John Shirley Szaman Quinn przechodził przez ulicę w południowo-wschodniej części Manhattanu w parną letnią noc, z rękoma na głowie, popychany lufą pistoletu maszynowego terrorysty - i wtedy właśnie ujrzał świetlistą trupią główkę zwiastuna śmierci, policyjnej suki o nietoperzowych skrzydłach z winylu. Najpierw zobaczył PWS, Policyjny Wóz Szturmowy pędzący do zamieszek, jakie wybuchły na skutek wyłączenia prądu; mknął ulicą Delanceya z przeraźliwym wyciem syreny, pchając przed sobą po jezdni podwójną kałużę świateł reflektorów. Opancerzona suka śmignęła rozmazaną szarą smugą, zwieńczoną grzebieniem czerwonej poświaty, pasmem piekielnego blasku wleczonym przez dachowy migacz alarmowy, co na tle lepkiego mroku spowijającego dyszące żarem, pogrążone w ciemnościach śródmieście sprawiało iście upiorne wrażenie. A potem przyszła halucynacja, wizja, czy co to było, wznosząca się nad budynkiem, obok którego przejechał PWS... Nieważki, ale wielki jak wóz szturmowy, zwiastun śmierci rozpostarł swoje winylowe, nietoperzowe skrzydła i uniósł ognisty łeb ponad krawędź dachu; wyciągnął się aż pod niebo i Quinn zauważył, że jego głowa to przeźroczysta czerwona ludzka czaszka wypełniona mózgiem w postaci rozbłyskujących wirów wyładowań elektrycznych, jego usta to tuba zawodzącej syreny, jego korpus to opasłe cielsko pterodaktyla z nabijanego nitami żeliwa. Quinn gapił się na to przez chwilę z rozdziawionymi ustami, a potem spojrzał na innych... ale ich wzrok skupiony był wyłącznie na sprawie przetrwania, na bezpiecznym przedostaniu się na drugą stronę ulicy. Był pewien, że nie mogli tego zauważyć. Och, ty w życiu, pomyślał, chyba dostaję świra. Terrorysta dźgnął go pod żebro lufą pistoletu i Quinn oderwał wzrok od rysującej się na tle nieba mary; zerwał się do biegu i w kilku skokach przeciął jezdnię: Działo się to w noc trzeciego letniego wyłączenia, 18 lipca 2011 roku. Zobaczył zwiastuna śmierci o 10.10 wieczorem. O 9.45, przed dwudziestoma pięcioma minutami, dokładnie na dwadzieścia pięć minut przed tym, jak falować zaczęła struktura ogólnie postrzeganej rzeczywistości, wychodził na powierzchnię ze stacji metra... Quinn, Cisco i Zizz, zaśmiewając się z jakiegoś zwariowanego żartu, wstępowali po schodach wiodących ze stacji metra na ulicę. Śmieli się, żeby zatuszować swój strach, bo wkraczali na terytorium snajperskie. Wychodzący za nimi Bowler nie śmiał się. Bowler, ponury jak granitowa skała, nie aprobował jakiegokolwiek odstępstwa od Dwufazowej powagi Celu Radykalnego. Dokładając wszelkich starań, aby nie zastanawiać się, na czym spoczywają teraz punkty przecięcia nitek celowników, wynurzali się ze smrodliwych, sypiących się podziemi w wilgotną duchotę letniej nocy. Dostali się tu tunelem dla pieszych z przystanku metra przy Szóstej Ulicy. Pomimo wyłączenia, w tunelach metra działał awaryjny system oświetlenia jarzeniowego, dzięki czemu tam na dole było jasno, ale ta jasność przenikała się z innym rodzajem ciemności: z lepkim. mrokiem tłumionego w sobie, trzymanego na wodzy lęku. Z myślami o Fridge. I o Deirdre. Przystanęli w kółeczku na małym, zapuszczonym skwerku paręnaście metrów kwadratowych ubitej ziemi i zdeptanej trawy, kilka porżniętych nożami ławek i rachitycznych młodych drzewek, powykręcanych od kwaśnego deszczu jak spalone zapałki. Skwer znajdował się w trójkącie pomiędzy kilkoma przecinającymi się ulicami. Ciemności nie były tu zupełne; od oświetlonej części miasta, na północ od ulicy Houston, biła łuna. Mrok rozjaśniały też dwie świetlne reklamy zasilane z akumulatorów słonecznych - w dzień wchłaniały energię słoneczną, aby wypluwać ją w nocy nachalnym blaskiem komercji - zachwalające niskoorbitalny prom pasażerski Panamu ("W piętnaście minut w Paryżu!") i po drugiej stronie skweru, naprzeciwko reklamy Panamu: "Dbaj o swe zdrowie stosując Seks Dożylny Doktora Johnsona: Partnerzy to przeżytek!" Witryny sklepów były ciemne. Quinn dostrzegał w mroku wyciętą z tektury głowę jowialnego Mao w kucharskiej czapie, nad koncesjonowaną knajpką serwującą dania rodem z Chińskiej Republiki Ludowej, butiki z towarami przecenionymi, sklepy z pozostałościami konsumpcyjnego barachła i zamknięte na trzy spusty wejścia do wielkich podziemnych domów towarowych. Stali tak, opierając się o pordzewiałe żelazne wsporniki dziecięcych huśtawek, bez łańcuchów i siedzeń, a nieopodal walały się kosze na śmieci z metalowej siatki pogniecione jak niedopałki papierosów, przepełnione opakowaniami z tworzywa sztucznego, puszkami i strzępami papieru: zrzuconymi skórkami obrzydliwej taniej żywności. Gdzieś w dali to wznosiło się, to opadało wycie syren. Ile jeszcze czasu pozostało do chwili, kiedy Fedy opanują terytorium Funów? pomyślał Quinn. Albo kiedy dotrą aż tutaj rozruchy towarzyszące któremuś z kolejnych wyłączeń? Może zależy to od tego, kto tym razem zaatakował elektrownię. Która frakcja: Funi Chrześcijańscy, Funi Muzułmańscy, anesteci, Ruch, Skrytobójcy, czy kto tam jeszcze... krążyły sprzeczne pogłoski. Quinn obrócił się do Bowlera, który był Nieoficjalnie dowódcą grupy ratowniczej. - I co teraz? - Musimy tu zaczekać - burknął Bowler. - Jesteśmy na granicy terytorium Funów. - Wskazał ruchem głowy slogan Fundamentalistów Muzułmańskich napylony arabskim pismem fosforyzującą niebieską farbą w sprayu w poprzek asfaltowej alejki skweru. - Skontaktują się z nami. Albo... - nie dokończył, ale i tak wiedzieli, że ma na myśli snajperów. Rozglądając się wokół, Quinn dostrzegał teraz więcej świeżych wizytówek Funów, wydrapanych na starszych napisach, a do tego zamokłe na deszczu plakaty tego okularnika, Ajatollaha Daseheimiego o chłopięcej buźce, przytwierdzone klejowymi pistoletami do ścian i ławek. Ciekaw był, w co jest teraz wymierzony punkt przecięcia nitek... w kark, w czoło, w podstawę kręgosłupa? Może zawarty pakt był błędem; może to dziecinada, a sam pomysł odbicia Deirdre z Fridge jest bezczelny i nierealistyczny, nawet jeśli dysponuje się wideokasetą-kluczem (myśląc to dotknął machinalnie wybrzuszenia, jakie tworzyła mała kaseta wsunięta w kieszonkę koszuli). Ale mimo wszystko zdecydowali się na tę akcję. To było poświęcenie. Quinn - wysoki, szczupły blondyn o dużym nosie, z jednym okiem zielonym, a drugim niebieskim - nie potrafił się odnaleźć przez całe dwadzieścia cztery lata swojego życia. Dążył do samookreślenia imając się rozmaitych półśrodków; na przykład ubierał się monochromatycznie: całkowicie na czarno, na biało albo na czerwono. Zacznij od ubrania - radził mu zawsze Tata. - Zacznij pracę nad sobą od zewnątrz i stopniowo posuwaj się w głąb. - To był jeden z beznadziejnie powierzchownych frazesów Taty Quinna. (Tata, póki nie uderzył w kalendarz, ubierał się u zawodowych projektantów mody; kultywował zabobonną wiarę w znaczenie ubioru.) Ale w warunkach zagrożenia Quinn tracił głowę i choć niechętnie, przyznawał się do tego przed samym sobą; był opóźnionym studentem Wydziału Sztuk Wizualnych na Uniwersytecie Columbia. Z wielkim entuzjazmem wstępował do rozmaitych organizacji i nigdy nie zjawiał się już na drugim zebraniu; zdarzały się okresy, kiedy pochłaniał w tydzień stosy książek, kiedy indziej znowu mijały miesiące, a on nie doczytał niczego do końca; grał w zespole na basie, ale nigdy nie przykładał się zbytnio do ćwiczeń. Rzucił narkotyki, ale nie do końca. Kochał się w dziewczynach, z głębokim, wzniosłym, romantycznym przekonaniem... czasami w trzech albo i w czterech w ciągu jednego miesiąca. - Może to pieeee-niądze, co? - powiedziała raz Zizz. Może zdawanie się na stypendium, na pieniądze dostawane od Taty, na możliwość wycofania się w każdej chwili do bezpiecznego łona apartamentu w Budynku Ściśle Strzeżonym, wydawało mu się zbyt. proste. Żadnych motywacji do wykazania inicjatywy, bo kiedy sprawy zaczną się komplikować... Dzisiejszego wieczora jednak się zdecydował... Dzisiaj wieczorem ubrany był całkowicie na czarno: czarna podkoszulka, czarne wojskowe spodnie wpuszczone w czarne buty skinheada. Kolor poświęcenia. Bo to Deirdre pierwsza sprawiła, że naprawdę przyjrzał się sobie samemu. Bo to Deirdre pokazała mu, czym może być poświęcenie... Stał więc i czekał, żeby się przekonać, czy snajperzy go zabiją. Zizz, pogwizdując i mamrocząc coś do siebie monotonnym szeptem, bujała się teraz na drabinkach ustawionych na placu zabaw wielkości pocztowego znaczka, sprawiając _wrażenie, że zapomniała o snajperach i o tym, że znajduje się na terytorium Funów Muzułmańskich. Zizz była płci żeńskiej, ale musiałeś się jej dobrze przyjrzeć, żeby to stwierdzić; była przysadzistą, bladą anestetką, włosy miała ufarbowane na popielato, nastroszone, jak u jakiegoś wygłodniałego stworzenia z sadzawki pozostałej po odpływie; oczodoły czerniła sobie gęstym proszkiem antymonowym. Mogłaby grać jedną z ról w którymś z odcinków Wampirzyc. Kapsułka walkmana w jej prawym uchu niszczyła stopniowo zakończenia nerwów słuchu produkcją "Spieprzonych Niebios", jednej z grup nurtu Kształtowanego Szumu Elektrostatycznego. Z lewego ucha zwisał jej pęk pierścieni i śrubek przewleczony wprost przez chrząstkę. U lewego nadgarstka dyndało coś jakby laleczka - dziesięciocentymetrowej długości prymitywna kukiełka przemyślnie spleciona z cienkich przewodów w różnokolorowych koszulkach i z fragmentów układów elektronicznych; z ust tego stworka sterczał jak język krótki srebrny drucik... Pod przezroczystą plastykową spódniczką nosiła przywierający do ciała szary kombinezon utkany z mikroreaktantów obrazu wychwytujących fale elektromagnetyczne i odtwarzających losowo, po całym jej krótkim, krępym ciele, fragmenty programów telewizyjnych: na jej torsie leciały właśnie aktualne migawki z pogrążonego w ciemnościach dolnego Manhattanu, komentator z głową wypaczoną konturami jej brzucha poruszał bezgłośnie ustami, a tymczasem tuż nad nim naga aktorka porno demonstrowała komiczne podwójne branie. - Po co tu sterrrr-czymy, co, Bowl-errr? - spytała Zizz wydymając wargi i wciągając nosem niuch metadryny z ukrytego pojemniczka wszczepionego pod paznokieć; kichając wykonała kilka apatycznych, skróconych kroków w rytm jakiegoś utworu rozbrzmiewającego jej w uchu. - Przecież w ten sposób nie odnajdziemy Deirdre, to do duuuu-pyyy. - Zizz liczyła sobie dwadzieścia lat, a miała piskliwy głosik siedmiolatki. Bowler spiorunował ją wzrokiem. - Wydaje ci się, że idziemy na koncert? To terytorium F u n ó w. Nie przejdziemy przez nie, dopóki nas nie sprawdzą. - Był wielki, miał na sobie oliwkowo brązową podkoszulkę, oliwkowo brązowe spodnie, a na nogach buty w trudnym do określenia kolorze; zmierzwiona czarna broda spływała mu na obojczyk i rozrastały się wszerz, niemal się splątując ze skołtunionymi konopiami. Haczykowaty nos, głęboko osadzone oczy. Tubalny głos pasujący jak ulał do jego wyglądu Rasputina. Białka widoczne były wokół całego obwodu jego źrenic przypominających przez to dziurki po pociskach. Miał czterdzieści lat; pozostali nie przekroczyli jeszcze trzydziestki. Bowler rzadko sypiał. Zażywał za dużo witamin. Uważał się za politycznego wizjonera. Miał popsute zęby. Od północy do świtu czytywał nieokrojone wydania dzieł Marcuse'a i Kapitału. - A może - bąknął Cisco rozglądając się z niepewnym uśmiechem po dachach domów i zastanawiając, gdzie czają się Funi może jeszcze nie pora. Może to nie jest, no, właściwy moment. Cisco, na wpół Portorykańczyk, na wpół Izraelita, był niski i krępy; wielkie brązowe oczy zdobywcy serc niewieścich ozdobione gęstymi czarnymi rzęsami, trochę za szerokie usta, wargi trochę za grube, kręcące się czarne włosy, hinduska koszula w kolorze złamanej bieli, spodnie przytrzymywane na biodrach sznurkiem i sandały. Nie kąpał się zbyt często, ale jego pot miał zapach rosołu z kury, a więc skargi zaczynały się dopiero po upływie kilku tygodni, kiedy woń narosła do nie dającego się dłużej tolerować poziomu. Miał dwadzieścia cztery lata i był neobitnikowym poetą pozującym na mistyka i to tak zadufanego, że aż dupa ściskała się z żalu. - Właśnie teraz jest odpowiednia chwila na odbicie Deirdre. Dziś wieczór mamy być przy HopeScope - powiedział Bowler głosem nie znoszącym sprzeciwu. Starał się nie patrzeć bezpośrednio na dachy. - Musimy zaryzykować, bo Deirdre uczyniłaby dla nas wszystko. Ona z r o b i ł a dla nas wszystko. Wiedziała, czym grozi zadarcie z FedWładzą, Cisco. - Wiem, stary. Nie to, żebym myślał, że nie jesteśmy jej tego winni, tylko, no sam nie wiem, te aspekty, te omeny, ona nie... Quinn nie mógł już dłużej tego słuchać. - Przestaniesz wreszcie pieprzyć, Cisco? Jak nie chciałeś ryzykować, trzeba było nie iść. - I na kogo ty się wściekasz, Quii-iiinnn? - zapytała Zizz uśmiechając się do niego. - Wkurzyłeś się na Cisco, bo też masz pietra, hę, i nie chcesz, żeby o tym mówił, heeeę? - Położyła mu dłoń na ramieniu. - Ja także. - Z tymi dwoma słowami znikła z jej głosu afektacja. Wiedział, że miała coś do niego, i sama myśl o wynikających z tego możliwościach przyprawiła go o drżenie i jednocześnie sprawiła, że pomyślał: A może się uda... Denerwowała go, ale mimo to podobało mu się to, jak usiłowała weń wejrzeć. Może zrozumiałaby go, gdyby zaczęli ze sobą kręcić... Kręcić? Jasne. Tak jakby mieli wyjść z tego cało. Wdarcie się do Fridge... Z początku, Quinn i reszta naprawdę, szczerze, niezachwianie wierzyli, że zdołają uwolnić Deirdre z najściślej strzeżonego więzienia w kraju. Żar ich wściekłości wywołanej tym, co przydarzyło się Deirdre, przesłaniał swym blaskiem zdrowy rozsądek. I kiedy Bowler przyszedł do przyjaciół Deirdre ze swym planem wykorzystania Pośrednika, poszli na to. Teraz jednak... teraz, po zrobieniu pierwszego kroku, zaczynali myśleć, wałkować to w myślach w kółko, jak ślepiec trójwymiarową układankę; i dochodzili do wniosku, że to szaleństwo, że do Fridge nie można się dostać inaczej, jak tylko przez bramę jednokierunkową, którą weszła tam Deirdre. Ale nikt nie chciał powiedzieć pierwszy: Dajmy sobie spokój, to niemożliwe, to jak jazda pod prąd jednokierunkową ulicą, Deirdre nie może tego od nas wymagać... - Dosyć mam tego czekania - powiedział Quinn. - Nie możemy się z nimi skontaktować, czy co? Bowler zerkał na ciemne witryny sklepów po drugiej stronie ulicy. - Właśnie to robimy. Jeśli chce się z nimi rozmawiać, trzeba tu stać, w tym miejscu, i czekać, aż pojawi się ich Mufti. Inaczej powystrzelają was. - Albo jedno i drugie w odpowiedniej kolejności - rozległ się głos za ich plecami. Odwrócili się, niemal pewni, że padną od kul, zanim zdążą zobaczyć tego, który to powiedział. Ale karabin H&K wyposażony w celownik laserowy zwisał lufą do dołu na pasie przerzucony niedbale jak torba na zakupy przez lewe ramię małego człowieczka. Mógł sobie pozwolić na tę nonszalancję, bo ubezpieczali go snajperzy. Bojówkarz Funów był szczupły i miał około stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu. Na jego dłoniach i przedramionach rysowały się wyraźnie nabrzmiałe żyły; był śniady, tak jak Quinn się spodziewał. Miał na sobie białą koszulę z krótkimi rękawami i starannie zaprasowane spodnie. Tylko buty były wojskowe. Wyglądał na kierownika bliskowschodniej restauracji; może nim zresztą i był. Nosił okulary w oprawce z białego drutu, tak jak młody Ajatollah - Ajatollah nie uznawał wszczepów okulistycznych; był przekonany, że mogą być wykorzystane przez wszczepiających do osiągnięcia kontroli nad umysłem pacjenta. Nad Ajatollahem ciążyła tradycja paranoi, do której musiał się dostosowywać. . - Jestem Jabbar - powiedział zwyczajnie Fun. - Powiadomiono nas, że przyjdziecie. Nie wyjaśniono dlaczego. Jesteście dziećmi naszych wrogów. - Spojrzał na Zizz. Telewizyjny PWS ścigający gwałcicieli prawa przemieszczał się po jej biodrze i brzuchu; na udzie rozgrywała się właśnie kulminacyjna, rozsadzająca genitalia scena z Królestwa Zmysłów. - Jesteście dekadentami. W domyśle pozostawił targające wnętrznościami, mrożące krew w żyłach implikacje. Jabbar, pomyślał Quinn. Imię raczej nie irańskie. Może to prawda, że Ajatollah zjednoczył Arabów i Persów... - Chcemy uwolnić Deirdre - powiedziała, Zizz. Była zaskakująco poważna. - Pośrednik zgodził się nam pomóc - dorzucił Bowler. - A dziś wieczór cała komunikacja poszła w cholerę - wyrwał się Cisco. - Nie możemy się dostać do HopeScope, gdzie czeka na nas Pośrednik, nie przechodząc przez wasz teren. Wszystkim było śpieszno do udzielania wyjaśnień. Czuli na sobie krzyże nitek. Jabbar wydął usta. - Deirdre. Jesteście jej przyjaciółmi? Bowler skinął głową. - Pracujemy z nią. Z każdym z tego terenu, przeciwko FedWładzy. - Możecie być z CIAK. - Miał na myśli Wydział CIA na Kraj. Bowler potrząsnął głową. - Jesteśmy z Ruchu. - Każdy może tak powiedzieć- wytknął mu Jabbar. - Deirdre często opowiadała o... o waszym ruchu - wtrącił Quinn. Nie bardzo wiedział, jak wyszły z niego te słowa. - Mówiła "Oni tylko wyciągają na światło dzienne zakamuflowane bezprawie". Mówiła też "Łatwo potępiać terroryzm, kiedy ma się otwarte inne furtki". Jabbar skinął głową, a w kącikach jego ust pojawił się przebłysk rozbawienia. - Fedaini znają te słowa. Znamy Deirdre. Was nie znamy. O mało was nie zastrzeliliśmy. Staliście w umówionym miejscu, ale nie trzymaliście rąk na głowach. To reszta sygnału mówiąca, że jesteście nieuzbrojeni. Bowler, Cisco, Quinn i Zizz momentalnie podnieśli ręce i położyli je sobie na głowach. Quinnowi wyschły wargi. Zgodzili się pójść z Bowlerem, bo miał w Ruchu opinię faceta znającego wszystkie obowiązujące tu zwyczaje. No i wyglądało na to, że jednak tak nie jest. Nieźle. Przepraszamy - powiedział Quinn - nie wiedzieliśmy. Jabbar machnął lufą karabinu. - Pójdziecie ze mną. To wtedy właśnie przechodzili przez ulicę kierując się w stronę witryny sklepu naprzeciwko, gdzie w wejściu stał drugi mężczyzna z wielkokalibrowym karabinem maszynowym w rękach. Quinn pomyślał: WKM - Boże, co taki by z ciebie zrobił; i to wtedy przejechał PWS pędzący do zamieszek, jakie wybuchły na skutek wyłączenia, i wtedy nad budynkiem uniósł się zwiastun śmierci..: Mara pojawiła się i zaczęła blaknąć na siatkówkach jego oczu, jak powidok silnego światła - i wtedy terrorysta Jabbar szturchnął go lufą karabinu. Przecięli ulicę i weszli do starego sklepu. Okna wystawowe sklepu były zabite deskami, a wejście zawalone rupieciami. Wewnątrz, w przyćmionym, żółtym świetle chemicznej latarni Quinn zobaczył stosy tekturowych pudeł piętrzące się pod obłażącymi z tynku ścianami; na podłodze stało kilka otwartych i Quinn zauważył, że w środku znajdują się rzędy objętych zakazem importu płytek krzemowych, mikroukładów, modułów mózgowych sztucznej inteligencji, kartony nieopodatkowanych papierosów, synterosów i trunków. Czarny rynek pokrywał koszty działalności partyzantki Funów. Jabbar wziął latarnię i poprowadził ich dalej; z tyłu zjawili się dwaj inni mężczyźni, którzy wepchnęli ich na zagracone zaplecze, gdzie stało biurko, nieczynny terminal komputera, dwa telefony i unosił się zastarzały odór papierosów bez filtra i mocnej kawy. Obaj śniadzi mężczyźni stanęli w drzwiach i zapalili. Quinn nigdy dotąd nie miewał halucynacji i drżał jeszcze na wspomnienie zwiastuna śmierci. Ale teraz, uwięziony w tym ciasnym pomieszczeniu z uzbrojonymi po zęby, wrogo nastawionymi bojówkarzami, przestał myśleć o czymkolwiek, z wyjątkiem chwili obecnej... Jabbar zawiesił latarnię na haku sterczącym z sufitu w rogu pomieszczenia. Latarnia kołysała się lekko, rzucając wokół rozedrgane, chybotliwe cienie. Jabbar schylił się, żeby poszperać w zwalonym w tym samym kącie stosie plakatów i arabskojęzycznych gazetek; wygrzebał stamtąd płaskie kartonowe pudełko. Podszedł z nim do biurka, otworzył i wystawił zawartość na blat. To był wyłączony wideoobraz. Prostokątna płyta ze szkła i tworzywa sztucznego o wymiarach pół metra na metr na pięć centymetrów. - Siostra Deirdre działała w Ruchu i my ją znaliśmy powiedział Jabbar spoglądając na nich. - Podarowała nam ten obraz. Mówiła, że wszyscy należący do Ruchu znają go na pamięć. Jeśli jesteście z Ruchu, to go znacie. Quinn wpatrywał się z zapartym tchem we włączany przez Jabbara obraz. Istniało wiele wideoobrazów Ruchu. Ale na pamięć znał tylko jeden, ten, który sam stworzył na Uniwersytecie Nowojorskim. I Deirdre nawet się mm trochę szczyciła... Obraz zamigotał serią ulicznych ujęć (Quinn rozpoznał je natychmiast: były jego) wykonanych w okolicach dzikich slumsów; kontrastowe zdjęcia zadziwiająco dobrze ubranych dzieciaków mieszkających w slumsach, zebranych przy płonących beczkach ropy; Smoky'ego "Ducha" Casparino - twarz niewidoczna, ale to na pewno jego skórzana kurtka wymalowana farbą w sprayu - kupującego pistolet od D'Angelo o twarzy białej od ostrego żucia syntkoki; deskorolkowa banda popisująca się przed kamerą swoimi umiejętnościami; stara pani Pesca ze swoim obrzynkiem i zrezygnowanym uśmiechem na ustach. I co chwila kadry z Deirdre: wysoką, kanciastą, o czarnej jak smoła skórze, policzek przebity ćwiekiem z literami PWF - Precz z Władzą Federalną - czerwonymi na czarnym tle. Deirdre wśród dzieci, wśród czarnorynkowych spekulantów, wśród tłoczących się staruszek, przemawiająca do zachrypnięcia, przekonująca ich, że FedWładza nie jest wcale taka potężna, że nie uda jej się przeforsować planu przeniesienia ich z Manhattanu do małych, zamkniętych stanów policyjnych, który to plan nazwano -Przesiedleńczą Akcją Awansu Społecznego... Uświadamiająca im, że Władza Federalna obiecała ich dzielnice bogatym magnatom przemysłu... Tłumacząca im, że zrzekanie się domu i tej namiastki wolności dla rojących się od glin wieżowców, które w przeciągu dwóch lat zdegradują się do poziomu slumsów, to zwyczajny idiotyzm... Mig mig mig, jeden po drugim trzy ruchome obrazy, a na czwartym Deirdre. Jabbar stuknął w przycisk na ramie zatrzymując obraz na klatce z Deirdre przygotowującej na rogu ulicy reedukacyjne wideostanowisko, ujawniającej slumsom prawdę o roli FedWładzy w wojnie brazylijskiej i o tym, co dzieje się z każdym, kto wstąpi do Armii... - Co będzie teraz? - spytał Jabbar. - Obrazów Ruchu jest mnóstwo - bąknął rozpaczliwie Bowler. -Nie możemy... - To będzie kadr z dzieciakiem oglądającym piracką nakładkę na program telewizyjny, w której pojawia się imię Deirdre przerwał mu Quinn. Odwrócił się do Bowlera. - Wiem, bo sam to kręciłem. Jabbar nacisnął przycisk. Obraz ożył: dziecko siedzące plecami da kamery patrzyło na animowane techniką wideo słowa wijące się na tle twarzy Prezydenta: Deirdre mówi, żeby nie słuchać kłamców... Jabbar skinął głową. - W porządku. - Skierował karabin na Quinna. - A teraz powiedzcie mi, ale tak z ręką na sercu, co chcecie zrobić, hę? Co kombinujecie? Bo wiem, że mnie okłamaliście. Jesteście z Ruchu, ale kłamiecie. Quinn spojrzał na muszkę karabinu. Słyszał, jakby gdzieś z oddali, łomot swojego serca kojarzący się mu ze stłumionym odległością hałasem jakiegoś placu budowy. - Nooo... przecież ci powiedzieliśmy. Chcemy uwolnić Deirdre. - Deirdre siedzi we Fridge - powiedział Jabbar tonem zniecierpliwionego dorosłego przemawiającego do niezbyt rozgarniętego bachora. Migotliwe światło padające z wideoobrazu oświetlało jego twarz od dołu, niesamowicie przesuwając jej płaszczyzny. - Nikogo nie można stamtąd wydostać. Jeśli twierdzicie, że chcecie tego dokonać, to jesteście durniami albo kręcicie. Quinn spojrzał na Bowlera unosząc brwi. Bowler zdecydował się powiedzieć prawdę taką, jaką ją widział. - Chcemy spotkać się z Szamanem. Z Pośrednikiem. Ale nie dlatego, bym sądził, że jest coś z prawdy w jego, no wiesz, w tych tam jego gadkach o Duchach Miejskiej Dziczy, nic z tych rzeczy. Myślę, że oni mają jakieś dojście do sieci FedWładzy. Cokolwiek by to było ciągnął pośpiesznie Bowler - zdaje się, że to działa. Sama Deirdre przysięgała, że kiedyś z tego korzystała. Tylko że Pośrednik jest prawdopodobnie schizofrenikiem, a więc interpretuje wszystko... no wiesz, mistycznie. Quinnowi przypomniał się zwiastun śmierci. D u c h y M i e j s k i e j D z i c z y... ale powiedział tylko: - Bowler załatwił wizytę u Pośrednika, bo uważa, że Pośrednik potrafi wydostać Deirdre z Fridge. Musimy tam dotrzeć w ściśle określonym czasie. Tymczasem wyłączenia postawiły na nogi oddziały sił porządkowych i te odcięły nam inne drogi, którymi moglibyśmy się tam przedostać. Jedyna droga, jaka nam pozostała, wiedzie... tędy. Przez wasze terytorium. Potrzebna nam eskorta, żeby wasi ludzie nas nie powystrzelali. - A więc można dostać się do Fridge. - Nozdrza Jabbara rozszerzyły się, jego wzrok stwardniał. - Jeśli to prawda, to wyprowadzicie stamtąd również naszych ludzi. Mamy we Fridge czterech. - Znacząco pogładził swoją broń. - A nie mówiłem, Bowler - mruknął Cisco. - Te znaki... - No nie, to wspaniaaa-aaałe! - zapiała z zachwytu Zizz wykonując trochę paralityczny taniec, na co dwaj bojówkarze zareagowali wymianą spojrzeń i parsknięciem. - Ich też moglibyśmy uwolnić! Moglibyśmy... Bowler potrząsnął przecząco głową. - Już z jedną osobą będzie dosyć kłopotu. Mamy wideoklucz do jej celi. Pośrednik ma nam pomóc w przedostaniu się przez straże, systemy alarmowe i kamery. Mamy tylko jeden wideoklucz. - Bomba! - podsunęła ochoczo Zizz. - Możemy dostać się do środka, a potem wysadzić w powietrze ich kom-pu-uuu-ter! Może od tego pootwierają się wszystkie cele i... Quinn jęknął. Czuł, jak koszula przykleja mu się do spoconych pleców. Pomieszczenie sprawiało wrażenie przytłaczająco małego. - Zizz - syknął - przestań wyjeżdżać z tą pomocą, bo zaraz wpakujemy się w jeszcze większe szambo. - Nie, to nie jest zły pomysł - powiedział Jabbar spoglądając na Zizz z nagłym szacunkiem. - Podłożyć bombę pod ich główny komputer. Bowler potrząsnął głową tak energicznie, że dał się słyszeć szelest jego brody. - Nie! Posłuchajcie... - Nie, to ty posłuchaj - jeśli nadal chcesz uwolnić stamtąd swoich - powiedział Jabbar cedząc słowa przez zaciśnięte zęby - i jeśli chcesz, żebyśmy ci pomogli, to wyprowadzisz również naszych ludzi! Materiałów wybuchowych dostarczymy. Uniósł swój karabin maszynowy i wymierzył go w twarz Bowlera. Nastrój Zizz zmienił się w ułamku sekundy radykalnie z wesołości w ponure oj-jej. Zorientowała się, że palnęła głupstwo. Przysunęła się bliżej Quinna. Kątem oka zauważył, że bierze dłoń małą drucianą laleczkę dyndającą jej u nadgarstka... Niespodziewanie dźgnęła Quinna w przedramię drucianym języczkiem kukiełki. Quinn syknął z bólu cofając gwałtownie rękę i poczuł... Błysk białego światła, falę białego gorąca. Quinn zesztywniał. Zelektryzowany od środka. Sparaliżowany. Poczuł Obecność. Kogoś... Pstryk. I teraz stał obok siebie. Połączony, ale oddzielony, tkwił w ciemnym kącie, niewidoczny, z dala od reszty, patrząc na siebie samego, widząc na swej twarzy wyraz, którego nigdy przedtem tam nie było. Nie czuł i nie słyszał niczego - z wyjątkiem własnego głosu. Mówił coś bez sensu. Nie, mówił do Jabbara po arabsku. On, Quinn, mówił po arabsku. Nie miał pojęcia, j a k się mówi po arabsku. Nigdy się nie uczył tego języka. A jednak robił to. A do tego wiedział, co te słowa znaczą po angielsku: - Jabbar! Fridge jest biomonitorowane od piwnic po strych. Więźniowie są całkowicie ubezwłasnowolnieni, podłączeni do kroplówek dozujących im dożylnie pożywienie i do symulatorów funkcji kręgosłupa. Mogą się poruszać tylko na tyle, na ile zezwoli im na to symulator. Znajdują się pod bezustanną obserwacją cyberstrażników, a oni nigdy nie zasypiają, nigdy nie robią sobie przerwy, są tam zawsze - nie można przewidzieć, jak się zachowają oni i reszta sprzętu, jeśli zniszczysz komputer główny. Nigdzie nie jest powiedziane, że spowoduje to wyłączenie systemu: może na przykład dojść do przedawkowania automatycznie podawanych więźniom leków, strażnicy mogą się rozkojarzyć i wziąć ich za napastników. W najgorszym przypadku zniszczenie komputera pociągnie za sobą rozpad systemu i podłączeni do niego ludzie umrą. Wasi też. - Cisco i Bowler gapili się na niego szeroko otwartymi oczami; na jego fizyczną część. Zdumienie odebrało im mowę. Jabbar przezwyciężył zaskoczenie i odpowiedział po arabsku: - Jaki mamy interes w pomaganiu wam, jeśli nie spowoduje to uwolnienia naszych ludzi? Jeśli Fedy wykryją, że byliśmy zamieszani w tę aferę, jeszcze bardziej nas przycisną. Już sfabrykowali to wyłączenie, żeby nas nękać, żeby spróbować nas stąd wykurzyć. Już urządzają naloty dwa razy w miesiącu, jeśli tylko uda się im nas znaleźć. Prowokowanie ich nie posunie naprzód naszej sprawy, nie teraz. Nacisk stałby się za duży. W naszej sytuacji nauczyliśmy się oceniać, ile kłopotów możemy sobie narobić, żeby jeszcze przetrwać. Nie jesteśmy głupcami. - Deirdre walczy o waszą sprawę. Wypowiadała się przeciwko nowym, antymuzułmańskim prawom imigracyjnym. W swoich wystąpieniach mówiła, że na skutek przejmowania władzy przez Fundamentalistów Chrześcijańskich jesteście prześladowani, popychani do walk ulicznych; mówiła, że fałszywie was oskarżają, sądzą, wtrącają do więzienia i deportują tylko na skutek uprzedzenia do muzułmanów. Wypowiadała się publicznie tyle razy, że musieli się jej pozbyć. Podrzucili więc w jej domu nielegalne chemikalia i wyposażenie do produkcji bomb. Ironia jest niewypowiedziana. Deirdre i bomby! Nie da się zliczyć, ile razy na zebraniach Ruchu sprzeciwiała się stosowaniu bomb. Mówiła, że bomby nie potrafią odróżnić osób postronnych. Ale FedWładza wrobiła ją: powiedzieli, że jest terrorystką produkującą bomby, i to dało im pretekst do osadzenia jej we Fridge, do skazania jej na uwarunkowanie. W swoich wypowiedziach wstawiała się za wami, za nami wszystkimi - i porwali ją! Na pierwszy rzut oka wszystko odbywała się zgodnie z prawem - ale to porwanie, Jabbar! Jestem pewien, że Allach mówi ci teraz, jak masz postąpić... Jabbar gapił się na niego z otwartymi ustami. I nagle Quinn - ta obserwująca wszystko z boku, oddzielona część Quinna - wpadł w czerwoną rurę, przedostał się poprzez ścianę bólu. Poprzez białe światło, falę ciepła... Pstryk. Był z powrotem w sobie, zlany potem, roztrzęsiony, ale... znowu sam we własnym ciele. Wszyscy wpatrywali się w niego. - Ten tutaj - powiedział powoli, po angielsku Jabbar - zadał sobie trud, aby nauczyć się naszego języka. Mówił z sensem. Przekonał mnie. Jestem Mufti i taki jest mój sąd. Mokra bryza nawiewająca spleśniałą wilgoć znad East River przesączała się między zrujnowanymi kamienicami i unosiła resztki ciepła z ciał Quinna, Bowlera, Zizz, Cisco i Muftiego brnących środkiem zawalonej gruzem ulicy. Quinn czuł się dziwnie. Nie przyszedł jeszcze całkiem do siebie; tak jakby był tutaj, a jednocześnie go nie było. Laleczka. Jej druciany języczek... Quinn został trochę z tyłu i zwrócił się szeptem do Zizz: - Co mi tam zrobiłaś? Wstrzyknęłaś mi coś, cholera, czy jak? Zizz zagryzła usta, żeby nie zachichotać. - Zrobiłam to, co poradziła mi Fetyszarka. Mówiła, że w sytuacji podbramkowej... - Co? Kto to jest ta... - Pracuje dla Pośrednika. Przysłała tę laleczkę, kiedy Bowler nawiązał... Mufti odwrócił się do nich i syknął: - Nie gadać! - Wskazał na dachy- domów. Blade światło gwiazd i rozmyte krawędzie blasku bijącego od ognisk płonących wśród ruin - smugi czerwieni na pocętkowanej czernią ścianie nocy - pozwalały rozróżnić kontury budynków. Szli Dolnym Wschodnim Manhattanem, a do ich uszu dolatywały, a potem cichły strzępy rozmów prowadzonych w językach arabskim, perskim albo libańskim. Znajdowali się wciąż na terytorium Funów Muzułmańskich, ale na samych jego peryferiach. Wiszące na włosku zawieszenie broni skrystalizowało strefy wpływów Muzułmanów i Chrześcijan, po obu stronach ulicy Clinton. Stały tu niewzruszenie bariery Gwardii Narodowej i punkty kontroli dokumentów; bliżej majaczyły w mroku nagie szkielety wojskowych ciężarówek i wypalone karoserie rozbitych samochodów osobowych, kojarzące się z wysuszonymi ścierwami bizonów na prerii. Za każdym razem, kiedy dochodzili do skrzyżowania, Quinn sztywniał cały, bo w takich miejscach byli najbardziej narażeni na ogień snajpera z sektorów chrześcijańskich; zwłaszcza dzisiejsza noc, kiedy gliny i wojsko uwikłani byli masowo w zaprowadzanie porządku w dzielnicach objętych wyłączeniem, stwarzała okazję do wykręcenia jakiegoś numeru, do skasowania paru Funów... A chrześcijańscy snajperzy obserwując ich z tej odległości przez celowniki swoich karabinów nie będą w- stanie stwierdzić, że Quinn i jego przyjaciele nie są stąd. A zresztą, gdyby nawet wiedzieli, kim są, to i tak by ich zastrzelili: paczka Quinna pochodziła z dzielnicy Zdeklarowanych Socjalistów. Quinn niemal pragnął, aby ktoś otworzył do nich ogień. Aby wydarzyło się coś, co przerwałoby bieg wydarzeń, powstrzymało prąd wciągający go coraz głębiej w całą tę aferę. Bał się tak, że z początku nie rozpoznawał tego uczucia. Nigdy dotąd nie był do tego stopnia przerażony. W jego wnętrznościach tkwił kłębek rozdygotanego napięcia, jak u królika porażonego atakiem serca. Wtedy, w rozmowie z Jabbarem, coś go natchnęło. To coś już odeszło, ale... czuł jeszcze ślady tego czegoś na swoim układzie nerwowym. A to_ przerażało go bardziej niż pociski, bomby, a nawet Fridge. Ale nikt do nich nie strzelił. Dziesięć minut później Bowler powiedział: - To już HopeScope. Był to bank. Quinn siedział w szatni na starej drewnianej ławce, oparty plecami o chłodną, betonową ścianę; i usiłował sobie przypomnieć, jak się tu znalazł. Mufti zostawił ich, a Bowler dał Quinnowi skrawek papieru z jakimiś liczbami i kartę bankową. W każdym razie wyglądało to na kartę bankową... - Masz tutaj - powiedział Bowler. - Wsuń ją w szczelinę Autokasjera. - Co? Przecież jest rozwalony... - Zrób, jak mówię. Ty wchodzisz do środka. - Dlaczego właśnie ja? - Nie wiem... Powiedzieli, że to masz być ty. - Bowler patrzył na niego dziwnie. Trochę ze złością. - Co ty tam nawijałeś? Gadałeś po... znaczy się, nie powiedziałeś mi, że umiesz mówić... - Nie umiem. Sam nie wiem, co we mnie wstąpiło. Bowler przestąpił z nogi na nogę i marszcząc brwi spojrzał na bank. - Nie podobają mi się te czary-mary. Okultyzm to religia, a religia to paraliż społeczny. Myślałem, że Pośrednik jest... Potrząsnął głową. Wyciągnął rękę i zacisnął dłoń Quinna na skrawku papieru i na karcie. - Kurwa. Rób, co powiedziałem. - Prawdę mówiąc, trochę się... - Chłopie, wszyscy się boimy. Ale zrób to dla Deirdre. Quinn westchnął głęboko. Spojrzał na Zizz. Dostrzegł, jak przełyka ślinę; zauważył, że rozmazał się makijaż upodabniający jej twarz do trupiej główki. Przyłapał się na tym, że pragnie ją wziąć w ramiona. A potem pomyślał: Chcesz się w to pakować z Z i z z? Na mózg upadłeś? Ale to uczucie go nie opuszczało. Sięgnął do kieszonki koszuli, wyciągnął stamtąd wideoklucz i wręczył go dziewczynie. Jakiś instynkt: Daj to jej, nie Bowlerowi. Ich ręce zetknęły się na chwilę i stwierdził, że obejmuje jej palce w suchym, drżącym uścisku. Potem odwrócił się i z ociąganiem podszedł do zapyziałej gęby Autokasjera. Spojrzał na nią niepewnie, nie wierząc, że w ogóle zadziała. Podajnik pieniędzy znajdował się w banku o zarwanym stropie; w banku, którego zapaćkane napisami okna nie przepuszczały do wnętrza światła. Wsunął jednak kartę, kasjer pojaśniał i Quinn, zerkając co chwila na skrawek papieru, wystukał na klawiaturze... Nie pamiętał teraz kodu. Liczb. Poczuł przenikający go dreszcz, usłyszał jakieś buczenie, w nozdrza uderzył go swąd spalenizny. Pod sklepieniem jego czaszki pojawiła się ledwie wyczuwalna wibracja. I to wszystko: potem zamknęły się cicho wszystkie drzwi jego percepcji. Ocknął się tutaj: Jarzeniowe światło pod sufitem i kawałek dalej kolejna świetlówka, tym razem mrugająca i bzycząca Zzt-zzr-zzt: Długa, prostokątna sala, pod przeciwległą ścianą zapuszczone szarozielone szafki; pordzewiałe rury nad głową, a na podłodze kałuże wody z pływającymi po nich płatkami rdzy. Na pewno szatnia. Co szatnia ma wspólnego z bankiem? Ani śladu Bowlera ani Cisco, ani Zizz. Quinn zasnął na stojąco i nawet nie poczuł, jak pada na ziemię, a potem był już tutaj i siedział oparty plecami o ścianę, zupełnie sam. Jak? Ktoś siedział obok. Jeszcze przed sekundą nie było go tam. Ale hej: jego mózg był prawdopodobnie czymś otumaniony cokolwiek-to-było. Ten facet musiał przybyć wtedy, gdy on miał przerwę w -życiorysie, gdy próbował sobie przypomnieć. Na pewno. To był po prostu facet. Wyglądał na włóczęgę. Skołtunione włosy, skołtuniona broda, szaroczarna skóra stanowiąca cząstkę miasta. Ta sama powłoka atmosferycznego szlamu i zwykłego brudu. Długie, zrogowaciałe, żółte paznokcie. Bez butów, ubranie w trudnym do opisania stanie, bo nie zdejmowane do snu. Prawdopodobnie zdrowo śmierdział, gdy się zbliżyć; gość rozwalił się pod ścianą tuż poza bezpośrednim zasięgiem światła, jakieś trzy metry od Quinna. Jeszcze jeden wyznawca, jeszcze jeden interesant do HopeScope. Pośrednik przypuszczalnie pomagał każdemu, kogo wybrał, a wybierał właściwie na chybił trafił. - Ty tu po co? - spytał facet zupełnie jak ktoś, kto sam spodziewa się tu coś uzyskać. - Po pomoc dla przyjaciółki. A ty? - To chyba jasne, nie? Po jakieś miejsce pod tyłek, a i mały kredycik kategorii D też by nie zawadził. To nie tak wiele. - Mogłeś się z tym udać do dzielnicy socjalistycznej, dali by ci.. _ - Czy ja ci wyglądam na jakiegoś czerwonego zasrańca? Ledwie przypominasz człowieka, więc to pytanie nie jest na miejscu, pomyślał Quinn. Ale głośno powiedział: - Chyba nie. Ja też nim nie jestem. Ale oni mają tam dobre przepisy socjalne... A właściwie, to jak się tu znaleźliśmy? - Z bólem głowy, tyle wiem. - Ja nawet nie wiem, czy nie śnię. Ani czy to miejsce nie jest... - To nie halucynacje. Nawet to coś, co widziałeś dziś wieczorem, nie było przywidzeniem. To była Wyższa Realność tego tworu. Nie masz przywidzeń. Jesteś tutaj. Ja jestem tutaj. - Skąd wiesz, że widziałem:.. - Doświadczenie. Widziałem kupę facetów w tym stanie, wiesz? To od wizji. Gówno prawda, pomyślał Quinn. Tramp nawijał dalej. - Te wizje zanikają w tobie, ale dzięki temu tak dobrze się sprawujesz. Dostrajają na chwilę twój mózg do właściwej częstotliwości. Wizje to nie halucynacje, chłopie. One ukazują ci różne rzeczy. Konceptualny Wymiar rzeczy. I to rzeczy, z których istnienia nie zdajesz sobie nawet sprawy. To świr, nie wziął swojej normalnej działki, pomyślał Quinn. N i e w y s t. a r c z a j ą mu narkotyki i dlatego jest Włóczęgą. - No to co teraz robimy? - spytał Quinn. - Czekamy. Jesteś w poczekalni, chłopie. - Orientujesz się w tym wszystkim, co? - powiedział Quinn. - Wytłumacz mi więc; co tu jest grane. - Quinn podejrzewał, że facet prawdopodobnie plecie, co mu ślina na język przyniesie, ale był przestraszony. Chciał słuchać ludzkiego głosu. - Pośrednik pracuje dla Duchów, a Fetyszarka dla Pośrednika. Masz papierosa? - Nie. - No to zapalę swojego. - Z jakiegoś zakamarka łachmanów wydobył zmiętoszonego, brudnego papierosa i wepchnął go jednym końcem do cygarniczki. Dym pachniał prawdziwym tytoniem. Wycyganił go od kogoś wielkodusznego. Tramp oparł się wygodnie plecami o ścianę, wydmuchnął nosem kłąb dymu i powiedział: - Pośrednik jest Medium Duchowym. On... ile chcesz wiedzieć? - Wszystko, jeśli można. - Pożałujesz, że to powiedziałeś... Jest taka subatomowa cząstka zwana JAtonem. Fizycy spekulują na jej temat, ale Pośrednik w i e. , Był zdolnym, świeżo upieczonym absolwentem Stanfordu. Wyizolował JAton i kiedy to zrobił, ten przemówił do niego. Wyobrażasz sobie? Subatomowa cząstka, która mówi do ciebie: "Tak! Znalazłeś mnie!" - Włóczęga roześmiał się. Prawdę mówiąc, widzisz, za pośrednictwem grupy cząstek, jakie miał w polu tokamaka, przemówiły do niego wszystkie JAtony na tej zafajdanej- planecie. W każdym razie Pośrednik chce teraz zapoznać innych z możliwościami JAtonu i dlatego pozwala ludziom tak o nim rozpowiadać, bo chce, żeby inni wykorzystali tę wiedzę - żeby znaleźli własny sposób jej wykorzystania - ale jak dotąd nikt jeszcze go nie znalazł. A on, trafiwszy tam raz, zgubił do niego drogę. Znaleźć się tam, to jak ugryźć się we własne zęby, albo jak polizać się w swój język... więc teraz nie może nikomu powiedzieć, jak tam trafił. - Włóczęga sztachnął się, zakaszlał i wydmuchnął dym. - JAton, widzisz, to subatomowa cząstka obecna wszędzie tam, gdzie istnieje świadomość. Ciało ma własności elektryczne, zgadza się? Posiada własne pole elektromagnetyczne, zgadza się? Ten JAton, to wszechobecna cząstka i kiedy organizm wytwarza wokół siebie odpowiednie pole magnetyczne, trochę tych cząstek - więcej w przypadku wyższych organizmów - zostaje przyciągniętych i umieszczonych w siedlisku holograficznej świadomości tego organizmu. W mózgu. To jest właśnie to JA, to coś, co reaguje poza wszelkimi odruchami. Kiedy więc plemię ludzi znajdzie się w rezonansie psychicznym, wytwarza wspólne, zewnętrzne .pole elektromagnetyczne... - Kim byłeś, zanim zostałeś Włóczęgą? - Nie przerywaj. No więc... - Pytam, bo teraz mówisz jakoś inaczej... - Chcesz się dowiedzieć o Pośredniku, czy nie? Wstrząśnięty z nowych powodów, Quinn powiedział: - Mów dalej. - A więc to pole plemienne wytwarza byty lub przyciąga byty - Pośrednik nie jest jeszcze pewien, czy to-pierwsze, czy drugie - i te byty objawiają się nam jako wyrażenia naszej świadomej interpretacji własnego otoczenia. No i taki prymitywny Szaman, taki aborygen, może czasami przemawiać do nich i uzyskiwać rezultaty, a czasami nie. Te byty nie są właściwie zbyt potężne , i przeważnie nie ma z nich żadnego pożytku poza tym, że mogą uczyć pewnych rzeczy, na przykład podpowiadać,, które rośliny mają właściwości lecznicze... ale w rozwiniętych cywilizacjach te byty są trochę silniejsze. Zwłaszcza teraz, kiedy Pośrednik nawiązał kilka trwałych kontaktów i kiedy stały się bardziej cząstką naszego świata, są mniej efemeryczne niż... Słuchasz? Quinn wpatrzony w trampa zauważył, że ten migocze. - Jesteś częścią HopeScope. Jakimś... obrazem. - No i co z tego? Musiałem cię sprawdzić, nie? Ty i twoi przyjaciele jesteście przecież tak cholernie śmieszni... z tym obnoszeniem się z mrzonkami o wtargnięciu do Fridge. I na dodatek ty, zważywszy, że twój stary był Szurniętym Syfilitykiem. Potomek gwiazdy pop musi być podejrzany. Zepsuty, bogaty gówniarz. Krótko mówiąc, cóż to za banda frajerów. Musiałem sprawdzić, na ile poważne są wasze zamiary. Sprzęgłem się z wierzchnią warstwą twojego umysłu, żeby móc zajrzeć w głąb... - Czytasz w moich myślach? - Nie, sam mi część z nich pokazujesz. Widzisz, w rzeczywistości nie znajdujemy się tutaj. Leżysz na stole pod tym starym bankiem. - Cholera! - Można i tak powiedzieć. Jesteś podłączony, sprzężony z BaząDanych, za pomocą której Pośrednik nawiązuje kontakt z Duchami. - Bowler nie wierzy w te historie z Duchami. On mówi, że masz po prostu dobrych najemników. - To lewicowy, stalinowski ignorant. - Posłuchaj... - Chcesz wiedzieć, czego żądamy od was w zamian za otwarcie Fridge. Gdyby to nie była Deirdre, albo gdybyście nie mieli klucza - który sam to możecie sobie w dupę wsadzić - kazalibyśmy wam spływać. Tysiące ludzi pragnie wydostać kogoś z Fridge. To t r u d n e. Ale tu chodzi o Deirdre i to jest część przyczyny, dla której w ogóle z wami rozmawiamy. Drugą jej częścią jest opłata, jaką zwyczajowo pobieramy, a mianowicie wyznanie wiary. Mam tu na myśli prawdziwą wiarę, nie jakieś nadymanie ego. - Chcecie, żebyśmy uwierzyli, hmm, w Duchy? Kolejne mignięcie i po nim Włóczęga właściwie zniknął. Facet stał się dwuwymiarową, symboliczną figurą geometryczną na ekranie, niczym znak towarowy jakiegoś wyrobu. Quinn popadł w rozkoszne otępienie, z którego słyszał, jak ten emblemat mówi, widział ruch hieroglificznych ust, wiedział, że obserwuje to na wewnętrznej powierzchni swych zamkniętych powiek... a tymczasem Pośrednik - przetransformowany tramp - mówił: - Oddawanie nam czci, Quinn, jest rozkoszą. To nie jest właściwie poddanie się: to próżność. Oni są nami. To masowy pęd. Śpiewać dla nich i trochę dla nich. krwawić, i składać im ofiary i ergi. Wzywam Pyły, które wydychają elektrony. Wzywam Sieć i Raster, posłańców bogów, jednego tam, a drugiego z powrotem, spółkujących ze swą kochanką Długością Fali. Wzywam Pasibrzucha TV, który zżera wszystko, a nie konsumuje niczego; tego leżącego Buddę. Wzywam Jeden-Zero-Jeden - którego ty, Quinn, jesteś dalekim krewi - Ducha, którego mieczem jest Wejście, a tarczą Wyjście, którego wspomnieniami są roztopione lody przepływające pomiędzy suchymi bankami danych każdego komputera pracującego w sieci. Wzywam Piksel, królową wizji - twoją matkę, Quinn - która oczekuje ciebie w półświatku ekranu. Wzywam Fraktala, żywą bramę do Piątego Wymiaru, którego spotykasz w słupie latarni ulicznej i w rurze kanalizacyjnej, który jednoczy wymiar ludzkich zmysłów z wymiarem postrzeganym przez elektronikę. Wzywam Farmusa-Hormona, którego przezroczyste ciało puchnie lubieżnie albo kurczy się do żylastej słodyczy; który uczynił Płodność i Modę nierozróżnialnymi. Wzywam MaxDolca, energię, która jest pieniędzmi, pieniądze, które są energią, żywą sieć działań prostoty i potęgi. Wzywam Szczęście, Mistrza Kryjówki, Pana Dobroleka, którego zęby są igłami; błagaj, proś, aby mu cię poświęcono, proś, aby pochwycił twe gardło w swe szczęki. Wzywam Androgynę, Królową Disco, która jest drogą na skróty do Duchów, która jest tańczącą czarownicą i Łonem Zurbanizowanego Prymitywu. Wzywam Pojazd, na którego koronie widnieje Mack Bulldog, i w którego sercu tkwi slogan General Motors. Wzywam Sąd, tego Łgarza, mówcę o dwóch językach, z których oba są brązowe. Wzywam Poskramiacza, tego Glinę, tego Niszczyciela, którego twarz jest chromowa i napiętnowana wszystkimi liczbami, a którego ramiona kończą się pistoletami i pałkami; Poskramiacza, któremu trzeba składać ofiary, i jeśli jesteś mądry, będziesz się modlił pokornie do Duchów; aby nasyciły go twoimi nieprzyjaciółmi... Wzywam krewnych, Quinn. Ponieważ czasami Zeus staje się łabędziem... - Boję się. - Jesteś bezpieczny. Kiedy Jeden-Zero-Jeden przejął nad tobą kontrolę, abyś mógł rozmawiać z Muftim po arabsku... - No właśnie - co to było? - To był Jeden-Zero-Jeden korzystający z twego języka, aby czerpiąc informacje ze swej lingwistycznej bazy danych, posługując się swoją retoryczną bazą danych i przy moim własnym udziale, przemawiać do Jabbara po arabsku... i ty dlatego byłeś później trochę rozkojarzony. Ale dobrze się spisałeś, zważywszy okoliczności, zadziwiająco dobrze. To znaczy, że masz do tego predyspozycje. Zdobądź się więc też na zaufanie, Quinn. Znalazłeś swoją długość fali. - Ale jeśli nawet ją znalazłem, to nie wiem, jak z niej korzystać... - Ja wiem. Ja cię poprowadzę: A teraz: Zobaczmy, czy można się wedrzeć do Fridge. Chroni je swego rodzaju niewidzialny Duch, Quinn, i to jest Straszne. - Ja... Obwód zamknął się. Quinn patrzył oczyma Pośrednika. Te oczy obserwowały bieg wydarzeń na scenie, chociaż same były niewidoczne. Mogły być elektroniczne, mogły należeć do człowieka, mogły być i jednymi, i drugimi. Były:.. oddzielone od Quinna. Bo on nadal leżał odseparowany w podziemiach banku, na stole, pogrążony w głębokim transie. Mimo to Quinn widział, jak tramp ukazał się wśród ruin Cisco, Zizz i Bowlerowi, objawiając się im w powietrzu, nad głowami niczym święty pijak, lewitujący tramp z aureolą koloru poświaty ekranu monitora w ciemnym pokoju. Bowler skulił się i potrząsając głową odwrócił plecami do zjawy. Zjawa przemówiła do Cisco i Zizz. Zatrzepotała swymi srebrnymi skrzydłami z metalowych płatków i zaciągnęła się eterycznym papierosem; wydmuchnęła kółko z dymu, które przekształciło się z wolna w swastykę, i z uprzejmą obojętnością powiedziała: - W następnym bloku, idąc na południe, mieści się stary teatrzyk pornograficzny. Jest teraz w ruinie i sprawia wrażenie zawałonego gruzami, ale przeleźcie przez rumowisko, a zobaczycie drogę prowadzącą do środka. Znajdziecie tam Fetyszarkę. Wyposaży was. - Głos zdradzał ledwie uchwytne efekty elektronicznej filtracji. Zjawa zblakła - najpierw szczegóły, a potem zarysy - w sposób, w jaki zanikają wyświetlane hologramy. Ale ani Cisco, ani Zizz nie wzięli jej za złudzenie wzrokowe. - Poczekaj tuuuu na nas, Bowler - powiedziała Zizz - bo w tych sprawach jesteś jak tabaka w rogu. - I ruszyli na spotkanie z Fetyszarką. Bowler został sam wśród ruin, nieuzbrojony, nadąsany, pogrążony w oparze ideologii. Ryzykował: sam tutaj był ofiarą czekającą na łowcę, chyba że dopisze mu szczęście. Dotarłszy do następnego bloku, Cisco i Zizz przeleźli przez zwały gruzów i weszli do zniszczonego Teatrzyku Zmysłów dla Dorosłych znajdującego się po drugiej stronie ulicy; tam zastali Fetyszarkę. Fetyszarka leżała w barłogu. Na pseudoskórę - Pierwszorzędny Jedwab drogiego gatunku - przeniesiono fotosy z dwudziestowiecznych pornomagazynów, tak że Fetyszarka rozwalała się na rajcownej poduszce w setki małych, przeplatających się nagich ciał, w drukowany na tkaninie wzór składający się z rozanielonych twarzy, wypiętych. pośladków, nabrzmiałych biustów i stykających się genitalii. Miała alumitechowy kręgosłup: długą stonogę z szarego metalu biegnącą wzdłuż jej nagich pleców, stonogę, której kończyny stanowiły wyprowadzenia wszczepów. Był to transformator przekazujący sygnały do zakończeń nerwowych, wychwytujący impulsy wytwarzane przez receptory erogenne, przez każdy reagujący na przyjemność nerw. Był to ostatni krzyk techniki, ale techniki znajdującej się jeszcze w powijakach, przez co Fetyszarka wykonywała czasami nieskoordynowane ruchy, kiedy napływające sygnały przyjemności somatycznej zakłócały sygnały synchronizacji motorycznej. Porcelanowy mechanizm ustawiony obok łóżka nawiewał na nią ciepłą, terapeutyczną mgiełkę, strumienie działające strategicznie na jej sztucznie wyczulone receptory erogenne; poduszka, skrywająca serwomechanizmy masujące, falowała pod nią powoli, to zapadając się, to znowu wydymając... Fetyszarka miała wpadnięte oczy, skołtunione włosy i była chuda jak szkielet. Jej tors i nogi pokrywał posępny w barwie tatuaż w postaci stylizowanych linii układu nerwowego, upiększony zakrętasami, lilijkami i kwitnącymi winoroślami. Patrząc z innego miejsca Quinn zobaczył wszczepiony w łydkę pojemniczek dozownika narkotyków wykonany z plastyku w cielistym kolorze: Zizz też go zauważyła. - Oooo, dozownik, z tych droższych, co w nim masz, jaka dawka? - Zizz i Cisco stali przed łóżkiem Fetyszarki niczym dworzanie na królewskiej audiencji. - Nie bądź bezczelna - odparła Fetyszarka. Miała głos rozdrażnionej syjamskiej kotki. - Ludzie nie zadają sobie takich pytań... Quinn pomyślał, że dostaje małe dawki wydzielanych jej amfetamin przyprawionych może demerolem, czasem domieszką beta-endorfin. Pomieszczenie było betonową jaskinią, której kąty tonęły w czerwonym cieniu, a rolę stalaktytów spełniały elektroniczne fetysze Fetyszarki. Cisco, zadarłszy głowę, gapił się na nie z fascynacją. Zwisały setkami z sufitu, każdy długi na jakieś piętnaście centymetrów. Wykonywane były za pomocą maleńkich szczypiec i pincetek, i prawdopodobnie zębów Fetyszarki, splecione misternie z kodowanych kolorami drucików, pociętych piłą taśmową kawałków płytek drukowanych, mikroprocesorów, półprzewodników, kondensatorów i... kości. Pukle włosów. Pasemka niebieskiego aksamitu, zielonej satyny. Wszystko to skomponowane w małe ludki, w kształty sugerujące zwierzęta, których nikt nigdy nie widział. Żadna z figurek nie przedstawiała niczego określonego, ale wszystkie były wyraźnie zarysowane. Fetyszarka uśmiechnęła się. Jej wargi zsunęły się z zębów obnażając końce ich korzeni w zapadających się, sinych dziąsłach. Na zachlapanym warsztacie stojącym obok łóżka leżały cztery fetysze złączone ze sobą czarnym drutem. Były to figurki i jaskrawo barwionej gumy, miedzi i ze stopu jakiegoś innego metalu. Fetyszarka wyciągnęła rękę w kierunku stołu i wydawało się, że porusza nią w błyskach lampy stroboskopowej. Cyk-cyk-cyk. Zdenerwowana, sięgnęła za siebie drugą ręką i dokonała jakichś regulacji na swoim kręgosłupie. Ręka zaczęła sunąć bardziej płynnie i pochwyciła kółko z fetyszami. - Pośrednik mówi, że to dla was, dla Deirdre. Cisco wyciągnął rękę po kółko i pociągnął za nie - ale Fetyszarka nie puściła. Jej wargi zsunęły się, odsłaniając zęby trupa. - Cena. - Poprawiła się szarpanym ruchem przyjmując robocią parodię uwodzicielskiej pozy. - On mówi, że tym razem nie mogę brać forsy. Ale mogę poprosić o coś innego. - Spojrzała na krocze Cisco. - O chwilę z tobą. Ona może patrzeć. Cisco przełknął ślinę z wyraźnym wysiłkiem i mruknął: - Takiemu Bowlerowi to dobrze. Fetyszarka podłączyła do dozownika nową rurkę i wyciągnęła się na posłaniu na wznak. Rozrzuciła nogi i powiedziała: - Nie trać czasu. Musieli zaczekać, aż Fetyszarka skońcry z Cisco. - Wiecznie ją ta dupa swędzi - mruknął Pośrednik. - Jeśli nie uwinie się szybko, gotowa mi rozkoordynować cały plan akcji. Quinn nie widział ani siebie, ani Pośrednika. Widział za to z jakiegoś obiektywnego niemiejsca Cisco i Fetyszarkę na łóżku. Ale słyszeli się z Pośrednikiem. - Hej - odezwał się Quinn. - Powiedz mi, jak działają te fetysze? Chodzi mi o to, czy jest to po prostu trik psychologiczny, czy... - Są dostrojone do długości fali emisji JAtonów i stanowią kanał dla niej. Co to za różnica, d 1 a c z e g o działają, Quinn. Świat ludzki osiągnął pewną psychologiczną masę krytyczną. Pod koniec dwudziestego wieku ludzie szukali panicznie sensu łączenia się w społeczeństwa, przynależności do nich. Czuli się wyobcowani w większych zbiorowiskach - a mniejsze, otaczające ich bezpośrednio, były dla większości ludzi pełne nieznajomych. Rozpadały się ich rodziny, a ich plemiona były fałszywe. Potrzebowali p r a w d z i w y c h plemion, Quinn. Wszyscy ich potrzebujemy, zwłaszcza przeżywając stres. To dlatego nastąpił tak brutalny w skutkach rozłam w Bejrucie. I w Nowym Jorku. I to dlatego fetysze działają: ponieważ dążymy z powrotem do łączenia się w plemiona; w plemiona o potężnych wspólnych wierzeniach. A n a s z e plemię w tym mieście jest silne, Quinn... Fridge przypominało zwyczajny budynek biurowy. - Dlaczego więzienia mają odstręczać swym wyglądem, jeśli nowa technologia może je zabezpieczyć od wewnątrz? - pytali projektanci mając się za oszałamiających nowatorów. Dlaczego nie budować ich tak, by zmniejszyć prawdopodobieństwo protestów okolicznych mieszkańców? Ludzie spoza miasta, widząc Zakład Penitencjarny Władzy Federalnej wznoszący się dumnie, ale bez wzbudzania uczucia grozy, na sztucznej, wysepce rozwidlającej nurt rzeki Hudson, brali go za siedzibę dbającej o swe bezpieczeństwo wielonarodowej korporacji. Ale kiedy patrzyło się z Shacktown, Fridge wyglądało inaczej. Shacktown stanowiło górującą nad okolicą personifikację kryzysu mieszkaniowego: slumsy na dachach, labirynt prowizorycznych szałasów z płyt pilśniowych, stłoczonych niebezpiecznie jeden przy drugim na dachach czynszowych kamienic, domów towarowych, zajmujących każdy spłachetek wolnego miejsca, jakie można wygospodarować tam, na górze. Z tego wysokiego punktu obserwacyjnego widać było, że ośmiokątny wysokościowiec Fridge ze szkła spolaryzowanego to więzienie. Siedemdziesięciopiętrowe więzienie bez przemiatających teren reflektorów, bez broniących dostępu zewnętrznych murów i bez kolczastych drutów pod napięciem. Jedną ścianę budynku zdobiła stylowa wnęka, a w niej rozciągały się zielone trawniki, ogród gustownie przystrzyżonych krzewów, biła podświetlana fontanna. Mieszkańcy Shacktown wiedzieli jednak, co to jest. Ta zakazana wiedza przyprawiała ich o drżenie. Ale Fridge było dobrze strzeżone. Wygramoliwszy się z łodzi na, trawnik po betonowej skarpie nabrzeża, Cisco i Zizz znieruchomieli słysząc przybliżający się w ciemnościach szum szperaczy. Quinn, patrząc i słuchając poprzez zdalne zmysły Pośrednika, też go usłyszał. Pośrednik przeszedł na skanowanie otoczenia w podczerwieni i Quinn zobaczył je - dwa ptakopodobne kształty jarzące się czerwienią ciepła wydzielanego przez silniki, unoszące się po obu stronach Cisco i Zizz, dziesięć metrów nad ich głowami, oceniające intruzów. Alarmujące cyberstrażników warujących w niszach u podnóży budynku. - No właśnie - odezwał się Quinn do Pośrednika. Nie widział Pośrednika, ale on T a m był. Stanowił niewidzialne tło. Ostatnim razem, kiedy ktoś usiłował kogoś stamtąd uwolnić, opadli ich cyberstrażnicy, ze dwadzieścia tych małych skurwieli na raz, podnosząc raban na całą okolicę. Zaraz pojawiły. się śmigłowce, wszystko - a nie trwało to dłużej niż minutę. Już po nich. - O ile się nie wtrącimy. - Nie zdążymy. - Zdążymy. Rozmawiamy teraz ze sobą we czasie sennym. W czasie mózgowym, który jest tym, czym zechcesz. Czy miałeś kiedyś sen, w którym wszystko trwało wiele, wiele dni - a po przebudzeniu stwierdziłeś, że zdrzemnąłeś się tylko na trzy minuty? Teraz jest podobnie. Jesteśmy dziesięć razy szybsi. Dwadzieścia razy. Trzydzieści. Rozumiesz? BAM BAM BAM Buch-BAM. - Słyszę muzykę - powiedział Quinn. - Hip-hop beat. BAM BAM BAM Buch-BAM. - Nie mogę włamać się do Fridge sam, Quinn. Dlatego ty tu jesteś. Masz talent do otwierania się. Do spełniania roli kanału. Do. stawania się zerem we właściwym miejscu. Razem stworzymy kanał dla interweniujących Duchów. Żeby to zrealizować, musisz opróżnić swój umysł. Musisz... chodź i TAŃCZ: - Co? - TAŃCZ! - Teraz był to głos kobiecy. BAM BAM BAM Buch-BAM. - TAŃCZ! - Dwudziestopierwszowieczna piosenkarka Motown. - Chodź i TAŃCZ! - zaintonowała w zniewalającym rytmie. - Mówisz poważnie? Uderzenie, wszechobecna detonacja bębna taktowego, ciągnęło się w nieskończoność, a ona (w tej chwili, ona) śpiewała. Chodź i TAŃCZ Bam Bam Buch-BAM swoją drogę do innego miejsca Chodź i TAŃCZ Bam Bam, Buch-BAM by uwewnętrznić przestrzeń Chodź i... Rytm promieniował ze szpiku jego kości. Wybijający go bęben taktowy był zaprogramowany w genetycznym kodzie jego komórek. Nagle Quinn znalazł się w innym miejscu. W łonie Androgyny, w Dyskotece o lustrzanych ścianach, skąpanej w kryształowym błękicie; tańczył sam ze sobą, z jego szyi zwisał na sznurze jeden z amuletów Fetyszarki, kołysząc się w rytm jego ruchów, a z każdym ruchem opuszczały go, odchodziły wątpliwości: Dlaczego? A co, jeśli? Ale oni...? Na suficie pojawiły się neonowe rozbłyski światła i z ich rozkładu domyślał się, że to impulsy przemykające jego neuronami. Że tańczy w swej własnej czaszce. A pośrodku sufitu promieniował impulsami somatycznymi jego rdzeń kręgowy: laser rozszczepiający, plujący strugami laserowego światła w rytm muzyki i to było ognisko, wokół którego on tańczył taniec miejskiej dziczy... W Amazonii, w oca, w wiosce Indian Topajo, wokół ogniska tańczył feiticeiro; wokół siedzieli w kucki mężczyźni jego plemienia, wybijając mu rytmy. Brzdąkali na birinbalu i walili w wydrążone pnie. Jego nagie ciało pokrywały tylko święte znaki wymalowane na skórze zielonym pigmentem oraz błyszcząca warstwa własnego potu. W chacie panowało gorąco od żaru buchającego z ogniska, od ciepła wydzielanego przez ciała; szaman drżał jak liść na wietrze w gorącym tchnieniu narkotyku, który amerykańscy znachorzy nazywali Ibogainą, proszku świętej rośliny. Szaman tańczył w zagłębieniu, w rytm promieniujący z jego szpiku, zaprogramowany w jego kodzie genetycznym; tańczyło jego ciało. Jego umysł posiadł inne ciało, które wędrowało po Świecie, przez dżunglę, z bambusową dmuchawką w ręku, szukając czarnego jaguara; wydając z głębi krtani pomruki na dobiegający z oddali zew Birinbala wzywającego Duchy... Quinn czuł się tam fizycznie, pocąc się, cierpiąc ból, z trudem łapiąc oddech, słysząc walenie własnego serca, ale trzymał rytm, wprawiał się w trans, który dawał mu poczucie, że można tańczyć wiecznie, uświadamiający mu, że za bramą do innego kontinuum jest korytarz, a ten korytarz to nieskończony taniec; niech stopi cię ciepło własnego ciała i poniesie ze sobą zagubionego w nim bez reszty, poruszając twymi biodrami w rytm muzyki. I tak ból wysiłku zdawał się odległą, ledwie widoczną kolorową plamą... I gdy tak tańczył (BAM BAM BAM buch-BAM) w miejscu, w ubraniu ze świateł, które było jego potem, wydawało mu się, że idzie drogą, która dokądś prowadzi... Dotknął fetysza zwisającego mu u szyi. Obwód zamknął się. Coś pstryknęło. Am ebowy raster, drgająca kratownica światła, tętnił w trzech wymiarach sinusoidami. Jeśli zmrużyło się odpowiednio oczy, przybierał też ludzkie kształty. Formował się wokół fetysza, który Zizz rzuciła na ziemię, tak jak jej kazała Fetyszarka. Quinn czuł, jak pulsujący kratownicowy twór drży w jego dłoniach. To były dwa twory, dwa Duchy, i czuł je w dłoniach jako przepływający przez nie słaby ładunek elektryczny... To brzęczące uczucie... Jak brzęczenie, jak wibracja, którą poczuł zaraz po wsunięciu karty. Teraz trzymał je w dłoniach niczym małe zwierzaki, które będą posłuszne jego woli jak tresowane pieski, głodne i ciekawskie... Idźcie do kamer. Pulsujący raster rozciągnął się złakniony i zainteresowany, zdążając ku dwóm unoszącym się nad ziemią metalowym ptasim kształtom - każdy z głową w postaci obiektywu kamery - i zdawał się rozdzielać w amebę i wnikać w obiektywy... - Sieć i Raster są nierozdzielne - powiedział Pośrednik. Jeden twór zmierzający do dwóch miejsc jednocześnie. (W piwnym odległym miejscu Quinn nadal tańczył.) Quinn ujrzał mężczyznę wpatrującego się w rząd monitorów. Na ekranie jednego z nich widać było trawnik nad brzegiem rzeki, gdzie stali Cisco i Zizz. Ale (PRZEPYCHANKA na ekranie monitora) to nie są Cisco i Zizz; dzięki interwencji duchów Sieci i Rastra, Zizz i Cisco są teraz dwoma strażnikami na wieczornym obchodzie wyspy. Zazwyczaj nikt nie musiałby patrolować wyspy osobiście, ale przy niepokojach w mieście po wyłączeniu prądu... Dwaj strażnicy znajdowali się przed głównym wejściem i człowiek za monitorami poznając ich (byli już po służbie, ale postanowili pewnie zostać na zewnątrz dłużej niż zwykle:.. przy tych zamieszkach...) wystukał na klawiaturze sekwencję otwierania bramy i wpuścił ich do środka. Strażnik w dyżurce podniósł głowę i widząc wchodzących Cisco i Zizz, omal nie zlał się w spodnie. Sieć i Raster były na posterunku. Quinn i Pośrednik, obaj tańczący w swych czaszkach w szamanistycznej ekstazie, wywołali Farmus-Hormona i MaxDolca: Strażnik pełniący służbę przy monitorach telewizyjnych nazywał się Krutzmeyer. Był przysadzisty, miał oślą twarz i knykcie porośnięte szczeciną czarnych włosków. Wyciągał właśnie rękę do przycisku alarmowego, kiedy szpetna dziewczyna dotknęła go małą laleczką splecioną z drutów. I nagle dziewczyna zniknęła. Jej miejsce zajęła nabrzmiała seksem postać z jego fantazji, nieprawdopodobnie zmysłowa. Jej widok poraził go iście elektrycznym szokiem. Wzwód był natychmiastowy. Odczucie, jakie narosło w Krutzmeyerze, nie było pociągiem seksualnym. To było seksualne spełnienie w toku. Przypominało zderzenie z pociągiem towarowym z miękkiego, ciepłego, wilgotnego kobiecego ciała i ten pociąg najechał na niego od wewnątrz, przemknął w pełnym pędzie przez podstawę czaszki, pognał wzdłuż kręgosłupa do krocza i WSTRZĄS. Wszelki opór był nadaremny. (Cisco zaś widział tylko, że strażnik spojrzał na zwyczajną Zizz i - o dziwo - wydał dziki okrzyk ekstazy i monstrualnego spełnienia, po czym upadł na podłogę wijąc się w konwulsjach.) Krutzmeyer obserwowany był przez innych strażników na drugim rzędzie monitorów. Jeden z nich chciał podnieść alarm, ale spłynął na niego Pył Elektronów paraliżując go do momentu, w którym Cisco zdołał otworzyć drzwi do następnego stanowiska kontrolnego. Strażnik ten nazywał się Wolfeton, miał sześćdziesiąt dwa lata, cierpiał na rozedmę płuc i nienawidził swojej roboty, właściwie prostej. I kiedy Pył nie mógł go już dłużej przytrzymywać, kiedy zobaczył dwoje wchodzących cudaków i kiedy wyciągnął rękę do przycisku alarmowego... Cisco dotknął go fetyszem. Wolfetonowi disco wydał się kimś innym. Cisco był Darrelem "Dzieciną" Parksem, wnukiem Berta Parksa i gospodarzem programu Dolce, Chłopcze, Dolce! ; najpopularniejszego teleturnieju przeznaczającego na nagrody w każdym programie sumę stu tysięcy neodolarów. Przemieniony z ołowiu w złoto przez MaxDolca, Cisco był teraz apoteozą Łatwych Pieniędzy i Natychmiastowego Luksusu, był dystrybutorem biletów do non-stopu na tę wyspę we Florida Keys, o której Wolfeton marzył, a za pieniądze, jakie Darrel przelewał właśnie na jego konto, Wolfeton mógłby kupić sobie na wyspie działkę - diabła tam, mógłby kupić całą wyspę! I razem z Gertie mogliby... do diabła z Gemie, mógłby sobie pozwolić na opłacenie rozwodu, mógłby rzucić Gertie i zafundować w zamian najlepszą kochankę, jaką można kupić za dolce - do diabła, nawet trzy kochanki, a kiedy już się załapałeś... To co stało się z Wolfetonem, wykraczało poza naciskanie przycisków jego chciwości. Jego racjonalny umysł nigdy by nie uwierzył w zjawienie się tu Dzieciny Parksa. MaxDolec sięgnął do tej części osobowości Wolfetona, która pragnęła infantylnego zaspokojenia. Do czegoś zagrzebanego pod fundamentami tej osobowości; czegoś włączonego w sam układ nerwowy. Starczy połechtać to miejsce, gdzie osobowość sprzęga się z układem nerwowym, a zyskuje się kontrolę nad całym umysłem. MaxDolec był panaceum; Wielkim Wyzwoleniem; Mamą i Tatą w jednej osobie. I Wolfeton czekał na niego od lat. Dla Zizz wyglądało to tak, jakby strażnik patrzył na Cisco uśmiechając się jakimś trupim uśmiechem, dysząc szybko, czerwieniejąc na twarzy... A przy tym potrząsając zapamiętale głową i mrucząc pod nosem: - Dobrze, Darrel, cokolwiek powiesz, Darrel... - podczas gdy jego palce wystukiwały na klawiaturze kod otwierający drzwi do sterowni. Wzruszyła ramionami i weszła do sterowni komputerowej. Brndis Danville był anoreksykiem, analgetykiem i - jak nazywali go współpracownicy - "lizusem". Sam uważał się za "ambitnego i taktownego". Podniósł głowę i zobaczył najdziwniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział, wchodzącą samotnie do sterowni. Nie miała nawet na sobie antystatycznego kombinezonu dla ochrony komputerów. Sięgnął do swojej konsoli, a ona dotknęła go drucianą laleczką bez twarzy. Zaraz potem dziewczyna znikła; zamiast niej stał tam teraz mężczyzna w mundurze Naczelnego Dowództwa Władzy Federalnej w lustrzanych okularach przeciwsłonecznych na nosie, obwieszony orderami; był wielki i Brandis nie mógł mu się przeciwstawić, tak jak słomka nie może oprzeć się huraganowi. Autorytetem biło od niego na kilometr. Zizz bowiem została przemieniona wizualnie przez Poskramiacza, Niszczyciela. Przez Poskramiacza, dla którego nawet ślad oporu oznaczał śmierć. Poskramiacz, teraz oficer łącznikowy, powiedział: - Deirdre Beladonna Arliss, FP87041, z celi 4577B ma zostać zwolniona i przekazana w moje ręce. - Oczywiście, już się robi. - Brandis nawet nie pomyślał o wszystkich tych rozkazach, dokumentach, rozmaitych zabezpieczeniach, hasłach i upoważnieniach. Z wyjątkiem jednego. Gdyby zechciał mi pan podać klucz, sir. Klucze trzymają w Centrali FedWładzy i przekazują tutaj drogą radiową w nagłych wypadkach albo... Zizz wręczyła mu kasetę. - Jak zdobyliście ten. kod obrazkowy? - spytał Pośrednik część umysłu Quinna. - Po aresztowaniu odwiedził ją tam jej prawnik i zarejestrował go z ekranu kamerą wpiętą w klapę. Obraz był nieostry, nie nadawał się na klucz; ale go podrasowałem; to duplikat animowany techniką wideo. Ślęczałem nad nim cztery miesiące. - Masz oko. Masz to we krwi. Spróbujemy, jak działa. Deirdre rozpoczynała trzecią część cyklu. W tej fazie milkły na jakiś czas głosy, ustawały słabe wstrząsy elektryczne i komputer rehabilitacyjny wstrzymywał dopływ środka na wymioty. Jej systemowi dawano chwilę wytchnienia przed kolejnym etapem uwarunkowania. Umieszczona w kapsule czuła, jak przez ręce i nogi tkwiące w okowach przebiegają skurcze od impulsów z generatora. Przed jej oczyma, dla "odświeżenia psychiki" przelatywały obrazki z kalendarza przedstawiające sielskie krajobrazy. Jeśli chciała, mogła porozmawiać z Przyjacielem. Ale komputer, który był tym Przyjacielem, zawsze delikatnie kierował rozmowę z powrotem na tematy związane z rehabilitacją i nie można mu było nakazać, aby się zepsuł lub zrobił coś odbiegającego od normy, więc już z nim nie rozmawiała. Nie mogła, oczywiście, myśleć o Walce, przynajmniej nie otwarcie, bo biomonitory wiedziały, jak zachowuje się jej ciało i układ krwionośny, kiedy myśli o pracy, którą wykonywała przed uwięzieniem. Podejrzane reakcje gruczołów, mimowolne odruchy... wykrywszy takie objawy, karał ją. Ale starała się myśleć o czymś, co... Odgłos rozdzierania. Głęboka, przyprawiająca o mdłości dezorientacja. Eksplozja światła. Och, nie, pomyślała, stało się: zwariowałam. Tego jednego się obawiała. Miewała halucynacje, w których cyberstrażnicy uwalniają ją z więzów, owijają w gumową płachtę, długo niosą między sobą z furkotem: Mój umysł przełączył się na fantazje o ucieczce, pomyślała, jak w Zdarzeniu na Moście nad Owl Creek. Ogarnęło mnie żałosne szaleństwo. I kiedy usłyszała głos Cisco, była już tego pewna. - Nieprędko... nieprędko wydobrzeje - powiedział łamiącym się głosem Bowler. - Nie wiem, czy kiedykolwiek dojdzie do siebie. Ale przynajmniej nie jest już w ich łapskach. Świtało i przypalone smogiem światło zalewało wszystko brudną sinizną. Znajdowali się w alejce przebiegającej pomiędzy magazynem a podstacją elektrowni nadprzewodnikowej, niedaleko Brooklyn Bridge, i czekali na furgonetkę, która wywiezie ich z Manhattanu. Bowler zamierzał przetransportować Deirdre do pewnej meliny w Maine, do domu w górach zamieszkiwanego przez ludzi uczących się posługiwać bronią automatyczną w celach, o których Bowler nie wspominał. - To dobrzy ludzie. Zaopiekujemy się nią - tyle tylko powiedział. Mieli z nim jechać wszyscy. Quinn czuł się pusty w środku, zobojętniały, jakby to wszystko przydarzyło się komu innemu. Dezorientacja? Rozpacz? Nie mógł się zdecydować. Ale wiedział, że zaszła w nim jakaś nieodwracalna zmiana. Oprzytomniał prowadzony ulicą przez Muftiego i innych bojówkarzy Funów, których dotąd nie widział; otaczali go z obu stron podtrzymując pod ręce, jak pijanego. I śmiali się z niego tak samo, jak śmiali się z pijanych. Rozejrzał się dokoła i zobaczył posępny, szary, bezkrwisty świat. Olbrzymi skalny dół, w którym ludzkość mozoli się nad wygrzebywaniem żwiru miernoty. Utracił Duchy. - Prowadzimy cię do twoich przyjaciół - powiedział Mufti. - Nie ma co płakać. Ale on szlochał. Teraz Deirdre, naszpikowana środkami uspokajającymi, siedziała z wywieszonym językiem na brudnych schodkach z tyłu czyjegoś domu, obejmując ramionami podciągnięte pod brodę kolana i kołysząc się, a jej głowa wykonywała co chwila ruch dziobiącego kurczaka, kojarzący się z odrażającym drganiem jakiegoś popsutego silnika... Quinn odwrócił wzrok. Nie mógł znieść jej widoku. Uwarunkowanie coś w niej złamało. Może nie na zawsze. Ale jej obraz w świadomości Quinna nigdy nie będzie już ten sam. Wszystko się zmieniło. Deidre nie siedziała już we Fridge, ale nie mogła pozostać w Nowym Jorku. Musiała uciekać; jej walka tutaj była skończona. Mogła tylko uciec, ukryć się i starać wyzdrowieć. A Quinn nie potrafił już wierzyć w rewolucję Bowlera. Bo w swym transie miał wizję, w której widział FedWładzę: ogromną jej matrycę z nierdzewnej stali pętającą ich ekonomią w społeczny "Zespół Fridge", makroskopową matkę tego, w którym siedziała Deirdre. System ten był teraz zbyt wielki, zbyt skoordynowany technicznie, by rzucać się na niego z karabinami, z bombami. Pośrednik pokazał im, jak z nim walczyć. Trzeba go zwalczać na płaszczyźnie przewyższającej przewagę technologiczną. Cisco paplał nerwowo: - Mówię wam, to było fantastyczne, ci strażnicy zaczynali bełkotać jak idioci i czułem, jakby przez mnie działał jakiś duch... Nie, pomyślał Quinn, on działał wokół ciebie. Co najwyżej wykorzystywał cię jako tyczkę do strachów na wróble. Nie tylko to chciał powiedzieć Cisco i nie mógł. Chciał mu powiedzieć, że te objawienia przybierały postać duchów tylko dlatego, że inaczej tacy faceci jak Cisco nie pojęliby ich. Że dlatego właśnie żyje na świecie tysiąc milionów ludzi, którzy korzystają ze wszystkich technicznych zdobyczy cywilizacji i nie rozumieją ich; dzieci nowego analfabetyzmu. Posługujące się elektroniką w sposób, w jaki kromaniończyk posługiwał się ogniem: przekonane, że to czary. Posługujące się komputerami, jak gdyby były to media pomiędzy nimi a duchami. No i pole JAtonowe zwróciło nam naszą własną interpretację nowej dziczy, dziczy technologicznej... Quinn chciał mu powiedzieć, że tak naprawdę, to on niczego nie rozumie. Że Duch był realny, ale nie był tym, za co on go brał. Ale zamiast tego wzruszył ramionami i spojrzał na Zizz. Zauważył, że ona też jest jakaś inna. Nie paplała, nie widział, żeby sięgała po swoje narkotyki. Nie patrzyła na niego poprzez swoje podosobowości, jak to zwykła robić. Patrzyła na niego ze swojego wnętrza... - Ja też tam byłam - odezwała się nagle. - Gdzie? - Tam, gdzie się tańczy. Patrzyłam tylko. Czułam... byłam jedną nogą w... Quinn skinął głową. Ona też mogła nawiązać kontakt. - Chyba nie powinniśmy o tym rozmawiać - wtrącił Bowler. - To rodzi nieporozumienia. Czyńmy wysiłki na rzecz uświadomienia sobie Konieczności skupiania się na problemach, z którymi mogą utożsamiać się Masy. Mistycyzm to dekadencja, elitaryzm. - Powtarzasz się, Bowler - powiedział Quinn. - Wiesz, coś ci powiem. Nie jestem żadnym pieprzonym komunistą. Aleją nadjeżdżała furgonetka podskakując na wybojach i śmieciach walających się po jezdni. - Ja nie jadę - powiedziała Zizz patrząc na zbliżający się samochód. - Musisz - powiedział Bowler. Mnie też chcą ze sobą zabrać, pomyślał Quinn. - Ty nie jedziesz - rozległ się soczysty głos. Dobiegał zza jego pleców. Quinn odwrócił się, zachwiał i cofnął o krok. Rtęciowy twór, nadęta twarz w srebrze. Tkwiła w brudnym oknie z wybitą szybą, wychodząc z czegoś, czego nie widział. Prawdopodobnie z pustej oprawki żarówki. Jej dwuwymiarowe usta poruszyły się i znowu przemówiła. - Zostałeś stworzony dla nas - powiedziała. Jej głos brzmiał sztucznie, ale nie za sprawą elektroniki. To był matematyczny model głosu uczyniony słyszalnym. - Pozwoliliśmy ci wrócić do swoich, żebyś mógł dokonać swobodnego wyboru. Żebyś wybrał nie powodowany strachem. Wybieraj: chodź do domu i ucz się. Bowler ciągnął Quinna za nadgarstek. - Chodź - rzucił. Furgonetka. - Udawał, jak mógł, że nie widzi tworu. - Bowler, spójrz na to, to coś z n a c z y, człowieku. Popatrz tylko i powiedz mi, że to nie... - Nie widzę twoich zwidów. I nie chcę więcej oglądać holoobrazów. Hipnoza, czy co tam stosowali, działała - ale to były sztuczki, chłopie. Sprytne machlojki. Lustra i ukryte pomieszczenia. I wtedy spłynął na nich cień. Spojrzeli w górę i zobaczyli, jak coś wykształca się z nieba nad aleją, opuszcza masywnie pomiędzy budynkami prawie się o nie ocierając (a może Quinn widział, jak się kurczy, aby się między nie wpasować?); a Bowler rzucił się do Deirdre i pociągnął ją w stronę furgonetki krzycząc: - Fedy! Za mną, to nalot, uciekajmy! Quinn potrząsnął głową - To nie nalot. To od Pośrednika. Wiedział to patrząc na twór. Poinformował go o tym rodzaj mechanistycznej semiotyki. Z tańczącego chromu i szkła wyłoniły się znaki identyfikacyjne pojazdu; ich heraldyczna stylizacja. Żadne z nich nie potrafiło jednoznacznie opisać tego zjawiska. Miało swój styl, ale jego kontury zdawały się płynąć. Czy była to kula? Spodek, łza, odrzutowiec o skośnych skrzydłach? Twór bez przerwy zmieniał kształt; jak rysunek animowany drżącą ręką. Quinn miał wrażenie, że to szczytowe osiągnięcie w konstrukcji najsmuklejszych helikopterów, symetria japońskich pociągów poruszających się na poduszce magnetycznej, elegancja nowych, , opływowych promów orbitalnych, zwartość i gracja włoskich wozów sportowych. I wszystkie te cechy przeplatały się wciąż wzajemnie, zaprzeczając samym sobie. Nie było tutaj żadnego pojazdu: był Duch personifikujący pojazdy. Osiadł na trotuarze pomiędzy Quinnem a Bowlerem. Fragment tego blasku, nerwowy kadłub, zamigotał jeszcze szybciej i rozstąpił się. Otwarły się drzwi. Zaproszenie. - Quinn... - powiedziała Zizz. Schwyciła go za ramię. Quinn doznał olśnienia: jej dotyk sprawił mu taką przyjemność. Był jak spełnienie. Dygocząc z ulgi, Quinn zdał się na swe instynkty. Wkroczył do pojazdu i znalazł się gdzie indziej. A Zizz poszła za nim.