie chciał, ale zwrócił mi takową z upoważnieniem do zawierania umów nieograniczonych!<< Marszałek na to odpowiada: >>Ja temu, co w końcu generał powiedział, zupełnie zaprzeczam. Sejm żadnego podobnego pełnomocnictwa nie udzielił, odwołał się tylko do swoich poprzednich uchwał, wbrew którym gen. Krukowiecki podle postąpił, obiecując w imieniu narodu poddanie i oddając (go cesarzowi) na jego łaskę! Jak tylko zaś dowiedziałem się o tym postępowaniu, przysłałem gen. Krukowieckiemu dymisję przez Sejm daną. I teraz jeszcze powtarzam, że generał nie miał żadnego prawa do umawiania się w imieniu narodu!<< Odezwał się gen. Berg: >>Naczelniku reprezentacji daruj mi, że zapewnieniom gen. Krukowieckiego wierzyć zniewolony się widzę. Ten czterdziestoletni wojownik, osiwiały na drodze honoru, nigdy się z takowym nie rozstając, nie mógłby go kłamstwami plamić!<< Marszałek chciał odpowiedzieć, lecz gen. Dembiński z żywością i uniesieniem odezwał się: >>Pozwól, marszałku, bym odpowiedział<< - i rzekł: >>A ja zapewniam pana gen. Berga w imieniu armii, że już bardzo mało znajduje się wierzących gen. Krukowieckiemu, który nas oszukał, naród i armia ufa marszałkowi Sejmu, uwielbia jego usposobienie, wierzy jego słowom i nie dozwoli, aby jemu ubliżano!<< Gen. Berg, dyplomata, widząc, że jego zaręczenie odrzucone, odpowiedział: >>Ale to nas oddala od naszego przedmiotu, już 4 godzina, to jest chwila szturmu, zbliża się. Wzywam przeto gen. Krukowieckiego, aby preliminaria podpisał, jeżeli chce, abym się nie oddalił i aby miasto uratowane zostało<<. Gen. Krukowiecki odpowiada: >>Oto marszałek powiedział, że jestem niczym, przeto nie mam żadnego prawa do podpisywania. Słysząc jednak, że marszałkowi ufa naród, niechajże więc ze mną podpisze, albo niech mnie w imieniu Sejmu do zawarcia układów upoważni<<". Tymczasem dwaj wyżsi oficerowie, uchodzący za najlepszych znawców języka francuskiego w sztabie polskim: gen. Lewiński i płk Zieliński - przystąpili wspólnie z gen. Prądzyńskim i gen. Bergiem do ostatecznego uzgadniania tekstu umowy kapitulacyjnej. Nie było to z pewnością łatwe, gdyż feldmarszałek Paskiewicz, w odpowiedzi na doręczone mu przez Prądzyńskiego dziesięć warunków kapitulacyjnych Krukowieckiego z 4 września, nadesłał swoje ultimatum, krótkie i jasne jak błysk noża: "1. Armia polska opuści Warszawę i odda most, jako też szaniec przedmostowy Pragi. 2. Jutro rano o godzinie 7 Rosjanie zajmą miasto i Pragę. 3. Polacy udadzą się w województwo płockie. 4. Tamże skierowane zostaną rozesłane oddziały Ramorina, Różyckiego, Stryjeńskiego bez doznania przeszkody. 5. Naród polski poddaje się cesarzowi i w tym celu wyprawi deputację do Petersburga. 6. Dopóki odpowiedź nie nadejdzie od cesarza, trwać będzie zawieszenie broni, a w razie potrzeby zaopatrzone będzie wojsko polskie w żywność". Uzgodniony przez rozjemców tekst kapitulacyjny (nie przytacza go żadne ze znanych źródeł historycznych) na polecenie Krukowieckiego podano do podpisania marszałkowi Ostrowskiemu. I oto znowu następuje dramatyczna scena, zapisana dla potomnych przez Zwierkowskiego: "Marszałek odrzuciwszy papier, który mu podano, rzekł: >>Ja tego nie potrzebuję nawet czytać, mój podpis ma tylko wtenczas znaczenie, gdy go kładę wskutek decyzji Izby Poselskiej<<. Generał Krukowiecki, widząc opór marszałka, odzywa się do niego: >>Więc pan jesteś aresztowany!<< Marszałek z powagą oświadcza: >>Ja to mam być aresztowany? I przez kogo? Oto przez takiego, co niczym nie jest. Czyż ty myślisz, że tym sposobem wymusisz mój podpis upokarzający? Gdybym tu sto tysięcy bagnetów moskiewskich nawet widział i te by mnie nie zdołały zmusić do odstąpienia od mych obowiązków. Odchodzę, i zobaczymy, kto się odważy, generale, twe rozkazy wykonać?!<< Marszałek wyszedł, a umawiający się generałowie, oburzeni postępowaniem gen. Krukowieckiego, dali mu odczuć całą niestosowność jego działania. Krukowiecki widząc... opór marszałka, widząc niemożność liczenia na generałów, aby spełniono jego rozkazy, widząc się zawiedzionym w nadziejach, oświadczył stanowczo gen. Bergowi, że nie podpisze umowy, albowiem gdyby ją podpisał, nie mając charakteru urzędowego, zostałaby ze strony naszej uważana za nieobowiązującą". Po tak stanowczej deklaracji Krukowieckiego i opuszczeniu przez niego sali konferencyjnej, wytworzyła się sytuacja niezmiernie trudna: wszyscy składający radę wojenną widzieli niepodobieństwo dalszej obrony powstańczej stolicy, ale nie było nikogo, kto by się ważył położyć podpis na podsuwanym przez gen. Berga dokumencie kapitulacji narodu. "Gen. Dembiński - wspomina Zwierkowski - najwięcej przytomności okazujący, groźną swą postawą imponujący parlamentarzowi, odezwał się: >>Na co gen. Berg żąda koniecznie podpisu gen. Krukowieckiego, kiedy słyszy, że co by on uskutecznił, byłoby bezprawne, i nikt by tego nie usłuchał, nie wykonał. My tu jesteśmy zebrani jako rada wojenna, mamy na czele wodza naczelnego, upoważnieni jesteśmy od władzy prawej, możemy się umówić o warunki ewakuacji Warszawy. Co my tu przyjmiemy, a nasz wódz podpisze, któremu tylko i wyłącznie służy ta atrybucja, to wykonanym zostanie, my to zaręczamy..." Niechętny Dembińskiemu były wiceprezes Towarzystwa Patriotycznego podrwiwa sobie z niekonsekwencji "bohatera litewskiego", przypominając jego niedawne szumne deklaracje "o obronie do upadłego, o zapaleniu stolicy, aby nieprzyjaciel popiół z Warszawy tylko zdobył". Przyznaje jednak, że dla tych którzy nie chcieli zamieniać Warszawy w wymarłe pogorzelisko, gen. Dembiński wskazywał jedyną drogę względnie honorowego wyjścia z sytuacji: zastąpienia kapitulacji narodu militarną konwencją o ewakuacji Warszawy. "Gen. Berg - opowiada dalej Zwierkowski - niby wahając się jeszcze, przerażony odezwaniem się Generałów polskich (acz nie wszystkich), w duchu, jaki im godność narodowa wskazywała, przystąpił do umawiania się"... W ostatecznym wyniku rozmów, upoważniony przez radę wojenną, naczelny wódz gen. Kazimierz Małachowski podpisał układ ewakuacyjny, stosunkowo dla polskiej strony korzystny, a w każdym razie nie hańbiący. "Umowa była tylko o ewakuacji stolicy - podkreśla Zwierkowski - nie mieściła w sobie żadnego zobowiązania się politycznego, mylnie więc wielu pisarzy nazywa ją kapitulacją". Po odebraniu podpisanej przez naczelnego wodza konwencji ewakuacyjnej, parlamentariusz cesarski próbował jeszcze powrócić do sprawy ogólnej kapitulacji: "Gen. Berg [...] dostał z kieszeni przygotowaną umowę w dwóch egzemplarzach skreśloną, przedkładając ją wodzowi jako potrzebną przy ewakuacji i kładącą tamę rozlewowi krwi dwu narodów. Małachowski Kazimierz nie chciał tej umowy ani czytać, ani słyszeć, oświadczając, że już za wiele było umów i żałuje, że go konieczność zmusiła do tej, która zawarta została o ewakuacji stolicy, że dowodzi tylko wojskiem, ale zostaje pod władzą Rządu Narodowego [...] Że militarnych układów nie widzi potrzeby robić, a polityczne do władzy jego zwierzchniej cywilnej należą, do której udać się gen. Berg może, gdy zawieszenie broni trwa jeszcze i jutro. Gen. Berg pokazał wodzowi kopię listu submisyjnego gen. Krukowieckiego, opierając się na nim i twierdząc, że to pismo wszystko kończy, a wódz tylko w dalszym ciągu tego postanowienia działać by powinien jako dowódca tej zmniejszonej siły Polaków, która już oporu stawiać nie może. Gen. Małachowski oświadczył, iż list ten jest niezgodny z uczuciami Polaków, iż go nikt nie uważa za obowiązujący, że list ten urządził odsunięcie od władzy gen. Krukowieckiego przez reprezentację narodową, a nowy rząd nie może działać jak w duchu woli reprezentantów i myśli narodu. Wódz zaś nie ma atrybucji politycznej i zostaje pod rozkazami rządu. Wnioski parlamentarzy nie odebrały skutku i umówiono się, że nazajutrz Rosjanie przyślą o 9 z rana do prezesa rządu propozycje umów politycznych, o których wódz polski teraz wiedzieć nie chce. Gen. Berg rozgniewany darł w kawałki swe propozycje i kopie przygotowane". Dla uzyskania na czasie i dla uniknięcia rozlewu krwi podczas ewakuacji miasta, rada wojenna upoważniła naczelnego wodza do napisania osobnego listu do feldmarszałka Paskiewicza: "Panie Marszałku! Pan hrabia Krukowiecki, oddaliwszy się z Warszawy bez uprzedzenia organów rządu i miasta, powróci bez wątpienia wkrótce, aby odebrać zlecenie, którym Wasza Ekscelencja zechciała obarczyć generała Berga. Aby uniknąć przelewu krwi i dać dowód mej lojalności, armia znajdująca się pod moim dowództwem, do godz. 5 po południu opuści miasto Warszawę, most na Wiśle i Pragę. Armia cesarska będzie mogła na skutek naszego wycofania się, jeśli pan rozkaże, dziś o godz. piątej, 8 września (27 sierpnia starego stylu) wkroczyć. Wierzymy z niezachwianą pewnością, wszyscy generałowie, oficerowie i ja, ich dowódca, że Pan zechce rozkazać, aby zajęcie Warszawy i Pragi odbyło się w ten sposób, żeby nie naraziło mieszkańców miasta na fatalne następstwa wojennej okupacji. Ja z wojskiem opuszczam miasto Warszawę i Pragę i oddaję je wraz z nie uszkodzonym mostem na Wiśle z pełnym zaufaniem do Pańskich uczuć i jestem przekonany, że z Pana strony wolność i własność osób cywilnych będzie ściśle uszanowana, że nawet małe oddziały i załogi, które może będą... potrzebne do jakiejś zaawansowanej pracy, będą miały swobodną możność podążyć za armią, jak też własność wojskowa, z wyjątkiem amunicji, oraz osoby cywilne, które za wojskiem podążyć zapragną z Warszawy i Pragi. W przeciągu 48 godzin, skoro tylko przybędzie generał Krukowiecki, gen. Berg będzie w stanie ustalić z nim ostatecznie akt pacyfikacji. Podpisano w pałacu Rządowym 29 sierpnia/8 września 1831 r. (podpisano) Małachowski". Na podpisaniu konwencji ewakuacyjnej i listu do Paskiewicza wyczerpała się cała energia zasłużonego weterana insurekcji kościuszkowskiej. Stać go już było tylko na rozpaczliwy gest honoru. "Generał Małachowski - wspomina Zwierkowski - wobec zgromadzonych generałów bierze za to samo pióro, którym podpisał umowę o ewakuacji i kreśli nim na kawałku papieru swoją dymisję i niesie ją do bocznej sali, w której się prezes rządu (B. Niemojowski) znajdował, żegnając kolegów generałów, oświadcza: >>Dokończyłem, co kto inny zaczął, widzieliście mnie w ogniu, gdy nasza najwyższa władza gotowała dla nas zgubę, dopełniłem tylko formy, kładąc me nazwisko na decyzji rady upoważnionej do działania przez rząd. Nie wystąpiłem z granic swych atrybucji, jednak wchodząc w umowę z nieprzyjacielem, nie mogę dłużej dowodzić armią<<. Żądanie prezesa, aby zatrzymał dowództwo, nie poskutkowało, przyrzekł odprawić armię do Modlina i oczekiwać tamże nominacji następcy". Innego rodzaju gest honorowy zademonstrował współsprawca głównych zwycięstw powstańczych, generał dywizji Ignacy Prądzyński. "Wspomnieć tu wypada - zanotował Zwierkowski - że przy całej tej rozmowie był obecny gen. Prądzyński, któremu wódz nasz oświadczył, że właśnie teraz będzie armii polskiej potrzebny do dalszych operacji, i zażądał, by z nim udał się do Jabłonny, gdzie główna kwatera do dnia następnego znajdować się będzie. Gen. Prądzyński nie przyjął wezwania, oświadczając, że do niczego należeć nie może, że się inaczej zobowiązał w. ks. Michałowi, od którego woli zależy i pozostać musi w Warszawie, dodając, że u w. księcia względy wielkie pozyskał, a nawet że się w nim pokochał tenże. Wódz nasz, okiem pogardy zmierzywszy tego generała, wsiadł na konia...". "Dnia 8 września jak tylko 7 godzina ranna wybiła - wspomina Zwierkowski - nasze straże odstępować zwolna zaczęły, za nimi postępowali Rosjanie, zajmując straże rogatek, gdzie warty polskie były. Niektóre uboczne i w środku miasta będące straże składów i domów rządowych poruczone zostały Gwardii Narodowej. Gwardie tylko rosyjskie weszły do miasta, a pomimo zajęcia rogatek, gdy nasze polskie oddziały z bronią z oddalonych punktów przechodziły, nie tylko że żadnej nie doznawały przeszkody, ale nawet oddawano oficerom naszym honory przywiązane do stopnia. Część wojska rosyjskiego postępowała nad Wisłę, a reszta przed pałac królewski. Działa stanęły na wzgórzach nad Wisłą, naprzeciw Pragi i na placach w Warszawie. Przechodzący Rosjanie natychmiast wszelkie barykady rozbierali, ustanawiając komunikację najkrótszą ze swą armią w najprostszym kierunku. Porządek nawet utrzymany po ulicach bliższych mostu, aby przejazd wielu wozów na Pragę nie doznał tamy. Zdawało się, jak gdyby wszystko było w długim pokoju, nie zaś po zaciętej walce przed kilku godzinami, której znaki Polacy nosili tylko, bo Rosjanie do Warszawy wyświeżone gwardie wprowadzili! Gen. Krukowiecki, dawny prezes, który chciał na Pragę udać się, gdy widział, że polskie straże nad mostem stojące broń przeciw niemu skierowały, nie dając jednak ognia z obawy, aby nie ranili tłoczących się z nim wielu obywateli na most, wysłał adiutanta swego... do dowódcy straży, który nie taił zamiaru ukarania tego, którego głos powszechny o zdradę obwiniał. Nawet generał Umiński, z którego korpusu oddziały piechoty pilnowały mostu, odgrażał Krukowieckiemu. Wrócił więc zagrożony wpośród Moskali. Gen. Chrzanowski, eks-gubernator, ani pomyślał o udaniu się na Pragę, ale pozostał w Warszawie pod protekcją nieprzyjaciół, a gdy ci w charakterze generała znać go nie chcieli, przyjął dawną od cara nadaną rangę podpułkownika. Prezydujący w Senacie Michał ks. Radziwiłł, a z nim znaczna część senatorów i wszyscy biskupi [...] oraz część mała posłów pozostali w stolicy. Urzędnicy, a szczególniej wyżsi, pomimo wezwania prezesa nominacji lub poruczeń sobie danych nie przyjęli, na Pragę nie poszli, szukając sposobu ukrycia się lub zatrzymania dawnych posad. Część także generałów, którzy zwątpili o losie ojczyzny, pozostała w stolicy, ale widać było wielu wlokących się o kulach wojskowych z lazaretów, wiele prowadzonych kaleków na Pragę, aby resztę krwi swej przelać za świętą sprawę... Nie chciało wielu ustępować z Pragi, lud Warszawy żegnał żołnierza broniącego ojczyzny i stolicy, zapasów i wyrobów potrzebnych do gnębienia nieprzyjaciela. Brat ściskał brata, z którym się rozstawał, i mówił, że na długo, mówił z przeczuciem, a nikt nie pomyślał o zrobieniu przerwy i żałobnej procesji Polaków, i marszu trwożliwego Moskali na Pragę! Trunek, ten zabytek saskich rządów, saskich królów, (używany) powszechnie, był jedynym lekarstwem na frasunek. O biada nam, biada każdemu szukającemu podobnego lekarstwa! Rząd Narodowy w nieszczęściu nie chcący żadnych umów, widząc przybywających generałów moskiewskich na Pragę, oddalił się, podróżując ku Modlinowi. Płk Zieliński tylko, wiceprezes rządu, pozostał przy wodzu jako członek świty jego, aby słyszał rozmowę nowych parlamentarzy, bez żadnego wdawania się w traktowanie. Marszałek i wielu posłów jechało gościńcem do Modlina, a na czele pieszej reprezentacji Joachim Lelewel maszerował, mając cokolwiek pożywienia w chustce, nie chcąc ani konia, ani powozu przyjąć od nikogo!..." I to samo odejście Lelewela we wspomnieniu najzajadlejszego przeciwnika powstańczej lewicy, kasztelana Kajetana Koźmiana: "Lelewel wychudły, wybladły, siny, z tłumoczkiem na plecach szedł w tłumie. Nie pokora ani skromność, ale pycha demokratyczna go prowadziła; sądził się być wyższym nad fortunę, że z majestatu swego, z nożów, postronków i toporów złożonego zjechał na piechotę..." I jeszcze jedno świadectwo na ten sam temat: list tegoż "szatana epoki", jak nazywał Lelewela Koźmian - pisany na cztery dni przed opuszczeniem Warszawy do rzecznika spraw polskich w Paryżu, historyka Leonarda Chodźki. "Oblężona Warszawa 4 września 1831 Nie wiem, czy moje listy do Was doszły. Nie wiem, czy oddawca niniejszego dr Antomarchi* (* Franciszek Antomarchi, lekarz francuski rodem z Korsyki był na Wyspie Św. Heleny lekarzem przybocznym Napoleona I aż do jego śmierci. Przysłany do Warszawy przez Komitet Centralny Pomocy Polsce, uczestniczył jako lekarz w wojnie 1831 r. Zdążył wrócić do Francji przed upadkiem powstania. Wydał książkę o cholerze w Polsce.) dowiezie na miejsce; nie wiem czy będzie umiał uwiadomić o tym, co u nas zaszło. Jeżeli dowiezie pisemko Czyńskiego*, (* Mowa o broszurce Czyńskiego pt. Dzień 15 sierpnia i sąd na członków Towarzystwa Patriotycznego, która ukazała się w Warszawie niemal bezpośrednio po wypadkach sierpniowych.) cokolwiek pomiarkujecie. Wstrząśnienia 15 sierpnia, za czym poszła zmiana (rządu) 17 (sierpnia) zapadła, uratowały nas od daleko gwałtowniejszych rewolucyjnych zdarzeń, które by usiłując nas ratować, może by nagle zgubę naszą przyspieszyły*. (* Lelewel ma niewątpliwie na myśli przygotowywany przez generała Dembińskiego wojskowy zamach stanu i jego konsekwencje.) Wycieńczeni, wysileni, stajemy dziś znowu czynni i zaczepni i nie bez nadziei. Więcej nas straszy zima aniżeli nieprzyjaciel. Wprawdzie hrabska fakcja sprawę naszą od początku rewolucji nurtująca okropnie kark skręciła, ale pewnie dziś już szuka stanowiska, aby dalej zgubne dzieło swoje pomykać. Powiedz to Gurowskiemu, powiedz Michałowi (Podczaszyńskiemu). Po tych zmianach lekko mi teraz, mam moment wypoczynku. Zatrudnia mnie najwięcej Litwa, za jej interesami biegam. Biedne jest jej położenie, a przecież bez niej cóż my znaczymy! Jak się otworzą lepiej komunikacje, to Wam pocztą liczne szczegóły komerażów prześlę, ciekawe nieskończenie, jak się rozwiążą. Reprezentacja województw wschodnich dość liczna w izbie poselskiej. Z województwa wileńskiego, podolskiego i kijowskiego po 6, z grodzieńskiego i mińskiego po 4, z wołyńskiego i białostockiego po 2. Byłoby ze wszystkich 36, ale kilku nie znajduje się w Warszawie. Jednakże po trzydziestu egzulanckich posłów zasiadło i strzeże uroczystych w ich imieniu przodem wyrzeczonych sejmowych przyrzeczeń, czuwa nad momentem, w którym z zastępcami nadwiślańskimi i swymi hufcami w nadwiślańskie województwo schronionymi, za Bug i Niemen do swojaków pośpieszy. Zjedziemy się tam w Gedymina stolicy, panie Leonardzie! Listów Twoich, Panie Leonardzie, wiele nie otrzymałem. Tak być musi w naszym położeniu. Bardzo boleję nad tymi, w których było o Malte Bruna dziele*. (* Konrad Malte Brunn (1775-1826) duński kartograf i publicysta. Po wygnaniu z ojczyzny za poglądy rewolucyjne, osiadł na stałe w Paryżu. Korzystał z pomocy i rad Lelewela przy pisaniu swej książki o Polsce [Tableau de la Pologne ancienne et moderne... Paris 1830]). Ciekawy jestem, co z mego obszernego wypisu użyto, a przecież nieprędko się doczekam, jeśli wyszedł tom pierwszy. Dziwna to rzecz, aby w Paryżu tak dalece miały przedsięwzięcia (naukowe) podupaść. Przecie u nas coś więcej jest, bo mamy na karku pod murami stolicy już od pół roku wojnę. Drukarze i zecerzy poszli na linię bojową, a jednak przedsięwzięcia naukowe nie ustały. Nie mówię tu o... liczbie gazet, które w dwójnasób pomnożone, w samej oblężonej stolicy dostateczny odbyt mają, ale mówię o dziełach naukowych. Bandtkie (Jan Wincenty) skończył gruby tom od 60 arkuszy in 4-to zbioru praw polskich z XIV i XV wieku. Dr medycyny Nowicki wydał in 4-to dzieło z 30 tablicami porządnie litografowanymi o amputacjach, drugim większym - o bandażowaniu zajmuje się. Tablice Atlasu Polski panny Reginy Korzeniowskiej postępują. Jest już ich cztery, piąta rozpoczęta. Aleksander Wacław Maciejewski ukończył tom drugi swojej historii prawa rzymskiego i pisze historię prawodawstwa słowiańskiego we czterech tomach. Wykończywszy dwa, pierwszego druk znacznie się posunął. Różne dzieła są przedrukowywane, tłumaczone - historyczne, polityczne, medyczne - nie mówiąc o mnóstwie broszurek i moich małych pisemkach, z których przesyłam Ci porównanie trzech konstytucjów*. * Joachima Lelewela Trzy konstytucje Polskie: 1791 1807,1815 [Warszawa 1831]). Pisemko to niemały sprawiło efekt. Skonfundowało wielu mataczów, wielom oczy otworzyło, na inne drogi rezonowania naprowadziło, fałszywe i niepoczciwe krzyki uciszyło, i na czas przynajmniej niejaki pokój wyjednało. Mam nadzieję, że i nadal operować będzie. Myślę podobnie szczegóły wierniejsze prawodawstwa naszego rozbierać. Ale już jest wielu, co się rozmaitymi stanowiskami prawodawczymi zajmuje i niebawem różne dzieła wychodzić będą [...] Pisałem do Ciebie, panie Leonardzie, parę razy pocztą przed przerwaniem komunikacji, we dwóch listach załączyłem list do Dufoura*. (* August Hipolit Dufor, kartograf francuski, zajmował się mapami Polski. W roku 1831 wydał dwa dzieła poświęcone Polsce: Atlas des partages de la Pologne i Carte routiee, historique et statistique de la Pologne. Jedna z tych prac była dedykowana Lelewelowi.) Choć jeden dojść musiał. Spodziewam się, że Dufour powinien być kontent z dziękczynień moich. Widziałem jego kartę w Stutgardzie po niemiecku przelitografowaną, ale bez autora i bez dedykacji. Nie uwierzysz, jak mnie teraz lekko wyszedłszy z Rządu. Położenie moje osobiste jest zawsze niemiłe, a wtedy było nader przykre, nieskończenie zgryźliwe. Mniemano, żem wiele mógł, a im więcej tak mniemano, tym więcej doświadczałem zawad, przekór, tym więcej widziałem, że nic nie mogę. Było to wielce dolegliwe położenie, z którego żem wybrnął, wielce kontent jestem. Ponieważ dotąd nie mam wiadomości, czy moje rysunki grobowców królów polskich w Krakowie doszły do rąk Antoniego Oleszczyńskiego*, (* Antoni Oleszczyński [1794-1879], słynny sztycharz i rytownik polski, mieszkający stale w Paryżu. Rytował w stali i miedzi portrety sławnych Polaków i polskie krajobrazy.) prosiłbym o uwiadomienie przy zdarzonej porze. Żałowałbym pracy mojej, gdyby to zginąć miało. Przez ręce Antomarchiego piszę do Lafayetta i do Juliena*. (* Marc Antoine Jullien de Paris, znany dziennikarz, uczestnik tajnych związków francuskich. Przed wybuchem listopadowym odwiedzał Warszawę i porozumiewał się ze spiskowcami polskimi. Autor kilku broszur o powstaniu.) I nie wódź nas na pokuszenie! Dnia dzisiejszego Paszkiewicz proponował przez Parlamentowanie wstrzymanie krwi przelewu, królestwu między Bugiem a Niemnem wszystko ofiaruje, byle Mikołaja uznali! Nasi wojacy (z korpusu Ramoriny - M.B.) w tej chwili patrzą z Terespola na ziemie bratnie, z których tysiącom egzulantów schronienieśmy dali. Czyliżbyśmy ich tak nikczemnie opuścili? Ściskam Was serdecznie". Po upadku Warszawy powstańcza wojna ślimaczyła się jeszcze przez dwadzieścia siedem dni. Walenty Zwierkowski solennie opisuje każdy z tych dni w pracy pt. Działania Wodza, Rad Wojennych, Parlamentarzy, Prezesa Rządu i Sejmu od 8 września do 4 października 1831 roku. Ta część wspomnień, pisana w pierwszej osobie, ma charakter bardziej subiektywny. "Główna armia szła z Pragi do Modlina, część jazdy zasłaniała odwrót, sprzątając co tylko ślad nieładu zostawiać mogło. Był to odwrót podobny marszowi spod Ostrołęki; nie widzący, co się wówczas działo, nie zdoła ocenić położenia naszego, byliśmy zdesperowani i zasłony przed nieprzyjacielem potrzebujący, to usprawiedliwia udanie się pod twierdzę. Moskale nie ścigali, bo sami potrzebowali wytchnięcia, bo nie mieli amunicyi potrzebnej do stoczenia bitwy, która (amunicja) dopiero z Prus zbliżała się ku Warszawie. Jak my pragnęliśmy połączenia się z korpusem Jen. Ramorino, tak moskale oczekiwali wiadomości od Rosena i Kayzarowa, których nasze przedzielały zastępy; dlatego też ustnie na Pradze podsunęli myśl zgromadzenia pod Modlin sił głównej armii i 2-go korpusu polskiego, aby sami bez przeszkody mogli ściągnąć nad Wisłę znaczniejsze oddziały wojska, otworzyć sobie komunikacyą z rezerwami, z Litwą i ziemiami Ruskimi". Po przybyciu Rządu Narodowego do Modlina prezes Bonawentura Niemojowski wystosował odezwę do wojska i społeczeństwa cywilnego: "Modlin 9 września 1831 roku - Prezes Rządu Narodowego w Radzie Ministrów do Narodu polskiego - Obywatele! Po dwudniowej morderczej walce z nieprzyjacielem pod okopami stolicy, dla ochronienia Miasta Warszawy od większego zniszczenia, waleczne wojsko narodowe a z nim Sejm Królestwa Polskiego i rząd narodowy opuściły Warszawę d. 8 b.m. i udały się do twierdzy Modlina. - Nieprzyjaciel opanował Warszawę, lecz żyje jeszcze Polska, kiedy ma wojsko liczniejsze i doświadczeńsze, jak było wtenczas, kiedy garstka ludu pragnącego wolności podniosła oręż przeciwko olbrzymowi północy... Pamiętny wam jest, Polacy, odwrót Poniatowskiego w 1809 roku i powrót jego do Warszawy tą drogą, którą powracał spod Wiednia Jan III. - Wtenczas nie wątpiliście i dzisiaj niech oddanie jednego miasta nie osłabia waszej nadziei, Sejm czuwa nad honorem narodu, wojsko nie zmieniło swego hasła i Rząd Narodowy nie przestaje wykonywać władzy, jaką mu Sejm poruczył; pomnijcie przeto Polacy na przysięgę nie wymuszoną, którąście Ojczyźnie i Narodowi wykonali. (podpisano) B. Niemojowski". Ta wzniosła odezwa szefa rządu powstańczego pisana była w warunkach urągających wszelkim protokołom dyplomatycznym. "W twierdzy Modlin - świadczy Zwierkowski - Prezes Rządu i ministrowie ledwie mały domek dla spoczynku dostają. Sejm jedną stajnię. Pełno Jenerałów i Sztabsofficerów, co kłócą się, niektórzy nawet szulernie zakładają, te nieszczęśliwe zabytki edukacyi i mody moskiewskiej. Jedni piorunują na Sejm, drodzy na Kaliszanów. Ci przeklinają Krukowieckiego, inni - Ramorinę. Część woła, że arystokracya zgubiła Polskę, druga cząstka - że klub winien wszystkiemu. Nieraz porywają się spór wiodący dla poparcia swych argumentów do broni, znowu zgoda usypia cierpienia zdesperowanych, zgoda zwykle przy kieliszku skojarzona..." Zdaniem historyków wojskowości sytuacja wojsk powstańczych po ustąpieniu z Warszawy nie była jeszcze beznadziejna. Z wyliczeń przeprowadzonych przez sumiennych badaczy dokumentacji 1831 roku niezbicie wynika, że główna armia polska, wzmocniona wyborowym korpusem Ramoriny, który miał do niej dołączyć - a dowództwa obu walczących stron ciągle jeszcze wierzyły, że to połączenie nastąpi - nie tylko że dorównywała liczebnością wojskom cesarskim, których Paskiewicz mógł w tym czasie użyć do walki w polu, ale nawet je przewyższała. Oparta o fortyfikacje Modlina, zajmowała tuż pod bokiem Warszawy postawę groźną, stawiała Paskiewicza w położeniu trudnym i niebezpiecznym. Feldmarszałek zdawał sobie z tego sprawę. Pruski obserwator przy głównej kwaterze rosyjskiej, baron Carl Ernst Wilhelm von Canitz und Dalwitz świadczy w swoich zapiskach, że parokrotnie słyszał z ust cesarskiego wodza pełne niepokoju słowa: Ils sont fort, leur position est tres forte, il ne faut pas juger legerment ces affaires. (Oni są silni, ich pozycja jest bardzo mocna, nie należy tych spraw lekceważyć)*. (* Równie pesymistycznie oceniał sytuację sam cesarz Mikołaj. W liście z 7 września 1831 r. pisał do swego wodza: "Jak ci wyrazić trwogę, jaką mnie twój list przejął i to wszystko, co się działo we mnie przez te trzy nieskończenie długie dni, pełne obaw i nadziei i w oczekiwaniu fatalnej wieści".) "Rzeczy stały więc tak - konkluduje dziejopis powstania August Sokołowski - że przy pewnej energii i przedsiębiorczości ze strony polskiej wojna dawała się nie tylko przeciągnąć, ale rokowała nawet pewne dla powstania nadzieje. Wojsko polskie miało żywności pod dostatkiem (w Modlinie zastano spore zapasy, dostawione tam przez korpus aprowizacyjny gen. Tomasza Łubieńskiego), amunicyi ilość dość znaczną (25 235 pocisków armatnich, ostrych ładunków dla piechoty 819 000, dla jazdy 80 000), zbywało tylko cokolwiek na odzieży, zwłaszcza zimowej. Ale i nieprzyjaciel nie posiadał także magazynów i zaopatrywał swe potrzeby z Prus drogą na Nieszawę, która raz przecięta, stawiała go w położeniu krytycznym, prawie rozpaczliwym... Nieszczęściem w głównej kwaterze naszej zapanowało po przejściu Wisły takie przygnębienie i taki powszechny rozstrój, że najmężniejszych nawet odstąpiła odwaga. Małachowski, skołatany wiekiem i ostatnimi klęskami, złożył natychmiast dowództwo, a zgromadzeni na naradę w Modlinie oficerowie nie umieli wskazać godnego po nim następcy..." Prośby i perswazje, jakimi usiłowano nakłonić Małachowskiego do pozostania przy naczelnym dowództwie - nie zdały się na nic. "W całym moim życiu nie doznałem takiej boleści, jak tej nocy, gdy musiałem za cudze winy odpokutować i z konieczności podpisać ewakuację Warszawy - powtarzał z uporem sędziwy generał - a to jest dostatecznym w mym przekonaniu powodem, że piastować dłużej najwyższej godności w wojsku nie mogę. Jeżeli mnie winnym uznajecie, sądźcie starca, dajcie przykład i przestrogę dla następców. Walczyć będę jak żołnierz, ale ani naczelnego dowództwa, ani żadnej komendy nie przyjmę". Trzeba więc było po raz szósty szukać dla insurekcji nowego hetmana. Prezes Rządu Narodowego Bonawentura Niemojowski, pragnąc, aby na czele armii stanął generał cieszący się powszechnym zaufaniem - nie skorzystał z przysługującego mu prawa mianowania naczelnego wodza wedle swej woli, lecz zlecił jego wybór zwołanej w tym celu "Radzie Jenerałów i Dowódców". Walenty Zwierkowski daje w swych notatkach przejmujący opis owego zebrania wyborczego: "Zaczęła się rada, czyli Sejmik wojskowy z gwarem i hałasem 9-go na 10 września w nocy. Prezes Rządu Niemojowski chciał porządek utrzymywać, lecz zagłuszony wrzaskiem, a szczególniej donośnym głosem Jen. Dembińskiego, umilkł. Ten waleczny Jenerał, ale nieprzyjaciel wszystkich, co Skrzyneckiego potępiali, a mianowicie Lelewela i Kaliszanów, mając oprócz tego prywatne niechęci do Niemojowskich, zaczął od strofowania Prezesa, przybierając ton jak gdyby już był Wodzem, mniemając, że ma ogólne zaufanie; żartując z władzy cywilnej, którą niepotrzebną nazywał, twierdząc, że wojsko samo zaradzi wszystkiemu, wie komu władzę powierzyć, nie potrzebuje mieszania się ani Sejmu, ani rządu - że wojsko teraz kraj reprezentuje. Niemojowski z powagą odpowiada, zbijając twierdzenia w najdelikatniejszych wyrazach. Dembiński przerywa głos Prezesowi, wołając: cóżeście robili w Warszawie, kiedy ja się biłem na Litwie, otoście pili, jedli, balowali w Warszawie itd. Jenerał Wroniecki (ten sam, który tak dzielnie szedł w pomoc Prądzyńskiemu pod Iganiami) krzyczy: precz z Kaliszanami, z Lelewelem, z klubistami, my tu wszystko znaczymy - nie chcemy ani Sejmu, ani władz cywilnych. Kilku innych krzykaczów jeszcze bardziej tumult pomnaża; Jen. Małachowski chce mówić, ale nie może być słyszany, gdy wielu razem zabiera głos. Robią się grupy oficerów około Rybińskiego, Bema, Umińskiego, Dembińskiego i innych. Nareszcie zabiera głos Jen. Pac i wszystko przez szacunek dla niego ucichło. Jen. Pac wystawia nieprzyzwoitość zebrania... zdanie jego popierają Jenerałowie Umiński, Bem, gubernator (Modlina) Ledóchowski (Ignacy) i porządek przezeń (zostaje) przywrócony..." Słuszna w zasadzie intencja prezesa Niemojowskiego nie doprowadziła do pożądanego rezultatu. "Głosy tak się rozrzuciły - świadczy Zwierkowski - iż 18 kresek stanowiło największy dowód z listy siedemdziesiąt dwóch wotujących; te kresek 18 czwartą część wotów miał Jen. Rybiński, 16 - Jen. Bem, następnie po kilka - Jen. Umiński, Jen. Dembiński, a reszta kandydatów miała 3, 2 lub 1 kreskę..." Szóstym "hetmanem" powstania został więc generał Maciej Rybiński, waleczny dowódca dywizji piechoty w ofensywie wiosennej i w wyprawie na gwardie, człowiek - według głosu powszechnego - zacny, ale charakteru miękkiego, ulegający wpływom otoczenia, skłaniający się ku układom, pozbawiony całkowicie owego "lwiego szpiku", jakim winien się odznaczać naczelny wódz armii w trudnych sytuacjach wojennych. Krótko mówiąc, nowy wódz miał wszelkie dane po temu, aby ulec tej samej nieszczęsnej prawidłowości, co poprzedni wodzowie. "Wszyscy prawie wodzowie nasi - snuje na ten temat refleksje pan Walenty - dopóki mieli podrzędne komendy, odznaczali się męstwem i walecznością; gdy stanęli na czele, rzucali się w dyplomacyą, w parlamentarstwo i sztabowe frymarki. Zawsze oszukiwani od moskali lub gabinetów, nie korzystali z doświadczenia. - Nieraz władze cywilne nakazywały walkę na śmierć, ale przezorni wodzowie, pomimo najlepszego ducha żołnierza, bali się - to na jedną kartę stawiać wszystkiego - to przegranej i strat mniej znaczących - to spadnięcia laurów ze swej głowy - wszystkiego się chwytali, co do nich nie należało, a zaniedbywali tego, co ich było powinnością, to jest walczenia bez oglądania się za siebie. Nie mieli przekonania, że robić wypadało, co robić byli powinni". Zresztą Rybinskiemu wcale nie było spieszno do naczelnego dowództwa, opartego na tak nikłej większości głosów. Powstańcza buława raz jeszcze stała się na kilka godzin przedmiotem gorszących namów i targów. "Jen. Rybiński - słowa Zwierkowskiego - waha się, wymawia, nie chce naczelnej komendy przyjąć, oświadcza, że mała różnica w jego kreskach, a następnego kandydata, i odstępuje dowództwo Jen. Bemowi. Jen. Bem oświadcza, że nie przyjmuje dowództwa i chętnie służyć będzie pod tym, którego największym zaufaniem zaszczycono. Jen. Rybiński wymawia się powtórnie, a za powód powiada niewiadomość o korpusie Jen. Ramoriny i nie tai, że tylko skoncentrowanie sił naszych może nas jeszcze ratować. Jen. Małachowski zaręcza, że już wysłał adiutantów jeszcze z Jabłonny, i to kilku, do Jen. Ramorino, aby jak najprędzej przybywał do Modlina, że most na Bugu zbudowany do przeprawy 2-go korpusu. Jen. Lewiński (szef sztabu głównego po Łubieńskim) daje objaśnienia nieco obszerniejsze, że Jen. Ramorino musiał być na trakcie Siedleckim spotkany (przez adiutantów), iż miał polecenie 10-go stanąć nad Bugiem a przynajmniej 11-go niezawodnie w Kamieńczyku (miejsce przeprawy) być powinien, że co chwila wysłanych adiutantów spodziewać się należy, że moskale oprócz rozesłania na trakty Węgrowski i Siedlecki małych oddziałów, żadnego korpusu znacznego ze swej głównej armii dotąd nie wyprawili przeciwko korpusowi Jen. Ramoriny, że cała uwaga nieprzyjaciela zwrócona na Modlin, że część nieprzyjacielskiego wojska stoi na Pradze, gwardya tylko w Warszawie, a reszta obozuje koło Woli. Po takich objaśnieniach Jen. Rybiński zdecydował się przyjąć komendę. Prezes Rządu nominacyą doręczył nowemu Wodzowi - Jenerałowie i oficerowie wykrzyknęli niech żyje wódz naczelny. Całe zebranie rozeszło się już późno w noc, radząc jeszcze, czy to dobrze lub źle się skończyło..." W czasie wyborów naczelnego wodza ujawniły się głębokie rozbieżności między poszczególnymi grupami dowódców. W miarę upływu czasu (nie dni już, ale godzin) konflikty zaostrzały się coraz bardziej. Zwolennicy dalszej walki skakali sobie do oczu ze zwolennikami układów i kapitulacji: "koroniarze" wadzili się z ochotnikami z Wołynia i Litwy, oficerowie jazdy boczyli się na oficerów piechoty, a piechota darła koty z artylerią i kawalerią. Ale wszystko to było jeszcze niczym wobec niechęci z jaką niemal wszyscy wyżsi oficerowie odnosili się do władz cywilnych powstania. "Reprezentanci narodu - wspomina ze zgrozą deputowany Zwierkowski - nieledwie popychani czekali w stajni między swymi końmi wypadku burzy przewidywanej (liczono się z wojskowym zamachem stanu - M.B.). Władze cywilne żadnego prawie znaczenia zdawały się nie mieć, tylko szybko rozpisy dostaw i wysyłania różnych osób dla zakupywania żywności uskuteczniały, wojskowi wyższej rangi rozbrat z władzami cywilnymi głosili". Jak wyglądał ten rozbrat w praktyce, dowiedzieć się można z prac wnikliwego badacza dokumentacji ostatnich tygodni powstania, historyka Władysława Zajewskiego. "Rozpoczęły się krecie intrygi i zakulisowe naciski na B. Niemojowskiego, aby zrezygnował z funkcji prezesa rządu - pisze Zajewski - szczególną inicjatywę na tym polu wykazali dwaj "arcykonserwatyści" - Aleksander Wielopolski i Konstanty Świdziński. Forsowali oni kandydaturę nieobecnego Czartoryskiego na prezesa rządu. Wysuwano przeciw B. Niemojowskiemu zarzuty prawne i polityczne. Konserwatyści i kapitulanci uważali aktualnego prezesa rządu za człowieka "Honoratki", za zawadę na drodze rokowań. Lelewel i Szaniecki, bezustannie szykanowani, rychło z rządu ustąpili. W najgorszej sytuacji znaleźli się w Modlinie pośród konserwatywno-arystokratycznego korpusu oficerskiego, pozbawieni swego naturalnego warszawskiego zaplecza działacze polityczni byłego Towarzystwa Patriotycznego. Nie oszczędzano im żadnej szykany, żadnej pogróżki, zastosowano ostre, bezprawne i brutalne represje. Spowodowane one były oczywiście poglądami politycznymi wyrażanymi przez eks-klubistów. Wszak otwarcie i głośno przez wiele miesięcy potępiali układy i kapitulanckich generałów. Gen. Tomasz Łubieński omal nie został z inicjatywy ks. Pułaskiego i ks. Szynglarskiego zlinczowany*. (* Bliższych informacji na ten temat nie udało mi się nigdzie odnaleźć.) Klubiści przeciwni byli kandydaturze Rybińskiego, pragnęli powierzyć tę funkcję gen. Janowi Nepomucenowi Umińskiemu (powinowatemu Niemojowskich i współzałożycielowi pierwszego Towarzystwa Patriotycznego - M.B.). Według niektórych relacji... klubiści planowali nawet dokonanie zamachu stanu. Młody Artur Zawisza (uczestnik sekretnych schadzek sierpniowych w "klubie pani Chłędowskiej" - M. B.) miał z pułkiem jazdy płockiej zaaresztować gen. Rybińskiego i kilku innych konserwatywnych oficerów sztabu głównego. Następnie miano okrzyknąć wodzem gen. Umińskiego lub gen. Sierawskiego i wymaszerować na Siedlce, aby połączyć się z II korpusem gen. Ramoriny. Planowano szerokie działania wojenne na lewym brzegu Wisły, pod Krakowem, gdzie operował gen. Samuel Różycki. Konserwatywna generalicja uprzedziła jednak projekty zdekompletowanej "partii ruchu". Na rozkaz gen. Rybińskiego aresztowano ks. Szynglarskiego i osadzono go w kazamatach Modlina. Ks. Pułaski ratował się ucieczką. Na polecenie wodza naczelnego generałowie Antoni Wroniecki i Dembiński zaczęli oczyszczać Modlin z "wiecującej Honoratki". Gen. Dembiński wydał rozkaz mjr. Matusewiczowi, aby "rozpolitykowanych klubistów" na czele z księżmi >>powiązał jak baranów i tu, z tego wysokiego brzegu, wrzucił w Wisłę na jego odpowiedzialność<<. (Dembiński sam się do tego rozkazu przyznaje w swoich Pamiętnikach - M.B.). Prawie wszystkim cywilom odmówiono kwater i posiłków. Nie oszczędzano tych szykan również członkom Sejmu..." Na koniec rada wojenna dowódców, pragnąc całkowicie się pozbyć niewygodnego nadzoru cywilnego, który wpływał ograniczająco na władzę naczelnego wodza i utrudniał rokowania z feldmarszałkiem Paskiewiczem - uznała, że sejm w obrębie twierdzy modlińskiej przebywać nie może i wyznaczyła mu na kwatery i miejsce obrad pobliskie miasteczko Zakroczym (Zwierkowski ze swej strony stwierdza, że Zakroczym nie nadawał się na siedzibę reprezentacji narodu choćby z tego względu, że położony tuż nad Wisłą, znajdował się stale pod obserwacją i ostrzałem kozactwa buszującego na lewym brzegu rzeki). Razem z sejmem przeniósł się do Zakroczymia Rząd Narodowy. I znowu oglądano bezprzykładne poniżenie majestatu upadającego Królestwa: pieszą (w przeważnej części) gromadę reprezentantów narodu, obciążoną podróżnymi tobołami, wlokącą się z utrudzeniem w pyle dróg od modlińskiej stajni do nowego miejsca obrad w zakroczymskim klasztorze kapucynów. I znowu uwagę kronikarzy przyciągał światowej sławy uczony, profesor Joachim Lelewel, "zgarbiony wiekiem (choć lat miał ledwie 45) a zwiędniały pracą, w świątecznym fraku i wysokich butach węgierskich*, (* Te "węgierskie buty z kutasami" nosił jeszcze Lelewel przez wiele lat na emigracji. Stały się one tak charakterystyczną cechą jego osobowości, że Juliusz Słowacki w listach do matki posługiwał się nimi jako kryptonimem zastępującym niecenzuralne nazwisko sławnego profesora.) z torbą przewieszoną przez plecy i z parasolem w ręku, mozolnie podnoszący nogi i z niemym osłupieniem oglądający się za Warszawą". Za sejmem i rządem pociągnął ku Zakroczymowi tłum cywilnych uchodźców: dziennikarzy, byłych członków Towarzystwa Patriotycznego i innych osób szczególnie skompromitowanych wobec caratu. "Znaczna część cywilnych osób, co wyjść musiała z twierdzy, gdy nie miała miejsca schronienia - świadczy Zwierkowski - obozy swe rozłożyła w parowach między Modlinem a Zakroczymem. Doniesiono, że tam widziano klubistów, którzy się naradzali i konspirowali, władza więc wojskowa kazała oczyścić parowy; rozpędzono obozujących, a niektórych znanych w Warszawie z odzywań się na klubie pod strażą do więzień twierdzy zaprowadzono [...] Był to cel dokuczenia, prześladowania i pokazania władzy w ręku dowódcy wojska spoczywającej". Na przywódców lewicy chronionych mandatami poselskimi starano się oddziaływać przez zastraszenie. W wiele lat później, wspominając na emigracji te dni, Joachim Lelewel pisać będzie do pułkownika Roślakowskiego, swego niedoszłego oprawcy: "...w całej mojej podróży od Modlina aż do Szczutowa i Brodnicy, i Frankfurtu (nad Odrą) byłem straszony i trzeba by było dwadzieścia razy zmykać, gdyby się wszystkiemu wierzyło albo w rzeczywistości lękało. W Zakroczymiu otrzymałem list z Warszawy od nader świadomej osoby, zaklinającej, abym umykał natychmiast bo wydany będę (nieprzyjacielowi). Nie doszły o to układy i ja puścił się dalej. Słyszałem krzyki i odgróżki w Modlinie, w Zakroczymiu. Wszakżem chodził między tłumem i cisnął się z nim, aby za mój grosz kawałek chleba dla posiłku kupić. Ruszyliśmy do Płocka. Tam największe były alarmy. Mieszkałem wraz z Szanieckim posłem i Kazimirskim literatem, w jednym domku pod dachem. Jednego dnia pamiętam, gdyśmy sobie chleb i mięso znosili, przybiegło kilku, by się ratować, uciekać. Sam Szaniecki, nie widząc się przy mnie bezpiecznym, nalegał, abyśmy się gdzie niedaleko na wieś usunęli choć na dzień jeden. Przez żaden sposób nie chciałem tego głupstwa robić. Ku wieczorowi dano nam znać, że pułkownik na głównym placu kazał broń ponabijać, aby mnie i ktobykolwiek się z Towarzystwa Patriotycznego nawinął, strzelać. Nie pamiętam, czy mi wówczas pułkownika nazwano, ale w emigracji niejeden mi powtarza, że to był pułkownik Roślakowski. To dobrze pamiętam, że skoro tę wiadomość przyniesiono, wziąłem za mój kapelusz i poszedłem prosto na ów plac do wojewody (Antoniego Ostrowskiego). Pospolicie obóz rozłożony na placu obchodziłem, zachodząc do wojewody. Tą razą przeszedłem wskroś ścieżyną i widziałem po obu stronach żołnierzy gotujących sobie jeść i żaden do mnie nie strzelił ani zmierzył. Nie zastawszy wojewody, wracałem tąż samą drogą i także niczyjej uwagi na siebie nie zwróciłem. Bonawentura Niemojowski chciał mnie koniecznie w swych pojazdach rządowych z sobą zabrać wcześniej. Nawet tym końcem jeden pojazd dniem później ruszył i w nim zakonserwowane było próżne miejsce; zostałem jednak aż do końca z żołnierzami. A mówiono mi, że przeciw mnie żołnierze wszyscy są pojątrzeni... i że się odgrażają mnie utopić. I to zdarzyło się doświadczeniem sprawdzić opacznie. We Włocławku zabawiłem się dłużej, z przypadku żeśmy się pogubili i rzeczy niektórych pozapominali tak że kilka razy most przebiegałem. Owóż wtedy po ostatni raz z ostatnim pułkiem z Włocławka w nocy po wąskim moście szedłem. Nie widziałem cywilnego, tylko ja sam był. Wcisnąłem się pośrodek żołnierzy i z nimi szedłem. I żadnemu nie przyszło na myśl utopić. Głucha była żałość, niekiedy tylko dały się słyszeć złorzeczenia na generałów. Takie to awantury..." Kolega Lelewela z Izby Poselskiej i z Towarzystwa Patriotycznego Walenty Zwierkowski przebył ostatnie dni powstania na koniu i zbrojno. Po upadku Warszawy i rozsypce warszawskiej Gwardii Narodowej demokratyczny deputowany przekwalifikował się czym prędzej na oficera regularnych sił zbrojnych, wstępując w stopniu majora do 2. pułku krakusów. Odtąd będzie się go często widywać na czele powstańczych lekkokonnych przy wypełnianiu rozmaitych zadań specjalnych, powierzanych krakusom jako jednostce wojskowej cieszącej się największym zaufaniem rządu i sejmu. Działania dogasającej insurekcji ukazane są w diariuszu Zwierkowskiego w trzech planach: na linii Modlin - Nowy Dwór toczą się rokowania pokojowe między główną kwaterą polską a pełnomocnikiem feldmarszałka Paskiewicza generałem Bergiem (stronie polskiej chodziło o uzyskanie czterotygodniowego zawieszenia broni - M.B.); w Zakroczymiu obradują w permanencji Rząd Narodowy i sejm; na poboczach wojny miota się w swych bezplanowych i bezużytecznych korowodach korpus generała Ramoriny. W rokowaniach z generałem Bergiem główną kwaterę polską reprezentuje generał Franciszek Morawski, powstańczy minister wojny. W jego wypadku - podobnie jak przedtem w wypadku gen. Prądzyńskiego - sprawdza się stare porzekadło, że nie ma złych ludzi, bywają tylko złe sytuacje. Sympatyczny generał poeta bardzo się naraził tym swoim "parlamentowaniem" kronikarzom i historykom. Najżarliwsi przeciwnicy układów - wśród nich także Walenty Zwierkowski - oskarżać go będą o brak patriotyzmu i wysługiwanie się "fakcji hrabiów" - jego, który jeszcze tak niedawno swymi patriotycznymi wierszami doprowadzał do płaczu generała Stasia Potockiego, a w swej korespondencji z Koźmianami tak często wieszał psy na arystokracji! Ale w rokowaniach z gen. Bergiem Morawski występuje przede wszystkim jako rzecznik konserwatywnej i ugodowej generalicji powstańczej, musi więc ulec tak samo, jak Prądzyński, dyskredytacji w opinii publicznej i jak Prądzyński pozywany będzie za swe rozjemstwo przed sąd historii. Cywilne władze powstania, pomimo wygnania ich z Modlina, nie zrezygnowały z wpływu na dalszy bieg wojny. Stentorowy głos prezesa Bonawentury Niemojowskiego przywołuje do opamiętania generałów-kapitulantów. Niezłomna wola przetrwania przenika pisane w tych dniach orędzia i okólniki. "W tej chwili - cytuje jedną z takich odezw rządowych Zwierkowski - zbieramy siły, dobywamy ostatniego grosza i ściągamy ostatnie ziarno, ostatni kęs mięsa; organizuje się utrudzone i w nieszczęściu wytrwałe wojsko. Wszystkie oderwane korpusy pocieszają się nawzajem i łączą. Już korpus Jen. Łubieńskiego połączył się z armią główną a korpusy Jenerałów Ramorino i Różyckiego odebrały potrzebne rozkazy. Podnoszą się zewsząd wołania: >>Do broni, do pomsty<<, staropolski śpiew, hasło i pociecha serc cnotliwych od pół wieku, znowu się rozlega >>Jeszcze Polska nie zginęła<<... We dwadzieścia kilka tysięcy żołnierzy rozpoczęliśmy walkę przeciw olbrzymowi, przed którym drżała Europa cała, i blisko roku już ją prowadzimy, a jeszcze nie zwątpiliśmy o losie Ojczyzny. Skrobaliśmy ściany domów naszych, szukaliśmy gruzów dawnych zamków i grodów oblanych tylą krwi przodków, aby ukruszyć kilka garści saletry na zasoby prochu, uczyliśmy się dopiero kuć szable, lać działa i świątynie nasze obnażyliśmy z dzwonów służbie Bożej poświęconych, kosami walczyliśmy z potężnym wrogiem i wydarliśmy mu znaczną część broni, którą posiadamy. Odziewaliśmy w zbroje niedorosłe dzieci i słabe nawet niewiasty. Na domiar tych wszystkich wysileń i ofiar zniszczyliśmy na pniu żniwa nasze i zdeptaliśmy po większej części przyszłe nadzieje zbiorów. Daremnie wśród takich trudów i przeciwności wołaliśmy pomocy i litości obcych. Dziś więc opuszczeni i zostawieni sobie, postanowiliśmy sami walczyć, przekonani, że jest na ziemi sprawiedliwość i że żyjemy w Europie w wieku cywilizacji i rozsądnej miłości ludzi i ludów. Największą podłością u starożytnych było w obywatelu zwątpienie o zbawieniu Ojczyzny. Tej zbrodni nie dopuszczą się Polacy w najsmutniejszych nawet okolicznościach [...] Naród nasz, pomimo doznanej klęski, dopełni wykonanych w obliczu świata przysiąg; jeszcze gotowy jest umrzeć i przedłużyć walkę, która zasłania wolność od napadu barbarzyństwa i ciemnoty, uniosą Polacy nieskażony honor narodowy". Powstańczy sejm - oczyszczony po wyjściu z Warszawy z większości elementów konserwatywnych - starał się na swych "sesjach wyjazdowych" dotrzymywać kroku rządowi. Z dokonań sejmowych w Zakroczymiu na podkreślenie zasługuje powzięta 18 września, na wniosek Joachima Lelewela, uchwała o nowym orderze polskim. Ten "znak zaszczytny pod nazwiskiem Gwiazda Wytrwałości" (gwiazda żelazna o pięciu ramionach, z napisem: za wytrwałość, na wstążce koloru karmazynowego z brzegami granatowymi) miał być przyznawany "każdemu bądź wojskowemu, bądź cywilnemu, który poświęciwszy się usłudze krajowej i wspierając czynnie powstanie narodowe wytrwa w szlachetnym postępowaniu, aż do stanowczego losów Ojczyzny rozstrzygnienia". "Gwiazda Wytrwałości" przynosi chlubę romantycznej wyobraźni Joachima Lelewela. Ale trzeba też wiedzieć, że za poetyczną nazwą kryły się przyziemne potrzeby wojny. Zaszczytne odznaczenie i związane z nim korzyści materialne miały zahamować masowe podawanie się do dymisji oficerów i narastającą dezercję szeregowych. "Sejm - słowa Zwierkowskiego - chciał zachęcaniem do wytrwania działać moralnie, podnieść energiją, odwrócić zgubny krok, który robić dozwalano lub prawie do niego upoważniano". W notatkach Zwierkowskiego, podobnie jak w innych źródłach owego czasu, na pierwszy plan wysuwa się sprawa korpusu generał Ramoriny. Ta przeszło dwudziestotysięczna grupa najlepszych wojsk powstańczych, uchylająca się od wykonywania rozkazów naczelnego dowództwa, wzywających ją do powrotu, jednocześnie unikająca poważniejszych starć zbrojnych ze słabszymi od siebie początkowo oddziałami nieprzyjaciela, pozostanie dla historyków najtrudniejszą do rozwikłania zagadką powstania listopadowego. "Jakie powody skłoniły Ramorinę i jego otoczenie do jaskrawego, w dziejach wojennych wprost niesłychanego pogwałcenia dyscypliny - biada nad tym dylematem prof. August Sokołowski - dlaczego ten cudzoziemiec, a zwłaszcza ci, co nim kierowali, podnieśli po upadku Warszawy jawny bunt przeciwko prawowitej władzy? Dlaczego Ramorino w odezwie do żołnierzy, wydanej w Siedlcach dnia 9 września, kłamał świadomie, zapewniając ich, że Małachowski z główną armią pójdzie za nimi, dlaczego zaręczał, że kapitulować nigdy nie będzie, a od początku działał tak, jakby zamiarem jego było dostać się do granicy galicyjskiej? Tego pojąć ani zrozumieć niepodobna. Tłumaczenie, że nie chciano się łączyć z armią, bo przewidywano, że będzie zmuszona do kapitulacji, nie może mieć żadnego znaczenia, jeżeli zważy się, że Ramorino wcześniej wszedł do Austrii niż Rybiński do Prus. Zamiar prowadzenia wojny na własną rękę był tylko wybiegiem obliczonym na uspokojenie wzburzonych umysłów, bo bezcelowa wędrówka korpusu ze stanowiska wojskowego nie wytrzymuje krytyki, dowodzi, że Ramorino albo żadnych nie posiadał zdolności, albo też o wykonaniu przedsięwziętych planów wcale nie myślał. O wiele prawdopodobniejsze jest za to przypuszczenie, że tak Ramorino, jak i sztab jego obawiali się, aby ich w Modlinie nie pociągnięto do odpowiedzialności za niewypełnienie dawnych rozkazów, za awanturniczą wyprawę na Terespol, za rozmyślne niemal oddalenie się od Warszawy w przededniu szturmu i stanowczej bitwy. Bądź jak bądź, nie ulega najmniejszej wątpliwości - konkluduje znakomity historyk krakowski - że jak pierwsze nieposłuszeństwo Ramoriny pociągnęło za sobą upadek stolicy, tak to powtórne zniweczyło wszelkie zakończenia wojny z honorem i z jakąkolwiek dla sprawy narodowej jeszcze korzyścią, że przypieczętowało opłakany upadek powstania". Deputowany major Walenty Zwierkowski z pewnością należał do osób stosunkowo najlepiej zorientowanych w sytuacji detaszowanego korpusu, jako że właśnie on (wespół z senatorem Narcyzem Olizarem i posłem Jakubem Malinowskim) 12 września 1831 r. wydelegowany został przez sejm do prezesa Rządu Narodowego dla gruntownego zbadania tej sprawy. Ze sprawozdań złożonych później przez delegatów i odnotowanych w diariuszu sejmowym widać jednak, że i najwyższe władze powstania wiedziały o Ramorinie bardzo niewiele. Wiadome było tylko to, że dowódca II korpusu całkowicie sobie lekceważył rozkazy naczelnego dowództwa wzywające go do połączenia się z armią główną oraz że miał rzekomo jakieś własne plany strategiczne, których ujawnić nie chciał, zasłaniając się obawą przed wpadnięciem raportów w ręce nieprzyjaciela. Do tych wiadomości oficjalnych dochodziły jeszcze oficjalnie nie potwierdzone pogłoski, że inicjatywę polityczno-strategiczną w II korpusie przejęła "fakcja hrabiów", mająca na swym czele szefa sztabu korpusu, pułkownika Władysława Zamoyskiego - i że fakcja ta zmierza do ogłoszenia królem, albo przynajmniej prezesem rządu, przebywającego przy sztabie korpusu ks. Adama Czartoryskiego, aby całkowicie uniezależnić się w ten sposób od prawowitego Rządu Narodowego. Istniały ponoć jakieś "znoszenia się" w tej sprawie między trzema arystokratycznymi szwagrami: Władysławem Zamoyskim i Tytusem Działyńskim ze strony korpusu a przebywającym w głównej kwaterze adiutantem naczelnego wodza Leonem Sapiehą. Brak wyraźnych wiadomości o dużym korpusie powstańczym buszującym w sobie tylko wiadomych celach po południowo-wschodniej Polsce niepokoił także Paskiewicza. Feldmarszałek starał się zyskać czas potrzebny do otoczenia Ramoriny odpowiednio silnym pierścieniem wojsk cesarskich. Polecił tedy generałowi Bergowi przeciągać jak najdłużej pertraktacje rozejmowe, prowadzone z generałem Morawskim w Nowym Dworze. Świadomy intencji przełożonego Berg przez przeszło tydzień odgrywał przed Morawskim komedię fałszywej uprzejmości i dobrej woli. Sielanka skończyła się nagle 18 września, późnym popołudniem, kiedy pojawił się w Nowym Dworze adiutant Paskiewicza, płk Dymitr Buturlin i - wywoławszy generała Berga z konferencji rozejmowej - odbył z nim "dłuższą rozmowę na stronie". Po tej rozmowie zachowanie parlamentariusza rosyjskiego zupełnie się zmieniło. Berg oświadczył, że wezwany przez feldmarszałka - musi natychmiast wyjechać do Warszawy, w związku z czym przerywa pertraktacje na czas nieokreślony. "Powróciwszy Jen. Morawski do Modlina - brzmi zapis Zwierkowskiego - zdaje raport Wodzowi i pierwszy raz w sztabie oburzono się na widoczną chęć łudzenia nas układami, na umyślną przewłokę, na zakrywanie utajonych zamiarów, aby coraz nowymi kwestiami niweczyć wszystko, o co się ułożono, co prawie za niewzruszone uważano. Postanowiono ruch zrobić - nieprzyjacielowi zaimponować - i albo rozpocząć kroki nieprzyjacielskie na nowo, albo zmusić go do zawarcia stanowczo umowy. Była to chwalebna determinacja... - nieszczęściem inaczej się stało!" I dalej: "Jen. Dembiński z korpusikiem partyzantów już był przeznaczony do przejścia Wisły pod Płockiem dla udania się w Krakowskie. Mniemano, że korpusy Ramoriny i Różyckiego już się połączyły, mniemano, że ruch naszej armii, którego się spodziewano, zatrwoży nieprzyjaciela. Nakazano więc gotowość do wymarszu i domyślano się w armii naszej, że się udamy za Jen. Dembińskim. Polecono wyprawę galarów niby z rannymi do Płocka i o tym zawiadomiono nieprzyjaciela, aby nie strzelał, gdy się nasze statki zbliżać będą zmuszone do lewego brzegu Wisły. Realnie zaś pułk piechoty miał na te statki wsiąść, żołnierze mieli grać rolę chorych, a przybywszy naprzeciw Płocka, opanować stosowny punkt lewego brzegu Wisły, zasłaniać budowę mostu, po którym oddziały wojsk naszych do Płocka udające się przejść miały za Wisłę... Dwie były drogi dla naszej armii: udanie się na lewy brzeg Wisły za korpusikiem Jen. Dembińskiego, albo uderzenie na prawym brzegu na korpus Krejtza, zwiodłszy ruchem korpusiku Jen. Dembińskiego nieprzyjaciela i zwróciwszy całą jego uwagę na lewy brzeg Wisły. Lecz rady sztabowe, jak się pokazało, zniweczyły zamiary działania zaczepnego, rokującego zwycięstwo". Powodem odwołania w ostatniej chwili zamierzonej operacji było dotarcie do Modlina tej samej piorunującej wieści, którą adiutant Buturlin przekazał był w Nowym Dworze generałowi Bergowi: 17 września 1831 r. korpus generała Ramoriny, naciskany coraz mocniej przez nieprzyjaciela, wszedł do Galicji i poddał się Austriakom. Zarzucenie przez główną kwaterę planów ofensywnych wywołało potężne niezadowolenie - zwłaszcza w dołach żołnierskich i w stronnictwie ruchu. "Pokazało się nieukontentowanie w obozach i twierdzy - wspomina Zwierkowski. - Patryoci tak nieczynność jako też parlamentowanie i oddawanie miejsc obronnych nieprzyjacielowi uważali za zgubne. Cywilni i wojskowi zaczęli szemrać, trwogą przerażony sztab - dawna mara (15 sierpnia - M.B.) niepokoi starszyznę wojskową, która wszystko przypisuje klubistom. Polecenia wydane chwytania osób podejrzanych. Dla bezpieczeństwa Wodza straż jego powiększona batalionem weteranów czynnych [...] Duch to narodowy i głosy ludzi nieugiętych przerażały działających nie tak, jak należało; duch to narodowy oburzał się na samo domyślanie się najgorszych następstw z umów. Zadrżeli ci, co wodza od zaczepnego działania odwieść postanowili. Siła bagneta przycisnęła chwilowo oburzenie, ale ślad nie zmazany zostaje, że już w Modlinie wystawieni byli na niebezpieczeństwo; nie korzystali oni z tej przestrogi dowodzącej niechęci układania się - nieszczęściem zło przemogło!" Przerażona Główna Kwatera polska postanawia za wszelką cenę powrócić do zerwanych układów. Ponieważ feldmarszałek Paskiewicz uważa za główną przeszkodę w rokowaniach to, że polscy parlamentariusze reprezentują tylko armię, a nie mają mandatu zwierzchniej władzy cywilnej - polski naczelny wódz gen. Rybiński zamierza ten szkopuł usunąć. "Zdaje mi się 19 września - wspomni później prezes Rządu Narodowego Bonawentura Niemojowski - Wódz Naczelny, zaprosiwszy mnie do Modlina, w kwaterze Jenerała Ledóchowskiego (Ignacego - komendanta twierdzy - M.B.) oświadczył mi, iż jestem przeszkodą jedyną układów i proponował mi, abym władzę moją złożył w jego ręce. - Działo się to właśnie w tej chwili, gdy Jenerał Dembiński dostał był rozkaz ruszenia ku Płockowi i Marszałek (Władysław Ostrowski) za porozumieniem się z nim zamierzył wraz z członkami Sejmu, pod zasłoną tej komendy, przeprawić się przez Wisłę, lecz jeszcze znajdował się w Zakroczymie. Na powyżej wymienioną propozycję Wodza Naczelnego oświadczyłem: >>iż mam władzę oddaną, abym ją wykonywał, nie abym ją na innych zlewał; że tego nie uczynię, chyba przemocy ulegnę lub też gdy mnie Sejm odwoła - o co się do Marszałka udać radziłem. Czyli Wódz Naczelny miał jakie później z Marszałkiem względem połączenia władzy narady? O tym nie wiem<<". W rezultacie: Rząd Narodowy, oddawszy się w opiekę korpusowi generała Umińskiego, wyruszył w ślad za korpusikiem gen. Dembińskiego i sejmem do Płocka. "Wódz Naczelny - słowa Zwierkowskiego - widząc w tym zdarzeniu większą łatwość dojścia do ratyfikacji armistycyum, umocował Jła Morawskiego do zawiadomienia o tym Jła Berg i do żądania od niego widzenia się". "Szwoleżer złej konduity" przytacza w swoich notatkach pełny tekst korespondencji, która nastąpiła później między generałami Morawskim i Bergiem. Widać z tych listów, jak gruntownie odmieniło sytuację zejście ze sceny korpusu Ramoriny. "Do J.W. Jenerał-Majora Berg. - dnia 19 września 1831 r. Panie Jenerale! Uważam za moją powinność donieść JW. Panu, że od chwili, gdy miałem honor do niego pisać - władze Sejmu i Rządu ustały i że nie exystuje żadna inna zwierzchność, tylko ta, która spoczywa w ręku Naczelnego Wodza - Spodziewam się, że ta okoliczność zrządzi większą łatwość we wszelkiej negocyacyi, której by było celem wstrzymanie krwi rozlewu i pacyfikacyja dwóch narodów, i jest jednym z tych powodów, że pragnę widzenia się, którego pozwalam sobie żądać od JW. Pana przez adiutanta przywożącego moją ostatnią expedycyą - (podpisano) Morawski Jen. Brdy". Zwierkowski opatruje list Morawskiego kwaśnym komentarzem: "Zapewnienie to tak stanowcze, nosi cechę zapewnienia podobnego jakie dawał niegdyś Jen. Prądzyński nieprzyjacielowi - Władza Sejmu nie ustała, Sejm nie zlał na osobę Wodza attrybucyj służących Prezesowi Rządu, nie odstąpił tych, które w swym ręku trzymał [...] Czyn więc spełniony śmiało nazwać mogę zbrodnią prowadzącą do układów, hańbę tylko narodowi i walecznej armii przynieść mogących". Po czym odpowiedź gen. Berga: "Do Jenerała Morawskiego 20 września 1831 z Warszawy. Panie Jenerale - Odebrałem w nocy list, któryś J.W. Pan pisał do mnie pod datą 19 września i miałem honor przedstawić go Panu Marszałkowi naczelnemu dowódcy - Ale jeszcze mnie nie upoważnił do przyjęcia proponowanego przez Pana widzenia, gdyż już wiele czasu upłynęło na nieużytecznych rozmowach - Marszałek odebrał urzędowy raport, który go oświeca, że korpus armii polskiej dowodzony przez Ramorino, zostawszy pobity przez połączone wojska Jenerałów Roth, Rosen i Kraszewskiego, zaczął odwrót zupełny, w ciągu którego zmuszony został do kilku niepomyślnych spotkań się, a na końcu z pozostałą siłą około 10 000 ludzi wynoszącą z bronią i bagażami schronił się do Galicyi, nie mogąc ani jednego człowieka przerzucić na prawy brzeg Wisły - Wojska Austryackie zgromadzają się dla rozbrojenia tego korpusu. Tymczasem 32 000 wojsk Cesarskich stoi o wystrzał działowy na obserwacji granicy. Ten ważny wypadek powinien zapewnić spokojność południowj Polski. - Przyim itd. (podpisano): Jenerał Fr. de Berg". I kolejny list gen. Morawskiego: "Nowy Dwór 20 września 1831. List pod datą 20 września, który miałem honor odebrać od J.W. Pana, stawia mnie w wątpliwości, czy on zamyka w sobie odpowiedzi na... moje expedycye, które miałem honor przesłać w ciągu dnia wczorajszego. Pochlebiam sobie, że J.W. Pan ujrzałeś w ostatniej mojej korespondencyi, że wódz naczelny ... (jest) ... wolny od wszystkich mogących nastąpić kolizyi; umowy które by mogły mieć miejsce, powinnyby nas doprowadzić do stanowczego rezultatu i dowieść przynajmniej naszej wiary w znoszeniach się, któreśmy rozpoczęli celem zaprzestania kroków nieprzyjacielskich pomiędzy dwoma narodami. Armija nie wymaga nic dla siebie i nie mając nic na sercu, jak tylko najdroższą sprawę ojczyzny, gotowa jest do wszystkiego co by było zgodnem z honorem narodowym, a jak dowodzą detale, które J. W. Pan raczyłeś mi zakomunikować o korpusie Jen. Ramorino, wkroczy raczej na ziemię obcą, uciekając się pod prawa narodów, niżeli się poważy podpisać cokolwiek bądź, co by mogło ubliżać honorowi narodowemu, którego jest strażniczką - nasze postępowanie od dnia 8 b.m. jest rękojmią naszej dobrej wiary. Nie zaczniemy walki nierównej, jak tylko z ubolewaniem, wiedząc, że nie zawsze liczba stanowi o losie kampanii. Obrażony honor narodowy i rozpacz mogą nam podać w ręce nową broń - Naczelny Wódz nie chcąc na siebie brać odpowiedzialności za krew przelaną i nieszczęścia, które na nowo mogą kraj obarczyć upoważnił mnie do dowiedzenia się o ostatecznych J.W. Feld Marszałka Paszkiewicza Erywańskiego intencjach. Przyim itd. (podpisano) Jen. Morawski". "Musiał już wódz polski odebrać doniesienie o wyparciu do Gallicyi Ramoriny - odnotowuje Zwierkowski pod datą 21 września - ale czekał jeszcze rezultatu tak usilnie błaganego widzenia się Jen. Berg z Jen. Morawskim. Tymczasem odbywała marsz główna Armija ku Płockowi, znaczna jej część nocowała w okolicy Wyszogrodu - w Płocku pułk 3. strzelców pieszych i pułk 9. piechoty liniowej zajęły i prawy, i lewy brzeg Wisły pod Płockiem. Jen. Dembiński ze swym oddziałem jazdy i strzelców przybył do Płocka. - Inżyniery i sapery budowali most. - Tegoż dnia Jen. Berg doniósł Jen. Morawskiemu, że przybywa do Modlina (chyba do Nowego Dworu? - M.B.) upoważniony do komunikowania ostatecznych warunków, pod którymi umowa zawarta by być mogła. Jenerał Morawski udał się do Nowego Dworu, gdzie Jen. Berg podał warunki: 1. Zupełne poddanie się królowi konstytucyjnemu, 2. Wysłanie deputacyi do Cesarza i Króla, 3. Pozostanie na dyslokacyi z bronią i bagażami w W-t wie Płockiem, 4. Niezwłoczne oddanie Modlina. Obok tego - dodaje Zwierkowski - oświadczał Jen. Berg w imieniu F.M. Paszkiewicza, że każdy Jenerał i dowódca korpusu, który by chciał przechodzić Wisłę i rozpoczynać kroki nieprzyjacielskie poza terrytoryum W-twa Płockiego, wyjęty zostanie spod prawa. - Był to rozkaz złożenia broni, ukończenia walki, poddania się Mikołajowi, połączony z zastraszeniem, i dowodzi, że nawet ruch nasz do Płocka był wiadomy. - Jen. Morawski w nocy wraca do Modlina w celu udania się stamtąd pod Płock i rozmówienia z Wodzem Naczelnym, który był w marszu". Generał Rybiński odebrał raport generała Morawskiego pod wieczór 22 września. W wyniku nowych wiadomości z marszowej kwatery głównej w Słupnie, wyszedł rozkaz zatrzymania ruchu wojsk. "Przez całą noc 22 na 23 - świadczy Zwierkowski - zamiast przechodzić jak najspieszniej na lewy brzeg Wisły, jak się spodziewano, czego potrzeba wymagała, co nawet w Modlinie prawie było zdecydowane, wojsko spoczywało w obozie. Tylko oddział Dembińskiego posunął się do Gombina i czaty kozackie spędzał, postrach roznosił, kuryerów chwytał... niespokojności nabawił Moskali w Warszawie koczujących. Feld Marszałek Paszkiewicz polecił najśpieszniej Pahlenowi od Kursunia naprzeciw Modlina stojącemu, a Knoryngowi od Kalisza idącemu maszerować naprzeciw nas i drogę w Krakowskie przecinać. Siły zastępować nam mające (drogę) były szczuplejsze od naszych, zwycięstwo przez wojsko polskie niezawodnie odniesione być mogło, duch żołnierza osłabiony przez dowódców byłby dawnej tęgości, ale przybycie Jła Morawskiego, a wskutek relacji jego zwołanie rady i wstrzymanie przebywania Wisły w nocy 22 na 23 sparaliżowało najpiękniejsze nadzieje; dało czas koncentrowania się nieprzyjacielowi". W radzie wojennej, zwołanej do Słupna na dzień 23 września o godzinie 7 z rana, uczestniczyło czterdziestu generałów, kilku dowódców pułków oraz prezes Rządu Narodowego Bonawentura Niemojowski, który wprawdzie na radę zaproszony nie był, ale z urzędu miał prawo w niej uczestniczyć. Zebranym "podane zostało przez wodza naczelnego zapytanie, czyli przejście Wisły i dalsze przedłużanie walki rokuje korzystne rezultaty? Po długich rozprawach, w których znudzeni wojną Jenerałowie i pułkownicy nędzny stan wojska, zły duch żołnierza i ostrość pory roku przesadzonymi malowali kolorami, już naprzód można było przewidzieć skutek głosowania - pomimo silnej opozycji sześciu, którzy o naszej sprawie nie zwątpili, większością trzydziestu czterech głosów koniec rewolucji zdecydowany został". Zwierkowski w radzie wojennej w Słupnie nie uczestniczył, ale wiadomości o niej miał z pierwszej ręki - od swego bezpośredniego przełożonego w wojsku. "Pułkownik Lewiński, dowódca pułku 2-go krakusów, w którym podówczas jako major zostawałem - notuje pan Walenty pod datą 23 września - gdy z rady ze Słupna powrócił pełen uniesienia i gniewu na wodza i dowódców piechoty, których oszukanymi, egoistami lub złymi Polakami nazywał, rzekł do mnie" >>Nie spodziewałem się, aby taka większość była za złym i zgubnym projektem, ale to przywódcy piechoty, którym się bić nie chce*, (* Nastroje w piechocie były gorsze niż w kawalerii z przyczyn materialnych. Żołnierz piechoty, pochodzący w znacznej części z nowego naboru, nie zaprawiony do trudów wojaczki, trzęsący się z zimna w swoim letnim mundurze, kaleczący sobie nogi w bezcelowych marszach, kontrmarszach, odbywanych w dziurawych butach lub w ogóle bez butów - łatwiej ulegał nastrojom defetystycznym i parł do najszybszego zakończenia wojny.) wyłącznie prawie radę składali, stanowili decyzyą, a do nich się i nasi Jenerałowie od kawalleryi, obydwa Skarżyńscy, Wąsowicz, Jagmin, Mller i inni podobni przyłączyli. Było nas może więcej czterdziestu, a piąta czy szósta część była za biciem się, czyli przechodzeniem Wisły, bo to jedno znaczyć miało; starzy, jak Małachowski, Wojczyński najlepiej się odzywali, ale i ich, i Prezesa Rządu, który się mocno trzymał, zagłuszyli sztabowce i piechury. Osobliwy sposób wotowania wynaleźli, żeby każdy na świstku napisał swe zdanie, to było dogodne dla ludzi, co się zakryć chcieli, chociaż po ich gadaninie można było przewidzieć, jak kto myśli. Panowie sztabowi zbierali kartki, ja nic nie pisałem, tylkom powiedział: bić się, i to jak najprędzej. Po obliczeniu podobno sześć czy osiem tylko głosów było, żeby się bić, a trzydzieści kilka nie (za dalszym prowadzeniem wojny wypowiedzieli się generałowie: Małachowski, Umiński, Bem, Pac, Węgierski oraz dwaj dowódcy pułków: ppłk Mikołaj Kamiński i płk Lewiński - M.B.). Potem mówiono, aby delegację wysłać do Petersburga, gdyśmy oburzeni wychodzili, przeto żadnej opozycji nie było. Zdawało mi się (nadal słowa płk. Lewińskiego - M.B.), że już wszystko wprzód w sztabie było ukartowane, bo nawet mówiono, że do delegacji potrzeba tych Jenerałów powołać, którzy byli Jenerałami mianowanymi przed rewolucją, jak: Morawski, Milberg i Dziekoński - a Wódz rzekł: ja się zastosuję do większości. Wszystkiego złego sprawcą (byli) Morawski i sztab... oni to w wielu i dobrych wmówili, że się bić nie można. Prezes się odgrażał, wyjeżdżając dał się słyszeć, że tak być nie może, że złemu starać się będzie zaradzić...<< Po krótkiej rozmowie - kończy swą relację Zwierkowski - rzekł do mnie dowódca pułku : >>Oto pokażemy, że bić się można, idźmy za Dembińskim za Wisłę, ręczę, że cała kawaleria pójdzie za nami, może i artylleria, a nawet i piechoty część, bo wiem, że żołnierz dobry, tylko dowódcy źli<<. - Nie tylko dzieląc, ale popierając to zdanie, dowódca kazał konie siodłać. - Dano znać, że w Płocku Sejm się zbiera i wtenczas dowódca rzekł do mnie: >>Jedź na Sejm, kolego, ale trzymajcie się ostro, aby się bić, tymczasem ja do innych pułków pójdę, aby się porozumieć<<". Pojechał tedy major, deputowany na sejm do Płocka, aby wesprzeć swoim głosem jeszcze jedną próbę uratowania niepodległości. Jakiż to obraz przejmujący ta ostatnia sesja powstańczego sejmu! Że też nie odmalował tego żaden z dziewiętnastowiecznych malarzy historycznych! Czterdziestu kilku senatorów, posłów i deputowanych skupionych w nawie płockiego kościoła. Umordowani dwutygodniową tułaczką, brudni, nie ogoleni - niektórzy z pewnością głodni. Wielki pan Antoni Ostrowski obok demokraty Joachima Lelewela, społeczny radykał Jan Olrych Szaniecki obok "arcykonserwatysty" Aleksandra Wielopolskiego. Ostatnia reprezentacja walczącej Rzeczypospolitej! Obrady zagaił prezydujący w senacie wojewoda Antoni Ostrowski: "Im sprawa Ojczyzny naszej większym niebezpieczeństwem zagrożona - powiedział - tym więcej interesującym jest widzieć was nie opuszczających steru, kiedy taż Ojczyzna nasza jest tak cierpiąca. Idziemy za nitką wypadków szybko po sobie następujących; wszyscy dzielimy to zdanie, iż jak najspieszniej radzić nam trzeba nad tym, co jest naglejsze. Z tego, co nam dotąd jest wiadome, dorozumiewać się możemy, iż uczynione tu będą ważne wnioski, które starajmy się roztrząsać z całą ścisłością i sumiennością, aby czasu zbyt drogiego nie marnować..." Potem minister spraw zagranicznych w Rządzie Narodowym Teodor Morawski odczytał "przedstawienie" obecnego na sesji prezesa Bonawentury Niemojowskiego: "...wiadome są Izbom połączonym kroki przez Wodza Naczelnego przedsięwzięte celem wyjednania zawieszenia broni i połączenia się głównej armii z oddziałami w innych województwach pozostałymi. Zerwanie tych układów powodowało do ruchu ku Płockowi, lecz gdy przejście Wisły miało być uskutecznione, przybycie jenerała Morawskiego z ostatecznym oświadczeniem jenerała rosyjskiego w imieniu feldmarszałka Paszkiewicza, iż nie będzie w żadne wchodził układy, tylko bezwarunkowej żąda submisyi, na Radzie Wojennej objawione, miało ten skutek, iż gdy poddana została do głosowania kwestia, czyli przejście Wisły może pomyślne dla kraju rokować skutki, trzydzieści cztery głosy oświadczyły, że nie może, a sześć, że może. Gdy tym sposobem w położeniu obecnym wojska Prezes Rządu Narodowego widzi je na niechybną wystawione zgubę i nie ma sposobów ratowania honoru wojska, jak przez złożenie urzędu i oddanie na powrót w ręce Sejmu władzy, która się staje bezskuteczną, upraszam przeto - słowa Niemojowskiego - o uwolnienie mnie od obowiązków Prezesa Rządu Narodowego, aby Sejm mógł bezpośrednio obmyślić środki ratowania, jeżeli nie sprawy, to przynajmniej honoru narodowego". Rezygnacja Bonawentury Niemojowskiego wywołała ogólną konsternację i niezadowolenie. Nie licząc się z powagą kościelnego wnętrza, reprezentanci narodu burzliwie wyrażali swoje protesty. Krzyczano o niewdzięczności i o prywacie. Rzecz wyjaśnił dopiero marszałek Izby Poselskiej, Władysław Ostrowski. "Prezes Rządu Narodowego nie może być przez nas o niewdzięczność obwiniony - powiedział marszałek. - Nie dlatego bowiem składa nam dymisję swoją, aby się w tak krytycznym, jak dziś, położeniu od obowiązków Prezesa chciał uwolnić, ale dlatego, iż ponieważ nominacja Naczelnego Wodza od niego zależy, władzę zaś Rządu widzi być zachwianą; gdy nadto przekonany jest, iż ktokolwiek zanominowałby w tej chwili, nominacja jego nie pociągnęłaby tego zaufania, jakie mieć będzie nominacja wychodząca od Sejmu; oto są przyczyny, dlaczego odwołuje się w tej chwili do Sejmu. Prezes Rządu uważał nadto, iż byłoby daleko pożyteczniej, aby władze dziś rozdzielone w jedną skoncentrowane być mogły, aby Naczelny Wódz był razem i Prezesem Rządu Narodowego, co zdaniem dzisiejszego Prezesa Rządu znacznie dopomagałoby spieszniejszemu wykonaniu wszystkich ruchów wojska i jego zaopatrzenia pod każdym względem potrzebie. Te były powody, dla których Prezes Rządu Narodowego złożył dymisję swoją; podług tego sądząc, nie należy go o niewdzięczność obwiniać, ale owszem, oddać hołd jego patryotyzmowi i czystości zamiarów". Sejm uznał słuszność argumentów marszałka Ostrowskiego i dymisję Niemojowskiego przyjął. Potem zajęto się głównym punktem porządku dziennego: wyborem nowego wodza naczelnego, który - zgodnie z sugestią Niemojowskiego - miał być równocześnie prezesem Rządu Narodowego. Wodzem naczelnym absolutną większością głosów wybrany został generał dywizji Jan Nepomucen Umiński. (Wynik wyborów był następujący: Umiński głosów - 22, Bem - 9, Dembiński - 4). Nowy wódz pokrzyżował jednak zamiary sejmu, gdyż przyjmując dowództwo armii, odżegnał się stanowczo od przyjęcia władzy cywilnej. "Ostatnia chwila życia mojego nie może być hojniej wynagrodzona - mówił wzruszony - jak kiedy te uczucia czyste, które od samej młodości w piersi mej żywiłem, tę religię, że będę zawsze prawym Polakiem, Ojczyźnie mojej poświęcić mogę. Odbieram dowództwo nad wojskiem i tam go poprowadzę, gdzie mi go sława poprowadzić każe. Przyszłość wypadków w ręku Boga spoczywa, lecz odbierzcie rękojmię, że zrobię to, co możność człowieka zrobić każe, i uchowam honor wojska i człowieka. Co do cywilnej władzy, tej przyjąć nie mogę. Pierwszym będę, który będzie popierał i szanował rozkazy. Jestem Polak i przyszedłem Polsce służyć pod Rządem: na to nie pozwolę, byśmy się przemienić mieli w hordę Lisowczyków. To jest moja religia i tę całą siłą popierać będę, na to przysięgam i proszę, aby Rząd cywilny przy kim innym pozostał. Wiem, kogokolwiek Izby wybiorą na to dostojeństwo, będę umiał go uważać, siebie wyżej nie widząc tylko zawsze jako sługę Narodu". W diariuszu sejmowym dochował się piękny dialog między nowym hetmanem a marszałkiem Izby Poselskiej Władysławem Ostrowskim. "Marszałek: Naczelny Wodzu! Nie wywiązuj się tylko do połowy Ojczyźnie z tego, coś jej winien. Do połowy, mówię, bo samemu tylko wojsku chcesz przewodniczyć. Decyzya Sejmu już zapadła, Sejm wyrzekł, iż wszystkie władze w jednej osobie skoncentrowane być mają, iż Naczelny Wódz ma być razem Prezesem Rządu. Będziesz miał prawo wybrać Ministrów, bo uchwała, która służyła dotychczasowemu Prezesowi Rządu, służyć i tobie nadal będzie. Będziesz się mógł zatem otoczyć członkami podług swojego przekonania. Taka jest wola Izb i spodziewam się po twoim patryotyzmie i obywatelstwie, że się poddasz woli Sejmu. Generał Umiński: Szanowny Marszałku, do serca twego przemawiam. Czy mógłbym przyjąć obowiązki, którym bym nie mógł odpowiedzieć? W mojem przekonaniu oddzielną być powinna władza Rządu od władzy Naczelnego Wodza: Naczelny Wódz winien być uległy Rządowi. Takie jest moje przekonanie i nie przyjmę żadnego obowiązku, jeżeli nie mam Rządowi ulegać". Po tej wypowiedzi - jak odnotowano w diariuszu sejmowym - "dał się słyszeć w sali obrad odgłos: Niech żyje Naczelny Wódz Umiński! - i z sali posiedzenia na rękach przez Reprezentantów wyniesiony został". Różnica zdań między Bonawenturą Niemojowskim a generałem Umińskim znalazła wyraz w dwóch kolejnych uchwałach sejmu. Pierwsza - powzięta przed przemówieniem Umińskiego - miała brzmienie następujące: "Izba Senatorska i Izba Poselska na przedstawienie Prezesa Rządu Narodowego w Radzie Ministrów, bacząc na grożące sprawie publicznej niebezpieczeństwo, uchwaliły i uchwalają, co następuję: Art. 1. Bonawentura Niemojowski zostaje od obowiązków Prezesa Rządu Narodowego uwolniony. Art. 2. Władza Prezesowi Rządu Narodowego uchwałą z d. 17 sierpnia r.b. nadana, zlewa się na Wodza Naczelnego siły zbrojnej, który oraz używać będzie atrybucyi, jakie uchwałą z d. 24 stycznia r.b. oznaczone zostały. Art. 3. Wodzem Naczelnym siły zbrojnej narodowej mianuje się (Jenerał dywizyi) Jan Nepomucen Umiński, większością głosów Izb połączonych wybrany. Art. 4. Macieja Rybińskiego, jenerała dywizyi, dotychczasowego (Naczelnego) Wodza siły zbrojnej narodowej odwołują Izby połączone mocą niniejszej uchwały. Art. 5. Uchwała niniejsza ma moc obowiązującą dopóty, dopóki inaczej Sejm nie postanowi. Wykonanie jej poleca się Wodzowi Naczelnemu siły zbrojnej narodowej". I uchwała druga - powzięta w godzinę później, po wymówieniu się Umińskiego: "Izba Senatorska i Izba Poselska, zważywszy, iż jenerał Umiński, Wódz Naczelny siły zbrojnej narodowej, wzbrania się połączeniu władzy cywilnej i wojskowej w jednej osobie, postanowiły i stanowią, co następuje: Art. 1. Władza Prezesa Rządu uchwałą z daty 17 sierpnia r.b. oznaczona a z mocy art. 4 uchwały dzisiejszej z władzą Naczelnego Wodza połączona, przestaje być atrybucyą tego Wodza Naczelnego i będzie znowu tak, jak była, oddzielną, stosownie do praw dotychczasowych. Art. 2. Władzę Prezesa Rządu sprawować będzie JW. Bonawentura Niemojowski, poseł Wartski, jednomyślnością na tę dostojność powtórnie powołany. Art. 3. Wykonanie niniejszej uchwały poleca się Rządowi Narodowemu". Następnie sejm wyłonił ze swego grona trójosobową delegację dla doręczenia dymisji generałowi Rybińskiemu i oficjalnej nominacji - generałowi Umińskiemu. Na delegatów wybrano: posła wilejskiego Władysława Platera, posła przasnyskiego Wincentego Chełmickiego oraz deputowanego warszawskiego Walentego Zwierkowskiego. Tym sposobem znalazł się pan Walenty w samym centrum osobliwych wydarzeń, które rozegrać się miały w ciągu paru najbliższych godzin. W drodze do głównej kwatery w Słupnie delegacja sejmowa spotkała generała Umińskiego, który poinformował ją o swoich czynnościach i dokonaniach od chwili opuszczenia nawy płockiego kościoła. Nowy wódz naczelny zdążył już był objechać kilkanaście pułków, ale wyniósł z tej "objażdżki" wrażenia niewesołe. Żołnierze i podoficerowie przyjmowali go na ogół dobrze, jako tego, który na porannej radzie generałów oświadczył się najmocniej za dalszą walką. Ale starsi oficerowie zdawali się wyraźnie sabotować nominację sejmową. W dywizji gen. Kazimierza Skarżyńskiego dowódca jednej z brygad generał Stanisław Dunin-Wąsowicz - dawny towarzysz broni Zwierkowskiego z pułku szwoleżerów - wykrzyknął nowemu hetmanowi prosto w twarz: "Niech żyje naczelny wódz Rybiński!" W innej z wizytowanych jednostek stosunek oficerów do elekta sejmu był tak nieprzychylny, iż Umiński był zmuszony oświadczyć, że "jeżeli który z oficerów pójść za nim nie zechce, to podoficerów przed front powoła". Należy przypuszczać, że ta wysoce niepolityczna pogróżka rozniosła się migiem po innych pułkach nie przysparzając nowemu hetmanowi sympatii u reszty korpusu oficerskiego. Po doręczeniu nominacji generałowi Umińskiemu, delegaci udali się do głównej kwatery wodza destytuowanego. "Jenerał Rybiński - brzmi sprawozdanie Zwierkowskiego - odczytawszy uchwałę, oświadcza po dwakroć: akceptuję, akceptuję dymissyą, lecz panowie przekonacie się sami, jaka opinia w sztabie, jakie zdanie J-łów i dowódców, których wielu tu przybyło, dowiedziawszy się o tym, co miało miejsce w Płocku..." Wysłannicy sejmu posłuchali rady zdymisjonowanego wodza i zabrali się do badania nastrojów obecnej w Głównej Kwaterze starszyzny wojskowej. "Było w drugiej izbie pełno oficerów wyższej rangi, z którymi delegowani wdali się w rozmowę" - referuje "szwoleżer złej konduity". Wynik sondażu przygnębił delegatów: "prawie powszechny głos dowódców usłyszeli, że burzyciele spokojności wykrzyknęli wodzem J-ła Umińskiego, którego rozkazów słuchać nie myślą". Daremnie delegaci tłumaczyli, że wybór gen. Umińskiego był aktem jak najbardziej legalnym, podjętym przez większość połączonych izb sejmowych. Daremnie powoływali się na posłuszne przyjęcie dymisji przez gen. Rybińskiego. Dowódcy nie dali się przekonać: "Twierdzili, że nie pójdą pod komende J-ła Umińskiego i nie uznają innego wodza, tylko J-ła Rybińskiego, który przez wojsko był w Modlinie wybrany. Różnego rodzaju odgrażania się następowały*, (* Nie cofano się także przed insynuacjami osobistymi. M.in. mówiono, że Umiński, jako karciarz namiętny, gotów kasę zabrać i uciec.) a nade wszystko, że Sejm chyba chce wojny domowej, chce, aby się Polacy między sobą bili albo żeby krwawe sceny nastąpiły". Z tymi smutnymi wiadomościami powrócili delegaci do Płocka. Ale ubiegł ich tam generał Umiński, który otrzymawszy od swoich adiutantów dalsze meldunki o nieprzychylnych mu nastrojach w armii - postanowił z buławy hetmańskiej zrezygnować. "Udał się do Prezesa Rządu Narodowego - informuje zmartwiony Zwierkowski - oświadczył, że widząc wielkie rozdwojenie w armii, szczególniej przez wyższych wojskowych poduszczane, widząc, że to krwawe sceny zrządzić by mogło, bo zawziętość do najwyższego stopnia posunięta, nie chcąc brać na swe sumienie rozlewu krwi bratniej, składa dowództwo". W niesłychanie trudnym położeniu znalazł się po tym wszystkim prezes Rządu Narodowego Bonawentura Niemojowski. W ostatnich dniach historia zmuszała go do wykonywania iście karkołomnych zwrotów politycznych. 19 września odmówił przekazania swej władzy generałowi Rybińskiemu, bo żądano tego dla ułatwienia układów z nieprzyjacielem. W cztery dni później sam wystąpił z wnioskiem o skoncentrowanie całej władzy w rękach naczelnego wodza, bo było to potrzebne dla dalszego prowadzenia wojny. Po złożeniu dymisji przez Umińskiego, sytuacja ostatecznie się skomplikowała. Mógł wprawdzie prezes domagać się od sejmu wyboru innego naczelnego wodza, jako że byli jeszcze w odwodzie bitni generałowie: Bem i Dembiński, ale w Płocku nie można już było zebrać wymaganego kompletu sejmowego, gdyż większość reprezentantów po wyborze Umińskiego rozpierzchła się po różnych jednostkach wojskowych. Mógł ostatecznie i sam prezes nominować nowego wodza na własną rękę, ale po odrzuceniu przez armię wodza wybranego przez sejm trudno się było łudzić, że nominat niepopularnego w wojsku rządu dozna lepszego przyjęcia. Pozostawało więc do zrobienia tylko jedno: przywrócenie dowództwa generałowi Rybińskiemu. Tylko że po tak kompromitującym dowodzie swojej słabości Rząd Narodowy nie mógł już liczyć na jakikolwiek posłuch w wojsku. Ale innej rady nie było. Wypełniony zdarzeniami dzień 23 września zakończył się wysłaniem pisma do gen. Rybińskiego. "Prezes Rządu Narodowego do Naczelnego Wodza siły zbrojnej narodowej - Wypadek dzisiejszej Rady wojennej był mi powodem do złożenia w ręce Sejmu władzy, którą mi był powierzył. - Sejm wybrał JW. J-ła Umińskiego naczelnym wodzem, a gdy tenże władzy cywilnej przyjąć nie chciał, powołał mię powtórnie na Prezesa Rządu. Jenerał Umiński unikając rozdwojenia w wojsku i nie chcąc nowych klęsk wojny domowej na Ojczyznę naszą ściągnąć, zażądał uwolnienia od obowiązków wodza naczelnego, które z mocy prawa mi służącego powtórnie w ręce JW. Pana oddaję pragnąc tym sposobem położyć tamę dalszym nieszczęściom. Gdy jednakże wśród tych okoliczności władza cywilna nie jest przy wojsku potrzebna, mam zamiar wraz z Sejmem oddalić się za granicę: upraszam przeto JW. Pana, abyś do granicy pruskiej raczył osobom do składu (rządu) należącym, spólnie z Sejmem dodać straż dla ich zabezpieczenia. - Chciej także JW. Pan upoważnić od siebie osobę, która by kassę skarbową odebrała; rachunek zaś z wydanych dotychczas pieniędzy zostanie przez kassę jeneralną interiminalną doręczony. W Płocku dnia 23 września 1831 r. (podpisano) Niemojowski". Dwa następne dni upływają na gorączkowych przygotowaniach do ewakuacji rządu i sejmu. "Szwoleżer złej konduity" czynnie w tych przygotowaniach uczestniczy, jako że właśnie jemu powierzono eskortowanie władz cywilnych w ich ostatniej podróży służbowej. "Marszałek i Prezes Rządu wybierali się w podróż, eskorta przeznaczona, której dowództwo z dwoma szwadronami 2-go pułku krakusów Majorowi W. Zwierkowskiemu polecono [...] krakusy eskortowe weszli do miasta i wtenczas zaczęli cywilni śmielcy pokazywać się na ulicach (mowa tu zapewne o lewicowych dziennikarzach i innych działaczach stronnictwa ruchu, którzy musieli się ukrywać przed szykanami wojennego gubernatora Płocka gen. Wronieckiego - M.B.) [...] Karawana coraz większa się zbierała, wyprawiono ją do pierwszej wioski na trakt przez Sierpiec do Rypina prowadzący; wzmocniono eskortę dwoma szwadronami ułanów, lecz wszystko czekało na Prezesa, który załatwić, jak twierdził, nie mógł jeszcze kassowych przedmiotów z wodzem, nie mając odpowiedzi co do kassy względem czego w dniu wczorajszym, raczej w nocy 23 na 24 zrobił zgłoszenie się..." Zwierkowski w swoich notatkach rozpisuje się bardzo szeroko na tematy kasowo-rachunkowe. Dla rządu opuszczającego kraj była to sprawa zasadniczej wagi, szczególnie drażliwa. Wprawdzie kasy pieniężne znajdowały się w Kwaterze Głównej armii, strzeżone przez wojsko i poddane bezpośredniemu nadzorowi naczelnego wodza, ale władze cywilne - w danym wypadku prezes Rządu Narodowego i podległy mu minister skarbu - ponosiły pełną odpowiedzialność za rachunkowość kasy i właściwe gospodarowanie jej funduszami. Nic więc dziwnego, że Bonawenturze Niemojowskiemu tak bardzo zależało na formalnym przekazaniu rachunkowości kas i uwolnieniu się od odpowiedzialności za ich dalsze losy. "Chciał prezes Rządu - słowa Zwierkowskiego - aby wódz wziął na swą odpowiedzialność skarb, kiedy wziął już na swe sumienie sprawę narodową". Ale naczelny wódz nie zamierzał ułatwiać sytuacji rządowi, który dopiero co usiłował odebrać mu władzę: dwa pisma Niemojowskiego do głównej kwatery przyjęte zostały - jak pisze Zwierkowski - w "ponurym milczeniu". Chcąc nie chcąc, musiał prezes odwołać się do innych środków. "Kiedy już prawie wieczorem (24 września) żadnej nie odbiera odpowiedzi, gdy część posłów i urzędników wyjechała za miasto na trakt do Sierpca, Rypina z eskortą, której polecił czekanie w pierwszej wiosce, Prezes nie chcąc bez rachunku i kontroli zostawiać kassy, wzywa, raczej poleca, Komissyi Województwa Płockiego, władzy najwyższej województwa, w którem była polska armija, jedynej władzy cywilnej (pozostającej w kraju), aby pod swój dozór wzięła kassę". I dwa odnośne pisma Niemojowskiego, przytoczone przez Zwierkowskiego: "Prezes Rządu Narodowego w Radzie Ministrów do Komisji Wojewódzkiej województwa Płockiego. Oddalając się z Płocka, kassę skarbu publicznego z Warszawy w dniu 7 września wyprowadzoną pod dozór Komissyi W. na jej odpowiedzialność oddaję. Protokół w Modlinie przez Ministra skarbu spisany świadczy o stanie jej pierwotnym, późniejsze assygnacye i kwity wykażą stan jej obecny; zechce przeto Komissya Wojewódzka niezwłocznie odbyć rewizyą i stosowny spisać protokół. Kassa rzeczona znajduje się pod strażą wojskową w kwaterze głównej wodza naczelnego, przeto Komissya W-ka zgłosi się do tegoż i fundusze wspomniane pod swój nadzór zajmie... Płock 24 września 1831 roku (podpisano) Niemojowski..." "Prezes Rządu Narodowego do Wodza Naczelnego siły zbrojnej Narodowej. Na dwie odezwy względem odebrania kass publicznych pod strażą wojskową w kwaterze głównej zostających nie odebrawszy odpowiedzi, widział się Prezes Rządu przymuszony wezwać Komissyą W-twa Płockiego, aby kassy rzeczone pod swój dozór zajęła. Wzywa przeto Prezes Rządu Narodowego Wodza Naczelnego, aby kassy wspomniane pod dozór Komissyi Wojewódzkiej oddać polecił, która na potrzeby wojska za upoważnieniem Wodza Naczelnego stosowne zarządzi wypłaty. - Płock dnia 24 września 1831 r. (podpisano) Niemojowski". Nie bez kozery "szwoleżer złej konduity" poświęca tyle miejsca sprawom kasowo-rachunkowym. Ta dokumentacja jest potrzebna, bo później - na emigracji - będą się toczyły zażarte spory o to, kto ostatecznie ponosił odpowiedzialność za zagarnięcie przez nieprzyjaciela kas państwowych: naczelny wódz gen. Rybiński czy prezes Rządu Narodowego Bonawentura Niemojowski? Pod datą 25 września Zwierkowski odnotował: "Prezes Rządu i cała karawana, w której najwięcej posłów i senatorów tudzież ministrów i innych ludzi źle widzianych przez Wodza znajdowało się, po noclegu niedaleko Sierpca w małej wioseczce po obozowemu, rusza w dalszą drogę. Przednia straż eskorty i boczne oświecania robią dwa szwadrony krakusów pułku 2-go pod dowództwem Deputowanego Majora Zwierkowskiego, za karawaną postępują dwa szwadrony 6-go Ułanów. Pod Sierpcem nadchodzi doniesienie od Burmistrza Rypina, iż jadący pocztą do Prus Wincenty Niemojowski i Kasztelan Olizar schwytani zostali przez oddział włóczących się Czerkiesów. Szwadron jeden krakusów wyprawiono w pogoń za Czerkiesami..." Krakusom nie udało się dogonić Czerkiesów (niektórzy pamiętnikarze utrzymują, że byli to kozacy, ale wierzyć należy chyba dowódcy eskorty). Dwaj popularni prominenci powstania na chwilę przed przekroczeniem granicy, wskutek własnej lekkomyślności, dostali się w ręce wroga. Obecny w "karawanie" uchodźców redaktor Jan Nepomucen Janowski tak opisuje ten nieszczęśliwy epizod: "Wcześniej przed sejmem wyjechali pocztą kasztelan Narcyz Olizar i Wincenty Niemojowski (dlaczego brat prezesa Rządu Narodowego i naczelnik partii rządowej podróżował pocztą, a nie w karawanie rządowo-sejmowej, pozostaje nie wyjaśnione - M.B.). Gdy przybyli do Rypina, przyszła Niemojowskiemu fantazja do głowy kazać trąbić pocztarkowi. Na odgłos trąbki pocztarskiej wrócili do miasta Kozacy (Czerkiesi), z którego przed chwilą byli wyszli, i zabrali obydwóch [...] Kasztelan hrabia Olizar zdołał ujść z kazamat petersburskich i przybyć na emigrację do Francji [...] Nieszczęśliwy Wincenty Niemojowski, wywieziony z Petersburga do Moskwy, umarł tamże w więzieniu w kilka lat później". I jeszcze jedna wiadomość o powszechnie lubianym i szanowanym "panu Wincentym", przekazana jego bratankowi Janowi Nepomucenowi Niemojowskiemu przez carskiego dostojnika generała-majora margrabiego Pauluzzi: "W 1831 r. przywieźli Wincentego Niemojowskiego po ujęciu wraz z Narcyzem Olizarem do kwatery Pauluzziego, który ujrzawszy że Wincentemu łzy płynęły, podał mu filiżankę herbaty z ciastami i pocieszał temi słowy: - Nie płacz Pan, trzeba się z wolą Bożą zgadzać. - Na to Wincenty: - Ty jesteś młody człowiek a ja jestem stary człowiek. Ty nie wiesz, że ja nie nad sobą, ale nad moją Ojczyzną płaczę. - Wielce to wzruszyło Pauluzziego, poszedł do drugiego pokoju, gdzie swój pamiętnik pisał i ze łzami w oczach zamieścił to sobie". Ostatnią stacją najwyższych władz powstania w ich drodze na emigrację było miasteczko Rypin, do którego dotarto 26 września. "Prezes Rządu, Marszałek i wielu Posłów przybywa do Rypina, gdy Wódz rządzi samowolnie w Płocku - świadczy Zwierkowski. - Prezes wydaje pod datą w Rypinie Manifest, czyli akt urzędowy kontrasygnowany przez ministra Spraw Wewnętrznych i przez sekretarza Rządu podpisany. Akt ten będzie wieczną pamiątką, że Rząd nie zatwierdzał układów, protestował, gdyby Wódz popełnić poważył się nadużycie". Manifest rządowy, dający szczegółowe omówienie wypadków ostatnich dni, kończył się słowami: "Przekonawszy się [...] że tam, gdzie władza Sejmu nie jest szanowana, Rząd narodowy dłużej z godnością urzędować nie może, Prezes oddawszy skarb publiczny pod dozór Komissyi Województwa Płockiego, opuścił miasto Płock i przeniósł się za granicę kraju; dla usprawiedliwienia zaś postępowania swego, wydając niniejszy manifest, oświadcza, iż cokolwiek Wódz Naczelny wyszedłszy z granic swej władzy przedsięweźmie ani honorowi, ani sprawie ojczystej przesądzać nie może. Działo się w Rypinie d. 26 września 1831. (podpisano) Prezes Rządu Narodowego w Radzie Ministrów Niemojowski. Minister Spraw Wewnętrznych (podpisano) Świrski. Radca Sekretarz Jeneralny Rządu (podpisano) A. Plichta". Rząd Narodowy, nie mogąc już sprawować władzy zwierzchniej, opuszczał kraj, ale uwoził z sobą charyzmat suwerenności i niepodległości. Od tej chwili jakkolwiek by postąpił naczelny wódz - kapitulacja w imieniu narodu była już niemożliwa. Przekroczenie granicy odbyło się w tym samym dniu 26 września 1831 r.: "Eskorta odprowadziła Prezesa i Marszałka (Sejmu) do samych słupów pruskich - wspomina Zwierkowski - a gdy rozstali się wojskowi z cywilnymi, odezwała się muzyka, trębacze jazdy zagrali >>Jeszcze Polska nie zginęła<< - był to rozczulający moment, ale dowód, że i w nieszczęściu nie wierzono, aby Polska już zginęła. Cywilni rozbrojeni wskazany mieli pobyt swój opodal granicy. Wojskowi wracali do swej armii; Ułani natychmiast cofnęli się. Krakusy zaś czekać musieli na powrót szwadronu w pogoń za Czerkiesami wysłanego, a potem udali się nazajutrz przez Skąpe do Lipna, a następnie z Lipna ku Wrocławkowi (Włocławkowi)". Zwierkowski pominął w swym sprawozdaniu pewien ważny szczegół zachowany dla potomności w innych przekazach źródłowych z tamtego czasu. Członkowie Towarzystwa Patriotycznego i inni "cywilni śmielcy" udający się na emigrację wraz z Rządem Narodowym i sejmem byli zaopatrzeni w osobliwe "paszporty", przygotowane na ten wypadek jeszcze w Zakroczymiu przez tajny komitet, złożony z Lelewela, Zwierkowskiego, ks. Pułaskiego i Szanieckiego. Treść tych dokumentów była następująca: "Odezwa do ludów Bacząc na położenie rewolucyjnych Obywateli Polski, cnotą i poświęceniem w sprawie wolności i Ojczyzny narażonych na nieubłaganą nienawiść nieprzyjaciół imienia Polskiego i Niepodległości, postanowiliśmy odezwać się do uczucia Ludów, przyjaciół powszechnej wolności, aby Obywatela... (tu następowało nazwisko posiadacza paszportu - przeważnie przybrane - M.B.) sercem braterskim przyjąć chciały. Poświęcił on wszystko, co miał drogiego w Ojczyźnie, wielkim celom postępującej Ludzkości. Opieka jego do Ludów należy". Po wyprawieniu za granicę rządu i sejmu deputowany major Walenty Zwierkowski powrócił ze swymi krakusami do armii, aby dzielić jej losy do końca. Takie samo postanowienie powzięła grupka członków sejmu, którym opuszczanie kraju przed ostatecznym zakończeniem działań wojennych wydawało się rzeczą niewłaściwą. Tworzyli tę grupę dwaj czcigodni senatorowie: Antoni hrabia Ostrowski i dawny szwoleżer napoleoński Michał hrabia Pac oraz znani ze swych demokratycznych przekonań posłowie: Joachim Lelewel, Jan Olrych Szaniecki, Franciszek Trzciński, Kantorbery Tymowski i Jakub Malinowski. Wszyscy oni, wraz z deputowanym Zwierkowskim, zajmą przy naczelnym wodzu stanowiska komisarzy sejmowych, których zadaniem będzie nie dopuścić do podpisania hańbiącej kapitulacji. Schyłek powstania to czas zamieszania i depresji. Obłędem gnana rzesza rozbitków - zapisze kronikarz tych dni - szła na zatracenie, a czując swój bezwład i swoją niedolę, nie zastanawiała się nad środkami ratunku, lecz szukała winowajców, co zaprzepaścili sprawę narodową. Wszyscy, co kiedykolwiek w czasie powstania ważniejszą odegrali rolę, wszyscy, co wypłynęli na widownię, stawali się w tej przedzgonnej chwili przedmiotem najostrzejszych sądów, najdzikszych pogróżek, najciemniejszych plotek i potwarzy". Niektóre fakty, przytoczone w diariuszu Zwierkowskiego, dają pojęcie o ówczesnym zamieszaniu i upadku dyscypliny wojskowej. Oto niezwykłe zakończenie kariery powstańczej generała poety Franciszka Morawskiego, ostatniego ministra wojny w Rządzie Narodowym. "Jen. Morawski - odnotował "szwoleżer złej konduity" - po radzie w Słupnie, widząc, że się na burzę wewnętrzną zanosi, napisał swoją dymissyą, wsunął takową pod papiery Wodza i oddalił się ze Słupna. Nie zaraz spostrzeżono jego zniknięcie, mniemano jednak w kwaterze głównej, że się udał do Modlina dla kontynuowania układów Nowodworskich z Bergiem. Nowy (a raczej przywrócony) Wódz wysyła adiutanta swego za Jen. Morawskim, z expedycyami, wysłany adiutant dowiaduje się w Wyszogrodzie że Jen. Morawski pod tym miastem przeprawił się na lewy brzeg Wisły i prosto udał się do Warszawy, zostawiwszy w Wyszogrodzie list do Wodza. Adiutant oddaje expedycye do Jen. Morawskiego adresowane przednim strażom moskiewskim z żądaniem przesłania takowych do Warszawy; a zabrawszy list do Wodza, wraca do głównej kwatery". Po opuszczeniu kraju przez rząd i sejm ostatnie nadzieje zwolenników dalszej walki skupiają się na generale Dembińskim. Nawet Zwierkowski zapomina o swoich dawnych do niego urazach. Teraz pamięta się tylko o tym, że generał Dembiński nadal chce bić się, a przednia straż jego korpusu znajduje się już na lewym brzegu Wisły! Ale w tych ostatnich dniach nie można już było liczyć na "litewskiego bohatera". - "Jen. Dembiński - słowa Zwierkowskiego - przybywa do Płocka mocno chory. Dom jego otoczony patriotami, którzy błagają, aby stanął na czele armii i prowadził ją za Wisłę, lecz stan zdrowia nie dozwala wyjścia z domu. Nieład i zamieszanie powiększa się coraz bardziej". Tymczasem naczelny wódz - a raczej jego sztab - usiłuje z powrotem ściągnąć zza Wisły oddziały Dembińskiego. Napotyka tu opór młodszych oficerów i żołnierzy, rwących się do walki z nieprzyjacielem. "Rozkazy wysyłane ze sztabu do przedniej straży, aby jak najprędzej wracała zza Wisły, początkowo nie słuchane [...] Piechota i artyllerya dla obrony szańca przedmostowego postawiona podziela zamiary przedniej straży i oświadcza, że każdemu na lewy brzeg Wisły chcącemu udać się przejścia dozwoli, lecz powrotu na prawy wzbroni. - Sztab nieukontentowany poleca znowu odwrót; wykonać ma zabranie mostu Gubernator Płocka (gen. Wroniecki - M.B.), lecz artylerya w szańcu przedmostowym jeszcze z zapalonymi lontami stojąc przy działach, straszy daniem ognia do chcących most zabierać i byłoby przyszło nad Wisłą do przelewu krwi bratniej, gdyby Jen. Dembiński nie polecił swej komendzie usłuchania rozkazu. Już Jen. Wroniecki doznał oporu od kilku oficerów i mało brakowało, aby nie zginął z ręki rodaka". Zwierkowski zdawał się wierzyć, że przejęcie naczelnego dowództwa przez Dembińskiego mogło jeszcze odwrócić sytuację na korzyść powstania. Ale był to chyba nadmiar optymizmu. W tych ostatnich dniach "litewski bohater" był już chory nie tylko fizycznie: jego także ogarnął defetyzm szerzony przez Główną Kwaterę. Wprawdzie nadal oświadczał się gromko przeciwko kapitulacji, ale ratunek widział już tylko w desperackich gestach. "Uśmiechał się mi inny projekt - wyzna później w pamiętniku - dziwaczny może, lecz byłbym go wykonał, gdybym miał prawo tem dysponować, to jest zebrać wszystkie amunicje, ułożyć z nich stos blisko granicy pruskiej, na nim postawić namiot i tyle zebrać żywności, ile mi jej na kilka miesięcy potrzeba było, i tam póty siedzieć w pogotowiu wysadzenia się w powietrze, póki cesarz, wzruszony szlachetnością tej determinacji, nie przyznałby jakich ulg Polakom". Fantastyczny ten pomysł naszedł Dembińskiego zapewne wtedy, gdy wiedział już, że przedzieranie się w Krakowskie utraciło swój sens, gdyż korpus generała Samuela Różyckiego, z którym zamierzano się połączyć, przeszedł 27 września granicę galicyjską i poddał się Austriakom. Tego samego 27 września 1831 Główna Kwatera podejmuje na nowo rokowania z nieprzyjacielem. Na nowych parlamentariuszy, w miejsce zbiegłego do Warszawy generała Morawskiego, wyznaczono: generała Henryka Ottona Milberga, dawnego szefa sztabu Wincentego Krasińskiego w "mieszanym Korpusie Gwardyi i Grenadyerów" oraz generała Ignacego Ledóchowskiego, gubernatora wojennego Modlina. W pierwszej rozmowie z gen. Bergiem polscy wysłannicy dowiadują się, że "Feldmarszałek układać się już nie chce, na delegacyę (do Cesarza) nie zezwala i nakazuje absolutne poddanie się", a także że "Feldmarszałek wierzyć nie może w szczery powrót armii polskiej do swych obowiązków względem cesarza i króla, dopóki twierdza Modlin wydana nie zostanie wojskom Cesarskim". W takim duchu zredagowana była "nota werbalna", przekazana przez generała Berga generałowi Milbergowi. Do noty dołączono wzory wiernopoddańczych deklaracji, które podpisać mieli naczelny wódz i niżsi dowódcy. Przekazując te dokumenty, gen. Berg dodał od siebie, że "uważa za swój obowiązek zwrócenie uwagi PP. Jenerałów Milberga i Ledóchowskiego na skutki, które by sprowadzone zostały przez opór występny ze strony dowódców i oficerów armii polskiej przedsiębrany. Naczelny dowódca wojsk Cesarskich robi ich osobiście odpowiedzialnymi za nieszczęścia, które by sprowadzić mógł szkodliwy opór, i za krew, która by jeszcze przelana była". Po powrocie parlamentariuszy do Kwatery Głównej, mieszczącej się ówcześnie w miejscowości Szpetal Górny pod Włocławkiem, i po zreferowaniu przez nich wyników poselstwa, naczelny wódz polski generał Rybiński zarządza zwołanie rady wojennej. "Mniemać należało - dodaje swój komentarz Zwierkowski - że ani jeden z dowódców nie oświadczy się za haniebnym usłuchaniem rozkazu F.M. Paskiewicza, lecz byli tacy, chociaż niewielu, co zezwalali na wszystko. Tu Jen. Milberg, jak poprzednio w Słupnie Jen. Morawski, przedstawiał niepodobieństwo walczenia, a zdanie to podzielali ci, którzy między najwaleczniejszymi liczeni byli. Dowód to wielki, że odwaga w boju nie pociąga za sobą innego rodzaju odwagi, a ludzie, co kilkakroć nie zadrżeli przed gradem kul, łatwo ulegli złej inspiracyi. Zły duch jakiś rozciągnął chwilowo, lecz to bardzo krótko, swe panowanie, najlepsi patrioci zdawali się nachylać ku splamieniu siebie i walecznej armii, lecz opatrzność czuwała jeszcze nad nami". Rolę opatrzności w danym wypadku odegrał generał Pac, który będąc chory, w radzie wojennej początkowo nie uczestniczył. Kiedy jednak sprawy zaczęły przybierać zły obrót, generał Suchorzewski - sam chory, kusztykający o lasce - pośpieszył do Paca, aby go powiadomić, że "obecność jego, jako mającego znaczenie, jest na radzie konieczna, aby odwrócić cios wymierzony na honor narodowy". Pac zwołuje jeszcze paru innych generałów, nie biorących udziału w naradzie, dołącza się do nich paru oficerów młodszych - i biegną razem do miejsca obrad. Zastają sytuację fatalną: "Na stole rozłożony leżał arkusz papieru, na jednej stronie napisana kwestya poddać się, na drugiej nie [...] Na stronie poddania się już kilka było podpisów, na stronie niepoddania się ani jednego. Jen. Pac chwyta za pióro, przemawia kilka wyrazów patryotycznych i pierwszy podpisuje na stronie niepoddania się. Za nim podpisują się Jenerałowie Wojczyński, Suchorzewski, Ziemięcki, Węgierski, kilku dowódców bateryi, a za nimi każdy przystępuje do stolika, kładzie swe nazwisko w kolumnie nie poddających się". W rezultacie za poddaniem oświadczyli się tylko trzej generałowie, którzy byli już zapisani na arkuszu wotacyjnym: Milberg, Andrychowicz i dzielny dowódca "czwartaków" gen. Bogusławski (gdyby ingerencja Paca nastąpiła wcześniej, może i ci trzej głosowaliby inaczej). Trzej inni uczestnicy rady: generałowie Miller i Jagmin oraz pułkownik Zielonka - wstrzymują się od głosu, tłumacząc, że "wotować nie mogą, boby swe zdanie może, a nie swych podkomendnych objawili". Przytłaczająca większość obecnych wypowiada się za odrzuceniem dyktatu feldmarszałka Paskiewicza. Wódz, jak było jego zwyczajem, przyłączył się do większości. Wytworzyła się wskutek tego nowa sytuacja: droga do kapitulacji została odcięta. Następuje ostatnia próba zmobilizowania armii do dalszej walki. Nie jest to zadanie łatwe, zwłaszcza ze względu na oficerów. "Wielu już dowódców brakowało - notuje Zwierkowski pod datą 28 września - a mianowicie wotujących za układami w Słupnie, a po radzie w Szpitalu jeszcze ich się więcej oddaliło - większa część miała w kieszeni dymissye udzielone przez wodza poprzedniego i tylko do pewnego czasu, i jeżeli układy do skutku dojdą, zostawali przy armii, paraliżując ducha żołnierzy. Wódz przemówił do wojska i żołnierz radosny wydał okrzyk, muzyka zagrała jeszcze Polska nie zginęła i ruszono nad most pod Wrocławkiem (Włocławkiem) zbudowany. Jen. Dembiński przeprawił się ze swym oddziałem jako jeden z pierwszych - Jen. Bem z oddziałem jazdy rekognoskował nieprzyjaciela..." Zwierkowski, jak gdyby zdając sobie sprawę z tego, że jego sprawozdanie z ostatniego zrywu armii powstańczej jest za krótkie i za mało plastyczne, przytacza dodatkowo relację o tych samych wypadkach, spisaną przez swego dawnego zwierzchnika z warszawskiej Gwardii Narodowej, a od wyjścia z Warszawy "prezydującego w Senacie" wojewodę Antoniego Ostrowskiego. "Ku wieczorowi dnia tego (28 września) - wspomina pan wojewoda - gdy dano znać, iż most na dokończeniu, wsiadł Wódz Naczelny na koń - byłem obok niego - Wojsko całe na pięknej i zielonej pod lasem równinie zebrane zastaliśmy - kolejno z wielkim zapałem i z tą wymową, która z dobrych pochodzi natchnień, przemawiał do pułków, przedstawiał, żeśmy zyskali to przekonanie, iż się z nieprzyjacielem układać nie można - że cieszyć powinniśmy się, iż ta część od nas, która była zgangrenowana, odpadła - podli, nikczemni nie wytrwali - opuścili szeregi. - Nie smućmy się, jeszcze - jest zbawienia nadzieja - tylko nie upadajmy. - Badał dalej, tak jakby drażnić chciał walecznych żołnierzy, czyli mają ochotę iść za Wisłę i starać się przerznąć do współbraci. - Na podobne przemówienie wojsko odpowiedziało radosnymi okrzykami. - Wnet się duch dobry znalazł. - Ochota do walki przebiła wszelkie zapory przez niechętnych zastawiane. - Do iścia do marszu naprzód w każdej chwili, w każdem położeniu, Polak, żołnierz polski gotowy i ochoczy: idźmy dalej co żywo bić tych... (słowo wykropkowane przez W. Zwierkowskiego - M.B.) wołali żołnierze - prowadź nas wodzu! Muzyki przygrywały - narodowe pienia brzmiały - wieczór był przyjemny. - Wesołość nagle przystąpiła, z którą dawny już uczyniliśmy rozbrat. - Cała nasza zbrojna tłuszcza nadzwyczajną jakowąś rozogniła się siłą. - Były to ostatnie życia podrygi, myśleli sobie przecież niektórzy - i ja sam tą razą szedłem ochoczo, ale już bez tej ufności, jak gdyśmy przed kilkoma dniami pod Płockiem Wisłę przebywali. - Już tu o każdem naszem poruszeniu wiedzieli Moskale, już się pilnowali, już nam aby pójść w Krakowskie, najniebezpieczniejszy marsz flankowy odbyć wypadało, rzucać się przez Wartę w Kaliskie, wielki czynić okrąg. Nieprzyjaciel zaś w krótkich promieniach mógł nas wszędzie dosięgnąć. - Jen. Pac rzekł do nas kilku - że w dzisiejszym położeniu może nas spotkać los Berezyny - lecz byle walczyć, a wszystko przez podniesienie ducha w wojsku naprawionym być może, więc zawsze pomyślniejsza szansa. - Wódz zaś Naczelny i Jen. Bem za późno się postrzegłszy, że negocyacyami nic nie osiągną, postanowili przedsięwziąć ten manewr rozpaczy. Koło 7-mej wieczorem poczęliśmy więc most przechodzić i znaleźliśmy się w porządnem bardzo miasteczku Wrocławku. Jak dziś to jeszcze pamiętam, iż gdyśmy w połowie byli mostu, spotkaliśmy Jła Bema, który nam te powiedział słowa: przejdzie wojsko spokojnie - mam świeże wiadomości, iż nieprzyjaciel naprzeciwko prawie żadnych sił nie ma - może go uprzedzimy i jako tako udać się nam może. - Z tem większą ochotą i my wszyscy, i Wódz Naczelny kontynuowaliśmy nasz pochód ku miastu, gdzie poczęliśmy rozgaszczać się i brać nieco posiłku - konie pożywiać. - Kawallerya zaś nasza pod dowództwem Dembińskiego przechodziła za miasto i z kozactwem się ucierała..." I dalej: "Nazajutrz do dnia mieliśmy ruszać naprzód i zapewne bić się. Noc się była mocno ściemniła - deszcz jesienny począł kropić - biwaki po górach na prawym brzegu Wisły wśród lasów palące się, dalej blade światła po horyzoncie porozrzucane, oznaczające linią nieprzyjacielskich obozów - to wszystko malowniczy a razem wojenno ponury sprawiało widok - forpoczty nasze za miastem poczęły z kozactwem żwawe utarczki - była to już może godzina 10-ta wieczór - siedzieliśmy u stolika - wtem wchodzi Jen. Węgierski, podówczas sprawujący urząd Ministra Wojny, rzekłem pozdrawiam jenerała, który nie zwątpił o sprawie naszej, nie porzucił wojska, wierzy mu usque ad ' finem*. (* Aż do końca [łac.]) Przyjmuje on mile moje pozdrowienie, lecz szepce mi do ucha: - niech wojewoda siada co żywo na koń - wydano bowiem rozkaz do odwrotu - Moskale w ogromnej sile tuż poza miastem. - Nuż ja i ci, co ze mną byli, do koni, przypadamy do mostu, już spotkaliśmy oddziały na powrót przechodzące. Trudno wypowiedzieć, z jakiem przeklinaniem, rozpaczą, złością, wśród nocy najciemniejszej jeden na drugiego właził, jeden drugiego nie poznawał, jeden drugiego pytał, czy to nowa intryga, czy zdrada, czy co takiego? Późno dopiero w nocy dowiedzieliśmy się od kwatermistrza głównej kwatery, a potem i od samego Wodza Naczelnego, który po północy wrócił do Szpitala, iż gdy już korpus Dembińskiego był przeszedł przez most, wrócił wysłany emissariusz z tą niezawodną wiadomością, iż korpus Pahlena zajął Kowal, iż ma z sobą 40 armat. Słowem iż nieprzyjaciel uprzedził nas w zajęciu takich pozycji, które by stały się zgubnemi dla naszej armii, mogącej być w nieładzie w Wiśle zatopioną. Saperowie w celu zniszczenia przeprawy mieli rozkaz nie odstępować łyżew. O jakże wyrzekali!" Major deputowany Walenty Zwierkowski nie kryje żalu ze zmarnowania ostatniej operacji militarnej w większym stylu. Wierzy, że sprawy mogły się potoczyć zupełnie inaczej. Na poparcie tej tezy przytacza opinię generała Józefa Bema: "Jen. Bem tak się wyraża - Rozpoznanie zrobiłem i dowiedziałem się, że w Brześciu (Kujawskim) był korpus Rossyiski 10 do 12-tu tysięcy ludzi liczący. Kiedy wódz naczelny nadjechał, ruch wojska wstrzymał i pułk już przeprawiony nazad wrócić rozkazał. - To jednak śmiało powiedzieć mogę, że gdybyśmy po przejściu Wisły i zniszczeniu mostu byli całymi siłami, wynoszącymi dwadzieścia kilka tysięcy ludzi i 93 sztuk armat dobrze zaprzężonymi, uderzyli na korpus w Brześciu stojący, bylibyśmy go z łatwością znieśli; a podniósłszy ducha w wojsku moglibyśmy jeszcze byli z wielką działać korzyścią, idąc ku Warszawie i otwierając sobie komunikacyę z Kaliskiem, gdzie jeszcze wszystkie rezerwy kawaleryi znajdowały się". "Co było powodem odwrotu? - snuje rozważania Zwierkowski - dlaczego nie chciano spróbować sił swoich, stoczyć stanowczą bitwę, trudno zgadnąć... Zdaje się, że od wymarszu z Modlina jeden duch przewodniczył w sztabie; a ten był łudzenie nadzieją walczenia tych, co walczyć pragnęli, aby ich chwilowo zabawić, od kroków gwałtownych odwrócić". Dalsze zapiski są krótkie i nie ma już w nich nadziei. Zbliża się rozwiązanie ostateczne. "29 września Po odwrocie zza Wisły oburzenie wielkie w armii, rozprzężenie podwójne, żołnierz widzi, że łudzony obietnicami walki, a gdy się do nieprzyjaciela zbliży, natychmiast dowódcy marsz wsteczny nakazują. Wtenczas to wielu nawet tych oficerów, którzy ochoczo szli za Wisłę, domaga się dymissyj, widząc łatwość uzyskania takowej. Wtenczas większa część woła, że kiedy już walki nie staczamy, ratujmy przynajmniej własne osoby od więzów moskiewskich; a niektórzy napadają na sztab i gwałtownie domagają się świadectw, aby przynajmniej jako ludzie honoru od władz pruskich byli uważani - Jeszcze jedna cząstka woła na Litwę z Dembińskim i słyszy zaręczenie znowu, że na Litwę idziemy. Krzepią się wzajemnie bracia, ale nie wierzą, że ich przeciw Kreutzowi prowadzi Wódz, który drogę zastępuje... W Lipnie nocleg i skoncentrowanie nakazowe, marsz od Szpitala i Wrocławka spiesznie odbywany nuży żołnierza". "30 września Zwołano radę wojenną w Rypinie, ale mało na nią przybyło dowódców, nareszcie nocleg, spoczynek i rozkazy rozesłano, aby się ściągano w okolice Rypina [...] Spotkały się krakusy pułku 2-go z kozactwem; zręcznem ukazywaniem się z daleka naszych krakusów uwiedziony nieprzyjaciel śmiało postępował za Rypin, gdy podpułkownik Lewiński z innej strony wpadł do Rypina i odciął odwrót awantgardzie moskiewskiej, którą zajęto. Posłany z rapportem oficer przywiózł polecenie Jła Milberga, aby jeńców puścić i ustępować, gdyż marsz spieszny polecony. Puszczono więc przeszło szwadron jazdy, który wzmocniony przybywającą kawaleryą moskiewską, wciąż niepokoił krakusów; mniemano, że spieszny marsz będzie na Litwę!" "1 października Przenosiła się główna kwatera do Świebodzina, lecz zaledwo Wódz naczelny z całym sztabem nie wpadł w ręce kozactwa z korpusu Doktorowa, rozciągającego się ku granicy pruskiej, gdy główny Korpus Kreutza postępował przeciw nam od Modlina i Płocka. - W Świebodzinie ostrzeżeni sztabowi oficerowie wjeżdżający jak najbezpieczniej do wsi, że kozactwo za stodołami, zaczęli uchodzić - szczęściem że pół kompanii piechoty blisko było, przeznaczone na straż wodza. Jenerał Suchorzewski bierze tę piechotę i postępuje naprzód ku kozactwu, wysyłając kilku jednych z poleceniem kozactwu, żeby się oddalili, gdyż do nich dadzą ognia - i usłuchali kozacy liczni tego rozkazu". "2 października. Ze sztabu odbierają dowódcy pismo, czyli format ułożony dla podpisywania się oficerów, czy chcą wrócić do Warszawy lub czy chcą dzielić dalsze losy wojska, które przy naczelnym wodzu pozostanie... Chodziła pogłoska, że Jen. Rybiński chce się pozbyć niechętnych, a z resztą rzucić się na Litwę. - Co miało znaczyć to łudzenie żołnierza? Czyli owo czekanie odpowiedzi Paskiewicza na ostatni list Jenerała Milberg, a trzymanie się granicy było chęcią udania się na Litwę? Na koniec zawezwano dowódców na radę do Świebodzina. Lecz nic się na niej nie dowiedziano, tylko że jesteśmy w krytycznem położeniu - a pułkownik Zielonka jak zwykle wszystkiemu przeszkadzał, co miało pozór przedłużenia walki. - Powrócili dowódcy do swoich pułków. Pułkownik Breański otrzymał rozkaz maszerowania do Szenwaldu - Jen. Milberg napisał list do pułkownika Breańskiego, zdając temuż komendę 4-ej dywizyi piechoty jako najstarszemu oficerowi, korzystając, jak się wyraził w liście, z dymissyi poprzednio temuż (Milbergowi) udzielonej - i wielu podobnie się zabezpieczało, podobnie jak on zrobiło!" "3 października. Wojsko całe dostało rozkaz zbliżenia się do pruskiej granicy, kilkudniowy pobyt pod Rypinem dał czas zbliżenia się także korpusowi Kreutza, który ciągnął w stronę drogi prowadzącej na Litwę. - Dowódcy pułków posłali po rozkazy, ale ich doprosić się nie mogli. Nieład panował nie do opisania, nie było w żołnierzu braku dobrych chęci, ale był brak energii w główno komenderującym i sztabie, którzy ciągle wahając się, co zrobić, czekali w miejscu, żadnego ruchu przeciw nieprzyjacielowi nie przedsiębiorąc - i zawsze tym sposobem oddawali wszelką korzyść moskalom. Cywilni, widząc, co się dzieje, opuszczać dopiero gromadnie zaczęli armię i pojedynczo uchodzić do Prus. Wojewodzie Ostrowskiemu dodano małą eskortę, która go pod słupy pruskie odprowadziła, a z nim udało się pozostałych przy wojsku dotąd kilku reprezentantów. Wojskowi, którzy więcej znani z poruszeń rewolucyjnych, straszeni byli pogłoskami puszczanemi, iż uformowano w Brodnicy listę osób mających być wydanym moskalom; gdy więc spodziewano się, że nazajutrz lub trzeciego dnia wkroczy armia nasza do Prus, przebierali się oficerowie także po cywilnemu i szli z odmienionemi nazwiskami na pielgrzymkę. Przebywający granicę cywilni natychmiast rozbrajani zostali, jeżeli który najmniejszy kawałeczek broni miał przy sobie; pędzono ich do pustego klasztoru za miasto, gdzie zamknięci zostawali w wilgotnych celach niby na kwarantannę od cholery ustanowioną, nie... (dostając) żadnego pożywienia, a konie na dziedzińcu klasztornym również głodem morzono, aby takowe taniej nabyć. - Żywność za poczwórną cenę sprzedawano. - Był tam Jen. Pac, posłowie Lelewel, Tymowski, Malinowski i inni, były i damy polskie nie chcące wracać do kraju zajętego..." 4 października. Ostateczna decyzja o szukaniu schronienia w Prusach. Rozkaz dzienny naczelnego wodza do armii: "W Kwaterze Głównej w Świebodzinie, 4 października 1831 r. Nadeszła stanowcza chwila. Nieprzyjaciel podał nam tak upokarzające warunki, uwłaczające godności narodowej, że nam nic więcej nie pozostało, dla ocalenia honoru, jak tylko odrzucić je i przejść granice państw króla imć pruskiego dla szukania w nich schronienia, gdyż przedłużenie walki nie mogłoby w obecnym położeniu innego sprowadzić skutku, jak tylko boleśniejsze jeszcze klęski na kraj nasz ściągnąć. Broń naszą, którą podnieśliśmy w najświętszej sprawie wywalczenia swobód i całości ojczyzny, (brak słowa - M.B.) póki o kraju i naszym losie nie wyrzeknie ostatecznie Europa, której opiece się poruczamy, protestując przeciw gwałtowi, krzywdom nam wyrządzonym; jeżeli żądania nasze nie będą wysłuchanymi, jeżeli nam wymiar sprawiedliwości będzie odmówiony i mocarze świata tego odepchną nas od siebie, Bóg się pomści krzywd naszych a kamień grobowy polski przywali następnie i inne narody obojętne na nasze nieszczęście. Krew nasza w tylu bitwach przelana, stałość umysłu poświęcenia się, wytrwałość i miłość ojczyzny przekażą dzieje potomności do podziwiania i naśladowania. Żołnierze! Idźmy, gdzie nam obowiązek iść każe. Poświęćmy wszystko prócz poczciwej sławy, której nam nikt wydrzeć nie zdoła, a ze spokojnym umysłem i sumieniem będziemy umierać, w przekonaniu żeśmy się zasłużyli dobrze ojczyźnie. Naczelny wódz siły zbrojnej narodowej (podpisany) Rybiński". Ostatnia zapiska wojenna "szwoleżera złej konduity" nosi datę 5 października "W dniu tym wkroczył Jen. Rybiński z resztą armii do Prus. Broń, której nie zdołał żołnierz złamać, rzucono pod nogi otaczających nas prusaków - 93 dział z zaprzęgami, kiesony pełne amunicyi, kilka tysięcy koni oddano wojskom pruskim i prawie w oczach naszych wszystko moskalom doręczono - Żołnierz polski obozami rozłożył się około Brodnicy, przezwanej Strasburgiem, na owej ziemi michałowskiej tyle znanej w historyi naszej. - Strzeżono żołnierzy przez dni kilkanaście, zamkniętych łańcuchem wedet, równie im dokuczając jak cywilnym w klasztorze - Dzień 5 października powinien nosić nazwisko dnia wielkiej żałoby, a ostatni Wódz, co resztę sił naszych za granicę wyprowadził, nie może ocaliciela honoru wojska, ale domęczyciela sprawy narodowej przybierać tytułu..." I ostateczna konkluzja Zwierkowskiego: "Gdybym całą historyą od 29 listopada zaczynając, określał, mógłbym władzom, osobom, systematowi w różnych epokach wiele złego przypisać, lecz mówiąc o ostatnich wypadkach, to tylko nadmienić mi wypada, że złe położenie nasze już było niezawodnie 10 września, że się pogorszyło nieposłuszeństwem korpusu Ramoriny, ale nie dochodziło do tego stopnia, aby już wypadało zwątpić o sprawie - i działać jak działano - a nigdy nie powinna była górować chęć poddania się carowi. Cała siła od 10 września de facto spoczywała w Wodzu, de jure przy Rządzie była i przy reprezentacyi narodowej. Było to wielkie pole odznaczenia się dla wodza, była to droga do zyskania nazwiska zbawcy Ojczyzny. - Nieszczęściem zaprowadziła ona wodza i wojsko, reprezentacyą i cywilną władzę wykonawczą, a z nimi cały Naród w przepaść, w której dotąd jeszcze jęczymy". I z tej samej daty ogólna ocena powstańczej wojny wyjęta z żołnierskiego pamiętnika: "Była to walka z olbrzymem, a jakkolwiek wiele krwi polskiej w tej dziesięciomiesięcznej walce się przelało i kraj zubożał, wszelako Polacy światu dowiedli, że bezkarnie ich znieważać nie można". Po ustąpieniu głównej armii polskiej za granicę na obszarze między Wisłą a Bugiem pozostały jeszcze dwie ostatnie reduty powstańcze: fortece Modlin i Zamość. "Wiadomość o przejściu głównej armii do Prus - pisze historyk wojny 1831 r. August Sokołowski - wywarła wpływ przygnębiający na załogę modlińską, złożoną w głównej części z młodego i niedoświadczonego żołnierza. Zaczęła się dezercya; twierdza zaniedbana zupełnie przed 1830 rokiem, później dorywczo tylko naprawiana, niedostatecznie w żywność zaopatrzona, otoczona teraz przez nieprzyjaciela, musiała kapitulować i dnia 8 października poddała się W. Księciu Michałowi". Twierdza Zamość, w której przed laty niespełna dziesięciu knuł swe spiski major Walerian Łukasiński, opierała się jeszcze przez dwa tygodnie. - "Najdłużej wytrwał dowódca Zamościa generał Krysiński - świadczy August Sokołowski. - Oblężony przez korpus generała Kajzarowa, odpierał on zwycięsko jego ataki i odrzucał wezwanie do kapitulacyi, a kiedy wreszcie doniósł mu Kajzarow, że powstanie upadło, oświadczył, że musi sam się o tem dowodnie przekonać i że w tym celu pragnie wysłać zaufanych oficerów do Warszawy. Za zgodą Kajzarowa więc wyruszyli Franciszek Malczewski, szef sztabu Krysińskiego, Bolewski i Wereszczyński z twierdzy i wrócili z smutną wiadomością o przejściu Rybińskiego do Prus i Ramoriny do Galicyi. W takich okolicznościach niepodobna było myśleć o dalszej obronie i chodziło tylko o wytargowanie jak najkorzystniejszych warunków kapitulacyi, o uratowanie ochotników z prowincyj zabranych. Zażądano więc ogólnej amnestyi dla całej załogi, a gdy Kajzarow na to z początku zgodzić się nie chciał, oświadczył Krysiński, że wysadzi raczej twierdzę w powietrze niż zda się na łaskę i niełaskę. Jakoż Malczewski, który był duszą obrony, poczynił wszelkie w tym względzie przygotowania. Generał rossyjski, widząc taką determinacyę, przyjął w końcu warunki przedłożone przez Krysińskiego i wtedy dopiero zajął Zamość (21 października 1831)..." Generał brygady Jan Krysiński był bliskim krewnym demonicznego "sekretarza dyktatury" Aleksandra Krysińskiego i "potwora demokracji" Jana Czyńskiego, ale mężnemu obrońcy Zamościa nikt jakoś obcego pochodzenia nie wypominał. II Z dokumentacji ostatnich tygodni powstania listopadowego wiadomo, że okropności nocy 15 sierpnia 1831 roku otarły się także o klan "pobożnych spekulatorów". Owej mściwej nocy przypominano bowiem wszystko, co kiedykolwiek rozjątrzało opinię publiczną; nie mogła więc być pominięta sprawa ucieczki "naczelnika szpiegów" Mateusza Lubowidzkiego, a z aferą Lubowidzkiego w pamięci warszawian wiązało się nieodłącznie nazwisko Henryka Łubieńskiego. "Tej nocy rozuzdane tłuszcze, straciwszy kilka niewinnych ofiar, zaczęły sobie przypominać, na kogo je kiedykolwiek podszczuwano - pisze rodzinny biograf klanu hrabia Tomasz Wentworth - przypomniano sobie Henryka Łubieńskiego i szukano go, ażeby go powiesić". To samo, tylko obszerniej i z bliższymi szczegółami, podaje w swej Historyi Powstania Listopadowego Stanisław Barzykowski: "Od zamku do Wolskich rogatek, gdzie był dom przytułku i gdzie ajenci dawniejszej policyi, jako też żydzi defraudanci zamknięci byli, znaczna była odległość. Nudziło to oprawców, więc po drodze chcieli ślady swego przejścia zostawić. Przez Krakowskie Przedmieście, Saski plac i Koński targ (dzisiejsza ulica Królewska - M.B.) ciągnęli. Na Końskim targu znajduje się pałac Łubieńskich. Przed tym pałacem ktoś z wesołych zawołał: >>Powieśmy Henryka Łubieńskiego!<< - >>Brawo, dobra myśl!<< - odezwało się kilka głosów, a inni już tymczasem wpadli na dziedziniec, do pałacu, już przebiegają salony. W jednym z nich znajdują kogoś w łóżku. Porywają go, wywlekają, ciągną na ulicę, pod latarnię i już stryczek zakładają. Na szczęście ktoś należący do tej zgrai zawołał: >>Co robicie, to nie Henryk, to brat jego Jan Łubieński, niewinny człowiek!<< Puszczają więc wybladłego, na pół umarłego. Henryka znaleźć nie mogli i tym sposobem uszedł szubienicy". Podobno hrabia Henryk - zaplątany przypadkiem w demonstrującą ciżbę - był bezpośrednim świadkiem całej tej nagonki na siebie. Udało mu się ukryć w tłumie manifestantów (złożonym w większości z wojskowych niższych stopni) dzięki mundurowi prostego żołnierza Gwardii Narodowej, w który ubierał się stale od ukończenia swej krótkotrwałej służby w wojsku. Najobrotniejszy z Łubieńskich musiał się tą nocną awanturą porządnie wystraszyć, gdyż tak samo jak w pierwszych dniach po wykryciu jego udziału w "uwięzieniu" Lubowidzkiego - postanowił raz jeszcze schronić się pod jurysdykcję wojskową. Z prasy warszawskiej i ze źródeł rodzinnych wiadomo, że bezpośrednio po wydarzeniach 15 sierpnia zwrócił się był do rządowej komisji wojny z prośbą o powtórne odkomenderowanie go do armii. Zaprzyjaźniony z Łubieńskimi minister wojny generał Franciszek Morawski postarał się, aby sprawę załatwiono w ciągu paru dni, bez wdawania się w zbędne formalności. Odtąd główne kwatery wojsk powstańczych znowu stały się widownią niepowszednich praktyk: prosty szeregowiec, brany przez niewtajemniczonych za zwykłego ordynansa, począł zasiadać do jednego stołu z najstarszymi generałami i uczestniczyć na równych prawach w najpoufniejszych naradach sztabowych. Biografowie hrabiego Henryka uważają za wielką niesprawiedliwość, że za wszystkie jego zasługi dla sprawy powstańczej chciano mu się odpłacić haniebnym "nalatarniowzięciem". Historyk Banku Polskiego dr Henryk Radziszewski stara się wykazać, że Łubieński po swoim marcowym wyreklamowaniu z wojska w niczym nie zawiódł pokładanych w nim nadziei obywatelskich. "Nie tylko bowiem zajął się biegiem spraw ściśle bankowych, lecz sam osobiście dozorował mielenia zboża na mąkę i wypieku sucharów dla wojska w młynie parowym na Solcu, doglądał wyrobu potrzebnej do fabrykowania prochu saletry*, (* Do wyrobu saletry przywiązywano tak wielką wagę, że Towarzystwo Patriotyczne wyznaczyło ze swego grona specjalnego komisarza, który miał czuwać nad tą gałęzią przemysłu w charakterze "czynnika społecznego". Komisarzem tym został autor słynnych wierszyków dla dzieci Stanisław Jachowicz.) którą przygotowywał profesor Szkoły Politechnicznej Hahn, wreszcie dozorował wyrobu broni w fabryce machin na Solcu, co dzień zakłady te odwiedzając w celu uniknięcia przewlekłej długiej korespondencyi z dyrektorami tych zakładów". Powtórnego zgłoszenia się hrabiego Henryka do wojska dr Radziszewski nie wiąże z wydarzeniami 15 sierpnia, lecz tłumaczy je względami wyłącznie patriotycznymi. "Gdy poczuł Łubieński, że ojczyzna jest w największym niebezpieczeństwie, że nie głowy już lecz rąk do obrony jej trzeba, wystarał się o świadectwo ministra skarbu, że jego pomoc w banku teraz jest mniej potrzebną i otrzymawszy pozwolenie Prezesa Rządu Narodowego udania się na linię bojową, zawiadomił Dyrekcję Banku (21 sierpnia), że się zaciąga do szeregów - i poszedł na pole walki". Wypada w tym miejscu przypomnieć, że dokładnie w tym samym czasie, kiedy rewolucyjny tłum uganiał się po ulicach Warszawy za Henrykiem Łubieńskim, chcąc go powiesić - w obozie wojskowym w Ołtarzewie pod Warszawą, delegat Rządu Narodowego i wiceprezes Towarzystwa Patriotycznego, deputowany Walenty Zwierkowski starał się nakłonić generała Tomasza Łubieńskiego do objęcia naczelnego dowództwa nad armią powstańczą. Wiemy od Zwierkowskiego, że hrabia Tomasz wymówił się od tego zaszczytu chorobą. "Szwoleżer złej konduity" zdaje się sugerować, że była to jedynie choroba dyplomatyczna, ale z innych źródeł wiadomo, że w kilkanaście dni później niedoszły wódz naczelny rzeczywiście "śmiertelnie zachorował". Zanim jednak do tego doszło, odbył jeszcze generał Łubieński ważną wyprawę wojenną na czele dywizji jazdy, którą wysłano w Płockie dla uchwycenia lewobrzeżnych przyczółków wiślanych i zdobycia zaopatrzenia dla oblężonej stolicy. Wyprawa aprowizacyjna wyruszyła z Warszawy 21 sierpnia i nie było chyba przypadkiem, że w tym właśnie dniu hrabia Henryk zawiadomił bank o swoim zaciągnięciu się do szeregów. Ostatnia wyprawa wojenna dawnego dowódcy pierwszego szwadronu szwoleżerów różnie jest oceniana przez historyków powstania. Biograf Prądzyńskiego August Sokołowski pisze wprost, że "dowództwo nad ekspedycyą uprosił sobie Łubieński, aby się tym sposobem zręcznie z Warszawy usunąć, bo katastrofę przewidywał". Natomiast najlepszy znawca wojny 1831 r. Wacław Tokarz wypowiada się o ówczesnej działalności Łubieńskiego raczej pozytywnie. "Wyprawa ta spełniła, zdaje się, dość dobrze swoje zadanie - brzmi opinia Tokarza. - Już 29 sierpnia Łubieński zapowiedział wysłanie pierwszych transportów żywności i paszy do Modlina, co pozwoliło na natychmiastowe wypożyczenie z zapasów tej twierdzy zboża, a zwłaszcza wódki dla magazynów stolicy. 31-go zabrał duży transport bydła, prowadzonego dla armii Paskiewicza. Nosił się z zamiarem sprowadzenia z Torunia znacznych zapasów ryżu, zakupionych tam przez Bank Polski przed wojną. Zorganizował dobrze spławianie zarekwirowanych produktów Wisłą do Warszawy". Chwaląc działalność zaopatrzeniową wyprawy płockiej, zarzuca jednak Tokarz generałowi Łubieńskiemu, że nie próbował wywiązać się równie dobrze ze zleconych mu zadań operacyjnych i zrezygnował z przerzucenia swych oddziałów na lewy brzeg Wisły, choć w ówczesnej sytuacji wojennej manewr taki mógł poważnie utrudnić zaopatrzenie głównej armii rosyjskiej. Opinia Tokarza zgadza się zresztą z ogólną oceną działań wojennych generała Łubieńskiego w całej kampanii powstańczej. Generał dyrektor wywiązywał się bez zarzutu ze wszystkich konkretnych zadań natury gospodarczo-administracyjnej, natomiast zawodził wszędzie tam, gdzie trzeba się było wykazać zdolnościami strategicznymi, a zwłaszcza ofensywnym zapałem. Szkoda, że z końcowego, najbardziej krytycznego okresu bojów powstańczych nie dochowały się żadne bezpośrednie świadectwa generała. W zbiorze papierów rodzinnych, wydanych przez Rogera Łubieńskiego, zwraca uwagę całkowita przerwa w korespondencji między 7 lipca a 19 września. Wskutek tego nie wiemy, jak zapatrywał się hrabia Tomasz na wydarzenia 15 sierpnia i na przejęcie kierownictwa w rządzie przez generała Krukowieckiego, jak oceniał własne działania wojenne w Płockiem i jak zareagował na kapitulację Warszawy. Domyślam się, że ta przeszło dwumiesięczna przerwa w korespondencji była spowodowana tym, że główny adresat listów generała, patriarcha rodu "pan minister" Feliks Łubieński w lipcu 1831 roku przeniósł się był z Guzowa do Warszawy, co ułatwiło mu bezpośrednie kontakty z synami, bez potrzeby uciekania się do usług pocztowych. W rodzinnych źródłach biograficznych przetrwał wzruszający zapis o zachowaniu się "pana ministra" w dniu szturmu Paskiewicza na powstańczą stolicę. "6 września - pisze o swym dziadku Tomasz Wentworth Łubieński - chwycił za strzelbę i siedemdziesięciokilkuletni starzec podążał piechotą ku Woli. Troskliwa jego córka Skarżyńska spostrzegła się, że ojca nie ma w domu, i dowiedziawszy się, że wyszedł uzbrojony, pogoniła za nim i ledwo go uprosić zdołała, ażeby odstąpił od przedsięwzięcia nie odpowiadającego już jego siłom". Tuż przed kapitulacją Warszawy stary hrabia, "nie chcąc być świadkiem tego, co miało nastąpić", wyjechał przez Modlin do Płocka, gdzie znowu mógł się bezpośrednio komunikować z synami. Potem generał zachorzał ciężko w Modlinie, a "pan minister" po różnych tarapatach znalazł się z powrotem w Guzowie. I znowu trzeba było nawiązać korespondencję. "Modlin 19 września 1831 Najukochańszy Ojcze. Choć parę słów piszę przez sztafetę, którą Henryk wysyła. Ja dzieliłem nieszczęścia, które na Henrykostwo Bóg zesłał (córka Henryka Łubieńskiego umarła w Płocku, gdy żona z dziećmi uciekali przed szturmem Warszawy) ale widziałem po nim, że Bóg pod szczególną wziął ich protekcyę, dając im tę siłę moralną, to ślepe poddanie się wysokiej Jego woli, które jedne podobne nieszczęścia znośnymi robią. Ja się nie mogę otrząsnąć z mojej codziennej febry, zdaje się jednak, że do sił cokolwiek przychodzić zaczynam, ale choroba chorobą. Morawski (Woś) powrócił mi słaby z Płocka, cera twarzy zawsze żółta. Henryk z łaski Boga zdrów, zawsze czynny, gotów służyć krajowi i takiego człowieka miano za podejrzanego? Oto dowód sprawiedliwości ludów w czasach rewolucyjnych. Bronisia (Skarżyńskiego) posyłam do dywizyi Ambrożego Skarżyńskiego, który mi przyrzekł nim się zająć i mieć go na oku. Łuszczewski (Adam, mąż siostrzenicy generała, był posłem na sejm - M.B.) co dzień mnie odwiedza z Zakroczymia. Pani Klaudya (Bernardowa Potocka) i Panna Emilia (córka Józefa Krasińskiego) są moje anioły stróże, a Henryk największą w każdym momencie pociechą; niech mu to Bóg stokrotnie wynagrodzi". Wkrótce po wyprawieniu z Modlina tego listu hrabia Henryk miał opuścić chorego brata, gdyż zlecono mu ważne zadanie państwowe. Na czym ono polegało, wyjaśnia obszernie wnuk Henryka Roger Łubieński: "Powstanie już tylko konało - pisze dziejopis klanu. - Po kapitulacji Warszawy minister skarbu Leon Dembowski dał rozkaz bankowi polskiemu wywiezienia kasy Banku na Pragę. Wyjechał z nią Henryk Łubieński i szedł z nią za głównym sztabem armii polskiej aż do Brodnicy. Nad granicą pruską zebraną została wielka rada mieszana, wojskowo-sejmowa, dla zdecydowania, co dalej robić. Wszystkie obecne tam wybitniejsze osobistości, chociaż nie mające tytułu do zasiadania w tej radzie, przyjęły w niej udział. Henryk Łubieński proponował nie składać broni przed wojskiem rosyjskim, nie przekraczając granicy pruskiej, nie dać się Prusakom rozbroić ale broń wszystką i sztandary znieść na jeden wielki stos i spalić, a wszystkich tam obecnych, już bezbronnych, do domu rozpuścić. Ta jedyna szlachetna i mądra rada - konkluduje rodzinny biograf - przyjętą nie została. Nie tylko osoby przez swoje stanowisko więcej skompromitowane, ale i całe tam zebrane wojsko przeciwko niej się oświadczyły". Trudno przewidzieć, co by się stało, gdyby romantyczna koncepcja Henryka Łubieńskiego samolikwidacji powstania została wówczas przyjęta. Możliwe, że cesarz-król Mikołaj miałby wtedy o wiele więcej trudności z wyłowieniem i ukaraniem najczynniejszych uczestników powstania, z drugiej strony jednak nie doszłoby może w ogóle do Wielkiej Emigracji i do dalekosiężnych konsekwencji ideowo-politycznych i kulturalnych z tym zjawiskiem związanych. Przygraniczna rada wojenno-sejmowa, po odrzuceniu wniosku hrabiego Henryka, zajęła się z kolei drugą bardzo ważną sprawą. "Poruszone zostało pytanie, co zrobić z kasą Banku polskiego, w której się jeszcze bardzo pokaźny fundusz znajdował, bo była gotowizna, były i depozyta. Ogólnie objawiono życzenie, ażeby ten fundusz jako rzekomo narodowy rozdzielić pomiędzy emigrujących, z których każdy miał bardzo słabo zaopatrzoną kaletę. Temu życzeniu stanowczo się oparł Henryk Łubieński, z tej zasady wychodząc, że dopóty, dopóki Rząd Narodowy trzymał się w kraju, uważał go za władzę legalną, której on jako urzędnik słuchać był w obowiązku. Ale od chwili, jak Rząd, Sejm i wojsko zdecydowały się kraj opuścić i dać się Prusakom rozbroić, Rządu takiego już uważać nie może i nie chce. Temu energicznemu wystąpieniu nikt się nie odważył głośno oponować. Henryk Łubieński zażądał od głównodowodzącego generała Rybińskiego, ażeby dla strzeżenia kasy Banku i dla eskortowania jej aż do pierwszych posterunków pruskich, odkomenderował znanego mu ze sprężystości i honoru pułkownika Russiana. Następnie wypłacił wojsku i urzędnikom cywilnym żołd, pensye i dyety aż do dnia przejścia granicy; wymienił na srebro i złoto wszystkie bilety bankowe, jakie kto miał, i jednocześnie z przejściem wojska polskiego do Prus, sam z kasą Banku powrócił przez Toruń do Warszawy"*. (* Wielu ówczesnych kronikarzy, a wśród nich Walenty Zwierkowski, nie mogło darować Henrykowi Łubieńskiemu, że sprowadzając pieniądze bankowe z powrotem do Warszawy, "zasilił kasę Mikołaja".) Generał Tomasz Łubieński, podobnie jak jego młodszy brat, musiał być także zwolennikiem samolikwidacji powstania, przynajmniej w odniesieniu do samego siebie. "Widząc ogólne rozprężenie, znużony tyfusem, przekonany, że sprawa stracona, tak jak zawsze, w porządku i z honorem rzecz całą postanowił zakończyć - świadczy ten sam biograf rodzinny - przede wszystkim zatem podał się do dymisyi". Z urzędowych dokumentów wiadomo, że dymisja generała została przyjęta i w kilka dni później przeprowadzona przez rozkaz dzienny naczelnego dowództwa: Nr 9705 W Kwaterze Głównej w Szpitalu Górnym d. 28 września Roku 1831 Naczelny Wódz Siły Zbrojnej Narodowej do JW-go Generała Dywizyi Tomasza Hrabi Łubienskiego Zaświadczam, iż JW. Generał Dywizyi Tomasz Hrabia Łubieński podał prośbę o udzielenie mu dymisyi; nim zaś takową w formie przepisanej otrzyma, niniejszym uwalniam go od pełnienia obowiązków służby wojskowej. (podpisano Rybiński". Bezwłocznie po otrzymaniu "abszytu" generał dyrektor pośpieszył do stolicy, okupowanej już od trzech tygodni przez wojska Paskiewicza. "Warszawa 1 Października 1831 Drogi Ojcze. W tym momencie przyjeżdżam do Warszawy słaby, schorzały, zmordowany, ale spieszę donieść Ojcu, że w dniu wczorajszym miałem wiadomość od Henryka. Zdrów był z łaski P. Boga i jakby z woli Opatrzności zesłany dla dopełnienia powinności swego urzędu i ratowania funduszów Bankowych, których wojsko strzegło ciągle z tą samą bezinteresownością, która w każdey okazyi honor robi naszemu narodowi. Ja prosiłem był, żeby mi nie przysyłano Dymisyi póki będę mógł choć z daleka dzielić los armii. Nadszedł moment, że go już dzielić nie mogłem, i nadesłano mi ją, zaraz za jej odebraniem dnia wczorajszego wyjechałem z Modlina i nocowałem w Jabłonnie, skąd dziś rano wyjechałem i przeszedłszy przez wszystkie meldunki przecież na łono ukochanej familii dojechałem". Odtąd korespondencja z Guzowem staje się znowu częsta i regularna. Listy hrabiego Tomasza tak wyraziście odtwarzają jego sytuację obiektywną i subiektywną, że dodawanie do tych najbardziej bezpośrednich materiałów biograficznych jakiegokolwiek komentarza mogłoby tylko ich wymowę osłabić. "Warszawa 5 Października 1831. Drogi Ojcze. Odebrałem list Ojca z 2 tego miesiąca. Nie dzielę zdania co do tych Pań, co wyjechały szukać swoich mężów (chodziło o dwie panie z klanu rodzinnego: Irenę z Potockich Henrykową Łubieńską i siostrzenicę generała "Teonię" ze Skarżyńskich Adamową Łuszczewską, które wyruszyły za mężami do granicy pruskiej, pozostawiając swoje dzieci pod opieką "pana ministra" - M.B.). Ja, przeciwnie, byłbym im radził, żeby pilnowały domów, pielęgnowały dzieci i w interesach, ile to być może, zastępowały mężów, do których bym im nigdy nie radził jechać, tylko wtenczas, kiedy by przez nich powołanemi były [...] Bardzo dobrze, że Drogi Ojciec nad wszystkim czuwa, ale czy można było jego tym obarczać, składając na niego zrzucony z siebie obowiązek? Tego nie mogę nie tylko chwalić, ale i owszem ze wszech miar naganiam. Kobiety powinny siedzieć w domu, nie latać, nie fyrtać się po świecie, to nie jest ich powołanie. Już Kochanemu Ojcu donosiłem, że Henryk był tak szczęśliwy, że mógł fundusze Banku całkowicie uratować, wywożąc je do Prus. Prusacy chcieli go szykanować, ale im się nie dał. Tutaj wszyscy niezmiernie kontenci z Henryka. Posłano mu wczoraj z Banku sztafetę, żeby najkrótszą drogą wracał ze swemi funduszami i z wszystkimi urzędnikami Bankowemi, że mu wszędzie dodana będzie dostateczna eskorta. Ja z tej sztafety korzystałem, żeby mu donieść, że jego żona wyjechała z Teońcią, żeby się starał je wynaleźć i dać im pomoc potrzebną. O zniesieniu sekwestracyi z Guzowa nie rozumiem, żeby tak łatwo skończyć można*; (* Majątki wszystkich uczestników powstania były objęte sekwestrem, który w przeciwieństwie do konfiskaty nie powodował utraty własności, mógł być odwołany.) przyjazd chyba Henryka wszystko ułatwi. Generałowie Skarżyńscy wyjechali do Prus [...] sądzę, że Broniś musi być z niemi, przynajmniej będą wiedzieć, gdzie jest. Felix (syn Piotra Łubieńskiego) jest w pułku, o którym nie wiemy dotąd, co się z nim dzieje. Jasiowie (Łubieńscy z Okuniewa) pisali do Stasia, który miał być w Królewcu (wzięty na początku wojny do niewoli syn Jana Łubieńskiego, został w wyniku wysokich interwencji zwolniony z prawem wyjazdu do Prus - M.B.), żeby pojechał do Luboni. Morawski Wojciech zawsze jest ze mną. Ksiądz Tadeusz mnie całkiem przyjął do siebie, nim mi moje wyczyszczą pokoje. Codziennie zdrowie mi się poprawia. Malcz utrzymuje, że to nie febrę nerwową, ale typhus miałem i wszystkie zmienił lekarstwa, dotychczas dobrze się z tego czuje, ale nie wiem, jak będzie dalej. Kazał mi teraz zażywać węgle lipowe. W żadne nowiny się nie wdaję, najprzód że o żadnych nie wiem, potem że więcej niż kiedykolwiek bajek rozsiewają, na koniec żeby nikt nie chciał hamować korespondencyi". "Warszawa 8 Października 1831 Drogi Ojcze. Niezmiernie mnie ucieszył przyjazd Irenki i Teonci (obie poszukiwaczki mężów powróciły do Guzowa, przywożąc z sobą Adama Łuszczewskiego - M.B.), gdyż przyznaję, że się o nie bardzo turbowałem i prawdziwego potrzeba szczęścia, żeby mogły tę podróż tak szczęśliwie odbyć. Posyłam Irence listy od męża, jeden z poczty, a drugi nadeszły w liście Banku, któremu Henryk donosi, że już jest depozyt bezpiecznie w Toruniu w kazamatach i zapytuje się, czyli by nie dobrze było, żeby on korzystając ze swojej bytności za granicą, objechał Berlin, Hamburg, Lipsk, Wrocław i ukończył rozliczne rachunki Banku w tych wszystkich okolicznościach rozpoczęte (za dostawę broni i amunicyi dla powstania), co by mu najłatwiej było zrobić. Wątpię jednak, żeby to był czas po temu, rozumiem, że decyzya władzy rządzącej podobna będzie do mojej i że Henryk tutaj wkrótce powróci. Skoro jednak będę miał jaką pewną o tem wiadomość, nie omieszkam choć przez umyślnego donieść Ireni (do Guzowa). Henryk wziął Bronisia ze sobą jako urzędnika Banku. Nieszczęsne wypadki naszej armii dowodzą, jak opatrzność prawdziwie Henryka tam sprowadziła, żeby mógł ze swoją zwyczajną przebiegłością i przezornością wydobyć fundusze Banku i oddzielić je od armii [...] Jest to nadzwyczajna trafność skorzystania z momentu, która istotnie wskazuje wyższą zdatność Henryka do wszelkiego rodzaju działań. Tutaj zupełnie nic nie mamy nowego, wszystko oczekuje przyjazdu Marszałka (Paskiewicza), który dnia dzisiejszego ma podobno nastąpić, jak przynajmniej na mieście mówią. O Felixie mówią, że pułk jego (dawny pułk szaserów gwardii, przemianowany potem na 5 pułk strzelców konnych) nie chciał przejść do Prus, wraz z kilku innemi pułkami i że tutaj wracają razem z armią rosyjską. Reszta miała w największym nieporządku w części się rozejść, w części przejść za granicę pruską. Zresztą nie mamy nic nowego. Właśnie w tym momencie odbieram wiadomość, że Henrykowi dają rozkaz, żeby jak najspieszniej przyjeżdżał, i pisałem przez tę okazyą parę słów do niego, donosząc o przyjeździe żony z Adasiem Łuszczewskim i Teońcią. Zapewne jadąc, wstąpi do Guzowa, gdyż jakkolwiek winien się śpieszyć do Warszawy, bliżej mu nawet na Guzów". "Warszawa 10 Paźdz. 1831 Drogi Ojcze, posyłam Ojcu pięć listów od Rózi (siostra generała wraz ze swym mężem Ludwikiem Sobańskim przebywali jeszcze ciągle na zesłaniu w Permie - M.B.), które wczoraj wieczorem nadeszły. Jak to Opatrzność wie najlepiej, co robi, i rzeczy, które nam się najprzeciwniejsze, najboleśniejsze zdają na razie, pokazują się po tym, że przez Opatrzność oczywiście na naszą korzyść zesłane zostały. Tak można uważać w teraźniejszych okolicznościach wygnanie Ludwika i poświęcenie się tak chwalebne jego żony. Wszystkie zdarzenia mianowicie w tych czasach, zaburzenia zaszłe, więcej niż kiedykolwiek przekonać nas powinny, żeśmy powinni ślepo z największą ufnością i pokorą poddawać się zawsze woli Najwyższego dlatego tylko, że to jego jest wola, starając się tylko w każdej okoliczności dopełniać powinności na nas włożonych, prosząc Boga, żeby pozwolił nam je rozpoznawać, i żeby nam dał siłę dostateczną do ich wypełnienia. Sam tego na sobie doświadczam w tym momencie, Bóg zesłał na mnie ciężką chorobę, wtenczas kiedy mi się zdawało, że czynność moja, że działanie moje byłyby konieczne; gdyby jednak nie ta słabość, byłbym może powołany na naczelne dowództwo Wojska, którego w takim razie odmówić by nie można było. Według mojego charakteru sądząc, byłbym działał silniej, gdyż zdawało mi się, że wiedziałem, co robić potrzeba; kto wie, jakie by z tego były wypadły skutki tak dla mnie, jak dla kraju. Poddajmy się więc zawsze ślepo woli Pana Boga. Tak jestem tym przejęty, że w teraźniejszych okolicznościach wcale mnie nie obchodzi wszystko, co mówią, że z nami zrobić mają, ani ten szyldwach, którego mi od mego przyjazdu dodano, jakbym ja chciał, a nawet mógł chcieć się gdzie oddalić, kiedy dobrowolnie sam przybyłem oddać się i złożyć moją submisyę memu Monarsze. Niech się dzieje wola Boska. Miałem wczoraj list od Henryka 6 tego miesiąca pisany z Torunia. Bardzo się o żonę turbował, wysłał sztafetę [...] żeby wracała do Guzowa. Nie spodziewał się być w Guzowie jak koło 18 tego miesiąca. Albowiem miał jeszcze dużo do roboty do wyprawienia swoich furgonów... Nie mogę powiedzieć, że nie jestem lepiej co do mego zdrowia, ale znajduję, że siły strasznie wolno wracają, pomimo zupełnej uległości przepisom Doktorów..." "Warszawa 11 Października 1831 Drogi Ojcze! Już tedy wczoraj uprzedzeni zostaliśmy, że prawie wszyscy Jenerałowie mamy być wysłani do Moskwy; dla mnie to robią, że dopiero za piętnaście dni podobno mam wyjechać, jeszcze szczegółów, jak nam jechać dozwolą, nie wiem. Ale prosiłem Księdza Tadeusza, żeby się Jenerała Witta (gubernatora wojennego Warszawy) wypytał, żebym mógł się przysposobić. Tak jestem zresztą spokojny na wszystko, co Bóg zezwala, żeby się stało, że myślę tylko, żebym mógł dopełnić to wszystko, co jest z mojej strony do zrobienia. Mam nadzieję, że przed wyjazdem dozwolą mi być u Ojca choć na parę godzin. Tymczasem upraszam drogiego Ojca, żeby to tak spokojnie przyjął jako wolę Boską, przeciwko której nie ma co innego do roboty, jak zupełne poddanie się. Życzyłbym sobie bardzo, żebym mógł przed wyjazdem widzieć się z Henrykiem, żeby mu zdać i polecić wszystkie moje interesa". "Warszawa 12 Października 1831. Drogi Ojcze! Korzystam jeszcze z bliskości, w której zostaję dotąd Kochanego Ojca. Zajęty teraz całkiem wyszukaniem powozu mocnego, który by mógł znieść tę drogę tak długą i jak mówią, tak złą, i który by oraz dla mnie z choroby wychodzącego był trochę wygodny. Ale dotąd nie mam nic napiętego. Byłem wczoraj u jenerała Witta, chcąc mu oddać moją wizytę i zapytać, czy mam być u W.Ks. Michała i u Marszałka Paskiewicza, i jeżeli mam być, co mi zostaje do zrobienia? Przyrzekł mi się tem zająć i dać mi odpowiedź, nie chciałbym albowiem zrobić tego, do czego mnie mój nie powołuje obowiązek. Spokojny zresztą, z ochotą wypełniam rozkazy wydane, gdyż znajduję, że we wszystkim, co tylko tyczy osób, powinniśmy z największą znosić cierpliwością, albowiem któż może z nas Polaków uważać się za niewinnego względem Cesarza. Byle tylko dla kraju można otrzymać porządek, siłę, uszanowanie i zachowanie praw, zgoła to wszystko, co z dobrem Monarchy i Kraju się zgadza, od czego odłączam stosunki wyższej polityki, które często również stają się koniecznością, bez których jednak chwilowo kraj może kwitnąć i używać swobód i spokojności". "Warszawa 13 Października 1831 Drogi Ojcze! Już tedy zdecydowałem się na karetę, żeby ją kazać wyporządzić na tak długą drogę. Że trochę ciasna i żebyśmy we dwóch nie mogli w niej siedzieć, zwłaszcza w futrach, kazałem dorobić siedzenie na przodzie, żeby było i mnie wygodniej, i memu służącemu, gdyż drugi służący, którego od przypadku ze sobą biorę, pojedzie na koźle. Ze zdrowia mego jeszcze zupełnie nie jestem kontent, ale może z łaską Boską do momentu mojego wyjazdu się wzmocni, mam nadzieję, że mi pozwolą odwiedzić Ojca przed wyjazdem, gdyż tego nikomu nie odmówili dotąd. Mój wyjazd stąd zapewne nastąpi między 20 a 25. Jedziemy z Jenerałem Milberg i z Morawskim razem, gdyż nam dozwolono wybrać sobie towarzyszy podróży". Następnego dnia doręczono generałowi Łubieńskiemu oficjalne wezwanie do gubernatora: "W Warszawie d. 3/14 Października 1831 Do J.W. Generała Brygady Łubieńskiego J.W. Generał Jazdy Gubernator wojenny Miasta Warszawy wzywa J.W. Generała, ażebyś w ciągu dni trzech od odebrania niniejszego stawić się chciał u Niego osobiście, to jest w którymkolwiek z tych dni, od godziny 10 rannej do 1 z południa. Generał Dywizyi (podpisano) Rautenstrauch". Ileż ukrytych treści odnaleźć można w tym króciutkim pisemku, zachowanym dla potomności przez Rogera Łubieńskiego. Znowu więc powraca do urzędowej korespondencji podwójne datowanie - według starego i nowego stylu - widomy znak zależności Warszawy od Petersburga. Znowu odzyskuje swą wagę zamaszysty podpis generała Rautenstraucha - tego Rautenstraucha, który przed powstaniem parafował wszystkie rozkazy dzienne wielkiego księcia Konstantego (łącznie z historycznym rozkazem o stłumieniu buntu Dekabrystów), a potem całe powstanie przeleżał w łóżku, udając ciężką chorobę, aby natychmiast po wkroczeniu zwycięzców stanąć mocno na obydwóch zdrowych nogach i zabrać się ochoczo do urzędowania (generał "Raptem-wstał"). I wreszcie szczegół najprzykrzejszy, przekreślający jak gdyby całe powstanie: unieważnienie powstańczego awansu Łubieńskiego na generała dywizji i cofnięcia go do przysługującego mu przed powstaniem stopnia generała brygady. "Warszawa 15 Października 1831 Drogi Ojcze! Powołany dzisiaj wraz z innymi Jenerałami do Jenerała Gubernatora zapewne dla usłyszenia oświadczenia naszego wyjazdu do Moskwy, zamyślam go prosić, ażebym mógł wyjechać 18 na noc do Guzowa i być z powrotem 19. Moje przygotowania do podróży już całkiem zrobione, gotów będę najdalej za 8 dni, byle tylko i moje zdrowie również postępowało, ale może Bóg dozwoli, żebym wyjechał już na dobrych nogach z tego względu, tak mi dr Malcz obiecuje. Tymczasem codziennie jak najwięcej chodzę, żeby powoli się przyzwyczaić do powietrza i sił nabrać. W początku nie mogłem chodzić, jak opierając się na czyimś ręku, teraz już chodzę z laską, której nawet nie używam tylko na nierównych miejscach. Piotr nie jest w liczbie Jenerałów do Moskwy jadących (Piotr Łubieński miał stopień generała jako dowódca Gwardii Narodowej - M.B.). Staś w Luboni odebrawszy tyle łask od Cesarza, według mnie nie może wrócić do kraju, tylko za jego szczególnym pozwoleniem [...] Ktokolwiek zrobi dług wdzięczności, zapłacić go powinien. On przyjąwszy tyle łask od Cesarza, już według mnie winien dług wdzięczności, którego wypłacić inaczej nie może, jak przez oddanie się zupełne jego wysokiej Woli, zachowując zawsze godność przyzwoitą. Według mnie Pan Bóg w różnych nas stawia położeniach, ale zawsze w każdym razie wkłada na nas obowiązki stosowne do tegoż położenia". "Warszawa 24 Października 1831 r. Drogi Ojcze! Z uczuciem najwyższej wdzięczności odebrałem list Ojca z 23 tego miesiąca, z Błogosławieństwem, które mnie Kochany Ojciec przysłać raczył, oraz z oznajmieniem, że Ojciec w tym celu udaje się do Miedniewic (do cudownego obrazu Matki Boskiej Miedniewickiej pielgrzymowano z całego Mazowsza - M.B.). Jest to najlepsza poręka, najlepsza wróżba dla mojej podróży, wyjeżdżałem spokojny, pewny ufności w Bogu, mam ją nawet w Cesarzu, znajduję ją na koniec w mojem sumieniu, ale teraz wyjadę ukontentowany, błogosławieństwo Rodziców, będąc według mnie wizerunkiem błogosławieństwa Boskiego. Dzień mojego wyjazdu dopiero 1 Novembris, od dziś za tydzień. Trzeba mi było tego czasu, żeby uporządkować trochę moje przez rok zaniedbane interesa. Archiwa i wewnętrzne stosunki, bo nie mówię nawet o Domu (Braci Łubieńskich i S-ki), te zostawiam zupełnie Henrykowi i Księdzu Tadeuszowi. Wstaję bardzo rano przed piątą, bo wtenczas tylko pewny jestem spokojności, bo nikomu drzwi zamknąć nie mogę; a czas, który marnotrawię, bardzo nam się zdaje drogi. Wszędzie głośno o amnestyi, ale jeszcze nie ma nic pewnego ani ogłoszonego". "Warszawa 2 Listopada 1831 r. Drogi Ojcze! Już tedy dnia dzisiejszego wyjeżdżam do Moskwy, nie mogę jednak wyjechać bez upadnienia jeszcze raz do nóżek Ojca Drogiego, chociaż listownie (widać z tego, że generał nie uzyskał zgody na jednodniowy wypad do Guzowa - M.B.), bez podziękowania za jego błogosławieństwo, które jest największy skarb, jaki człowiek posiadać może. Wyjeżdżam, spokojny, oddając się zupełnie woli Boskiej, spokojny jestem o żonę i dzieci, bo wiem, że ich Kochany Ojciec i cała nasza familia zawsze w opiece mieć będzie. Powierzyłem interesa osobiste Księdzu Tadeuszowi. Interesa Domu Handlowego Henrykowi. Nie wiem, w jakim stanie jest poczta, tak co do pisania, jak odbierania listów w Moskwie, na co jednak Ojciec pewno rachować może, że niezawodnie raz na miesiąc zawsze pisywać do niego będę". "Borysów 9 Listopada 1831 Drogi Ojcze! Dotąd podróż nasza bardzo szczęśliwa, chociaż trochę wolna, a to z przyczyny złych dróg, jako też z braku koni, pochodzącego z natłoku przejeżdżających ze wszystkich stron tymże traktem. Zewsząd nas dochodzą wiadomości najpomyślniejsze o naszej podróży i o jej celu, ale ja równie jak byłem spokojny, kiedy ta podróż mogła mieć pozór zagrażający, również jestem nieskory do łudzenia się lekkomyślnie, oddając się zawsze Opatrzności, która najlepiej wie, co i jak się dzieje. Wiadomości stąd żadnych nie przesyłam, bo i żadnych nie wiem, siedząc ciągle w pojeździe albo spoczywając na stacyach pocztowych. W najlepszej żyjemy harmonii i zgodnie z dobrym moim towarzyszem podróży (jenerałem Milbergiem), przywykliśmy już także do dodanych nam współpodróżnych (oficerów z rosyjskiej eskorty), którzy są dobrzy bardzo ludzie. Co do żywności jeszcze używamy zapasów w Warszawie zrobionych, które prócz przyjemności okazały się często bardzo konieczne... Dotąd więc na niczym nam nie zbywa i spodziewam się, że podobnież będzie i do Moskwy samej. Służący mi dosyć dotąd zdrowi, pomimo złego i niezdrowego czasu, kareta także dosyć dobrze wytrzymuje". "Moskwa 18 listopada 1831 Drogi Ojcze! Śpieszę się donieść, że dnia wczorajszego przybyłem szczęśliwie do Moskwy, ale już wieczorem, nie mogłem więc tylko widzieć jak domy, koło których przejeżdżaliśmy, z tego jednak, co widziałem, przekonałem się, że można położyć Moskwę w rzędzie jednego z pierwszych miast w Europie. Oznajmiono nam bardzo grzecznie, że mamy rozkaz udania się do Wołogdy, miasta odległego stąd o 43 mile, ale obydwa razem, co nie mogę uważać jak za gatunek łaski. Nie zatrzymujemy się tutaj tylko przez czas potrzebny do naprawienia mojej karety, która na ostatniej dopiero poczcie zupełnie mi się pogruchotała. Zamierzam jednak przez czas mojej tu bytności wcale nie wychodzić, żeby nawet nie dać żadnego przeciw sobie pozoru. Jesteśmy w bardzo porządnej, ale bardzo drogiej oberży, jak to zwyczajnie w wielkich bywa miastach, rozumiem także, że mnie bardzo zedrą na reperacyi karety, którą policja pod swój dozór dla przyspieszenia wzięła, ale do tego trzeba się przygotować. Zresztą z łaski Boskiej zdrowie moje jest w dobrym stanie, zostaje mi tylko po mojej słabości lekkie osłabienie w nogach. Z zupełną spokojnością i ufnością w Bogu odebrałem wiadomość wyjazdu naszego do Wołogdy, albowiem jest to najmniejsza kara, jakiej spodziewać się mogliśmy [...] Któż albowiem spomiędzy nas powiedzieć może, że nie wykroczył przeciwko Królowi?..." Listy generała z podróży były z pewnością bardzo uważnie kontrolowane przez policję cesarską i skrucha w nich wyrażana, zwłaszcza w liście z Moskwy, musiała przemówić do serca głównemu szefowi tej policji generałowi Benckendorfowi. Możliwe zresztą, że zasięgnięto jeszcze opinii o generale Łubieńskim u przebywającego wówczas w Moskwie eks-ministra Skarbu Królestwa księcia Druckiego-Lubeckiego, który o swoim dawnym współpracowniku i stronniku mógł się wyrażać tylko jak najprzychylniej. W każdym razie już w dwa dni po odprawieniu pierwszego listu z Moskwy sytuacja generała nieoczekiwanie się polepszyła. "Moskwa 21 Listopada 1831 Drogi Ojcze! Spieszę się donieść, że pewno z łaski szczególnej Monarchy pozostaję dotąd w miejscu, albowiem mój współtowarzysz (Jen. Milberg) wyjechał wczoraj rano. Ja zaś w tym momencie, kiedy żałowałem, że nawet w kościele być nie mogę na urodziny Kochanego Ojca, odebrałem uwiadomienie, że mogę wychodzić gdzie mi się podoba, i że cały wydatek w oberży przeze mnie zdziałać się mogący opłacony zostanie. Korzystałem natychmiast z tego pozwolenia, żeby udać się do kościoła katolickiego, hołd złożyć Najwyższemu i podziękować, że podobnie natchnął naszego Monarchę, oraz prosić, abym mógł w tej, jak w każdej okoliczności, rozpoznać istotne moje powinności i mieć siłę dostateczną do ich pełnienia. I tak nawet w takim oddaleniu dzień Imienin Kochanego Ojca stał się prawdziwą dla mnie uroczystością. Nigdzie dotąd oprócz kościoła wczoraj nie wyszedłem, albowiem chcę zacząć od Jenerała Benckendorfa, żeby go prosić, żeby złożył moje podziękowanie za łaskę Monarchy. Do Rózi zamyślam pisać, jeżeli mi to będzie dozwolone". Rodzinni biografowie klanu Łubieńskich nie starają się wcale zacierać wyjątkowych łask, okazanych ich krewnemu przez zwycięskiego monarchę. "Podczas przejazdu gen. Łubieńskiego przez Moskwę Cesarz Mikołaj właśnie znajdował się w tej stolicy - pisze Roger Łubieński. - Gdy gen. Benckendorf, stojący na czele tajnej policyi państwowej, zdawał jednego dnia ranny raport Cesarzowi, nadmienił przy tej sposobności, że gen. Łubieński jest w mieście i zatrzymać się musi przez dni parę, bo powóz jego połamał się. Na to Cesarz kazał go w mieście zatrzymać, cały jego pobyt na swój koszt przyjąć i nareszcie do siebie przywołać..." Drugi biograf rodzinny hrabia Tomasz Wentworth tłumaczy względy cesarza jego dawną znajomością z generałem: "Cesarz Mikołaj znał Jenerała Łubieńskiego osobiście, jeszcze z czasów kongresu wiedeńskiego, kiedy Mikołaj, wówczas tylko Wielki Książę, a nawet nie Następca Tronu, ale zawsze w rzeczach wojskowych bardzo zamiłowany, spotykając się w salonach dyplomatów z człowiekiem tak w towarzystwie przyjemnym, jakim był Jenerał Łubieński, a z kwestyami wojskowości się dotyczącymi tak obznajmionym, chętnie i często z nim rozmawiał. Potem spotykał go w Warszawie". O swoim moskiewskim spotkaniu z cesarzem opowiada sam generał Łubieński w obszernym przekazie, sporządzonym na podstawie jego relacji przez hrabiankę Adelę Łubieńską, "która oczywiście jak najwierniej oddaje w cudzysłowie wyrażenia swego ojca": "Gdym stanął w obecności Cesarza Mikołaja - słowa są hrabiego Tomasza - zastałem go widocznie przygotowanego do zrobienia na mnie wrażenia swojem oburzeniem i niepohamowanym gniewem na naród polski i na mnie. Jesteście buntownikami, rzekł Cesarz, wiarołomcami, niegodnymi dobroci mego brata nieboszczyka i mojej. Pojmuję jeszcze, że tamci, półgłówki i waryaty, takiej rzeczy się dopuścili, ale ty, człowiek rozsądny, stateczny, dzielny żołnierz z czasów Napoleońskich, że w to się wdałeś, tego nie pojmuję i nigdy, nigdy nie przebaczę! Cesarz dosyć długo mówił, zawsze z wielkim uniesieniem, ja przed nim stałem w milczeniu, bo nie mogłem słowa wtrącić. Nareszcie Mikołaj zakończył pytaniem: >>I ty, Mój Jenerale, podpisałeś detronizacyę, przysięgałeś wierność twemu Monarsze, a potem złamałeś tę wiarę, czy nie jesteś zdrajcą, jak wy wszyscy Polacy?<< Najjaśniejszy Panie, odpowiedziałem, stałem pomiędzy dwoma wielkimi obowiązkami względem mojej ojczyzny i mojego Monarchy, musiałem wybrać pilniejszy z tych obowiązków. Źle zrobiłem, przyznaję, a jednak gdyby okoliczności kiedykolwiek mnie znowu w takim położeniu postawiły, musiałbym znowu tą samą pójść drogą. Tutaj Cesarz widocznie się uspokoił i pozwolił mnie niektóre moje poglądy na potrzeby krajowe i na obowiązki nasze wzajemne przed sobą rozwinąć. Cesarz długo i bardzo łaskawie, i uważnie wysłuchał słów moich i odrzekł: >>Ja Wam wszystko przebaczam, bunt, zdradę, nawet detronizacyę, ale czego wam przebaczyć, nie mogę, to jest żeście zwichnęli cały mój plan rządów. Ja chciałem przez was ucywilizować Rosyę, zbratać w postępie te dwa narody, wyście temu stanęli na przeszkodzie, waszą głupią rewolucyą, i zmusiliście mnie rzucić mnie w objęcia Niemców i używania tych największych moich i waszych wrogów<<. Na tę myśl znowu Cesarz się uniósł i nazwał Polaków buntownikami i zdrajcami. Widząc jednak, że na te słowa zmieszałem się, nagle zatrzymał się. Ja zaraz skorzystałem z tej chwili, aby odpowiedzieć*. (* Odpowiedzi generała nie zamieszczono w opublikowanym zbiorze papierów rodzinnych. Nie ma tam także parokrotnie wspomnianego przez generała "sprawozdania z całej podróży".) Cesarz spojrzał na mnie i rzekł: >>Masz racyę, przebaczam ci, żeś głosował za moją detronizacyą, przebaczam ci, żeś nosił broń przeciwko mnie, wracaj do żony i do dzieci twoich i przebacz mnie<<. Tu Cesarz rękę mnie podał i rzekł: >>Zrobię, co tylko będę mógł dla Twego kraju<<. - Ośmieliłem się odpowiedzieć: >>Najjaśniejszy Panie, rządź Polakami zgodnie z ich potrzebami, a będziesz z nich zawsze zadowolony<<. Na tym audyencya się skończyła". Spotkanie to pozostawiło ślad także w korespondencji cesarskiej. W liście z 12/24 listopada 1831 r. do przebywającego w Polsce feldmarszałka Paskiewicza Mikołaj tak pisał o generale Łubieńskim: "Długo bardzo z nim rozmawiałem i znalazłem go pogrążonego w wstydzie i konfuzyi; dlatego postanowiłem dać mu wolność, będąc przekonany, że jego przykład będzie użytecznym; sprowadź go do siebie i rozmów się z nim". Biografowie klanu przyznają, że hrabia Tomasz był jedynym generałem powstańczym, którego Mikołaj potraktował w sposób tak wspaniałomyślny. Roger Łubieński stara się uzasadnić wyróżnienie swego stryjecznego dziada szczególnymi zaletami jego charakteru. "Co spowodowało Cesarza Mikołaja do przywołania do siebie gen. Łubieńskiego i natchnęło go wprzódy już myślą przebaczenia mu udziału w wojnie, żadne źródło nam nie podaje - pisze hrabia Roger. - Jednak znając na wylot usposobienie i charakter gen. Łubieńskiego, zdaje się nam, że możemy zagadkę tę przejrzeć i wytłumaczyć. Generał Łubieński był człowiekiem przede wszystkim prawym; każde jego postępowanie w życiu było jasne i otwarte [...] Przeciwny zrazu rewolucyi, gdy chodziło o rabunek uliczny cudzej własności i potajemne spiskowanie, otwarcie z bronią w ręku walczył po rycersku przeciw nieprzyjacielowi, gdy obowiązek mu to nakazał. Wreszcie gdy dozwolona w otwartym polu walka ustała, oddał szpadę silniejszemu, jako przystało na rycerza sans peur et sans reproche (Rycerz bez trwogi i skazy). Takiemu przeciwnikowi nic zarzucić nie było można, taką miał zawsze reputacyę, takiego chciał Cesarz Mikołaj poznać bliżej, a rozmówiwszy się z nim, nie mógł nie oddać sprawiedliwości jego charakterowi. Z tak nadzwyczajnie trudnego i niezwykłego położenia znowu generał Łubieński wyszedł zwycięsko, dzięki swej prawości i odwadze, i pokonanemu w bitwie przeciwnik niejako oddał honory wojskowe..." Ale w kołach emigracji popowstaniowej, która rozpoczynała właśnie swój gorzki los tułaczy, musiano zupełnie inaczej oceniać wyjątkowe fawory Mikołaja dla "zwycięzcy spod Nura", gdyż hrabia Roger kończy swą wyidealizowaną charakterystykę stryjecznego dziada nieoczekiwanym akcentem polemicznym: "Jakżeż daleko stoi ten tłum zbiegów w emigracyi z ich napuszystymi frazesami i śmiesznem, jeżeli nie zbrodniczem działaniem, od tej skromnej, czystej i rycerskiej postaci". W parę dni po tak fortunnej dla siebie audiencji u cesarza (odbyła się ona 23 lub 24 listopada) generał Łubieński wyruszył w drogę powrotną do kraju. W zbiorze korespondencji rodzinnej dochował się z tej podróży tylko jeden list, pisany do żony kurującej się jeszcze ciągle w uzdrowiskach dolnośląskich: "Nieśwież 4 Grudnia 1831. Kochana Kostuniu! Dawno już do Ciebie nie pisałem, przygotowuję ten list, ażeby Ci go przesłać zaraz za moim powrotem do Warszawy, dokąd mnie Opatrzność prowadzi o wiele prędzej, aniżelim się tego spodziewał. Czy to dla mnie z korzyścią, czy szkodą nie wiem? Wiem tylko, że w pierwszej chwili, kiedym się o tem dowiedział, zamiast być kontent, bardzo byłem smutnym, wstyd mi było wracać samemu, gdy wszyscy moi koledzy byli na wygnaniu. Jednak poddałem się temu, bom i na to spoglądał jak na wszystko, co się nam zdarza, jako na wolę Bożą. Nie daję Ci wiadomości z tego wszystkiego, co mi się zdarzyło od ostatniego mego listu z 23 z.m., bo spisałem dokładne sprawozdanie z całej mojej podróży, które potem ci przeszlę. Będę zatem w Warszawie za 4 lub 5 dni i tam zastanę wiadomości u rodziny o Tobie, chociaż listy Twe musieli przesłać za mną do Moskwy. Ta droga, chociaż na koszt Monarchy odbyta, będzie mnie kosztować razem z reparacyą powozu co najmniej 300 dukatów, to jest nadzwyczajnie wiele. Tu czekać musimy na reperacyę bryczki Majora, który mnie odwozi, a nie wiem, dlaczego tak mu niespieszno jest jechać, że ciągle wynajduje powody do zwłoki. Bardzo mi pilno osobiście powiedzieć Ojcu naszemu wiadomość, że Rózia (Sobańska) otrzymała pozwolenie powrócić do kraju i że może w tej chwili już jest w drodze do Ładyżyna (majątek Sobańskich na Ukrainie - M.B.). Kupiłem sobie na drogę książkę o Historyi Nowożytnej Fryderyka Schlegla i Rouge et Noir par Stendal". Widać z tego, że przejścia powstańcze nie spowodowały żadnych zmian w starych nawykach hrabiego Tomasza: ma po dawnemu upodobanie do dobrej literatury i po dawnemu nie lubi wydawać pieniędzy. Nie wyrzekł się też chwalebnego zamiłowania do częstej korespondencji. Następne trzy listy, pisane już w Warszawie, również adresowane są do hrabiny Konstancji. "Warszawa 8 Grudnia, wieczorem Przyjechałem tu dzisiaj w południe, jadąc przez trzy dni i trzy noce bez przestanku z Nieświeża, i teraz na noc jadę do Guzowa, ażeby jutro do dnia uściskać nóżki mego Ojca. Posyłam Ci ten list przez okazyę do Poznania i w tej chwili wsiadam do powozu z Henrykiem, który mnie towarzyszy". "Warszawa 12 Grudnia 1831. Kochana Kostuniu. Dzięki łasce Boskiej i szlachetnemu przebaczeniu Monarchy, które on mnie udzielił, chociaż nie zasłużyłem na nie więcej jak którenkolwiek inny z moich kolegów, jestem znowu w własnym domu. Wczoraj zaprosiłem do siebie na obiad Tymowskiego i Andrzeja Zamoyskiego i przeczytałem im sprawozdanie o całej mojej podróży. Wieczorem poszedłem do Pani Strogonoff (żona ministra spraw wewnętrznych w ustanowionym 16 września Rządzie Tymczasowym Królestwa), gdzie zastałem Księcia Andrzeja Galicyna (generała-adiutanta cesarza) z żoną, a zaraz po mnie przyszedł Marszałek Paskiewicz i Książę Gorczakow*, (* Michał Gorczakow - generał rosyjski. W latach 1856-1861 namiestnik Królestwa.) tak że do 11 w nocy musiałem pozostać, chociaż okropnie byłem zaspany. Pani Strogonoff jest bardzo uprzejma kobieta, szczególnie dla mnie była grzeczna, i prosiła, ażebym często do niej wracał. Jej mąż także bardzo na to nalegał. Zresztą pobyt w Warszawie nie przedstawia żadnej dla mnie teraz przyjemności i bardzo bym chciał teraz uciec do Rejowca. Ale ponieważ interesa zatrzymują mnie w Warszawie, trzeba się do tej konieczności zastosować". "Warszawa 14 Stycznia 1832 Kochana Kostuniu. Bardzo często widuję tutaj Panią Michałową (Ludwika z Ostrowskich Potocka, siostra Władysława Ostrowskiego, marszałka Izby Poselskiej, oraz Antoniego Ostrowskiego, dowódcy Gwardii Narodowej, jedna z egerii Sejmu powstańczego - M.B.), wyjeżdża do Krakowa, ażeby tam zawieźć córkę swoją Paulinkę, która ma wyjść za Wielopolskiego (margrabiego Aleksandra), który bez niej żyć nie może, a ona zdaje się chętnie dla niego się poświęca. On ma z swojej strony dojechać do nich z Drezna. Pani Rembielińska (siostra Jana Ledóchowskiego, jednego z sprawcy jednomyślnej detronizacji Mikołaja - M.B.) jest w Warszawie zdrowa zupełnie i widuje tylko świat skompromitowany (udziałem w powstaniu - M.B.), który nie może jeszcze bywać w wielkim świecie. Bo pomimo smutnego losu naszego kraju, pomimo żałoby i boleści w sercu każdego, mamy bale, świetne zabawy, wieczory, rauty i idzie się na to. Rosyanie dla przyjemności, inni ażeby im się przypodobać, inni nareszcie ażeby u nich znaleźć pomoc dla siebie, dla swoich, albo dla tych, którzy łaski potrzebują. Ja do tej ostatniej kategoryi należę. Uważam się za powołanego przez Opatrzność, ażeby oddawać usługi tym wszystkim, którzy się do mnie zwracają, dlatego bywam u możnych dnia dzisiejszego, ażeby móc łatwo ich prosić o łaski, nigdy dla samego siebie, jak wiesz najlepiej, bo zawsze jestem zadowolony z tego, co mam. W ten sposób staram się wypełnić obowiązki fałszywej i trudnej mojej sytuacji, w jakiej się znajduję od czasu mego powrotu niespodziewanego i niezrozumiałego. Przedwczoraj 12 był świetny bal u Gubernatora Hrabiego Witt, Pani Gutakowska robiła honory. Wczoray była świetna recepcya u Feldmarszałka w Zamku. Nasamprzód był koncert, potem w wielkiej sali marmurowej na improwizowanej scenie odegrano po polsku sztukę Skarbka, którą grają w Rozmaitościach, i komedyę Francuską Le Paysan Picard. Potem podano przepyszną kolacyę, po której dopiero rozpoczął się bal. Niech tańcują, niechaj się bawią: ludzie, którzy się bawią, są lepsi, a dobroć to cnota, którą szukam i pragnąłbym wpoić we wszystkich, od których zależą losy ludzkości. Miałem dzisiaj wiadomość od Rózi z 15 grudnia, jeszcze nie była otrzymała pozwolenia, raczej rozkazu powrotu". A jednak nie! Wbrew mojej uprzedniej zapowiedzi dochodzę do wniosku, że niektórych listów hrabiego Tomasza nie można pozostawiać bez komentarzy! W miarę oswajania się generała dyrektora z nową sytuacją polityczną coraz bardziej denerwująca staje się treść jego listów. Nawet przy założeniu, że w większości z nich - to znaczy w tych, które wysyłano pocztą, a nie przez "umyślnego" czy inną prywatną okazję - stosowany był świadomy kamuflaż, mający je chronić przed interwencjami cenzury ("W żadne nowiny się nie wdaję, żeby nikt nie chciał hamować korespondencyi"). Szczególnie irytuje ten list ostatni - z 14 stycznia. Prawda, że generał dyrektor stara się w nim jak gdyby wypunktować ogólną sytuację w okupowanej stolicy. Jest więc w liście mowa o "smutnym losie naszego kraju", o "żałobie i boleści w sercu każdego". Poczuwa się generał do własnej "fałszywej i trudnej sytuacji", a jednocześnie przyznaje, że nawet w jego sferze trafiają się osoby utrzymujące stosunki wyłącznie ze "światem skompromitowanym, który nie może jeszcze bywać w wielkim świecie". Ale ze wszystkimi tymi sprawami załatwia się generał w dwóch zdaniach. Reszta listu poświęcona jest nowinkom towarzyskim oraz opisowi świetnych balów i przyjęć, urządzanych przez zwycięzców dla zwyciężonych, przy czym - rzecz najbardziej drażniąca - udział autora listu w tym "tańcu na grobie ojczyzny" przedstawiany jest niemal jako posłannictwo patriotyczne. Wskutek zachwiania proporcji w listach generała, zafałszowaniu ulega cały obraz Warszawy z pierwszych miesięcy po upadku powstania. Trzeba go skorygować i uzupełnić na podstawie innyh źródeł ówczesnych. Jest tych źródeł niewiele, bo większość ludzi "piszących" opuściła Warszawę razem z wojskiem, ale relacje tych, którzy pozostali, są zgodne. Wyłania się z ich miasto smutne, okaleczone i wyludnione. Ulice puste, gdyż mieszkańcy niechętnie wychodzą z domów. Większość sklepów zabita deskami. Życie polskie skupia się w prywatnych mieszkaniach. Szpitale przepełnione rannymi i chorymi, przy których czuwają ofiarne panie warszawskie. Warszawa utraciła swoją najlepszą młodzież. Większość ludności stanowią teraz kobiety i starcy. Żandarmeria cesarska poluje na "skompromitowanych". Szkoły średnie i wyższe zamknięte. Dzieci w wieku szkolnym wywozi się do szkół wojskowych w głąb Cesarstwa. W wyjałowionych z wszelkich istotnych wiadomości dziennikach całe kolumny ogłoszeń o przymusowych licytacjach nieruchomości należących do nieobecnych oraz listy oficerów, składających powtórną przysięgę na wierność carowi. Rozkochana w teatrach publiczność warszawska demonstracyjnie bojkotuje przedstawienia, pozostawia je oficerom zwycięskiej armii. W kościołach żarliwe modły o wrócenie wolnej ojczyzny. Warszawa ma teraz nowe miejsca święte, do których odbywają się tłumne pielgrzymki: Olszynka Grochowska, z której drzew zmasakrowanych przez kule i granaty wycina się pamiątkowe krzyżyki, oraz ostatnie reduty Woli, gdzie zginął po bohatersku generał Józef Sowiński, a ciężko ranny major Piotr Wysocki dostał się do niewoli. W więzieniach czekają na proces osoby obciążone wydatnym udziałem w powstaniu. Cała Warszawa z niepokojem czeka na to, co przyniesie z sobą przyszłość. Ale dziwna rzecz. To miasto zdobyte, rozbrojone i pozbawione swych obrońców, nie jest jeszcze całkowicie ujarzmione i wzbudza lęk w zwycięzcach. Dowody na to odnaleźć można w źródłach najbardziej pod tym względem miarodajnych: w korespondencji cesarza Mikołaja I z feldmarszałkiem Iwanem Paskiewiczem, który od 16 września 1831 nosi dumny tytuł "księcia warszawskiego". Zwycięski monarcha obawia się nowego powstania polskiego, ale przede wszystkim dręczy go myśl, że "duch rewolucyjny i anarchistyczny, wrodzony Polakom" może zarazić oficerów, a nawet żołnierzy rosyjskich. W każdym liście dyktuje księciu warszawskiemu coraz to nowe środki, mające ustrzec armię rosyjską przed tą zarazą moralną. Specjalną czujność nakazuje mu wobec kobiet polskich: "Lękam się kobiet! Ten szatański naród zawsze działał przez nie i nasza młodzież między ich zalotnością z jednej a ideami ultraliberalnymi z drugiej strony znajduje się rzeczywiście w położeniu niebezpiecznym. Błagam cię na imię Boskie, czuwaj nad tem, co się dzieje! Czy ta zaraza nie objawia się wśród naszych? Twój obowiązek zamyka się teraz w tej czujności; jest to najpierwsza, najważniejsza i najświętsza twoja powinność i wszystkich zwierzchników. Trzeba, byście zachowali Rosyi armię wierną; i jeżeli pobyt przedłuża się w jednym miejscu, wspomnienie dawnej nienawiści może się prędko zatrzeć, zastąpi go uczucie pożałowania, a w końcu chęć robienia tego samego! Niechże nas Bóg od tego broni. Powtarzam ci, że widzę w tem największe niebezpieczeństwo; proszę cię więc, abyś nieustannie zdwajał pod tym względem swą baczność i instrukcye te powtarzał wszystkim naczelnikom. Trzeba, o ile się tylko da, używać wzgardy i przy każdej sposobności okazywać naszym wstręt do zasad rewolucyjnych i ich skutków tak dla kraju, jak i dla wszystkich warstw społecznych..." Paskiewicz starał się swego władcę uspokoić, ale Mikołaj nie ustawał w nawoływaniu do czujności. Nazbyt świeżo miał jeszcze w pamięci wspomnienia o buncie dekabrystów: "Żywo bym pragnął - pisał w innym liście - by się twe nadzieje co do dobrego ducha naszych wojsk urzeczywistniły, ale potrzebną jest jak największa roztropność, aby wyraźnie odosobnić oficerów załogi Warszawskiej od mieszkańców. Proponuję ci, abyś ich rozkwaterował przeważnie w domach zasekwestrowanych, które można zmienić na koszary, jak np. domy Paca i Czartoryskiego. Tym sposobem będzie można ich mieć na oku, a miasto zwolnionem będzie od ciężaru kwaterunkowego. Duma nie przeszkodzi wcale Polakom, że będą się starali skazić przekonania młodzieży, a kobiety posłużą im za pierwsze w tym względzie narzędzie, jak to zawsze bywało". "Książę warszawski" miał na te sprawy pogląd nieco odmienny. Uważał, że w niektórych wypadkach stosunki między zwycięzcami a zwyciężonymi powinny były być nie tylko dozwolone, lecz wręcz popierane. W listach do cesarza odsłaniał główny cel owych balów i przyjęć, które tak przychylnie były oceniane przez generała Łubieńskiego. "Postaram się połączyć w salonach dwa towarzystwa, rosyjskie i polskie, ale niewiele sobie z tego tuszę. Polacy nas nienawidzą, i dziś jeszcze łudzą się nadzieją, że Francya i Niemcy upomną się o nich, że wojna jest nieunikniona, i że będziemy mieli przeciw sobie wszystkie rządy konstytucyjne, nawet Niemcy. Ażeby ich skompromitować w oczach Jakobinów zagranicznych, zwłaszcza kobiety, które są fanatycznemi patryotkami, i okazać całą lekkomyślność ich charakteru, ogłoszę fakt, że przyjęli nasze zaproszenia". Generał Łubieński nie znał oczywiście poufnej korespondencji między cesarzem a feldmarszałkiem, mógł więc nadal interpretować sobie po swojemu bale i "przepyszne kolacje" na zamku warszawskim. Niezależnie jednak od sprawozdań z bujnego życia towarzyskiego w listach generała z zimy 1832 r. na pierwszy plan poczynają się wysuwać kłopoty rodzinne. Pomimo obietnic odebranych w Moskwie od generała Benckendorfa siostra pana Tomasza, pani Róża Sobańska, nie może jakoś powrócić z zesłania. Nowe komplikacje powoduje pojawienie się na horyzoncie syna generała, Leona, który przerwał studia w Edynburgu i według planów ojcowskich ma nadal studiować w Berlinie. Na razie Leon przebywa u matki w saskim uzdrowisku Warmbrunn (dolnośląskie Cieplice wchodziły wówczas w skład terytorium Królestwa Saskiego). "Warszawa 15 Stycznia 1832 Drogi Ojcze. Posyłam list Rózi, który wczoraj odebrałem. Lękam się bardzo, żeby powód jaki niewiadomy, który niedawno zmienił postanowienie względem powrotu oficerów więźniów wojennych, nie został rozciągnięty i do Rózi. Jak Ojciec pisać będzie do Rózi, proszę, żeby list przesłał na moje ręce nie zapieczętowany, albowiem mam zamiar posłać mój list na ręce Generała Benckendorfa, ażeby tym sposobem nieznacznie się przypomnieć. Z tutejszych wiadomości nic nie donoszę, bo zapewne Teoncia (Łuszczewska) ze wszystkiemi pisze szczegółami. Wszyscy wyglądają decyzyi z Petersburga, ja zaś zupełnie na Opatrzność się spuszczam, w niej tylko nadzieję pokładając, bo tam, gdzie nam nic nie zostaje do działania, trzeba umieć się stosować do tego, co jest. Względem mego syna Leona pisałem już dwa razy do Generała Benckendorfa oraz do Ministrów (ambasadorów) Rosyjskich w Dreźnie i w Berlinie. Spodziewam się, że do tego czasu opuścił Matkę w Warmbrunnie i już musi być w drodze do Berlina, jeżeli mu nie odmówiono paszportu. Widuję tu ciągle Panią Piotrową (Łubieńską) i bardzo lubię jej córki Anielcię i Manię. Paulinka Alexandrowicz jest już dużą panienką i wcale ładną. Panna Michałowska jest bardzo miłą zawsze, komerki (plotki) przeznaczają jej Kazia (Łubieńskiego), ale ona jest tak ładna, że nie potrzebuje niczyjej protekcyi. Jest tu także teraz panna Konstancya Sobańska, ale obraca się w atmosferze wielkiej elegancyi, zawsze niebezpiecznej dla kobiet. Pani Teresa Badeni jest tu od jakiegoś czasu, ale poszła na bardzo złą drogę i nikogo z rodziny nie widuje. Mój salon jest teraz bardzo przyjemny dzięki księdzu Tadeuszowi i nieraz miewam parę osób na obiedzie". "Warszawa 28 stycznia 1832 Drogi Ojcze. Ostatni list Ojca do Rózi posłałem na ręce Jenerała Benckendorfa, żeby mu nieznacznie, jeżeli to być może, przypomnieć obietnicę zrobioną... W Bogu tylko nadzieja, że się skróci wygnanie Rózi, jak mi wiadomo ze stanu rzeczy, w jakim się znajdują na Ukrainie, nie wiem, czy nie boleśniej będzie dla Rózi tam się znajdować jak w Permie. Wie więc Pan Bóg, co robi, a my mu zawsze dziękujemy za wszystkie widoczne dobro, co nam zsyła. Od Morawskich już mam wiadomości, że Wojciech (Woś Morawski, siostrzeniec i były adiutant generała, po dojściu do zdrowia został odesłany przez wuja do rodziców w W. Księstwie Poznańskim, a tam aresztowała go policja pruska jako uczestnika powstania - M.B.) powrócił do Luboni wskutek ogólnego cofnięcia prawa odsyłania podobnie winnych do Straf compagnie (kompanii karnej) w fortecach. Jest żołnierzem w Landwerze, Morawski (referendarz - ojciec Wosia) ma nadzieję w liście do Monarchy (pruskiego) że i od tego uwolniony będzie". "Warszawa 12 Lutego 1832 Drogi Ojcze. Z wiadomości ważniejszych mamy, że Marszałek wyjeżdża do Petersburga, że Engel (cesarski radca stanu Engel pełnił funkcje prezesa w Rządzie Tymczasowym Królestwa), który miał wyjeżdżać, pozostaje; czy na zawsze, czy tymczasowo - tego nie wiem. Wszystko dotąd zdaje się być tymczasowe i może być, że to jest lepiej, niż nam się wszystkim z pierwszego rzutu oka zdaje, albowiem stałe urządzenia wydane w momencie reakcyj, kiedy jeszcze wszystkie namiętności działają, może byłyby daleko nieznośniejsze [...] Od syna miałem list z Berlina, zdecydował się słuchać kursa prawa kryminalnego, które mają bardzo dobrze dawać w Berlinie. Na inne kursa jeszcze nie jest zdecydowany. Henryk musiał powiedzieć smutną wiadomość Irence (żonie swojej), że umarł jej brat Artur (Potocki z Krzeszowic). Strach, ilu to ludzi teraz poumierało. Biedny stary Sobański (teść siostry generała) nie mógł przeżyć wszystkich tych zmartwień, Rózia, sądząc z jej listu ostatniego, jeszcze nic o tem nie wie. Nie ma mowy o jej powrocie, w liście poddaje się woli Bożej, opis zimna, które znosi, jest okropny, ale zachowuje całą gorącość serca swego. Jest to prawdziwie kobieta poważania godna, miała odwagę zrobić wycieczkę do gór Uralskich, ażeby zanieść pomoc i pociechę ludziom skazanym do ciężkich robót (wtedy zapewne obdarzono hrabinę Sobańską pięknym przydomkiem "Róży wygnańców" - M.B.). Zdrowie jej doskonale służy". "Warszawa 15 Lutego 1832 Drogi Ojcze. Nieprzewidziane są rozkazy Boskiej Opatrzności wtenczas nawet, kiedy błahy i nikczemny nasz rozum sądzi najlepsze tworzyć układy. Opatrzność je niweczy, żeby nas coraz więcej przekonać, jak dalece my jesteśmy niczym w porównaniu do wysokiej jej mądrości. Zdawało mi się, że najkorzystniej i najrozsądniej mego syna w Berlinie umieściłem, sądząc, że tam zabawi najmniej rok, kiedy wszystko zniweczone zostało listem Jenerała Benckendorfa, który mi odpisuje w imieniu Najjaśniejszego Pana, że sobie życzy, żeby mój syn, zamiast w Berlinie, kończył swe nauki w Petersburgu, żebym go tam oddał pod opiekę Jen. Benckendorfa, zostawiając Naj. Panu możność umieszczenia go w służbie. Po długiej z sobą walce osądziłem, że podobne wezwanie jest rozkazem, że jeżeli mój syn ma istotną ochotę uczyć się, to i w Petersburgu potrafi dobrze użyć swego czasu, piszę więc do niego, żeby za odebraniem mego listu udał się jak najśpieszniej do Petersburga. Kopię odpisu Jenerałowi Benckendorfowi zrobionego załączam tutaj, najlepiej ona całą myśl wytłomaczy. Znajduję albowiem, że w tej jak w każdej okoliczności najlepiej otwarcie postępować. Wiem, że ten pobyt Leona w Petersburgu stanie się dla niego prawdziwym probierczym kamieniem, ale sądzę, żeby nie mógł był tego uniknąć, od niego albowiem, od sposobu jego postępowania reszta zależeć będzie. Zresztą zrobiwszy co każe rozsądek, co wymaga powinność, resztę Panu Bogu oddaję". Nieoczekiwana zmiana losu młodego Leona Łubieńskiego musiała bardzo zaskoczyć i zdenerwować jego dziadka: "pana ministra" z Guzowa. Wyczuwa się to wyraźnie z następnego listu generała. "Warszawa 17 Lutego 1832. Drogi Ojciec pisze mi w swoim liście z 16 b.m., że Leon pierwszy z jego familii będzie w służbie Rosyjskiej; wcale tego nie mam zamiaru i jak najwyraźniej w tej mierze w moim liście (do Benckendorfa) się wytłumaczyłem. Opisując cel edukacyi mego syna i jakie obowiązki Opatrzność na niego włożyła (Leon miał zostać w przyszłości szefem Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i S-ka"), dodałem, że to dowodzi, że jestem w niemożności myśleć nawet, żeby mój Syn mógł przyjść do służby, że jednak nie waham się posłać go natychmiast do Petersburga, w celu żeby tam ukończył nauki, stosownie do życzenia Naj. Pana. Sądziłem albowiem, że młody człowiek jego wieku, jeżeli będzie chciał, to i w Petersburgu znajdzie sposobność uczenia się [...] Ja z mojej strony wysyłam go do Petersburga w celu, żeby tam pobył z rok jeden starając się jak najkorzystniej swego użyć czasu i żeby potem wrócił do kraju pomagać mi w interesach. To napisałem Monarsze, bo winienem mu tem więcej prawdę, im łaskawiej dla mnie się okazuje. Ojcowskie albowiem postępowanie Naj. Pana względem mnie spodziewać mi się każe, że nie zechce, żeby mój syn schodził z drogi powinności, którą Opatrzność na niego włożyła. Gdybym był mógł, byłbym był niezawodnie sam pojechał do Berlina dla wyprawienia mego syna ale ani zdrowie, ani niepodobieństwo dostania paszportu za granicę tego mi nie dozwoliło. Celem mojej podróży byłoby mianowicie wskazać mu drogę, jaką sobie postępować winien, żeby korzystać z czasu swojego pobytu w Petersburgu, żeby nie zwracać niczyjej uwagi na siebie, żyjąc jak najciszej i najspokojniej, żeby na koniec unikać naszych rodaków, a mianowicie próżniackiego ich sposobu życia, żeby jeżeli można uzbroić go przeciw wszelkim pokusom do gry w karty, które więcej w Petersburgu, nigdzie indziej nie znajdzie. Wyznaję, że wiele cierpiałem, nim powziąłem to postanowienie, które może się stać stanowczym dla mego syna, bo boleśnie jest brać decyzyę dla kogo, ale raz ją wziąwszy, poddaję się z pokorą woli Najwyższego i znajduję, że Bóg może lepiej od nas wie, co robi, i że dozwolił tego do ukształcenia charakteru mego syna. O służbie albowiem nigdy nie myślę. W Petersburgu będzie mógł być użytecznym także dla domu Braci Łubieńskich i S-ka, który teraz ma bardzo znaczne tamże interesa". "Warszawa 8 Marca 1832 Drogi Ojcze [...] Już tedy zaczynają się przykre momenta, które nam przetrwać potrzeba po tylu innych już przebytych. Sąd wyznaczony już wkrótce ma się rozpocząć*. (* Na podstawie dekretów cesarskich z 1 listopada 1831 r. i 20 lutego 1832 r. powołany został w Warszawie Najwyższy Sąd Kryminalny, złożony z 8 rosyjskich generałów i tyluż "prawomyślnych" Polaków - dla osądzenia uczestników powstania nie podlegających amnestii. Po blisko dwuletnim śledztwie i trzymiesięcznym przewodzie sądowym większość oskarżonych została uznana "winnymi zbrodni rokoszu". 265 podsądnych skazano [w większości zaocznie] na śmierć przez powieszenie lub ścięcie, pozostałych na wieloletnie więzienie warowne lub ciężkie, połączone z ciężkimi robotami i pozbawieniem praw stanu. We wrześniu r. 1834 Mikołaj złagodził wyrok, zamieniając kary śmierci na katorgę, bądź też zmniejszył liczbę lat więzienia. Podtrzymano kary w stosunku do emigrantów, którym jednocześnie wzbroniono powrotu [wyjąwszy wypadki indywidualnej amnestii] pod groźbą natychmiastowego wykonania wyroku. Wśród skazanych zaocznie na śmierć przez powieszenie i konfiskatę majątku znalazł się także były deputowany, Walenty Zwierkowski.) Już wszystkich mających być poddanemi przed Sąd przywołano, ażeby ich zamknąć i trzymać odosobnionych do ustanowienia inkwizycyi sąd poprzedzać mającej. Wieleż to familii cierpiących, wieleż to boleści nowego rodzaju wznowionych. Teraz tylko życzyć potrzeba, żeby ten sąd jak najprędzej się mógł zakończyć, żeby tych bolesnych ran, których doznaliśmy, codziennie nie odnawiać. Już tedy dnia wczorayszego podpisałem nową współkę z Panem George Mayer niedawno z Anglii przybyłym. My dajemy fundusze a on swoją pracę i doświadczenie. Gdy się stan rzeczy zmienił i nie dozwolił nam rozwijania dalszego pierwotnych zamiarów, które głównie towarzyszyły założeniu Domu naszego (tzn. czynności bankowo-kredytowych - M.B.), trzeba było zastosować się do ważniejszych okoliczności, a ponieważ handel zawsze istnieć musi, przedsięwzięliśmy nadać Domowi kierunek więcej handlowy, i z tego powodu szukałem kogo takiego, który był z charakterem łączył doświadczenie i znajomości handlowe. To znalazłszy w Panu George Mayer, któren swoją pracowitą i niezmordowaną starannością doprowadził to do skutku. Mam nadzieję w Bogu, że dobre skutki z tego i dla siebie, i dla kraju osiągniemy..." "Warszawa 12 Marca 1832 Drogi Ojcze. Marszałek Ks. Paskiewicz już tedy przyjechał (z Petersburga), powiadają, że jest mianowany Namiestnikiem Królestwa, że Konstytucya z kilku względów uchylona, że nie będzie reprezentacyi narodowej (sejmu), ale że prawa zostawione, że Rząd teraźniejszy zatwierdzony, że jest jakieś nowe prawo względem rekrutowania w tym kraju do Armii Rosyjskiej, że ma być jakaś Rada Polska w Petersburgu, która przyłączona zostanie do Rady Cesarstwa. Ale to wszystko może są gadaniny, bo pewnego nic nie wiem, tylko że sądy się zaczynają, a z niemi niespokojność i obawa tylu familij nieszczęśliwych. Jest nade wszystko do życzenia, żeby się ten stan drażliwości jak najprędzej zakończył, żeby każdy mógł spokojnie udać się do swych zatrudnień. Za granicą teraz wszystko rokuje pokój, jakkolwiek niespokojne umysły wszystko robią, żeby go zerwać, ale rozsądek większości dotąd przeciwny, trzeba teraz wielkiej ostrożności w Rządach, żeby nie dać broni przeciw sobie, albowiem wojna raz rozpoczęta trudno przewidzieć jakieby skutki za sobą poprowadzić mogła. Tymczasem ludzie są ludźmi, słabości, namiętności działają, tak u tych, co są u steru, jak u tych, co są w tłumie, trudno więc przewidzieć, jaki obrót rzeczy wziąć mogą, kiedy najmniejsze wstrząśnienie całemu grozi społeczeństwu". "Warszawa 14 Marca 1832 Drogi Ojcze. Odebrałem właśnie list Ojca, zupełnie zgadzam się ze wszystkimi jego myślami o naszym stanie politycznym. Jednak jakkolwiek wymazani może z naszej własnej winy z rzędu Państw politycznych (tzn. suwerennych), pozbawieni istnienia zupełnego z tej strony, zawsze jednak zostaje jakaś część, jakaś pozostałość, której widać zatrzeć nie podobna, kiedy najgłówniejsi nieprzyjaciele dokazać tego nie mogą. Teraz żądają deputacyi do Nj. Pana po dwóch z województwa (oficjalne papiery w tej sprawie głosiły, że delegacja udaje się do Petersburga >>celem złożenia Naj. Panu hołdu nieograniczonej wdzięczności za wspaniałomyślne przebaczenie i puszczenie w niepamięć ostatnich wypadków, a nadto za łaskawe obdarzenie ustawą pomyślność lepszego bytu Królestwa zapewniającą<<* -M.B.) (* Wydany przez Mikołaja 14/26 lutego 1832 r. Statut Organiczny dla Królestwa Polskiego ogłaszał m.in.: wcielenie Królestwa Polskiego do cesarstwa rosyjskiego, zniesienie koronacji w Warszawie, skasowanie wojska polskiego i magistratur, wprowadzenie urzędników rosyjskich do administracji Królestwa.) Pytano się mnie, czy pojadę, że to życzenie Marszałka, odpowiedziałem, że zwyczajny jestem do posłuszeństwa, przedstawiłem jednak wszelkie niedogodności z tego wyboru. Czekać więc będę rozkazu, ale wyznaję, że mi to bardzo nie na rękę ze wszech miar. Jeżeli jednak to może albo całemu krajowi, albo niektórym jego mieszkańcom być pomocnym, nie będę żałował mego poświęcenia, ale nie mogę nie przyznać, że to jest wielkie poświęcenie. Prosiłbym jednak, żeby ta wiadomość nie od nas wychodziła. Odebrałem list od gen. Benckendorfa względem syna mego..." "Warszawa 19 Marca 1832 Od wczoraj za tydzień mają ogłosić rozmaite zmiany, jakie Marszałek przywiózł ze sobą z Petersburga. W tym celu powołano wszystkich Prezesów Województw i pewną liczbę wybitniejszych obywateli. Niektóre rzeczy już dowiedzieliśmy się, że Marszałek został Namiestnikiem Kraju, że Ministeryum Wyznań i Wychowania publicznego jest zniesione, że Pan Strogonow powołany jest do Petersburga, że Gen. Rautenstrauch zastąpi go w Ministeryum Spraw Wewnętrznych. Wszyscy mniej więcej są kontenci, że wyjdziemy z tego stanu tymczasowości, i że będziemy wiedzieć, czego się trzymać. Bo jesteśmy w tym stanie, że trzeba przede wszystkim i wyłącznie myśleć o potrzebach materyalnych kraju i nas samych. Pani Marszałkowa przyjechała ze swoim mężem, będzie przyjmować co wieczór, a oprócz tego będzie miała recepcye dwa razy na tydzień w Czwartki i w Niedziele. Mówią, że jest bardzo przystojna i grzeczna i bardzo dobra osoba, jeżeli to prawda, to wiele osób sobie zjedna, bo dobre formy i maniery bardzo wiele na tym świecie znaczą. W tym tygodniu będę się prezentował, ażeby być w porządku... Dzisiaj będę miał kilka osób na obiedzie, bo to św. Józef. Obydwaj bracia Lubowidzcy*, (* "Naczelnik szpiegów" Mateusz Lubowidzki, z powodu którego klan Łubieńskich miał tyle nieprzyjemności, powrócił z Petersburga do Warszawy 8 listopada 1831 roku. Prasa stołeczna uczciła jego powrót dwoma komunikatami: "Gazeta Warszawska" z 10 listopada: "Nayiaśnieyszy Cesarz i Król imć raczył byłego Vice-Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy Lubowidzkiego mianować Radcą Stanu Nadzwyczaynym i ozdobić go orderem Św. Anny I-szey klassy". I następnego dnia - jeszcze dosadniej: "N. Cesarz Jmć wydał 4 b.m. następujący Naywyższy Reskrypt do byłego Vice-Prezydenta Warszawskiey Municypalności i Policyi, Pana Lubowidzkiego: >>Moc duszy WPana i przychylność Jego do tronu Naszego, których dowód dałeś dnia 29 listopada roku zeszłego u Naszego kochanego zmarłego brata Cesarzewicza w zamku Belwederze wieczorem, gdy w Warszawie powstanie wybuchnęło i piętnastu pchnięciami bagnetem raniony zostałeś, zwróciły szczególną Naszą uwagę na WPana. Dla okazania iey, mianujemy WPana nayłaskawiey Kawalerem orderu Św. Anny I-szej klassy, którego insygnia załączone przesyłamy z rozkazem włożenia ich i noszenia według statutów. Zostaiemy WPanu z naszą Cesarską Łaską życzliwi<<".) Tymowski, Generałowie Lewiński, Ledóchowski, Niepokojczycki, Zielonka i pięciu braci (Łubieńskich), to jest razem 12 osób... Będzie kawior, zupa z pasztecikami, flet de boeuf saute, świeży łosoś, potrawka z kur z truflami, groszek i jako nowalia szczaw, indyk pieczony i faszerowany kasztanami, sałata, słodka potrawa i lody Alexandre". "Warszawa 26 Marca 1832 Kochana Kostuniu. Otóż proklamacya (ogłoszenie nowego "statutu organicznego" w miejsce dawnej konstytucji - M.B.) się skończyła. Tak jak przewidywałem, daleką ona jest od tego, cośmy mogli sobie życzyć, są nawet rzeczy w niej, które potępić muszę, bo podług mego zdania przeciwną jest interesom Rządu i podwładnych, ale w każdym razie jest to wiele więcej, jak mają bracia nasi w Austryi. O 11 rano wszystkie władze i wybitni obywatele miasta zebrali się na Zamku. Marszałek sam odczytał dekret Cesarski, mianujący go Namiestnikiem Królestwa. Potem poszliśmy do kościoła, gdzie drugi raz dekret ten sam odczytano. Potem podano obiad na 150 osób u Marszałka, gdzie pito zdrowie Najjaśniejszego Pana. Po obiedzie Marszałek kazał mnie przyjść do swego pokoju, mówiąc że ma ustne polecenie do mnie od Najjaśniejszego Pana. Kiedyśmy zostali sami, wyraził mi zadowolenie Cesarza, żem posłał syna mego do Petersburga, zapytał się, czy bym nie chciał, ażeby on wstąpił do służby rządowej. Przedłożyłem mu wtenczas położenie mego syna jako jedynaka i jego względem rodziców obowiązki, zdałem sprawę z całej korespondencyi mojej z Gen. Benckendorfem w tej sprawie. Rozmawiał potem ze mną o wielu rzeczach krajowych przez długi czas. Wieczorem było wielkie przyjęcie u Pani Marszałkowej, wielu bardzo z tych panów się jej przedstawiło. Są w życiu publicznem i prywatnym chwile, gdy ręce opadają i zupełne zwątpienie człowieka opanowuje, tak że już niczego się nie chce. Jesteśmy teraz pod wielu względami w takim tu położeniu, chociaż to naturalny wynik poprzedzających wypadków. Ale właśnie w takich okolicznościach trzeba zebrać całą swoją odwagę, trzeba udać się do Boga o pomoc, ażeby nam wrócił energię do czynu, co jest prawdziwie cechą człowieka. Mowa jest o deputacyi do Najjaśniejszego Pana i mówią publicznie, że ja mam do niej należeć, a chociaż mi jest bardzo nie na rękę, nie odmówię niczego, w czem bym mógł być użytecznym moim ziomkom". "Warszawa 28 Marca 1832 Drogi Ojcze. Odebrałem list od Ojca, który przyszedł w momencie, kiedy odebrałem list mego syna z Petersburga, w którym mi donosi, że przywołany został do Cesarza, który go przyjął jak najłaskawiej i umieścił w Ministeryum Spraw Wewnętrznych pod Ministrem Błudow, jednym z najczynniejszych, który - powiedział Cesarz - najlepiej odpowie zamiarom Ojca, to jest ukończenie edukacyi syna. Nie znając jeszcze dostatecznie języka Rosyjskiego użyty będzie do Prowincyj Polskich. Uważam to za Wolę Opatrzności i bez żadnej uwagi zupełnie się jej poddaję. Życzę tylko, żeby dopełnił, jak się należy, obowiązków nowych, które na niego włożyła Opatrzność tak względem łaskawego na niego Monarchy, jako względem urzędu, który piastować będzie. Z drugiej strony wybrany jestem wraz z braćmi Janem i ks. Tadeuszem do Deputacyi, która ma być wysłana do Petersburga po dwóch z każdego Województwa... Znam ja całą trudność naszej pozycyi, ale dlatego nie sądzę, żeby można się wymówić z tej posługi dla współrodaków, tym większej podług mnie, że teraźniejsza opinia będzie zupełnie przeciwna naszej podróży. Ale sądzę, że więcej niż kiedykolwiek powinniśmy iść za swojem sumieniem i przekonaniem, nie zważając na to, co drudzy o mnie mówić będą mogli". "Warszawa 29 Marca 1832 Kochana Kostuniu. Leon nasz wstąpił do służby rządowej. Najlepiej zrobię, gdy Ci odpiszę dosłownie list, w którym opisuje wypadki, które mu się przytrafiły. Po wstępie, w którym tylko pisze o swej admiracyi dla Cesarza, który go sobie zupełnie podbił, tak dalej ciągnie: >>Cesarz w wyborze służby, do której bym wszedł, sądził, że najlepiej odpowie zamiarom Ojca, dodając mnie do osoby człowieka światłego i posiadającego zupełne zaufanie Monarchy, który zatem potrafi skończyć moje wychowanie. Podług zatem myśli i woli Cesarza, który mnie zostawił zupełną swobodę w wyborze służby, do której bym wstąpił, zdecydowałem się pozostać w Ministeryum Spraw Wewnętrznych przy boku P. Błudowa, człowieka inteligentnego, nie ustępującego w niczym najwykwintniejszym umysłom Europy i niezwykle pracowitego. Będę mógł w tym miejscu, podług słów Cesarza, służyć memu Monarsze, nie przestając ani na chwilę być dobrym Polakiem. Z powodu mojej nieznajomości języka rosyjskiego użyty będę do papierów pochodzących z prowincyj polskich, a w tej chwili P. Błudow jest prawdopodobnie człowiekiem najczynniejszym komisyi, która ma zreorganizować system Królestwa Polskiego. Zdaje mi się, że do niego także odnosić się będą sprawy wyznaniowe. Cesarz także pozostawił mi do wyboru albo ażeby potem dalej tutaj służyć, albo powrócić do Królestwa, podług życzenia Ojca<<. Z tego listu widać - wił się dalej w swych tłumaczeniach generał - że Leon ujęty niezwykle grzecznym przyjęciem, jakiego doznał od Cesarza, przyjął łaskę, jaką mu wyświadczył, zaciągając go zaraz do służby. Nie mógł inaczej zrobić, bo jakżeż opierać się Monarsze, który chce wejść w twoje położenie i wszystko jak najlepiej dla ciebie układa. A jednak z początku bardzo niemiłe uczucie mnie opanowało, ale zastanowienie niebawem wróciło mnie do prawdziwej wdzięczności dla niesłychanej dla mnie łaski Monarchy i nawet przyszedłem do przekonania, że to właśnie, co mogło się stać najlepszego w tej chwili dla Leona, jeżeli tylko zechce pracować i oddać się obowiązkom urzędu. Napisałem do niego, ażeby przyniósł ze swej strony gorliwość, pracowitość i uczciwość, te przymioty wielu członków naszej rodziny, a wtenczas będzie miał powodzenie, stanie się członkiem użytecznym dla kraju i rzeczywiście najlepiej skończy swe wychowanie. Do Petersburga jedzie nas dwudziestu, w tem trzech braci Łubieńskich. Mojem zdaniem nie tylko nie powinniśmy się od tego uchylić, ale i owszem powinniśmy dopełniać ten wielki obowiązek względem naszych ziomków, wobec tego, że opinia motłochu go potępia i że położenie nasze będzie niezwykle delikatne i przykre. Mówią, że nam zapłacą koszta podróży, wspominam o tem nie ze względu na siebie, bo gdym raz zdecydował się oddać tę usługę moim ziomkom, dopełniłbym jej do ostatka, pomimo jej uciążliwości materyalnej po tylu stratach w ostatnich czasach, ale radbym dla innych, gdyby nam trochę tę podróż ułatwili. Znajduję, że podróż ta jest nieodzowną wobec naszego Monarchy, bo chociaż możemy być niezupełnie zadowoleni z instytucyj, które nam nadał, nie możemy nie przyznać, że Cesarz mógł nam dać o wiele mniej swobód, gdy raz dawny porządek rzeczy został wywrócony". "Warszawa 2 Kwietnia 1832 Kochana Kostuniu! Podróż nasza do Petersburga jest zdecydowaną, nie mogę powiedzieć, ażeby mi była przyjemną, bo znam wszystkie trudności z nią połączone, ale mam przekonanie, że oddać mogę prawdziwą usługę krajowi i moim ziomkom. Ks. Tadeusz bierze ze sobą swego Kacpra, a ja mego Bartłomieja. Wiesz już z gazet, że marszałek jest Namiestnikiem Królestwa, że jego żona jest w Warszawie. Mieszkają w Zamku i dwa razy na tydzień przyjmują we Czwartki i w Niedziele. Wczoraj była pierwsza recepcya. Tłumy zapełniały salony. Księstwo byli bardzo uprzejmi. Księżna jest osoba mająca około 40 lat, nieładna, ale grzeczna i dużo godności bez żadnej pyszałkowatości. Będzie to salon przyjemny dla mężczyzn, którzy nie mają tyle kłopotu z ubraniem. Wczoraj miałem u siebie większy obiad dla Pana Strogonowa, który nas opuszcza i jedzie do Petersburga. Ponieważ że to człowiek, którego lubię i szanuję, chciałem mu tego złożyć dowód, zbierając najporządniejszych ludzi w Warszawie, którzy podzielają moje zdanie i mój żal za nim. Miałem 24 osób u stołu [...] Mieliśmy najlepszy obiad, jaki tylko dostać można było. Kosztował mnie razem z winem 30 złp. od osoby. Dzisiaj dajemy piknik dla Strogonowa, na którym Jezierski (Jan) i Tadeusz (Łubieński) są gospodarzami. Będzie bardzo wiele osób, kosztować nas będzie 100 złp. od osoby. Wyłajałem Leona listownie, że nie dosyć pilnuje interesów mu powierzonych, a mianowicie Sapiehy (chodziło o rewindykacje sum pożyczonych przez Dom Handlowy Braci Łubieńskich pod zastaw zasekwestrowanych później dóbr Eustachego ks. Sapiehy - M.B.) i Twego Ojca (kasztelana Józefa Ossolińskiego). Wskazałem mu, jak ma sobie postępować, i przesłałem mu plenipotencyę naszego domu". "Warszawa 5 Kwietnia 1832 Kochana Kostuniu! Załączam ci list Leona z Petersburga do mnie. Opisuje swoje stanowisko w Ministeryum Spraw Wewnętrznych. Udał się do Ministeryum z rozkazu Naj. Pana. Błudow bardzo grzecznie go przyjął i powiedział, że miał już wiadomość o woli Cesarskiej, ale nie wiedział jeszcze dokładnie, jak to uczynić, i dlatego prosił go, ażeby za parę dni wrócił. Po paru dniach Minister mu powiedział, że będzie postanowiony nie w żadnym departamencie, ale do jego osoby przywiązany jako sekretarz do korespondencyi niemieckiej, francuskiej, angielskiej i polskiej, bo podług rozkazu Cesarza chciałby go wtajemniczyć w ogólny bieg interesów i administracyi. Dodał przytem, że Leon mógłby pomimo tego uczęszczać na niektóre wykłady, ale co do stopnia (czynu) jaki on otrzyma, Cesarz się jeszcze nie oświadczył [...] Książę Marszałek parę dni temu mówił obszernie z Ks. Tadeuszem o naszej podróży do Petersburga. Zdaje się, że wyjedziemy stąd 24 b. m., bo wszyscy mamy rozkaz przedstawić się Marszałkowi 18 b. m. Kupiłem z Ks. Tadeuszem powóz podróżny za 150 dukatów, odprzedamy go za powrotem. Od czasu do czasu widuję Panią Michałową (z Ostrowskich Potocką) i Zofię Ostrowską, które się ciągle mnie radzą i muszę im pomagać. Pierwsza z nich jest cierpiącą, ale zawsze dobrą, poczciwa, poddana woli Opatrzności, ale pełna też imaginacyj i chętnie oddająca się złudzeniom. Panią Rembielińską rzadko teraz spotykam bo w innym świecie teraz żyjemy. Wczoraj mieliśmy bardzo elegancki wieczór u Księżnej Zajączek, na którym byli także Księstwo Marszałkostwo (Paskiewiczowie). Bardzo wiele było osób, ale ja cały czas grałem w wista. Dzisiaj wieczór u Księżnej Marszałkowej". "7 Kwietnia 1832 Drogi Ojcze! Posyłam list Rózi (Sobańskiej), który dnia wczorajszego tu przyszedł pod moim adresem. Łudzi się widać różnemi nadziejami, które zamiast ją cieszyć, trują jej momentalną spokojność. Mam ja jednak przekonanie, że... w gruncie serca spokojniejszą jest i że umiała się porządnie urządzić tam, gdzie ją Opatrzność poprowadziła. Nie mamy jeszcze nic urządzonego względem naszej deputacyi, ja chciałbym się uzbroić różnemi myślami i potrzebami kraju, żeby się postawić w możności... mówienia o tem, co szczególnie kraj nasz teraz dolega. Najgłówniejsze przedmioty są, najprzód to, co wypływa ze Statutu Organicznego, odwołalność sędziów, sądy wyborowe (wybierane) przez Obywateli bez examinowania kandydatów [...] Potem uwagi nad dekretem względem więźniów wojennych, przeznaczonych do służby. Uwagi nad oświeceniem publicznym, nad jego potrzebą dla dobra monarchy, jednak nad modyfikacyami, jakieby można w stosunku do okoliczności przedstawić. Uwagi nad zaborem bibliotek, Gabinetów itd. Uwagi nad położonem wysokiem cłem na produkta Industryi Królestwa wtenczas, kiedy stosunki Królestwa zbliżono do Państwa Rosyjskiego, kiedy widać w Monarsze dążność do nierozdwajania, ale połączenia bliższego narodów, rozłączać je interesem byłoby niewłaściwem. Czy nie naturalniej by było zrównać wzajemne stosunki albo jeżeliby koniecznie dla dobra Państwa trzeba utrzymać tak wysokie opłaty, to przynajmniej żeby nam stworzyć inny kierunek dla naszego przemysłu, przez dokładniejsze urządzenie taryfy z Prusami. Prosiłbym Drogiego Ojca o zakomunikowanie mi różnych swoich uwag w tej mierze, żebym mógł jego światłem wzmocniony niejako zrobić naszą deputacyę użyteczniejszą dla kraju naszego. Moja żona zawsze w Warmbrunn ze swoim Ojcem. W naszym domu handlowym wstrzymani jesteśmy ukończeniem ksiąg z lat upłynionych, co nam daje bardzo wiele do roboty i nie pozwala rozwijać stosunków według nowej dyrekcyi domowi nadanej. Jużeśmy zawiązali w Gdańsku dom pod firmą Łubieński i Geysner, którego naczelnikami są Józef (najmłodszy brat generała - M.B.) i Geysner. Dom ten ściśle z naszym będzie połączony. Podobny związek dla obydwóch domów bardzo będzie korzystny i mam nadzieję, że inny wcale kierunek nada handlowi tego kraju. Tymczasem robiemy różne małe próby, rzeczy, które tutaj skupować można, i posyłamy je w różne miejsca, żeby się przekonać, gdzie te rzeczy korzystnie będą mogły być umieszczone. Henryk jest prawdziwą ze wszech miar Opatrznością dla tego kraju. On jest podporą prawdziwą przemysłu, wskrzesicielem handlu, zgoła prawdziwy Minister Finansów..." "Warszawa 25 Kwietnia 1832 Drogi Ojcze! Wyjeżdżamy tedy dnia jutrzejszego rano, obarczeni myślami, projektami różnego rodzaju, ale nie zdurzeni, albowiem myśl w tej mierze jasna, obowiązki niewątpliwe, za tem iść całą będzie moją dążnością. Nie mogę jednak nie przyznać, że podróż nasza wiele przedstawia trudności, że położenie nasze nader jest delikatne, dlatego jednak nie lękając się niczego, sumienia tylko słuchać potrzeba i iść śmiało naprzód. Zamiarem moim jest dziękować i nie więcej jak dziękować z całą przyzwoitością, jak nam przystoi, a potem dopiero zobaczyć, czy by nam nie dozwolono o co prosić Monarchy i stosownie do tego działać, albowiem to wcale nie jest w naszym poselstwie. Teraz nie wiem, jak dalsze osoby naszej deputacyi zgadzać się z sobą będą, ale ja za nikogo odpowiadać ani chcę, ani myślę, tylko swoją iść będę drogą. Wczoraj byłem u spowiedzi u (Ojca) Benjamina i z wielkiem uspokojeniem do domu powróciłem. Kończę, prosząc Ojca, żeby raczył pobłogosławić moim zamiarom i wniósł swoje prośby do Boga, żebym w tej podróży mógł dopełnić wszystkich obowiązków, które okoliczności na mnie włożyły, wykluczając zupełnie to, co się mnie samego tyczyć może". Hołdownicza delegacja Królestwa dotarła do stolicy cesarstwa w dniu 1 maja. Nazajutrz wczesnym rankiem generał Łubieński napisał pierwszy list do żony. "Petersburg 2 Maja 1832 Kochana Kostuniu. Wczoraj zajechałem tutaj po podróży, która trwała 7 dni i 7 nocy, ani Ks. Tadeusz, ani ja nie jesteśmy zbyt zmęczeni. Leon wziął nam mieszkanie za 40 dukatów miesięcznie. Każden z nas ma swój powóz, co kosztuje także 40 dukatów miesięcznie, służącego najętego za 7 duk. miesięcznie. Razem wszystko kosztować nas będzie 150 dukatów, czyli 1500 rubli miesięcznie. Wczoraj już widziałem Panie Ogińską, Branickie, Fredro (żonę Maksymiliana - z domu Gołowin), ks. Lubomirską z domu Tołstoy i Pana Pierlinga bankiera bardzo zacnego człowieka. W drodze przeczytałem całe pamiętniki Ks. d'Abrantes, jest to najlepsze dzieło, z jakim od dłuższego czasu się spotkałem". "Petersburg 5 Maja 1832 Drogi Ojcze! Jakkolwiek przekonany jestem, że Najukochańszy Ojciec nie jest skory brać złą stronę wiadomości, które do niego dochodzą, zwłaszcza kiedy by je niekorzystnie dla którego z jego dzieci przedstawiono, czuję się obowiązanym kochanemu Ojcu donieść natychmiast o wypadłem zdarzeniu, które by mogło służyć do różnego gatunku wieści. Powołany do Jenerała mającego sobie polecone stosunki z naszą deputacyą, byłem u niego dnia wczorajszego rano. Oznajmił mi z polecenia wyraźnego Najjaśniejszego Pana, że Najjaśniejszy Pan upoważnia mnie do włożenia munduru Rosyjskiego wojskowego, albo gdybym tego uczynić nie chciał, żebym się do prezentacyj ubrał w mundur obywatelski, że mnie jednak przestrzega, żebym go nie kazał robić, dopiero jak wyjdzie rozkaz Najjaśniejszego Pana, który zmienia zupełnie mundur obywatelski, w którym już deputacya przedstawioną być ma. Odpowiedziałem, że gotów zawsze jestem zastosować się do każdego rozkazu Najjaśniejszego Pana. Ale Jenerał mnie przerwał, mówiąc, że Najjaśniejszy Pan nie daje mi żadnego w tej mierze rozkazu, zostawiając to zupełnie do mojej woli. Że mundur Polski już całkiem nie egzystuje, że go więc nikt już nosić nie może, że zaś co do munduru Rosyjskiego, tego Najjaśniejszy Pan nie udziela wszystkim, co mieli prawo do dawnego munduru, tylko jako szczególną łaskę. Przedstawiłem wtenczas Jenerałowi, że nie było nigdy rozkazu, zabraniającego nosić dawny mundur polski, gdyż nie byłbym pewno go przywdział, zaś co się tyczy munduru Rosyjskiego, każde słowo Najjaśniejszego Pana jest dla mnie rozkazem, do którego zastosować się jest moim obowiązkiem. Że jednak upraszam Jenerała, żeby mi w tej mierze chciał przesłać na piśmie, co mnie też przyrzekł. Z tej rozmowy wynikło, że każę sobie robić mundury nowe dwa, jeden haftowany, drugi gładki, śpiesząc się Ojcu donieść o tym wszystkim, żeby wiedział, jak się istotnie cała (rzecz) ma, łatwo albowiem będzie dać jej inny jaki obrót, gdyż ja ani chcę, ani mogę się tłumaczyć, ani rozpowiadać niepotrzebnie, co się między mną a tym Jenerałem działo. Dotychczas zajęty wizytami, powierzchownie tylko Petersburg widziałem, pozór ten jednak tak jest wspaniały i tak jeżeli być może wyższy nad to wszystko, co o tym mieście słyszałem, że trudno go opisać. Dotąd nic jeszcze nie słychać o czasie, w którym przedstawieni zostaniemy Najjaśniejszemu Panu ani o sposobie i formie, w jakiej się to odbędzie. Widziałem już wszystkich Polaków tutaj się znajdujących. Każden zachował w tej tak odmiennej sferze prawdziwy swój charakter i tym samym jest, czym był gdzie indziej. Nie miejsce albowiem, nie okoliczności, szczęście albo nieszczęście zmienić może człowieka, albo go udoskonalić, ale to ciągłe wewnętrzne działanie nad sobą, ten ciągły dozór, który przez swoją pieczołowitość utrzymuje nieustanną walkę, którą przeciw naszym namiętnościom, a więcej jeszcze słabościom prowadzić winniśmy". "Petersburg 16 Maja 1832 Drogi Ojcze! Już tutaj odbyliśmy wszystkie prawie czynności, do których powołani zostaliśmy, przyjęci na publicznej audiencyi ze wszystkimi dworskimi ceremoniami przedstawieni zostaliśmy przed Najjaśniejszem Państwem, którzy siedzieli na tronie, otoczeni familią i całym orszakiem dworu. Xsiążę Radziwiłł (Walenty) odczytał naszą mowę po polsku, na którą Naj. Pan kazał odpowiedzieć Ministrowi Spraw Wewnętrznych Panu Błudow. Tłumaczenie tej mowy zaraz nam udzielono. Zaprowadzeni potem zostaliśmy do Naj. Pana na górę do jego partykularnych pokoi i przedstawieni osobiście przez Pana Strogonowa. Naj. Pan każdego przywitał, mnie i Jezierskiemu (Jan hr. Jezierski, wspólnik Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i S-ka", uczestnik pierwszej delegacji do Petersburga, wysłanej przez powstańczy sejm w grudniu 1830 roku - M.B.) podał rękę, potem odezwał się do wszystkich, oświadczając i zapewniając nas, że chce rządzić naszym krajem w interesie tegoż kraju, ale że nie może sam dojść do tego celu bez pomocy wiernych i dobrze myślących poddanych, że więc rachuje na nas i na tych wszystkich, którzy szlachetnie myślą, że we wszystkiem mu dopomagać zechcemy. Potem poszliśmy z temi naszemi ceremoniami do Cesarzowej, której gdy zostaliśmy przedstawieni, do pocałowania jej ręki, z każdym coś grzecznego mówiła. Dnia wczorajszego Radziwiłł, Biskup Choromański, Kasztelan Walewski (Aleksander - późniejszy prezes Heroldyi Królestwa Polskiego, nie należy go mieszać z Aleksandrem Walewskim synem Napoleona - M.B.), Jezierski i ja byliśmy na obiedzie u Cesarza. Było ze trzydzieści osób z najwyższych dygnitarzy państwa; Cesarstwo weszli na pół godziny przed obiadem i z każdym rozmawiali bardzo grzecznie, każden siadł do stołu, gdzie sam chciał, oprócz Ks. Biskupa i Radziwiłła, którym dano pierwsze miejsce. Po obiedzie jeszcze był cercle, przyniesiono w. ks. Mikołaja, ładne jednoroczne dziecko, z którym Cesarz swobodnie przy nas się bawił. Zdaje się teraz, że misya nasza skończona, bez możności nawet podania ogólnych żądań dla kraju, jakie byśmy mieli do zrobienia. Wiem tylko, że z mojej strony zrobiłem, co mi sumienie kazało, nie dlatego, żeby kto o tym wiedział, ale żebym mógł sam z sobą być w zgodzie [...] Mój syn zdrów zupełnie, dotąd bardzo mało dają mu zatrudnienia, oddany zupełnie wielkiemu światu, gdzie bardzo dobrze jest przyjęty. Naj. Pan bardzo z niego kontent i po kilkakrotnie mi to powtarzał. Ja zaś z swojej strony to tylko powiedzieć mogę, że niechaj się wyszumi, a wtenczas najlepiej pozna nicość światowych marności... (Byłem) na obiedzie u Hrabiego Bluma Ambasadora Duńskiego, który dawał dla Marszałka Mortier Ambasadora Francuskiego. Z tym ostatnim zapoznał mnie Wincenty Krasiński". III Jesienią 1831 roku generał Wincenty hrabia Krasiński, uciekinier z powstania listopadowego, pisał w swoim petersburskim dzienniku: "August (sierpień) 2 augusta. Wtorek. Cesarz mi przysłał gazety, znalazłem że pod 20 Juli (lipca) wykreślili mnie z senatu. Boska Wola - nesciunt quid faciunt (nie wiedzą, co czynią). September (wrzesień) Piątek 9-ty. Benkendorff mnie pytał, czy chcę jechać ze zleceniami cesarza do Warszawy. Odpowiedziałem, że wszędzie, gdzie mogę mu służyć, a być użytecznym współrodakom. 15-go Czwartek. Co się z mym synem dzieie? Dawno już listu nie miałem. Boże! zachoway go, a mnie weź. Panie! błogosław go! Święta Mario, okryi go płaszczem twey opieki, dotknyi siłą twey korony, a przeszyi promieniem twego światła! 16-go Piątek. Do syna pisałem, potym u siebie jadłem śniadanie z Zamoyskim (Stanisławem, b. prezesem Senatu Królestwa - M.B.); wieczór byłem z Żyrosława (Potockiego - syna targowiczanina Szczęsnego - M.B.), gdy o 7-ej Harmaty z fortecy ogłosiły wzięcie Warszawy. Boże! co się tam działo?! Żadnych detalów. Xsiążę Suworow przywiózł tę nowinę i iest w Carskim Siole. 21-go Środa. O 5-ej z rana Feldjegier zbudził mnie z rozkazu Cesarza, żebym zaraz jechał do Carskiego Sioła. Przybyłem przed mszą. Cesarz mnie jak swe dziecko przyiął. Naylepsze chęci. Między innemi mnie mówił, że żąda tym prędzey końca, by mógł się szczęściem ludzi zatrudnić. 22-go Czwartek. Kuryer przybył, że nie chcą dotrzymać kapitulacyi*, (* Feldmarszałek Paskiewicz zawiadomił cesarza o kapitulacji Warszawy i całego narodu polskiego natychmiast po odebraniu listu submisyjnego generała Krukowieckiego. Ale Sejm - jak wiadomo - kapitulacji nie zatwierdził i wybrał nowego prezesa rządu.) co rozgniewało Cesarza i wszystkie piękne projekta, nad któremi pracowałem, spełzły. 23-go Środa - zgryzłem się dekretem banicyi na Ramorina korpus. Wieczór 8-ey na mocy zwołania przez Monarchę byliśmy u Hrabi Neselrode*, (* Karl Nesselrode [1780-1862], minister spraw zagranicznych cesarstwa rosyjskiego.) gdzie czytał nam wolę Cesarza, żeby obserwacye zrobić nad projektem przedstawionym swey Konstytucyi. 29-go Czwartek. 1-sza sessia była: członkowie Zamoyski, Lubecki, Grabowski (Stefan) i ia..." Przy przeglądaniu tych strzępów wspomnień, wydartych zapobiegliwością profesora Kallenbacha z czerwono-złotego "sztambucha" generała-uchodźcy, odczuwa się co chwila żal, że surowa cenzura rodzinna nie pozwoliła uczonemu na opublikowanie petersburskich notatek w całości. Bo widać przecież na pierwszy rzut oka, że tych zapisów z sierpnia i września 1831 r. musiało być w oryginale znacznie więcej. Nie mógł generał Krasiński pominąć w swoim petersburskim dzienniku choćby dwóch tak ważnych wydarzeń ówczesnych, jak samosądy nocy 15 sierpnia i odebranie naczelnego dowództwa Skrzyneckiemu (notabene dawnemu przyjacielowi generała). Wydarzeniami tymi zajmowała się wtedy prasa całego świata. Zresztą z korespondencji Zygmunta Krasińskiego jasno wynika, że generał sam poświęcał im wiele miejsca w listach do syna, wytężając cały swój talent epistolarny, aby ukazać je Zygmuntowi w odpowiednio stronniczym naświetleniu. Zygmunt Krasiński nadal przebywał w Genewie i nadal staczał heroiczne boje z samym sobą, miotając się rozpaczliwie między miłością do ojca a tyn, co uważał za swój najświętszy obowiązek patriotyczny. "Od dwóch dni nie modliłem się do Boga i mam gwałtowniejszą gorączkę niż kiedykolwiek - pisał 2 września 1831 roku do swego angielskiego przyjaciela Henryka Reeve'a. - Z łatwością domyślasz się ze słów tych, że walka straszliwa odbyła się we mnie. Walczyłem z niewzruszonym przeznaczeniem, jak bohaterzy starożytni i, jak oni, uległem..." Chodziło o to, że przeznaczenie raz jeszcze upomniało się o generałowicza poetę, i, przybrawszy na siebie nienawistną Zygmuntowi postać jednego z Łubieńskich, usiłowało go wyrwać z wygodnego azylu genewskiego i włączyć w sprawy powstańcze. "Przyjechał tutaj niejaki p. Łubieński, by poprzeć pożyczkę polską (był to hr. Józef Łubieński z Pudliszek w W. Księstwie Poznańskim - najmłodszy brat generała - M.B.). Człowiek ten pozostał przez kilka dni w Genewie i nie zwrócił się do mnie, ani mnie odwiedził. Na godzinę dopiero przed swoim odjazdem, o godzinie 7 rano, przysłał do mnie swego rudego bratanka, którego znasz (studiował wtedy w Genewie młodziutki Seweryn Łubieński, młodszy syn nieżyjącego już eks-szwoleżera Franciszka - M.B.), z prośbą, bym do niego zaszedł. Przyszedłszy tam, znalazłem człowieka o wszystkich szczególnych i charakterystycznych rysach rodziny Łubieńskich. Przyjął mnie bardzo uprzejmie i, poprosiwszy bym przeszedł do jego gabinetu, oznajmił, że wyprawa, do której będzie należał książę de la Moskowa (syn marszałka Neya) wyjedzie z Hawru, by żeglować morzem w kierunku Litwy, że mi proponuje, bym wziął w niej udział, że wystarczy bym do Paryża pojechał, że odebrał depeszę od generała Kniaziewicza, w której jest mowa o mnie. - Poczem, obrócił się na pięcie i bez pokazania mi depeszy zabrał się z powrotem do swego śniadania, złożonego z jaj na miękko (nawet te jaja na miękko zdają się przemawiać przeciwko zwiastunowi kłopotliwej nowiny - M.B.). Nie mogę ci powtórzyć dosłownie jego przemowy, lecz zauważyłem, że plątał się okropnie i że chciał mię podejść; w jakim celu, tego nie wiem, to rzecz jego sumienia. Trzeba ci wiedzieć, że jest to stryj Leona Łubieńskiego, który znajduje się obecnie w Paryżu. Uczułem, że chciano mię oszukać lub zastawić na mnie sidła, lecz czułem jednocześnie, że obowiązkiem moim jest dać się schwytać w nie z zamkniętymi oczami, z chwilą, gdy ubarwiano to świętem imieniem Polski. Wyszedłem z mocnem postanowieniem wyjazdu..." I dalej: "Duchesne (genewski znajomy Zygmunta - M.B.) pożyczył mi 250 franków. Spakowałem swoje manatki wśród łez i zaklęć Jacka (Jackiem lub Jackym nazywał Zygmunt w korespondencji z Reeve'em swego starego guwernera Jakubowskiego - M.B.). Byłem nie do wzruszenia, lecz zaczynałem gorączkować. Ale oto Jacky idzie do tych panów z Genewy i każe mnie oddać pod dozór policji, bym nie mógł wydostać się z miasta. A oto łapie paszport do Paryża i daje mi słowo honoru, że pojedzie za mną, że jest w rozpaczy, lecz w Paryżu będzie wywoływać wszędzie zajścia, które znajdą odgłos we wszystkich gazetach w połączeniu z pochwałami dla mnie, a obelgami i potępieniem dla wiesz kogo..." Stary Jakubowski znał słabe miejsca swego pupila i wiedział, że nic tak skutecznie nie odstraszy go od wyjazdu do Paryża, jak groźba publicznego skandalu, który skrupić by się musiał na jego uwielbianym ojcu. Ale były jeszcze inne względy, które zniechęciły Zygmunta do patriotycznej wyprawy: "Dowiedziałem się, że ta wyprawa to kłamstwo i wymysł Łubieńskiego, że książę de la Moskowa jest ojcem rodziny, który nie myśli zgoła o zapuszczaniu się w lasy litewskie, że na mnie liczą w Paryżu, lecz tylko na moje zdolności umysłowe..., nie zaś na miecz mój i ramię*. (* Cała ta rzekoma wyprawa na Litwę jest trudną do rozwiązania zagadką. Z odpowiedzi Reeve'a [list z 16 września 1831] wynika, że młody Ney bynajmniej nie palił się do naśladowania bojowych wyczynów swego walecznego ojca. Zresztą powstanie na Litwie było już wtedy zduszone. Generał Jerzmanowski, który wiózł broń i posiłki dla powstańców litewskich, musiał jak niepyszny powrócić z Memla do Londynu. Należy więc przypuszczać, że misja polska w Paryżu rzeczywiście chciała ściągnąć Zygmunta Krasińskiego jedynie po to, aby wykorzystać jego znajomość języków i talent literacki dla propagandy dogasającej insurekcji. Może liczono także na to, że syn dobrze widzianego w Petersburgu generała Krasińskiego przyda się na wypadek rokowań z Mikołajem. Kto wymyślił pretekst wyprawy zbrojnej na Litwę, czy Józef Łubieński, czy paryscy znajomi Zygmunta - tego nie da się już dociec.) Chciano by mi dać miejsce Olkiego*! (* Antoni Olszowski był sekretarzem poselstwa polskiego w Paryżu.) A więc uczyniono na mnie małą zasadzkę. Miejsce Olszowskiego? Listy przepisywać? Nie, to nie dla mnie! Chcę walczyć i wylać ostatnią kroplę mej krwi, lecz zostać gryzipiórkiem, dyplomatycznym, gdy inni stają się bohaterami, to może dobre dla duszy Olszowskiego, lecz jest nieodpowiednie i poniżające dla mojej... Wszystko lub nic! W końcu znów przeszedłem duchową walkę, a walka ta, przyjacielu, była silna, wielka, straszna. Niemożliwość materialna, nienawiść do skandalów, odkrycie podejścia, zatrzymały mnie i zakończyły walkę. Jej ślady pozostały, być może, że te dwa dni maligny, rozpaczy i egzaltacji, kolejno po sobie następujących, zabrały jeden rok memu wątłemu ciału. I dlaczegóżbym miał tego żałować? Oby życie moje skończyło się prędko! Lepiej niechaj się skupi w kilku dniach namiętności i szału, niżby się miało rozciągać i rozprzestrzeniać na lata gnuśności i niedołęstwa..." W drugiej części listu przekazuje Krasiński przyjacielowi aktualne informacje o sytuacji w Warszawie. Jego rozpacz z powodu odebrania naczelnego dowództwa Skrzyneckiemu jest dość zaskakująca w zestawieniu z opiniami, jakie wystawiali "kunktatorowi" polscy i obcy historycy wojskowości. "Skrzyneckiego zmuszono do opuszczenia armji. W Warszawie zamordowano 40 osób. Krukowiecki uśmierzył rozruchy. Wiadomości te zabrzmiały w mej duszy, jako wyrok nieubłaganego losu, który ciąży nad moją ukochaną Polską. Skrzynecki był jedynym człowiekiem, który mógł przeciwważyć olbrzymią potęgę Rosjan, gdyż miał odwagę bohatera, genjusz wodza i poświęcenie męczennika chrześcijańskiego. Nie widziałeś go nigdy, lecz ja, który przypatrywałem mu się tyle razy w dzieciństwie, mogę w myśli sobie uprzytomnić tę postać wyniosłą i prostą, twarz bladą i surową, oczy czarne i spokojne, chód szlachetny i pewny, gdy znika wśród rzędów żołnierzy, których żegna. Człowiek ten był wielkim mężem. Bogu tylko zaufał. Nie wykrzykiwał jak nikczemnicy, którzy dziś Warszawę gubią: >>Zwyciężyć lub zginąć!<< lecz byłby zwyciężył lub zginął. Opłakuję Skrzyneckiego, jakbym ojca opłakiwał, gdyż nie widzę już nikogo, kto by mógł Polskę ocalić. W nim był zawarty wyrok boski. Rozdarto ten wyrok łaski zmuszając go, by armję opuścił; jakżeż cierpieć musi wielka jego dusza, jeśli widzi, że on mógłby był Polskę zbawić, a ona musi zginąć, skoro go już nie ma... Mam złamane serce i oczy ku niebu podnoszę, by błagać Matkę Boską, Królową Polski. Mówią o układach. Radziwiłł udał się do obozu Paskiewicza, który otacza Warszawę, a o armji naszej ani słowa. Czyż 60 tysięcy ludzi może zaginąć, jak dziecię zbłąkane w lesie? Układy! Ależ to obłąkani, to tchórze! Uczeni i teoretycy to wszystko robią. Nie ma między nimi ani jednego poety myśli lub czynu. Gdzież jest Skrzynecki, gdzież armja, szlachetna armja polska? Jeśli Polska, przyjacielu, ma znów zginąć, nie czuję już w sobie siły, by pozostać na ziemi. Dzień, w którym Warszawa się podda, będzie dla duszy polskiej sygnałem, by opuściła ciało..." Tymczasem - po blisko trzymiesięcznej przerwie - nadchodzi z Petersburga list od generała Krasińskiego. Treść tego pisma nie przetrwała do naszych czasów, ale z odpowiedzi Zygmunta można wydedukować, że generał pisał pod świeżym wrażeniem wypadków 15 sierpnia i przepowiadał synowi rychły już upadek powstania. Zygmunt odpowiedział ojcu pod datą 18 września. "Genewa, 18 septembra Kochany Ojcze! ...List kochanego Papy o ile mnie zmartwił, trudno wypowiedzieć. O nie, jeszcze Polska nie zginęła, jeszcze z nią tak źle nie jest, a choć ją powtarzają, ale to jej nie zaszkodzi, ni teraz, ni w potomności! Broń mnie Boże, bym przeczył zbrodni, że jest zbrodnią, bym nie uważał za plamę i skazę morderstw popełnionych w Warszawie, ale gdzież ich nie było w rewolucjach? W Anglii, we Francji, wszędzie, wszędzie, gdzie jeden stan rzeczy upada, a drugi powstaje, bywały rozpasane namiętności i krew rozlewana, z tą tylko różnicą, że u nas pięćdziesiąt ofiar, w innych krajach po sto tysięcy padało..." Nie, straszne wieści napływające z Warszawy nie zmienią ani na jotę stosunku szwoleżerskiego syna do walczącej o wolność ojczyzny! Jedynym jego życzeniem, najgorętszą modlitwą do Boga, prośbą do ojca jest, by mógł dostać się do Polski i bić się za nią. Nie jego jest wina, że los mu ciągle uniemożliwia bezpośredni udział w walce. Ale generał Krasiński ma zupełnie inne plany co do przyszłości Zygmunta. Chce zrobić z niego dyplomatę, nakłania go w liście do studiowania nauk politycznych. Czyż miotający się ciągle w piekle swoich nie spełnionych przeznaczeń syn może się podporządkować woli ojca? "...co do kariery dyplomatycznej przyznam się, że ona nie przemawia ni do mojego serca, ni do moich zdolności. Widziałem podczas podróży tych wszystkich panów dyplomatyków i najżywszą uczułem do nich odrazę... Są to ludzie o małych widokach, o miodowych słówkach, goniący za orderem, za urzędem dworskim, poświęceni całą duszą rozkazom, choćby najpodlejszym, zuchwali z podrzędnymi, uniżeni po niewolniczemu z przełożonymi. Nie, takim ja nigdy nie będę!... Potem, w jakiejże dyplomacji przyszłoby mi działać? w moskiewskiej. Pierwej serce z piersi mi wyrwą, niż moskiewski mundur na piersiach przypłaszczą..." Prawnuk wodzów konfederacji barskiej dyplomacji studiować nie będzie. Pochłaniają go zajęcia inne - znacznie lepiej odpowiadające jego istotnym przeznaczeniom: "Uczę się teraz, jak mogę, nauk wojskowych, fortyfikacji, marszów etc., etc., bo mam przeczucie, iż później lub wcześniej zda mi się ta nauka na coś... Silniejszy wpływ miały, niż może Papa myślał..., na moje uszy dziecinne jego opowiadania i opowiadania jego towarzyszów broni, wszystkie świadczące o jego chwale. Takiej chwały nabyć i tym samym sposobem - było zawsze życzeniem mego serca, które teraz się rozwinęło i mocy nabrało, bo okoliczności po temu. Wojna ta nie skończy się prędko... Jeszcze Polska nie zginęła i ufam nabożnie, iż ja, choć spóźniony, jednak niezupełnie ostatni podniosę szablę w jej obronie. Zaklinam więc droższego mi nad życie Ojca, by się zmiłował nade mną, by nie wydał mnie tak młodego na pastwę rozpaczy i zgryzoty, by mi pozwolił jechać do Polski, by zaufał Opatrzności boskiej nade mną, by przynajmniej na wiosnę przyszłą dał mi swoje błogosławieństwo w drogę i by wierzył, że święta jest sprawa ta, za którą tyle dusz już opuściło swe ciała i poszło po wiekuistą nagrodę..." Generał Krasiński musiał się uskarżać w liście na swoją trudną sytuację w Petersburgu. Syn pełen jest zrozumienia dla zmartwień ojca, lituje się nad jego położeniem, ale bardziej jeszcze - nad własnym: "Położenie nasze zobopólne jest okropnym... Niechaj Bóg się zmiłuje nad nami. Jeśli Papie smutno, markotno, toż i mnie równie źle; toż i ja czuję moje młode życie uchodzące stopniami z tymi gwałtownymi wzruszeniami, które mną pomiatają; toż i ja chodzę jak obłąkany, płaczę jak dziecko lub zrywam się jak szalony; toż i mnie wszystko opuściło, bo przeszłość już przeszła, a przyszłości żadnej nie upatruję; toż i ja czasem upadam pod brzemieniem smutku, tak iż modlić się nie mogę do Boga ni poczciwego słowa jednego wyrzec do ludzi; toż i ja zestarzałem się od boleści, bo w utrapieniach powtarzanych więcej jest starości niż w latach wielu; toż i mnie przykro na tym świecie, gdzie nic naszym pragnieniom zadość uczynić nie może, gdzie tysiąc wpływów wdziera się do duszy, których odepchnąć nie można, gdzie w ważnych jak w drobnych sprawach trzeba wciąż ucierać się z kochanymi bliźnimi, gdzie ludzie wołają głośno "wolność", a po kryjomu myślą "pieniądze", gdzie każdy rad by uciskać i zgnieść drugiego, gdzie mało jest serc, a nawała oświadczeń i deklamacyj, gdzie nic prawdziwie wyniosłego oprócz natury i ostatnich chwil żołnierza, umierającego na polu bitwy za kraj swój... Kochany, drogi Ojcze! masz całą duszę moja otworem przed sobą. Nikt więcej nie może dać lub przesłać nad to, co posiada. Ja daję wszystko, co posiadam, bo cóż mam dotąd oprócz moich uczuć? Nic, bo ani sławy przyszłej, ni nadziei sławy. Wierzaj, drogi Ojcze, mojej miłości i uszanowaniu, wierzaj, iż choć cierpię niemało, zgodziłbym się, na sto razy jeszcze więcej, byleby pociechę wlać w Twe serce i wyrwać Cię spośród tylu niebezpieczeństw, tylu chytrości i niewiary". W tydzień później nadchodzi do Genewy wieść najokropniejsza - ta, która - według niedawnych słów Zygmunta - stać się miała dla każdej duszy polskiej "sygnałem, by opuściła ciało". Dziewiętnastoletni poeta dzieli się swą rozpaczą z angielskim przyjacielem: "Genewa 25 września 31. Kochany Henryku! Warszawa się poddała. Jakżeż uwielbiam teraz tę ziemię skrwawioną, tak świętą przez tyle klęsk i bólów, posianą kośćmi męczenników, ziemię rezygnacji i zapału, ziemię, gdzie przodkowie moi śpią w swoich grobach, gdzie bracia moi martwi padli na te groby i gdzie my któregoś dnia, my, którzyśmy przy życiu pozostali, zginiemy na trumnach naszych braci. Wszystko dla niej, życie, wysiłki, dni, noce moje, smutki i radości moje! Wszystko dla niej: i miecz mój, i lira moja, wszystko, aż do ostatniego tchnienia". A kto wie, czy to ostatnie tchnienie jest jeszcze dalekie: - "Cholera jest w Bazylei, według tego, co dziś mówią. Jeden skok, a wpadnie obiema nogami jednocześnie między nas... Strach blady na twarzach, męki w głębi serca, a potem tysiąc różnych zarządzeń, tysiąc środków zapobiegawczych, które snują się po głowie, jak straszliwa zmora. Chlorat wapna, kamfora i mięta, ślaz, flanela, synapizmy, kataplazmy przeistoczyły się w natrętne myśli, które toczą mózgi i rozdzierają serca... Ostatnią beczkę ryżu sprzedano wczoraj w Genewie, oto powszechny krzyk. Chodzą tu i tam, gonią za mąką i drobną kaszką, ażeby się zaopatrzyć, gdy już komunikacja zostanie przerwana. To jak Warszawa w chwili zbliżania się Rosjan. Lecz w Warszawie był Skrzynecki, który wstawiał się za swoim ludem do Boga. Tu są tylko bankierzy, pastorzy i kupcy..." Ale nie! Śmierć nie jest mu jeszcze sądzona, za wiele ma w sobie nie wypowiedzianej poezji. "Człowiek, który ma w sobie wiele poezji, nie może umrzeć, gdyż jest przeznaczeniem tej poezji, by wpłynęła z jego duszy do dusz wielu. Jutro idę do spowiedzi i komunji. Chcę umierać nie jako ciało, lecz jako duch..." Tragedii upadającego powstania poświęcony był także następny list do Reeve'a: "Henryku! Czyś słyszał ostatni krzyk mojego wielkiego narodu? Czy doszedł do uszu Twoich odgłos podków koni zwycięzców na brukach Warszawy?... Wszystko się stoczyło do mogiły niezmiernej, z której potomność piedestał utworzy dla posągu cara. Staliśmy się znowu tem, czem byliśmy niegdyś: ludźmi bez żadnych cech człowieczeństwa, istotami przeznaczonemi, by błądzić po wszelkich stronach w poszukiwaniu zbielałej czaszki, opuszczonych kości - by widzieć w wieku dojrzałym, jak ciemiężyciel zrywa plony zbóż na polach, zlanych ich krwią, w dniach ich młodości - by mówić cicho i pochylać głowy - by żyć w wiekach minionych i nie móc się utożsamić z teraźniejszością - by cierpieć i myśleć "zemsta"!, lecz nigdy jej nie zaznać - by zerwać struny swej liry, złamać ostrza swych mieczy i zasiąść obok w milczeniu, nie mając nad głową swoją nawet cienia wierzb babilońskich... Lecz potępiony jestem! Chcę teraz popisywać się pięknym stylem: - Boże miłosierdzia, do czego doszedłem? Któż może choćby jedno zdanie napisać przy łożu śmierci, w pierwszej godzinie po ostatnim tchnieniu matki! Trzeba na to być mniej niż człowiekiem lub pismakiem dziennikarskim! A potem, co bardziej jeszcze mię trapi, niż wzięcie Warszawy, to (jeśli wieść o tem jest prawdziwa) dwa listy z poddaniem się, posłane Paskiewiczowi przez Małachowskiego, generała, który dowodził ostatkiem armji. Ten Małachowski jest moim wujem, stworzenie to stare i głupie. Poddanie się! Czyżby ufali w szlachetność truciciela ludów, tego, który zawarł przymierze z zarazą, rzucił je na swoich poddanych, na swych przyjaciół, na Europę, bez wyboru na wszystkich i na każdego, i który z wysokości swojego tronu nasyca się z rozkoszą temi odległemi spustoszeniami, na które nie śmiałby się narażać, lecz o których lubi słuchać. To jest jego muzyka. Boże sprawiedliwości i miłości! Dlaczego nie natchnąłeś lepiej tych bohaterów w ich ostatnich chwilach? Dlaczegóż nie zginęli? Lecz zapominam, że tylko poszczególne jednostki poświęcają się, ale nigdy masy. Tak, złożą więc broń! Biały orzeł powlecze się na swych łapach ku zwycięzcy i zakrwawionym dzióbem, rozdartemi skrzydłami złoży hołd pysze tyrana. Idź, biedny ptaku drapieżny, by uzyskać przebaczenie, lecz są dusze, które nigdy o nie nie poproszą! A teraz zaczyna się moja rola; będzie ona bardziej ciemna, może nie mniej przez to bolesna. Zapamiętaj sobie te słowa: i jeśli któregoś dnia usłyszysz, że mię zawleczono na Sybir, wznieś oczy swe w górę, by podziękować Bogu za to, że choć raz jeden pozwolił Twemu przyjacielowi pokazać, że jest dobrym Polakiem... Nie jest wcale postanowione w myśli boskiej, że naród ma zginąć, póki naród ten sam nie przyjmie swej śmierci. A my nie przyjmiemy jej nigdy, gdyż ze śmierci tylu ofiar wytrysło nowe życie duchowe, które długo ożywiać będzie moją ojczyznę. - Idźmy od poświęcenia do poświęcenia, od bólu do bólu, a zawsze w milczeniu! W końcu dojdziemy do kresu pokuty. W końcu będziemy mogli powitać wolny widnokrąg nad sobą. A jeśli nie, jeśli pokolenie, do którego należę, ma zginąć w pełni chwały i lat młodych, lub też powoli zwiędnąć i zagasnąć nieznane, niechaj tak będzie, byleby tylko nasza ostatnia myśl była myślą, poświęconą Polsce. Wszystko to bardzo pięknie, lecz jednem słowem: są w Warszawie, Polska upadła, a ja jestem w Genewie. Henryku, jestem nieszczęśliwy, a siły moje nie są na jednym poziomie z mojem przeznaczeniem..." Jest nieszczęśliwy, zrozpaczony, dokuczają mu bóle w boku, których lekarze nie umieją rozpoznać, czy są natury reumatycznej, czy "hemoroidalnej", wzrok osłabł mu do tego stopnia, że nawet w biały dzień pracować musi przy zapalonych świecach - a mimo to pisze, pisze, pisze!... Ciągnie nadal swój historyczny "poemat polski", który w trzy lata później ukaże się w druku pod tytułem Aghaj-Han. Znajduje w nim słodkie zadośćuczynienie za klęski powstania i za upadek Warszawy, bo opisywane zdarzenia rozgrywają się w czasie, "kiedy olbrzymie carstwo moskiewskie waliło się od Bałtyku do morza Kaspijskiego pod żelaznymi rękawicami wojowników polskich". Prócz tego pracuje jeszcze nad "romansem z życia wiejskiego" pod tytułem Przeor Augustynów. O tym utworze, który nigdy wydany nie będzie, napisze później w liście do przyjaciela: "Nawiązałem ten wątek do rewolucyi polskiej, a ponieważ nic nie mogę spokojnego napisać, wprowadziłem tam klęski i niepowodzenia... Miałem silne i mocne natchnienie temi dniami. Co dzień pisałem jeden rozdział..." Natchnienie literackie urywa się nagle 4 października. W dniu tym nadchodzi kolejny list z Petersburga. "5 października 1831. Genewa. Kochany Henryku! ...Odebrałem wczoraj list od mego ojca, rozdzierający przez tkliwość i przygnębiający przez ból. Człowiek ten przeszedł męczeństwo, cierpiał więcej, niż Ty i ja cierpieć będziemy kiedykolwiek. Znosił ból z odwagą pełną mocy, lecz jest osłabiony, bardzo chory, wykolejony. Pisał mi, że uczyni wszystko, co będzie mógł, dla ocalenia ofiar. Ja zaś myślę, że pozostała mu jeszcze piękna rola do spełnienia, gdyż już nie wątpię, a i Ty z tego samego powodu wątpić przestaniesz, że nigdy Polski kochać nie przestał; płakał nad nią i jeszcze płacze, lecz kocha ją swoją wielką duszą. W duszy tej jest wiele poezji i serce płonące [...] Zapamiętaj słowa moje! Usłyszysz jeszcze imię jego, rozbrzmiewające jako imię człowieka, który rzucił się między tygrysa i jego zdobycz i uczynił z ciała swojego wał ochronny dla niewinnych i uciśnionych..." Nie wiadomo, czy Zygmunt naprawdę wierzył w to wszystko, o czym usiłował przekonać przyjaciela, czy wyrażał tylko swoje pobożne życzenia; jedno wszakże zdaje się nie ulegać żadnej wątpliwości: prawdziwa była jego męka synowska. List ojca wytrącił mu pióro z ręki na dni dwanaście. "1831 Genewa, 16 października Mój kochany Henryku! ...Od dwóch tygodni nie miałem natchnienia. Dzisiaj zmartwychwstałem i napisałem właśnie długi ustęp mojego polskiego poematu. Oto co sprawia, że styl mój jest tak żywy, a pismo moje takie brzydkie... Co mnie doprowadza do rozpaczy, to sposób, w jaki Polska upadła, wśród mordów katów i rozpraw dzieci, gdyż w ostatnich czasach sejm stał się dzieckiem które dużo krzyczało, a nic nie zrobiło. Czy Ci tego nie przepowiadałem w chwili, gdy Skrzynecki zrzekł się dowództwa? Był to mąż opatrznościowy. Po nim już nic więcej nie zostało poza przeznaczeniem. A potem te wszystkie luźne korpusy uciekły lub poddały się. Nie tak Matka moja jedyna powinna była zejść do grobu. Sława była na początku, lecz nie do końca błyszczała. Przyjrzyj się teraz całemu zwyciężonemu narodowi, czołgającemu się przed dumnym zwycięzcą, który udaje wspaniałomyślność i w sarkastycznej litości rozdaje swoje łaski, swoje amnestje, które, jak zobaczysz, wyjątkami podziurawione, rozpadają się w łachmany marne i spadną na głowy ofiar, jak popiół pokutny. Pojadą sanki na Syberię, szpiedzy będą denuncjować, a więzienia pochłaniać. Młodzież wezmą do wojska, zrobią z niej prostych żołnierzy na całe życie. Geniusze będą wygnani lub zmiażdżeni, serca zmrożone, złamane przez prześladowanie, nie gwałtowne, nie rozgłośne, lecz kryjome, głuche prześladowanie dnia każdego, każdego ranka, każdego wieczora, zniewagi każdego rodzaju, przeciwności każdej chwili. Potem pierwszego miesiąca przyznają konstytucję, którą będą się starali zniszczyć w następnych, wykreślić z niej artykuł po artykule, usunąć zewsząd myśl, zostawiając słowo. Prawa okaleczą, instytucje obalą, szkolnictwu położą tamy, zmniejszą liczbę nauczycieli, albo też wybiorą uniżonych i nieuków, będą popierać zepsucie obyczajów, a ze świętej religji uczynią postrach, by do niej wzbudzić wstręt w sercach szlachetnych. Wynagradzać będą uniżoną podłość, krzyżami i zaszczytami okryją nędzników i zdrajców, lub ogłupią wódką, szlachtę za pomocą urzędów i epoletów, a na tych, którzy się nie ugną, naznaczą cenę albo pozbędą się ich w odpowiednim miejscu i czasie. Pomnij sobie tę przepowiednię, gdy mówić będą o wspaniałomyślności cara rosyjskiego, króla Astrachanu, Mongolii i z pozwolenia boskiego króla Polski..." 20 października pojawił się w Genewie pierwszy wybitny uchodźca z powstańczej Warszawy: Jan hrabia Jezierski, wspólnik Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i S-ka", wsławiony swym niefortunnym uczestnictwem w grudniowej deputacji do Petersburga. W historii powstania rodzina Jezierskich zapisała się tym jeszcze, że brat Jana, kasztelan Stanisław Jezierski, na znak protestu przeciwko detronizacji "króla" Mikołaja, popełnił samobójstwo. Sam Jan Jezierski uchodził za tak zdecydowanego zwolennika ugody z caratem, że parokrotnie chciano go za to powiesić a raz - utopić. Ten właśnie "stronnik Mikołaja", najbardziej zażarty wróg powstańczej lewicy, stać się miał dla młodego Krasińskiego "pierwszym naocznym świadkiem powstania". Jemu też miało przypaść w udziale potwierdzenie i uzupełnienie edukacji politycznej, jaką czerpał Zygmunt z listów swego ojca. Pierwszą wzmiankę o Jezierskim odnaleźć można w liście do Reeve'a z 20 października: "Właśnie napisałem dzisiaj do Augusta Zamoyskiego za pośrednictwem jednego Polaka, przejeżdżającego przez Genewę, przez p. Jezierskiego, tego samego, którego na początku rewolucji posłali Polacy do Mikołaja. Opowiedział mi dziwne i straszne rzeczy o klubach... Polska zginęła przez kluby..." I w dwa dni później, w liście do ojca: "Przejeżdżał tędy temu dwa dni Jan Jezierski, on mi to opowiedział wiele szczegółów, które goryczą serce mi przepełniły. On to mi wystawił Polskę wydaną rozterkom własnym i cudzemu nieprzyjacielowi, cierpiącą i od swoich i od wrogów, szarpaną teoriami wykrzywionemi przez tchórzów, którzy bojąc się jąć za szablę lub bagnet, woleli żyć by wrzeszczyć, a ojczyznę zgubić, niż pójść polec i ojczyznę zbawić..." Ciekawe, czy Jan Jezierski, buntując Zygmunta Krasińskiego przeciwko dalekim i anonimowym klubom warszawskim, powiedział mu także, że w zebraniach tych klubów czynnie uczestniczyli dwaj jego (Zygmunta) najserdeczniejsi przyjaciele ze studiów warszawskich: Konstanty Danielewicz i Konstanty Gaszyński oraz że jednym z najbardziej radykalnych przywódców klubowych był ulubiony bibliotekarz generała Krasińskiego: młody orientalista i leksykograf Wojciech Kazimirski? Sądzę, że jeśli nawet Jezierski o tym wiedział, to Zygmuntowi tych szczegółów oszczędził. Po cóż by miał niepotrzebnie komplikować kreślony przez siebie jednostronny obraz powstania. Rozmowa z Jezierskim miała potężnie zaważyć na późniejszych poglądach i twórczości Zygmunta Krasińskiego, jednakże ze względów osobistych zdarzeniem znacznie dla niego ważniejszym było pojawienie się w Genewie jego kolegi ze studiów uniwersyteckich, a później śmiertelnego wroga, Leona Łubieńskiego. Z porównania dat z korespondencją Łubieńskich wynika, że złoty medalista edynburski wstąpił do Genewy po drodze z Paryża do śląskich Cieplic, gdzie przebywała jego matka. Od studiów berlińskich i późniejszej służby urzędniczej w Petersburgu oddzielało Leona jeszcze prawie pół roku. Spotkanie po latach, skłóconych z sobą, synów szwoleżerskich znalazło szerokie odbicie w listach Zygmunta do Henryka Reeve'a. "Genewa, 30 października 1831 Mój kochany Henryku! ...Wczoraj wszedł do mego pokoju Leon Łubieński. Rozmawialiśmy przez pięć godzin. Brał się na wszystkie sposoby, by mię pozyskać. Przysiągł mi, zauważ, że pisał do mnie dwa listy z Paryża w celu pogodzenia się; są to dwa listy, których nigdy nie odebrałem. Rozpoczął od pochlebiania mi, mówiąc, że mam wszędzie opinię potęgi umysłowej; na to odpowiedziałem sucho: >>Mój kochany, w tejże chwili, gdy wypowiadam te słowa, myślisz, jesteś przekonany, że masz tysiąc razy więcej rozumu ode mnie. Chcesz mnie podejść<<. Zmienił przedmiot rozmowy, wpadł w czułostkowość, mówiąc mi, że jestem szczęśliwy, mając takiego przyjaciela jak Ty, że słyszał wiele o Tobie od Jerzmanowskiego, między innemi twierdził, że Jerzmanowski jest Tobą zachwycony. Odpowiedziałem mu na to: >>Od ciebie tylko zależało, by mieć mnie za przyjaciela, lecz zdradziłeś mnie i przyjaźń nasza skończona<<. Wtedy, ponieważ słyszał, że jestem religijny, powiedział mi, że stał się także gorliwym katolikiem. Henryku, nie mogłem już więcej nad sobą zapanować. Stałem, ściskając pięści i tupiąc nogą. Gniew mój wybuchnął. Położyłem mu rękę na ramieniu i uderzywszy go na znak zaprzeczenia, taką mu wypowiedziałem tyradę: >>Dla ciebie twoja religia to cel twój, a cel twój to podstęp, to chęć podbijania ludzi, przewodzenia nad nimi i nasycenia swej ambicji ich pochwałami. Wszystkiem będziesz: katolikiem jak i ateuszem, gdy ci to będzie potrzebne. Systemy moralności, wiary, honoru, wszystko jest dla ciebie tylko narzędziem. Nie masz żadnych zasad w głębi swej duszy, z dnia na dzień coraz innym jesteś człowiekiem, a wierzysz tylko w siebie i w swoje szczęście. Znam cię. Pamiętaj, że jeśli ci się powiedzie, nazwą cię wybitnym, wielkim, jeśli ci się nie uda, nazwany będziesz nędznikiem i nikczemnikiem. Przed powstaniem w Polsce nienawidziłem cię z głębi duszy, ciebie, którego przez dwa lata kochałem jak brata; podczas powstania byłbym ci buty czyścił, gdyby to było mogło przyczynić się do wolności Polski. Dzisiaj, gdy stoimy na swych dawnych miejscach, nienawidzę cię znów, a nienawiść moja, jak wszystko we mnie, jest namiętnością<<. - Dziwne położenie: słuchał w milczeniu, mówiłem mu prawdę. Czuł to doskonale. Lecz ponieważ jest to umysł potężny, głowa w rodzaju Mirabeau, wykręcał się na wszystkie sposoby i zapewniał mnie znów o swojej przyjaźni. Człowiek ten chce uczynić ze mnie swoje narzędzie i zasiąść na mnie, jak szatan na trupie ofiary. Ma on tęgą głowę, potężną, nieskończenie więcej praktyczności ode mnie, więcej zręczności, więcej panowania nad sobą. Oszuka mnie zawsze, jeśli nie powstrzymam się od słuchania go z ufnością. Jest to człowiek jakich mało. Możesz mu powiedzieć: >>Jesteś nikczemnikiem<< - nie rozgniewa się, uśmiechnie się tylko, lecz powiedz mu: >>Jesteś głupcem<< - a skoczy ci do oczu, zabije się. A to jest pewne, że nie jest on wcale głupcem. Jest to geniusz w zdobywaniu powodzenia w świecie; cały świat intryg, zasobów i zdolności mieści się w tym mózgu, pod temi długiemi włosami, ułożonemi na modę republikańską, poza temi rysami bladoróżowemi, układnemi, słodkiemi na pierwszy rzut oka, fałszywemi na drugi, srogiemi, niegodziwemi, krwi żądnemi, gdy się spojrzy po raz trzeci. Poza tem jest to tchórz na polu bitwy w pojedynku, lecz nie będzie tchórzem na trybunie. Jest to człowiek, który nie zadrży, ujrzawszy się w otoczeniu deputowanych, krzyczących i wyjących, uzbrojonych w sztylety. Lecz zabierz go w piękny poranek, zaprowadź do Saleve, daj mu szablę, pistolety, potem w obliczu słońca rozkaż, by bił się z tobą, a zblednie, bardzo zblednie, odmówi może, jeśli sam będziesz, lecz nie odmówi, jeśli będziesz miał dwóch sekundantów. Rozmawialiśmy długo o literaturze, polityce, filozofii: on ma rozległe wiadomości, olbrzymie zdolności i rozum, lecz brak mu nawet pojęcia o tem czem jest ofiara, wyrzeczenie się samego siebie, obowiązek, powolne cierpienia, straszne i nieznane, poświęcenie dla rodu ludzkiego. Zrozumiesz więc łatwo, że jest mojem przeciwieństwem. Jest cały egoizmem, poza tem ma płomienne namiętności, namiętność do kobiet, do gry itd., lecz namiętności swoich jest panem. Nie mów mu o miłości do kobiety według naszego rozumienia, nicby z tego nie pojął. Nienawidzi muzyki. Gdy mi o tem powiedział, natychmiast mu zacytowałem: Fit fort stratagems and crimes, Let such a man not be trusted. (Nie ufajcie temu człowiekowi zdolnemu do podstępu i zbrodni). Zagryzł wargi, poczem rozpoczął rozmowę, mieszając niekiedy sarkazmy do swoich rozpraw, wynosząc się sam ponad wszystkich, a gdy widział, że chcę mu przerwać szorstką prawdą, starał się mnie ułagodzić pochlebstwem na temat mojego rozumu, geniuszu poetyckiego i innych tego rodzaju bredni. Lecz wtedy gniewało mnie to bardziej jeszcze i za każdym wyrazem gromiłem go, mówiłem mu surowo o jego lekkomyślności, o braku wyrzutów sumienia z powodu, że nie walczył o Polskę. Pozwolił sobie na drwiny z Zamoyskiego (Augusta) i z mojego biednego kuzyna, Stanisława Krasińskiego. >>Jakto - zawołałem, a głos mój był doniosły - jak śmiesz ty, który nic nie zdziałałeś, którego całą sławą było napisanie paru listów z Olszowskim, mówić tak bezczelnie o człowieku, który w piersiach ma 7 ran od bagnetów<<. Zaśmiał się i odpowiedział: >>Ma krótki wzrok i, sam o tym nie wiedząc, rzucił się na cały batalion<<. Ta odpowiedź doprowadziła mnie do ostateczności: >>Uszanuj - zawołałem - ty, którego krew nie popłynęła, tych, którzy walczyli, i zakryj sobie twarz ze wstydu, żeś nie był tam, gdzie być mogłeś<<. Lecz był to stracony trud, był to groch o ścianę, te słowa honoru, rzucane w jego serce. Jest to dusza ogromna, lecz bez jednego ziarnka poezji, tej poezji, która sprawia, że się kocha groby przodków, wspomnienia przeszłości, która może stworzyć bohatera z człowieka nieznanego światu. Ma innego rodzaju poezję, coś w rodzaju balzakowskim. Lecz całe wieki średnie w nim umarły, ani jednego rycerskiego uczucia. Chełpił się tem przede mną: >>Jestem człowiekiem przyszłości, a nie przeszłości<<. Odszedł, powiedziawszy mi, że powróci. Lecz niech to wszystko pozostanie między nami tajemnicą na wieczność, inaczej byłoby nikczemnością z mojej strony w takich słowach mówić o swoim wrogu. Dla świata byłoby to podłością, lecz dla Ciebie jest to zwierzenie przyjaciela... Żegnaj, drogi przyjacielu Twój do śmierci Zyg. Kras." Następny list do Reeve'a również niemal w całości poświęcony był Leonowi Łubieńskiemu: "Genewa, 3 listopada 1831 ...W poprzednim liście opowiedziałem Ci moją rozmowę z Łubieńskim, od tego czasu już inne nastąpiły. To dziwne! Jest to mój wróg śmiertelny, a jednak przepędzam z nim 6-8 godzin, rozmawiając o dawnych wspomnieniach, wyrzucając mu brak lojalności, ukazując jedną po drugiej złe strony jego charakteru. To nadzwyczajne! Człowiek ten, którego nienawidzę, przychodzi do mnie, wie o tem, że go nienawidzę, i o wszystkiem ze mną rozmawia, o swojej przeszłości, teraźniejszości, przyszłości, o swoich środkach i zamiarach, o swoich wierzeniach i systemach, nie zraża się, widząc moją nienawiść, znosi moje wybuchy gniewu, pozwala, by gniew mój spływał po nim, jak woda po ceracie, w milczeniu lub z uśmiechem przymilenia na ustach słucha moich wymówek, moich oskarżeń, czyni mi zwierzenia, podczas gdy co chwila mu mówię, że jestem jego zaciętym, wiecznym wrogiem. Opowiada mi o naszem wspólnem przeznaczeniu, o losie, który nas ku sobie popycha, który nas, gdy tego zachodzi potrzeba, łączy i dzieli, który ani mnie, ani jemu nie pozwolił walczyć za Polskę, by żaden z nas nie miał wyraźnej nad drugim przewagi, byśmy mogli walczyć z równemi siłami przy różnych sposobnościach; potem nagle rozkłada się na mojej kanapie, podciąga nogi pod siebie, wstrząsa gęstą czupryną i pochlebia mi, a potem niekiedy puszcza gorzki sarkazm, gdy zaś widzi, że oczy moje się zapalają, że moje gesty stają się gwałtowne, znów wraca do słodyczy i miękkości, następnie chce wmówić we mnie, że jest ze mną szczery i otwarty. Czyś zauważył Henryku, że jest moim przeznaczeniem, by zawsze mieć coś niezwykłego wkoło siebie? Wszystkie moje duchowe związki, od Henriety i Ciebie poczynając, dziwne były, a potem człowiek ten, który był moim przyjacielem przez dwa lata, moim wrogiem (aż do pragnienia zabicia mnie i zhańbienia) przez cztery tygodnie, potem wrogiem moim z oddali, a który teraz znów zbliżył się do mnie, czyni na mnie przez swe rozmowy wrażenie bajki Hoffmanna*. (* Emst Amadeus Hoffmann - autor ogromnie wówczas popularnych opowieści niesamowitych.) A pomyśl, że człowiek ten nie ma w sobie nic podniosłego w dziedzinie wyobraźni. Ma mało fantazji. Byłby kretynem na Morzu Lodowatem, idiotą w dolinie Lauterbrunnen, tchórzem na jeziorze Thun, patrząc na Włochy ze szczytu Simplonu zażyje szczyptę tabaki, czytając Byrona będzie czynił uwagi o gramatyce angielskiej, na widok młodej piękności zrobi kalambur, będzie baraszkował na grobach swych przodków i powie ci dowcip o arystokracji. A jednak wszystko będzie rozumiał i przyrodę, i Włochy, i Byrona, i kobietę i sławę przeszłości, lecz czuć nie będzie nic. Na odwrót, w salonie będzie pełnym dowcipu krytykiem, pełnym starań i wdzięku bawidamkiem, rozmawiającym w sposób gorzki, zjadliwy, przygniatając, jak Rossi, jednem słowem; w domu gry będzie dobrym graczem, namiętnym i panującym nad swoją namiętnością, ogrywającym bez litości, bez wyrzutów sumienia, przegrywającym bez żalu czy słabości; na trybunie będzie człowiekiem odważnym, wielkim mówcą, nie zwracającym uwagi na sztylety obu stronników "góry", gdyż jest przecież wielkiego mniemania o sobie, przypuszcza, że z pewnością ich przekona, przygniecie ciężarem swoich słów. Jest to zły przyjaciel, lecz dobrze zachowa tajemnicę spiskowca, żołnierz tchórzliwy, lecz zuchwały trybun, energiczny "septembrysta"*. (* Określenie powstałe w czasie rewolucji francuskiej: Septembrystami [wrześniowcami] nazywano uczestników masakry na więźniach politycznych, dokonanej w więzieniach paryskich w dniach 2-6 września 1792. W przenośni stosowano tę nazwę do wszelkich zwolenników terroru rewolucyjnego.) Wątpić o tem nie można, jest to człowiek 19-nastego wieku, w którym przeszłość umarła, w którym nigdy nie istniała. Zapytaj go co to: Normandczyk, templariusz, trubadur, Dante, Calderon, Szekspir, w nos ci się roześmieje. Lecz zapytaj go, kim był Mirabeau, Voltaire, Danton, Balzac, Laclos, oczy jego staną się iskrami, gdyż wymieniłeś źródła jego natchnienia; mieszczą się wszystkie w głowie, a nie raczą nigdy zejść do serca. Ja utrzymuję, że kto nie ma szlachetnych wspomnień, nie może mieć szlachetnych nadziei. Mylę się może, lecz jest to we mnie artykułem wiary, gdyż odrzucić przeszłość, to odrzucić część wieczności, całe jedno arcydzieło stworzenia, to nie mieć w sobie wcale religij grobów, to mieć o całą partyturę mniej w muzyce duszy. I przy tem wszystkiem ten człowiek doby obecnej, ten ponury pretendent do przyszłości udaje przede mną postać hoffmannowską. Śmieszna sprzeczność. Wyobraź sobie: przyjechawszy do Anglii, zaledwie umiał po angielsku, a w trzy miesiące później dostał 3 złote medale na uniwersytecie w Edynburgu za 3 rozprawy, z których jedna łacińska, dwie angielskie. Oto dowód jego zdolności..." Wybuch nienawiści szwoleżerskiego syna do człowieka, który przed laty pozbawił go czci kolegów i pośrednio zmusił do opuszczenia ojczyzny - przeraził angielskiego przyjaciela. Wnuk pastorów i młynarzy był głęboko zasmucony stanem duszy Zygmunta. Dał temu wyraz w liście z 10 listopada, gdzie starał się wykazać przyjacielowi, że jego nieopanowana mściwość jest uczuciem, które nie przystoi chrześcijaninowi. Reakcja "kochanego Henryka" boleśnie dotknęła Zygmunta, lecz przekonać go nie zdołała. W następnych listach odsłonił się przed przyjacielem do reszty, ukazując mu głęboko ukryte korzenie swojej nienawiści. "List twój jest piękny, jest wzniosły, Henryku - pisał do Reeve'a 18 listopada. - W innej chwili pochyliłbym przed nim czoło. Dziś podziwiam go jako dzieło sztuki, lecz do serca mi nie trafia. Piszesz mi, że zawsze ubolewałeś nad tą nocą, nad szałem duszy mojej itd. Henryku, należy brać człowieka takim, jakim go przeznaczenie zrobiło. A takiem było moje przeznaczenie, że od kolebki ssałem nienawiść z mlekiem matki. Ssałem ją z pierwszych spojrzeń matki mojej i z pierwszych słów mojego ojca, a później przyszła silna i nie do przezwyciężenia, by osiąść w mojem sercu na widok ojczyzny, deptanej nogami przez nikczemnych barbarzyńców, na głos jęków braci i łkania sióstr moich. Ty, jako człowiek wolny, człowiek, który się wolnym urodził, zupełnie pojąć nie możesz uczuć człowieka, którego przodkowie, jak Ty, wolni byli, lecz który sam jest uciśnionym niewolnikiem. Nie widziałeś nigdy kobiety pięknej i młodej, płaczącej gorącemi łzami nad utraconą czcią, odebraną brutalnie przez zwycięzcę. Nie słyszałeś nigdy łańcuchów, wstrząsanych na ramionach Twoich rodaków. Nie budziły Cię w nocy gwałtownie nadchodzące nagle skargi, opierając się o poduszkę, nie przysłuchiwałeś się nawpół śpiący turkotowi podrzucanych na nierównym bruku kół kibitki, uwożącej ku równinom Syberii Twojego krewnego, przyjaciela, znajomego. W dzień nie widziałeś krwawych egzekucyj, jak tyran w uniformie (w. ks. Konstanty) przebiegał błyskawicznie place publiczne i, popuśćiwszy cugli swoim czterem tatarskim koniom, najeżdżał wprost na przechodniów... Nie byłeś zmuszony słuchać, jak ludowi wydają rozkazy w szorstkim i twardym języku, którego nie rozumie. Nie czułeś poniżenia, które za sobą pociąga niewola, i nie wstrząsałeś się w napadzie wściekłości, jak pies szlachetny na uwięzi. Nie oglądałeś poprzez kraty więzienne pobladłych braci swoich. I nie opowiadano Ci przy ognisku zimowem, jak znikł jeden, drugiego skazano, w jaki sposób spalono wioskę, zrabowano miasto i całą Pragę zatopiono we krwi mieszkańców, a drgające dzieci rzucano na zimne i zesztywniałe łona matek. Nie opowiadano ci o dawnej świetności. Nie rozkładano przed Twojemi oczyma starych, podartych sztandarów, strzaskanych biednych białych orłów, herbów zatartych, imion kochanych i wielkich, nawpół wymazanych. Nie śledziłeś na mapie spustoszeń Twojego kraju, jak kurczył się coraz bardziej, ubożał, by wreszcie zginąć pod stopami ciemiężycieli. Nic z tego wszystkiego nie wplotło się do Twojej rzeczywistości ani do Twoich snów. Urodziłeś się w spokoju, dzieciństwo Twoje w spokoju minęło, młodość Twoja była poetycznym spokojem, wszystko, Alpy nawet, mówiło Ci o spokoju, błogości, szczęściu, zapomnieniu, milczeniu, marzeniach, i to uczucia wzbudziło w Tobie. Oto dlaczego nienawiść wydaje Ci się ohydną... Nie mówię już o Łubieńskim. Wyjechał. On i ojciec jego są nieszczęśliwi. To wystarczy, bym zapomniał nawet o słowie "zemsta". Lecz chcę tylko wyjaśnić ci i uzasadnić to uczucie, raczej namiętność, nienawiść we mnie. Nienawiść była towarzyszką mojego dzieciństwa, nienawidziłem z całych sił mojego małego serca zanim kochać począłem, bądź to kobietę, bądź przyjaciela. Jest to element, który przymieszał się do mojej natury i wraz z nią się rozwinął, stał się częścią mojej całości i zmuszony jestem go zachować, skoro okoliczności powiększają go tylko i zmieniają w obowiązek. Dla człowieka, który nienawidzi cały naród tak bezgranicznie jak ja, cóż znaczy nienawiść do jednostki? Oto dlaczego ja, chrześcijanin, głęboko przeniknięty duchem chrześcijaństwa, nie cofam się, jak może powinienem, przed nienawiścią i zemstą. Co do Łubieńskiego, wyznam Ci wszystko, Tobie, jedynemu mojemu przyjacielowi, jakkolwiek wiem, że narażę się na naganę duszy szlachetnej. Przepędziłem z nim wiele nocy, rozmawiając o systemach i o Polsce, zwracając rozmowę w inną stronę lub też przerywając ją, skoro chciał o naszej dawnej przyjaźni napomknąć. Po raz pierwszy w mojem życiu byłem tak twardy i powściągliwy. Cierpienie mnie tego nauczyło. Wreszcie ostatniego wieczora pożegnałem go, uścisnąłem mu dłoń lekko i wyszedłem. Na schodach usłyszałem go, jak mi od drzwi powtarzał swoje pożegnania głosem łkającym; najwidoczniej płakał jak dziecię. Była to dla mnie chwila okropnego wahania; uczułem, że mam duszę rozdartą; przez chwilę zdawało mi się, że się rzucę, uścisnę mu rękę i powiem: >>Przebaczam Ci<<. Lecz na myśl, że wszystko to tylko udane, na myśl, że temu człowiekowi zawdzięczam nienawiść rodaków, że z jego przyczyny byłem uważany za złego Polaka, że po wiele razy oczerniał mojego ojca, że zmusił mnie do opuszczenia Polski - krew nienawiści znów zalała moje serce. Odpowiedzią moją było suche i krótkie pożegnanie - i wyszedłem na ulicę..." W pierwszych dniach listopada 1831 roku - zarówno w Genewie, jak Londynie, gdzie przebywał Henryk Reeve - wiedziano już z całą pewnością, że powstanie polskie zostało ostatecznie stłumione. W związku z tym Reeve zarzucał Zygmunta pytaniami o jego plany na przyszłość. Pod wpływem pytań przyjaciela, w listach generałowicza znowu rozkręcał się teatr wyobraźni. Nie, do Warszawy nie powróci! Po cóż miałby tam dzisiaj jechać? "Groby jeszcze nie domknięte, zapach krwi unosi się w powietrzu, zapach zachęcający do krwi rozlewu". Reeve powinien znać go na tyle, by wiedzieć, że nie zniósłby spokojnie widoku bezczelnych zwycięzców, depczących kości jego braci. "A z Warszawy na Syberię droga gotowa, wyznaczona, wyżwirowana..." W listach dziewiętnastoletniego poety odzywa się obsesja, którą przed paru miesiącami zaszczepił w nim jego rosyjski przyjaciel, Siemion Chlustin. "Kopalnie złota czekają na mnie pod dachem z wiecznego śniegu... Gdy siedząc przy swoim kominku, usłyszysz podmuch zimowego wiatru, uderzającego o okiennice, gdy zobaczysz płatki śniegu, spadającego na równinę, wtedy pomyślisz o mnie, o rydlu górnika, o łańcuchach więźnia, o całym świecie między nas rzuconym..." I nieco dalej: "Czy słyszysz te uderzenia motyki o zamarzłą glebę, te skargi, te jęki, te huragany, przechodzące nad śniegami, wznoszące pagórki i wypełniające szczeliny? A to wszystko nad głowami naszemi. A my pracujemy nad tem, by cesarstwu nie zabrakło sztuk złota i rubli, a na każdym kawałku rudy, który wyrywamy we krwi i pocie, będzie odciśnięta twarz naszego tyrana..." Nieszczęsna Polska! Czyż nie przepowiadał Reeve'owi, że carska amnestia jest farsą jednego tygodnia, zagraną dla zmamienia Europy? Później, gdy zapadnie kurtyna, zacznie się wielka prawda za kulisami. "Spodziewać się szlachetności od Mikołaja, znaczy myśleć, że kometa oszczędzi świat, gdy już przyszło do zderzenia. A potem Mikołaj sam, chociaż despota, jest u siebie monarchą konstytucyjnym, to znaczy, że jego konstytucja to spisek, to sztylet, to krawat jedwabny, który każdego dnia może zacisnąć się koło jego szyi i nie dać mu wrócić więcej. Szlachta rosyjska... jest wrogo usposobiona dla Polski, dla jej imienia, dla języka polskiego, gdyż obawia się o swoich poddanych..." Z wrzącego ukropu myśli politycznych o Polsce i o sobie coraz częściej jednak przebija prywatna tęsknota za domem. W początkach listopada przyjeżdża do Genewy były dyplomata powstańczy Roman hrabia Załuski - mąż uwielbianej niegdyś "kuzynki" Amelii. W listach do angielskiego przyjaciela ożywa jeszcze raz pierwszy wielki romans Zygmuntka. "Parę dni temu przybył tutaj dla spędzenia zimy hr. Roman Załuski. Człowiek ten, wchodząc do mojego pokoju, obudził we mnie świat wspomnień: ujrzałem siebie, gdy dzieckiem będąc, za życia matki mojej, przebiegałem sale pałacu w ubraniu rycerza, w płaszczu templariusza, z maleńką szpadą u boku, z hełmem ocienionym czerwonemi piórami na głowie, szukając wszędzie kuzynki mojej Amelji, która naówczas, po śmierci ojca swego, generała wojsk polskich, zamieszkała u nas pod opieką ojca mojego. A gdy nadszedł dzień jej zaślubin z Załuskim, wzniesiono ołtarz w naszej kaplicy pałacowej i arcybiskup pobłogosławił ich związkowi. O dwa pokoje dalej umierała moja matka, lecz przed śmiercią pragnęła udzielić błogosławieństwa wychowanicy, a ja, dzieckiem będąc, lecz dzieckiem o olbrzymich namiętnościach, tonąłem w rozpaczy między grobem matki i ołtarzem tej, którą kochałem. Potem nastąpiła inna scena. Matka moja już od dawna spoczywała w trumnie, obitej lazurowym aksamitem, z widniejącą na niej koroną książęcą. Wstępowałem w lata niepohamowanych namiętności. Załuski był w więzieniu i miał w nim dwa lata pozostać za to, że chciał bronić ojczyzny. Żona jego schroniła się do naszego domu. Ja bywałem tam wieczorami po dniach na uniwersytecie spędzonych. I tam w salonie wybitym purpurą, zapełnionym złoconemi bronzami i kryształami, marmurem i porfirem, ponuremi obrazami Murilla i śnieżnymi pejzażami Cinellego, widzę ją w czarnej sukni. Ciągła muzyka i zabawa, włoskie pieśni i dźwięki pianina, filiżanki herbaty i butelki z rumem, eleganckie kobiety, świetna młodzież, oficerowie, artyści, którzy starają się o jej względy cisną się dokoła niej. Ona w czerni, pełna życia. Poprzez żałobne krepy, z ciemnemi wstążkami, fruwającymi wokoło jej wysmukłej i majestatycznej kibici, z włosami brunatnemi, lśniącemi, uwitemi w pukle, była zachwycająco piękna i życie można by było oddać za nią. Oczy czarne, palące, pożerające, jak oczy Południa, rysy wydatne, dumne, wyrażające życie, namiętność, rozum, nos według wzorów antycznych i tysiąc wzruszeń odbijających się na twarzy. A za nią szereg wielbicieli, wszędzie dokoła niej atmosfera perfum, harmonii, celnych słówek, dowcipnych uwag, bukiety z kwiatów na każdym stole, girlandy rozsiane gdzie niegdzie na dywanie. Było to upajające - toteż upoiłem się. Straciłem w tem połowę mojej duszy, zdrowie całej swej młodości, jedynie przez wpatrywanie się w nią i podziwianie. A potem wrząca herbata rumem zaprawiona, której piłem pełne filiżanki, gdyż znajdowałem przyjemność w coraz silniejszem podniecaniu się, choć nie miałem odwagi do wyznania jej swojej miłości. Dziwna mieszanina zepsucia i nieśmiałości! Dziś jest w separacji z mężem, ale pisuje jednak do niego... Lubię bardzo z nim rozmawiać, lecz mówiąc, zatrzymuję się czasem nagle, gdy pomyślę o dawnych wypadkach, których on, mam nadzieję, nie podejrzewa nawet, a może jednak podejrzewa..." Ale nie tylko Roman Załuski kieruje myśli Zygmunta w stronę warszawskiego domu. W pałacu Krasińskich na Krakowskim Przedmieściu przebywa już teraz ktoś, kto obchodzi Zygmunta najbardziej, kto odgrywa w jego życiu rolę najważniejszą. "13 nowembra. Genewa Kochany Papo! P. Jakubowski odebrał dziś list pisany na wyjezdnem Papy z Petersburga, w którym Papa każe mi pisać zaraz do Niego do Warszawy. Dziś więc zaraz biorę się do pióra radosny, że odległość między mną a Ojcem się zmniejszyła, że prędzej będę mógł mieć wiadomość od Niego i w krótszym czasie donosić Mu o sobie. Ten list zastanie już kochanego Papę przy kominku, w pokoju swoim, z oknami wyglądającymi na ogród śniegiem przyprószony. Lubo mi jakoś przypominać sobie ten pokój, gdziem tyle razy Papę kochanego widział to siedzącego nad książką przy biurku, to piszącego przy zielonym stoliku. Rząd szaf czerwonych w głębi z księgami drewnianymi na wierzchu, potem łóżko, przy łóżku pałasz Stefana Batorego i sztylety, obraz d'Autancourta (Dautancourta), obraz mojej matki, obraz mój ze strzelbą i kuropatwami, a powyżej jeszcze Soult* (* Marszałek Nicolas Soult był dowódcą gwardii cesarskiej, do której należał korpus szwoleżerów polskich. W latach monarchii orleańskiej marsz. Soult był ministrem wojny.) w zbroi, dalej sofa zielona aksamitna, uroczysta pamiątka zgonu matki, posypana zwiędłym kwieciem, otoczona parawanem z mahoniowymi spisami, piec, komin, lustro, szafeczka pełna nasion, hubki, krzemieni. Kiedyś tam leżały talie kart do pikiety z Girardem (Girardotem) i kredy kawałki polane czerwonym lakiem. Potem skrzynka z drzewa, pełna kopert i biuro między dwoma oknami, w cieniu pośród którego bieleje głowa z marmuru panująca nad całą komnatą*. (* St. Pigoń w swoich Komentarzach do listów Z. Krasińskiego wyjaśnia krótko: "Biust Napoleona I". Wydaje mi się jednak, że w danym wypadku chodziło raczej o popiersie gen. Krasińskiego dłuta F. Bossiego.) Dziwne może się wydać, że ja nie mój genewski pokój Papie, ale papiny warszawski, pisząc do Warszawy opisuję, ale nie wiem dlaczego mi to jest tak lubym w tej chwili, że musiałem puścić pióro, gdzie wspomnienia mu iść kazały..." Wspomnieniami wypełniony jest cały list: dawnymi - warszawskimi, i późniejszymi - z podróży włoskich i szwajcarskich. - "Przebaczy mi kochany Ojciec, że o dawnych rzeczach piszę, ale nie chcę pisać o Polsce, bo zapewne w tej chwili dosyć jej ma na barkach kochany Papa". I ustęp końcowy nacechowany jakąś niedobrą, nie odpowiadającą młodemu wiekowi zgryźliwością: "Częstsze teraz odbieram listy z Warszawy, zgłosił się i Rybczyński do mnie (ppor. Kazimierz Rybczyński był przed powstaniem adiutantem gen. Krasińskiego - M.B.). Wszyscy się stopniami zgłaszać zaczną. Podczas rewolucji nikt się nie zgłaszał, bo co komu do mnie było; ale teraz wszyscy, wszyscy, bo juści spodziewać się (mogą), że kiedy przyjadę do Warszawy, to będzie śniadanie lub kolacja u mnie i pieniądze na pożyczki przyjaciołom. To stary wykrzyknik o ludzie, ludzie! ale choć stary, on mi rozwesela duszę, bo tyle w nim prawdy, że tej prawdy z niego wieki nie wybiorą..." O ostatnich dniach pobytu generała Krasińskiego w Petersburgu i o jego pierwszych poczynaniach w Warszawie - informują zapiski, ocalone przez Kallenbacha z czerwono-złotego pamiętnika: "Oktober (październik) 19. Środa. Cesarz mi przysłał powiedzieć, bym był o 11-ey u niego; w nocy źle spałem, mam gorączkę. U cesarza byłem 2 godzin i pół. To, co tylko szczerość i przywiązanie do kraju kazało, wszystko powiedziałem, ściągając iego uwagę na przyszłość i co powie Historia. Jak anioł wszystko przyiął. Stamtąd byłem u Pana Zamoyskiego na sessyi (Rady Polskiej). 23. Niedziela. Rano byłem u Gen. Czerniszew, który mi oświadczył, że iest wola Cesarza, bym się udał do Warszawy i instrukcyą mi zostawił. 26. Środa. Rano u Xcia Lubeckiego zjechaliśmy się o adress (chodziło o pewne o uwagi nad ułożonym przez Mikołaja "Statutem organicznym", mającym zastąpić dawną Konstytucję Królestwa - MB), gdyż wczoray Hr. Nesselrode znalazł ten, co był, za twardy. 28. Piątek. Wyiechałem z Petersburga." Zawadziwszy po drodze o główne swe dobra: Knyszyn i Opinogórę, generał Krasiński dojechał do Warszawy 7 listopada o godzinie 10 wieczorem. Nazajutrz od wczesnego ranka, przystąpił do składania oficjalnych wizyt: "Wtorek. 8-y (listopada) Rano zaraz byłem u W. Xięcia (Michała), od niego u marszałka (Paskiewicza), którego zastałem jak wściekłego przeciw Polakom i bardzo sucho dla mnie. Widziałem się z Witem i Rautenstrauchem. Środa. 9-y. Znowu u Marszałka, któren przecież trochę się uspokoił i mógł dyskutować. U Wielkiego Xięcia na obiedzie. Byłem w Banku u Lubowidzkiego, potem u Strogonowa, u Engla, wszystkich zastałem zdemoralizowanych, słabych niechętnych Marszałkowi. Czwartek. 10-y. Miałem konferencią z Marszałkiem kilkogodzinną rano, potym obiad u niego i jeszcze po obiedzie drugą". Konferencje u Paskiewicza, pomimo początkowych trudności, musiały doprowadzić jednak do całkowitego porozumienia, bo już w niecałe dwa tygodnie później (23 listopada 1831 r.) gazety warszawskie podały oficjalnie do wiadomości, że "Jenerał Adiutant hr. Krasiński wyjechał na obiazd w Królestwie, dla obeyrzenia szkód zrządzonych podczas woyny". Odtąd nazwisko i tytuły Opinogórczyka pojawiać się będą w prasie co kilka dni. Na zlecenie cesarza-króla Mikołaja I - potwierdzone z pewnymi oporami przez świeżo mianowanego "księciem warszawskim" feldmarszałka Paskiewicza - "najwierniejszy obrońca tronu", generał adiutant Wincenty hrabia Krasiński rozpocznie skrupulatną lustrację wszystkich ośmiu województw pokonanego Królestwa, a wnioski i obserwacje, poczynione podczas tej przeszło miesięcznej podróży inspekcyjnej przekazywać będzie w szczegółowych raportach, składanych zwycięskiemu monarsze i jego warszawskiemu prokonsulowi. Tak się szczęśliwie złożyło, że odpisy raportów Krasińskiego dla Paskiewicza przetrwały do dziś w dziale rękopisów Biblioteki Kórnickiej (sygn. 11232)*. (* str. 334) Można więc bez trudu prześledzić, w jaki to sposób uwielbiany ojciec Zygmunta Krasińskiego "rzucił się między tygrysa a jego zdobycz, i czynił z ciała swojego wał ochronny dla niewinnych i uciśnionych". Swój objazd po kraju zorganizował sobie generał bardzo starannie. W pierwszym piśmie, skierowanym do Paskiewicza, zażądał, aby "dla dopełnienia poruczenia Cesarskiego": 1) otwarto mu kredyt w wysokości 150 000 złotych, 2) wyznaczono urzędnika skarbowego dla opiekowania się tą sumą, 3) posłano rozkazy wszystkim dowódcom wojskowym jak i władzom cywilnym "dostarczania wszystkich wiadomości, którychby on żądał, i zapewnienia mu pomocy we wszystkim co dotyczy jego misji", 4) aby wybierano mu do pomocy w każdym województwie, które będzie objeżdżał, "radcę wojewódzkiego, odznaczającego się przez swój wpływ i swoje zalety osobiste", 5) przydzielono mu specjalnego urzędnika pocztowego, mogącego "przyjąć środki niezbędne, co się tyczy przewozu i opłat koni". W ostatnim punkcie swego pisma domagał się generał Krasiński, aby dla zwiększenia powagi misji, przydano mu na towarzysza podróży kompetentnego przedstawiciela władz cesarskich ("mam odwagę jeszcze prosić o nieodmówienie mi łaski przyłączenia urzędnika Spraw Cudzoziemskich, abym ja mógł z całem zaufaniem podzielić moją pracę z nim, który będzie poddany Waszej Wysokości"). Wszystkie życzenia Krasińskiego zostały zaspokojone. Na towarzysza podróży z ramienia władz rosyjskich przydzieli mu Paskiewicz jednego ze swoich zaufanych urzędników dyplomatycznych: kamerjunkra dworu Jego Cesarskiej Mości - Kruzenszterna. Poczynając od 5 grudnia 1831 roku Opinogórczyk składał "księciu warszawskiemu" regularne sprawozdania ze swych inspekcji. W raportach jego znaczą się wyraźnie dwa nurty: gospodarczy i polityczny. Z jednej strony stara się ukazać Paskiewiczowi ogrom zniszczeń materialnych, spowodowanych przez powstanie, zwraca mu uwagę na ciężkie położenie najbardziej lojalnych grup społeczeństwa: ziemiaństwa i duchowieństwa, domaga się przywrócenia uprzywilejowanych ceł między Królestwem a cesarstwem, "bo od tego interesa najważniejsze mieszkańców Królestwa zależą"; z drugiej - tropi niestrudzenie "exaltowanych jakobinów wrogów Tronu i wszelkiego porządku", żąda dla nich kar, ostrzega przed ich niebezpiecznymi zamierzeniami na przyszłość. Już w pierwszym raporcie donosi Krasiński Paskiewiczowi, że według informacji, których "autentyczność zdaje się potwierdzać" - dwaj wybitni uczestnicy powstania: hrabia Tytus Działyński i Tadeusz Krępowiecki zorganizowali w Galicji tajne "towarzystwo", które poprzez kontakty ze związkami niemieckimi i francuskimi utrzymuje łączność ze zgrupowaniami polskich oficerów-emigrantów i podnieca wśród nich nadzieje na utworzenie legionów polskich za granicą, na akcje odwetowe w kraju i na wybuch powstania w całych Niemczech wiosną przyszłego roku. Z tych względów proponuje generał Paskiewiczowi, aby zwrócił się do dworu austriackiego z żądaniem odsunięcia od granicy Królestwa "wszystkich oficerów, którzy należeli do Klubu Patriotycznego w Warszawie, a których lista powinna się znajdować u Jego Wysokości". Ponadto komunikuje feldmarszałkowi, że na Węgrzech, w Czechach i w całych Niemczech zbiera się składki na rzecz polskich "wygnańców". Wie o tym generał ze źródeł najzupełniej pewnych: Czytałem listy z okolic Gdańska, pisane przez oficerów, którzy donoszą, że nie brakuje im niczego i nie potrzebują żadnej pomocy. W Galicji również są oficerowie, którzy otrzymali sumy bardzo znaczne". W następnym raporcie informuje Krasiński feldmarszałka, że "chodzą słuchy, jakoby klubiści wszędzie, gdzie się znajdują, zbierają się i mają nadzieję, że mająca niby nastąpić wojna z Francją otworzy im drogę do powodzenia". Generał uważa, że należałoby "przy pomocy odpowiedniego Komitetu odróżnić osoby podejrzane od tych, którzy dla własnego bezpieczeństwa tylko weszli do klubów, i pierwszych poddać nadzorowi policji, co będzie zupełnie zgodne z prawami Polskimi, i oznajmić ich nazwiska Komendantom (wojennym) i Wojewódzkim Komisjom, aby nikt z nich nie mógł zmienić miejsca zamieszkania bez specjalnego pozwolenia miejscowej władzy, która powinna odpowiadać za ich sprawowanie" (dokładnie takie same represje stosował przed powstaniem w. książę Konstanty wobec braci Niemojowskich i innych "niespokojnych", rzecz była więc istotnie "zgodna z prawami polskimi" - M.B.). Raport z 8/20 grudnia poświęcony jest sytuacji w województwie lubelskim. "Wskutek walk woj. Lubelskie ma kilkanaście wsi i miast spalonych lub zniszczonych - pisał generał. - Straty mieszkańców spowodowane przez wojska cesarskie dochodzą do 3.621.024 złp. Partyzanci byli zorganizowani przez Prezesa województwa Lubowickiego (nie miał on nic wspólnego z warszawskimi braćmi Lubowidzkimi - M.B.), przy pomocy oficerów batalionu saperów. Najbardziej wyróżniający się byli Giedrojć, Piotrowski i Reszka, starzy oficerowie wyżsi 4 pułku liniowego (dawni koledzy Waleriana Łukasińskiego - M.B.). Województwo Lubelskie, chociaż zajęte prawie zawsze przez wojska Cesarza, ucierpiało jednak i od powstańców, zwłaszcza dzięki exaltacji Lubowickiego, który został mianowany generałem i późniejszego prezesa województwa Morozewicza, tak samo jakobina exaltowanego. Ogólnie straty, jakie poniosło województwo od powstańców, wynoszą 3.723.998 złp. Rolnictwo szwankuje, tam gdzie stały lub walczyły wojska, pola są niezasiane. Szerzy się cholera i inne choroby epidemiczne postępujące zaraz za nędzą. Potem Lubelskie nawiedziła plaga wilków. Fabryki poniosły straty do 2.917.155 złp. Duchowieństwo, za wyjątkiem niewielkiej liczby, było przeciwne Rewolucji i uspokajało lud. Napisałem do biskupa lubelskiego z żądaniem rozesłania listu biskupiego [...] Mogę zaszczytnie dla Lubelskiego donieść, że klubiści jak Mochnacki, Grzymała, Morozewicz nie mieli tu powodzenia i musieli wyjechać. Trzeba dodać, że w tym wypadku mieszkańcy winni dużo p. Radzymińskiemu staremu generałowi a dzisiaj prezesowi Rady wojewódzkiej (być może, że chodziło tu o Józefa Radzymińskiego - dawnego podwładnego generała z korpusu szwoleżerów - M.B.). Mieszkańcy wysłali nawet adres przeciwko Klubom... Prześladowaniami spokojnych i wiernych mieszkańców odznaczyło się tylko paru adwokatów, drobnych urzędników, studentów i coś z dziesięciu właścicieli. Wiadomo mi poufnie, że na 818 obywateli najmniej znacznych 16 służyło rewolucji, a 21 poszło za nimi, reszta nie mieszała się... W czasie rewolucji mieszkańcy nie dokonali żadnych ekscesów za wyjątkiem rozstrzelania dwóch izraelitów przez komisje wojny sądzonych. Podobno były próby rabunku i morderstwa żony wpływowego oficera żandarmerji, w czem urzędnicy rewolucyjni byli prowokatorami; poleciłem Prezesowi komisji Wojewódzkiej powziąć wiadomości w tym przedmiocie i o ile trzeba wszcząć proces kryminalny..." W ostatnich słowach raportu generał prosił o pomoc dla spalonego i wyniszczonego epidemiami Lubartowa oraz chwalił ogromny zapał w służbie gen. Hurko, szefa wojskowego województwa i prezesa hrabiego Rostworowskiego (Antoni Rostworowski był również dawnym oficerem pułku szwoleżerów - M.B.). Wszystko przemawia za tym, że właśnie podczas wizytacji województwa lubelskiego generał Krasiński po raz pierwszy po wojnie spotkał się z eksponowanym obywatelem tego województwa a swoim serdecznym przyjacielem kasztelanem Kajetanem Koźmianem. Upoważnia do takich przypuszczeń list generała do Koźmiana, wysłany 20 listopada 1831 r. z Warszawy: "Bardzo mi przykro było, że nie zastałem Cię w Warszawie, gdyż z serca potrzebowałem uściskać przyjaciela. Żadnego listu nie odebrałem, zapewne wróci się z innemi, które poszły do Petersburga, gdym stamtąd wyjeżdżał. Zapewne przed 20 dniami będę w Lublinie i mam nadzieję, że nie odmówisz mi ukontentowania uściskania Cię i rozmówienia się nad sposobami do przedsięwzięcia dla zagoienia rozlicznych ran kraiowych, co iest celem mey missyi. Racz tam co przygotować godnego twey głowy i serca, a zaradzisz (że) co dobrego spłynie ieszcze na ten padół płaczu. Pamiętay o szczerym i dobrym przyiacielu i słudze (-) Krasiński. Jutro do dnia wyieżdżam w województwo tuteysze przez Sochaczew i Błonie, a z Radziejowic do Kalisza, a potym przez Radom tutay..." A oto ważniejsze fragmenty dalszych raportów generała Krasińskiego. Raport z objazdu województwa podlaskiego (Warszawa 12/24 grudnia 1831) "Województwo Podlaskie, będące terenem ciągłych walk, zostało zniszczone strasznie. Straty poniesione oprócz domów spalonych i zburzonych wynoszą 7.862.420 złp. Partyzanci: Kuszel z paru akademikami przyjechał i podburzał lud. Na szczęście Joachim Hempel, dawny kapitan pułku szwoleżerów, objął dowództwo straży bezpieczeństwa i potrafił oprzeć się excesom jakobinów. Kiedy Kuszel opuścił województwo, wówczas Hempel oznajmił, że objął dowództwo tylko, aby utrzymać porządek, a teraz do rewolucji się nie miesza i wyjechał z rodziną za granicę pruską. Rekwizycje rewolucyjne wynoszą tu 1.797.759 zł. Rolnictwo w stanie zupełnie opłakanym. Stracono 23.425 sztuk zwierząt domowych, nie mają czem pracować na roli. Cholera ustała, ale teraz znowu zaczyna się ukazywać. Poleciłem komisji wojewódzkiej otoczyć staraniami specjalnie te miejsca, gdzie cholera aż dotąd jeszcze się nie ukazała. Fabryki dużo ucierpiały. Biskup podlaski Gutkowski nigdy nie sprzyjał rewolucji, a duchowieństwo poszło za jego przykładem z małymi wyjątkami (Puławski i Pijar jakiś). Kluby były zorganizowane przez Kuszla i istniały do jego wyjazdu. Pan Starnalski, prezes Województwa, który cudem (uniknął) śmierci, doniósł mi, że na 482 mieszkańców mających prawo głosowania, było 13 rewolucjonistów egzaltowanych, 19 którzy poszli za rewolucją i 450 którzy pozostali spokojni. Żydów w woj. podlaskiem było 37.939, a teraz przerzedziła ich cholera. Żaden proces rewolucyjny nie mógł się tam odbywać, bo Podlasie było terenem ciągłych walk. W Radzyniu służący dowódcy był zamordowany i w Łysobykach powstańcy powiesili Żyda". Raport z objazdu województwa krakowskiego (14/26 grudnia 1831. Warszawa) "Województwo Krakowskie przez cały (czas) trwania rewolucji było miejscem zebrania tych wszystkich, którzy uciekali przed wojną, jak i tych, którzy chcieli ukryć się przed zemstą ludu. Około 8 tysięcy ukryło się w górach woj. Krakowskiego. Chociaż województwo nie było wcale spustoszone, ale obozowiska w niektórych miejscach zniszczyły zupełnie zbiory. Partyzanci, o ile można tu tak ich nazwać, zostali tu tylko przez czas swej formacji; naród był bardzo przeciwny rewolucji, zwłaszcza w powiecie Olkuskim, tuż przy Siewierzu [...], powstańcy musieli walczyć z ludem uzbrojonym. Kilka ofiar przypłaciło tę walkę życiem. Rekwizycje rewolucyjne wynoszą tu około 6-7 milionów złp... Rolnictwo w lepszym stanie niż w innych województwach, ale większość ludności, nie posiadająca ziemi, a żyjąca tylko z eksploatacji kopalń, wskutek stanięcia ich, nie ma z czego żyć i mogą być rozruchy, trzeba więc im dać pracę. W żadnem województwie fabryki nie są w takim zastoju, jak w Krakowskiem, trzeba je koniecznie puścić w ruch dla dochodu i zapobieżenia nędzy robotników. Chociaż biskup krakowski (Skórkowski) okazał słabość, podpisując mandaty i proklamacje rewolucyjne, jednak duchowieństwo nie poszło za jego przykładem. Ksiądz Wysocki, Wielki Wikariusz diecezji, posłał do proboszczy list pastoralny idąc za mą prośbą. Spokój kraju jest całkowity, za wyjątkiem nic nie znaczących fałszywych wiadomości i hałasu rozsiewanego przez ludzi złej woli. Klub został zawiązany przez agitatorów warszawskich w Kielcach (nie poinformowano zapewne generała, że jednym z tych warszawskich agitatorów był jego dawny podwładny z pułku szwoleżerów: deputowany Walenty Zwierkowski - M.B.), ale (klub) nie rozwijał się pomyślnie, a należeli do niego tylko ludzie najniższej klasy. Na życzenie prefektury i kilku szlachty został zamknięty. Kapitan Szczawiński był zamordowany w czasie rewolucji. Poleciłem rozpocząć dochodzenie sądowe generałowi Kosseckiemu, Dyrektorowi Departamentu Sprawiedliwości w Królestwie. Żydów liczono tu 26.712, a teraz ilość zmniejszona została przez cholerę. Mimo nędzy, jaką przyniosła rewolucja, mówią, że Żydzi powiększyli jeszcze swe majątki przez kontrabandę i liczne teraz dostawy". Raport z objazdu województwa płockiego (24 grudnia 1831/5 stycznia 1832, Łomża) Na wstępie generał domaga się wypłaty zaległej pensji duchowieństwu, bo "może być tylko w interesie Rządu zjednać sobie klasę liczną i której wpływ na kraj jest tak duży" [...] "Rewolucja przeciwniczka Tronu i Boga zamiast płacić duchowieństwu, zrujnowała je całkowicie przez olbrzymie kontrybucje... Przejeżdżałem przez kraj między Ostrołęką i Łomżą, który znajduje się w strasznej nędzy, a dotąd nie zwolniony został od płacenia podatków. Śmiem przedstawić Waszej Wysokości, że prezesi i szefowie wojskowi województwa mają za mało władzy, gdyż muszą w sprawach małej wagi potrzeb mieszkańców, zwracać się do ministra Finansów. Przybywszy do Łomży, zwiedziłem szpitale i znalazłem tam wielką ilość ludzi zatrzymanych tam od kilku tygodni. Generał Fricken dowodził mi, że jest niemożliwe, aby ich sądzić wskutek ciągłej translokacji pułków, co zmusza go do zmiany częstej członków trybunałów wojskowych. Aby na to znaleźć lekarstwo, śmiem zaproponować Waszej Wysokości utworzenie komisji wojskowej przeznaczonej do sądzenia tak przestępców politycznych jak i bandytów i upoważnić gen. Fricken do uwolnienia wszystkich tych, których dłuższe zatrzymanie wydałoby mu się bezsensowne... Mam odwagę również donieść Waszej Wysokości o pewnych osobach, na których byłoby konieczne rozciągnąć bardzo uważną pieczę. Z liczby tych w woj. Augustowskim P. Komar, który utworzył partię z oddziałów partyzantów, którzy przynieśli zniszczenie i terror na ten kraj. W woj. Płockiem P. Skoneczny, który królował w województwie podczas rewolucji i który zajmuje dotychczas jeszcze miejsce komisarza wewnętrznego w Komisji Wojewódzkiej, P. Domański, burmistrz Ostrołęki, chociaż mianowany przez gen. Sackena, to indywiduum, (które) cieszy się najgorszą opinią i to jest nie do darowania, że zajmuje on podobne miejsce. Wszyscy trzej odznaczywszy się tak niewdzięcznością dla Najjaśniejszego Pana, jak przez swoją niezdolność zajmowania podobnych miejsc, powinni być wydaleni z urzędów. Śmiem zaproponować umieścić w Ostrołęce P. Stanisława Żylińskiego starego wojskowego i burmistrza tego miasta. On zasługuje na tę łaskę, gdyż położył dużo starań dzieciom żołnierzy, którzy z W. Ks. Konstantym opuścili Polskę. On nie brał udziału w rewolucji!... ... Pochód dwóch armij od Ostrołęki do Warszawy i od Łomży do ujścia Wisły, jak i ciągłe walki, których terenem było województwo Płockie, stawiają go w liczbie tych, które najbardziej ucierpiały w czasie rewolucji. Wielka liczba partyzantów przebiegła woj. Płockie, wszędzie przynosząc zniszczenie i terror. Przede wszystkim: Walenty d'Hauterive w powiecie Płockim i Mławskim; Godlewski (Michał) i Zalewski w Ostrołęckim i Przasnyskim, i Jabłonowski w pow. Pułtuskim. Godlewski zamordował szlachcica Adama Nadrowskiego i dwóch Żydów z powiatu Mławskiego. Partyzanci powiesili dużo osób znaczniejszych i oprócz nich ze dwudziestu Żydów i kilku niemieckich kolonistów. Jednego zboża w woj. Płockiem zarekwirowano na 2.966.725 złp. Rolnictwo w zupełnym zastoju. Cholera i inne choroby poczyniły tu ogromne spustoszenia. Woj. Płockie posiada mniej fabryk niż województwa inne, ale te zostały całkowicie zniszczone, bo leżały na drodze przejść wojsk. Duchowieństwo w tem województwie jest b. biedne. Od 7 miesięcy pensji nie pobiera. Należy to zrobić, bo jeśli rewolucjoniści prześladowali kapłanów, prawy rząd musi ich wynagrodzić. Żydów było 46.224, cholera zabrała 3.086 ich. Żydzi jednak wzbogacili się podczas rewolucji przez kontrabandę. Żaden klub nie istniał w województwie i lud pozostał spokojny. Wiele osób posądzonych o szpiegostwo zostało skazanych przez trybunały rewolucyjne, ale oni uciekli, dzięki nadejściu wojsk cesarskich... Oprócz ekscesów partyzantów gen. Umiński znaczył swoją drogę przez straszne okrucieństwa (Pułtusk, Różan, Siełków i Miastków)*. (* z tych okrucieństw generała Umińskiego, którego ofiarą padł dawny szwoleżer napoleoński, odnotowuje w swoich wspomnieniach generał Dezydery Chłapowski: "W Siełkowie przyaresztowano dozorcę drogowego, który służył był pode mną w gwardyi Napoleona. Był to człowiek 60-letni z bieluteńkimi włosami. Oddany został przez jen. Umińskiego pod sąd wojenny, bo dwóch świadków zeznało, że był w Ostrołęce i doniósł jen. Sacken, ile nas szosą pod Siełkowem przemaszerowało. Przyznał się, że za to dostał 30 dukatów. Skoro mu wyrok śmierci przeczytano, prosił, żeby się mógł z żoną i dwojgiem dzieci pożegnać, i dodał: Dobrze bardzo robicie - zdrajców trzeba karać! Gdyby Polacy tak byli dawniej robili, nie byłaby Polska upadła. Wyrok wykonano".) Na 427 wotujących 8 rewolucjonistów egzaltowanych, 14 którzy ich naśladowali i 405 spokojnych... Raport z objazdu województwa sandomierskiego (24 grudnia 1831/5 stycznia 1832. 1832 Łomża) "Woj. Sandomierskie całkowicie zdezorganizowane przez rewolucję nie cieszy się jeszcze administracją możliwą. Ogromne straty poniosło miasto Iłża, zupełnie spalone (486.895 zł). Zamki Grzmocin i Kowal Stempolin koło Radomia też. W całem województwie walki poniszczyły dużą część zboża. Województwo, chociaż mniej dotknięte przez rekwizycje rewolucyjne, wycierpiało ogromnie przez excesy arbitralne dowódców pojedynczych oddziałów. Rekwizycje rewolucyjne wynoszą 2.959.971. Zaległości podatkowe tego województwa wynoszą tylko 2.396. 236 złp. Fabryki wyrobów żelaznych upadły i poniosły wielkie straty. Rekwizycje armii cesarskiej są tu bardzo znaczne. Rolnictwo w strasznym upadku, ani zasiano, ani zebrano zboże, wskutek walki i w lecie i w jesieni. O ile będą stały tam dłużej wojska, głód będzie straszny. Cholera poczyniła spustoszenia olbrzymie, grasuje rodzaj tyfusu, brak doktorów, którzy zostali powołani do wojska. Duchowieństwo, za wyjątkiem dwóch indywiduów, było przeciwne rewolucji, a nawet zdarzały się wypadki ich maltretowania. Dzięki prezesowi rady wojewódzkiej, P. Lachowiczowi, oficerowie, którzy przybyli (rewolucyjni), czekają z rezygnacją swego losu, a żołnierze chętnie zajmują się swemi prymitywnymi zajęciami. Jest więc spokojnie. Na początku rewolucji utworzono klub, złożony z małych urzędników i adwokatów, ale mieszczaństwo radomskie z kilku szlachty na czele, między którymi znajdował się Wittkowski, prezydent trybunału Cywilnego, rozproszyli go i pozostał tylko nominalnie bez wpływu na kraj. Pierwszym fundatorem tego klubu był P. Młodzianowski, redaktor dziennika polityczno-literackiego w Sandomierzu. On może zająć miejsce pośród demagogów największych, którzy spowodowali rewolucję. Żadnych ekscesów ludność nie dokonała; opłakują ogólnie rewolucję i pokładają duże zaufanie w dobroci Jego Majestatu. Na 602 mieszkańców woj. Sandomierskiego, mogących głosować, 9 było egzaltowanych, 20 którzy naśladowali rewolucjonistów, a 576 spokojnych. Komisja wojskowa (rewolucyjna) pod prezydencją pułk. Goszkowskiego i której komisarzem był Boysiński (?) skazała kilkanaście dzieci i trochę Żydów. Przeniesiona później do Staszowa ona uchwaliła karę śmierci dla tych wszystkich, którzy posiadali urzędy w armji Cesarskiej. Żydzi będący w liczbie 40.180 zostali zdziesiątkowani". Raport z objazdu woj. augustowskiego (Knyszyn31 grudnia 1831/12 stycznia 1832) "Bardzo trudno przedstawić bliższe dane o woj. Augustowskiem, bo tu najdłużej utrzymali się partyzanci a Prezydent województwa, już człowiek bardzo wiekowy, schronił się do Prus i nie był na swem stanowisku przez cały czas rewolucji. Straty popełnione przez armie Cesarską wynoszą 8.601.035 zł, a przez partyzantów tylko 141.000 złp, co wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobne. Partyzantów tu bardzo dużo: 1. Godlewski (Michał) rozpoczął największe ekscesy w powiecie Łomżyńskim. Ten kryminalista, wróg rządu wszelkiego rodzaju (był to brat posła mariampolskiego Józefa Godlewskiego, który nastawał na życie generała podczas sejmu roku 1818 - M.B.), ogłosił się dowódcą siły wojskowej tego kraju i zmusił pod karą śmierci lud do uzbrojenia się. To on jest twórcą wszystkich oddziałów partyzanckich, które zniszczyły kraj ten i które później stały się bandytami na szerokich drogach! 2. Szarkowski utworzył bandę w Augustowskiem, która istniała od marca do maja 1831. 3. Razem z tą bandą działała banda Kierzkowskiego... 4. Banda Zaliwskiego jest tak samo znana w województwie, jak również 5. Banda księcia Mirskiego i 6. niejakiego Puschetta. Nigdzie partyzanci nie dokonali tylu okrucieństw co w woj. Augustowskiem. Około 300 osób stracono jako nieprzyjaciół rewolucji. Oprócz partyzantów, grasowały też bandy rozbójników, napadając i rabując mieszkańców. Napisałem do dowódcy wojskowego województwa, aby postarał się odkryć ślady tych rozbójników. Bandy te składały się z maruderów z pułku Giełguda (powinno być: korpusu Giełguda - M.B.) i dezerterów armii Cesarskiej; ujęto ich 45 tylko. Dlatego to domagałem się uwolnienia niewinnych w Łomży, aby zająć się osądzeniem rozbójników. Rekwizycje rewolucyjne wynoszą 2.258.424 zł. Rolnictwo ucierpiało tu bardzo mało. Cholera mało się ukazywała, chociaż teraz zaczyna się ukazywać koło Suwałk i Augustowa. Duchowieństwo z nielicznymi wyjątkami zachowało się obojętnie wobec rewolucji; kilku tylko seminarzystów i księży wstąpiło do korpusu Giełguda - i zabici zostali. Fabryki nie ucierpiały dużo i mogłyby być uruchomione, gdyby cofnięto szpitale założone w lokalach fabryk (Łomża). Spokój zupełny panuje w Województwie, władze donosiły tylko o Godlewskim, który teraz przebywa w Warszawie. Straszne nadużycia są za to na granicy Ros: Pruskiej przez kozaków. Na tysiąc głosujących 9 rewolucjonistów, 20 którzy ich naśladowali i 971 spokojnych. Klubu nie było w Augustowskiem, bo nie było czasu na jego utworzenie. Żydów było 60.343. Liczba ich teraz się powiększyła". Raport o mieście Warszawie (Knyszyn 31 grudnia 1831/12 stycznia 1832) "Straty, jakie poniosła ludność Warszawy, są olbrzymie, począwszy od dnia 29 listopada 1830 rabunki ciągłe, rekwizycje i podatki. Handel upadł zupełnie, wskutek rabunków zwłaszcza osób podejrzanych przeciw rewolucji, tylko połowa kupców teraz może prowadzić handel. Przemysł upadł zupełnie wskutek wyjazdu kapitalistów na emigrację, brakuje kredytu, wszystko jest w stagnacji. Najwięcej ucierpieli właściciele domów wskutek kwaterunków oficerów i żołnierzy za rewolucji, a teraz obniżeniu czynszu. W stolicy jest spokój od chwili wejścia wojsk Cesarskich. Było w Warszawie 2 kluby: 1) oficerów nieczynnych i 2) towarzystwo patriotyczne, demagogiczne. Byłoby bardzo pożądanem oczyścić kraj od demagogów, gdyż ci, nie mając nic do stracenia w rozruchach, mogą je wywołać. Wszystko, co jest najgorszem w rewolucji, to czyny redaktorów dzienników i pamfletów, które wychodząc przez 9 miesięcy w Królestwie dokonały zła nieobliczonego, propagując idee nieznane aż dotąd i żywiąc niemi lud ciemny, fałszywymi nadziejami i zwycięstwami urojonymi. Ponieważ rewolucja, używszy prasy periodycznej dla rozszerzenia w narodzie swych zasad osiągnęła najlepszy wynik, trzeba aby Rząd uciekł się do tego samego środka, aby zniszczyć zło zanim jeszcze puści nowe korzenie. Trzeba więc znaleźć ludzi odpowiedzialnych i dobrze myślących, znających zło i potrzeby kraju, którzy mogliby być obciążeni redakcją dziennika na temat polityczny, rolniczy i techniczny, aby był popularny we wszystkich klasach narodu i którego celem byłoby wykazać z jednej strony wszystko zło, wyrządzone przez rewolucję, a z drugiej strony cały honor wierności i potrzeb porządku, stałości i posłuszeństwa prawom. Duchowieństwo warszawskie w jego stosunku do rewolucji można podzielić na dwie grupy: Misjonarze, Kapucyni, Bernardyni i Augustyni propagowali pokój i wierność i opieką otaczali jeńców rosyjskich. Z drugiej strony dużo było duchowieństwa, które było całkowicie za rewolucją, odprawując modły najbardziej rewolucyjne. Tacy Puławski i Szynglarski brali udział w morderstwach i ich horrendalności są zbyt znane z 3/15 sierpnia. Najbardziej się wyróżnili w ekscesach 15 sierpnia 1831 roku: Nosarzewski podoficer 2 pułku ułanów, potem oficer Xiężopolski podoficer 4 pułku ułanów, potem oficer Parsznicki - oficer weteranów Warda - podporucznik w gwardii narodowej warszawskiej Brawacki - doktór wojskowy Sokolnicki - kwatermistrz szwadronu Poznań Służący apteki z ulicy Freta O wszystkich tych indywiduach oznajmiłem Panu de Witt (gubernatorowi wojennemu Warszawy). Warszawa przed rewolucją liczyła 29.224 Żydów. Nie można obliczyć ich strat, ani zmniejszenia ich ilości, ale można stwierdzić powiększenie przez nich swej fortuny. Najnieszczęśliwsza jest sytuacja szlachty zamieszkałej w Warszawie. Przyjaciele porządku z racji swojej pozycji i posiadanej fortuny, usiłowali z początku opanować rewolucję, która na koniec podporządkowała ich sobie i uczyniła z nich swoje ofiary. Proszę o opiekę nad nimi i zmniejszenie ciężarów". Do raportu warszawskiego dołączył generał "zdanie rachunku ze 150.000 zł: 704 osób dostało po 10- 50 zł 460 po 50- 100 zł 93 po 100- 200 zł 20 po 200- 500 zł 7 po 500- 1000 zł 5 po 1000- 2000 zł Oprócz tego: "3500 zł - klasztorom 1125 zł - sierotom 11720 zł - wioskom 23221 zł - miastom. Reszta tej sumy - stwierdzano w sprawozdaniu - będzie rozdana w miejscach, które najwięcej ucierpiały". Raport z objazdu woj. mazowieckiego (Łomża 24 grudnia 1831/5 stycznia 1832) "Najwięcej ucierpiało od wojny woj. Mazowieckie. Ludność nie ma żadnych środków egzystencji. Niejaki Geritz sformował bataljon strzelców, jedyny, który został sformowany w tem województwie. Zmuszono urzędników opuścić swe miejsca i dopuszczono się ekscesów przeciw fabrykantom, którzy nie chcieli się uzbroić. Pozatem było w porządku. Rekwizycje rewolucyjne wynoszą 459.049 złp. Zaległości podatkowe za rok 1831 wynoszą 997.251 złp. Rolnictwo znajduje się w opłakanym stanie. Cholera nie grasuje, tylko z bardzo małemi wyjątkami, ale należy się obawiać chorób, o ile nie przyjdzie się mieszkańcom z pomocą. Fabryki mniej ucierpiały pojedynczo jak ogólnie. Duchowieństwo jak wszędzie udziału w rewolucji nie wzięło, a było jej przeciwne. W... (nazwa miejscowości nieczytelna - M.B.) został założony Klub, utrzymujący łączność z warszawskim, ale dzięki wrogiemu mu nastrojowi mieszkańców nie miał żadnego wpływu. Mieszkańcy są spokojni, myślą tylko o swych nieszczęściach i mają tylko nadzieję na wspaniałomyślność Cesarza. Na 1517 głosujących 25 egzaltowanych, 48 którzy ich naśladowali i 1444 spokojnych. Żydzi ucierpieli najmniej, liczba ich zdaje się nie zmniejszyła się, mimo że cholera bardzo tu rzadka, zdarzała się tylko wśród Żydów". W czasie podróży inspekcyjnej generała Krasińskiego, a może jeszcze przed tą podróżą, została rozstrzygnięta sprawa jego udziału w polsko-rosyjskim Najwyższym Sądzie Kryminalnym, powołanym przez cesarza-króla dla osądzenia uczestników powstania, nie objętych dekretem amnestyjnym*. (* Dekret amnestyjny ogłoszony w Moskwie 1/13 listopada 1831 r. wyłączał z amnestii następujące grupy uczestników powstania:1) tych, "którzy popełnili zabójstwa w nocy 15-ego sierpnia w Warszawie"; 2) "kierowników w dniu 29-m listopada 1830 roku"; 3) członków sejmu, którzy wnieśli i popierali wniosek, żeby panowanie domu Romanowów "ustało w Polsce". 4) "głównych członków rządu rewolucyjnego, którzy zagarnęli władzę po upadku Warszawy".) Paskiewicz, któremu Mikołaj zlecił wyznaczenie trzech (początkowo) polskich członków sądu, w pierwszej kolejności zaproponował tę godność Krasińskiemu. Ale "najwierniejszy obrońca tronu" w tym jednym wypadku stanął okoniem. Za bardzo zaciążyło na jego życiu uczestnictwo w sądzie sejmowym, aby mógł się jeszcze raz odważyć na udział w podobnym przedsięwzięciu. Wymiana zdań na ten temat pozostawiła po sobie ślad w korespondencji Paskiewicza z Mikołajem. "Zaproponowałem mu zasiadanie w sądzie, a on prosił, by go od tego uwolniono - donosił swemu panu "książę warszawski" i streszczał pokrótce przekazane mu na piśmie przewrotne motywy odmowy Krasińskiego: - Mogąc być jeszcze użytecznym w służbie Jego Cesarskiej Mości w tym kraju, straciłby całe zaufanie swych współrodaków, gdyby go zrobiono członkiem tego trybunału". - Feldmarszałek uznawał słuszność tej motywacji i przypominał cesarzowi, że "Krasiński należy do tych, którzy najwięcej poświęcenia okazali tronowi". Motywy Opinogórczyka znalazły uznanie także w Petersburgu. - "Nie dziwię się wcale - odpowiedział Paskiewiczowi cesarz - że Krasiński nie chciał przyjąć udziału w Sądzie, i zgadzam się z twem zdaniem, że to może lepiej. Trudno będzie znaleźć Polaków, którzyby doń chcieli wejść". O tym, jak trudno było znaleźć Paskiewiczowi kandydatów na "sędziów własnego narodu", świadczy najlepiej tragikomiczna anegdota, odnotowana we Wspomnieniach kasztelana Leona Dembowskiego. "Zamiarem było Feldmarszałka - opowiada Dembowski - powierzyć prezydencyją tego sądu JW. Hrabiemu Kasztelanowi Alexandrowi Potockiemu, W. Koniuszemu Dworu. Ten w czasie rewolucyi przemieszkiwał we Lwowie (nie był więc "skompromitowany" udziałem w powstaniu - M.B.)... Po uspokojeniu wrócił do Królestwa i przemieszkiwał w Wilanowie. Kiedy Namiestnik uwiadomił go, że jest mianowanym Prezesem Sądu, JW. Potocki szczerze wyznał, iż nigdy nie studyjował prawa i czuje się niezdolnym do pełnienia tych obowiązków, które z drugiej strony dla niego są tym przykrzejsze, że sądowi ulegać mają jego koledzy z Senatu, wielu przyjaciół od młodości znanych, a nawet i blizcy krewni. Namiestnik nie przyjął podobnej wymówki przytaczając, że przed obowiązkiem, ufnością Panującego do spełnienia powierzonym, ustępować powinny osobiste przywiązania względy. Wskutku tego, kiedy JW. Potocki otrzymał nominacyją, odpisał, że nie może podjąć się tego obowiązku, z powodu osłabionego zdrowia. Otrzymawszy to pismo Feldmarszałek polecił Jenerałowi Wittowi i dwóm doktorom, żeby się udali do Wilanowa dla przekonania się o stanie zdrowia Potockiego. Jenerał Witt, urodzony z Potockiej, aczkolwiek nie był blizkim krewnym zawsze jednak powinowatym pacyjenta, zresztą był to człowiek wysoko ugrzeczniony... przybywszy więc do Wilanowa ze swojemi towarzyszami, po długich konwersacyjach o rzeczach potocznych, z największą grzecznością oświadczył cel swojej missyi. Pan Alexander Potocki w krótkości mu powiedział, że cierpi na hemoroidy, które mu nie dozwalają siedzieć długo i przez to samo nie jest w stanie siadać jako prezydujący w sądzie, którego powaga nie dozwala, ażeby Prezes opuszczał krzesło i po sali się przechadzał. Jenerał Witt przyznał sprawiedliwość tych uwag, lecz dodał, że bardzo mu bolesno, ale iż to są słowa, którym Feldmarszałek nie da wiary i że dlatego delegował dwóch doktorów, którzyby o stanie zdrowia przekonali (się), na co Hrabia odrzekł: >>Ponieważ Feldmarszałek tak jest ciekawy, w jakim stanie znajdują się moje tylne części ciała, proszę Jenerała i panów doktorów, ażeby je obejrzeli, protokół urzędowy z tej wizyi spisali<<. Dopełniono więc tę rewizyę, z której przekonano się, że istotnie Hrabia cierpi na hemoroidy. O tem wszystkiem sam JWny Potocki mnie uczynił relacyą - kończy Dembowski. - Feldmarszałek przekonany dowodami uwolnił od prezydencyi w Sądzie JW. Potockiego..." Zamiast Aleksandra Potockiego powołano do Najwyższego Sądu Kryminalnego byłego senatora wojewodę Czarneckiego, przezywanego pogardliwie Pempuchem - najbardziej, obok Krasińskiego, skompromitowanego członka sądu sejmowego z lat 1826 -1829 - ale już nie na stanowisko prezesa. Przewodnictwo w Najwyższym Sądzie Kryminalnym powierzył Paskiewicz rosyjskiemu gubernatorowi Warszawy, generałowi Wittowi. Generał Krasiński zakończył ostatecznie swą podróż inspekcyjną 12 stycznia 1832 roku. Świadczy o tym list przesłany marszałkowi Paskiewiczowi: "Knyszyn 31 grudzień/ 12 styczeń 1832 W chwili opuszczenia Polski, aby zdać sprawę Cesarzowi z mojej misji, pozostaje mi jeszcze podziękować W. Wysokości za opiekę w okresie mojej misji, pełnionej pod rozkazami W. Wysokości. Uważam się za szczęśliwego, jeśli moje środki polepszenia bytu mieszkańców trafiły mu do przekonania. Uważam, że nic niema pochlebniejszego dla starego wojaka jak ja zasłużyć na aprobację sławnego wodza, którego nieśmiertelne zwycięstwa wywołały uwielbienie całej Europy..." Nie zatrzymując się nigdzie po drodze i zajeżdżając konie pocztowe do ostatniego potu - generał Krasiński dotarł do Petersburga już 18 stycznia 1832 roku. Tegoż dnia - w dalekiej Genewie - syn generała pisał list do ojca. "Genewa, 18 stycznia 1832 Kochany Ojcze! Dopiero dziś odbieram w tej chwili list kochanego Papy z 26 decembra. Przez ten cały czas niewymownych doznałem niespokojności, nie wiedząc, gdzie Papa, a wiedząc i marząc ciągle, że niebezpieczeństwami otoczony. W gazetach tylko czytywałem czasami, iż wyjechał lub przyjechał do Warszawy, a potem już nic, zupełne i tak długie milczenie. Zabierałem się kilka razy pisać do Niego, alem nie wiedział dokąd i lękałem się, by mój list w cudze nie wpadł ręce. Dolegliwe są boleści, domysły, niepewność tego życia, w nocy osobliwe wkradają się do serc naszych, w sny się zamieniają, a z rana wstać - owóż i ten sen razem z nami wstaje i przyczepia się do nas. List kochanego Papy pocieszył mnie w tym, że dowiaduję się, iż zdrów, i wiem już, gdzie pisać, smutku zaś mnie nabawił opisem nieszczęść krajowych i wydatną boleścią duszy, która w każdym słowie przebija. Wieści zewsząd dochodzące mnie z Polski trapią mnie nielitościwie. Gdzie wspaniałomyślność, gdzie miłosierdzie, gdzie najdostatniejsza królów ozdoba - przebaczenie? To są jedno czcze i błahe wyrazy, nie mające znaczenia, które dzieci powtarzają, ale których ludzie się nie pilnują. Ależ jest inny świat, ależ jest inny sąd, przed którym wszyscy równi; tam będzie sprawa między winnymi a nie. Razem szczególnym trafem doszły mnie dzisiaj trzy listy od kochanego Papy [...] Czytając te listy truchlałem, drżałem, płakałem. W nich znać walkę ogromną w duszy drogiego Ojca. Statek jej i hart usiłuje boleść pokonać, ale gorycz tej boleści czasem wysączy się na wierzch. Tam mi pisze kochany Papa, że człowiek cnotliwy nigdy nie jest nieszczęśliwy, że okoliczności nie od nas, ale honor od nas własny zależy, i to są święte słowa, których się trzymać będę przez całe życie... ...Ja bardzo mało bywam w świecie. W pokoju czytam i piszę, czytam Skargę, Górnickiego, Kochanowskiego, Guizota, Cousina, Byrona, Dufoura o fortyfikacji, uczę się po angielsku i dość dobrze piszę tym językiem. Ale mam Alpy, jezioro, góry Jura w pobliżu, przywiązałem się do tych gór, do tego jeziora i dlatego upraszam kochanego Papę, by był łaskaw mnie tu zostawić, bo mi tu najlepiej; niezadługo Reeve tu przyjedzie na półtora miesiąca. Mam w nim przyjaciela, który mnie kocha całym sercem, z nim będę rozprawiał i czytał, z nim będę na ten świat zaburzony spoglądał z daleka, znad jeziora, z wierzchołka jakiej góry, a potem ku niebu podniesiemy oczy i pomodlim się do Pana wiekuistego. Byłem tej zimy na dwóch balach i jeszcze zapewne będę na kilku. Dziwne wrażenie bardzo na mnie wywierają bale, wpadam na nich jak gdyby w jakie wschodnie marzenie po wypiciu opium, w marzenia spokojne, niewzruszone na pozór, ale w duszy tymczasem dużo rzeczy się dzieje. Zawsze Polska staje mi przed oczyma zniszczona, spalona, krwią zbryzgana, kupami popiołu zarzucona, w przeciwieństwie z tymi kołami, co tak szparko i wesoło krążą, z tą muzyką, co tak gra, jak gdyby ziemia była rajem, a życie wieczne... Obiecał mi Załuski, że się wydowie od Montholona* (* Generał francuski Charles hr de Montholon (1783-1853) towarzyszył Napoleonowi na Wyspie Św. Heleny. Swoje niezwykle interesujące wspomnienia z tego okresu opisał w książce Histoire de la captivite de Sainte-Helene [Berlin 1846].) bardzo interesujących szczegółów o śmierci i spowiedzi przed śmiercią cesarza Napoleona. Jak tylko je odbiorę, Papie drogiemu przeszlę, sądząc, że mu ich czytaniem chwilkę jedną umilę... A teraz żegnam drogiego ojca i... upraszam Go o błogosławieństwo; z tego błogosławieństwa moc spłynie na mnie, że będę mógł dalej i hartownie znosić rozliczne ciężary tego życia..." Generał Krasiński pozostał w Petersburgu dłużej, niż początkowo zamierzał. Jego powrót do Polski odwlekła ciężka choroba, o której wspomina parokrotnie w swoich listach syn jego Zygmunt, ale o której nic bliższego powiedzieć się nie da. W każdym razie na pewno był jeszcze w stolicy cesarstwa w maju 1832 roku, kiedy przybyła tam delegacja hołdownicza z Warszawy z trzema braćmi Łubieńskimi. Miał więc generał Krasiński sposobność do spotykania się na różnych oficjalnych przyjęciach ze swoim dawnym zastępcą z 1 pułku szwoleżerów - generałem Tomaszem Łubieńskim. Możliwe zresztą, że dwaj eks-szwoleżerowie widywali się także przy innych okazjach - mniej oficjalnych. Może - podobnie jak przed trzema laty, podczas awantur na uniwersytecie Warszawskim - spotykali się z sobą dwaj stroskani ojcowie, aby pomartwić się wspólnie o przyszłość swoich jedynaków. Z korespondencji Zygmunta Krasińskiego wynika, że ojciec jego w swoich listach petersburskich musiał go często informować o Łubieńskich. W liście do ojca z 15 kwietnia Zygmunt kwitował wiadomości o petersburskiej karierze urzędniczej swego dawnego kolegi uniwersyteckiego: "Szczerze żałuję Leona, że wszedł w służbę, ale nie chcę go sądzić". - I zaraz potem: "szkaradnie robi, jeśli obmawia tych, przed którymi się płaszczył i którzy ufali mu". W liście z 14 maja śmiertelny wróg cara natrząsał się z gromadnego udziału Łubieńskich w deputacji hołdowniczej: "Trzech Łubieńskich! prawda, wszędzie się wkręcą. To arystokracja Żydów w Polsce". W czasie, gdy w Petersburgu generał Krasiński zdrowiał ze swej bliżej nieokreślonej słabości, jego syna w Genewie również dopadła choroba, która miała go prześladować już do końca życia. Zygmunt wspomina o niej po raz pierwszy w liście, który pisał do ojca w dwudziestą rocznicę swoich urodzin. "19 lutego 1832. Genewa Kochany Ojcze! Dziś mija dwadzieścia lat, jakem pierwszy raz w kolebce oczy rozweselił Ojcu i Jego błogosławienstwo odebrał. Był to wtedy czas pełen nadziei, okwity w bohaterskie czyny, w ogromne przedsięwzięcia, wtedy wszystko radością i chwałą jaśniało. Dziś inaczej, ale jako wtedy błogosławieństwo Ojca wyprawującego się na boje zostało się przy dziecięciu i ochroniło go od złego, tak i dzisiaj niech na dorosłego się zleje i świętością swoją od świata i okoliczności broni. Schylam więc czoło i przyklękając proszę o nie. Dwadzieścia lat! Już pono dziecieństwo przeszło. Kto wie, może i młodość; niedługo się żyło, ale dużo się cierpiało. O, jak bym pragnął być dzisiaj w Opinogórze i u grobu Matki Bogu się pomodlić za jej duszę, za Ojca, za siebie..." Po czym - dłuższy ustęp o chorobie: "Jeśli piszę tak szeroko i napiszę tak mało, to dlatego, że mnie oczy dokuczają bardzo od jakowegoś czasu. Panchaud mówi, że to nic inszego, tylko zbytnie utrudzenie; nie mogę ni pisać ni czytać długo. Kazał on mi dużo chodzić, nie pracować wcale i bywać po wieczorach, by samemu nie pisać w własnym pokoju... Wolałbym nie wiedzieć jaką chorobę niż ten ból oczów, który mnie pozbawia jedynego działania umysłowego, które dotąd w mojej było mocy. Zresztą zupełnie zdrów i mocen jestem". I zakończenie - jak we wszystkich listach - poświęcone Bogu, ojcu i ojczyźnie: "Byłem dziś w kościele, pusty był, nikogo prócz Boga i mnie, i sam na sam do Boga się modliłem, by mi dozwolił uczynić kiedyś ofiarę z siebie dla Ojca, dla Ojczyzny, by mi dozwolił być podporą starości Tego, który tyle smutków i niewdzięczności doznał, zemścić Go, jeśli będzie tego trzeba, a służyć Mu zawsze i pocieszać Go, by przynajmniej syn przy nim się ostał z tych wszystkich, których dobrodziejstwami obsypał, a którzy Go opuścili..." W pierwszych dniach marca 1832 roku Zygmunt otrzymał od ojca wezwanie do powrotu do kraju. Ale nie miało to nastąpić od razu. Generał Krasiński przejął się bardzo chorobą oczu syna i polecił mu, aby przed powrotem do Polski poddał się jeszcze gruntownym badaniom lekarskim w Wiedniu, uchodzącym wówczas za stolicę światowej medycyny. W Warszawie miał się pojawić Zygmunt o takim czasie, aby mógł zdążyć do Opinogóry na dzień 15 sierpnia - który był dla Krasińskich świętem podwójnym: dniem imienin zmarłej matki Zygmunta i dniem pamięci o cesarzu Napoleonie. Generałowicz przyjął rozkaz ojca z mieszanymi uczuciami: "Serce skacze mi z radości, kiedy obraz Opinogóry i Ojca, przed którym klęknę, stawia się mojej myśli - pisał w odpowiedzi udzielonej ojcu 3 marca 1832 r. - dzień 15 augusta jest wielką pamiątką. W Opinogórze odpust, grób Matki mojej, błogosławieństwo Ojca, to wszystko miesza się w mej duszy, przejmuje ją gorączką, ale tu też koniec wszelkiego uniesienia i tkliwego uczucia. Za wrotami Opinogóry wesele to nasze znika. Dreszcz mnie porywa na myśl odwiedzenia Warszawy i Polski, tej drogiej nieszczęśliwej ofiary, której wyłupiono oczy, jak męczennikom starożytnym i kazano się zataczać po drogach... ale mniejsza o to, za chwilę jedną u stóp Ojca dałbym wszystko, zniosę te widoki pełne okropności, tę dumę naigrywającą się z najświętszych uczuć. O Boże, Boże, co też z Polską się stało!..." I synowska ocena podróży inspekcyjnych generała: "Widzę ja dobrze i rozumiem, że Ojciec wziął na siebie dopełnienie ofiary świętej, szlachetnej, nieznanej. Ludzie jej nie poznają, ale Ten, który umarł na krzyżu, ją rozezna od krzyków i blasków..."