Dawid Brykalski Przegranych nikt nie lubi Być może wszyscy jesteśmy tylko krótkim mgnieniem w umyśle Kosmicznego Taksówkarza. P.K. Dick "Unfinished Tales" Wszystkie postacie, jakie występują w tym opowiadaniu są prawdziwe. Zmieniłem wyłącznie imiona, żeby nie było na mnie. Opowiadanie to zatem dedykuję właśnie tym osobom. Ale fakty i wydarzenia pozostały niezmienne. Żeby było zabawniej. Przedmowa autora do "Reszta to wyłącznie science-fiction" (((((( Po nader licznych przygodach życiowych i nie tylko, po frachtowcu Bukwa, po porwaniu w drodze do Muminlandu, przeżywszy wyprawę na Słońce oraz współpracę z gazetą "Kosmos bez granic" postanowiłem odpocząć. Ponieważ leżenie na plaży znudziło mi się po czterech dniach, już w następnym tygodniu poszedłem do pośredniaka. Grzeczny automat sprawdził moje dane i zaproponował mi pracę w korporacji taksówkarskiej. Zgodziłem się, gdyż to było dokładnie to, czego potrzebowałem. Stabilna posada, kontakty z interesującymi ludźmi, coś nowego, czego dotychczas nie robiłem. Ale zarazem nie nazbyt angażujące. Odebrałem wielce szykowny uniform z logo firmy, po czym udałem się na stosowne kursy. Z powodzeniem zdałem egzaminy z teorii, a potem z praktyki. Na wszelki wypadek przyswoiłem sobie jeszcze zasady negocjacji, postępowania z trudnymi klientami, kurs asertywności oraz pierwszy stopień dyplomacji, gdyby trafił mi się ktoś spoza Układu. Po tym wszystkim otrzymałem pozwolenia na odbiór mej Yellow Cab model 66^3, gdyż pewne tradycje nigdy nie giną. Wszystko może brzmi przerażająco biurokratycznie, ale tak naprawdę całość załatwiają dwa-trzy automaty i jedna unikarta. Kiedy nacieszyłem się nowiutką maszyną, zafonowałem do przyjaciół ze sklepu TaDaM & Nie Tylko. Umówiliśmy się późnym wieczorem. Na Krwawego Teda, Matta i Rogera23 mogłem liczyć prawie zawsze. Żartując i wspominając stare nieodmiennie dobre czasy podładowałem pokładowy komp muzyczką z najlepszych lat rocka i nie tylko. Zgodnie ze wskazywaniem szyldu firmy. Generalnie chłopaki sprzedawali legalny towar - Utopie W Puszkach. "Pijesz i jesteś w dowolnie wybranym niebie", jak twierdzi reklama utopców. Ale dopiero pod ladą trzymali prawdziwe skarby. O tak, to trzeba szczerze im przyznać. Prawdziwe, od lat zakazane klejnoty. Stare płyty CD, nawet winyle - konik Roger23 - też się trafiały, komiksy, książki, notebooki, czasopisma, prezerwatywy, by poczuć dreszczyk emocji, telefony komórkowe, podręczniki do religii, militaria. Te ostatnie kolekcjonował Matt. Krwawy Ted stawiał na konkrety. Raz mieli prawdziwą maszynę do pisania! Równe z nich chłopaki. I choć to wszystko było zakazane, to sami inspektorzy się u nich zapatrywali, udając, że tego nie robią. Do potężnego zestawu wybornej muzy dołączyłem trochę lektur, w razie jakby kursów zabrakło. Lubiłem książki, ich zapach, wytarte nieraz litery, czyjeś zapiski na marginesach... To miało swój urok, czego nie można powiedzieć o wszechogarniającej nanoelektronice. Oczywiście klienci bywają bardzo różni. Ale już po pierwszych dniach zorientowałem się, że często traktują taksówki jak... Zaraz, zaraz taki stary przedmiot z księdzem w środku i się tam mówiło różne takie, to rozgrzeszenie dawali... Konfekcjonał chyba. Nawet jak na początku kursu pasażerowie byli źli, to i tak potem lody pękały i ludziska wyrzucały z siebie, co im tam na serduchu zalegało. Czego to ja się nasłuchałem! Trzy jednak z opowieści spośród wielu innych zapadły mi szczególnie w pamięć. Tym bardziej, że pojawiła się w nich jedna i ta sama postać. Również i sami podróżni spotykali się wzajemnie nie wiedząc o sobie zbyt wiele. Lecieli w to samo miejsce. Przytoczę nasze rozmowy słowo w słowo, bo tak się złożyło, że zamontowałem sobie małą pluskiewkę. Kupioną w DaCie, a jakże. Ale o tym lepiej moim pasażerom nie mówcie. (((((( To całe Alchemy i zakichane HolyGate to osobna historia. Począwszy od wieku, w którym nastały Jedyne Słuszne Rządy, czyli Demokratyczna Hegemonia, ludzkość ruszyła w Kosmos. Prawie jak z motyką na Słońce. Zawsze byliśmy dobrzy w działaniach spontanicznych. Ruszaliśmy już na takie podboje wcześniej, a regularne loty na Księżyc czy turystyczne na inne planety funkcjonują od dawna. Tym razem jednak chodziło o zdobycie Kosmosu głębokiego, na wzór filmów SF z końca wieku XX. Tragiczną historię tegoż podboju nad podboje znają wszyscy ze szkoły albo z memodysków, nie ma więc potrzeby nikogo nią zamęczać. Natomiast Alchemy... Kryło w sobie autentyczną tajemnicę. W 2245 wydarzyło się to, na co czekało wiele pokoleń i cała obecna ludzkość. Kontakt z Obcymi, czyli homo dowiaduje się, że nie tylko ono jest sapiens. Spotkanie nie wyglądało ani zabawnie, ani dramatycznie. Obcy dysponowali technologią przerastającą nas więcej niż wielokrotnie. Według Synergów na ironię zakrawał fakt, że ludzkość wciąż jeszcze boryka się z kryzysem tożsamości. Ponieważ byli uprzejmi, na czas spotkania przybrali kształty zbliżone do człowieczych. Przyznali, że są tylko zwiadem, i niebawem polecą zwiedzać dalej. Mieli też swoją wyjątkową dewizę. Brzmiała ona niczym hasło jakieś kampanii reklamowej nowej nanozupy: "Ostrożnie czyń drugiemu, co tobie miłe". Synergowie - nie wiem czy wspomniałem, że tak ich nazwaliśmy - ostrożnie coś nam miłego uczynili. Sami najbardziej lubili niespodzianki i prezenty. Przy pomocy swojej nieziemskiej wiedzy podarowali naszej planecie kolejnego satelitę. Tym razem sztucznego. Rozmiarami dorównywał Charonowi, lecz zagadki, jakie krył w sobie nie dawało się porównać z niczym. Co ważniejsze Synergowie nie naruszyli układu Słońce-Ziemia-Księżyc. Samo Alchemy wyposażyli w sztuczną grawitację, ekosystem, arcynowoczesny system podtrzymywania życia oraz niespotykaną nigdzie indziej infrastrukturę. Główną jednak atrakcją Alchemy było coś, co ludzie sami nazwali HolyGate. Brama, przejście, most, portal? Mimo wysiłków nie odkryto czym jest. Wiadomo tylko, że nie boli. Obcy wytłumaczyli, że zrozumie tylko ten, kto przejdzie na drugą stronę. Od tej pory co dzień znajdowali się ludzie, którzy przekraczali uroczo, bo na błękitno, opalizującą ścianę niewiadomoczego, umówmy się zatem, że energii. Nikt nigdy nie powrócił. Ale ludzi wszak jest dużo, a ubytki dotyczyły może bardziej jakości niż ilości. Choć zdarzały się i całe natchnione wycieczki. HolyGate zaopiekował się Zakon rekrutujący się z wolontariuszy wszystkich wyznań. Było to tyleż zbędne, co ludzkie. Satelita stał się rychło kolejnym, pełnym atrakcji miejscem rozrywkowo- rekreacyjnym. Niektórzy chcieli się zabawić przed przejściem, inni przyjechali towarzyszyć znajomym w ostatniej wyprawie. Lubiłem kursy na Alchemy. Ludzie, którzy tam lecieli, warci byli poznania. Ceniłem loty na HolyGate, były to z reguły bardzo spokojne kursy. A poza tym czwarta strefa, czyli wyższe stawki. (((((( Pan nie wzbudza we mnie zaufania Pan z łatwością wyzwala we mnie całkowitą szczerość. "Friends will be Friends" Powieść z końca XX wieku W tym jedynym wypadku, mówię szczerze, moja relacja może nieco odbiegać od oryginału, gdyż coś się stało z nagraniem i strasznie trzeszczy. Może jakieś zaburzenia magnetyczne? Kosmos, cholera, jeden wie. Część zatem odtwarzam z pamięci, ale już własnej. Starałem się oddać tę historię jak najwierniej. Za wszelkie uchybienia odpowiadam wyłącznie ja i pokornie za nie przepraszam. Cóż, jestem przecież tylko zwykłym taksówkarzem. Czekałem sobie jako ostatni na postoju przy 56th Avenue, czytając "Opowieści Kantebryjskie" jak Pan Bóg przykazał. Wtedy wsiadł człowiek, którego długo nie zapomnę. Miałem już kilkadziesiąt kursów za sobą, ale ten mężczyzna od razu wydał mi się wyjątkowy. - Satelita Alchemy, proszę. Mam stały rabat w firmie. - Oczywiście, Szanowny Panie - odpowiedziałem grzecznie jak mnie uczono i przyjrzałem się uważnie pasażerowi. Starszy jegomość, ubrany w staromodną marynarkę. Miał bardzo żywą twarz, błysk nadmiernej inteligencji w oku i choć przerzedzoną, to jednak zadbaną siwiejącą brodę. I nawet, gdy siedział, wydawał się kipieć energią. Nie wznieśliśmy się nawet na okołoplanetarną, gdy odezwał się ze szczerym uśmiechem: - Najbardziej to chciałbym posłuchać Laurie Anderson. Proszę, jaki bystry i obyty. W dodatku znawca. Postanowiłem nie być gorszy. - A której płyty? Domyśliłem się, że on zna wszystkie tytuły i on wiedział, że ja to wiem. Więc powiedział przekonująco udając zdziwienie: - Jest taki utwór, w którym tekst opowiada, że człowiek idzie przez życie. Potyka się. Pada. Nieraz boleśnie rani. Potem wstaje i znów rusza. I znowu upada. Tak w kółko, przez całe życie. Nie musiał kończyć, już wiedziałem. - Czy ten utwór ma dla pana jakieś szczególne znaczenie? Z głośników zaczęły się sączyć dźwięki "Walking & Falling". Potrzebowałam cię I szukałam cię Nie mogłam jednak znaleźć Tak mi cię brakowało Szukałam cały dzień Nie mogłam Cię odnaleźć Nie mogłam Cię odnaleźć Wciąż idziesz nieświadom Że zarazem upadasz - Taaaak, jakżeby inaczej. To najlepszy opis mego życia, jaki znam. Z każdym krokiem Upadasz nieco dalej I podźwigasz się I znowu, i znowu Upadasz Oto cały ty W tej samej chwili Idąc upadasz Patrzył przez okno na oddalającą się Ziemię i nagle powiedział: - Wie pan, jaką sentencję miał nad łóżkiem Marek Aureliusz? - Przyznam szczerze, że nawet nie wiem, kim był ten gość. - Cesarz. Cesarz Rzymu. Jakby pan miał ochotę i możliwość pobawić się na WirtGrach, ale tych z ulepszonym modułem czasoprzestrzeni, to polecam zagrać w jeden z moich scenariuszy, na przykład "Gladiator Maxiums zostaje Cesarzem". Oprócz niepowtarzalności rozgrywki, pozna pan jakby nie było osobiście Marka Aureliusza. Dość mądry z niego człowiek, nawet biorąc pod uwagę, że był władcą. - Chętnie zagram, może nawet i na Alchemy, ale co z tą sentencją? - "Nie marudź". Tak brzmiał jego pierwszy i najważniejszy drogowskaz w życiu. Zamilkłem, bo wziąłem to za grzecznie ukrytą sugestię skierowaną we mnie. Zacząłem rozmyślać, jaką muzyczkę włączyć. - Proszę tego nie brać dosłownie. I jakby pan mógł włączyć jakąś przekrojowa płytę The Beatles. O rany to chyba będzie bardzo sentymentalna podróż, pomyślałem, kiedy zabrzmiały pierwsze akordy "Yesterday". Proste mądrości, prostych słów. Pięknie prosta melodia. - Widzi pan, przez całe życie... No tak tego można się było spodziewać. -...Teraz to dostrzegłem - nigdy nie marudziłem. Szkoda czasu i energii. Lepiej zrobić coś dobrego dla ludzi. Lecz kiedy jednak obejrzę się wstecz, może za sprawą widoku oddalającej się Ziemi, której nigdy wcześniej nie opuściłem... Sądzę, że moje życie nie dość, że było jak w piosence Anderson, to chyba można by z niego zrobić niezły scenariusz... Słabość wieku, potrzeba wyznania. Miałem wrażenie, że oczekuje jakiejś zachęty. Może się i myliłem, powiedziałem jednak: - Proszę mi opowiedzieć tyle, ile uzna pan za stosowne. Jestem pewien, że mogę się dużo nauczyć. A poza tym strasznie lubię stare filmy. Spojrzał życzliwie i podjął opowieść. - Miałem pecha urodzić się w na terenach dawnej Polski, czyli nigdzie. Pamięta pan? Ten biedny kraj wciąż miał pecha i nie mógł wyjść na prostą. Jego mieszkańcy pecha mieli stale. Moja matka była piękną młodą kobietą. Przynajmniej taką ją pamiętam. O oczach łani, figurze syreny i włosach koloru kasztanów. Tak też pachniała. Ojciec był prezesem banku, więc powodziło nam się nie najgorzej. Pech chciał, że po schwytaniu Ben Ladena, który to załatwił część USA, Kanadę i pół Europy Arabowie uznali, że dość. Wojna, jaką rozpętali była najstraszliwszą i najkrwawszą w dziejach. Ale obok milionów zabitych taką czy inną bronią rozgrywały się i małe dramaty. Ludzie, którzy przeszli przez to piekło nie byli anonimowi, choć wobec skali mordów było to bez znaczenia. I moim zdaniem to jest prawdziwy i wystarczający powód, żeby nie powracać do przeszłości. - Czyli zgadza się pan z obecną polityką Rządu? - spytałem, a co innego pomyślałem. Czy mógł być aż tak stary? Jeśli tak, to świetnie się trzymał i musiał korzystać z jakiejś kuracji. - O koszmarach, jakie sami sobie zgotowaliśmy lepiej zapomnieć... Podstawowy problem z ludźmi jest taki, że o wiele za często patrzą wstecz. To ich gubi, bo chcą znajdować tam tylko przyjemne wspomnienia. Przywiązują się do nich, a czasem, jeśli wspomina się stratę to koniec. I dlatego zawsze wydaje się im, że kiedyś było lepiej niż jest teraz. A potrzeba chwili jest zupełnie odmienna. W taksówce zapadła wielce znacząca cisza. Nie licząc The Beatles. - Kiedy połączone dywizje Pakistanu i Palestyny już miały wkraczać do Warszawy mój ojciec uznał, że to najlepszy moment, by nas zostawić. Wsiadł do jednego z ostatnich samolotów, jak się później okazało z nastoletnią kochanką, by udać się na względnie bezpieczne Wyspy Japońskie. Moja matka, nie dość, że piękna, okazała się jeszcze nad podziw inteligenta i dzielna. Postanowiła również uciec ze mną, wtedy jeszcze pięcioletnim szczylem, do Hiszpanii. Jak podejrzewam jej plan zakładał, że potem złapiemy statek do którejś z Ameryk. Dobrze nam szło do Frankfurtu, gdzie dorwało nas arabskie komando walczące od tygodni ze szwadronami Neue SS. Nie złapaliby nas, ale nie mieliśmy sił uciekać. Nie jadłem nic od chyba czterech dni i lepiej niech pan nie pyta, od ilu dni nie jadła moja mama. - Ale, jeśli pan pozwoli zapytam, czego chce pan słuchać jak skończy się The Beatles. - Niech gra dalej The Beatles. I dodał po chwili: - Byleby było "Help". To jest jeden z najprawdziwszych tekstów nie tylko staroświeckich Beatlesów. Ale prawda w nim zawarta dociera do nas wraz z wiekiem. A szkoda. Prawdziwa szkoda... Jakimś cudem udało się przekupić żołnierzy, żeby nas puścili. Dali nam też chleb i konserwy. Byłem za mały, żeby zrozumieć, że jęki, jakie słyszałem zza ściany baraku to była moja gwałcona przez cały oddział matka. Ruszyliśmy przez góry, z nadzieją, że dotrzemy do Szwajcarii. Po tygodniu wyczerpującego marszu, mylenia pogoni i krycia się pośród radioaktywnych ruin dostrzegliśmy, dosłownie jak w bajce, samotne światełko pośród lasu. To powinien być szwajcarski posterunek. Łamaną angielszczyzną dogadaliśmy się, z radości opowiadając wszystko o sobie i trasie naszej podróży. Dali nam ciepły posiłek i poczęstowali chyba spiritusem. Raczej mi nie smakowało. Kiedy zamierzaliśmy iść spać, dowódca kazał założyć nam kajdanki, a wszyscy się śmiali i patrzyli łakomie na moją matkę. Posterunek należał do sprzymierzonych z Arabami najemników. Był postawiony przed granicą szwajcarską, specjalnie, by wyłapywać takich jak my. - Przepraszam, że wtrącę, czy czytał pan powieść "Hannibal"? - Zaskoczę pana, widziałem też film. Niestety, jest uboższy od powieści. Dlaczego pan pyta? - W książce Lecter jako dziecko miał podobne przejścia - tam żołnierze zjedli jego siostrę. Wydarzenie owo miało wyjaśnić, dlaczego stał się taki, a nie inny. Pan mi natomiast wygląda na przyzwoitego człowieka... - Proszę się nie obawiać, a po The Beatles śmiało zmienić płytę na Pink Floyd i pozwolić mi kontynuować. Proszę, jaki stanowczy, dowódczy, ale zarazem uprzejmy i grzeczny. Ponownie więc zamilkłem, bo ciekaw byłem dalszego ciągu. - Powinni odesłać nas do obozu jenieckiego. Stamtąd była jedna droga ucieczki. Lepiej wcześniej niż później - śmierć. Oczywiście to wiem teraz, jak ma się pięć lat, nie jest się świadomym takich spraw. Pamiętam jednak ten szczególny ohydny strach... Kiedy posnęli pijackim snem, matka obudziła mnie i skrępowani, bez okrycia uciekliśmy w noc... Dopiero po chwili znów nieśpiesznie zaczął mówić. - Dotarliśmy do Genewy. Niestety zanim znaleźliśmy schronienie, moja matka zmarła. Na ulicy, tam gdzie był jej codzienny żebraczy posterunek... Tu zapadło głębokie milczenie, a ja je uszanowałem. W wieku lat sześciu dołączyłem do ulicznej bandy. Wolałbym zapomnieć, przez co przeszedłem. Była to twarda szkoła życia dla takiego dziecka, w dodatku niewyrośniętego i zagłodzonego. Zanim jednak zdziczałem do szczętu, prosto z ulicy złowiła mnie, wpierw na codzienne posiłki, potem na noc. Jedną, drugą, kolejne... Ciepłe łóżko, śniadania, łazienka... Normalne dzieciństwo... Starsza kobieta, której jak mi później powiedziała przypominałem zmarłego synka. Zamieszkałem u niej na poddaszu, a po pewnym czasie jej mąż, surowy i nieprzystępny mężczyzna, zgodził się na adopcję. Tym ludziom zawdzięczam bardzo wiele, żeby nie powiedzieć wprost - drugie życie, albo życie w ogóle. Dbali o mnie, wysłali do szkół, i zarazem dyscyplinowali. Z czasem, całkiem niepostrzeżenie pokochałem ich prawie jak własnych rodziców. Chociaż nawet zaangażowanie i miłość, jaką mnie otoczyli okazały się za słabe, by wymazać z pamięci szlak, który przeszedłem razem z matką. Ojcu do dziś nie wybaczyłem tego, co wtedy zrobił... Po skończeniu elitarnych studiów - na wydziale filmografii, bo dość wcześnie zafascynowało mnie film i kino - postanowiłem zwiedzić świat, który wtedy już otrząsnął się trochę i pozbierał ze zgliszczy. Dziś w głębi ducha przyznaję, że chciałem odnaleźć ojca. Ot, pogłębiony utajony kompleks Edypa. Pojechałem do Stanów, zjeździłem całą Europę, potem był czas, by zobaczyć to, co pozostało z Azji. Skok do Afryki i Australii okazał się łatwiejszy niż sądziłem. Dla młodego, zdolnego i pracowitego człowieka świat stoi otworem. A świat okazał się mimo wszystko piękny, zachwyciłem się nim i zachłysnąłem jak pierwszą miłością. Przyszedł czas, by wrócić do moich przybranych rodziców. W domu było jak zwykle ciepło i uroczo. Kiedy w spokoju rozważałem czy tu zostać, poradziłem się też obojga staruszków, coś mnie podkusiło. I jeśli to był diabeł, to niech będzie przeklęty. Od dłuższego czasu byłem skupiony na pilotażu, a program płyty "Dark Side of the Moon" już jakiś czas temu się skończył. Zażartowałem: - Czyli "Sympathy for the Devil" nie gramy? - Wręcz przeciwnie, niech będzie Rolling Stones! - Ucieszył się mój pasażer i specjalnie dla niego odpaliłem "Flashpoint". - Wróciłem do Polski, ale znów niech pan lepiej nie pyta, w jakim celu. Do dziś, mogę przysiąc, sam nie wiem. Kiedy zorientowałem się, że nic tu po mnie, że to kraj zaniedbany przez ludzi i Boga, wybuchła kolejna wojna, w którą nie wiedzieć czemu moi rodacy zaangażowali się z całą narodową zapalczywością. Natychmiast uznano mnie za szpiega i strzeżono dzień i noc, bym nie wyjechał z kraju. Wojna ciągnęła się latami - ale to już powinien pan znać z memodysków. A dla mnie rozpoczął się okres wzlotów i upadków z naciskiem na to drugie. Najgorsza była świadomość, że mogłem pozostać wszędzie, gdziekolwiek indziej, gdziekolwiek zapragnąłem. Kiedy wreszcie wszystko się skończyło i mogłem wreszcie opuścić ten kraj, byłem tak rozbity i przegrany, że jedynym towarzyszem, jaki mi pozostał, był pies Collie, którego przygarnąłem ze śmietnika, gdzie chorego zwierzaka wyrzucono. Zrobił to ktoś litościwy, bo przecież mógł psa zjeść, ale pewnie, tak jak i mnie zrobiło mu się żal starego zwierzęcia... W głośnikach Jagger śpiewał, że nigdy nie możesz dosięgnąć tego, czego najbardziej pragniesz, a ja zostałem nagle wyrwany z wywołanego zasłuchaniem zamyślenia. - Jestem pewien, że ma pan coś mocniejszego na pokładzie. Najlepiej, gdyby to była stara dobra whisky. - Z lodem czy bez? Z góry przepraszam, ja jestem w pracy, więc nie będę towarzyszył... Uśmiechnął się szeroko, a potem jeszcze szerzej. Mimo wieku szlachetność jakoś odbijała się w jego twarzy i sylwetce. Było w tym jakieś piękno i magia. - Miły panie, wiezie pan dziś nie byle kogo, a Jacka The Yanowsky i... Z wrażenia mało nie staranowałem nadlatującego z przeciwka wahadłowca. Jack The Yanowsky! Jeden z najsłynniejszych reżyserów MoonHollywood! U mnie w taksówce!! Tak po prostu, prosi o piosenki Stonesów i whisky!!! -...Po prostu nie wierzę, że pan o mnie nie słyszał. Filmy to hobby, whisky to religia. Przytaknąłem skwapliwie. - Powiem panu inną mądrość z Marka: "Nie żyj tak jakbyś miał żyć lat dziesięć tysięcy. Los wisi nad tobą. Dopóki żyjesz, dopóki można, bądź dobry". Ma pan więc moralny obowiązek być wobec mnie, ha ha ha, dobrym. A ja wobec pana! Włącz więc młody człowieku autopilota, kurs pozostaw bez zmian - na Alchemy. Obróć fotel, tak byś siedział do mnie twarzą. A ja zamiast opowiadać ci o tym, że choć Marek Aureliusz był dobrym cesarzem, to Rzymu nie uratował, bo to poznasz na własnej skórze, jeśli odważysz się zagrać, poczęstuję cię historią mego życia. Bo taki mam dziś kaprys, życzenie i prośbę. Będziesz jedyną osobą, która pozna ten scenariusz od początku do końca. Być może to nawyk zawodowy, żeby to właśnie ostatnia osoba, z jaką rozmawiam, stała się mym powiernikiem... Czyż nie czarowny motyw? Ponownie tylko skinąłem, bo starałem się skupić na wszystkim naraz, czyli wykonywaniu jego poleceń. - I dawaj wreszcie tę butelkę! Zabrzmiało to bardziej sympatycznie niż rozkazująco. W pośpiechu uporałem się z oprogramowaniem niezbędnym dla kursu i zasiadłem, by wysłuchać końca opowieści. - Niebawem dotarła do mnie wieść o śmierci mego ojca. Jako człowiek majętny, zapisał wszystko kolejnej kochance. Ponoć do końca swoich dni był przekonany, że zginęliśmy razem z matką. Taka świadomość uwalniała go od wyrzutów sumienia. - Okazało się, również dzięki moim wpływowym znajomym, że prawo jest po mojej stronie. Procesy, adwokaci, adwokatki, kolejne procesy, prokuratorzy... Nawet z wielką pomocą przyjaciół niewiele udało mi się wskórać. Prawo zawsze jest przeciw uczciwości. A uczciwość oznacza biedę. Weź to sobie głęboko do serca. Kiedy zdechł Collie postanowiłem właśnie zrobić ten krok, który w efekcie zawiódł mnie w gościnę do twojej zadziwiającej mnie coraz bardziej taksówki. - Coś mi tu jednak nie gra... Wojna Chińsko-Polska skoczyła się w... - Słusznie. Już ci wyjaśniam. Nie potrafiłem popełnić samobójstwa, zresztą nawet nigdy o tym nie myślałem. Może i przypominam Hemingwaya z wyglądu. Cenię też sobie znakomitą cześć jego dorobku, jednak jego sposób zakończenia... Jestem chyba zbyt przyzwyczajony, by stawiać czoła wyzwaniom. Przejścia z dzieciństwa wzmocniły mnie i dały pewność, że nawet z najgorszych sytuacji jest jakieś wyjście. Eutanazja, zatem też nie wchodziła w grę. Za odzyskaną kwotę postanowiłem postąpić tak jak czarodziej z mojego odzyskanego dzieciństwa. - Chyba nie... Nie, to nie możliwe. - Wypiłem solidny haust whisky. - Dał się pan, do stu tysięcy diabłów zamrozić jak Walt Disney?! Przepraszam za mój język, jeśli jest pan człowiekiem religijnym. Oczy zabłysły mu z rozbawienia i zadowolenia. Byłem przekonany, że ten stan zawdzięcza nie tylko whisky. - Brawo! Zgadłeś! Toś mi brat - aż klepnął się po udzie. - I nie mów mi dłużej "pan". Jestem Jack! Stuknęliśmy się szklankami. Tak oto wyjaśniła się zagadka "długowieczności" Jacka. Było jednak jeszcze inne "ale". Gdyby zobaczyli nas inspektorzy kontroli nad sentymentami! Lecimy głównym szlakiem na Alchemy, słuchamy Deep Purple i Rainbow, rozmawiamy o przeszłości, jakby była najważniejszą rzeczą we wszechświecie. Popijamy kolejne drinki. Częściowe czyszczenie zwojów gwarantowane, a do tego przynajmniej cztery lata kopania kanałów na Marsie i jeszcze program resocjalizacyjny, by zapobiec recydywie. - Pobudka i powrót do normalnego życia nie były łatwe. Zresztą, jakie ono tam znów "normalne". - Fakt, nie jest lekko. Jak długo trwałeś w "trumnie"? - Niecałe dwieście lat. Tyle czasu trzeba było, by wynaleźć metodę pozwalającą na wybudzenie bez strat dla organizmu. To, co zastałem, było zupełnie inną Ziemią, od tej, którą znałem. Zdumienie mną targa i trwoga... Mimo moich wysiłków oraz pewnego niezwykłego spotkania... O nim za chwilę, ale najpierw dolej proszę whisky i daj mi posłuchać piosenki "Streets of Dreams" z płyty Turnera "Undercover". Nie ośmielisz się nie mieć - dodał ze śmiechem. - Spotkałem mianowicie człowieka, który wsparł mnie, ale i niezmiernie zadziwił. Ubrany był, z tego, co pamiętam, zawsze tak samo. Długi skórzany płaszcz, wysokie buty, nieokreślonego koloru spodnie i wojskową koszulę khaki. Twarz... Jego twarz była zagadką, nie umiem jej opisać, albo nie pamiętam. Jestem pewien, że wzbudzała zaufanie. Miał w zwyczaju opowiadać dziwaczne historie. Do dziś zastanawiam się, skąd wziął się martwy nurek w centrum spalonego lasu... Człek ów twierdził, że spędził blisko trzy lata u Synergów. Stąd może jego dziwactwa. Mówił mi na przykład, że kiedy przeprowadzał wywiad ze wszechświatem ten odparł mu, że jest punktem. Opowiadał, że święci nosili na głowach ponadzmysłowy skaner i stąd ich wyobrażenia z aureolą. Prosił też, bym pokazał mu jednym gestem dłoni, jak wygląda moje życie... Uwierz lub nie, ale to tylko ułamki, jakie wyniosłem ze spotkań z tym człekiem. On też, nie wiem mędrzec czy szaleniec, nakłonił mnie, bym wbrew swoim przekonaniom poszedł do Urzędu Propagowania Propagandy. Nie czekałem nawet dnia, a z moim życiowym doświadczeniem przyjęli mnie do pracy. Po miesiącu dostałem wolną rękę w przedsięwzięciach artystycznych. Mogłem też korzystać z potężnej bazy - sprzętu, ludzi i wyposażenia. W zamian za odwalanie chałtury, mogłem spełnić moje niespełnione dotąd marzenie o kręceniu filmów. Innymi słowy rewelacyjna kariera, ale bez satysfakcji. Całkiem na zimno. Obojętność pogłębiała się z każdym dniem. - Po co tak tragizować? Znam większość twoich dokonań, lecz jeśli pozwolisz... Ten ostatni "Byt kształtuje świadomość kształtuje byt" też już widziałem. Wspaniały, choć przeintelektualizowany dla przeciętnego widza - dolałem do obu szklanek whisky, dokładając uprzednio świeżego lodu. - Najbardziej lubię twoje remake'i. Jako fan oryginałów, z podziwem patrzyłem na pieczołowitość, z jaką odtwarzałeś to, co zostało poniekąd zabronione. Pokiwał głową, napił się i rzekł: - Dziękuję. Zawsze miałem szacunek do mistrzów kina. Swoją drogą wystarczy już rocka... Masz może jakiś soundtrack? Po cóż pytam. Może być "Star Wars"... Albo nie, lepiej "Dances with Wolves". A ja dokończę, przysięgam zostało niewiele... - Zaraz, zaraz - odważyłem się palnąć. - Muszę ci coś powiedzieć. - I ty właśnie zrozumiesz to doskonale. Z tego całego wsiadania, gadania, jeżdżenia i latania na chrzanione HolyGate można by niezły scenariusz skroić. I to wcale nie dla filmu obyczajowego czy science-fiction albo kolejnego durnego reportażu. Byłem już trochę wstawiony, przyznaję. Na szczęście nie tylko ja. - Nie rozumiem tylko, dlaczego CHRZANIONE HolyGate... - Bo zbyt wartościowi ludzie tam lecą. A kto, jak kto, ale to z kolei ja wiem najlepiej. - Cóż... Na to nic nie poradzimy. - I dodał po namyśle - Sprawiedliwość jest zaprzeczeniem sumienia... Poznałeś już prawie całą historię starego człowieka. Możesz mi jeszcze nalać? Z ostatnich dni zapamiętałem dwie sprawy, a raczej dwie osoby... Sytuacje, które z jakichś niewyjaśnionych powodów zapadły mi w pamięć. Ostatnio zrobiłem z ekipą pewien bardzo stary, romantyczny film. Traktuje o smoku, miłości i rycerskich ideałach. - Wiem! "Dragonheart". Widziałem obie wersje! - Na premierę poszedłem incognito. Chciałem podejrzeć jak reagują zwykli ludzie na to, co robię. Wszystko obyło się bez większych wzruszeń. Oprócz... Ona zwróciła moją uwagę prawie od razu. Przyszła, chyba z mężem, trochę się spóźnili. Podobała mi się jej mowa ciała, gdyż ciało to było wyjątkowo urocze. I co się okazało. Po wirtfilmie ona płakała. Płakała tak bardzo, że zgubiła nakrycie głowy. Na szczęście jej partner wrócił się i odnalazł czapeczkę. Podsłuchałem też, bo siedziałem blisko, dlaczego tak płacze. "A co to za świat bez smoków i Connery'ego?". Powiedziała do swojego partnera. Bo trzeba ci wiedzieć, że w remake'u wykorzystaliśmy ponownie głos tego aktora. - Ładna historia. - Prawda? Przez chwilę chociaż poczułem się potrzebny. To miłe być docenionym i mieć poczucie, że to, czemu się poświęcamy dostarcza komuś wzruszeń. Moje zadumane milczenie potraktował jako przyzwolenie do dalszej opowieści. A ja martwiłem się tylko, że nieuchronnie zbliżamy się do Alchemy. - Drugi z ludzi, to pewien młody człowiek. Zdaje się, że chciał być pisarzem. Mój Boże, wyobraź sobie w dzisiejszych czasach ktoś jeszcze chce być pisarzem. - Coś niesamowitego. - Nie wiem gdzie rodzą się tacy naiwniacy, ale pewnie nie ma ich zbyt wielu... Byłbym może i zatrudnił go u mnie jako scenarzystę, ale że spotkaliśmy się w "Czampions Szips" wszystko zaczęło się i skończyło na ostrym piciu. I równie ostrej, choć twórczej wymianie poglądów. Zdaje się, że młodzieniec wpadł w jakiś życiowy zakręt i nie bardzo umiał sam z niego wyjść. Nieważne, może mam tylko wobec niego wyrzuty sumienia, że jednak go nie przyjąłem... Daleko jeszcze? - Najgorsze jest właśnie to, że jesteśmy już prawie u celu... - Pragnąłbym więc, abyś był równie uczciwym człowiekiem i w takim razie proszę cię o podrzucenie pod Million Dollar Hotel. Nie zamierzam od razu przejść Progu. Może nawet odbędę parę videofonicznych rozmów, by pożegnać się ze znajomymi. - Żaden problem, czyli nie ma sprawy. I po tym stwierdzeniu obaj na kilka minut pogrążyliśmy się w rozmyślaniach. Ciszę przerwał Jack. - Bo widzisz, chodzi o to, że w człowieku ważnym elementem napędowym jest nadzieja. Może nawet niezbędna, ale skryta jest tak głęboko. A może jest tak oczywista, że o niej nie myślimy. - Chcesz przez to powiedzieć, że jej sytuacja jest taka, jak ze zdrowiem. Cenimy je, gdy go braknie. Tylko, że ze zdrowiem to w naszych czasach dajemy sobie radę. Medykamentów na brak nadziei natomiast nie wymyślono. Budują nas sukcesy, ale jeszcze bardziej porażki. - Jakoś tak przeczuwałem, że bystry z ciebie człowiek. - Wiesz co? Mało kto, kto TAM się wybiera, rozmawia o tym, czego oczekuje po drugiej stronie. Raczej ludzie opowiadają... O życiu, troskach, o ludziach, jakich spotkali. Może to głupie, ale ja, prosty w sumie taksiarz, chciałbym coś dla nich czasem zrobić. Oni jednak jakby już niczego nie pragnęli. To smutne. Może masz jakieś życzenie? Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć... Zamyślił się, a na twarzy miał wypisaną życzliwość. - Cholera, znów masz rację, choć nieźle się spisałeś, nie mogę w imię swojej dumy czy czegoś tam innego zlekceważyć tej, zapewne głębokiej, potrzeby ostatniego człowieka, z którym szczerze rozmawiam. Masz na pokładzie soundtrack z oryginalnego "Gladiatora"? - Mam! - A tę drugą płytę? - Też mam! - Chciałbym zatem posłuchać "Now We're Free" w wersji z murzyńskim chórem. Bardzo głośno i kilka razy. Usta same mi rozwarły do szerokiego uśmiechu. Cholernik, wiedział, co dobre. - Pańskie życzenie jest dla mnie rozkazem. Po dobrym kwadransie stwierdziłem, nie licząc specjalnie na jakąś odpowiedź: - Jesteś dzielnym człowiekiem. - Nieprawda, przede wszystkim jestem zmęczony tym całym moim drugim życiem w świecie, którego nie rozumiem. Jadam powietrze natchnione obietnicami. - Jack, do diabła! Wcale nie jesteś tak stary, nawet na to nie wyglądasz! - I nawet się tak nie czuję. Ta dzisiejsza nowomedecyna... Prawdziwe dobrodziejstwo. Żartuję. - W takim razie, po co lecisz? - Dobre pytanie, powiem więcej bardzo dobre pytanie. I, muszę cię zasmucić, sam nie znam odpowiedzi. Nie wiem, czy cnota to moja, czy klęska, lub może obie naraz... Może zobaczyć z ojcem? Powiedzieć matce, że ją kocham? Zapytać, kim był TAMTEN człowiek? Pobawić się z Collie? A może tylko zamienić parę słów z Laurie Anderson? Przegranych, mój drogi, nikt nie lubi. A choćbym nie wiem jak udawał na zewnątrz, tu - wskazał na serce - czuję się przegrany. Jak się okazuje i dusza z czasem się starzeje... - Westchnął ciężko i przygnębiająco. - Ostatnio pracowałem nad filmową adaptacją pewnego dramatu. Niestety, nie skończę go z wiadomych ci przyczyn, lecz wysłuchaj cytatu. Trafnie mnie określa: Dla chorej duszy najmniejsze przyczyny Zdają się często prologiem ruiny /1/. Po tych słowach wysiadł i tak po prostu sobie poszedł, zostawiwszy celowo książkę na tylnym siedzeniu. Był człowiekiem, tego formatu, jakiego nigdy już więcej nie spotkam. Nie wiem, jak jest u was, ale w naszych czasach podarować komuś książkę to było coś bardzo wyjątkowego. "Hamlet" okazał się wcale niezłym towarzyszem mojej dalszej taksówkarsko-szpiegowskiej kariery. (((((( Z nastaniem nowych rządów przyszły nowe prawa. Były też i absurdalne, ale władze potrafiły się z ich bezsensowności wyłgać. Inaczej wszakże nie nadawałyby się, by stać na czele. Jedną z nowatorskich ustaw był całkowity zakaz używania, handlu i posiadania przedmiotów pochodzących sprzed i z samego wieku XX. Swoją drogą dzięki temu sklep TaDaM & Nie Tylko prosperował tak znakomicie. Idiotyczny edykt tłumaczono w sposób pokrętny i niejasny, jak to w polityce. Kary jednak egzekwowano z całą surowością. Chodziło przede wszystkim o to, żeby w ludziach wytworzyć umiejętność myślenia wyłącznie do przodu. Śmiało i perspektywicznie. Przyszłość, przyszłość i jeszcze raz przyszłość. Całkiem sympatycznie byłoby wyzwolić człowieka jako gatunek, od nostalgii i tym samym otworzyć umysły wyłącznie na nowe horyzonty. Kosmiczne dosłownie i w przenośni. Droga do gwiazd otwarta, chociaż najlepiej żeby to była od razu autostrada. Ludzie w swej durnej masie przystali na to, bo byli zmęczeni i wyniszczeni tym, co działo się przez ostatnie lata. W dodatku kompletnie nie rozumieli naukowego bełkotożargonu. Pozostali tacy, którzy nie zamierzali rezygnować ze swej przeszłości i pamięci przodków. Dla nich przygotowano specjalne programy resocjalizacyjne. Starców pamiętających zamierzchłe czasy było coraz mniej, a że równocześnie przywrócono przedlodowcowy zwyczaj chowania zmarłych wraz z całym dobytkiem... Jednocześnie przy takim zamęcie powstawały grupy oddające się praktykom, które jeszcze do niedawna uchodziłyby za całkowite szaleństwo. Ludzie chcący być zwierzętami lub roślinami, pożeracze radioaktywnego kryla, wyznawcy Jedi, wyznawcy świętego Saddama, demoniczni Lucyferianie, ludzie, którzy mieli w sobie więcej nanowszczepów niż swoich narządów... Neosocjologowie nie nadążali z klasyfikacją. Sentymentów jednak nie da się całkiem wyplenić i ludzie wciąż, tylko mniej otwarcie słuchali starych płyt, poszukiwali papierowych książek. A bywało, że zwykła ramka na zdjęcie cieszyła bardziej niż bilet wycieczkowy na Marsa. Swoją drogą żadna atrakcja. Nuda, duchota i gadający bez ustanku przewodnik. (((((( I tak od siebie się oddalamy Jak liście dwa na wiatru fali Łagodnym ruchem płyną w przestrzeń Jeden ku słońcu, drugi ku otchłani "Wiersze zakazane" z końca XX wieku Czasem na postoju potrafi być upiornie nudno. Nudno do obrzydzenia i znudzenia. Esencja koszmaru o zanudzeniu się na śmierć. Nic się nie dzieje, a mnie specjalnie nie pociąga taksówkarska brać. Ciągle rozmawiają o tym samym, o czym mężczyźni będą dyskutować do końca świata. O pieniądzach i kobietach, których nigdy mieć nie będą. Zawsze wolałem poczytać i poniekąd trwać na posterunku, niż uczestniczyć w tych dyskusjach o, w gruncie rzeczy, niczym. Lubiłem czytać, a sklep kumpli, którzy normalnie handlowali Utopią W Puszkach zawsze mógł mi dostarczyć zakazanego stuffu - książek. Strasznie po cichu, ale jednak, zawsze też miałem włączoną jakąś ciekawą muzyczkę. Nie pamiętam, co czytałem, ale wiem, co grało, kiedy podeszła do mnie ruda małolata. Nielicho mnie wtedy wzięło na Queen i słuchałem w zasadzie całej dyskografii. Może nie po kolei, ale zawsze. Mniejsza jednak o Fredka & Colegów. Lala podeszła i ja wiem, że nie wyglądam jak Bruce Willis, ani moja bryka to, jak już mówiłem, nie jak sprzęt z Piątego Elementu, czyli wiecie, żadną gwiazdą się nie czuję. Chociaż w sumie niczego mi nie brakuje. Jakby dobrze poszukać to i jakiś zeszmacony podkoszulek też się znajdzie. Ale żeby aż tak bezczelnym być? Ta, kurna, dzisiejsza młodzież, w głowach się jej poprzewracało. Zresztą, jak każdej innej. - Proszę zawieźć mnie do MoClub - raptem kwadrans spacerkiem, lecz wiadomo klient nasz pan, a jeszcze lepiej pani. - Nie mam w ogóle kasy. Za kurs zrobię ci loda. Wolisz teraz, czy jak dojedziemy? - Na oko miała 17 lat. Ale na oko, to niejeden chłop w szpitalu i tak dalej. Przepraszam za mój język, jeśli przypadkiem jesteście osobami religijnymi. Wysiadłem, otworzyłem drzwi i powiedziałem tylko raz. Przysięgam, spokojnie: - Wynocha! - Spojrzała jak zbita kotka, która za chwilę zadrapie cały świat na śmierć. - Powiedziałem, wynoś się z mojej taksówki! I poszła sobie. A ja nikomu nic nie tłumacząc, ponownie zagłębiłem się w lekturze i muzyce. Już sobie przypominam. Czytałem "Przeminęło z wiatrem", chociaż pod rękę leżał też "Hamlet". Ale "Hamlet" od pewnego momentu leżał pod ręką zawsze. Nie minęło nawet tyle czasu ile trzeba, żeby May, Mercury, Deacon i Taylor wykonali "Bohemian Rhapsody", a ja zauważyłem, że znów do mojej Yellow Cab podchodzi jakaś kobieta. Ma się to powodzenie. Podeszła do mnie i, lubię takie książkowe zwroty, rzekła w te słowa: - Miły panie, potrzebuję i pragnę jeszcze dziś znaleźć się na Alchemy. Niestety nie mam już w ogóle pieniędzy. Zabierze mnie pan? Czas, jakby nieznacznie dla mnie przyśpieszył. Nie do końca zrozumiałem, dlaczego zapytała. Przecież już wyskoczyłem z wozu, otwierałem dla niej drzwi. W ręku trzymałem walizkę, by za chwilę umieścić ją w luku bagażowym. - Tylko ostrożnie proszę, tam są rzeczy dla mnie bezcenne. Czasem, ale to bardzo rzadko, spotykamy na swoich życiowych drogach osoby, którym, czujemy to podskórnie, lepiej się nie przeciwstawiać. Kiedy już odpalałem maszynę, ona powiedziała: - Nie chciałabym, żeby pan, taki w gruncie rzeczy uprzejmy, pomyślał sobie nie wiem co. Mam na imię Claire /2/, tyle musi panu wystarczyć i pragnęłabym byśmy w trakcie lotu wspólnie wynegocjowali cenę za przelot... - Ależ... Jestem sługą waszej czcigodności - zdołałem wydukać. Nowomowa, język naszych czasów, jest bardziej dosadna: Wow, co za frau! Co znaczy: ta babka ma klasę. Byłem gotów zawieźć ją całkiem gratis. - Moi przyjaciele wywiążą się z każdego mojego zobowiązania. Jeśli tylko pozwoli mi pan się z nimi skontaktować. W ostateczności napiszę list, który pan wręczy komu trzeba. - Zgadzam się na wszystko, ale i zapytać ośmielę... HolyGate, tak? A jednak i ta niezłomna kobieta miała swoje czułe punkty. Zapadła cisza, która przedłużała się i przedłużała. Zapytałem więc ponownie, ale tym razem tak uprzejmie jak tylko potrafiłem: - Lubi pani słuchać muzyki? - Pewnie! Na pewno ma pan coś ciekawego. I pewnie chciałby pan wiedzieć, dlaczego lecę, by przejść przez HolyGate. Ale w tej chwili musi panu wystarczyć wyjaśnienie, że Alchemy zaczyna się tę samą literą, co kraina, której szukałam całe życie. - Zachichotała cichutko. Całkiem nie jak żelazna dama, lecz dwudziestoletnia, pewna swego wdzięku dziewczyna. Przeszedł mnie dziwny dreszcz, a zarazem poczułem, że bardzo pragnąłem poznać ją w tym wieku. Po chwili zastanowienia włączyłem Queen. "A Kind of Magic" z 1986 - wyborny album, choć niepotrzebnie szybko się zestarzał. Przy okazji przyszło olśnienie. - Avalon... - Szepnąłem. A ona spojrzała na mnie w taki sposób, że odruchowo zacząłem się zastanawiać, czy aby wszystko w porządku. - Brawo, nie dość, że puszczasz jedną z moich ulubionych płyt, to jeszcze trochę czytasz. Brawo i gratuluję, jestem przekonana, że to będzie przyjemny kurs dla nas obojga. - Ja również mam taką nadzieję, miła pani. Swoją drogą, proszę mi wybaczyć tę śmiałą uwagę; świetnie pani wygląda w tym stroju i w ogóle. - Lepiej nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego. Jak każda kobieta i ja jestem zdolna wyglądać jak zaspany anioł na mietle. Powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem, ponieważ, co dostrzegłem z niejakim zdumieniem, że strasznie mi zaczęło zależeć, by wypaść jak najlepiej. - Zanim tu wsiadłam, spotkałam niezłego świra. - Taaaa....? - Udałem zainteresowanie, unikając zderzenia w ulicznym korku. - A jakże... To był dopiero dziwak. Poprosił mnie, bym przedstawiła swoje życie jednym ruchem ręki. - Jak łaskawa panie wybrnęła? - Powiedziałam, że jeśli już coś określa moje życie to raczej piosenki. - Proszę powiedzieć, jakie i za pozwoleniem ich posłuchamy. Tu i teraz. - Jedną słyszałam jak wsiadałam... "Who Wants to Live Forever". Może dlatego wsiadłam. A druga, o, tę może pan włączyć teraz - "Don't Give Up" Gabriela. No i koniec, bo jak się włącza Gabriela, to nie można przestać. Zamiast jednak słuchać w kółko jednej piosenki zasłuchaliśmy się w cały koncert. - Ten dziwny człowiek, miał coś w głosie... Coś takiego, co sprawia, że prawie natychmiast się wierzy i ufa. Trochę jak Peter. W życiu spotkałam dwóch, może trzech ludzi, którzy też to mieli... Otarli się o jakiś Absolut, albo Dobry Bóg wie co... Coś nieosiągalnego dla przeciętnego umysłu... Żałuję, że nie umiem tej cechy opisać, ale wiem, że taki głos bez trudu da się rozpoznać wśród tysiąca innych. On był też trochę jak sfinks. Zadawał mi dużo zagadkowych pytań i opowiadał dziwne historie, o świętych, o wszechświecie, o Synergach i o pewnym nurku. Potrafił też sypać cytatami i zaskakiwać radami. Twierdził, że szuka kogoś i jakby widział, że chcę dziś lecieć na Alchemy. Chyba dyskretnie dawał do zrozumienia, że to zły... Nieważne. - A dlaczego takim sentymentem darzy pani Queen? - Proszę sobie darować to niezręczne "pani". Chyba się już przedstawiłam, nieprawdaż? A Queen trzeba znać i lubić. Gdyż inaczej człowiek jest uboższy o wiele wspaniałych wrażeń. W moim przypadku to jednak długa historia... Po ostatnich słowach już nastawiłem się na coś ciekawego, lecz moja urocza pasażerka jakby zapadła się w sobie i zamilkła. Kiedy Peter zakończył, ponownie zagrało Queen wykonując z pasją kolejne utwory, a żadne z nas nie odezwało się nawet słówkiem. W ten sposób przekroczyliśmy barierę nieprzyjemnych burzowych chmur. I gdy wzlatywaliśmy w czyste już niebo, Freddie zaczął śpiewać, a właściwie pytać - któż chciałby żyć wiecznie? Nie da się ukryć, mocno trącące Hamletem pytanie. Ciekawe, jak ekspresyjnie Freddie oddałby słynne "być albo nie być"? Hmmm... Da się sprawdzić, przecież WirtGry to umożliwiają. Moja pasażerka sprowokowana zapewne tekstem zaczęła najnormalniejszą opowieść, jakie pokrzywdzeni ludzie opowiadają czasem taksówkarzom. W tym jednak wypadku najnormalniejsza szybko przerodziła się w opowieść najniezwyklejszą. - Kto wie, może i słuchając Queen, ale jestem świadoma, że mogła to być jakakolwiek inna grupa, zaraziłam się... Muzyka ma z tym tylko tyle wspólnego, że przywołuje miłe wspomnienia... Zaraziłem się najgorszym z raków. Rakiem serca. Ta odmiana jest tak głęboka i złośliwa, że nie miałam żadnych, ale to żadnych szans na wyleczenie. Bo to był rak zwany czarnym, na cześć agentów FBI, którzy mężnie walczyli z tą właśnie nieuleczalną chorobą przez kilka serialowych sezonów. - Do dziś nie wiadomo, z jakich kosmicznych czeluści choróbsko zostało przywleczone. - Powiedziałem zgodnie z prawdą. - W moim przypadku rzecz się miała gorzej niż tragicznie. Choroba swymi korzeniami sięgnęła chyba samej duszy, bo skutecznie odbierała wolę wyzdrowienia. Problem z depresją jest taki, że jest równie kusząca, co nieprzyjemna. Przynajmniej tak mi się wydawało. Znajomi z czasem mi powiedzieli, że wyglądałam niczym chodzący udar mózgu połączony z zawałem serca. A kiedy trawiona gorączką i Bóg wie jeszcze czym, zapadłam, po raz niewiadomo który w jakiś taki nieprzytomny i nieprzyjemny sen bez zwidów, majaków i marzeń, pojawiła się obok mnie moja mama. Przytomna część umysłu mówiła mi, że ona jest kilka kilometrów od domu. Pocałowała mnie czule i powiedziała z uśmiechem: "Nie martw się Kociu, niebawem wyzdrowiejesz". Lubisz WirtKina i stare filmy? - Spytała nagle. - Tak, nawet bardzo... - W takim razie koniecznie obejrzyj "Szósty zmysł". Z łatwością zrozumiesz... Łagodna i niewymuszona zgoda przysiadła z uśmiechem na moim sercu. Stosowny cytat pojawił się w mojej głowie. Jak tak dalej pójdzie, kiedyś rozbiję ten wehikuł. - ...Obudziłam się przed powrotem matki i miałam dziwnie kojące poczucie obcowałam z czymś spoza naszego świata. Ale nie kosmosu. Tylko czegoś, co zawsze jest obok człowieka, lecz tylko niekiedy zdajemy sobie sprawę z istnienia tego drugiego świata... Czy muszę dodawać, że przy takim wsparciu wyszłam z choroby zwycięsko? Drugi, a w zasadzie pierwszy raz obcowania z hmmm... Umówmy się, że z zaświatami. Tak będzie prościej. Więc przydarzyło mi się... Widzisz, czasem z życia zapamiętuje się istotny szczegół. I raz jeszcze w trakcie rozwoju choroby, nie do końca prawidłowo ją zdiagnozowano, byłam u przyjaciół pod miastem. Mają bardzo ciekawie zaprojektowaną werandę. Słoneczne światło zataczając prawie pełny krąg daje niepowtarzalne efekty. Tylko jeden mały zakątek zawsze jest ciemny i trawa rośnie tam jakby mniej zielona. Któregoś dnia zostałam na dłuższą chwile sama i coś mnie popchnęło, by przyjrzeć się temu fragmentowi z bliska. Stojąc między światłem a cieniem, poczułam się jak na granicy dwóch światów. I wiem, że to zabrzmi jak... A zresztą, co mnie obchodzi, jak to zabrzmi, skoro to prawda?! Ja wiedziałam, czułam i byłam pewna, że nie znalazłam się tam przez przypadek. Musiałam rzeczywiście stanąć na granicy realności. Jeśli ktoś choć raz tego doświadczył, to wie, jakie to uczucie. Obok mnie dostrzegłam wszystkich bliskich, którzy odeszli. Ale wszyscy, ku mojemu początkowemu przerażeniu, przechodzili obok, nie obdarzywszy mnie nawet przelotnym spojrzeniem. Strach po chwili ustąpił świadomości, że oni mnie po prostu nie chcą jeszcze u siebie widzieć. Pod wpływem dziwnych wrażeń pojawiły się dziwne myśli... Żyć na granicy światła i cienia... Światło nie nęci, a mroku się nie boję... Tutaj trawy stoją nieruchomo... Z tego dziwnego stanu wyrwało mnie zaproszenie, na podwieczorek. Szłam do stołu gospodarzy z uśmiechem i pewnością, że co, jak co, ale żadne wstrętne choróbsko mnie nie przemoże... Wręcz wiecznotrwały album "A Kind of Magic" prawie dobiegł końca, więc dyskretnie zaprogramowałem, by płynnie przeszedł w "Miracle", które też nie było złe. - Ponieważ porażki nie leżą w mojej naturze, mam to zapewne po dziadku, który był jednym z pierwszych kolonizatorów Marsa, a ja jako mała dziewczynka wprost go uwielbiałam, oczywiste było, że nie poddam się łatwo... Może i dobrze, że mój ówczesny mąż wtedy mnie zostawił? Nie chcę dziś tego nawet komentować. Dziadek uczył mnie, że człowiek postawiony pod ścianą może dokonać najwięcej. Czułam się postawiona pod murem i prawie rozstrzelana. Coś mnie jednak tknęło, by zmienić muzykę. A może i nastrój. Jak ją rozbawić? Czym przegnać wspomnienia? - Czy byłoby dobrze, gdybym puścił Bruce'a Springsteen'a? - Bardzo proszę! Miły z ciebie człowiek. Poproszę o album "Ghost of Tom Joad". Ta płyta ma dla mnie szczególne znaczenie. Bo widzi pan, wy, mężczyźni, tak rzadko potraficie być delikatni... Ma rację, jedna z moich byłych narzeczonych zawsze powtarzała, że jak ona potrzebuje się zwyczajnie przytulić, to zawsze albo ją łapię za tyłek, albo jestem drętwy jak bal drzewa. - A przecież Bruce był takim facetem, że prawie każdej się podobał. Taki... Szeroki w barach, wąski w biodrach, umięśniony... Po prostu, ha, ha, samczy. A tu proszę taka subtelna muzyka i śpiew jak wyznanie. Nie zwlekając włączyłem tę właśnie płytę. Miło było zobaczyć, jak uśmiech rozjaśnia czarowną twarz. Claire... Przy delikatnych dźwiękach Claire tymczasem powróciła do opowieści: - ...Pierwszy etap leczenia stanowiła skomplikowana operacja, w wyniku której otrzymałam nową praktycznie całą prawą połowę ciała. Nie była zła, ale do swojej własnej byłam jakoś przywiązana. I proszę nie wierzyć, w jakieś bóle fantomowe. To mit! Bolało coś innego... Przed operacją uwielbiałam taniec. Nauczyłam się prawie sama... Taniec irlandzki, flamenco, tango... Mając nie swoją połowę nie potrafię prawidłowo wykonać nawet... Westchnęła ciężko i przykro, choć starała się nie okazać, jak bardzo ją to wszystko gnębi. - ...Tylko czasem, gdy ktoś mi mówi, że jest we mnie jakiś ukryty wdzięk, uśmiecham się życzliwie, lecz w głębi ducha smutno. Ale wiedz, że nigdy wcześniej ani później nie zrobiłam sobie nanowszczepów. Mnie to śmieszy. Etap drugi to równie skomplikowane różne kuracje, których wszystkich nawet nie pamiętam. Miały sprawić, by złośnik już nigdy nie powrócił. Długotrwałe, wyczerpujące i uciążliwe... Zbladłam, schudłam, zmizerniałam... Kiedy boli, jesteś sam ze swoim cierpieniem. Spojrzała ze smutkiem w okno - na nieszczęście lecieliśmy akurat obok gigantycznej holoreklamy "Snu Ostatecznego". - Powinni już dawno uporać się z tymi padlinożercami. Przepraszam za mój język, jeśli jest pani kobietą religijną. - ...Umrzeć, usnąć nic więcej; snem tym wyrazić, że minął ból serca... - Ponownie mnie zaskoczyła. Wszak cytowała monolog najsłynniejszy pośród Szekspirowskich dramatów. - ...Mogłam też zawsze poddać się eutanazji. Niektórzy z przyjaciół wprost mi to doradzali. W większości nie są już nawet moimi znajomymi. Tak, wiem, ziemskie prawodawstwo zabrania eutanazji. Potrzebujemy kolonistów. Potrzebujemy kobiet, by tych kolonistów rodziły. Ale nie można zabronić, by istniała taka stacja okołoziemska jak "Sen Ostateczny", prawda? Śmierć to przecież sen, a sen to nikt inny jak młodszy brat śmierci. Bezczelni! I jeszcze oferują swoje usługi w komfortowych warunkach. Co za wzruszający humanitaryzm! Do tego jeszcze umożliwiają pogrzeb wśród gwiazd. Kremacja, konserwacja, albo... Wystrzał zwłok w kosmos. W niezniszczalnym, opatrzonym stosowną tabliczką i symbolami wyznania. Jakiż zachwycający rynkowy chwyt poniżej pasa. Albo raczej godności. Mam nadzieję, że się zgadzamy? Gorliwie kilka razy kiwnąłem głową na "tak", bo chwilowo ruch się zagęścił, a jakiś instynkt podpowiadał mi, że wkrótce mogę mieć kłopoty. Trzeba wam jednak wiedzieć, że wobec konkurencji, jaką było HolyGate i niewątpliwego odpływu klientów, Sen Ostateczny prowadził dynamiczną akcję promocyjną, której hasłem przewodnim było: Z nami masz gwarancję Od nich nonszalancję Jak na zawołanie przede mną wyrósł policyjny patrolowiec. Mignęli groźnie światłami, dając znaki, by zrównać się z nimi i po paru chwilach już łączyli oba pojazdy kołnierzem. Gliniarz na pokładzie, tego mi brakowało. Zajęty nie przysłuchiwałem się uważnie temu, co mówiła Claire. Nie zorientowała się jeszcze, w jakie tarapaty wpadliśmy. Dobiegały mnie tylko oderwane zdania. Musiałem dopilnować wielu spraw naraz, między innymi wyłączyć muzykę. - ...W takich sytuacjach przyjaciele szybko się odwracają... Udają zajętych swoimi sprawami... Kiedy wydawało mi się, że jestem naprawdę na samym dnie... Spotkałam zadziwiającego człowieka. Czy pan sobie wyobraża, że jego marzeniem i życiowym celem było zostać... - Kontrola drogowa. Proszę o okazanie dokumentów. Nawet mu się zasalutować nie chciało. Podałem moją unikartę, zastanawiając się, ile powinienem dać gotówką, by sobie poszedł. Sto kredytek powinno wystarczyć. - Czy przemyca pan jakieś przedmioty od obcych? Tego na dzień dzisiejszy obawiano się najbardziej. Zbyt łatwo przywlec kolejnego czarnego raka. Że też mnie podkusiło lecieć starym szlakiem Challengera, a nie kosmostradą im. Gagarina. - Nie. Nie mam nic takiego na pokładzie. Lecę zgłoszonym w centrali kursem. Z klientką, na Alchemy. - Jakieś zakazane przedmioty z przeszłości? - Gliniarz spytał ostro i tak podejrzliwie, jakby o czymś wiedział. Sprawy zaczęły biec niepokojącym torem. Trzeba będzie odpalić mu z tysiąc. - Żadnych płyt? Fotografii? Książek? W jakim celu leci pani na Alchemy? Najbardziej to szkoda by mi było "Hamleta". Niełatwo dostać Szekspira, a ten dramat szczególnie. W rozmowę jednak wmieszała się Claire. Tym samym sytuacja ponownie stała się korzystna. Doprawdy, nieważne, co powiedziała Claire, lecz jak. Zrobiła to takim tonem, z taką łagodną, lecz niewzruszoną determinacją, że po chwili gliniarz tylko zasalutował i życzył szerokiego pasa wąskiego od asteroidów. Kompletnie się pogubił, a ja zaoszczędziłem sporą kwotę. Dopiero po dłuższej chwili uspokoiłem się na tyle, że mogliśmy powrócić do przerwanej rozmowy. Postanowiłem też dać spokój z Bossem i konfidencjonalnie odpaliłem Vangelisa. Zabrzmiało uroczyste i potężne "Mythodea". Właśnie tak śpiewają gwiazdy w nieskończonej ciemnej przestrzeni. Jeśli one w ogóle śpiewają. Gdybyście mogli ujrzeć ten uśmiech, jaki rozjaśnił twarz Claire. Zrobiło mi się przyjemnie, bardzo przyjemnie i ciepło w okolicy serca. Dobrze jest sprawiać innym niespodzianą przyjemność. Zaraz też przyszła słuszna refleksja, że też takie osoby bezpowrotnie przekraczają HolyGate... - Co za niespodzianka! Czy potem mogę prosić o "1942 Conquest of Paradise"? A potem jeszcze "Voices" i jak skończy się ta równie majestatyczna płyta, to poproszę o utwór "Message" z "Direct"... A masz może "And When The Night Comes" Jon'a & Vangelis'a? Zresztą, po co pytam. Na pewno masz, ta taksówka to niesamowity pojazd. Ale dokończę o tamtym chłopcu... Nie miałem najmniejszych szans. Musiałem się dostosować, ale przyznaję, było mi bardzo miło. - A więc mój znajomy chciał zostać zawodowym pisarzem. Kompletny romantyk. Słyszałem wiele dziwnych rzeczy, widziałem też niejedno, lecz zdumienie przeważyło. - W dzisiejszych czasach? - Prawda, że niesamowite? Też mi się nie chciało wierzyć. Ale głupi nie był i mimo ledwie paru zdawkowych informacji o moim położeniu od razu je podsumował, jednym trafnym zdaniem: Przegranych nikt nie lubi - tak powiedział i dobrze oddawało to moją sytuację. Szkoda tylko, że strasznie się rozpił i jeszcze te inne gorsze rzeczy też... Choć wcześniej tak nie robił... Szkoda go trochę. - Co się z nim stało? - Spytałem, bo nagle przypomniał mi się pewien epizod opowiedziany przez Jacka The Yanowsky. - Nie wiem, gdzieś przepadł, słyszałam, że ponoć zabił się w górach, ale ja sądzę, że był na taki błąd stanowczo zbyt rozważny. Z drugiej jednak strony, z romantykami, począwszy od kopniętego Wertera, nigdy nic do końca nie wiadomo. Gdzie on się uchował w naszych czasach? Spotkaliśmy się jeszcze potem kilka razy i zawsze to były miłe, niezapomniane wieczory. Pod koniec jednak robił się nieznośny, bo zaczynał bredzić i w każdej osobie widział demony... Pomyśleć, że jeszcze rok temu... - Może lepiej nie wracać do tego, co boli? Skoro zamilkła, uznałem to za zgodę. Słychać było tylko muzykę i delikatny szum silników. Nic więcej. Pod wpływem jednak jakiegoś nagłego impulsu, a może tylko potrzeby zwierzeń, Claire ponownie zaczęła odtwarzać swoją historię. Z której dostatecznie już jasno wynikało, że wiozę oto kobietę nie tylko piękną i wrażliwą, ale jeszcze inteligentną i nie poddającą się przeciwnościom losu. - Z czasem, po odejściu najbliższego mi człowieka czuję się coraz bardziej i bardziej samotna, a ta wczesna jesień tego roku wydaje się wyjątkowo paskudna. Tak, kochałam tę porę roku. Za jej barwy i mgiełkę melancholii. A teraz widzę tylko szkielety drzew i kolory wydają się sztuczne jak trupi makijaż. Dlatego... Starałam się pracą zabić tę pustkę... Ale od myśli uciec nie można. O moce niebieskie uleczcie! Coś mi to wszystko zaczęło pobrzmiewać zbyt przygnębiająco. Pora chyba zmienić płytę na coś żywszego. Po namyśle zadysponowałem koncertowego Stinga. Kolejny, delikatny uśmiech Claire świadczył o trafności wyboru. - Masz rację, lepiej opowiem coś zabawnego. To będzie historia o... Zegarze. Może być? - Naturalnie. - Zegar stanął zaraz po śmierci babci. Dziadek wiele lat nie mógł zebrać się, by go naprawić. Po wielu latach zaprosił w końcu jednego pana, pamiętam go dobrze, choć byłam wtedy bardzo małą dziewczynką... Teraz przyszło mi do głowy, że on bardzo przypominał tego szalonego filozofa, na którego się dziś natknęłam! Wtedy pytał mnie, zaraz, zaraz... Wiem! O to, z czego składa się człowiek. Nie do końca rozumiałam, więc wyjaśnił mi, że człowiek jest złożony z potrzeb i oczekiwań. Tego to już kompletnie nie rozumiałam. Ale dziś... - Nie sposób przyznać mu odrobiny racji. Co z tym zegarem? - Ano tak! Co za zbieg okoliczności!? Zegar! Jak z dziadkiem usiedli i pojadali ciasto, zrobione przez moją mamę i popijali herbatę z prądem, to nagle zegar zaczął bić. Ten pan nic nie zrobił. Jestem pewna, bo przyglądałam mu się przez cały czas. On tylko na zegar popatrzył. A potem wróciła babcia, ale była ok. Zegar jest u mnie w pokoju i ma się dobrze. Chciałem się zaśmiać choćby i czystej sympatii, nie dała mi czasu. - Przypomniało mi się coś jeszcze lepszego! Nie wiesz, bo i skąd, ale w pewnym momencie sam Osama ben Laden mi się oświadczył. - Pani! To słowa bezładne i dziwne, a w każdym razie zaskakujące. - Spoko to tylko Szekspir. - Całe zdarzenie miało miejsce w jednej z WirtGier. Lubię je, choć niektóre nie są do końca legalne. Szczególnie podobają mi się scenariusze Mr. Yanowsky'ego. - A co sądzisz o grze "Maximus zostaje Cesarzem"? - spytałem starając się, by zabrzmiało to naturalnie. Przyjrzała mi się uważnie. Bardzo uważnie. - Jak możesz w ogóle pytać. To jedna z najlepszych WirtGier, jakie powstały. Jak będziesz mógł, to postaraj się wcielić w postać Maximusa, wtedy zobaczysz, jak trudno być bohaterem. I co to znaczy życie. Bo to, co my tu sobie stworzyliśmy, te wszystkie kosmiczne loty, wehikuły czasu, nano, wszystko nano albo wirt, te Utopie, te niby-wspaniałości to moim zdaniem, takie jedno wielkie nic. My nie żyjemy. My udajemy, że żyjemy. W grach Jacka tego nie ma, on wiedział, co w życiu jest ważne. Zresztą w filmach też to dobrze oddawał. Ale jego sztukę zrozumie ten, kto sam przez coś przeszedł i nie poddał się. Znów zapadło milczenie na dłuższą chwilę. Na chwilę tak długą, by Sting zdążył zagrać "Fragile". Potem zapytałem: - A co z przyjaciółmi? Co powiedzieli o pomyśle z przekroczeniem Progu? - Nic nie wiedzą. Po prostu nic nie wiedzą. Jeszcze by mnie odwieść próbowali. W życiu nie spotkam kogoś takiego, jak James... - Tu ton głosu zmienił się w sposób, który spowodował, że pytanie o Jamesa odłożyłem na później. - Powiem ci jednak, że przyjaciół można znaleźć wszędzie.. Na przykład przy pluciu. Tu mnie całkiem zatkało. - Pani... Pani Claire, przy pluciu? - Jasna rzecz, jest w Edynburgu takie miejsce w pobliżu starego więzienia. Prowadzi się tam wszystkich turystów, a mieszkańcy przychodzą na przykład przed losowaniem w jakieś grze. I wszyscy plują na to miejsce, bo to ma przynieść szczęście. I ja sobie dyskretnie plunęłam, żeby mnie James nigdy nie opuścił. Bo on był moim szczęściem, on był całym moim światem, ale nie chciałam, żeby widział. Potem powiedziałam w swoim ojczystym języku "na szczęście". Obok stała jedna młoda dama, uśmiechnęła się, plunęła jak chłop, albo jakby robiła to dzień w dzień i powiedziała: "Oczywiście, że na szczęście". Bo ona była z mojego kraju, wyemigrowała i została najlepszą przewodniczką po Edynburgu, bo tu znalazła męża i pokochała to miejsce, choć kolejność mogłam pomylić. To już tyle lat... - A skąd, na Boga, taki zwyczaj, plucia na środku ulicy? - Po prostu, jak więźniowie wychodzili, to pluli u bramy, by tu nigdy nie wrócić. Tak przyjęło się do dziś i trzeba uważać, by tam się nie poślizgnąć. James zawsze śmiał się na samo wspomnienie tego miejsca... - Czy będzie bardzo niegrzecznie z mojej strony, jeśli zapytam, kim jest James? Chyba jednak postąpiłem zbyt nieuprzejmie. Trąciłem nie tę strunę, którą powinienem. Westchnąwszy od serca, Claire zamknęła oczy i zamilkła. Już zamierzałem powiedzieć: przepraszam, nie chciałem urazić, gdy ponownie westchnąwszy...: - I pokornieje zdając się na sądy rozumu... To moja wina, niełatwo mi się o nim mówi... - Więc nie ma takiej potrzeby... - Nie, tobie mogę powiedzieć. James to mój drugi mąż. Niedługo się nim nacieszyłam, niedługo. Zginął w nieszczęśliwym wypadku. W dodatku tak banalnie głupim, że... Ze względu na łzy płynące po jej policzkach wolałem już o nic nie pytać. Szukałem słów na pociesznie, ale wszystkie akurat gdzieś sobie poszły. - Spotkaliśmy się właśnie w Edynburgu. Potem mieliśmy kilka wspólnych interesów, a potem zaproponował mi wycieczkę nad pewne jezioro. Na wyspie stał fantastyczny zamek. Kiedy stanęliśmy pod jego murami byłam bardziej niż zachwycona. A James w bardzo wyszukany i romantyczny sposób zapytał, czy chciałabym tu z nim zamieszkać... To nie było dla niej łatwe opowiadać tę historię. Po raz kolejny otarła zdecydowanym gestem łzy i choć głos jeszcze trochę się łamał, po raz kolejny stawiła czoła wspomnieniom. -...Nic mi wcześniej o tym zamku i swoich planach nie mówił. Czym mogłam mu się odwdzięczyć za taki skarb, jakim jest miłość? Powiedziałam, żeby najpierw mnie zechciał wysłuchać, że moja choroba... Znów zrobiła dłuższą pauzę, a to nic mówiło więcej niż wszystkie słowa. - James zaśmiał się serdecznie i ponowił pytanie. Uwiódł mnie ostatecznie szczerością. Powiedział, że lepiej niż doskonale rozumie moje kłopoty z drugą częścią ciała. - Doprawdy? Jak to możliwe? - Powiedział mi, w najgłębszej tajemnicy, że sam w dzieciństwie miał poważny wypadek. Jak każdy normalny chłopak uwielbiał łazić po drzewach, dopóki były jeszcze drzewa. Raz złamała się pod nim gałąź tak nieszczęśliwie, że spadając inna przebiła klatkę piersiową i brzuch. Natychmiastowa pomoc uratowała mu życie, lecz trzeba też było wstawić cześć nanosztucznych narządów, w tym prawe całą połowę serca. Mimo to pokochał mnie szczerze i w całości... Widać było, że znów walczy ze sobą, by nie rozpłakać się ponownie. - Piękne, brzmi prawie jak bajka. - A gdzie tam. Jak będzie miał chwilę to wybierz się do Szkocji. W północno- zachodniej części leży jezioro Loch Duich dokładnie w Glen Shiel. A zamczysko nazywa się Blean Donan. Ciągle tam stoi. - Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to cytat z "Hamleta" - Powiedz, powiedz prędko! Lubię ten dramat. Tak, dawną siostrę naszą, dziś królową Współwładającą panią tego państwa Wojowniczego, wzięliśmy za żonę. Starałem się, by zabrzmiało to maksymalnie życzliwie i chyba się udało. Dalsza rozmowa zeszła na zwykłe tematy. Poprzekomarzaliśmy się trochę o płyty, o filmy, o czasy w jakich przyszło nam żyć. I choć czułem, że nie poznałem całej historii Claire, doszedłem do wniosku, że lepiej demonom przeszłości dać już w miarę święty spokój. Mimo wszelkich sugestii, Claire nie dała się odwieść od zamiaru wyprawy przez HolyGate. Było mi z tego powodu bardziej niż przykro, ale uwierzcie, że naprawdę się starałem. Przeklęci Synergowie ze swoim ostrożnym dawaniem dobra! Niech ich jakaś bezdenna czarna dziura pochłonie!! I to całe zasmarkane Alchemy też!!! W ten sposób, całkiem można by rzec niepostrzeżenie, minął jeden z bardziej emocjonujących dla mnie kursów. W pewnym momencie, kiedy po raz kolejny błysnąłem i zasobem muzyki i wiedzą o niej, Claire uśmiechając się powiedziała: - Rozumny z ciebie chłopiec. Oczywiście proszę nie obrażaj się czasem, że nazywam cię chłopcem, ale myślę, że mógłbyś być moim synem. - Ależ... - Ile razy powiedziałem "ależ" podczas tego kursu? Zabrakło mi słów. Myślę, że to, co chciałem jej dalej powiedzieć, było zawarte w piosence "Daddy, Brother, Lover, Little Boy". Nie była to jednak kolejna urokliwa ballada Mr. Big. W tym kawałku chłopaki dawali niezwykle melodyjnego czadu. A w wersji live basista i gitarmen maltretowali instrumenty najprawdziwszymi wiertarkami! Wiedzieć jednak, co i kiedy wypada, to znaczy powstrzymywać swoje chętki. Odpuściłem sobie puszczanie tego kawałka. W zasadzie to jednak tylko tłumaczę się sam przed sobą. Nie puściłem Mr. Big dlatego, że byliśmy na miejscu. Ustawiony jednak na losowy wybór komp zaraz po "Dust in the Wind" zagrał "Nothing Else Matters". Zrobił to dyskretnie i trzeba przyznać, że inteligenta z niego maszyna. - Na pocieszenie włącz sobie "Innuendo", Queen. To najdoskonalszy i jakże pozytywny artystyczny testament. Pożegnanie, ale z pozytywnym przesłaniem. - A trzeba tam iść, do tego Holy...? - Bez obaw. Mnie tam w tym miejscu, kompletnie nic nie grozi. - Jak to, przecież nikt nie wie, co kryje się po drugiej stronie? - I co z tego. Przecież ja jestem nieśmiertelna. Taki argument zamyka wszelkie dalsze dyskusje, nie? - Ale zaraz, zaraz... Coś ci podaruję. - Zaczęła szukać w torbie. Zanim zdążyłem zaprotestować, wyjęła długi, zawinięty w tkaninę przedmiot. - Skoro, jak śpiewa bard, HolyGate to one-way ticket to Promise Land, proszę przyjmij skromny dowód wdzięczności. Dbaj o niego, bo ma swoją wartość. Ale i tak jestem pewna, że trafia w dobre ręce. Wbrew sobie wziąłem to cudo w dłonie i już zaczynałem protestować, gdy Claire nie dając mi najmniejszej szansy odwróciła się i zdecydowanie oddaliła. - Oidhche mhath mo cridh! /3/ - Powiedziała i pomachała mi smukłą dłonią na pożegnanie. I kiedy już ostatecznie sobie poszła, zrobiło mi się jednak tak pusto... Nie to, że w taksówce, jakoś tak w sercu chyba. Bardzo smutno. Przypomniało mi się jednak pewne haiku: Twoje włosy Są jak ogień - Zimą Płonie w nim moje serce Od razu uczciwe zastrzegam, nie jestem autorem tego wiersza. Ze mnie tam żaden poeta, ani tym bardziej kochliwy. Plagiatuję z jednej grubachnej księgi. Nikt tego nie odnajdzie. To jednak nieistotne, gdyż przygnębienie się tylko pogłębiło, że nie zdążyłem powiedzieć tych paru słów tej niesamowitej kobiecie. Dar od Claire, najprawdziwsza na świecie japońska katana, leżała na tylnym siedzeniu. Byłem tak rozgoryczony, że jakby mnie jakiś skubany gliniarz zapytał, czy przemycam coś z przeszłości, to jednym płynnym cięciem ściąłbym mu ten durny służalczy łeb. (((((( Tak sobie wcale nierzadko poczytując i ja postanowiłem coś napisać. Nikomu dotychczas nie pokazałem, a szuflad już dawno się nie produkuje. Oto mój debiut. Obiecajcie jednak, że tylko dla was. Nie zależy mi na rozgłosie. Sądzę, że tkwi w pisaniu jakaś zapomniana wierność ideałom. "Wyznania kosmicznego tułacza" Doskonale rozumiem tę kobietę i jej Avalon. O to, o to, o nic więcej właśnie w życiu chodzi. Znaleźć jakieś miejsce. Swoje własne, w którym poczujemy się szczęśliwie i bezpiecznie. Czasem poszukiwania trwają i życie całe, czasem udaje się natychmiast, bo... Tak musiało być. Czasem tym wymarzonym miejscem staje się obecność ukochanej osoby, czasem sytuacja, krótka zazwyczaj chwila, do której potem wciąż chcemy wracać. Czasem melodia, czasem zwykła rozmowa. Nie wiem czemu, ale wciąż czuję się tułaczem. I raczej nie mogę powiedzieć, by mi było z tym rewelacyjnie. Choć z drugiej strony... Może już zdążyłem się przyzwyczaić. Przyznaję jednak, że jednym z miejsc, za którym ciągle tęsknię i już teraz obiecuję sobie, że jak tylko skończy się kontrakt, natychmiast tam polecę, jest moja Kosmiczna Przystań. Kojarzy się niezmiennie z ciszą i spokojem, choć zamieszania zwykle tam, jakby tu powiedzieć, co nie miara. Zarazem Adams Family, Simpsonowie, Archiwum - X, Star Trek i Bóg miłościwy wie, co jeszcze. Ale jest w tym szaleństwie spokój, szczęście i miłość. Mieszka tam osoba hmmm... Kosmiczna Dość Osobowość. Profesor Wszech Nauk, umysł światły i bystry. Wdzięczny jej jestem, że mnie kosmiczną znajdę, kosmiczną sierotę, kosmicznego tułacza przygarnęła i pozwoliła nazywać swoją Mamą. Może wiedziała, choć nigdy nie zapytała, że swojej nigdy nie poznałem. Mary to moja serdeczna siostra, Micky jest galaktycznym gangsterem o gołębim sercu. Mógłby on jednak jakby co, a szczególnie jak Mama nie widzi, ze świętej pamięci Ozzym Osbournem główki owym gołąbkom odgryzać. Dalej jeszcze nie napisałem, ale mam sporo pomysłów. Również na osoby, istoty i zwierzęta pojawiające się w Przystani. Chodzi mi też po głowie taki pomysł na opowiadanie, w którym diabeł przebrany za taksówkarza woziłby ludzi do piekła. Na ich własne życzenie i oni by mu jeszcze płacili za kurs. Bo on byłby szalbierz nad szalbierze, arcyszatan przewrotności i łotr nad wszystkie inne przewrotne łotry. Może się wreszcie kiedyś za to wezmę... A jak się wezmę, to sobie obiecuję, że wtrącę jeszcze taki szatański wątek. Król Diament podczas tych podróży, tylko po to, by nie wyjść z wprawy, będzie nakłaniał, niczym najlepszy przedstawiciel handlowy, na podpisywanie cyrografów. I będzie miał wyśmienite wyniki w tej bezpośredniej sprzedaży piekielnych usług. Zdolny będzie z niego agent dołu. ------------------------------------------------------------------ Przypisy: 1/ Wszystkie cytaty z "Hamleta" zaczerpnięte zostały z przekładu Macieja Słomczyńskiego 2/ Claire - franc. blask, lśnienie. 3/ Gaelic - Dobranoc moje serce.