ANDRZEJ DWOJGA IMION STANISŁAW PRZEPIEŹDZIECKI HERBU PCHŁA RUDA W BŁĘKITNYM POLU SZKOŁA ŻYCIA TOM I Pracuję w firmie która, polskimi metodami matematycznymi, w oparciu o technikę komputerową analizuje preferencje polskiego rynku lektorskiego i w oparciu o ten ogromny materiał informatyczny zgromadzony w Tokyo, analizuje teksty beletrystyczne zgłoszone do druku. Postanowiłem zrobić przeciwnie: napisać tekst spełniający w stopniu maksymalnym wymogi polskich czytelników. Co z tego wynikło widać poniżej. Autor i jego PC Od Autora Czas płynie. Czasu upływanie to dla nas ludzi przede wszystkim odchodzenie tych, którzy już do końca odbyli swą podróż przez życie. Człowiek to nie komputer, który oprócz pamięci ulotnej ma pamięć trwałą. Wystarczy sześciominutowe wyłączenie dopływu tlenu do naszego mózgu aby zniszczyć bezpowrotnie jego zasoby. Patrząc w rozgwieżdżony firmament widzimy go takim jakim był przed milionami lat, ale nie możemy zobaczyć jego teraźniejszości. Czas płynie. Czasu upływanie to także zmiany w społeczeństwie. Każdy z nas rozpoczynając swą podróż przez życie wpada jak kropla deszczu do już istniejącej i płynącej z dużą prędkością rzeki czasu. Nasza teraźniejszość, to tylko moment oddzielający przeszłość od przyszłości. Gdybyśmy mogli spojrzeć w naszą ludzką przeszłość tak łatwo jak w przeszłość gwiazd, to okazałoby się, że wiele zdarzeń i układów na przestrzeni sześciu tysięcy lat ludzkiej cywilizacji wielokrotnie się powtarzało. Dysponując tą wiedzą moglibyśmy sensownie kreować swoją własną przyszłość, unikając wielu niepowodzeń. Niestety ta wiedza o rzeczywistym, indywidualnym życiu człowieka i o zasadach sensownego działania zawarta jest w bardzo mądrych dysertacjach naukowych, które leżą na zakurzonych półkach bibliotek i nikt ich nie czyta. Autorzy tekstów popularnych unikają tak prozaicznych tematów jak te proste zasady, przesądzające o skutecznej realizacji naszych zamierzeń. Postanowiłem więc opowiedzieć historię prawdziwą, opisującą zdarzenia rzeczywiste, których analiza może się przydać moim Rodakom w obecnych tak trudnych czasach. Ponieważ wielu bohaterów tej opowieści to ludzie jeszcze żyjący, więc aby nie obarczać ich kłopotami a prokuratorów robotą, wszystkie dane personalne, finansowe i topograficzne zostały zastąpione fikcyjnymi. Rozdział I – Bojda Nasz bohater Staś Tarłowski urodził się w 1921 roku, a ponieważ według Leibniza, twórcy katolickiego optymizmu, każde zdarzenie zawiera w sobie zamysł boży, a każdy skutek swoją przyczynę, więc i narodziny naszego chłopca musiały być spowodowane ważkimi przyczynami. By wyjaśnić je cofniemy się o kilkadziesiąt lat, więc aż o trzy pokolenia. Dziadek Stasia, po którym odziedziczył on imię, pochodził ze zubożałej szlachty. Mieszkał we Lwowie, przy ulicy Ulmanów 6 i pełnił zaszczytną funkcję urzędnika ziemskiego. W tamtych dawnych czasach nie było naukowych metod planowania rodziny, w wyniku czego głowa rodu dorobiła się w pocie czoła sześciorga dzieci. Trzecim z kolei dzieckiem był Bolesław, przyszły ojciec naszego bohatera. On to w dzieciństwie nie potrafił wypowiedzieć swojego imienia. Mówił „Bojda” i tak już zostało. Bolek w szkole powszechnej nie należał bynajmniej do prymusów. Program trzeciej klasy tak mu się spodobał, że studiował go przez dwa kolejne lata. Po ukończeniu pierwszego szczebla oświatowego poszedł w ślady starszego brata Kazimierza i został oddany do Kolegium Jezuickiego w Żydaczowie. Ojcowie Jezuici stosowali specyficzne metody stymulowania chłopców do nauki i szafowali nimi szczodrze zarówno w czasie lekcji, jak i podczas co sobotnich rozliczeń. Dzięki temu Bolek przechodził z klasy do klasy. Właśnie widzimy go, jak w pierwszy dzień wakacji 1914 roku wraca razem ze swoim bratem pociągiem z Żydaczowa do Lwowa. Pojazd sunie przez piękną Glicję. Ziemia tu jest marna a więc pól uprawnych nie wiele. Za to wokół wiele stromych wzgórz pokrytych krzewami, jarów, przepastnych wąwozów i rwących strumieni. Archeologiczne świadectwa zasiedlenia tej krainy pochodzą sprzed 2500 lat. Skolonizowana została za panowania Kazimierza Wielkiego, ale jeszcze przed narodzinami Chrystusa ciągnęły tędy barwne karawany kupieckie. Tym szlakiem przechodziły wyprawy Celtów z zachodu i Scytów ze wschodu. W 981 roku tereny te zajął Włodzimierz I, a po nim przejął je Bolesław Chrobry. Co intrygujące, w XIII wieku ciągnęły przez Galicję traktami handlowymi hordy tatarskie. W stromych zboczach jest wiele wejść do podziemnych tuneli. Legenda głosi, iż tędy uciekali Rusini przed Tatarami. Ale jest to tylko legenda, Tatarzy bowiem nie posiadali piechoty, a konnica nie mogła działać w tak górskim i lesistym terenie. Pierwsi osadnicy, których potomkowie przetrwali do dziś, to ludzie z Wołoszy, zamieszkujący pierwotnie Półwysep Bałkański. Dlatego do czasów obecnych prze- trwały elementy bałkańskiego zdobnictwa w galicyjsko-huculskim folklorze. Nieurodzajna gleba, w konsekwencji sprzyjająca powstawaniu nieużytków oraz skaliste zbocza wzgórz spowodowały, iż kraina ta była niezbyt chętnie zasiedlana, co nie znaczy wcale, że jej dziki charakter nie wzbudzał pożądania i iskry zachwytu w oczach ludzi znających inne, łatwiejsze sposoby zarobkowania niż praca na roli. Chłopcy wracają po dziesięciomiesięcznym pobycie u Ojców Jezuitów. Na mijanych stacjach mnóstwo pięknych kobiet. Tam u Jezuitów jedyne kobiety, na które można było popatrzeć, to święte na obrazach w kościele. W tej sytuacji każda dziewczyna między siódmym a siedemdziesiątym rokiem życia jawi się w ich świadomości jako bajkowa królewna. Wreszcie Lwów. Jeszcze krótka jazda tramwajem, oczywiście bez biletu i już obaj biegną ulicą Ulmanów. Wbiegają na podwórze. W pobliżu studni córka sąsiada głęboko pochylona przesiewa przez sito jakąś kaszę. - Cześć Rachela! – krzyczy Kazik. Bolek postanawia bardziej przyjaźnie powitać Rachelę i szczypie ją w wypięty tyłek. - Bucy szajgec! – drze się Rachela i wali Bolka sitem po głowie. Pięknie wyczyszczony, granatowy mundur cały obsypany jest plewami. - Meszygene freia! – rewanżuje się Bolek. Chłopcy wchodzą do mieszkania. W salonie znajduje się mama. Zaczyna się ściskanie i całowanie. Schodami zbiegają dwie siostry. Wrzask jest coraz większy. Wszyscy mówią a nikt nie słucha. Nastrój radości udziela się wszystkim zebranym. Nagle hałas się urywa. Do pokoju wkroczył ojciec... - Dzień dobry tatusiu! - Pokażcie cenzury. Chłopcy wyciągają z tornistrów świadectwa. Pan Stanisław nakłada na nos cwikier i powoli, dokładnie zaczyna studiować podane mu dokumenty. Wreszcie, tym samym, surowym tonem mówi: - Batiary jedne! Stać was tylko na stopnie dostateczne?! Już ja z wami porozmawiam. Ton jest groźny, jednak wszyscy doskonale wiedzą, że pan Stanisław jest w siódmym niebie. Znowu obaj chłopcy przeszli do następnej klasy. Powraca ciepła, rodzinna atmosfera. Ojciec sadowi się za stołem i mówi: - Jutro jest niedziela, więc pojedziemy do Janowa odwiedzić wujostwo. Janów to mała mieścina o godzinę drogi koleją od Lwowa. Leży on nad cudownym stawem. Na jego brzegu wznosi się góra zwana Królewską. Tam w swoim czasie ucztował król Jan Kazimierz. W Janowie mieszkają państwo Krukowscy. Tarłowscy jadą koleją. Lokomotywa sypie iskrami i rozwija niebagatelną szybkość 40 kilometrów na godzinę. Wreszcie upragniony Janów. Cała rodzina wysiada. Przed stacją stoją dwie bryczki. Tarłowscy ładują się do nich i po niespełna dziesięciu minutach witają się z rodziną Krukowskich w ich domu. Tadeusz Krukowski przez długie lata pracował jako rządca w majątkach hrabiego Łosia. Obecnie mieszka w Janowie i pełni funkcję urzędnika sądowego. Z ludźmi z folwarku utrzymuje bliskie kontakty. Po zjedzeniu drugiego śniadania całe towarzystwo jedzie do majątku ziemskiego. Dla młodych Tarłowskich, wychowanych w mieście, pobyt na wsi to przysłowiowy raj na ziemi. Już na miejscu zaproszono dorosłych do sali recepcyjnej. Jest to dawny poklasztorny reflektarz. Tu odbywają się poważne rozmowy, głównie na tematy stricte polityczne. Domorośli politycy zażarcie dyskutują, palą cygara, rozmawiają z damami. Panie w swoim gronie rozważają sprawy przyziemne. W ten oto sposób towarzystwo spędza czas w oczekiwaniu na niedzielny wyjazd do kościoła na sumę. Młodzi Tarłowscy szaleją po całym folwarku. Właśnie wyciągnęli z wozowni furkę. Jest to miniatura chłopskiego wozu drabiniastego. Bolek wsiadł do pojazdu, a Kazik jeździ po cały podwórku. Po chwili następuje zmiana ról i zabawa trwa dalej. Właśnie podjechali pod ganek. Na nim czekają na wyjazd do kościoła młode latorośle Krukowskich. Są ubrane w piękne sukienki o pastelowych kolorach, które zostały uszyte z kretonu we Lwowie. - Siadajcie dziewczyny na furkę, to was przewieziemy! – krzyczy Bolek. - Nie możemy siadać, bo pobrudzimy nasze piękne sukienki – odpowiada Hania, najstarsza z nich. - Nie musicie siadać – tłumaczy Bolek. Przykucniecie na furce i będziecie rękoma trzymały się drabinek. Hania i średnia Jadzia decydują się na tą przejażdżkę. Wskakują na wóz. Chłopcy stają przy dyszlu. Właśnie coś Bolkowi wpadło do oka, więc mrugnął. Kazik tylko uśmiechnął się pod nosem. Ruszyli naprzód. Najpierw powolutku, ostrożnie, później troszkę prędzej. Objechali całe podwórze. Dotarli do stajni i obory. Tam, na końcu, na wąskim przejściu, między drzwiami obory a dołem, gdzie zbierały się produkty przemiany materii poczciwych producentek mleka, furka wykonała ostry wiraż i obie dziewczyny już się kąpią po pas w gnojowicy. Po tym zdarzeniu starszy Kazik poczuł wielką ochotą zwiedzenia okolicznych pól i lasów, a Bolek został na miejscu. W dziesięć minut później pan Stanisław Tarłowski dowiedział się o haniebnych wyczynach synów i powiedział do młodszego z nich stanowczo. - Bojda, musimy porozmawiać. Ojciec zaprowadził syna do drewutni. Tutaj złapał jedną ręką za ucho chłopca, a drugą za koniec sękatego kija. Na tym najgorszym ze światów według Voltaire’a, każdy kij ma dwa końce, więc pan Stanisław zaczął rytmicznie przykładać drugi koniec lagi do cielesnej powłoki Bolka w tym miejscu, w którym plecy swą szlachetną nazwę tracą. Egzekucja trwała dość długo. Od tego dnia Bolek nabył dziwnych przyzwyczajeń. Jadał na stojąco, a sypiał na brzuchu. A kiedy tydzień zaczął chylić się ku końcowi, w domu przy ulicy Ulmanów 6 rozległ się groźny głos ojca. - Bojda, do gabinetu! Bolek obawiał się, że tatuś zechce kontynuować tak miło rozpoczętą w drewutni rozmowę. W związku z tym do gabinetu wszedł nie sam, lecz z duszą na ramieniu. Ojciec powiedział stanowczo. - Dzisiaj jest sobota. - Tak jest, tatusiu! - A więc jutro będzie niedziela... - Tak tatusiu. - Przestań z tym: tak, tak i słuchaj, co się do ciebie mówi. Jutro pojedziesz do Janowa i przeprosisz tam wszystkich za to, coście z tym drugim batiarem uczynili. Dusza Bolka zaczęła się przemieszczać na swoje normalne miejsce. Przewidywania ludzkie nie zawsze się sprawdzają. Jednak tym razem było wszystko zgodne z sugestiami ojca. Na drugi dzień rzeczywiście była niedziela i Bolek pojechał do Janowa. Po krótkiej podróży pociągiem, a następnie kilkuminutowym marszu pieszym, chłopiec już wbiega na podwórze państwa Krukowskich. Przed wejściem do domu stoi bryczka. Na niej figlują dwie młodsze latorośle Krukowskich. - Cześć smarkule! – woła Bolek. - Dzień dobry dorosłemu panu! – odpowiadają uniżenie dziewczynki, a Jadwiga dodatkowo pyta: - A jak tam tyłek? Boli jeszcze? Bolek już wbiega do domu. W salonie siedzi ciocia Lina - Dzień dobry ciociu! Ja bardzo przepraszam za to, co się stało... - Głupstwo – mówi ciocia. - Młodym ludziom diabełek zawsze podszeptuje coś niemądrego. Do salonu wkracza wujek Tadeusz. Jest ubrany w czarny tużurek i wystrojony jak na pogrzeb. - Dzień dobry wujku!. Przyjechałem, żeby przeprosić za to, co się stało. - Głupstwo, nie ma o czym mówić. Już zapomnieliśmy o tym. Niestety musimy jechać na sumę do kościoła, ale zostań. Na obiad będzie pieczony indyk. - Tak jest wujku, zostanę! Wujostwo wychodzą. Słychać skrzypienie resorów bryczki i oddalający się tupot koński. Po chwili u sąsiadów pieje kogut. Bolek już tego nie słyszy. Jest pochłonięty rozwiązywaniem trudnych obliczeń matematycznych. Policzył raz, sprawdził, policzył drugi raz i wynik jest ten sam. No, bo wujostwo mają trzy córki, a do kościoła pojechały dwie, a więc w czeluściach przepastnego domu znajdować musi się najstarsza i najładniejsza Hania. Bolkowi jeszcze brzęczą w uszach słowa ojca: „Przeproś tam wszystkich!”. Chłopak wbiega po schodach na poddasze, naciska klamkę i otwiera drzwi do pokoju dziewczyny, jednak orientuje się, że popełnia wielki nietakt. Z powrotem zamyka drzwi i grzecznie puka. - Wejdź, wejdź! – woła Hania. Bolek wchodzi. Dziewczynę rano bolała głowa, więc dla tego nie pojechała ze wszystkimi do kościoła. Teraz stoi przy oknie w szaro srebrzystym szlafroczku. Bolek podchodzi do niej i od razu przystępuje do przeprosin. Przeprosił raz..., przeprosił drugi raz. Trzecie przeprosiny wypadły na wysokości szyi. Teraz rozchylił poły szlafroczka i po kolei przeprosił obie okrągłości. Z Hanią dzieje się coś dziwnego. Bolek spojrzał na twarz dziewczyny. Oczy ma wpół przymknięte. Każdy baran by się zorientował, że jest zmęczona. Bolek wziął ją na ręce i położył na łóżku. Sam poczuł też ogromne zmęczenie. Chciał są położyć obok Hani, ale na panieńskim, dość wąskim łóżku, było to niemożliwe. Zaczął, więc w miarę możliwości odpoczywać aktywnie. A kiedy skończył, świat uległ drastycznej zmianie. Ściany się zaokrągliły i podeszły bliżej łóżka. Meble straciły swoje ostre, wyraziste kontury. Wokół panowała cisza, z daleka słychać było pianie koguta. Bolek czuł w skroniach silne tętno swego pulsu. W pokoju panowała cisza. Słychać było dokładnie oddech śpiącej Hani. Po chwili zrobiło się szaro, a później ciemno. Nagle, przez mózg Bolka przebiegła paraliżująca myśl. On tutaj zaśnie i w takim stanie zastanie go wujostwo. Wstał z łóżka, zapiął mundur szkolny, po cichu wyszedł z pokoju. Zszedł po schodach na dół, ale zamiast przez podwórko udać się na rynek i stamtąd najkrótszą drogą pójść na stację, bojąc się spotkania z wujostwem, wybrał kierunek przeciwny. Przeszedł przez ogród kwiatowy, dumę pana Tadeusza, następnie przez warzywnik i wyszedł na cichą uliczkę. Przeszedł przez obejście sąsiadów Wandyczów i znalazł się nad stawem. Wszystko dookoła było inne niż zawsze, i piaszczystość ścieżki, i przejrzystość powietrza. Przy kładce uwiązana była łódka, w niej siedziało dwóch chłopców. Jeden z nich grał na flecie, a drugi śpiewał surowym, ale pięknym tenorem: „pociłuj mene jeszczo, pociłuj ostatnyj raz”. Wszystkie te normalne zjawiska były odbierane przez Bolka w jakiś inny, szczególnie piękny sposób. Nie orientował się w tym, że każdy młody chłopak, po pierwszym kontakcie z kobietą w ten oto sposób celebruje swą pozorną dorosłość. Na stacji trzeba było czekać pół godziny na odjazd pociąg. Do Bolka podeszło dwóch Żydów. - Ny, może jakąś robotę ma pan dla nas? My możemy wszystko. My możemy zanieść list, możemy załatwić sprawę, w sądzie nawet możemy świadczyć... - Mam dla was w kieszeni dwa kułaki. Żydzi się zabrali. Bolek spaceruje po peronie. Wokół roztacza się senna Galicja. Zbliżał się koniec czerwca. Nikt nie przypuszczał, że za parę dni, w dalekim Sarajewie następca tronu największej potęgi świata, Monarchii Austro- Węgierskiej wraz ze swoją małżonką przeniosą się na łono Abrahama. Wreszcie na stację przyjechał pociąg z Jaworowa. Bolek wsiadł do niego i już po godzinie biegnie po ulicach Lwowa. Wpada pędem na podwórze, przy ulicy Ulmanów 6. Jego rodzice właśnie wychodzą na spacer. - Byłeś w Janowie? - Byłem. - I przeprosiłeś tam wszystkich? - Tak tatusiu, przeprosiłem. - No, a co nowego u wujostwa? - Jak dotychczas nic nowego - powiedział w złą godzinę Bolek. Wreszcie nadszedł 28 czerwca. W Sarajewie huknęły strzały, a w Galicji wszyscy domorośli politycy poczęli snuć rozważania o tym, co im przyniesie przyszłość. Nastroje są oczywiście wspaniałe. Wszyscy są bowiem obywatelami najpotężniejszego ówcześnie mocarstwa świata. Dom Habsburgów sprawował swe rządy od Budapesztu, poprzez Wiedeń, Niderlandy, Hiszpanię, aż po baśniowy Meksyk. Potęga Austro-Węgier jest ogromna. Jeśli będzie wojna to taka jak wszystkie dotychczasowe. Austria oczywiście zwycięży, co pociągnie za sobą awanse, podwyżki pensji i wiele innych całkiem przyjemnych następstw. Jest 23 lipca. Austria kieruje ultimatum do Serbii, 25-go zostają zerwane stosunki dyplomatyczne, a trzy dni później wybucha wojna między Austrią a Serbią. Między 1 a 4 sierpnia wszystkie państwa wszystkim państwom wokół wypowiadają wojnę. Wojna ciągle jeszcze może się ograniczyć do jednego, wschodniego teatru walki. Przekształcenie tej kampanii w czteroletnie zmagania całego ówczesnego świata, w kataklizm, którego ofiarami będzie wiele milionów istnień ludzkich, a trzykrotnie więcej stanie się dożywotnimi kalekami, zostało zadecydowane w batalii, jaka rozpoczęła się jeszcze przed 28 lipca, a więc zanim jeszcze padły pierwsze strzały na froncie serbskim. Bitwa przesądzająca o światowym charakterze konfliktu została stoczona na froncie francusko -angielskim. A było to tak... W 1870 roku Francja przegrała wojnę z Prusami. Chcąc się na przyszłość zabezpieczyć zawarła szereg sojuszy. Najważniejszy był pakt francusko-rosyjski. Niemcy już od 1874 roku szykują się do kolejnej wojny. Der Nachrichtendienst wysyła mnóstwo swoich agentów do Francji. Agenci ze znaną niemiecką solidnością penetrują francuskie możliwości pod względem militarnym. Dzięki tej mrówczej pracy wywiadowczej, szef sztabu niemieckiego generał Helmut von Moltke opracowuje szczegółowy plan strategiczny przyszłej wojny. Jest on wielokrotnie unowocześniany i w roku 1914 mamy do czynienia z wersją 13 B. Wersje te mało się między sobą różnią. Zasadnicza idea pozostaje ta sama. Należy energicznie uderzyć na zachód, ku Francji, stosując na wschodnim froncie jedynie obronę pozycyjną. Po szybkim pokonaniu Francji wszystkie siły mają być skierowane na wschód, gdzie w kolejnych bitwach z Rosją Carską wymuszony zostanie pokój, warunkujący Niemcom dwie istotne kwestie: swobodny dostęp kapitału niemieckiego do Rosji i wycofanie się jej ze wszystkich działań na Bliskim Wschodzie. Takie skromne ustalenia, w pełni satysfakcjonowały Niemców. Francuzi oczywiście też nie zasypiają gruszek w popiele. W Deuxiéme Bureau, przy ulicy Saint Dominique 14 przyjęto jednak zupełnie inną taktykę. Chłopcy od św. Dominiki nie lubią bawić się w taką żmudną robotę, jak to robią Niemcy u nich. Oni po prostu zainstalowali kilka wtyczek w Generalnym Sztabie niemieckim i za ciężkie pieniądze kupują każdą nową wersję planu „Schlieffen-Moltke”. Znając szczegółowo plany niemieckie orientują się doskonale, że warunkiem koniecznym spełnienia tych marzeń jest błyskawiczna wojna na froncie zachodnim. Jak bowiem jasno wynika z planów niemieckich, państwa centralne nie mogą sobie pozwolić na zbyt długie odkładanie ofensywy na wschodzie. Wersja błyskawicznej wojny na zachodzie jest możliwa tylko wtenczas, gdy jedynym przeciwnikiem będzie Francja. Francuzi znają niemieckie plany od lat, ale przez wrodzoną skromność nie informują o tym Anglików. Kiedy jednak słowo staje się ciałem, to jest 28 lipca 1914 roku, delegacja Ministerstwa Spraw Zagranicznych Francji pakuje do teczki prezent dla Anglików i jedzie do Londynu. Tam, po krótkich rozmowach we francuskiej ambasadzie dochodzi do spotkania z Anglikami w Foreign Office. Francuzi prezentują sojusznikom dokładne kopie planu „Schlieffen – Moltke nr 12”. Następnie tłumaczą, że wystarczy żeby Anglia opowiedziała się po stronie francuskiej i zasymulowała przerzut korpusu ekspe- dycyjnego przez kanał, a Niemcy w ogóle na zachód nie uderzą. Wynika to jasno z postanowień przedłożonego planu. Anglicy zachwyceni, gratulują Francuzom świetnej roboty wywiadowczej. Poklepują ich po plecach, wznoszą toasty i na tym się kończy. Francuzi po raz kolejny tłumaczą, że potrzebna jest natychmiastowa reakcja Anglii, bo wojna może wybuchnąć lada dzień. Anglicy mówią: „ależ tak”, „jak najbardziej”, „oczywiście” i nic nie robią. Francuzi pertraktują już z pozycji „na kolanach”, a Anglicy ciągle zapewniają ich o niezłomnym sojuszu. Francuzi powtórnie tłumaczą, że wojna może wybuchnąć w każdej chwili, a Anglicy znowu swoje. - No to dlaczego nic nie robicie – pytają Francuzi - Jak to nic nie robimy ? Przecież wszystko jest jasne. My się ze wszystkim zgadzamy. Teraz tylko parlament to przyjmie , król podpisze i załatwione. Problem polega na tym, że Francuzi w tej swojej dyplomacji popełniają ogromny błąd. Ograniczenie wojny do jednego frontu, to jest wschodniego stanowi dla nich optymalne rozwiązanie. Francja, nie będąc niepokojona na własnym terenie zmaganiami wojennymi, przestawi cały swój przemysł na produkcję zbrojeniową i będzie pomagać Carskiej Rosji. Taka kilkuletnia pomoc zapewni Francji dobrobyt na wiele kolejnych pokoleń. Tak wygląda optymalna wersja dla Francji. Ale nie dla Anglii. Anglicy są w istotny sposób zainteresowani zniszczeniem potęgi pruskiej. Jednakże dla nich sojusz z Francją oznacza sprzymierzenie w walce z Niemcami na francuskiej ziemi. To Francja przecież od lat zaśmieca całą Afrykę Północną swymi marnymi, ale niezwykle tanimi wyrobami. Indochiny są zalewane produktami francuskiego przemysłu, a stąd tylko krok do perły korony brytyjskiej, a mianowicie do Indii. Kapitał francuski penetruje kraje Ameryki Środkowej i Łacińskiej rozpoczynając od newralgicznego punktu, jakim jest Panama. Wojna ograniczona jedynie do wschodniego teatru walk spowoduje, że w jej wyniku Francja, będąca mocarstwem, przerodzi się w supermocarstwo. Do tego Anglicy dopuścić nie mogą, a więc spokojnie słuchają francuskich wywodów i czekają. W tej bitwie nie bierze udziału wojsko, nie huczą armaty, a rozmowy toczą się w dobrze strzeżonych zacisznych gabinetach. Na zewnątrz więc nie słychać nawet szeptu. Niemcy wsłuchują się w tą londyńską ciszę. Dla niemieckiego ucha brzmi ona, jak najpiękniejsza muzyka Wagnera, ale to nie „Złoto Renu”, lecz raczej mgła leniwej Tamizy wróży Niemcom spełnienie ich marzeń. Nie mogą oni inaczej odczytać angielskiego milczenia, jak tylko jako zupełny desintéressment w stosunku do spraw kontynentu. W końcu po dokładnym, precyzyjnym rozważeniu sprawy, będąc całkowicie pewni angielskiej neutralności, Prusy uderzają poprzez Luksemburg i Belgię na Francję. Dochodzi do walki. Jest mnóstwo trupów i rannych. Propaganda po obu stronach podgrzewa atmosferę. „ No – mówią Anglicy - teraz to już na pewno nikt nie wycofa się z walki” i natychmiast wypowiadają Prusom wojnę, mimo braku zobowiązań formalnych względem państw sprzymierzonych. Niemcy już teraz rozumieją, że „zostali wpuszczeni w maliny”, ale na odwrót jest już za późno. Chcąc ratować plan strategiczny i pokonać swego zachodniego przeciwnika muszą maksymalnie nasilić działania przeciwko Francji. To uniemożliwia wsparcie wojsk austriackich. Rosjanie uzyskują chwilową przewagę. Austriacy dostają lanie i trzeciego września wojska carskie zajmują Lwów. Jak wiadomo fortuna kołem się toczy. Po kilku miesiącach sytuacja na frontach zmienia się. 2 maja 1915 roku rusza ofensywa państw centralnych. W połowie czerwca wojska austriackie podchodzą pod Lwów. W domu przy ulicy Ulmanów 6 pan Stanisław Tarłowski założył ręce do tyłu i spaceruje powoli, przemierzając kilkakrotnie długość gabinetu. Przechadzka ta trwa już dłuższą chwilą, co świadczy o głębokim rozważaniu ważkich problemów. W końcu pan Stanisław podchodzi do drzwi, otwiera je i woła. - Kazik, Bojda do mnie! Chłopcy wchodzą do gabinetu. Ojciec ponownie zaczyna swój spacer. Po chwili zatrzymuje się i mówi. - Jak Austriacy uciekali to, na szczęście jeszcze nie podlegaliście poborowi, ale obecnie będzie gorzej. Jeśli oni znów tu przyjdą, to Kazik rozpocznie zaszczytną służbę w cesarsko-królewskiej armii. Tobie Bojda grozi to samo za parę miesięcy. Zupełnie wystarczy, że najstarszy brat Mietek, nie wiadomo po co, szuka guza na froncie. Weźmiecie całą twardą gotówkę, jaka jest w tej chwili w domu i wycofacie się razem z Rosjanami. W dzień deszczowy i ponury na stacji Persenkówka w brudnym towarowym wagonie na stercie żołnierskich plecaków, siedzi Kazik, koło niego leży Bolek. Tym eszelonem ewakuuje się pułk kozaków. Dla niezbyt zorientowanych w militariach wyjaśniamy, że kozacy to nie określenie narodowości, ale broni, która odpowiada w wojsku polskim, lekkiej kawalerii. Kozacy bardzo serdecznie przyjęli chłopców, nakarmili ich grochówką i usadowili na swoich bagażach. Teraz żołnierze siedzą w dole na podłodze i śpiewają na kilka głosów dumkę o Jermaku. Bolek zamknął oczy, a pod czaszką kłębią mu się tabuny myśli. Jest mu ogromnie smutno, bo przecież zostawia nie wiadomo na jak długo wszystkich bliskich i miasto, w którym upłynęło jego dzieciństwo. Z drugiej strony dla młodego chłopca taka podróż w nieznane to szczyt marzeń. Bolek wyobraża sobie mnóstwo zdarzeń, które mogą go spotkać w tej podróży. Oczywiście to on jest bohaterem tych wszystkich przygód i oczywiście wychodzi z nich zwycięsko. W miarę upływu czasu przychodzą mu do głowy coraz mniej wesołe myśli. Taka podróż to przecież ogromne niebezpieczeństwo. Bolek wpada w minorowy nastrój. Na szczęście pociąg rusza. W otwartych drzwiach wagonu, na tle jaśniejącego jeszcze nieba widać znaną sylwetę Wysokiego Zamku. Pociąg przejeżdża bez zatrzymania przez dworzec główny i kieruje się na północ. Dopiero w Rawie Ruskiej skręcają na wschód. Monotonny stukot kół usypia Bolka. Wbrew najśmielszym przewidywaniom jego podróż trwać będzie kilka lat. Przez Ukrainę przejechali bez zatrzymania się pociągu. W centralnej Rosji spędzili trzy miesiące. Potem podróżowali na drugi koniec świata i znaleźli się w Mandżurii. W Harbinie przez półtora roku Bolek uczęszczał do polskiego liceum i tam zdał maturę. Po maturze chłopcy urządzili sobie trwającą trzy miesiące wycieczkę do Japonii. Po powrocie dowiedzieli się, że na Syberii powstaje polskie wojsko. Podróż z Harbina do armii Hallera trwała trzy kolejne miesiące. W końcu zameldowali się w pułku i zostali wcieleni do wojska. Chrzest bojowy przeszedł Bolek na Syberii w bitwie z Czechami. Droga z Syberii do Władywostoku trwał ponad dwa miesiące. Wreszcie ich zaokrętowano i wyruszyli morzem do kraju. Statek płynął przez Nagasaki, Singapur do Kolombo. Tutaj, na Cejlonie, żołnierzom po raz pierwszy pozwolono zejść na stały ląd. W Zatoce Adeńskiej czekali trzy dni na pozwolenie wejścia na teren Morza Czerwonego. Upał był niemiłosierny i nie można było się przed nim ukryć. Następny postój wypadł w Port Saydzie. Okręt doładowano makuchami, a wojsko ścieśniono w taki sposób, że spać można było tylko na boku. Bolek wspomina podróż przez Morze Śródziemne jako najgorszą makabrę. W Tangerze rozładowano okręt i znów powróciły normalne warunki. Zatoka Biskajska, znana pożeraczka okrętów, przywitała ich średniej klasy sztormem. Wszystkich zmęczyła choroba morska. Wreszcie Anglia. W Dover nie pozwolili wojsku zejść na ląd, ponieważ statek miał tu stać tylko trzy godziny. Tymczasem cumował cztery doby. W Londynie spotkała ich niezbyt miła niespodzianka. Angielscy robotnicy odmawiają ładowania węgla na statek, ponieważ wiezie on wojsko przeciwko pierwszemu socjalistycznemu państwu na świecie. W końcu żołnierze sami ładują węgiel, w wyniku, czego dwaj ulegają wypadkowi i pozostają w Londynie. Wojsko jest już zaokrętowane piąty tydzień i nie zna aktualnej sytuacji w Polsce. Wiedzą tylko, że po zwycięskiej ofensywie, która zaprowadziła nasze wojska aż pod Kijów, obecnie Polacy są w odwrocie a linia frontu przebiega przez polskie ziemie. Szczegółów jednak nie znają. To, co wiedzą uświadamia każdemu żołnierzowi, że naszą jedyną szansą jest, aby armia generała Hallera jak najprędzej znalazła się na polu walki. W momencie gdy statek mija cieśniny duńskie i wchodzi na Bałtyk napięcie nerwowe wzrasta. Żołnierze czują, że już za moment powitają ich na ojczystej ziemi rodacy. Rzeczywistość wygląda trochę inaczej. Statek przybija do brzegu wśród nocnych ciemności do jakiegoś nabrzeża w nieznanym porcie. Żołnierze po ciemku schodzą na ląd. Niektórzy klękają i całują rodzinną ziemię. Inni pytają całujących, skąd wiedzą, że to ziemia ojczysta - przecież nikt nie wie gdzie się znajdują. Formowanie kolumny marszowej w ciemnościach trwa w nieskończoność. W każdej czwórce, lewy zdejmuje pas, robi z niego pętlę i zakłada poprzednikowi na przedramię. Inaczej by się pogubili. Wreszcie pada oczekiwana komenda: „Naprzód marsz!”. Żołnierze czują pod stopami twarde, betonowe nabrzeże. Po chwili schodzą na drogę gruntową. Maszerują już przeszło godzinę. Teraz idą przez jakieś krzaki. Na tle nieba widać wierzchołki drzew. Zmęczenie coraz większe. Wreszcie upragniony odpoczynek. Siadają na ziemi i po ciemku ściągają buty, aby poprawić onuce. I znowu marsz trwający dwie godziny. Poprzedniej nocy nikt nie spał z wielkich emocji, teraz senność ogarnia wszystkich. Marsz przedłuża się w nieskończoność. Na horyzoncie zaczyna szarzeć. Niektórzy żołnierze zasypiają w trakcie marszu. Taki śpiący żołnierz, jeśli się potknie o byle co, od razu się przewraca. Wojsko wchodzi na nasyp kolejowy i teraz marsz odbywa się wzdłuż torów. Po chwili widać zarys stacji kolejowej. Napis zamalowano czarną farbą. Oficerowie zatrzymują kolumnę. Żołnierze siadają na ziemi i od razu zasypiają; Ledwie zmrużyli oczy, a już są budzeni. Faktycznie, minęło półtorej godziny. Z oddali zbliża się pociąg towarowy. Zatrzymuje się, wojsko ładuje się do wagonów. Pociąg rusza. Wszyscy zasypiają. Pociąg staje w lesie. Nieliczni posiadacze zegarków informują kolegów, że jest już południe, więc spali co najmniej sześć godzin. Najbardziej przytomni biorą menażki od swoich kolegów i idą po obiad do kuchni polowych stojących w lesie. Po chwili wracają z pełnymi menażkami, wsiadają i pociąg rusza. Po zjedzeniu posiłku część żołnierzy znowu zasypia. Pozostali patrzą przez otwarte drzwi wagonów towarowych. Już teraz wszyscy są pewni, że znajdują się w Polsce. Niektórym wydaje się, że słyszą huk armat. Jednak to tylko złudzenie. Powoli zapada wieczór. Pociąg ponownie staje w lesie. Żołnierze wychodzą i otrzymują suchy prowiant. Na każdą dwójkę przypada jedna mięsna konserwa i pół chleba. Już formuje się kolumna marszowa. Po chwili pada komenda: Naprzód marsz! Dowódcy narzucają tak ostre tempo, że już po pół godziny wszyscy są zmęczeni. Za kolumną wojska jadą wiejskie wozy. Gdy któryś żołnierz słabnie i zostaje w tyle, a zdarza się to często, zostaje zabrany na wóz by odpocząć, zebrać siły i znów dołączyć do kolumny. Zmęczenie narasta. Wychodzą z lasu na pofałdowany teren. Marsz trwa już trzy godziny. Wojsko jest potwornie zmęczone i śpiące. Znów niektórzy zasypiają w marszu i potykając się na drodze, padają. Dowódcy informują, że należy zachować absolutną ciszę, ponieważ w tej chwili maszerują drogą rokadową na tyłach naszych pozycji, a pozycje nieprzyjaciela są tuż, tuż. Bliskość wroga wszystkich ożywia. Już nikt nie zasypia. Maszerują dalej. Teraz kolumna czwórkowa przeistacza się w pojedynczy szereg. Żołnierze trzymają się za ręce jak w przedszkolu i tak docierają do transzei. Jest ona płytka, więc idą mocno pochyleni i co chwilę któryś przewraca się w błoto zalegające dno. Rozkazy są przekazywane szeptem wzdłuż strzeleckiego okopu, a brzmią one: „Nie spać, pilnować, w każdej chwili może być natarcie. Moskale znajdują się o czterysta metrów przed wami”. Żołnierze z bronią gotową do strzału czuwają i wpatrują się w ciemność. Tak mijają minuty, a wszystkim wydaje się, że to cała wieczność. W końcu wojsko zasypia. Bolek czuje, że ktoś go bije pięściami po plecach. Otwiera oczy. Już świta. Okazuje się, że po grzbiecie tłucze go dowódca plutonu. Dziwnie brzmią przekleństwa wypowiadane szeptem do ucha. - Nie śpijcie, skurwysyny! Moskale w każdej chwili mogą tu być i wymordują nas zanim się obudzicie. Wojsko obudzone przez dowódców czuwa. Niektórzy bardzo cichutko otwierają bagnetami konserwy i zaczynają śniadanie. Godziny mijają, a sowieckiego natarcia nie widać. Zbliża się południe. Nagle na przedpolu, dokładnie między polską a sowiecką pozycją, jedzie na koniu nasz łącznik. Jakoś nikt do niego nie strzela. Najodważniejsi strzelcy stają w rowie strzeleckim i przyglądają się temu, co ma miejsce po stronie bol- szewików. Niektórzy opuszczają okopy i zaczynają spacerować po przedpolu. Wreszcie wojsko z gromkim wrzaskiem „Hura” biegnie czterysta metrów do przodu i zdobywa opuszczone przez nieprzyjaciela pozycje. Żołnierze zbierają przedmioty pozostawione przez Moskali. Atmosfera jest bardzo radosna. Podjeżdżają kuchnie polowe i wszyscy jedzą posiłek. W momencie, gdy batalion Bolka spokojnie zjada posiłek, na przedpolu Warszawy toczy są największa bitwa tej wojny. Stosunek sił wynosi 3:1 na korzyść bolszewików. W tej sytuacji Polacy nie posiadają odwodów i praktycznie całe wojsko jest w walce. Stąd konieczność ciągłych przerzutów oddziałów. Żołnierze skończyli posiłek. Zbiórka. Znów formuje się kolumna. Marsz rozpoczyna się o godzinie drugiej po południu i trwa z przerwami do szóstej wieczorem. Na odpoczynek ma wystarczyć pół godziny. Wreszcie dostają czarną kawę i po kawałku chleba. Znowu marsz. Już nikt nie liczy godzin i wszyscy są potwornie znużeni. Tempo marszu coraz bardziej spada. Oficerowie poganiają żołnierzy, a sami ledwo trzymają się na nogach. Zaczyna świtać. Znowu krótki odpoczynek, podczas którego dowódcy tłumaczą, że ich batalion ma przed sobą ogromnie ważne zadanie. Ofensywa polska, która wyszła znad Wieprza rozbiła główne siły sowieckie na przedpolach Warszawy. Wojsko polskie naciera spod stolicy na wschód. Na północnych terenach Polski pozostało mnóstwo oddziałów sowieckich. Nasze dowództwo spodziewa się kontrataku z północy na południe. Jeśli to natarcie trafi na odsłoniętą flankę to nasze wojska mogą znaleźć się w okrążeniu. Pułk, w którym służy Bolek ma za zadanie zahamować to ewentualne kontruderzenie. Siły polskie są dziesięciokrotnie mniejsze od potęgi nieprzyjaciela, a więc Polacy muszą zająć taką pozycję, która choć częściowo zniweluje sowiecką przewagę. W tej chwili zostało im do przejścia już tylko dziesięć kilometrów. Muszą wytrzymać i zająć pozycję, zanim nadejdzie kontruderzenie sowieckie. I znowu marsz. Wreszcie na półżywi docierają do wytyczonego celu. Dowódcy objaśniają sytuację. Pierwszy, i trzeci batalion, w którym służy Bolek, mają zablokować przejście między dwoma jeziorami. Na lewo od jednego z akwenów ciągną się moczary. Na prawo od drugiego rozpościera się szerokie pole minowe. Nadejścia kontruderzenia sowieckiego spodziewano się dopiero wieczorem. W związku z tym żołnierze mają kilka godzin na odpoczynek. Zaraz pojawią się wozy z jedzeniem i amunicją. Przybędzie także pluton cekaemów. Do pozycji zbliża się kuchnia polowa i żołnierze jedzą ciepły posiłek. Po spożyciu go natychmiast zapadają w sen. Próby budzenia nie przynoszą żadnych rezultatów. W tej sytuacji dowódcy przyjmują na siebie funkcję obserwatorów. Nieprzyjaciela spodziewają się za kilka godzin, więc niech sobie wojsko trochę pośpi. Po pół godzinie obserwatorzy widzą na horyzoncie jakiś ruch. Wszyscy skupiają wzrok w tym kierunku. Teraz już nie wiadomo, czy tam rzeczywiście coś się działo, czy to było złudzenie. Po kilku minutach słychać pojedyncze, dalekie wystrzały. Obecnie przez lornetki widać już wyraźnie, że nieprzyjaciel jest w odległości trzech kilometrów od polskiej pozycji, a więc daleko poza zasięgiem broni strzeleckiej. Dowódcy budzą wojsko. Wozów z amunicją nie widać, a żołnierze mają tyle naboi, ile mieści się w ładownicach, to znaczy każdy powinien mieć w sześciu ładownicach dziewięćdziesiąt ładunków. Faktycznie średnio mają po sześćdziesiąt. Wzdłuż transzei podawany jest rozkaz: „celownik 3! Celować w pas! Nie strzelać bez rozkazu!”. Teraz już nieuzbrojonym okiem widać tyralierę rosyjską. Czerwonoarmiści znajdują się około półtora kilometra od polskich pozycji, ale ich szyk jest rozciągnięty. Pojedynczy żołnierze idą daleko od siebie. Na polskiej pozycji wzrasta napięcie. Jednak nie jest to strach. Normalny stosunek w natarciu powinien wynosić: trzech nacierających na jednego broniącego się. A tymczasem, według polskiej oceny nacierających jest tylu, ilu Polaków broniących pozycji. Sytuacja zmienia się jednak diametralnie. Nieprzyjaciel wchodząc między jeziora z konieczności ścieśnia szeregi. Po chwili już nacierają w trzech tyralierach, jedna za drugą. Jest ich coraz więcej. Gdy czołowa linia atakujących osiąga odległość siedmiuset metrów Polacy otwierają ogień. Nieprzyjaciel jest ciągle poza polem skutecznego rażenia. Oficerowie krzyczą: „Przerwać ogień!” to jednak nic nie pomaga, strzałów jest coraz więcej. Dowódcy rozumieją, co się świeci, przecież Polacy za chwilę wyczerpią całą amunicję. Następnie Rosjanie zarżną bezbronnych żołnierzy. Jedyną radą jest natychmiastowy kontratak. Dowódca batalionu, 66-letni kapitan, który przez całe życie służył w pruskiej armii, zamiast komendy: „Bagnet na broń!” krzyczy: „Bajonet auf”, ale Polacy doskonale rozumieją, o co chodzi. Słychać szczęk zakładanych bagnetów i komendę: „Powstań! Naprzód, krokiem marsz!”. Polacy zrywają się, wybiegają z rowu i formują tyralierę. Nieprzyjaciel znajduje się w odległości sześciuset metrów. Teraz Moskale oddają pojedyncze strzały podchwytowe. Taka strzelanina ma na celu jedynie wywołanie efektu psychologicznego, a z dystansu sześciuset metrów jest w ogóle nieszkodliwa. Jednak wśród żołnierzy robi to wrażenie. Polska tyraliera postępuje równym marszem do przodu, ale wszyscy zaczynają się bardzo bać. Jednak jest to dziwny rodzaj strachu. Moskali jest znacznie więcej niż Polaków, a każdy krok przybliża do śmierci. Strach rośnie do monstrualnych rozmiarów, aż dziwne, że to przeogromne uczucie wypełniające całe ciało nie zabija człowieka swoją siłą. Odległość zmalała do czterystu metrów. Moskale zaczynają gęsto strzelać. Już kilku Polaków upadło. Strach, który przedtem już był ogromny, teraz przekracza ludzkie wyobrażenie. Jednak polska tyraliera się nie załamuje. Nagle coś zaczyna się dziać w szeregach nieprzyjaciela. Środkowe wybrzuszenie sowieckiej tyraliery przerzedza się. To część żołnierzy zaczyna uciekać. W ostatnim szeregu idą funkcjonariusze GPU z nagantami, więc do tyłu uciekać nie mogą, dlatego sowieci uciekają na boki, kryjąc się za plecami kolegów. Już nie ma rosyjskiej tyraliery. Na obu brzegach jezior czernieją dwie kupy radzieckiego wojska. Gdyby Polacy mieli CKM-y, mogliby wytłuc Moskali w ciągu kilku minut. Ale nie mają, bo według wszelkich przewidywań natarcie miało nastąpić dopiero wieczorem. Tak, więc winę za brak broni maszynowej ponoszą bolszewicy. W lewej grupie Moskali oficerowie próbują podnieść żołnierzy do dalszego ataku, ale prawa strona już ucieka. Polacy krzyczą „Hura!” i przechodzą z marszu do biegu. Po krótkiej pogoni bolszewicy znikają. Wśród Polaków euforia. Wszyscy chcą opowiadać o swoich przeżyciach. Niestety brak słuchaczy. Żołnierze tworzą grupy, a oficerowie szablami te grupy rozganiają. Wszyscy się śmieją. W końcu pada komenda: - Padnij! Kopać wnęki. Żołnierze powoli zasypiają. Oficerowie krzyczą, kopią w podeszwy, ale to nie daje żadnego rezultatu. Nadjeżdża konny łącznik i informuje o sytuacji. Natarcie bolszewickie się załamało. Teraz nasze kontrnatarcie z flanki grozi bolszewikom odcięciem i dlatego oni tak szybko uciekają. Trzeba natychmiast poderwać wojsko i kontynuować pogoń, bo jak tylko bolszewicy się od nas oderwą, to natychmiast się okopią. Pada komenda: - Powstań, naprzód marsz! Polacy idą pofałdowaną łąką, ograniczoną z lewej strony lasem. Las wchodzi zakosami w łąkę. Zza kolejnego zakosu odzywa się rkm sowiecki. Cały polski batalion strzela do jednego gniazda zużywając resztki amunicji. polscy oficerowie krzyczą: - Przerwać ogień! Jeden z obsługi erkaemu jest zabity drugi ranny. Dowódca trzeciej kompanii, w której służy Bolek wzywa go jako tłumacza. Po przesłuchaniu rannego żołnierza zostaje on oddany pod opiekę Bolkowi. Za następnym zakosem lasu stoi jedenastu bolsze- wików. Teraz Bolek prowadzi już dwunastu jeńców. Prędkość naszego natarcia spada do dwóch kilometrów na godzinę. Oficerowie zatrzymują tyraliery, a Bolek dostaje rozkaz odprowadzenia jeńców do dowództwa pułku. Jest to ładnych parę kilometrów, Bolek jest piekielnie zmęczony. Wreszcie po długim, męczącym marszu dociera do dowództwa pułku. Po chwili wchodzi do zabudowań jakiegoś folwarku, gdzie mieści się sztab. Przez podwórze przechodzi właśnie major Kalina oficer z dowództwa dywizji, który w jakichś sprawach znajduje się teraz w sztabie pułku. Widzi Bolka prowadzącego dwunastu jeńców, podbiega do niego i pyta: - To ty sam wziąłeś wszystkich do niewoli? - Melduję posłusznie, że oni sami się pchali do niewoli. - Dobrze, dobrze nie bądź taki skromny. Jeńcy zostają odprowadzeni, a major Kalina zabiera Bolka na swoją kwaterę, aby ugościć bohatera. Wprowadza go do izby, gdzie całym wyposażeniem jest stolik artyleryjski i łóżko majora. Bolka sadza przy stoliku, a sam wychodzi do sąsiedniej izby, aby przygotować przyjęcie. Zapasy środków spożywczych, jakie posiada pan major składają się z jednej puszki sardynek, chleba sprzed trzech dni i resztek wódki w butelce półlitrowej. Major przynosi to wszystko do pokoju, w którym pozostawił Bolka, ale pokój jest pusty. Po dłuższych poszukiwaniach okazuje się, że Bolek zasnął i spadł z krzesła na podłogę. Zostaje przywołany ordynans pana majora i we dwóch przenoszą Bolka na łóżko. Nakrywają kocem i Bolek natychmiast zasypia. Po pięciu godzinach major go budzi. Bolek zrywa się z łóżka staje na baczność i chce się meldować, ale widzi, że oczy majora robią się okrągłe jak talary. Idąc za jego wzrokiem patrzy na poduszkę. Cała poduszka jest zakrwawiona. - Dlaczego baranie nie powiedziałeś, że jesteś ranny?. W moment później zjawiają się dwie sanitariuszki i bandażują Bolkowi głowę rozciętą na długości piętnastu centymetrów. Pewnie dostał szablą – myśli major. Po chwili Bolek solidnie obandażowany siedzi przy stole. Major otwiera sardynki i zaczyna się uczta. Z trzech osób będących w izbie tylko Pan Bóg wie, jak doszło do zranienia Bolka. A sprawa wyglądała zupełnie prozaicznie. Bolek siedział przy stoliku artyleryjskim, który jest obity blachą, aby można do niej równo przykleić mapę białkiem jaja kurzego. Blacha na bokach jest poodrywana. Kiedy Bolek zasnął, spadając z krzesła o tę blachę rozciął sobie głowę. Po zakończonej uczcie major mówi: - Teraz musisz wracać do kompanii, ale już moja głowa w tym, żeby nagroda cię nie minęła. Za godzinę rusza wóz z amunicją, a więc do kompanii pojedziesz na tym wozie. Droga powrotna odbyta na wozie amunicyjnym trwa krótko. Na miejscu okazuje się, że bataliony są w całkiem innym miejscu, niż to, w którym Bolek rozstał się z jednostką. Polacy zalegają na brzegu lasu. Przed nimi szeroka łąka. Słońce świeci od strony Polaków. Według raportu otrzymanego przez dowódcę batalionu, w którym służy Bolek ci Moskale, którzy uciekali niedawno przed naszym wojskiem po starciu między jeziorami to tylko część cofającej się armii bolszewickiej, a więc prawdopodobnie wojsko polskie znajduje się miedzy dwoma formacjami cofających się czerwonoarmistów. Po niecałej godzinie przewidywania te sprawdzają się. Na łąkę wchodzą tyraliery kozackie. Kozacy maszerują nie wprost na Polaków zalegających brzeg lasu, lecz skośnie do ich linii. Znajdują się w odległości około czterystu metrów a słońce świeci im w oczy. Polacy kładą celny ogień z broni strzeleckiej, bo innej nie mają. Kozacy patrząc pod słońce nie widzą polskich stanowisk, więc nie odpowiadają ogniem tylko przyśpieszają kroku. Po chwili znikają z pola widzenia polskich żołnierzy. Oficerowie ostrzegają, aby nikt nie ważył się podnieść oraz by zachować bezwzględną ciszę. Daleko na przedpolu w odległości sześciuset metrów przesuwają się sylwetki ostatnich Kozaków. Bolek i wszyscy inni żołnierze dwóch sąsiadujących ze sobą kompanii leżą dobrze ukryci w wysokim poszyciu leśnym. Czas mija, skowronki śpiewają, nic się nie dzieje. Żołnierze czują się zupełnie bezpiecznie. Sjesta trwa. Nagle w odległości zaledwie trzydziestu metrów widać buty następnej kozackiej tyraliery. Za pierwszą posuwa się druga. Te tyraliery, tak jak i poprzednie maszerują skośnie do skraju polskiej obrony. Polacy leżąc na ziemi widzą tylko buty kozackie, które są coraz bliżej i bliżej. Na szczęście dla Bolka wchodzą w las w miejscu gdzie zalega sąsiednia kompania. Słychać krzyki, pojedyncze strzały a później wrzaski polskich żołnierzy dobijanych bagnetami. Żołnierze z kompanii Bolka nie niepokojonej przez atakujących kozaków starają się ukryć wręcz pod ziemią. Wydaje się im, że nawet bicie serca może dojść do uszu kozaków. Ale tak oczywiście się nie dzieje. Po chwili wszystko ucicha. Dowódca kompanii Bolka podnosi swoich żołnierzy i kieruje ich w miejsce gdzie przed chwilą rozegrała się tragedia. Sytuacja jest bardzo groźna, w każdej chwili można spodziewać się nadejścia następnych pododdziałów sowieckich. Udziela się pomocy rannym. Nie ma czasu na grzebanie zabitych. Kompania Bolka i niedobitki z sąsiedniej kompanii wycofują się w głąb lasu. Wojsko kryje się w wysokich krzewach leszczyny, ale napięcie po przeżytej tragedii jest tak duże, że nikt nie śpi. Mijają minuty, ptaki zaczynają śpiewać a to informuje, że w pobliżu nikogo nie ma. Mijają godziny, wreszcie zostają wysłani obserwatorzy na brzeg lasu. Po chwili meldują, że widać jakieś wojsko. Okazuje się, że to pierwsza kompania z ich batalionu, która zmyliła kierunek i dopiero teraz dociera do dwóch pozostałych. Batalion nie posiada żadnych informacji, ani o położeniu wojsk nieprzyjaciela ani o pozycji własnej służby tyłów a łączność z kwatermistrzostwem pułku warunkuje prowadzenie wszelkich działań bojowych. Nagle w odległości dwóch kilometrów pojawia się polski konny łącznik. Oficerowie strzelają z pistoletów ażeby zwrócić uwagę łącznika na siebie. Łącznik słysząc wystrzały przyśpiesza biegu i po chwili znika z pola widzenia. Ponieważ należy przy- puszczać, że łącznik po dostarczeniu meldunku będzie wracać tą samą drogą, a więc jedna kompania rozstawia się w poprzek przewidywanej drogi powrotu łącznika. Po upływie pół godziny rzeczywiście łącznik wraca i zostaje zatrzymany. Po doprowadzeniu do zastępcy dowódcy batalionu wręcza mu mapę, a następnie po nakreśleniu pozycji wojsk własnych przekazuje rozkaz:. „Wszystkie pododdziały, a więc także wasz batalion ma szybkim marszem wyjść na spodziewany kierunek odwrotu wojsk sowieckich grupy północ, rozwinąć się w poprzek osi marszu i zablokować ten kierunek”. Batalion formuje kolumnę marszową i marszem ubezpieczonym pokonuje szesnaście kilometrów. Po osiągnięciu nakazanej pozycji rozwija się w poprzek spodziewanej osi marszu nieprzyjaciela i przechodzi do obrony. Oznacza to, że każdy żołnierz musi wykopać wnęk strzelecki, zamaskować go i pozostawać w pełnej gotowości bojowej. Żołnierze są bardzo zmęczeni szybkim marszem. Na zmęczenie fizyczne nakładają się tragiczne wspomnienia niedawnego boju. Ponaglani „łagodnymi” słowami dowódców, z których co drugie słowo zaczyna się od litery „k” w końcu wykonują wnęki i maskują się. Niestety ostatnia część rozkazu to jest zachowanie pełnej gotowości bojowej nie zostaje wykonana, o czym świadczy głośne chrapanie. Dowódcy biegają wzdłuż linii obrony. Kopią żołnierzy w podeszwy butów. Przemawiają do nich najczulszymi słowami. Niektórzy strzelcy odpowiadają nawet „tak jest, wedle rozkazu” i śpią dalej. Sytuacja jest bardzo groźna. bo wojska sowieckie wycofują się niezwykle szybkimi marszami. Bój może się rozpocząć w każdej chwili. Zastępca dowódcy batalionu wzywa dowódców kompanii na naradę i od razu rzeczowo bez zbędnych wstępów zaczyna. - Jak panowie wiecie, już w XV wieku specjaliści od taktyki zauważyli, że każdy człowiek, a więc także oficer ma oczy umieszczone z przodu. Z tego powodu dowódca pododdziału, aby mógł nim skutecznie dowodzić musi się znajdować z tyłu. W tej chwili musimy ubezpieczyć batalion przez wysunięcie do przodu obserwatorów. Tych naszych śpiących susłów nie ma sensu wysyłać do przodu, bo będą spali tam tak samo dobrze jak śpią tutaj. W tej sytuacji zmuszony jestem złamać poprzednio wymienioną zasadę. Musimy, panowie, sami ubezpieczyć nasze wojsko. Jest nas czterech, dwóch niech pójdzie dwa kilometry do przodu, ja zabezpieczę lewą flankę, a dowódca trzeciej kompanii prawą. Wykonać! Jest rzeczą oczywistą, że dowódcy są dwa razy bardziej niewyspani od swoich podkomendnych. W momencie, kiedy żołnierzom pozwala się udać na spoczynek oficerowie piszą raporty, są wzywani na odprawy oraz wykonują szereg innych zajęć związanych z dowodzeniem. Oficerowie rozchodzą się, zajmują stanowiska obserwacyjne, a po chwili oczy same im są zamykają. Czas płynie, po niebie płyną obłoki, w trawie śpiewają koniki polne, jest ciepło i przyjemnie. Nagle słychać tętent konia. To łącznik z dowództwa pułku szuka polskiej linii obrony. Budzi pierwszego napotkanego żołnierza i pyta o dowódców. Oczywiście żołnierz nic nie wie, drugi to samo, trzeci też. Wreszcie łącznik zdejmuje z pleców karabinek kawaleryjski i strzela kilkakrotnie w powietrze. Po chwili oficerowie wracają na linię obrony i otaczają łącznika. Rozkaz brzmi: „Zwinąć obronę, wycofać wojsko trzy kilometry do tyłu, tam jest wieś i tam należy zakwaterować batalion na noc”. Wojsko po dwóch godzinach snu mając w perspektywie kolację oraz wypoczynek, stosunkowo dobrze maszeruje. Po zjedzeniu czegoś pośredniego pomiędzy grochówką i gulaszem, pluton, w którym służy Bolek zostaje zakwaterowany w stodole. Jest to olbrzymia stodoła wysłana sianem. W jednym kącie stoi stłoczone stado owiec. Żołnierze kładą się na sianie i natychmiast zasypiają. Po chwili owce ochłonęły z przerażenia i zaczynają skakać po całej stodole, posypując bohaterów bobkami oraz polewając swoim aromatycznym moczem. Bolek przed zaśnięciem po raz pierwszy konstatuje, że wojna wygląda zupełnie inaczej niż to sobie wyobrażał. Nigdy nie przypuszczał, że wszelkie doznania wojenne można podzielić na straszne i rozkoszne. Do pierwszej grupy należą: straszny strach, straszne wszy, straszne zmęczenie i straszny brak snu. Cała reszta jest samą rozkoszą. A więc, każde jedzenie porównać można tylko do boskiej ambrozji, a jedzenie ciepłe jest jeszcze o wiele lepsze. Sen jest niewyobrażalną rozkoszą. Uczestniczenie we wszelkich działaniach wspólnoty żołnierskiej, co opiera się na szczerej koleżeńskości, jest też ogromnie przyjemne. Ale największą rozkosz sprawia myśl o końcu wojny i demo- bilizacji. Bolek zasypia i śni o tej największej rozkoszy. Dla niego koniec wojny, to: Lwów, rodzice, rodzeństwo, no i oczywiście Hania. Szybko mija letnia noc. Przez szpary w ścianach stodoły do wnętrza wdzierają się ostre promienie wschodzącego słońca. Przed stodołę zajeżdża wojskowy wóz zaprzęgnięty w gniade konie. Z kozła zeskakują dwa „kanarki”. Tak w wojsku nazywa się żandarmów ze względu na ich żółte otoki. Jeden z żandarmów ma dwa metry wzrostu i sto dwadzieścia kilogramów żywej wagi. Drugi jest troszkę od niego wyższy. Kanarki otwierają wrota od stodoły. Z ciemnego wnętrza uderza w nich z siłą tajfunu odór zgniłego ludzkiego potu pomieszany z zapachem owczych szczyn. Po krótkiej utracie przytomności kanarki mężnie wchodzą do wnętrza stodoły. Po chwili potrzebnej na oswojenie się z ciemnością i zapachem żandarm kopie w wystające z siana buty i pyta: - Który z was nazywa się Bolesław Tarłowski? Żołnierz odpowiada: - Odpierdol się - i śpi dalej. Dwóch następnych odpowiada podobnie. Teraz żandarmi przystępują wspólnie do drugiej fazy przesłuchania. Łapią następnego żołnierza za nadgarstki, odwracają się do siebie plecami, przerzucając ramiona biednego żołnierza przez własne barki i zaczynają podskakiwać. Żołnierz czuje, że za chwilę wyrwą mu ręce, więc prosi: - Panowie puśćcie mnie, zrobię co chcecie, tylko nie urywajcie mi rąk. Żołnierz dostaje polecenie odszukania Bolesława Tarłowskiego, a żandarmi wychodzą na zewnątrz, aby uniknąć śmiertelnego zatrucia atmosferą wnętrza stodoły. Po chwili żołnierz prowadzący poszukiwania z wnętrza stodoły melduje, że odnalazł właściwego faceta. Żandarmi wchodzą. Jeden bierze delikatnie Bolka pod pachy, drugi pod kolana, wynoszą go ze stodoły a następnie na komendę: „Raz, dwa, trzy” wrzucają do wnętrza wozu. Zanim jeszcze Bolek zdążył policzyć, które kości ma na pewno złamane wóz rusza i po chwili wjeżdża na leśny dukt. Droga poprzegradzana jest korzeniami drzew wystającymi ponad jej poziom. Konie pędzą galopem. Bolek obija się o twarde deski wozu. Więc prosi: - Koledzy zwolnijcie trochę, bo mnie zabijecie. Jeden z żandarmów siedzących na miękkim siedzeniu odwraca się i mówi. - Dobra, jeśli odpowiesz prawidłowo na nasze pytanie. Powiedz, jaki środek lokomocji jest najlepszy na polskie drogi? - Nie wiem. Zwolnijcie, bo już nie wytrzymam. - A, widzisz gówniarzu, nie znasz się na tym. Otóż zapamiętaj, że na polskie drogi najlepszym środkiem lokomocji jest aeroplan, czyli samolot. Oba kanarki zanoszą się śmiechem ze świetnego dowcipu, ale jednak zwalniają. - Dokąd mnie wieziecie? - Do dywizji. - Ale w jakim celu? - W dywizji jest dzisiaj sąd polowy, już dwóch zakopaliśmy, ale został jeszcze jeden dół, zapewne dla ciebie. - A powiedzcie, kto kazał mnie przywieść? - Major Kalina, ale jaka ci różnica? Po długiej podróży wóz wjeżdża na teren zabudowań folwarcznych, gdzie rezyduje dowództwo dywizji. Kanarki każą się zameldować Bolkowi w sztabie dywizji i wskazują właściwy budynek. Bolek idzie, ale zanim osiągnął drzwi, już krzyczy do niego major Kalina. Podchodzą do siebie. Bolek chce salutować. Major Kalina podaje mu rękę i równocześnie odskakuje jakby został oparzony. - Człowieku, czym ty tak strasznie śmierdzisz? - Melduję posłusznie panie majorze, że owce mnie obszczywały. W tym momencie podchodzi do nich lekarz pułkowy i jeszcze jakiś oficer. Zaczynają radzić, co należy zrobić. W końcu lekarz pułkowy decyduje. - W tym stanie ten żołnierz nie może stawać do odznaczenia, musimy go w coś przebrać. -Ale, w co? Trzeba wyfasować dla niego mundur. Po chwili Bolek otrzymuje łopatę i rozkaz udania się za stodołę. Tam kopie dół, rozbiera się do naga, wrzuca wszystkie części swej garderoby do dołu, zasypuje go i stoi goły jak święty turecki. Przychodzi dwóch żołnierzy. Przynoszą mu bieliznę i mundur. Mundur jest oficerski, bo innego nie było. Po pół godziny w obecności pocztu sztandarowego dywizji i całej dywizyjnej generalicji odbywa się dekorowanie żołnierzy różnymi odznaczeniami. Faktycznie krzyży i medali nie ma, w związku z tym przypina im się tylko baretki. Niezwykle miłym akcentem całej uroczystości jest informacja, że wszyscy odznaczeni otrzymają trzy dni urlopu. Na zakończenie cała grupa oficerów dywizji idzie wzdłuż szeregu odznaczonych, podają im rękę, gratulują i z każdym zamieniają kilka słów. Właśnie Bolkowi podaje rękę jakiś stary, siwy podpułkownik. Pan pułkownik mówi z wyraźnym wschodnim zaśpiewem. Pyta Bolka: - Znaczy si, a ty skąd? - Melduję posłusznie, że ze Lwowa. Pułkownik zwraca się do pisarza. - Znaczy si, jemu trza dać pięć dni, bo nie zdąży. Po zakończeniu uroczystości jeszcze mała wódka z majorem Kaliną. Po wypiciu major mówi do Bolka. - Tu obok jest namiot z pryczami, odpocznij sobie z godzinkę, dwie, a ja cię zbudzę jak będzie odjeżdżał wóz pocztowy do najbliższej stacji kolejowej, to cię odwiozą. Bolek kładzie się na pryczy, ale w żaden sposób nie może zasnąć. Nigdy w najśmielszych snach nie przypuszczał, że zobaczy Lwów tak szybko. Wreszcie do namiotu wchodzi major Kalina. Bolek staje na baczność, Kalina bierze go w ramiona, ściska i mówi: - No jedź i wracaj zdrowo. Wielka szkoda, że brat Bolka Kazik, z którym przewędrował pół świata, służy w innym batalionie i w ogóle nie wie, że Bolek jedzie do Lwowa. Gdyby wcześniej było to wiadome mógłby przynajmniej przywieść list od brata. Podróż wozem trwa trzy go- dziny. Bolek cały czas myśli o bliskim już spotkaniu z rodziną. Wreszcie stacja kolejowa. Melduje się u komendanta stacji, pokazuje kartę urlopową i pyta, kiedy będzie pociąg. Pan porucznik rozkłada ręce. - Jeden Pan Bóg to wie. Na pociąg trzeba było czekać sześć godzin, wreszcie przyjechał. Jest to eszelon wojskowy, złożony w większości z towarowych wagonów. Prawie wszystkie wagony załadowane są uszkodzonym sprzętem artyleryjskim. W dwóch wagonach jadą ranni. Tylko jeden osobowy wagon zarezerwowany jest dla kierownika eszelonu i nielicznych pasażerów. W przedziale, do którego wszedł nasz urlopowicz siedzi tylko jedna osoba. Jest to ksiądz, tak zwany kapelan czasu wojennego. Tą nazwą określano księży, którzy zgłosili się do wojska a nie było dla nich ani etatu w jednostkach ani nawet umundurowania. Bolek grzecznie powiedział: „Niech będzie pochwalony”. Ksiądz odpowiedział i zajął się studiowaniem brewiarza. Zanim pociąg ruszył do przedziału wprowadzono jeńca. Był to sowiecki lejtnant pilnowany przez dwóch konwojentów. Po chwili oficer nie śmiało zwrócił się do Bolka. - Skażicie, jest u was cigareta? Znaczy sie papierosa. Bolek go poczęstował, a kiedy się okazało, że płynnie włada językiem rosyjskim, oficer trochę się ośmielił. Po krótkiej grzecznościowej konwersacji Bolek zapytał go: - Dlaczego służycie w sowieckiej armii? - O, to bardzo długa historia. Ale chętnie wam, to znaczy panu opowiem. W języku rosyjskim słowo pan, czyli bariń jest bardzo rzadko używane. Prawdopodobnie oficer nie chciał Bolka obrazić zwracaniem się per „wy”. Po chwili zaczął opowiadać swoją historię. ”Nazywam się Aleksandr Stiepanowicz Kazniecow. Urodziłem się na biednej syberyjskiej wsi w pobliżu dóbr grafa Łomianskawo. Gdy miałem sześć lat był wielki nieurodzaj i moi rodzice umarli z głodu, ja przeżyłem. Przez lato żywiłem się tym, co można było ukraść w ogrodach i sadach. Gdy zaczęły się chłody jesienne nocowaliśmy z kilkoma innymi bezdomnymi dziećmi w stogach siana, a kiedy już tam nie dało się wytrzymać przenieśliśmy się do stodoły. Rano zbudziłem się i byłem tak przemarznięty, że nie mogłem ruszyć ani ręką ani nogą. Zacząłem krzyczeć ze strachu. Znalazł nas gospodarz, mnie wziął do izby, rozgrzał, żona mnie umyła, zawołali nawet znachora i jakoś się wylizałem. Do końca zimy siedziałem u nich, dawali mi jeść. Na przednówku sami moi gospodarze nie mieli co jeść, więc poszedłem znowu kraść po ogrodach i sadach. Pamiętam, jak zawsze przed zaśnięciem myślałem o tym czy jutro znajdę znowu coś do jedzenia.. Przez pewien czas dostawałem resztki jedzenia z ochronki, która była przy cerkwi. Ten, kto nie przeżył takiego głodu nie zrozumie jaka to męka, a tym bardziej dla małego dziecka. Przez lato jakoś przetrwałem. Jesienią zostałem zatrudniony we młynie. Pracowałem przy praniu i trzepaniu worków. Najgorsze było trzepanie. Po kilku godzinach pracy nie można było oddychać, człowiek kaszlał bez przerwy. Jednak za zarobione pieniądze miałem tyle chleba, że nigdy głodny nie chodziłem, a co równie ważne, spałem na stryszku nad pralnią, gdzie było bardzo ciepło. Pod koniec zimy moje płuca były już tak zatkane pyłem z worków, że nie nadawałem się do pracy i znowu musiałem sam zatroszczyć się o wyżywienie, co na przed- nówku nie było łatwe. Trochę pomagali mi koledzy, którzy nie byli w tak złym stanie zdrowia. Wreszcie w ogrodach pokazały się warzywa i było trochę lżej. Tak dotrwałem do czerwca. W piękny czerwcowy dzień poszedłem się wykąpać w jeziorze. Wykąpałem się i trochę zmarzłem, wylazłem z wody położyłem się wśród nadbrzeżnych krzewów wikliny wystawiając całe ciało na działanie słońca. Zimno niedawnej kąpieli powoli przemieniało się w rozkoszne ciepło czerwcowego upału. Po chwili zauważyłem, że od strony zabudowań grafa Łomanskawo idą jakieś dwie postacie. Gdy się trochę zbliżyli rozpoznałem generała Hryńskiego z jego ordynansem Wanią i najmłodszą latoroślą rodu grafów Łomanskich. Generał był szwagrem grafa, czyli bratem rodzonym jego żony. Był to stary kawaler. Najmłodszego synka siostry, który miał niespełna cztery lata i wszyscy nazywali go Tycio, kochał ponad wszystko. Siostra często żartowała, że brat generał przyjeżdża nie do nich tylko do Tycia. Przodem szedł generał z Tyciem, którego trzymał za rączkę, a parę kroków za nimi szedł ordynans Wania niosąc kolorowy leżak. Generał kazał ustawić leżak w cieniu rosochatej wierzby. Siadł na nim, później w pozycji pół leżącej zaczął drzemać. Ordy- nans opiekował się dzieckiem. Tycio biegał w pobliżu brzegu jeziora, zbierał kamienie, podbiegał do brzegu i rzucał z całej siły kamień do wody. Plusk tym wywołany bardzo cieszył dziecko. Zabawa ta trwała dość długo i ordynans poczuł, że go bolą nogi. Więc podszedł do pobliskiej wierzby, usiadł pod nią oparł się plecami o pień, nabił fajkę i zapalił. Tycio co chwilę znajdował jakiś nowy ciekawy obiekt. A to żaba skoczyła, a to ważka przeleciała, wszystko go bawiło. Stary generał głośno chrapał a po chwili także jego ordynans zdrzemnął się, fajka mu zgasła. Tycio podbiegł do drewnianej kładki, która od brzegu biegła kilkanaście metrów w kierunku środka jeziora. Dziecko wbiegło na kładkę i zaczęło przytupywać. Odgłosy, jakie wywoływały rozhuśtane deski kładki bardzo go bawiły. Tycio śmiał się na głos i przytupywał. Po chwili pobiegł na sam koniec kładki, gdzie na słupkach umieszczone były błyszczące, mosiężne pierścienie służące do cumowania łódek. Tycio chciał dotknąć pierścienia, stracił równowagę i chlup do wody. Chlupot spowodowany upadkiem do wody małego ciałka nie był większy od hałasu powodowanego przez wrzucane do wody kamienie. Nic, więc dziwnego, że ani ordynans Wania ani znajdujący się o wiele dalej generał nie obudzili się. Ja to widziałem z odległości trzydziestu metrów. Pędem pobiegłem na kładkę, wskoczyłem do wody i wyciągnąłem malca ponad powierzchnię wody. Po mrugających oczach widziałem, że dziecko jest przytomne, ale tak się zachłystnęło wodą, że nie mogło oddychać. Już nie próbowałem wskoczyć na kładkę tylko przebiegłem przez wodę do brzegu i pędem do generała. Na mój wrzask generał się zbudził i od razu zorientował się w sytuacji. Złapał dziecko za nogi, uniósł w powietrze i zaczął potrząsać. Słup wody w żołądku i przełyku swoim ciężarem spowodował wymioty i Tyciowi wrócił oddech. Generał przytulił dziecko do piersi i długi czas nie chciał go wypuścić, zresztą malec wcale się o to nie dopraszał. Był przestraszony i mimo że nic mu nie groziło ciągle powtarzał: „Diadia bieliegi mienia - wujku ratuj mnie”. Kiedy emocje trochę opadły generał zainteresował się nieobecnością ordynansa i wrzasnął: „Wania dawaj siuda”. Wania nie świadomy tego, co się stało przybiegł natychmiast i stanął na baczność. - Szto ty diełał? - Gienierał izwinitie, ja spał. Generał przez chwilę patrzył spokojnie na ordynansa, a następnie rozkazał: - Biegnij do majątku i przynieś mój rewolwer. Wania pobiegł, a generał wziął nas obu za ręce i powoli poszliśmy w kierunku zabudowań folwarcznych. Nad jeziorem został samotny przewrócony kolorowy leżak, a w krzakach moje łachy. Byłem tylko w krótkich kalesonach, w których było więcej dziur niż płótna. W połowie drogi do majątku spotkał nas zadyszany Wania, niósł pas, kaburę i rewolwer. Generał się zatrzymał, wziął to wszystko od ordynansa, wyjął z kabury naganta i z odległości półtora metra strzeli prosto w czoło Wani. Wania upadł, generał podszedł, butem odwrócił głowę Wani sprawdził czy dobrze trafił, schował rewolwer do kabury, kaburę razem z pasem założył na ramię, wziął nas znowu za ręce i wróciliśmy do majątku. Od tego dnia moje życie się zmieniło. Głód, strach w czasie dokonywanych kradzieży, przemarzanie nocą, praca ponad siły, wszystko to odeszło w przeszłość. W majątku traktowano mnie jak bohatera. Naprzód zaprowadzono mnie do kuchni, gdzie dziewczyny kuchenne mnie umyły a następnie przebrały w ubranka starszych synów grafa, którzy już z tych ubranek powyrastali. Następnie w kuchni na stole zjawiła się cała góra najrozmaitszych słodyczy. Niektórych z nich w ogóle nie umiałem nazwać. Zacząłem się tym napychać. Na szczęście stara ochmistrzyni widząc moje wygłodzone ciało i tą górę jedzenia, którą wkładam do brzucha przerwała to obżarstwo i dzięki temu nie umarłem na skręt kiszek. Mieszkałem w małym pokoiku w czworakach. W majątku codziennie pomagałem przy różnych pracach. Czasem nawet się nieźle zmęczyłem. Ale było to wielką rozkoszą w porównaniu z tą katorgą, jaką miałem we młynie. Wszyscy mnie lubili, a matka Tycia po prostu mnie rozpuszczała. I tak minęło lato, najszczęśliwsze w moim dziewięcioletnim życiu. Pod koniec sierpnia dowiedziałem się dość przykrej rzeczy. Otóż, od września mam chodzić do szkoły. Pierwsze tygodnie w szkole były bardzo trudne, ale szybko stałem się świetnym uczniem Może dlatego, że moi koledzy w klasie byli ode mnie o dwa lata młodsi. Ja rozumiałem, że nauka to jedyna droga, ażeby uniknąć tej strasznej nędzy, którą cierpiałem przez ponad dwa lata. Cały czas mieszkałem sam w czterometrowym pokoiku w czworakach. Cały czas jadałem wszystkie trzy posiłki w majątku razem ze służbą kuchni, i w miarę wolnego czasu starałem się pomagać we wszystkich tych zajęciach, które potrafiłem wykonywać. Za te dobrodziejstwa, jakie mnie spotkały żywiłem ogromną wdzięczność w stosunku do moich chlebodawców no i do generała. Szkołę ukończyłem z wyróżnieniem, ale to, co spotkało mnie najbliższej jesieni przechodziło w swoim ogromie wszelką wyobraźnię. Przyjechał generał i na samym wstępie powiedział, że załatwił mi miejsce w szkole kadetów. A więc będę carskim oficerem. Normalna szkoła średnia trwała cztery lata. Szkoła kadetów trwała pięć lat. Przez te pięć lat znosiłem wiele upokorzeń, bo koledzy, chłopcy z dobrych domów naśmiewali się ze mnie, ponieważ byłem synem chłopa. Ale to wszystko było mało ważne. Cały czas pamiętałem doskonale tą straszną poniewierkę, jaką przeszedłem w ciągu dwóch lat zanim generał wziął mnie do domu grafa. Byłem gotów znieść wszelkie upokorzenia i uczyć się bez przerwy dniem i nocą, byle tylko zostać oficerem, co dla mnie było szczytem kariery, którego nie osiągnął żaden mieszkaniec naszej wioski. Problematyka moralna, wyzysk w pracy jednego człowieka przez drugiego, właściwość lub niewłaściwość ustroju społecznego, te wszystkie zagadnienia w ogóle dla mnie nie istniały. Jedynym celem było zabezpieczenie bytu materialnego to raz, a po drugie osiągnięcie niebosiężnych szczytów, jakimi dla mnie było uzyskanie patentu oficerskiego. Po długich pięciu latach to przedziwne szczęście stało się moim udziałem. Ja dostałem przydział do pułku kozaków w stanicy nad samym Donem. Zaraz po pożegnalnym bankiecie, który odbył się w kasynie oficerskim w galowym mundurze pojechałem do moich dobroczyńców, rzuciłem się im do nóg i całowałem po butach za to wszystko, co dla mnie zrobili. W trzy dni później rozpocząłem służbę w pułku kozackim. Dzisiaj u nas się mówi, że ludzie, którzy rządzili Rosją Carską to same głupole. To jest oczywiście przesada. Głupków było dużo, ale też i mądrych ludzi było sporo. Carscy dostojnicy orientowali się, że siedzą na beczce z prochem i swoją despotyczną władzę muszą czymś ubezpieczać. Takim ubezpieczeniem były wojska kozackie. Kozacy, to warstwa, której carat stworzył niezwykle korzystne warunki materialne, a także dużą swobodę działania na terenach przez nich zamieszkałych. Oni naprawdę wiernie i z pełnym oddaniem służyli caratowi, i dlatego właśnie wojska kozackie a nie inne używane były do wszelkich pacyfikacji. Mój pułk używany był do wykonywania rzeczy strasznych. Pacyfikowano całe wsie. Stosowano odpowiedzialność zbiorową. Wymierzano kary chłosty, tak okrutne, że, część ludzi po takiej karze po prostu umierała. Ja na to wszystko patrzyłem i zrozu-miałem gorzką prawdę. Mnie udało się zabezpieczyć swój byt i osiągnąć wysoką pozycję społeczną oficera carskiej armii. Ale przecież jestem chrześcijaninem. Czy wolno mi spokojnie patrzeć na taką niesprawiedliwość. Kiedy umarli moi rodzice w naszej wiosce było siedmiu bjezprizornych. Do czasu, kiedy ukończyłem wiejską szkołę z tych siedmiu trzech zmarło z wycieńczenia i głodu. Ale bjezprizornych było ośmiu, bo doszli nowi. A ile takich dzieci żyjących na dnie nędzy było w całej Rosji? Przypomniał mi się także stary ordynans Wania i jego tragiczna śmierć. Nie mogłem sobie z tym wszystkim dać rady, w końcu poszedłem do popa. Pop wysłuchał opowieści o moich problemach moralnych, pomyślał chwilę i powiedział tak: - Ty głupi jesteś, a ja ci się nie dziwię, bo taki sam głupi byłem ja, jak byłem młody. Ale teraz jestem stary i wiem dużo więcej niż ty. I ja ci powiem dobrze. Ty nie zawracaj sobie głowy tymi sprawami, bo trafisz do piekła. Ty bacz żebyś dobrze służył Bogu i carowi i to wszystko, a filozofowanie to najlepsza droga do piekła. - Bat’ko naprawdę nie wiem, jak mam to zrobić. Jak mogę służyć Bogu a więc miłować bliźniego i równocześnie kazać moim kozakom, żeby na śmierć rózgami siekli Czeczeńców za to, że oni chcą żeby ich dzieci uczyły się w szkole w ich ojczystym języku. Pop coś jeszcze tam ględził, ale ja zrozumiałem, na czym polegają jego zasady moralne. Trzeba dbać o własny brzuch, własnego konia i o własną szablę. Wszystko inne to nie moja sprawa. Jak w czternastym wybuchła wojna poszedłem na front. To był mój obowiązek. I ja i moi żołnierze dawaliśmy z siebie, co tylko można i co z tego. Austriacy mieli mnóstwo artylerii my bardzo mało. Patrzyłem, jak moi ludzie szli do szturmu. Austriacy strzelali szrapnelami na odbitkę, pociski trafiały trzysta metrów przed szeregami naszej tyraliery, wyraźnie widać było obłoczki kurzu. Po odbiciu pocisk leciał ponad głowy naszych żołnierzy i tam wybuchał. Po każdym wybuchu w naszych tyralierach tworzyła się duża łysina, z której dochodziły jęki i wrzaski rannych. Ten kontrast, między męstwem naszych żołnierzy a zupełną bezskutecznością ich działań, w jakiś dziwny sposób uświadomił mi bezsens wojny. Mimo to, w dalszym ciągu wiernie służyłem będąc pewny, że jest to mój święty obowiązek. W końcu przyzwyczaiłem się do wojennej rzeczywistości. Jęki rannych i smród rozkładających się trupów stanowiły pewnego rodzaju normalność wojenną. Wreszcie nadszedł 4 czerwca 1916 roku, ruszyła nasz ofensywa. Od Łucka aż do Rumunii na całej linii frontu nasze wojska szły do przodu. I ja i inni młodsi oficerowie wszyscy byliśmy w euforii. Ale ta euforia trwała tylko do szesnastego czerwca i nasza ofensywa została zatrzymana. Pamiętam, jak rozmawiałem z naszym pułkownikiem. Pułkownik stał w wiejskiej chacie i nabijał fajkę. Podszedłem i odchrząknąłem, ale nie zwrócił na mnie uwagi. Więc po chwili powiedziałem: - Wasze błaharodie. - Nu szto - zapytał pułkownik nie patrząc w ogóle na mnie. Znowu odchrząknąłem i zacząłem nieśmiało. - Panie pułkowniku, ta nasza ofensywa była wspaniała, ale przecież znowu zatrzymaliśmy się. Czy można mniemać, że nasza ofensywa spełniła swoje zadanie. Pułkownik dokończył nabijania fajki, zapalił i dopiero wtenczas odpowiedział. - Oczywiście, że spełniła swoje zadanie. - Ale panie pułkowniku... Pułkownik nie zwracając uwagi na moje słowa powtórzył drugi raz: - Oczywiście, że spełniła swoje zadanie. Przecież na to, ażeby pomóc Austriakom Prusacy musieli przerzucić wiele jednostek z zachodu na wschód. A dzięki temu nasi sprzymierzeńcy mogli skutecznie zadziałać pod Verdun, nad Sommą i we Włoszech. Po tej rozmowie wreszcie zrozumiałem, że nasz rosyjski interes w całości podporządkowany jest celom polityki światowej, a mówiąc dokładnie celom polityki państw zachodnioeuropejskich, zaś Rosja jest tylko narzędziem. Wreszcie wybuchła rewolucja lutowa, carat się skończył i zaczęły się zupełnie inne czasy. Żołnierze całymi gromadami porzucali okopy i wracali do domów. Doszło do tego, że formowano całe pułki wyłącznie z oficerów i ja w takim pułku służyłem. Jeszcze za nim wybuchła rewolucja październikowa zaczęły do nas na front docierać hasła głoszone przez bolszewików a kiedy usłyszałem hasło „Ziemia chłopom, fabryki robotnikom, władza radom”, długo w nocy rozważałem sens tych słów i doszedłem do wniosku, że to jest właśnie takie hasło, pod którym powinni walczyć wszyscy uczciwi ludzie z całej Rosji. Niedługo później wstąpiłem do Armii Czerwonej. - I nie przerażało pana - zapytał Bolek - to morze krwi, które popłynęło w ramach waszej rewolucji. - W szkole oficerskiej uczono nas historii i ja wiem, że w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej popłynęło takie samo morze krwi. - Widzi pan tak się składa, że w czasie rewolucji 1917 roku byłem właśnie w Rosji i stąd wiem, że w czasie tej rewolucji bardzo wielu jej uczestników walczyło po jednej stronie, a następnie po drugiej, a później znowu zmieniali barwy z białych na czerwone lub na odwrót. We Francji takiego bezsensu napewno nie było w czasie ich rewolucji. Kazniecow długo milczał wreszcie powiedział. - Rzeczywiście bywało tak jak pan mówi i o mały włos i ja też walczyłbym po obu stronach, to znaczy naprzód razem z Białymi, a potem razem z Czerwonymi. Ja tego wytłumaczyć nie potrafię, ale jednak w końcu zapanowali ci. którzy chcą szczęścia dla wszystkich biednych ludzi na całym świecie. - I dlatego przyszliście tu i na terenie Polski zabijacie Polaków? - To prawda, taka jest wojna, ale ta wojna rozpoczęła się od tego, że wy przyszliście do nas i na naszej rosyjskiej ziemi zaczęliście zabijać naszych ludzi. Pociąg zwolnił i stanął. Konwojenci kazali wysiąść z wagonu lejtnantowi Kazniecowowi. Bolek zdążył jeszcze włożyć mu do kieszeni paczkę papierosów i tak się rozstali. Ksiądz zamknął brewiarz, zdjął okulary i dłuższy czas wpatrywał się prze- nikliwie w Bolka. W końcu powiedział. - Dziwię się, że pan tak mile gaworzył z tym bolszewickim pomiotłem. Ja pochodzę ze wschodu i w prawdzie dzisiaj już nie potrafię mówić po rosyjsku, to jednak zrozumiałem wszystko o czym żeście mówili i powiem szczerze, że byłem mocno zdumiony serdecznym tonem tej przyjacielskiej pogwarki. - Proszę księdza kapelana, ja przez ostatnie lata przewędrowałem Ukrainę, całą Rosję, byłem w Mandżurii, potem znowu w Rosji we Władywostoku potem w Japonii potem na Syberii. W czasie tych, raczej przymusowych podróży, poznałem przedstawicieli bardzo wielu różnych narodowości. Otóż w żadnym z tych krajów, które zwiedziłem nie spotkałem się z tak miłymi ludźmi i z taką serdecznością jak właśnie w Rosji. - Święta prawda, dziwne tylko, że ta dobroć i serdeczność nie przeszkadza temu narodowi na popełnianie najbardziej perfidnych zbrodni. Przy czym to, o czym opowiadał ten porucznik to ani w jednej dziesiątej części nie obrazuje tego, do czego Moskale są zdolni. Tak wymyślnych tortur, jakie stosowano za cara Piotra nie było nigdzie na świecie. - Ale czy ksiądz uważa, że ci bolszewicy w ogóle nie mają sumienia. - No cóż, nie znam sumienia tych bolszewickich bezbożników, ale od szesnastu lat jestem spowiednikiem i znam sumienie przeciętnego katolika. Jakże straszne musi być sumienie komunistycznego bandyty. Zresztą nie tylko o to chodzi. Problem polega na tym, że od czasów bitwy pod Grunwaldem włącznie, nie potrafimy wykorzystać żadnego z naszych zwycięstw w pełni możliwości politycznych. Ja wierzę, że my tę wojnę wygramy, ale znając moich rodaków nie przypuszczam, aby to był koniec komunizmu w Rosji. Jeśli w tej wojnie my ich nie wykończymy, to kiedyś w przyszłości oni wykończą nas. „Tertium non datur”. Jeśli dziś ich nie zniszczymy, to w przyszłości oni zajmą całą Polskę i trzeba im będzie lizać buty i chwalić wszystko co komunistyczne i klepać biedę. - Ksiądz kapelan traktuje te sprawy z pozycji jaką mu daje jego potężna wiara w Boga, a przez to nienawiść do ateistów. Ksiądz się uśmiechnął i pogłaskał Bolka po głowie. - Dziecko, mówisz same głupstwa, przecież ateiści to ludzie. Ja jestem katolikiem i nie wolno mi nienawidzić drugiego człowieka, a jeśli chodzi o moją wiarę to byłem jej stuprocentowo pewny jak długo nie poszedłem z moim batalionem do natarcia na bagnety. W czasie tego ataku tak się bałem, że o mało nie zemdlałem ze strachu. - To rzecz normalna. Każdy się boi w czasie natarcia. - O nie, nie każdy. Ten, kto ma mocną wiarę w Boga nie boi się śmierci, bo śmierć to przejście z tego padołu łez i rozpaczy do wiecznej szczęśliwości. - Widzę, że ksiądz ma baretkę odznaczenia, którego sama nazwa wskazuje, iż otrzymuje się je za męstwo wojenne, więc przypuszczam, że przełożeni księdza w pułku trochę mniej rygorystycznie ocenili działania księdza kapelana. - Ja dostałem to odznaczenie za siłę fizyczną. - Co to znaczy? - To znaczy, że wyniosłem na plecach rannego człowieka. Zresztą nie warto o tym mówić. Bolek pochodził z katolickiej rodziny. Wszystkie czynności religijne to jest pacierz rano i wieczorem, msza w niedzielę, chodzenie do spowiedzi i przyjmowanie komunii to były oczywistości nad którymi nie warto się zastanawiać. Zresztą Bolek nigdy nie wykazywał inklinacji w kierunku rozważań teologicznych. Teraz przypomniał sobie natarcie między dwoma jeziorami. Aż dziwne, że wtenczas kiedy się tak bardzo bał nie pomyślał o Bogu. Jednak o wiele bardziej frapujące były słowa wypowiedziane przed chwilą przez księdza kapelana. „Jeśli ktoś naprawdę wierzy w Boga, to nie może równocześnie bać się śmierci”. Wystarczy zawczasu się wyspowiadać i dzięki temu zyskać pewność, że w razie śmierci dusza pójdzie do nieba. Pociąg wlókł się powoli a Bolek siedząc na twardej ławce po raz pierwszy w życiu zastanawiał się nad sprzecznością między tym co głoszą księża a rzeczywistym stosunkiem ludzi, także księży, do kwestii życia i śmierci. Naprzeciw siedział kapelan, którego można było w każdej chwili zapytać o te sprawy. Jednak Bolek nie śmiałby dyskutować o takiej sprawie z kawalerem Virtuti Militari. Także szczerość i otwartość, z jaką ksiądz kapelan mówił o swoim strachu stanowiły barierę uniemożliwiającą dyskusję. Pociąg wlókł się w ślimaczym tempie. Bolek obawiał się, że cały urlop zużyje na to podróżowanie. W końcu poczuł senność, zwinął płaszcz używając go jako poduszki, położył się na ławce i zasnął. Gdy zbudził się był już jasny dzień. Pociąg stał w polu, po godzinie znowu ruszył. Wreszcie dociera od strony południowo-zachodniej do Tomaszowa. Tutaj trzeba było się starać o nowy środek lokomocji. Bolek idzie do dowództwa garnizonu, gdzie natychmiast zatrudniają go przy załadunku mundurów wojskowych na wozy konne. Po kilku godzinach tabor jest gotowy i wozy ruszają w kierunku Lwowa. Bolek leży mię- ciutko na mundurach, płaszczach i marzy. Marzy o Lwowie. Wreszcie zasypia. Wóz łagodnie kołysze i Bolek śni, że jest małym chłopcem, razem z rodzicami i rodzeństwem znajduje się w Janowie i bawią się w sadzie w chowanego z córkami Kru- kowskich. Po przespaniu około dziesięciu godzin kołysanie nagle ustało. Bolek wyłazi spod sterty mundurów i widzi w górze Wysoki Zamek. Jest już we Lwowie. Wyskakuje z wozu i biegnie znajomymi ulicami. Ale te ulice nie są tak całkiem znajome, są jakieś inne, brudne, osmolone. Wskakuje do tramwaju, jakieś panie ustępują mu miejsca. Bolek ma jeszcze zabandażowaną głowę i pasażerowie biorą go za ciężko rannego. Wreszcie przystanek, Bolek wyskakuje. Za najbliższym skrzyżowaniem w prawo ulica Ulmanów. Na skrzyżowaniu ten sam wyszczerbiony krawężnik. Tędy setki razy wjeżdżał na chodnik rowerem. Nareszcie drzwi od mieszkania. Bolek wbiega na korytarz i stamtąd prosto do salonu. Salon przerobiony jest na sypialnię. Na łóżku leży mama w szlafroku. Mama zdążyła tylko powiedzieć: - Bojda, Jezus, Maria - i już płacze. Dalej mówić nie może. Bolek przytula się, całuje mamę po rękach i w policzki. Z góry po schodach zbiegają siostry. Teraz one zaczynają Bolka ściskać i całować. Wreszcie wyswobodzony z siostrzanych uścisków urlopowicz pyta: - Gdzie jest tato? - Tato zmarł dwa lata temu. Zmarł nagle na wylew mózgowy. Bolek siada na łóżku koło mamy, głaszcze ją po rękach i płacze. Mama daje dyskretny znak siostrom żeby wyszły, ale Bolek to doskonale widzi. Siostry wychodzą. Bolek, myśli, że to po to ażeby mógł w spokoju przeżywać rozpacz z powodu straty ojca. Jednak powód jest inny. Mama pyta: - Czy miałeś jakiekolwiek wiadomości? - Ale, o kim? - No, o nas, albo z Janowa. - Nie, niemiełem. - No to ci powiem krótko. Jak wyjeżdżałeś Hania była z tobą w ciąży. Urodziła dziecko. To była dziewczynka. Zmarła w trzy dni po porodzie Czy rozumiesz, w jakiej sytuacji postawiłeś Hanię? - Mamo ja nic nie wiedziałem. - Ale teraz już wiesz. - Tak, wiem. - Czy wiesz także, co trzeba zrobić? - Oczywiście wiem, tylko naprzód pójdę na grób tata. Na Łyczakowski cmentarz jest kawał drogi. Bolek idzie z siostrami, które mają mu pokazać gdzie jest grób. Gdy mu pokazały, poprosił ażeby już poszły do domu. On tutaj sam zostanie. Usiadł na małej ławeczce przy grobie i długo płakał. Do domu wrócił akurat na obiad. Zjadł i szybko pobiegł na dworzec na Kleparowie. Podróż do Janowa trwała o wiele dłużej niż zwykle, bo pociągi wojskowe miały pierwszeństwo i pociąg osobowy, którym jechał Bolek często zjeżdżał na boczny tor, aby przepuścić transporty wojskowe. Wreszcie Janów. Przez długie lata tułaczki Bolek tęsknił do Hani, a teraz nie wie jak zostanie przyjęty. Już widać dom wujostwa. Bolek wbiega do sieni. Stamtąd do kuchni. W kuchni krząta się ciocia Lina. Padają sobie w ramiona. Ciocia mówi: - Bojda, nareszcie wróciłeś, wróciłeś - i to słowo powtarza kilka razy. Do kuchni wbiega Hania. Jest jeszcze ładniejsza niż kilka lat temu. Bolek całuje ją na przód w rękę, potem w oba policzki. Teraz wchodzi wujek. - Cześć Bojda. Widzę, że jeszcze żyjesz. Po czułym powitaniu Bolek mówi do Tadeusza Krukowskiego. - Wujku musimy porozmawiać. - No gadaj. Opowiadaj gdzie byłeś. Co z tobą się działo? - Wujku, ja nie o tym. Ja przyjechałem tylko na urlop. Mam jeszcze trzy i pół dnia urlopu, musimy to szybko załatwić. Wujek bierze Bolka pod rękę i obaj mężczyźni jeden bardzo młody, a drugi dość stary wychodzą z domu. Do kościoła jest piętnaście minut. Idzie się pod górę. Następnie na skróty przechodzą przez stary, zapuszczony ogród plebani. Jest już późny letni wieczór. Ptaki już nie śpiewają. Powietrze za to rozbrzmiewa miłosną pieśnią pasikoników. Tadeusz z Bolkiem przedzierają się przez zarośnięty ogród. Już widać otwarte okna salonu plebani. Salon jest rzęsiście oświetlony przez dwie wiszące lampy naftowe. Lampy mają koliście skręcone knoty wokół cylindrycznej prowadnicy. Nazywa się to rundbrehner, i jest ostatnim krzykiem mody. Mężczyźni zbliżają się do otwartych okien salonu, w którym odbywa się głośna dyskusja dwojga ludzi. Na środku salonu stoi mały stolik, na nim siedzi dwudziestokilkuletnia dziewczyna niezwykłej urody. Jest to córka księdza Kotlarskiego, Kasia. Kasia aktualnie zajęta jest dwoma czynnościami. Długimi, zgrabnymi nogami w jedwabnych gazowych pończochach energicznie macha w powietrzu. Na jednej nodze ma pantofelek na wysokim francuskim obcasie, drugi spadł i leży na podłodze. Kasia równocześnie kosmetycznym pilniczkiem piłuje paznokcie. Dookoła stołu biega ksiądz Kotlarski, wymachuje rękami i podniesionym głosem mówi: - Ach ty głupia, głupia. Zamiast jak normalna dziewczyna wyjść za mąż i rodzić dzieci, żebym miał z ciebie jakąś pociechę, to ta głupia chce iść na studia. Po co ci głupia te studia. A co na to ten twój głupi narzeczony. - Narzeczony zaczeka. - Ach ty głupia, będzie czekać cztery lata, już ja to widzę. Głupia jesteś. - Tatusiu przecież to oficer. To stwierdzenie zamyka dyskusję. Dla księdza Kotlarskiego jest oczywiste, że jeśli oficer coś obieca to dotrzyma. Tadeusz Krukowski podchodzi do okna, i wali pięścią w ramę otwartego skrzydła okiennego. Ksiądz ich zobaczył. Na Tadeusza nie zwraca uwagi patrzy na Bolka i krzyczy: - Jezus Maria! Bojda wrócił. Ręką pokazuje, aby goście obeszli plebanię i weszli do środka. Więc znowu dwaj goście przedzierają się przez ogród, tym razem wzdłuż ścian plebani. Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nie istniał ksiądz Kotlarski w pułku cesarsko–królewskiej infanterii stacjonującym w Stanisławowie służył młody nadporucznik Kotlarski. Był on powszechnie znany z dwóch powodów. Po pierwsze posiadał piękną żonę Krystynę, w której po cichutku podkochiwał się cały pułk, a po drugie posiadał córeczkę , czteroletnią Kasię, którą cały pułk rozpuszczał. W 1902 roku pułk wyjeżdżał na manewry. Był piękny lipiec. Nadporucznik Kotlarski składał raport dowódcy pułku. Kiedy się odmeldował i nie wychodził, pułkownik spojrzał na niego oczekując, że coś jeszcze ma i tak rzeczywiście było. - Panie pułkowniku, mam jeszcze sprawę prywatną. - Proszę bardzo, siadajcie kolego. - Panie pułkowniku, w tym roku na poligon wyznaczono nam najpiękniejsze i najdziksze tereny wschodnich Karpat, nad Prutem. - Tak, tak wiem, nad Prutem, w okolicach Tatarowa. Tam w 1711 roku też w lipcu, car Piotr I Wielki tak dostał w dupę od tureckiego wezyra, że do śmierci to zapamiętał. Ale, o co ci chodzi - Panie pułkowniku, chciałem zabrać żonę z dzieckiem. Niech trochę pooddychają górskim powietrzem. - Ależ oczywiście, bardzo będziemy się cieszyć z towarzystwa pani Krystyny i tego małego skrzata. Pierwsze cztery dni pobytu nad Prutem były zdecydowanie nieudane. Lało jak z cebra. Nad szczytami gór ciągnęły niskie ołowiane chmury a deszcz lał po prostu strumieniami. Prut wystąpił z brzegów i zamienił się w ryczącą groźnie rzekę. Piątego dnia, a była to niedziela, pan nadporucznik pospał sobie trochę dłużej. Wreszcie się zbudził, żona spała nadal. Wstał po cichutku i boso podszedł do okna. Za oknem widok był przepiękny. Nad górami jasno-niebieskie niebo, po którym płynęły białe obłoki. Powietrze miało tą niezwykłą przeźroczystość, którą widzi się tylko w górach. Nadporucznik cichutko poszedł do kuchni, zrobił kawę i zagotował mleko dla dziecka. Wziął to wszystko na tacę i wrócił do pokoju. Zbudził żonę. - Krystyna, jedz i szybko wstawaj. Jest piękna pogoda, idziemy z Kasią na spacer. Po chwili we trójkę szli brzegiem lasu. Mała Kasia zbierała kwiatki. Krystyna rozmawiała z mężem o jakichś błahych sprawach. W świąteczny niedzielny dzień, w arcykatolickiej cesarsko- królewskiej austriackiej armii nie było żadnych zajęć. Jednak z odległej o półtora kilometra strzelnicy dobiegały pojedyncze strzały. Przyczyna była następująca. Prawie wszyscy żołnierze w niedzielę dostawali przepustki, aby móc się zapoznać z Hucułkami zamieszkującymi pobliskie wioski, oraz ze szczególną endemiczną odmianą syfilisa, który zupełnie nie szkodził tutejszym góralom, czego nie można było powiedzieć o członkach członków cesarsko-królewskiej infanterii. Jednak tak zwane mendy garnizonowe, czyli żołnierze, którzy nie potrafili trafić w tarczę w niedzielny poranek dostawali w nagrodę dodatkową porcją amunicji i szli na strzelnicę, aby tam mile spędzać czas bawiąc się zabawką o nazwie manlicher. Ludziom, którzy służyli w wojsku po dokonaniu genialnego wynalazku przez towarzysza Kałasznikowa na amunicję pośrednią należy wyjaśnić, że w dawnych czasach piechota używała ciężkiej broni strzeleckiej. Na przykład długi mosin miotał pociski na niebagatelną odległość czterech kilometrów. Jego braciszek manlicher był gorszy tylko o pięćset metrów. Jakiś żołnierz, widocznie zupełnie ślepy wystrzelił i nie tylko nie trafił w tarczę, ale strzelił tak wysoko, że pocisk poszybował ponad kulochwytem i półtora kilometra dalej trafił w głowę piękną Krystynę. Mąż chwycił ją w ramiona zanim zdążyła upaść, i pędem pobiegł w kierunku PPS- u, czyli punktu sanitarnego w pułku. Wieść lotem błyskawicy rozeszła się i już na połowie drogi spotkali pułkowego lekarza, który biegł ze swoją walizeczką naprzeciw nadporucznika. Mąż patrzył na ręce lekarza, który nie bawiąc się w rozpinanie guzików, szybkimi ruchami rozdarł suknię następnie koszulę i na łuku aorty sprawdzał tętno. Ręce lekarza zamarły w bezruchu na piersi Krystyny. Mąż spojrzał na twarz doktora. - Panie doktorze, niech pan ją ratuje. Lekarz w ogóle nie patrzył na pacjentkę, wzrok miał utkwiony gdzieś w dalekie szczyty gór. A po policzkach spływały strugi łez. - Tu nie ma co ratować, ona nie żyje od dobrych kilku minut. Pułkowy lekarz w swojej praktyce widział nie jedno, ale tak był zestresowany, że zostawił wszystko, łącznie ze swoją walizeczką i poszedł prosto w las. Nadporucznik Kotlarski stał przy pobliskiej sośnie i uderzał rytmicznie głową o pień. Dopiero w kilka godzin później zaczął rozumieć, co się do niego mówi. Przede wszystkim wysłał dziecko do siostry Krystyny, która w Gródku Jagiellońskim pracowała w charakterze nauczycielki. Potem załatwił wszystko, co trzeba było zrobić w związku z pogrzebem. Następnego dnia po pogrzebie nie poszedł na służbę, tylko przez cały dzień siedział w domu i pił koniak. Na czwarty dzień zjawił się u dowódcy pułku. Poinformował dowódcę, że pełnione funkcje zdał zastępcy dowódcy kompanii, a teraz prosi o natychmiastowe zwolnienie z wojska Lipiec, sierpień i wrzesień spędził razem z Kasią w Gródku Jagiellońskim. Pierwszego października rozpoczął studia w uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie na wydziale teologii. W cztery lata później, do plebani na górce w Janowie Lwowskim zgłosił się młody ksiądz Kotlarski ze skierowaniem z kancelarii diecezjalnej, na stanowisko księdza wikarego. Niespodziewani goście wchodzą do salonu. Ksiądz w ogóle lekceważy obecność Tadeusza i zaczyna obściskiwać Bolesława. - No głupi. Wreszcie wrócił, głupi. Narobił takich świństw i uciekł na drugi koniec świata, głupi. Wojować mu się zachciało, a to głupi. Bolek zna księdza doskonale i wie, że przerwanie jego potoku wymowy jest niemożliwe, a więc czeka spokojnie, aż ksiądz skończy deklinację przymiotnika głupi przez wszystkie możliwe przypadki. Wreszcie, gdy ksiądz zamilkł Bolek mówi: - Ja to jestem na pewno głupi, ale ksiądz jest mądry i ksiądz na pewno wie, po co żeśmy przyszli. - No wiem, oczywiście. Czy ty jeszcze służysz? - Tak, ale mam trzy i pół dnia urlopu. - Dobra, wystarczy. Dalszy przebieg wizyty wygląda następująco: W salonie w głębokim fotelu siedzi Tadeusz Krukowski, na nim siedzi Kasia i opowiada mu wszystkie najważniejsze sprawy, ponieważ dawno się nie widzieli, już chyba ze dwa dni. Na koniec mówi. - Wujku, proszę powiedzieć Hani, że jeśli nie zaprosi mnie na ślub w charakterze druhny, to jest świnia jak z stąd aż do tamtąd. - Dobrze, powtórzę dokładnie. Ksiądz zabiera Bolka do kancelarii, żeby spisać ważne dane. Po zapisaniu do księgi parafialnej wszelkich potrzebnych informacji ksiądz mówi: - No cóż, jutro niedziela. To będzie pierwsza i ostatnia zapowiedź; poniedziałek to nieszczęśliwy dzień; we wtorek ślub. - Proszę księdza, jeśli we wtorek to ja nie zdążę wrócić do pułku. - Jakoś sobie z tym poradzimy. Wracają do salonu. - Proszę księdza, a może by jednak w poniedziałek żebym się nie spóźnił? Ksiądz zwraca się do córki: - Kaśka, zatkaj uszy. Kasia udaje, że zatyka uszy. - Widzisz, ja słyszałem, że niektórzy młodzi małżonkowie po nocy poślubnej są bardzo zmęczeni. Tutaj w Rzęsnej Ruskiej stoi samodzielny batalion łączności. Ja znam tamtego lekarza on ci przedłuży o jeden dzień. Księdzu jest gorąco, więc wychodzą razem z Bolkiem na werandę. Bolek trochę zażenowanym głosem pyta: - Proszę księdza, a to, co zrobiłem przed wyjazdem to jakoś ksiądz mnie rozgrzeszy. Ksiądz wyraźnie posmutniał i długo milczał, w końcu się odezwał. - Oczywiście, że cię rozgrzeszę, ale jaki to grzech, ja popełniłem grzech straszny, a mino to Bóg mi wybaczył. - E, tu w Janowie, to chyba nikt nie uwierzy w to, że ksiądz popełnił straszny grzech. - Ja go popełniłem zanim tu przyjechałem. - No, to na pewno musiał być okropny grzech, a może ksiądz powiedzieć, jaki. - Mogę, poszedłem na teologię. - No, nie jest to chyba taki wielki grzech. - Ale ja poszedłem nie z miłości do Boga, lecz z miłości do kobiety. Na werandę wychodzi Tadeusz z Kasią. - Bojda, musimy wracać. Więc się żegnają i wracają do domu. Tam już czeka kolacja. Bolek i Hania udają, że jedzą, a faktycznie cały czas patrzą się na siebie. Po kolacji idą do Hani pokoju. - Haniu, ty chyba nie myślałaś, że ja uciekłem. - Nie, wiem przecież, że nic nie wiedziałeś. Ja cały czas byłam pewna, że wrócisz, chyba żebyś zginął, ale ciągle się modliłam, żeby Pan Bóg cię uchronił. Na parterze w jadalni odbywa się poważna dyskusja, w czym Hania ma pójść do ślubu. Na szycie czegokolwiek nie ma czasu. Z Bojdą nie ma problemu, bo przecież on paraduje w oficerskim mundurze. Wreszcie mama Lina decyduje, że Hania pójdzie do ślubu w jasnej kremowej sukni, z żółtymi aplikacjami. Państwo młodzi ażeby się nie znudzić na przemian wykonują trzy różne czynności. Albo się całują, albo gapią się na siebie, albo się przytulają. Czas płynie bardzo szybko. Niedługo będzie odchodzić ostatni pociąg do Lwowa. Bojda się żegna i wychodzi. Podróż do Lwowa, tak jak i poprzednio podróż ze Lwowa do Janowa jest ciągle przerywana postojami na bocznych torach. Ale poprzednio Bolkowi strasznie się ta podróż dłużyła. Teraz nie. Cały czas myśli o Hani. Pamiętał ją, jako młodą dziewczynę. Teraz zobaczył dojrzałą kobietę, która była sto razy piękniejsza niż przed paru laty. Wreszcie Lwów. Siostry czekają przed bramą i od razu zaczynają zadawać dziesiątki pytań. Obie na raz. Przede wszystkim, kiedy ślub. Mama Bolka jest poważnie chora, ale oczywiście na ślub syna pojedzie do Janowa. Na drugi dzień z samego rana Bolek znowu jedzie do Janowa. Od wujostwa Bolek dowiaduje się, że przyjęcie po ślubie będzie bardzo skromne, tylko na parę osób, bo na więcej ich nie stać. Co prawda, od hrabiego Łosia, jak i od Gołuchowskich przysłali z zawiadomieniem, że wesele może się odbyć u nich we dworze, ale Tadeusz Krukowski jest zbyt dumny ażeby korzystać z czyjejś uprzejmości. W kilka godzin po uprzejmej, ale zdecydowanie odmownej odpowiedzi Tadeusza Krukowskiego, co do wesela na terenie dworu, a więc z konieczności także i za ich pieniądze, przed dom Krukowskich zajeżdża bryczka, w niej siedzi ekonom i rządca od Gołuchowskich.. Wchodzą na teren posesji Krukowskich i zaczynają taśmą mierniczą wymierzać ogród. Tadeusz pyta ich czy czasami nie zwariowali. Otóż nie, pan hrabia kazał dokładnie wymierzyć, więc mierzą. Tadeusz wygania ich niezbyt grzecznie ze swojego terenu, radząc, ażeby zamiast do dworu pojechali wprost do Kulparkowa, tam jest szpital psychiatryczny. Z niedzieli na poniedziałek Bolek nocuje u Krukowskich, oczywiście na dole w pokoju gościnnym. Hania przychodzi do niego po kolacji, tylko żeby się pożegnać i wychodzi o pierwszej w nocy. W poniedziałek z rana przed dom Krukowskich zajeżdża cała karawana. Na bryczce jedzie syn hrabiego Gołuchowskiego. Wita się z Tadeuszem i tłumaczy się, że ojciec jest mocno obrażony na niego za to, że zlekceważył jego zaproszenie ale rozumie, że to są sprawy ambicjonalne, a więc jeszcze jest szansa się pogodzić, jeśli Tadeusz pozwoli ustawić stoły w ogrodzie. W czasie tej rozmowy toczącej się w salonie ludzie dworscy już wnoszą stoły i ustawiają w ogrodzie. Następnie ciocia Lina jest proszona o klucz od piwnicy. Chodzi o dużą, ogrodową piwnicę, w której trzyma się jabłka i tym podobne rzeczy. Ciocia Lina klucza nie daje, twierdząc, że u niej w domu tylko ona ma prawo decydować, komu i jakie klucze należy dać. Nie ma rady. Kłódka zostaje urwana, z piwnicy wyniesione resztki różnych skrzynek i tym podobnych gratów, a następnie wnosi się tam butelki wina i wędliny. Wreszcie dzień ślubu. Krukowski jest znany w całym Janowie, a więc przed godziną czwartą już do kościoła nie można wejść, taki tłum ludzi czeka na ślub. Przed kościołem stoją ci, którzy nie mogli się dostać do środka. Państwo młodzi i ich rodziny wchodzą przez zakrystię, bo inaczej nie można się wepchnąć. Państwo młodzi przyjechali do kościoła karetą z czterokonnym zaprzęgiem w poręcz. Po ślubie tą samą karetą odwożeni są do domu. Kareta jest oczywiście z dworu. Wesele odbywa się w salonie, a reszta gości ucztuje przy stołach ustawionych w ogrodzie. Przed domem, na rynku stoją dwie beczki piwa przysłane z dworu, i tu częstuje się wszystkich, którzy znajdą się w pobliżu. Przyjęcie weselne kończy się o godzinie pierwszej w nocy. Państwo młodzi kładą się do łoża małżeńskiego o drugiej w nocy, i z tą chwilą rozpoczyna się najkrótsza w dziejach świata noc poślubna. O godzinie trzeciej trzydzieści Bolek ubrany wychodzi z domu i pędzi na dworzec. Z dworca na Kleparowie biegnie na dworzec główny, łapie w ostatniej chwili pociąg i odjeżdża na front. Front przesuwa się szybko na wschód, w tej sytuacji odnalezienie pułku, który walczy w jednostkach pierwszego rzutu jest po prostu nieprawdopodobieństwem. Bolek wie o tym i kieruje się do dowództwa dywizji. Tam zdaje dokumenty urlopowe i przez tydzień pracuje w kancelarii. Kiedy poprzednio uczestniczył w walce i ciągle doskwierał mu brak snu nie raz myślał o tym, że sztabowcy na pewno wyleguję się w łóżkach. Teraz widzi, że jedynym wojskiem, które w sztabie dywizji rzeczywiście na okrągło śpi, są szeregowcy z kompanii ochrony sztabu. Cały sztab pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Właściwie nie wiadomo, kiedy oni śpią. Praca w sztabie jest dla Bolka niezwykle nudna. Co prawda, jest to praca zupełnie bezpieczna, bo teraz, kiedy nasze wojska gonią bolszewików sztab dywizji jest ciągle poza zasięgiem działań bojowych. Bolek pracuje w dowództwie tyłów, czyli mówiąc po ludzku w kwatermistrzostwie. Liczenie jednostek ognia, ciągłe meldunki o braku amunicji, kierowanie transportami do frontowymi i rokadowymi, to wszystko jest okropnie nudne. Wreszcie Bolka pułk zostaje wycofany z pierwszej linii i Bolek dociera do swojej jednostki. Dowiaduje się o śmierci kilku kolegów z własnej kompanii. Odszukuje brata Kazika. Kazik już wie, że Bojda był we Lwowie. Nie wie tylko o innych sprawach, tych z Janowa. Bojda opowiada mu wszystko z detalami, informuje także, o śmierci ojca i złym stanie zdrowia mamy. Ani Bojda ani Kazik nie wiedzą, że najmłodszy ich brat Adaś, na skutek poważnego przeziębienia w trakcie walki w obronie Lwowa jest ciężko chory na otwartą gruźlicę. We Lwowie go nie spotkał, ponieważ rodzina za ostatnie pieniądze wysłała go w góry na leczenie. Ani siostry, ani mama nie powiedziały o stanie zdrowia Adasia. Następne tygodnie upływają na spełnianiu nudnych czynności, jakie wykonują jednostki rezerwowe. A wiec, wspomaganie transportów na trudnych odcinkach dróg, kierowanie ruchem transportów wojskowych i tym podobnych niezbyt ciekawych zajęciach. Pewnego dnia, w czasie porannego apelu pada niezwykła komenda; „Studenci wystąpić”. Bolek we Władywostoku zapisał się na uniwersytet i ma przy sobie tamtejszy indeks. Zaczął studiować prawo. Kazik na tej samej uczelni studiował języki wschodnie. Oprócz dwóch braci występuje z szeregu jeszcze kilku innych studentów polskich uczelni. Dowódca batalionu tłumaczy im, że mają się zameldować w dowództwie dywizji. Do dowództwa dywizji, licząc drogami jest około czterdzieści pięć kilometrów. Na przełaj jest o wiele bliżej, więc żołnierzo-studenci postanawiają pójść na azymut. Ponieważ w nieznanym pociętym terenie zabłądzili kilkakrotnie, a więc do dowództwa dywizji docierają dopiero po dwóch dobach, obłoceni i przemoczeni. W kancelarii sztabu każą się im zameldować do tego pułkownika, który tak ładnie zaciąga po rosyjsku. Bolek wchodzi pierwszy. Melduje się przepisowo, a pan pułkownik pyta: - Znaczy si, gdzie ty studiujesz? - Melduję posłusznie, że na uniwersytecie we Władywostoku. - Znaczy si, trocha daleko. A co ty tam studiujesz? - Melduję posłusznie, że prawo. - Dokumenta u ciebie jest? Bolek podaje indeks. Pułkownik długo studiuje podany dokument. W końcu mówi: - Nu tak. Znaczy si, pan si zwolni, ja si zwolnie, a kto będzie w wojsku służył? Następnie siada i wypisuje jakiś druk. Jeszcze u dołu zamaszysty podpis, okrągła pieczęć i podaje druk Bolkowi. - Nu, wsiakawo szczastia. Idity w kibienimater. Bolek wyskakuje na dwór i dopiero tutaj odczytuje dokument. Jest to rozkaz demobilizacyjny. Taki sam otrzymał brat Kazik. Tym razem droga do Lwowa trwa tylko 20 godzin. We Lwowie, na dworcu głównym bracia się rozstają. Kazik biegnie do domu, a Bolek na Dworzec Kleparowski. Pociągi już normalnie kursują i po krótkiej podróży Bolek pędzi ze stacji w Janowie do Hani. W domu jest tylko ciocia Lina. Bolek wita się i pyta o Hanię. - Hania zaraz wróci. - No dobrze, ale gdzie ona jest. - Poszła do lekarza. - Czy coś się stało? - Nie. Dlaczego miałoby się coś stać? Kobiety od czasu do czasu powinny chodzić do lekarza. Zresztą mężczyźni też. Po dwudziestu minutach Bolek widzi przez okno wracającą Hanię. Wybiega przed dom na rynek, chwyta ją, całują się, a następnie niesie Hanię do domu. Ciocia Lina podaje obiad. Po obiedzie idą oboje do Hani pokoiku na górze. Po krótkim całowaniu trwającym tylko pół godziny Hania mówi: - Wiesz, opowiem ci dowcip. - Dowcip? No dobrze, opowiadaj. - Jedzie lekarz bryczką przez wiejskie tereny. We wsi zatrzymują go, aby odebrał poród. Po odebraniu porodu lekarz pyta: A czyje to dziecko? - Janka ze młyna. Lekarz jedzie dalej i po przebyciu piętnastu kilometrów znowu zatrzymują go, aby przyjął poród i znowu okazuje się, że dziecko jest Janka ze młyna. Po następnych dwudziestu kilometrach rzecz powtarza się znowu. Lekarz wreszcie postanowił obejrzeć tego Janka i w następnej wsi odległej o ładnych parę kilometrów, w młynie prezentują mu chłopaka, mizernego, małego, ot takiego niepozornego parobka. - Janku, ja dzisiaj odbierałem trzech twoich synów, w trzech miejscowościach odległych o ładnych kilkanaście kilometrów. Jak ty to robisz? - Ano mam rower - odpowiada Janek. Bolek się śmieje, a później mówi: - Haniu, po raz pierwszy w życiu opowiedziałaś mi dowcip. Z jakiej to okazji? - Bo widzisz, właśnie przed chwilą dowiedziałam, się, że jestem w ciąży. Bojda bierze Hanię na ręce i zaczyna tańczyć dziki taniec Indian z plemienia Ta–Ta - Majaja. Po chwili znowu siedzą na łóżku i rozmawiają. - Haniu, strasznie się cieszę! Wspaniale, ale w takim razie muszę szybko załatwić jakąś pracę. Na drugi dzień Bolek wrócił do Lwowa i od tego dnia zaczął się nowy etap w jego życiu. Dzieciństwo upłynęło mu tak, jak większości dzieci niezbyt bogatej inteligencji. Młodość i początek wieku dorosłego to podróżowanie na kraniec świata a następnie służba wojskowa. Teraz, zaczynał się całkiem inny okres życia. Bolek wędrował od jednej instytucji do drugiej, od jednej fabryki do następnej. Wszędzie mu mówiono, że wolnych miejsc pracy nie ma. Po dwóch tygodniach był zupełnie zrezygnowany i załamany. Kolejnego dnia rano wyszedł z domu, zapalił papierosa i zastanawiał się gdzie by tu jeszcze szukać pracy. Nagle ktoś zawołał go po imieniu. W moment później stał przed nim kolega z tego samego batalionu - Czesiek Czerwiński. Czesiek, został ranny w nogę dwa miesiące wcześniej i po wyleczeniu zwolnili go z wojska. - Cześć Bojda, co się z tobą dzieje? - Ze mną fatalnie. - Dlaczego? - Mam żonę, nie długo będę miał dziecko i nie mam pracy. - No cóż, z pracą jest ciężko. Ale ty powinieneś dostać. - Dlaczego ja? - Przecież jak słyszałem zostałeś odznaczony. - I co z tego? - Znasz pułkownika Kalinę? - Znam i co z tego? - On tutaj pracuje w dowództwie garnizonu, pójdź do niego. - Przecież teraz zwalniają z wojska, a nie przyjmują - Głupi jesteś! Idź do niego i powiedz, że nie masz pracy. Na drugi dzień Bolek z samego rana wchodzi do budynku dowództwa garnizonu. Zastanawia się, kogo by tu zapytać o pułkownika Kalinę. Ale nie trzeba nikogo pytać. Właśnie korytarzem idzie Kalina. Zobaczył Bolka i od razu go poznał. - Chodź do mnie. Pogadamy. Po chwili siedzą obaj w gabinecie pułkownika, palą papierosy i wspominają dawne czasy. Dawne, to znaczy sprzed nie całych dwóch miesięcy. - No, ale ty chyba masz do mnie jakąś sprawę? - Tak panie pułkowniku. Mam. Wie pan, ja się ożeniłem i tego... - No... - No i właśnie przyszedłem do pana... - Krótko mówiąc, potrzeba ci pracy. - Tak jest panie pułkowniku. - No cóż, dzisiaj jest już za późno. Faktycznie jest piętnaście po ósmej rano. - No tak, powtarza pułkownik, dzisiaj jest już za późno. Bo o jedenastej piję z majorem Sitarzem. Później trzeba odpocząć, zjeść obiad, a o piątej jestem umówiony z naczelnikiem Derkaczem. Wiesz, ja po prostu za dużo pracuję. Załatwienie każdej sprawy tak mi rujnuje wątrobę, że chyba umrę. No, ale trudno. Tobie coś załatwić muszę. Może jeszcze ta moja wątroba wytrzyma. Przyjdź jutro. Na drugi dzień już o ósmej rano Bolek czekał pod gabinetem pułkownika. Czekał długo i bezskutecznie. O jedenastej ktoś mu powiedział, że pułkownik jest chory i do pracy nie przyjdzie. Bolek zupełnie zrezygnowany wrócił do domu. Następnego dnia znowu od ósmej Bolek warował przy drzwiach do gabinetu pana pułkownika. Pułkownik przyszedł o godzinie dziewiątej. - Cześć Bolek. Wchodzą obaj do gabinetu. Siadają - No niestety – mówi pułkownik. Sprawa okazała się bardzo trudna. Musiałem ją załatwiać aż do dziewiątej wieczorem. Ledwo dzisiaj wstałem. Masz się zgłosić do magistratu. Zaraz ci powiem dokładnie, gdzieś tu zapisałem. Po zrewidowaniu wszystkich kieszeni munduru pułkownik znajduje kartkę. - O widzisz tutaj zapisałem, zgłosisz się do magistratu, do naczelnika wydziału rachunkowego. Zaraz ci przeczytam jak się on nazywa. On się nazywa Szymczycha. Po dwudziestu minutach Bolek siedzi w gabinecie naczelnika wydziału rachunkowego magistratu, który nazywa się Kowalewski. Pan naczelnik bardzo mile rozmawia z Bolkiem, pochwala jego chęć studiowania prawa, a na zakończenie rozmowy mówi: - Od jutra pracuje pan w czwartym wydziale rachunkowym w randze młodszego referenta. Na drugi dzień Bolek już jest urzędnikiem magistratu i wykonuje odpowiedzialną pracę polegającą na przybijaniu pieczątek na pismach wychodzących z urzędu. W pokoju oprócz Bolka pracuje jeszcze trzech urzędników. Kiedy w porze drugiego śniadania wszyscy wychodzą do sklepiku z kanapkami Bolek chwyta za telefon i dzwoni do pułkownika Kaliny. Szczęściem zastaje go w biurze. - Panie pułkowniku pracę mam, ale boję się czy coś nie narozrabiałem, bo ten facet, do którego trafiłem nie nazywa się Szymczycha, tylko Kowalewski. - Dobrze trafiłeś. Widzisz, zaszło małe nieporozumienie. Na tej karteczce było napisane Kowalewski, ale na drugiej stronie zapisałem nazwisko krawca mojej żony, który co miesiąc zabiera połowę mojej gaży. Zapisałem, żeby się nie pomylić i nie wysłać na rozminowywanie terenu jakiegoś niewinnego człowieka, i z tąd ta pomyłka. Praca w magistracie jest nudna i marnie płatna, ale sam fakt posiadania pracy i to pracy o statusie urzędnika państwowego jest wielkim szczęściem w tamtych ciężkich czasach. Bolek połowę pensji daje mamie, a drugą połowę Hani. Dnie płyną monotonnie jak krople deszczu. Codziennie rano praca, po południu obiad i trochę wolnego czasu, w sobotę wyjazd do Janowa. Z Adasiem jest coraz gorzej, ale z Hanią jest wszystko w porządku, jej brzuszek coraz bardziej się zaokrągla. W końcu już można wyczuć kopanie małych nóżek. Mama zaniepokojona stanem Adasia pisze w tajemnicy list do Mietka, który jest lekarzem pułkowym w legionach. Mietek przyjeżdża i poprzez swoje znajomości w wojsku załatwia dla Adasia miejsce w sanatorium wojskowym w Zakopanem. We Lwowie przy ul. Stryjskiej, obok już wybudowanego bloku dla tramwajarzy, magistrat buduje olbrzymie bloki miejskie. Bolek robi co może, ażeby został zakwalfikowany do przydziału mieszkania. Ale bloki są dopiero w budowie, a poród ma się odbyć już niedługo. Z Zakopanego od Adasia przychodzą pierwsze listy. Adaś pisze, że czuje się bardzo dobrze i że z nim wszystko w porządku. Ale mama, jak i Bolek wiedzą, że to jest dobra mina do złej gry. Na prośbę Bolka Mietek wykonuje kilka rozmów telefonicznych z kolegami lekarzami we Lwowie i uzyskuje zapewnienie, że Hania będzie rodzić w najlepszej klinice lwowskiej przy ul. Księdza Kordeckiego. Ponieważ wyznaczony termin porodu się zbliża, więc Hania przyjeżdża do Lwowa i zostaje ulokowana u swoich kuzynek, które mieszkają przy ul. Pełczyńskiej. Na trzy dni przed wyznaczonym terminem porodu przychodzi tragiczna wiadomość - Adaś zmarł w Zakopanem. Cała rodzina, z wyjątkiem Bolka jedzie na pogrzeb do Zakopanego. On musi zostać, ze względu na spodziewany poród. Pogrzeb w Zakopanem odbywa się dokładnie w dniu planowanego porodu, ale poród nie następuje, nie ma w ogóle bóli. Znajomy lekarz pociesza Bolka. „Opóźnienie nawet do dziesięciu dni jest uważane za normę”. Mijają następne dwa dni oczekiwania na poród i wreszcie zaczynają się bóle. Hania jedzie do szpitala. Jest godzina szósta rano. Bolek, zamiast pójść do pracy czeka w szpitalu na korytarzu. Po dwóch godzinach dowiaduje się, że bóle ustały. Nie ma decyzji czy Hania ma zostać w szpitalu, czy wracać do domu. Ponieważ jest to pacjentka przyjęta do kliniki po protekcji, a wiec zatrzymują ją, mimo, że wszystkie łóżka na oddziale są zajęte. Po chwili Bolek otrzymuje karteczkę od Hani, którą do końca życia będzie nosić w portfelu jako swoją najświętszą relikwię. Na karteczce Hania napisała: „Idź do pracy, jak się zacznie to poproszę, żeby zatelefonowali”. Bolek idzie do pracy, ale tak jest zdenerwowany, że w ogóle nie może nic robić. O czwartej po południu znowu zaczyna swój dyżur na korytarzu w klinice przy ul. Kordeckiego. Od rana nic nie jadł, ale głodu zupełnie nie czuje. O jedenastej w nocy dowiaduje się, że poród się rozpoczął. Hania rodzi o pierwszej po północy. Bojda dowiaduje się, że ma syna i że wszystko jest w najlepszym porządku. Lekarz radzi mu żeby poszedł się przespać, a przyszedł rano o godzinie ósmej, to będzie mógł zobaczyć dziecko i porozmawiać z żoną. Hania była bardzo wymęczona długo trwającym porodem. Kiedy dziecko umyto, pokazano jej, mogła je nawet wziąć i przytulić do siebie. Ale zaraz zabrali. Ledwo przełożyli Hanię ze stołu na wózek wymęczona długim porodem natychmiast zasypia. Sale są zajęte, więc Hania na wózku zostaje wstawiona do wnęki, w której zatrzymują się wózki dowożące posiłki na sale chorych. Hania śpi i nie czuje, że dostała krwotoku. Krwotok poporodowy przy odpowiednim rozhuśtaniu endokrynologicznym daje krew o właściwościach podobnych do krwi menstruacyjnej. Krew taka ma zablokowany układ krzepnięcia. Jest noc i nikt nie zauważa, że Hania krwawi, mimo że krew przesiąka przez cieniutki materacyk i kapie na podłogę. Kiedy o siódmej rano rozwożone jest śniadanie i trzeba wytoczyć wózek, na którym leży Hania okazuje się, że ona nie żyje już od kilku godzin. W mieszkaniu przy ul. Ulmanów nie ma telefonu. Najbliższy jest w sklepie mięsnym od frontu. W tym sklepie Bolek przez telefon otrzymuje tragiczną wiadomość o śmierci żony. Natychmiast jedzie do kliniki i długie godziny spędza w zimnych pomieszczeniach zakładu anatomii patologicznej klęcząc przy wózku, na którym leży ciało Hani. Wreszcie teść, razem z pielęgniarzem przemocą zabierają go od zwłok żony. W klinice oprócz Tadeusza Krukowskiego jest jego średnia córka Jadwiga zwana Wiśką. Wiśka, która straciła dopiero co siostrę, chce natychmiast zabrać dziecko. Zaczyna histeryzować. Prymaliusz oddziału zabiera ją do swego gabinetu, sadza na leżance, głaszcze po głowie i stara się tłumaczyć. - Proszę pani, ja doskonale rozumiem pani stan i rozumiem pani zdenerwowanie, ale zabranie dziecka bezpośrednio po porodzie to wielkie ryzyko dla jego życia. Musimy tego chłopaka przetrzymać minimum dwie doby lepiej trzy lub cztery i po dokładnych badaniach go pani wydamy. Po za tym, musimy także panią przeszkolić, bo zapewne nie miała pani tak małego dziecka pod swoją opieką. Wiśka się uspokaja. W tym czasie ojciec Hani i Bojda zajmują się przygotowaniami do pogrzebu. Bolek zaczyna sprawnie działać, załatwia kolejne sprawy związane z pogrzebem, ale kiedy wieczorem wraca do domu wpada w apatię. Siedzi w kuchni na krześle i patrzy przez okno na podwórze. Nie chce nic jeść. W ciągu jednego tygodnia stracił ukochanego brata i żonę. Wreszcie odbywa się pogrzeb. Hania zostaje pochowana na cmentarzu Łyczakowskim, niedaleko od grobu Bojdy ojca. Po pogrzebie Bolek wraca do domu na Ulmanów, siada w kuchni na krześle i patrzy przez okno na podwórze. Tak upływają cztery dni. Bolek nie jest w stanie niczego robić. Nie chodzi także do pracy. Cała rodzina rozumiejąc doskonale tragedię Bojdy stara się nie przeszkadzać w tej jego kontemplacji strasznego nieszczęścia jakie go spotkało. Na szczęście do Lwowa przyjeżdża na tygodniowy urlop Mietek. Od razu orientuje się, co się dzieje z Bolkiem. Biegnie do apteki, wraca, zmusza go do przyjęcia leków. Następnie gromadzi rodzinę w najodleglejszym od kuchni pokoju i zaczyna im tłumaczyć, jak należy z Bojdą postępować. Musi brać leki i nie można mu pozwolić na to bezczynne patrzenie przez okno na podwórze. Po godzinie, kiedy już leki zaczęły działać zabiera Bojdę na spacer. Przez następne dni cały czas przebywa z Bojdą, pilnuje zażywania leków i stara się go rozruszać. Po tygodniu takiej kuracji Bojda zaczyna normalnie egzystować. Znowu zaczyna chodzić do pracy, a po kilku dniach w sobotę jedzie do Janowa, aby odwiedzić swojego syna. Następnego dnia dziecko zostaje ochrzczone i po swoim dziadku otrzymuje imię Stanisław. W ten sposób dochodzimy do narodzin głównego bohatera naszej opowieści. Wiśka z całym poświęceniem pełni funkcję matki. Zaleceń lekarzy przestrzega z dokładnością matematyczną. Wiśka jest o dziesięć lat młodsza od Bojdy. Bolek patrzył na nią dotychczas rzadko, a jeśli patrzył, to jak na smarkacza. Teraz widzi w niej kobietę, ale ciągle jest tak przytłoczony nieszczęściem, że te wszystkie doznania znajdują się jakby w drugim, dalszym planie. W magistracie wszyscy wiedzą o nieszczęściu, jakie spotkało Bolka i w związku z tym pewnego dnia Bolek, jeden z urzędników o najkrótszym stażu zostaje przeniesiony na stanowisko kierownika sekcji w dziale rachunkowym. Powoduje to niewielką, ale zauważalną podwyżkę pensji. Także śmierć Adasia spowodowała pewne polepszenie sytuacji materialnej rodziny Tarłowskich. Dotychczas wszystkie pieniądze szły na jego leczenie. Obecnie te wydatki się skończyły. Bolek prawie codziennie chodził na grób Hani. Jednego razu, wracając z cmentarza spotkał kolegę ze szkoły Jezuickiej w Żydaczowie. Był to Władek Fischer syn jednego z najbogatszych kupców we Lwowie. - Cześć Bojda, co u ciebie słychać? Bolek opowiedział koledze o nieszczęściach, jakie go ostatnio spotkały. Poszli razem do restauracji. Władek poczęstował Bolka wspaniałym obiadem. Cały czas rozmawiali opowiadając sobie o losach własnych i swoich rodzin od tamtych dawnych czasów, kiedy na początku wakacji 1914 roku wyjechali ze szkoły. Bolek dowiaduje się, że Fischer senior, czyli ojciec Władka, wybudował dom na Własnej Strzesze. Była to najbardziej ekskluzywna dzielnica Lwowa. - Wiesz co Bojda, przyjdź w niedzielę do nas na obiad. - Niestety w niedzielę nie mogę, bo w sobotę po południu zawsze jadę do Janowa do dziecka. - No, ale oprócz niedzieli są inne dni tygodnia. Którego dnia możesz do nas wpaść? - W zasadzie każdego dnia. - No to przyjdź we wtorek. Ale ty przecież nie wiesz dokładnie, gdzie my mieszkamy, lepiej ja cię zabiorę z domu. W niedzielę Bolek, jak każdego tygodnia bawił się z dzieckiem, no i spoglądał innym niż dotychczas wzrokiem na krzątającą się po domu Wiśkę. Już w poniedziałek, po południu zaczął czyścić jedyne swoje ubranie, w którym mógł się gdzieś pokazać. We wtorek szybko pobiegł z magistratu do domu, przebrał się w białą koszulę, założył muszkę no i to swoje odczyszczone ubranie, i czekał na Władka. Czas płynął a Władka nie było widać. W końcu ktoś zapukał do drzwi. Bolek otworzył. Przed drzwiami stał facet w granatowej liberii ze złotymi guzikami i czapką w ręce. - Przepraszam czy rozmawiam z szanownym panem, kierownikiem sekcji Bolesławem Tarłowskim. - Tak, odrzekł Bojda, ale ja w domu nie przyjmują interesantów - dodał myśląc, że to jakiś facet mający sprawę do działu rachunkowego. - Nie nie, mnie przysłał panicz Władek, ja mam szanownego pana zawieść na Własną Strzechę. Na ulicy czekała piękna czarna limuzyna. Pojechali na Własną Strzechę. Tam inny lokaj w takiej samej liberii otworzył bramę, później drzwi, wprowadził Bolka do szatni, odebrał od niego płaszcz i kapelusz i wprowadził na pokoje. Zaraz pojawił się Władek, przywitali się zapalili papierosy i znowu zaczęli rozmawiać, bo przecież tyle lat się nie widzieli. W szkole Władek był dość słabym uczniem, a szczególnie nie szła mu matematyka. Bolek często mu pomagał. Obaj Fischerowie, to znaczy zarówno Władek jak i jego ojciec, twierdzili, że Władek przechodzi z klasy do klasy tylko dzięki pomocy Bojdy. Po chwili poproszono do stołu. Teraz znowu Fischer senior zaczął obściskiwać Bojdę. W czasie obiadu stary Fischer narzekał: - Tak, tak ładnych czasów doczekaliśmy się. Nasza rodzina pochodzi z Niemiec. Tu, we Lwowie osiedliśmy za panowania króla Kazimierza Jagielończyka i od tamtych czasów tu mieszkamy. Ja jestem Polakiem z dziada pradziada. Mój ojciec walczył w 63 i był dwa razy ranny, ale jednak, co prawda to prawda. Za czasów austriackich, co trzy lata, z zysków, jakie czerpałem z mojego sklepu kupowałem jedną kamienicę. Tak lokowałem pieniądze. Miesiąc temu sprzedałem drugą z moich kamienic, bo mi po prostu nie wystarcza na życie. Po obiedzie były lody, a następnie wszyscy wyszli do ogrodu i musieli podziwiać piękne róże, które były oczkiem w głowie pani Fischerowej. Późnym wieczorem czarna limuzyna odwiozła Bolka na ulicę Ulmanów. Bolek tej nocy długo nie mógł zasnąć. Rozważał, jak to dziwnie jest na tym świecie. Ci ludzie, którzy byli biednymi za czasów austriackich dalej takimi pozostali, a ci, którym się świetnie powodziło tak jak Fischerom, mimo, że strasznie narzekają, jednak daj Boże żeby wszystkim tak się powodziło jak im. Ostateczna konkluzja przed zaśnięciem brzmiała: „Biedni pozostają biednymi a bogaci bogatymi”. Następnego dnia, w czasie przerwy śniadaniowej wszyscy urzędnicy z pokoju Bolka wyszli na drugie śniadanie, a do niego przyszedł kolega, kierownik równoległej sekcji. Ten kolega nazywał się Jarząb i był podporucznikiem w Legionach. Tam został ciężko ranny w nogę. Lekarze nogę mu uratowali, ale lekko kulał. Po krótkiej rozmowie na ogólne tematy Bolek nawiązał do swoich wczorajszych rozważań. - Tak więc, kończył Bolek, moim zdaniem to na świecie jest tyle samo sprawiedliwości, co i niesprawiedliwości. Zbyszek Jarząb popatrzył na niego z zaciekawieniem. - Bojda, ty chyba jesteś strasznie dziecinny. - Dziecinny? Dlaczego dziecinny? - A gdzie ty widzisz na świecie tą sprawiedliwość. Przecież jej jest owszem sporo, ale w czytankach dla dzieci, które chodzą do szkoły podstawowej. Życie nie toczy się wedle zasad sprawiedliwości tylko wedle zasad walki o byt. Słyszałeś o Darwinie. Ten facet zrobił światową karierę odkrywając walkę o byt wśród zwierząt. A przecież, taka sama walka odbywa się wśród ludzi i historycy opisują ją na przestrzeni ostatnich sześciu tysięcy lat. Weź na przykład moją siostrę. To całkiem ładna i zgrabna dziewczyna, ma już dwadzieścia dziewięć lat. Za rok zostanie starą panna, a jej koleżanka Danka, o wiele mniej atrakcyjna od niej jest już od sześciu lat mężatką. Ma wspaniałego męża, który jest w niej zakochany po uszy, a po za tym świetnie zarabia, bo jest adwokatem. Oprócz tego, Danka ma kochanka, bardzo przystojnego faceta, który sprawuje się na piątkę z plusem. I wyobraź sobie, że ta dziewczyna pół roku temu poszła na Pohulankę, na jakiś festyn i jeszcze na dodatek ją zgwałcili, a moja siostra siedzi w domu i nawet nie ma z kim pójść do kina czy do kawiarni. - No i co dalej?- zapytał Bolek. - No nic, za rok zostanie starą panną. - Nie, nie. Ja pytam o tamtą. - No cóż od pół roku chodzi na wszystkie festyny na Pohulankę, oprócz tego wieczorami chodzi po Ogrodzie Jezuickim i nic. Nie co dzień Świętego Jana. Do pokoju zaczęli wracać urzędnicy, więc filozoficzny dyskurs na temat sprawiedliwości i niesprawiedliwości został przerwany. W następnych dniach do sekcji Bolka trzeba było przyjąć jeszcze dwóch urzędników legionistów. Z tej przyczyny Bolek uzyskał własny, osobny gabinet. Ten gabinet to był maciupeńki pokoik, o powierzchni czterech metrów kwadratowych. Mieściło się tam biurko i dwa krzesła, ale Bolek był bardzo dumny, że ma osobny gabinet. Po kilku dniach do tego ekskluzywnego gabinetu wszedł stary Żyd. - Dzień dobry panu naczelnikowi. Ja mam do pana naczelnika wielki interes. - Po pierwsze nie jestem naczelnikiem, tylko kierownikiem sekcji. Po drugie, jeśli ma pan jakąś służbową sprawę, to chyba nie do mnie tylko do moich pracowników. - Panie naczelnik, ja wiem, do kogo ja mam mój interes. Ja mam bardzo ważne sprawe. Ja mam sklep na Zamarstynowie. Ja tutaj oddałem moje rozliczenia całoroczne. Ja czekam na ich zatwierdzenie. Ja przez to nie mogę otworzyć nowy rok. Ja już czekam dwa tygodnie. - Rozumiem, ale tych rozliczeń my mamy z połowy Lwowa i one są załatwiane po kolei. Musi pan czekać. - Panie naczelnik ja dobrze wiem, że jakby pan zechciał to ja by nie musiał czekać. To wystarczy moją kopertę przestawić na początek. Urzędnik weźmie ją do ręki i załatwi. - Tak załatwi, ale przez to ktoś inny będzie czekał dłużej. - Panie naczelnik, ja jestem w trudnej sytuacji. Ja mam żonę i czworo dzieci. Jeśli ja nie będę mógł szybko otworzyć nowy rok, to ja mogę zbankrutować, i co będzie z moją żoną i moimi dziećmi, a dla pana to jeden ruch ręką. Bolkowi żal się zrobiło starego Żyda, który zresztą nie wyglądał na zbyt bogatego. - No, dobrze – powiedział, a jak się pan nazywa? Żyd podał swoje nazwisko - A teraz numer rejestracyjny pańskiego rozliczenia. Żyd znowu dokładnie podał cyfry. Bolek zapisał. - No dobra, niech już pan idzie. Postaram się żeby panu to szybko załatwili. Po wyjściu Żyda Bolek poszedł do pokoju, gdzie pracowali jego urzędnicy, odszukał odpowiednią sprawę i poprosił o załatwienie poza kolejnością. - Tak jest, panie kierowniku, od ręki załatwiam - powiedział urzędnik. Bolek w tym dniu miał dużo roboty i szybko zapomniał o wizycie starego Żyda. Po pracy jechał tramwajem do domu i myślał o tym, że za dwa dni znowu będzie bawił się ze Stasiem. Do tramwaju wsiadło dwóch kontrolerów. Jeden z nich podszedł do Bolka. - Poproszę bilet. Bolek miał bilet miesięczny, sięgnął do kieszeni wyjął bilet i coś jeszcze. To coś jeszcze to było dwadzieścia złotych. Kiedy Żyd wsunął mu te pieniądze Bolek nie wiedział? Postanowił odszukać na drugi dzień tego Żyda, wezwać go, oddać mu pieniądze i odpowiednio go opieprzyć. Na drugi dzień zapomniał o sprawie, a na trzeci, przed wyjazdem do Janowa kupił dużą bombonierę czekoladek dla Wiśki. I już nie trzeba było odszukiwać Żyda, po prostu kłopot z głowy. Bombonierka kosztowała dwa złote, pięćdziesiąt groszy. Reszta akurat przydała się do wniesienia opłat na uniwersytecie gdzie Bolek został w środku roku akademickiego przyjęty na pierwszy rok studiów na wydziale prawa. Od tego dnia w mieszkaniu przy Ulmanów 6 zaczęły piętrzyć się na stole podręczniki i skrypty. Bolek większość wolnego czasu po południu spędzał nad książkami, ale coraz częściej zaczyna zastanawiać się nad przyszłością. Ma małego Stasia. Staś jest wychowywany przez Wiśkę i nigdzie nie będzie mu lepiej niż tam, gdzie jest teraz, to jest w Janowie. Ale sytuacja jest bardzo niewyraźna. Wiśka ani jednym gestem nie wykazuje zainteresowania Bolkiem jako mężczyzną, ale może właśnie dlatego, coraz bardziej zaczyna mu się podobać. Zresztą jest rzeczywiście atrakcyjną dziewczyna, jednak o dziesięć lat młodszą. W czasie jednej z bytności w Janowie spotyka u wujostwa księdza Kotlarskiego. Ksiądz prosi, żeby Bojda go odprowadził. Idą powoli pod górkę do plebani. - No i co tam u ciebie słychać, Bojda - Jak ksiądz wie, nic ciekawego. - A nie uważasz czasem, że Stasiowi przydałaby się mama? - Na pewno by się przydała, ale przecież Hania dopiero co umarła, co by ludzie powiedzieli. - Nie wiem, co by powiedzieli, ale jak mężczyzna zostaje z małym dzieckiem, to może się ożenić na drugi dzień po śmierci żony - No, ale do tego żeby się ożenić potrzeba dwóch osób. - Oj głupi, ty głupi. Zanim doszli do plebani ksiądz zdążył jeszcze siedemnaście razy poinformować Bolka, o jego poziomie umysłowym. Pod plebanią pożegnali się i Bolek pomału wracał do wujostwa. Był wczesny wieczór. Wiśka siedziała w ogrodzie wśród kwiatów z małym Stasiem na kolanach. Bolek podszedł do nich. Usiadł, objął ich oboje i pocałował Wiśkę w policzek. Przez chwilę milczał nabierając odwagi w końcu zapytał: - Wiśka, co byś powiedziała gdyby tak jakiś stary dziad oświadczył się o twoją rękę? - Jak dotychczas, żaden się nie zgłosił. Ale gdybyś miał jakiegoś chętnego to przyślij do mnie. Bolek pocałował Wiśkę po raz drugi, tym razem w usta. - To, co?- zapytał - Chyba należałoby powiedzieć wujostwu. - Myślę, że powinieneś to załatwić sam. Teraz zaczęli się na dobre całować, a Staś szarpał ich za włosy. Wreszcie Bolek wstał i powziął odważną decyzję. Pójdzie do wujostwa i załatwi sprawę, Ale zanim doszedł do drzwi domu trochę skurczyły się zasoby jego odwagi i wyszedł przez bramkę na rynek. Powoli powędrował pod górkę do plebani. Ksiądz Kotlarski siedział w ogrodzie i czytał gazetę. - Co głupi, przyszedłeś do spowiedzi? - Proszę księdza, z Wiśką już załatwiłem, ale teraz trzeba by z wujostwem. - Co głupi, chcesz się mną wysługiwać, a nie było by ci wstyd, żeby stary człowiek tobie usługiwał? - Nie no, po prostu nie wiem, co oni powiedzą. Ja jestem od Wiśki o dziesięć lat starszy. - Oj głupi ty, głupi I ksiądz z powrotem demonstracyjnie zabrał się do studiowania gazety. Po powrocie do wujostwa jakoś tak zeszło, że nie było okazji się oświadczyć, ale wujek widział że się w ogrodzie całowali, więc ostatecznie uznał, że wszystko jest na dobrej drodze. Jednak ślub odbył się dopiero po dwóch miesiącach, bo czekali żeby minęło pół roku od śmierci Hani. Ślub był cichy, wesela nie było wcale, tylko przyjęcie dla najbliższej rodziny. Po ślubie Wiśka dalej pozostaje w Janowie ze Stasiem, a Bolek robi wszystko, co w jego mocy, ażeby uzyskać przydział na mieszkanie w budowanych blokach miejskich. Oprócz tego oboje starają się zebrać jak najwięcej pieniędzy z myślą o wyposażeniu tego mieszkania. Magistrat prowadzi rejestracją bezrobotnych i wypłaca im zasiłki. W związku z tym, trzeba sporządzać długie listy, w których oprócz imion, nazwisk i adresów znajdują się krótkie dane o sytuacji tych ludzi. Skrótowo nazywa się to: pisaniem bezrobotnych. Tą robotę dostają tylko uprzywilejowani pracownicy magistratu, bo jest to robota dodatkowo płatna. Bolek uzyskuje zlecenie na to pisanie bezrobotnych. W sobotę przywozi materiały do Janowa. Teściowa, do której Bojda w dalszym ciągu mówi: ciociu, zajmuje się Stasiem, a Wiśka pisze bezrobotnych. W następną sobotę Bolek przyjeżdża, przywozi następną porcję danych do pisania bezrobotnych, a wyjeżdżając w poniedziałek o szóstej rano zabiera wykonaną robotę i zdaje ją w magistracie. Tak płyną miesiące, a pewności na uzyskanie mieszkania nie ma. Na jedno mieszkanie jest ponad trzydzieści podań. Wreszcie w lecie 1923 roku, kiedy Staś ma dwa lata i pięć miesięcy Bolek dostaje jednopokojowe mieszkanie w blokach miejskich, przy ul. Styryjskiej. I teraz okazuje się, że posiadanych pieniędzy jest, co najmniej trzy razy mniej niż potrzeba na najskromniejsze wyposażenie mieszkania. Jest mroźny styczniowy poranek 1924 roku, Bolek zmarznięty wbiega do magistratu. Podchodzi do niego woźny magistracki, kłania się i daje karteczkę, na której jest napisane, że dzwonił pułkownik Kalina i prosi o telefon. Bolek telefonuje i dowiaduje się od sekretarki pułkownika Kaliny, że ma się do niego zgłosić o godzinie czternastej. Przychodzi do sztabu piętnaście minut wcześniej żeby się broń Boże nie spóźnić. Sekretarka częstuje go herbatą i mówi, że pułkownik zaraz wróci. Po godzinie czekania wchodzi Kalina. - No, jak tam wodzu, co u ciebie słychać. - Melduję panie pułkowniku, że wszystko w porządku, dostałem niedawno mieszkanie. - No tak, tobie na pewno potrzebne pieniądze. - Tak jest panie pułkowniku. - No tak, widzisz u was będą zmiany. Kierownik oddziału administracji i nadzoru dzielnicy zaawansował znaczy się, będzie naczelnikiem dzielnicy. A chciałby ty pójść na jego miejsce. - Panie pułkowniku, to by było wielkie szczęście, ale nie wiem, czy sobie poradzę. - A na froncie umiał ty sobie poradzić, znaczy się i tu sobie poradzi. Po dwóch dniach Bolek zostaje wezwany do naczelnika dzielnicy. - Słyszałem panie kolego, że pan studiuje. - Tak jest, panie naczelniku. - A kiedy pan kończy studia? - W przyszłym semestrze. - Widzi pan, jeśli chodzi o wakujące stanowisko kierownika oddziału, to w zasadzie wymagane jest pełne wyższe wykształcenie. Ale jeśli to tak niedługo, no i jeśli pan się zobowiąże, że na pewno skończy studia, to możemy awansem pana na tym stanowisku posadzić. - Panie naczelniku, najserdeczniej dziękuję. Postaram się nie zawieść zaufania Awans pociąga za sobą kilka skutków. Pierwszy i najważniejszy to podwyżka uposażenia. Drugi ma charakter prestiżowy. Bolek posiada teraz już gabinet z prawdziwego zdarzenia. Wchodzi się do niego przez sekretariat, gdzie siedzi maszynistka. Co prawda, maszynistka obsługuje trzy oddziały i podlega bezpośrednio zastępcy naczelnika dzielnicy. Trzeci skutek, to fakt, że teraz o Bolka względy codziennie zabiega kilku poważnych interesantów, ludzi liczących się w trzystu tysięcznym Lwowie. Dopiero teraz Bojda czuje się naprawdę szczęśliwy. Ma piękną młodą żonę, której stale pożąda, a Staś rozwija się wspaniale. Mając trzy lata prezentuje rozwój intelektualny zdecydowanie przekraczający jego wiek metrykalny. Pewnego dnia pierwszym interesantem, który pojawił się u Bojdy w gabinecie, był stary pop ukraiński, czyli ksiądz katolicki obrządku greckiego. Pop prosi o przyśpieszenie w dziale rachunkowym rozliczenia niekomercyjnego przedsięwzięcia, jakim jest ochronka, oraz o pomoc materialną w remoncie tejże ochronki. Bolek długo się zastanawia, bo pieniędzy jest oczywiście mało. Nie sposób pomóc wszystkim potrzebującym. Wreszcie mówi. - Jeśli dam pieniądze na ukraińską ochronkę to mi urwą głowę. - To nie jest ukraińska ochronka - mówi pop. Ja wiem, gdzie pan kierownik mieszka. Nasza ochronka mieści się przy ul. Kaweckiego, to obok bloków miejskich tylko trochę dalej w kierunku Wólki. To bardzo niedaleko pańskiego mieszkania niech pan zechce nas odwiedzić. Umówili się na następny dzień. Bolek wchodzi do ochronki, której zabudowania są rzeczywiście w fatalnym stanie. Pop go wita i prowadzi do sal, gdzie mieszkają małe sieroty. Bolek słyszy, że dzieci mówią po ukraińsku do ukraińskich Bazylianek i zwraca uwagę na ten fakt popowi. - Panie kierowniku, przecież pan wie, że ludność Lwowa jest trójjęzyczna. Niech pan spróbuje z nimi porozmawiać. Bolek przywołuje jednego z chłopców. - Jak ty się nazywasz? – pyta po polsku. - Stefko. - A czy masz tutaj polskich kolegów? - Tak, mam dwóch - mówi dalej po polsku mały Ukrainiec. - No to przyprowadź ich. Stefko po chwili przyprowadza dwóch uśmiechniętych łobuzów. Bolek znowu z nimi rozmawia. Okazuje się, że jeden z nich jest sierotą po żołnierzu zabitym w dwudziestym roku, w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Pop zaprasza do swego gabinetu i częstuje kawą. Zaczyna się rozmowa. - Panie kierowniku - mówi pop- ja wiem o antagonizmach, jakie istnieją między ludnością polską i ukraińską. Ale wydaje mi się, że te animozje wynikają z obustronnego niezrozumienia sytuacji. - O jakim niezrozumieniu ksiądz mówi? - Jeśli pan kierownik powie, że Lwów leży w państwie polskim, to ja się z tym zupełnie zgodzę. Ale jeśli ja powiem, że Lwów leży na Ukrainie to pan na pewno nie zechce się zgodzić. - Oczywiście, przecież Lwów to polskie miasto. Polacy stanowią tutaj większość. - No, nie zupełnie Polaków jest 48%. - A ilu jest Ukraińców? - Nas jest 22%. - A więc, jak ksiądz widzi, o wiele mniej niż Polaków. - Tak, we Lwowie o wiele mniej, ale w województwie lwowskim 80% ludności to są Ukraińcy, a Polaków jest 10 %. Tu wokół Lwowa są wsie ukraińskie, w których znajdują się pojedyncze gospodarstwa polskie. Jedyna czysto polska wieś to Sokolniki. Widzi pan, gdyby istniała samostyjnaja Ukraina, być może byłbym nacjonalistą ukraińskim. Ale tak nie jest. Ja kocham Lwów, bo to moje rodzinne miasto, a Lwów ma dwie drogi. Albo pokojowe współistnienie Polaków, Ukraińców i Żydów albo wielkie nieszczęście - Jakie nieszczęście? - Albo Polacy wymordują Ukraińców, albo Lwów zostanie zagarnięty przez federację bolszewicką. Bolek wraca piechotą do domu i rozmyśla. Polska to przecież mocarstwo. Nie dawno pokonaliśmy bolszewików. Oni nam nie zagrożą, zresztą niechby spróbowali, to ich pogonimy nie do Kijowa, ale aż do Władywostoku. Poza tym państwa zachodnio- europejskie nie dopuszczą do tego, żeby bolszewicy poszli na zachód. A co do wymordowania Ukraińców to zupełny nonsens, przecież Polska jest krajem demokratycznym, w którym wszyscy obywatele mają takie same prawa. Na drugi dzień zastanawiał się w pracy, jakby pomóc temu popowi nie narażając się na krytykę antyukraińsko nastawionych Polaków. Wreszcie poszedł się poradzić do radcy prawnego, który w magistracie pracował od dawna. Ten od razu znalazł właściwe rozwiązanie: - Niech pop wystąpi z pismem, w którym poinformuje, że chcą zrealizować remont. Niech poda sumę dwa razy wyższą od potrzebnej i niech poprosi, ażeby polskie władze miasta dały połowę, ponieważ w ochronce wychowuje się zarówno ukraińskie jak i polskie dzieci. Bolek telefonicznie wezwał popa do siebie. Na drugi dzień z samego rana pop już czekał w sekretariacie. - Proszę, niech pan wejdzie to znaczy ksiądz niech wejdzie. Proszę siadać. Tutaj ksiądz ma papier i pióro i proszę pisać podanie. Proszę wystąpić o sumę dwa razy większą. Proszę zaznaczyć, że w ochronce wychowują się polskie dzieci i poprosić o sfinansowanie przez magistrat połowy kosztów. Pop był w siódmym niebie. Bez końca dziękował Bolkowi. - Głupstwo - powiedział Bolek, ale chcę jeszcze z panem porozmawiać, to znaczy z księdzem. Proszę siadać. Ja przemyślałem te sprawy, o których ksiądz mi mówił. Oczywiście, że Polacy i Ukraińcy powinni żyć w zgodzie, to na pewno, ale te apokaliptyczne wizje, które ksiądz roztaczał nie mają żadnego uzasadnienia rozsądnego. O tym, żeby bolszewicy znowu nas zaatakowali i zabrali nam te tereny w ogóle nie może być mowy, przecież nie tak dawno dostali solidną nauczkę. A jeśli chodzi o wymordowanie Ukraińców przez Polaków, to może ksiądz być zupełnie spokojny - żyjemy w demokratycznym systemie i każdy obywatel ma takie same prawa i o mordowaniu mniejszości etnicznych nie może być w ogóle mowy. - Panie kierowniku ja jestem panu tak ogromnie wdzięczny za załatwienie sprawy, że nie ośmieliłbym się z panem dyskutować, ale z tego, co ja wiem, to z tą demokracją nie jest tak całkiem dobrze. - Sprawę załatwiłem, bo tego wymagało dobro waszej ochronki. A ksiądz naprawdę nie musi się krępować, a nawet będę wdzięczny, jeśli dowiem się, o jakichkolwiek nieprawidłowościach, aby im przeciwdziałać - Widzi pan kierownik, my jesteśmy jedyną w Galicji ochronką, która nigdy nie odmawia przyjęcia bezdomnego dziecka i stąd mam kontakty z najodleglejszymi kresami naszego państwa. Właśnie nie dawno przywieziono mi dwoje dzieci, które straciły rodziców na skutek pacyfikacji ukraińskich wsi na Podkarpaciu przez polskie wojsko. - Czy chce ksiądz powiedzieć, że polscy żołnierze mordują ukraińskim dzieciom rodziców? - Nic podobnego. Po prostu wieś została w nocy otoczona, rodzice tych sierot, które do mnie trafiły uciekali po nocy w górach i spadli w kilku metrową przepaść no i ponieśli śmierć na miejscu. - A czy ta pacyfikacja była niczym nie zawiniona ze strony ukraińskiej? - Oczywiście były konkretne powody. Ta ukraińska ludność chciała, ażeby ich dzieci chodziły do ukraińskiej szkoły i uczyły się w języku ukraińskim. Pisali w tej sprawie do wojewody. Wojewoda nie odpowiedział, a kiedy oni interweniowali wyżej, to znaczy w Warszawie, do wsi przyjechał komisarz policji i powiedział, żeby się uspokoili, bo im się ten bunt nie opłaci. - Jaki bunt? - Chłopi zagrozili, że jeśli nie będzie ukraińskiej szkoły, to nie będą płacić polskiemu rządowi podatków. I rzeczywiście przestali płacić. Wtedy przyszło wojsko, otoczyli wieś nocą, a rano zaczęła się pacyfikacja. Wyciągano z kolejnych chałup ludzi, zarówno mężczyzn jak i kobiety i każdy dostawał piętnaście wyciorów. Mężczyzn bito po plecach, oczywiście gołych, a kobietom obnażano pośladki i tam wymierzano im karę. Teraz żaden chłopak z sąsiedniej wioski nie ożeni się z taką dziewczyną, bo mówią, że one zostały pohańbione. Po wyjściu popa, pan kierownik Bolesław Tarłowski długo rozważał usłyszaną relację. Na koniec pomyślał: No cóż, w życiu różnie bywa, może rzeczywiście jakiś głupi dowódca przesadził z tą pacyfikacją. Ale, tak Bogiem a prawdą, to piętnaście uderzeń wyciorem na goły tyłek to jest nic, w porównaniu z tym, co robili Ukraińcy pod przewodem Jakuba Szeli z naszą ludnością niecałe osiemdziesiąt lat temu. Niezależnie od treści rozważanych spraw Bolek był zdumiony niezwykle wysokim poziomem intelektualnym tego popa. We wschodniej Galicji, w kościele rzymsko-katolickim nie było seminariów duchownych. Aby zostać księdzem należało ukończyć teologię na uniwersytecie, a więc, księża byli to wszystko ludzie z wyższym wykształceniem. Natomiast średni poziom intelektualny popów grecko-katolickich był o wiele niższy. W gabinecie było cicho, żaden z interesantów nie wchodził i Bolek pogrążył się w rozważaniach religijnych, co rzadko mu się zdarzało. Stosunek Bolka do religii był w pełni nabożny, ale dość krytyczny w stosunku do księży, także do księży katolickich rzymskiego obrządku. Jednak, te dwie rzeczy stanowiły w jego pojęciu zupełnie odrębny problem. Religia to rzecz boska, a księża, no cóż ludzie, a ludzie wiadomo są różni. Oczywiście nie dotyczyło to biskupów a już tym bardziej nieomylnego w spra- wach wiary i moralności papieża. Mimo to wszystko Bolek bardzo boi się śmierci i sam przed sobą przyznaje się, że właściwie wcale nie jest pewny czy po tej śmierci coś w ogóle istnieje, czy też nic, tak jak przed urodzeniem. Ale to są odległe sprawy. Za miesiąc ostatni egzamin i dyplom magistra praw. Wreszcie nadchodzi ten upragniony dzień. Naprzód oficjalne wręczenie dyplomów na uczelni, potem bibka zorganizowana przez kolegów w magistracie. Ta bibka ma się odbyć oczywiście po godzinach pracy, czyli rozpocznie się o czwartej. Bolek zatrzymuje na korytarzu kolegę. - Zbyszek powiedz mi krótko, co to za jubel przygotowujecie, żebym był jakoś zorientowany. - A jak wolisz po polsku ci powiedzieć, czy po rosyjsku? - Po polsku. - Bedzie wódka, bedą śledzie i potrzymać za co bedzie. - A po rosyjsku. - Po rosyjsku mniej więcej to samo: ltier, wodki dwie sielodki, dziewok paru i gitaru. Wszystko odbywa się, tak jak było zapowiedziane, z wyjątkiem tych dziewczyn, bo jest tylko jedna maszynistka, reszta towarzystwo męskie. W pewnym momencie otwierają się drzwi i do pokoju wkracza jego majestat, pan naczelnik dzielnicy. Następuje lekka konsternacja, bo w zasadzie na terenie magistratu spożywanie alkoholu jest zabronione. Ale pan naczelnik jest uśmiechnięty, podchodzi do Bolka, wyciąga rękę i gratuluje. - Najserdeczniej dziękuję panu naczelnikowi, bardzo dziękuję. Naczelnik robi poważną minę - Niestety, mimo tej miłej, prywatnej atmosfery muszę załatwić sprawę służbową. Wyjmuje z kieszeni kopertę i wręcza Bolkowi. W kopercie znajduje się zawiadomienie o podwyżce, jaka się Bolkowi należy w związku z ukończeniem studiów wyższych. Bolek wraca piechotą do domu. Ze śródmieścia, wzdłuż połowy linii tramwaju dziesiątki, a potem wzdłuż ulicy Stryjskiej jest ładnych parę kilometrów, ale Bolek chce kontemplować swoje szczęście w trakcie samotnej wędrówki. Doskonale czuje, że osiągnął bardzo dużo jest urzędnikiem magistratu, co w sytuacji narastającego bezrobocia jest ogromnie ważne, bo takiego urzędnika nie można zwolnić z pracy. Osiągnął stanowisko kierownika działu. Posiada własne mieszkanie. Największe szczęście stanowi żona młoda, piękna oraz udane dziecko i to na dodatek syn. Równocześnie, na każdym kroku Bolek widzi, że ci, którzy nie uciekli przed służbą w obcym wojsku, nie służyli w armiach naszego emigracyjnych wojska i nie walczyli na wojnie, lecz dbali tu na miejscu o własną pozycję osiągnęli, przynajmniej pod względem materialnym, szczyty, do których on nie dojdzie chyba nigdy. Jednak w sumie Bolek jest bardzo zadowolony ze swojej sytuacji. W roku 1925 czuje się narastanie napięcia politycznego w całym kraju. Wzrasta aktywność politycznych reprezentacji mniejszości narodowych. W aparacie państwowym szerzy się korupcja. Odczuwa się duże niezadowolenie społeczne, komuna podnosi głowę. Zaczynają się strajki. Bolek należy do ND, a w maju 1926 roku następuje przewrót, realizowany przez piłsudczyków, którzy w tych latach są jeszcze wyraźnie formacją lewicującą. Bolek był szeregowym członkiem partii, jednak trochę obawia się o swoją przyszłość w sensie zawodowym. Jednak żadne represje go nie dotykają. Mimo to, dla wszelkiej pewności, kiedy mu proponują, przyjmuje chwilowe zajęcie w służbie, która raczej nie werbuje pracowników przez ogłoszenia prasowe. Aby jednak wyjaśnić okoliczności, jakie doprowadziły urzędnika magistratu do tak nietypowej służby, znowu musimy się cofnąć o wiele lat wstecz. Rozdział II -- Ja zostanę ułanem Dawno, dawno temu inżynier Adam Przełęcz - Jodłowski założył firmę budowlaną. Siedzibą firmy było prywatne mieszkanie pana Adama przy ul. Grudeckiej 12, we Lwowie. Początkowo firma zatrudniała czterech robotników i wykonywała remonty w kamienicach czynszowych. Następnie pan inżynier nawiązał kontakt z architektem i rozpoczął samodzielne prowadzenie budów domów wolno stojących dla elity finansowej Lwowa i co najważniejsze, dokładnie według bohomazów tych zleceniodawców, którzy nie mieli zielonego pojęcia o architekturze. Faktycznie, tą radosną twórczość lwowskich noworyszów wspólnik architekt przetwarzał w rozsądne projekty. Firma działała coraz lepiej, pan inżynier wykupił całą kamienicę pod numerem dwunastym. Przebudował elewację frontową, w supermodnym stylu secesyjnym, a następnie cały parter zajęła firma, zaś piętro stanowiło mieszkanie prywatne właściciela firmy. Pan inżynier czułby się człowiekiem w pełni szczęśliwym, gdyby nie jedno wielkie zmartwienie. Jego żona Ewa ciągle mu nic nie urodziła. W końcu po pięciu latach małżeństwa urodził się synek. Dano mu na imię Jerzy,. Było to bardzo udane grzeczne dziecko. W pierwszej klasie szkoły podstawowej nauczycielka pytała dzieci, kto kim chce być w przyszłości. Wielu chłopców chciało być strażakiem. Jeszcze więcej chciało zostać ułanem. Gdy w końcu pani zapytała Jerzyka i dowiedziała się, że on też chce zostać ułanem powiedziała: - I ty też! To tych ułanów będzie bardzo dużo. - Ale ja proszę pani naprawdę będę ułanem. Jerzy także w domu kilkakrotnie powiedział, że będzie ułanem. Ojciec nie zwracał na to uwagi. Przecież firmę rozwijał myśląc cały czas o przyszłości Jerzego, który ją kiedyś obejmie w posiadanie. W szkole średniej Jerzyk był bardzo dobrym uczniem z matematyki i fizyki, także w sporcie się wyróżniał. Z reszty przedmiotów ledwie uzyskiwał trójki. Już przed maturą rozważano czy Jerzyk pójdzie na Politechnikę Lwowską, czy też Warszawską - Aż do Warszawy, za granicę - martwiła się mama - to strasznie daleko. Problem rozwiązał Jerzy uciekając w trzy dni po maturze z domu. Z pozostawionego listu rodzice dowiedzieli się, że jako ochotnik idzie do szkoły oficerskiej. Jerzy, mino swoich osiemnastu lat bał się odwiedzin ojca w szkole oficerskiej w celu podyskutowania z synem przy użyciu pasa. Dlatego w liście nie podał, do jakiej szkoły się udaje. Dopiero do dwóch latach zjawił się w domu w paradnym mundurze porucznika cesarskiej kawalerii, bogato szamerowanym srebrzystym bajorkiem. Jerzy uzyskał patent oficerski z wyróżnieniem i dlatego miał prawo wybrać według własnej woli pułk, do którego zostanie skierowany do służby. Wybrał małe, malownicze miasteczko pięknie położone na Pogórzu Alpejskim. Do pułku dotarł wraz z trzema, też świeżo upieczonymi porucznikami. Następnego dnia w kasynie oficerskim odbywało się zapoznanie nowo przybyłych oficerów z korpusem oficerskim pułku. Dowódca pułku przedstawił młodych kolegów, a później po lampce wina podchodzili do nich wszyscy starsi oficerowie, służący w tym pułku. Przedstawiali się i zamieniali parę grzecznościowych słów. Na nieszczęście Jerzego zastępca dowódcy pułku był akurat w delegacji służbowej i w związku z tym, Jerzy nie miał szczęścia dowiedzieć się, iż ten największy w całym pułku choleryk nosi piękne nazwisko von Henkel. Młodzi oficerowie starali się jak najlepiej zaprezentować w służbie i przez pierwsze dni prawie nie wychodzili z koszar. Dopiero w niedzielę wybrali się wspólnie zwiedzić miasteczko. Po krótkim spacerze wstąpili do kawiarni na piwo. Usiedli grzecznie przy stoliku. W kącie sali przy dwóch zestawionych stolikach chichotała cała grupa młodych dziewcząt wśród których rej wodziła smagła brunetka. Koleżanki mówiły do niej Mici. Oficerowie postanowili zatańczyć z dziewczętami. Oczywiście, każdy chciał zatańczyć z Mici. Ciągnęli losy i szczęśliwy los wyciągnął Jerzy. Poprosił Mici do tańca. Odtańczyli walca i Jerzy odprowadził dziewczynę do jej stolika. Gdy po chwili orkiestra znowu zaczęła grać drugi porucznik podszedł do Mici prosząc ją do tańca. Mici spojrzała na oficera i grzecznie powiedziała: - Bardzo mi przykro, ale ten taniec obiecałam panu porucznikowi, który już ze mną tańczył. Proszę mu przypomnieć, żeby mnie w końcu poprosił Porucznik spełnił polecenie i Jerzy odtańczył drugi taniec. Tym razem już bliżej siebie trzymał smukłą kibić dziewczyny. Czuł jej jędrne ciało, którego wypukłości odważnie ocierały się o jego mundur. Gdy orkiestra zamilkła wyszli oboje do ogródka przed kawiarnią. Jerzy spytał czy mogliby się w następnym dniu spotkać, - Jutro to raczej nie. Cały tydzień jestem mocno pilnowana. Ale w sobotę wcześniej kończę pracę. Niech pan przyjdzie o godzinie osiemnastej pod wytwórnię Fuchs’a i zapyta o fraulein Henkel W sobotę o osiemnastej spotkali się i Jerzy zaczął odprowadzać piękną Mici do domu. Wstąpili na chwilę do parku. Park zaczynał się na obrzeżu miasta. Był to typowy francuski park z alejkami rozłożonymi geometrycznie i wysypanymi piaskiem. Park ciągnął się coraz wyżej w kierunku gór. Im dalej szli tym otoczenie stawało się bardziej dzikie. W końcu znikły alejki i trzeba było iść wydeptanymi ścieżkami. Wokół sterczały z ziemi kilkumetrowe skałki, porośnięte mchem. Mici delikatnie i niezauważalnie kierowała krokami pana poru- cznika. Po chwili znaleźli się w miejscu, gdzie dwie wystające z ziemi płyty skalne tworzyły coś w rodzaju namiotu. Mici podkasała sukienkę, żeby jej broń Boże nie ubrudzić i usiadła w tym naturalnym namiocie. Jerzy spoczął obok, tak, aby móc podziwiać zgrabne nogi Mici. Dziewczyna rozchyliła kolana, udostępniając do wglądu głęboką panoramę swoich zgrabnych ud. Jerzy stwierdził, że Mici zamiast tradycyjnych długich majtek obwiedzionych koronkami nosi malutkie czarne figi. W moment później już się zaczęli całować. Nie wiadomo kiedy leżeli obok siebie, między dwoma skałami. Wyroby tekstylne nie leżały w centrum zainteresowań Jerzego, jednak mając taką okazję postanowił sprawdzić, jakie w dotyku są te czarne majteczki. Okazało się, że Mici nie ma w ogóle na sobie tej części garderoby, jednak na skorzystanie ze stwierdzonej dogodności nie zostało zbyt wiele czasu. Jerzy usłyszał jak ktoś grubym basem powtarza coraz głośniej: - O Mein Gott, O Herr Gott. O Mein Gott. Ponieważ sceneria nie była zbyt odpowiednia do odmawiania litanii, wiec nasz porucznik z zaciekawieniem spojrzał, kto to tak się gorąco nad nimi modli. A kiedy zobaczył postać w mundurze, przepisowo stanął na baczność i chciał się zameldować. Niestety, pułkownik Henkel nie czekał na złożenie raportu, lecz przystąpił do czynności egzekucyjnych, nie zwracając w ogóle uwagi na Jerzego. Chwycił Mici za ramię z siłą, której nie powstydziłby się solidny niedźwiedź, uniósł ją w powietrze, a następnie przełożył, w wiadomym celu przez swoje kolano. Jerzy domyśliwszy się, że tatuś nie zamierza całować córeczki w tą część ciała, która w tej chwili wystawała do góry, stanął jak najbliżej pana pułkownika, aby uniemożliwić mu jego sadystyczne zamiary i usiłował się zameldować. Jednak okazało się to zupełnie niemożliwe. Pan pułkownik ryczał jak ranny bawół, a z wypowiadanych słów Jerzy zrozumiał tylko jedno, brzmiało ono: Heraus! Nie mogąc w żaden sposób przeszkodzić w egzekucji, Jerzy przepisowo odpowiedział: zum Befehl i zaczął zbiegać z góry. W czasie tej sromotnej ucieczki z pola niesławy nasz porucznik słyszał pytania, jakie gromkim głosem stawiał pan pułkownik swojej córce. Po każdym pytaniu następowało jeszcze głośniejsze klaśnięcie ręką w pośladek. Pierwsze pytanie brzmiało: - Czy ty dziwko spałaś już ze wszystkimi moimi oficerami - i głośne klaśnięcie. Następne pytanie dotyczyło moralności mamusi pięknej Mici i znowu głośne klaśnięcie. Jak widać z tego przykładu wpajane dzieciom zasady cnót podstawowych nie zawsze stanowią prawdę obiektywną. Na przykład, robienie oszczędności na damskiej bieliźnie może niepotrzebnie zaostrzyć i tak nie miłe sankcje karne. Po dwóch dniach prymus cesarskiej szkoły oficerów kawalerii, posiadacz patentu oficerskiego z wyróżnieniem, karnie przeniesiony po niecałym tygodniu służby w pułku, siedział w przedziale trzeciej klasy, pociągu osobowego, zmierzającego ku najdalszym kresom wschodnim Cesarstwa Habsburskiego. Jerzy był zupełnie załamany. Przecież chciał służyć w wojsku, w najpiękniejszej broni, jaką jest lekka kawaleria. Marzył o tym od dziecka i teraz, kiedy już to osiągnął, w pierwszych dniach służby takie nieszczęście. Pociąg wlókł się naprzód przez tereny rdzennej Austrii, potem przemierzał w tym samym zawrotnym tempie czterdziestu kilometrów na godzinę kraje Czechów. Jerzy zmęczony nieszczęściem i wstydem, jaki go spotkał wreszcie zasnął. Obudził się, gdy pociąg stał na jakiejś stacji. Wychylił się i zapytał po niemiecku: - Jaka to stacja? Z dwóch ludzi stojących na peronie, do których zwrócone było to pytanie, jeden się odwrócił tyłem, a drugi powiedział półgłosem: - Naucz się kutasie mówić po polsku. Okazało się, że pociąg stoi na stacji w Krakowie. Jerzy był bardzo głodny, ale rozkaz karnego wyjazdu nie zezwalał na przerwy w podróży, a Jerzy nie wiedział, jak długo pociąg będzie stał. Na szczęście przechodziła kobieta z koszem pełnym bułek z masłem i szynką. Przezornie kupił dziesięć bułek. Od chłopaka roznoszącego w wagonach piwo kupił trzy butelki piwa. Nic innego do picia nie było. Pociąg wlókł się przez tereny Podkarpacia, a Jerzy drzemał. Po kilku godzinach zbudził się, zjadł kanapki i usnął na dobre. Po kilkunastu następnych godzinach zbudził go konduktor. - Koniec trasy, pociąg dalej nie jedzie. Siąpił deszcz. Dokoła jak okiem sięgnąć nieużytki i przeogromne mnóstwo błota. Dalsze losy Jerzego toną w mrokach niepamięci i błota wschodniej Galicji. Wiadomo tylko, że Jerzy nie mogąc wytrzymać na tym zadupiu, wykorzystywał każdą możliwość szkolenia wojskowego związaną z wyjazdami do wielkiego świata. Mimo, że był kawalerzystą ukończył kurs broni maszynowej a następnie szkołę pilotażu mieszczącą się w Wiener – Neustadt, z licencją pilota-obserwatora. Podstawowe marzenia Jerzego wyrażone już pani nauczycielce w pierwszej klasie szkoły podstawowej mogły doczekać się realizacji praktycznej dopiero w roku 1914. Pułk kawalerii cesarskiej, do którego zgodnie z planem mobilizacyjnym zgłosił się Jerzy, już w trzecim dniu po wybuchu wojny został skierowany na front. Słuszna polityczna zasada cesarstwa Habsburskiego „Niech inni walczą, ty Austrio żeń się” spowodowała, że od czasów Kongresu Wiedeńskiego wojska austriackie brały głównie udział w defiladach. W dobie wojem napoleońskich wszystkie rodzaje wojska, a szczególnie elitarna kawaleria szła do boju przyodziana w niezwykle atrakcyjne mundury. Regułą były wysokie buty, o cholewach powyżej kolana, do tego białe spodnie z łosiowej skóry i niezwykle barwna kurtka mundurowa. Pułk, w którym służył Jerzy zgodnie z tymi napoleońskimi tradycjami idzie na front przystrojony jak na defiladę. Przeciwnikami są Moskale, wojsko pamiętające rzeczywistą walkę z przed niespełna ośmiu lat. Oficerowie rosyjscy widząc defilujący na horyzoncie pułk austriacki obserwują go przez lornetki i zastanawiają się czy jest to przemarsz cyrku czy operetki. Pułk austriacki idzie do boju linią dwóch szwadronów, pierwszego i trzeciego. Jerzy służy w pierwszym, a jego pododdział zajmuje skrajną lewą flankę. W roku 1914 rozwinięcie do szarży jest rzeczą najprostszą w świecie. Dawniej, w XVI wieku przygotowanie szarży musiało być wykonane z dokładnością zegarmistrzowską. Jazda chrześcijańska walczyła na ciężkich ogierach. Koń, obciążony zbroją własną i jeźdźca mógł pędzić cwałem zaledwie dwieście, trzysta metrów. Jeśli ruszono z nazbyt dużego dystansu, to uderzenie szarży wykonywano w tak zwanym zdychającym galopie. Jeśli dystans był zbyt krótki, brakowało miejsca na osiągnięcie cwału. Najsłynniejsza polska szarża przypada na początek XIX wieku. Trzeci szwadron szwoleżerów wsławił imię polskiej kawalerii w całym ówczesnym polsko-francuskim świecie. Żołnierze i kobiety mówiły z największym uwielbieniem o odwadze Polaków, ale fachowcy nie negując bezprzykładnego męstwa polskich szwoleżerów wychwalali pod niebiosa perfekcję taktyczną, co odnosiło się głównie do mistrzowskiego dyspono- wania zasobami siły konia. Ta szarża wykonywana była w niezwykle trudnych warunkach. Trzecim szwadronem dowodził obcy dowódca, to jest szef drugiego szwadronu Jan Kozietulski. Gdy hrabia Seguer przywiózł rozkaz natychmiastowego ataku, Kozietulski nie zdążył rozwinąć szwadronu i wpakował go na pierwszą baterie w kolumnie czwórkowej. Mimo tych początkowych trudności szarża została skutecznie przeprowadzona, a ci szeregowcy i podoficerowie, którzy ją ukończyli - bo z oficerów nie dojechał żaden - mieli konie w dobrej kondycji. Właśnie ten fakt stanowił o finezji wykonania szarży. Dzisiaj, już mało kto wie, że nasi bohaterowie w ciągu dziewięciu minut wjechali na wysokość równą tej, na której umieszczona jest antena telewizyjna na iglicy wieży Eiffela. Skuteczne opanowanie wąwozu uzyskano dzięki odpoczynkom w trakcie walki z obsługą armat, kiedy to wyżej położone baterie nie mogły otworzyć ognia z obawy przed rażeniem własnych artylerzystów, oraz nielicznej, co prawda piechoty, której główne siły generał Don Benito San Juan rozmieścił na brzegach wąwozu. Dlatego średnia szybkość szarży wynosiła zaledwie trzynaście kilometrów na godzinę. Hiszpańska artyleria raziła polską kawalerię najbardziej niebezpiecznym dla konnicy og- niem, ogniem kartaczowym. O skuteczności tego ognia przekonali się wszyscy oficerowie trzeciego szwadronu, a dwadzieścia pięć lat wcześniej Kazimierz Pułaski, kiedy to siekaniec z angielskiego kartacza pozbawił go męskości i na skutek olbrzymiego krwotoku doprowadził do śmierci. Wróćmy jednak do roku 1914. Wykonanie szarży jest bardzo proste. Sprowadza się do rozwinięcia jak największej prędkości, aby maksymalnie skrócić czas przejścia dystansu skutecznego ognia piechoty. Austriaccy obserwatorzy szybko lokalizują przedni skraj rosyjskiej obrony i natychmiast pułk, działający pierwszym i trzecim szwadronem, rusza do ataku. Świetnie wyszkoleni ułani błyskawicznie rozwijają szwadrony do szyku poprzecznego i rozpoczyna się szarża. Teraz już rosyjscy oficerowie są pewni, że to malownicze wojsko chce na prawdę walczyć. Idealnie wyrównane szeregi dziarskich kabaljeros, w szafirowych spodniach i amarantowych kurtkach pędzą ku Moskalom. W rosyjskich szeregach pada komenda „balszaja skorośt”- maksim posiada regulowaną szybkostrzelność - następnie zalega cisza. Słychać tylko narastający tętent trzystu koni. Na dystansie dwustu metrów szereg jeźdźców na moment się pochyla i nad pędzącą konnicą wykwitają w słońcu rozbłyski dobytych szabel. Pada komenda „Agoń” i teraz dopiero okazuje się, że na froncie dwóch szwadronów Moskale posiadają sześć cekaemów. Efekt jest piorunujący. Konie pierwszego szeregu gęsto padają. Szyk w głąb jest tak gęsty, że konie drugiego szeregu nie mają czasu przeskoczyć leżących wierzchowców. W swoich snach Jerzy wielokrotnie widział siebie na czele kawalkady, która tratuje nieprzyjaciela, zdobywa sztandary, a następnie w chwale powraca do swoich, którzy wiwatują na jego część. Obecnie, w trakcie pierwszej w swoim życiu rzeczywistej szarży, pędząc na lewym skrzydle, widzi tragizm sytuacji, która najbardziej uwidacznia się w centrum, na styku szwadronów. Tam Moskale skoncentrowali ogień. W moment później, w centrum atakujących już nie ma do kogo strzelać. Ogień cekaemów przenosi się coraz dalej ku flankom. Jerzy odczuwa ogromny strach. Szarpie z lewej strony za wodze, powodując gwałtowny skręt w lewo. Siodło wojskowe, tym różni się od sportowego, że ma sztywno mocowane puśliska, które nie mogą się wypiąć. Jeśli jeździec nie wytrzyma ogromnej siły odśrodkowej, to jego głowa niechybnie trafi pod tylnie kopyta konia. Jerzy ma mnóstwo szczęścia i po chwili już pędzi w kierunku pozycji austriackich. Dowództwo pułku, nie mogąc z dużej odległości ocenić ogromu klęski, posyła z odsieczą drugi szwadron. Jerzy w pełnym galopie przejmuje dowodzenie i kieruje szwadron szerokim łukiem z powrotem na podstawę wyjściową. Za szybką decyzję i uratowanie szwadronu zastępca dowódcy pułku obiecuje mu odznaczenie. Zapada wieczór. Pułk, a raczej jego resztki mają nakazane pogotowie bojowe. Jerzy leży na sianie w stodole trzymając w ręku wodze nie rozsiodłanej klaczy. Rzeczywistość stanowi pełne zaprzeczenie jego dziecięcych i młodzieńczych marzeń. Z pierwszej w życiu szarży uciekł. Pierwsze odznaczenie otrzyma za wycofanie z walki szwadronu. Może on się do tego zupełnie nie nadaje. Może lepiej było zostać inżynierem budowlanym tak jak chciał ojciec. W krótkim czasie po tej pierwszej walce odszedł z pułku cesarskiej kawalerii, chyba nie całkiem zgodnie z wolą przełożonych. Po długo trwających perypetiach wstąpił do legionów Piłsudskiego. Brak danych biograficznych z tego okresu nie pozwala dokładnie prześledzić losów naszego bohatera. Wiadomo tylko, że został trzykrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych i awansowany do stopnia rotmistrza. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej służył w ósmym pułku kawalerii, im. Księcia Józefa Poniatowskiego. Jerzy był oficerem, był polskim patriotą, ale przede wszystkim był romantykiem. Dla niego wojna to była głównie romantyczna przygoda najwyższej klasy. Ryzyko ewentualnej utraty życia było najbardziej podniecającym elementem, a pokonywanie własnego strachu miało w jego wykonaniu coś z hazardu. Pewnego dnia, w początkowym okresie wojny polsko– bolszewickiej, kiedy to nasze wojska znajdowały się daleko na wschód od granicy z przed dwudziestego roku rotmistrz Jodłowski z półszwadronem wykonywał głęboki zwiad zajętych terenów. Po kilku godzinach w siodle był nieźle zmęczony. Powlókł się do sztabu pułku, złożył raport i wracał na swoją kwaterę. Ledwie się położył, już go zbudził łącznik z do- wództwa pułku. Wszyscy trzej dowódcy szwadronów mieli się natychmiast zgłosić na odprawę do zastępcy dowódcy pułku. W remizie strażackiej, za stołem zarzuconym mapami, siedział zastępca dowódcy pułku i szef sztabu. Kiedy dowódcy szwadronów usiedli, szef sztabu wstał i patrząc na mapę zaczął objaśniać. - O sześćset metrów przed naszym frontem Moskale nieźle się okopali. Na flankach mają dwa cekaemy, są one tak dobrze ukryte i okopane, że nic im nie możemy zrobić. Za dwadzieścia cztery godziny ruszy natarcie naszej piechoty. Jeśli do tego cza- su nie zniszczymy tych dwóch gniazd, to wytłuką połowę naszych chłopców. Zadanie jest bardzo niebezpieczne i dlatego nie chcę decydować, który szwadron ma je wykonać, ale wykonać trzeba i to jeszcze dzisiaj. Dowódcy szwadronów wyszli z remizy, zapalili papierosy i zaczęli się naradzać. Przez chwilę Jerzy w ogóle nie zabierał głosu. - Jeśli my tam podjedziemy i bolszewicy zobaczą nas w ostatniej chwili, to zginie zaledwie kilku ludzi i prawdopodobnie gniazda zniszczymy, ale równie możliwe jest, że zobaczą nas o wiele wcześniej i wtenczas wytłuką cały szwadron. - Zapewne tak, ale któryś z naszych szwadronów to zadanie wykonać musi. - Wcale nie musi – powiedział Jerzy. - Jak to, nie wykonamy rozkazu? - Wcale nie musi tego robić cały szwadron. - A kto to zrobi? - Ja. - W jaki sposób? - Po prostu sam podejdę, starając się żeby mnie nie zauważyli i załatwię sprawę. Koledzy przez chwilę milczeli. Wreszcie odezwał się dowódca pierwszego szwadronu. - Wiesz Jerzy ja myślę, że jak Sienkiewicz wysadzał kolubrynę przy użyciu Kmicica, to sam trzymał dupę w bezpiecznym miejscu na miękkim fotelu. - Ale jeśli będzie ciemno, to taka rzecz może mi się udać. - A skąd my będziemy wiedzieli czy tobie się udało? - Jeżeli do rana nie wrócę, to przed świtem wykonacie to, co nakazał szef sztabu. Jerzy wrócił na kwaterę, z zabudowań gospodarskich zabrał kilka worków na kartofle i sznurek, następnie wziął swoją klacz Zulejkę krótko za uzdę i powędrowali oboje na prawy skraj pozycji pułku. Dalej w prawo rozciągały się bezbrzeżne bagna. Po stronie polskiej do bagien dochodziła łąka. Po stronie przeciwnika brzegi porośnięte były czarną olchą i krzewami wikliny. Jerzy obwiązał kopyta klaczy workami, wsiadł na konia i powoli wprowadził go na bagna. Zulejka wymacywała nogą dno i bardzo powoli posuwała się w głąb bagna. W najgłębszym miejscu woda sięgała koniowi do brzucha. Później było coraz płyciej. Po długim marszu osiągnęli przeciwległy brzeg. Tak jak przypuszczał Jerzy, nie było tutaj żadnych czujek. Po następnych kilkunastu metrach teren był już zupełnie suchy. Tu, w gęstych krzewach pan rotmistrz zmusił konia, aby się położył i uwiązał wodze tak krótko, ażeby klacz nie mogła powstać. Następnie, starając się iść jak najciszej powędrował w lewo, na brzeg lasu. Położył się i zaczął pełznąć ku bardziej odległemu stanowisku cekaemu. Noc była bardzo ciemna, jednak niebo usiane gwiazdami było troszeczkę jaśniejsze od horyzontu. Patrząc z nad powierzchni ziemi można było coś nie coś zobaczyć. Wreszcie Jerzy dopełznął w pobliże domniemanego stanowiska cekaemu. Po długiej obserwacji trzymając głowę tuż nad ziemią zobaczył na tle nieba kolistą wypukłość, która mogła stanowić przedpiersie poszukiwanego stanowiska ogniowego Jerzy macał wokół siebie i w końcu znalazł dwa kamienie. Za pierwszym razem trafił idealnie i dwaj czerwonoarmiści, których głowy zobaczył nad przedpiersiem zaczęli głośno przeklinać. Po chwili znowu zapanowała cisza. Jerzy podniósł się do pozycji klęczącej wyjął granat obronny, wyrwał zawleczkę i z odległości trzydziestu metrów rzucił do wykopu. Natychmiast padł płasko na ziemię. Powietrzem targnął wybuch. Żołnierze zaczęli biegać w bezpośredniej bliskości Je- rzego. Rotmistrz wyjął pistolet i włożył lufę do ust. Był pewny, że w razie wykrycia jego obecności najmniej bolesną śmiercią będzie strzał z własnego pistoletu, ale nikt go nie szukał. Po dłuższej chwili zapanował znowu spokój i Jerzy zaczął pełznąć z powrotem. Gdy dotarł na wysokość pierwszego stanowiska cekaemu zauważył go bez trudności, ponieważ nie był on tak dokładnie okopany. Tym razem nie trzeba było sprawdzać niczego rzucaniem kamieniami. Jerzy wyjął granat, odbezpieczył i rzucił. Trafił dokładnie, niestety to gniazdo było bardzo płytkie i mimo, że Jerzy natychmiast po rzucie przywarł płasko do ziemi jeden z odłamków trafił go w palce prawej stopy. Jerzy poczuł uderzenie, a następnie falę gorąca, która obejmowała całą stopę. Bólu nie czuł, ale był pewny, że upływ krwi jest duży. – Dobrze że w prawą – powiedział do siebie, mając na uwadze wsiadanie na konia. Nie czekając aż ustanie zamieszanie u krasmoarmistów zaczął się czołgać w kierunku zarośli. Odległość kilkudziesięciu metrów wydłużała się w nieskończoność. W końcu zaczęły się zbawcze wikliny. W dalszym ciągu poruszał się na czworakach. Nagle przestraszył się, że nie potrafi odnaleźć konia. Na szczęście klacz go wyczuła i cichutko zarżała. Podpełznął do wierzchowca, odwiązał wodze, lewą ręką chwycił za kantar, a prawą jak najwyżej za puślisko. Teraz dopiero dał sygnał, aby koń powstał. Klacz wstając postawiła Jerzego na nogi. Po długich i bardzo bolesnych usiłowaniach wreszcie znalazł się w siodle. Klacz opuściła nisko głowę i sama nie kierowana powędrowała swoim poprzednim śladem. Kiedy minęli ostatnie zarośla i koń wszedł na bagno Jerzy zdziwił się, że gwiazdy na niebie poruszają się w jakiś niespotykany dotychczas sposób. Gwiazdy wirowały na niebie i było ich coraz więcej. W końcu widział już je wszędzie. Pochylił się nad końskim grzbietem, schwycił oboma rękoma silnie za grzywę i w moment później gwiazdy zgasły. Otoczyła go ciemność. Kiedy zbudził się był jasny dzień. Nad nim sufit wybielony dokładnie wapnem, a więc nie była to jego kwatera. Jerzy odwrócił głowę. Obok łóżka zobaczył okrąglutki tyłek w białym kitlu, a wyżej dwa czarne warkoczyki. Chciał powiedzieć siostro, ale nie mógł wydobyć głosu. Po kilku próbach wreszcie to się udało. Dziewczyna spojrzała na niego. - Siostro, czy ja jestem w szpitalu? - To nie jest szpital tylko pułkowa czołówka chirurgiczna. - A co mnie się stało? - Zaraz przyjdzie lekarz to pana poinformuje. Pielęgniarka wyszła, po chwili rzeczywiście wszedł doktor. Był to lekarz pułkowy Mieczysław Tarłowski. - Cześć Jerzy, widzę, że znowu żyjesz. - Powiedz, co się ze mną stało - Nic szczególnego. Do szwadronu przybiegła twoja klacz. Twoi ludzie poszli po śladach i znaleźli cię już po naszej stronie. I tyle. - A co z moją nogą? - Jak będzie trzeba, to utniemy. - Nie wygłupiaj się, powiedz, co jest - Jednego palca brakowało, drugi został zszyty. Nic się nie martw, wszystko będzie dobrze. - Ale kiedy będę mógł wstać? - Jak dobrze pójdzie za dwa miesiące - Nie wygłupiaj się, za dwa miesiące to się skończy wojna. - Nic się nie bój, napiszemy do generała Rozwadowskiego żeby trochę przedłużył działania wojenne i będziesz sobie mógł porzucać jeszcze granatami. Ja jestem lekarzem, ale jednak wiem, że granat obronny rzuca się tylko zza osłony, bo on razi w promieniu dwustu metrów. - To trzeba było pójść ze mną i zrobić mi tą osłonę. Ale ty wolisz tutaj spokojnie siedzieć i klepać po dupie tą czarną siostrę miłosierdzia. - Jerzy ty tak nie gadaj, bo to jest straszna cholera, jak ktoś jej coś takiego powie to ona od razu bije po pysku. - Dobrze wiedzieć. Mietek po chwili wyszedł. Jerzy zasnął, ponieważ na skutek dużego upływu krwi co chwilę drzemał. Kiedy się obudził, w pokoju była znowu ta czarnulka z okrąglutkim tyłkiem. - Siostro. - Słucham - Jak siostra ma na imię? - Maria. - Siostro Marysiu. Czy mogłaby siostra przyjść tutaj i porozmawiać ze mną. - Za dużo czasu to ja nie mam. O co panu chodzi? - Jednak prosiłbym, żeby siostra usiadła tu, koło mnie. - Jeśli ma pan zamiar mnie obmacywać, to bardzo się pan pomylił, ze mną takie numery nie przechodzą. - Nie w głowie mi takie sprawy, przecież jestem ciężko ranny. Siostra siadła ale na stołku obok łóżka Jerzego. - Siostro ja mam do siostry bardzo wielka prośbę. - O co chodzi? - Czy siostra mogłaby mi załatwić kule? - Co? - Takie kule, co się trzyma pod pachami i można chodzić na jednej nodze. - Panie rotmistrzu, czy pan zdurniał? Przecież ma pan leżeć, co najmniej sześć tygodni. - Bóg zapłać. - Za co? - Przed chwila usłyszałem od Mietka że dwa miesiące, wiec już o te dwa tygodnie mniej. - Nie wiem może dłużej. - Siostro mnie te kule są bardzo potrzebne - A ciekawe, do czego? - No a jak zechcę się wysiusiać, to jak mam to zrobić? - To można akurat zrobić w łóżku, niech pan nie kantuje. - Siostro ja powiem całkiem szczerze. Do frontu jest przecież niedaleko, w każdej chwili mogą tutaj wpaść Moskale i jak będę leżał to oni mnie zarżną, a tak jakbym miał kule to mógłbym uciekać. - Widzę, że ostatnio stał się pan bardzo strachliwy. - To przecież normalne, każdy ranny przechodzi taki szok. - Dobrze, załatwię panu te kule. Siostra wyszła. Idąc z wiadrem po jedzenie dla rannych myślała sobie, że ten rotmistrz, o którego wyczynach już wcześniej słyszała jest całkiem miłym człowiekiem. Jerzy znowu spał. Po jakimś czasie obudził go wachmistrz. Wachmistrz nazywał się Srokacz, ale Jerzy, który Trylogie znał na pamięć lepiej niż pacierz, nazywał go Soroka. - Dzień dobry panie rotmistrzu, jak się pan czuje? - Noga mnie zapierdala, ból czuję aż do kolana, a co słychać w szwadronie? - Pański zastępca ma stanąć przed sądem polowym za to, że nie zameldował o pańskim zamiarze przejścia na druga stronę. - Powinni mu dołożyć karę śmierci za to, że baran jeden nie czekał na mnie na brzegu błota, kiedy ledwie żywy wracałem. - Panie rotmistrzu, pan się myli. Myśmy obstawili teren, ale było tak ciemno a pańska kobyła szła tak cicho że przeszła obok i myśmy nie zauważyli. - Wyście nie zauważyli, dlatego żeście na pewno spali, barany. - Panie rotmistrzu, pan jest na prawdę niesprawiedliwy. Nikt z nas oka nie zmrużył, przecież na tych błotach jest tak gęsto od tych ichnich ruskich komarów, że aby popatrzeć na księżyc to trzeba najpierw kijem rozganiać komary. W takiej sytuacji nikt nie jest w stanie zasnąć. - Pieprzysz głupoty, księżyca w ogóle nie było. - Ale komary były. Panie rotmistrzu, przyniosłem panu podarunek. Dopiero teraz Jerzy zauważył, że rotmistrz trzyma coś w ręce. Jerzy skupił wzrok na tym przedmiocie i stwierdził, że jest to jego prawy but, z cholewą rozciętą zapewne brzytwą Mietka i z urwanym noskiem. Z otworu, jaki pozostał po nosku wisiały sople skrzepniętej krwi. - Wyrzuć to obrzydlistwo, natychmiast. Wachmistrz się uśmiechnął. - Powiedziałem natychmiast. Tutaj jest jedna taka cholera, że jakby zobaczyła coś ty tutaj przyniósł, to zaraz byś oberwał. Weszła siostra Maria, a wachmistrz chowając but za sobą odmeldował się i zniknął. - O kim pan rotmistrz mówił przed chwilą? Zapytała siostra Maria. - Miałem na myśli Mietka. - O, dziwne, dotychczas myślałam, że on jest mężczyzną. Ale tak na prawdę siostra była zadowolona, że budzi taki przestrach wśród swoich podopiecznych. - Siostro, co będzie z moimi kulami? - Od czterdziestu godzin nie spałam, teraz idę się przespać. Jeśli pozwolą mi przynajmniej dwie godziny się zdrzemnąć, to będę miała na tyle siły, żeby pójść do magazynu po te kule. Jerzy leżał i rozmyślał. Wykorzystanie cennych danych z podręcznika taktyki pod tytułem „Duma o Wacławie Rzewuskim” być może, iż uratowała mu życie, ponieważ ciche stąpanie konia po stronie sowieckiej na pewno było ważnym warunkiem bez- pieczeństwa. Jednak, ten sam skutek na polskim brzegu uniemożliwił zlokalizowanie w ciemności wychodzącego z błot konia. Teraz przypomniał sobie obrzydliwy but przystrojony soplami zakrzepłej krwi i myśl genialna, jak błyskawica przemknęła przez mózg Jerzego, ale na dokończenie rozważań zabrakło czasu. Jerzy zasnął. Śniło mu się, że siostra Maria położyła się obok niego na łóżku i obejmuje go gołymi ramionami za szyje. Przebudził się. Na łóżku oprócz niego nikt nie leżał. „No cóż dobry omen”, pomyślał Jerzy. Jeśli mnie przychodzą takie myśli, chociażby przez sen, to widocznie pomału zaczynam zdrowieć. Właśnie przyszedł go odwiedzić jego zastępca podporucznik Król. - Jak pan rotmistrz się czuje? - Jako tako. Mam do pana prośbę. Czy mógłby mi pan przysłać tutaj wachmistrza Sorokę. - Tak jest panie rotmistrzu, już się robi. Po chwili zameldował się wachmistrz. - Posłuchaj, co masz zrobić. Pójdziesz do magazynu z umundurowaniem i przyniesiesz mi parę największych butów. - Ale pan rotmistrz ma małą stopę. - Słuchaj baranie, co do ciebie mówię. Masz mi przynieść największe buty, jakie się znajdują w magazynie pułkowym. - Rozkaz! Późnym wieczorem Jerzy otrzymał parę butów owiniętą w prześcieradło. Soroka schował je do szafki. Ledwo się zmieściły. Na drugi dzień siostra Maria przyniosła kule. Na dworze pod drzewem leżał wachmistrz Soroka i bez przerwy obserwował drzwi od chaty. Wreszcie o dziewiątej drzwi się otworzyły i wyszła siostra Maria. W ręce niosła walizeczkę z jakimiś medykamentami. Wachmistrz dziarsko zameldował się i zapytał czy mógłby pomóc nieść tę walizeczkę. - Nie trzeba, dam sobie sama radę. - A co tam jest w środku? - Narzędzia chirurgiczne. - A więc, siostra idzie tam, no tam, gdzie się robi operacje? - Tak. A co to pana obchodzi? - Nic, tak pytam. Pożegnali się i Soroka wrócił do Jerzego. - Melduję posłusznie, że przedpole czyste. Siostra Maria szybko nie wróci, bo poszła na operację. - Nie na operację, tylko asystować przy operacji. Jej chwała Bogu nic nie dolega. Już ubranie spodni połączone było z pewnymi kłopotami, ale wzuwanie buta na prawą nogę stanowiło dantejskie męki. Jerzemu łzy ciekły ciurkiem po twarzy. Bał się krzyczeć, żeby kogoś nie sprowadzić. W końcu but był na nodze, na drugą ubrał swój własny. Wziął kule pod pachy i z pomocą Soroki powędrował do szwadronu. Po zakończeniu ostatniego zabiegu chirurgicznego siostra Maria wróciła na punkt sanitarny. Zobaczyła puste łóżko i od razu się wszystkiego domyśliła. Usiadła na łóżku, przytuliła się do poduszki Jerzego i zrobiło jej się bardzo smutno. Jedyny pacjent, który zachowywał się po ludzku, nie pchał jej ręki pod spódnicę, nie traktował instrumentalnie, a po za tym taki miły i przystojny i już uciekł. Przy obiedzie naskarżyła panu doktorowi Mieczysławowi Tarłowskiemu i w pięć minut później Mietek wpadł jak bomba na kwaterę Jerzego. - Wiesz Jerzy, głupi to ty zawsze byłeś, ale czy ty się zastanawiasz, co ty robisz? - Przecież nic złego nie robię. - Jak to nic złego? But brudny, noga ci się spoci, pot popłynie do rany i zakażenie krwi murowane. Ściągaj but. - Mietek, to naprawdę niemożliwe. Zanim go założyłem to się popłakałem jak małe dziecko. - Ściągaj natychmiast, muszę zobaczyć, co tam się dzieje. - Mietek, a jakby go tak zdezynfekować? - Bez zdejmowania buta? W jaki sposób? Jerzy podszedł do szafki. - Cholera, nie mogę się schylić. Sięgnij pod szafę. Pod szafą znajdowała się butelka koniaku. Postanowili wstępnie zdezynfekować ranę od środka. Po kilku dezynfekcjach pogodzili się. Jerzy będzie codziennie przychodził na opatrunek i wolno mu będzie łazić po miejscu zakwaterowania o kulach. Noc przespał w spodniach i butach. Rankiem następnego dnia Soroka dostał rozkaz przyprowadzenia przed chałupę Zulejki i dwóch najbardziej rosłych ułanów. Gdy ułani zameldowali się, Jerzy zapytał: - Czy wysadzaliście kiedyś małe dziecko? Ułani nie zrozumieli o co chodzi. - Pytam was, czy pomagaliście malutkiemu dziecku wysrać się? - Melduję posłusznie, że nie mam małego dziecka. Drugi przytaknął, on też tego nigdy nie robił. - No cóż, szkoda, że nie macie praktyki. Ale jakoś sobie poradzimy. Jerzy wyszedł o kulach przed dom, Zulejka zaczęła ocierać się ciepłymi nozdrzami o pierś swego pana, który od razu zauważył, że Soroka odpiął strzemiona. Ułani jakoś wsadzili Jerzego na konia. Jazda stępa po całym terenie zakwaterowania wychodziła bardzo dobrze. Już po trzech dniach Jerzy stawił się na odprawę oficerów pułku w sztabie. Przyjechał konno w towarzystwie dwóch swoich wielkoludów. Oni zdjęli go z siodła, a następnie zanieśli do pokoju, gdzie odbywała się narada, ponieważ kul nie zabrali. Po czterech tygodniach Soroka założył strzemiona i Jerzy przed frontem całego szwadronu demonstrował kłus z próbami anglezowania. Wyglądało to tak, że co kilkanaście kroków konia ból zwyciężał, pan rotmistrz uderzał tyłkiem o siodło, głowa podskakiwała mu jak na sprężynce, a ułani bili brawo. Jednak Jerzy uznał próbę za w pełni udaną i odebrał porucznikowi Królowi szwadron. W niecały miesiąc później Jerzego spotkało wielkie nieszczęście. Nasze wojska zostały zatrzymane dobrze zorganizowaną obroną, na dodatek usytuowaną na łagodnie wznoszącym się terenie. Na o wiele niższym przeciwstoku zaległy wojska polskie. O czwartej po południu po obiedzie wszyscy oficerowie pułku zostali wezwani na odprawę. Rozpoczął ją dowódca pułku i po krótkim omówieniu drobnych, codziennych formalności, powiedział: - Ja już skończyłem i wychodzę, resztę załatwi szef sztabu.- ozmaczało to że jest jakieś zasrane zadanie. Szef sztabu podrapał się w łysą głowę, później długo marudził, zapalając papierosa, wreszcie zaczął mówić: - Panowie, powiem krótko, bo nieprzyjemne rzeczy muszą być załatwiane krótko i węzłowato. No, więc, jak państwo rozumiecie trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Wszyscy wiecie, że szykuje się natarcie frontem całej dywizji. No i znowu trafiło na nasz pułk. Trzeba przeprowadzić rozpoznanie środków ogniowych nieprzyjaciela bojem. Nie będę nikogo wyznaczał, jak zwykle sami zadecydujecie, który szwadron to załatwi. Koniec odprawy, szef sztabu szybciutko zgarnął papiery i uciekł. Rozpoznanie bojem polega na tym, że niewielki pododdział pozoruje natarcie przed świtem lub o zmroku, wszystkie środki ogniowe nieprzyjaciel kieruje przeciwko tej grupie straceńców, a obserwatorzy notują położenie punktów ogniowych. Oczy- wiście, z takiego rozpoznania dobrze, gdy wróci jedna czwarta stanu. Reszta oficerów też się zmyła. Przy stole zostało trzech dowódców szwadronu. Milczeli. W końcu odezwał się Jerzy. - Żeby nasi seksualni podglądacze mogli co nieco dojrzeć to i tak trzeba czekać do godzin przed świtaniem. Ja spróbuję załatwić sprawę jeszcze w nocy. Jak mi się nie uda, to będziecie losowali między sobą. - A co ty chcesz zrobić? – zapytał dowódca pierwszego szwadronu. - Postaram się zdobyć potrzebne informacje bez hałasu. Gdy tylko zrobiło się ciemno, Jerzy wsiadł na klacz i pojechał wzdłuż polskiej linii stanowisk, ale w tak dużej odległości, że aby spojrzeć na przeciwstok musiał stawać w strzemionach. Po długiej, ponad dwukilometrowej podróży wypatrzył wreszcie miejsce, które jego zdaniem powinno być słabo obsadzone przez bolszewików. W tym miejscu, ze stoku zajętego przez polskie wojsko spływał malutki strumyczek o szerokości pół metra. Ale jego brzegi były dość gęsto porośnięte krzewami i niewielkimi drzewkami. Dzięki tej osłonie Jerzy podjechał prawie na samo dno wklęsłości terenowej oddzielającej polskie wojsko od bolszewików. Teraz zsiadł. Konia uwiązał i powolutku krok za krokiem podszedł aż na samo dno wklęśnienia terenowego. Niestety tutaj nie było zupełnie amunicji, której Jerzy poszukiwał. Wrócił jeszcze raz kilka metrów w górę, nazbierał kamieni i zszedł po raz drugi na dół. Zatrzymał się, stanął w rozkroku i zaczął bombardować sowiecki przeciwstok. Wyraźnie słyszał uderzenia kamieni o twardy grunt, ale mimo tej kanonady żaden Moskal nie podnosił alarmu. Jerzy odczekał jeszcze chwilę, wpatrując się w ciemność po drugiej stronie ziemi niczyjej. W końcu wrócił do konia, odwiązał go i prowadząc za wodze po cichutku i w bardzo zwolnionym tempie przeszedł na stronę rosyjską. O dwieście metrów przed nim zaczynał się mizerny młody zagajnik sosnowy. Obecnie Jerzy go nie widział, ale poprzednio dokładnie zlokalizował i szedł w tamtym kierunku. Wreszcie dotarł do pierwszych drzew. Ukrył konia w lesie, solidnie przywiązał i poszedł szukać sowieckich żołnierzy. Gra była emocjonująca, albo Jerzy odkryje obecność nieprzyjacielskiego żołnierza i zdąży go obezwładnić, albo stanie się rzecz wręcz przeciwna. Jerzy szedł intuicyjnie pochylony, mimo, że wokół zalegały zupełne ciemności. Nerwy miał napięte do granic wytrzymałości. Za każdym razem stawiając nogę na ziemi, spodziewał się, że stanie na leżącego żołnierza. Napięcie nerwowe doszło do zenitu i właśnie wtedy przypadek ułatwił zadanie. Jeden z krasnoarmiejców zapalił papierosa. Jerzy natychmiast przyśpieszył kroku, chcąc się do niego zbliżyć. Już w moment później zrozumiał, że między nim, a palącym żołnierzem może leżeć dziesięciu innych. Zaczął znowu powolny, ostrożny marsz i po długiej chwili dotarł do żołnierza palącego papierosa. Gdy żołnierz zaciągnął się, Jerzy zobaczył, że jest on odwrócony do niego profilem. Zrobił pół kroku do przodu i przycisnął lufę rewolweru do skroni radzieckiego żołnierza. Jerzy nie znał języka rosyjskiego, ale jako Lwowianin doskonale mówił po ukraińsku, więc w tym języku zapytał o dowódcę. - Kamandira zdzies niet, odpowiedział żołnierz. - Mów kutasie, gdzie on jest? - W dierewni. Jerzy nacisnął jeszcze silniej lufą głowę żołnierza - Nie strielaj, ja skażu toczna. - No to mów dokładnie. - Wtaraja usadźba s lewa. Jerzy przycisnął lufę jeszcze silniej i pociągnął za spust. Huk wystrzału powstaje, gdy do pustej po strzale lufy wpada powietrze i uderzając o czółko zamka wytwarza falę stojąca. Przy takim postępowaniu, jakie zastosował Jerzy strzału prawie nie słychać. Niestety każdy medal ma dwie strony. Teraz Jerzy już trochę szybciej szedł w kierunku wsi. Na tle nieba widać było zarysy domów. Odnalazł druga zagrodę po lewej stronie i wszedł na podwórze. Podszedł pod drzwi. Chwilę nasłuchiwał. Była zupełna cisza. Jerzy przystąpił do wykonania planu, który wydawał się bardzo prosty. Należy dokładnie skopiować to, co zrobił Kmicic z księciem Bogusławem, a następnie radziecki oficer już dokładnie poinformuje, gdzie ma rozmieszczone środki ogniowe. Jerzy po cichutku wszedł do sieni. Z sieni w lewo i w prawo prowadziły drzwi. Przez szparę pod prawymi drzwiami przezierało światło. Wewnątrz izby ktoś zakaszlał. Jerzy długą chwilę słuchał, chcąc się upewnić, jak liczne grono tam zastanie. Wyjął pistolet, lewą ręką nagle otworzył drzwi i wskoczył do izby. Zza stołu podniósł się radziecki oficer w randze pułkownika. Chłop miał co najmniej dwa metry wzrostu i ważył ponad sto kilogramów. Pułkownik podniósł ręce do góry i tak stali naprzeciw siebie w zupełnym milczeniu. Dopiero teraz Jerzy uświadomił sobie, że porwanie pułkownika jest zupełnie niemożliwe. Niema scena przedłużała się. Radziecki pułkownik nie wiedział, że Jerzy ma lufę pistoletu dokładnie zapchaną kośćmi i mózgiem zastrzelonego żołnierza. Jerzy wiedział o tym doskonale, ale najbardziej załamany był bezsensownością swoich działań. W pewnym momencie spojrzał na stół, za którym stał pułkownik. Na stole rozpostarta leżała mapa sztabowa z dokładnie naniesionym ugrupowaniem wojsk radzieckich, oczywiście łącznie ze wszystkimi punktami ogniowymi. A więc jednak jego postępowanie wcale nie było bezsensowne. Od razu wrócił mu kawaleryjski animusz. Zbliżył się do pułkownika kazał mu się odwrócić i uderzył go z całej siły kolbą pistoletu w głowę. Pułkownik stracił przytomność i upadł. Jerzy błyskawicznie złożył mapę, włożył ją pod bluzę mundurową, chwycił odłożony na stół pistolet i wyskoczył na dwór. Szedł dość odważnie kierując się na pobliski las. Nagle, dosłownie z odległości pół metra usłyszał: - Ech tawariszcz. Machorka u tiebja jest’? Jerzy stanął, oblał go zimny pot, ale szybko się opanował. - Niet! Nie kurjaszczyj. - Job twaju mat’. Wreszcie dotarł do skraju lasu i tu zaczęło się następne nieszczęście. Nie może odnaleźć konia. Zulejka, w tej eskapadzie zupełnie się do niczego nie przydała, bo przecież nikogo nie porwał, ale o zostawieniu ukochanego konia po stronie rosyjskiej nie było mowy. Jerzy błądził po niewielkim lasku, obmacywał pnie, pochylał się, żeby lepiej widzieć w ciemności. Wreszcie, wbrew wszelkim zasadom bezpieczeństwa zaczął półgłosem nawoływać. Opowiedziała mu tylko cisza. Łażenie po lesie powodowało ciągły trzask łamanego chrustu. Doszedł do wniosku, że lepiej zaczekać do świtu. Usiadł pod drzewkiem i zaczął nadsłuchiwać. Może jednak usłyszę jakiekolwiek ruchy konia - pomyślał, ale dokoła panowała grobowa cisza. Gdzieś w gałęziach odzywał się lelek kozodój. Napięcie nerwowe i zmęczenie fizyczne wzięły w końcu górę i Jerzy zasnął. Plecami oparty był o niezbyt gruby pień młodej sosenki. Przez sen wykonał nieznaczny ruch i stracił równowagę. Poleciał do tyłu na plecy. To go obudziło. Momentalnie spocił się ze strachu, bo był pewny, że już jest jasny dzień. Na szczęście dopiero świtało. Kiedy Jerzy przetarł oczy, o trzydzieści metrów przed sobą zobaczył uwiązaną Zulejkę. Lasek był dość wąski. Po dwóch minutach już osiągnął brzeg lasu. Przez chwilę zastanawiał się, czy przeprowadzić konia, czy też przejechać. Zdecydował się na to drugie. Ruszył z kopyta, a ponieważ bieg odbywał się po pochyłości, już po kilku metrach Zulejka przeszła w galop. Już są na dole. Już pędzą pod górę po polskiej stronie i wtenczas gruchnęła kanonada. Kule świszczały gęsto. Kiedy minęli szczyt wzniesienia i Jerzy zatrzymał konia, stwierdził, że bieliznę ma tak mokrą, iż koszulę można wyżymać, ale upojenie sukcesem było mocniejsze od przed chwilą przeżywanego strachu. Zulejka też była mokra, więc nie chciał, żeby stała w miejscu. Wziął ją za wodze blisko przy pysku i biegł koło konia kilkaset metrów. Już widzi swoich ludzi. Ułani podskakują do góry, wymachują rękami i krzyczą „Brawo!”. Jerzy oddaje konia i przykazuje: „Wytrzyjcie ją do sucha”. Po chwili Jerzy wbiega do sztabu pułku, gdzie za stołem stoi szef sztabu. Jerzy melduje się, sięga za koszulę, wyjmuje mapę, rozkłada ją i kładzie na stole przed szefem sztabu. Były to ostatnie sekundy jego triumfu i pierwsze chwile nieszczęścia. Szef sztabu w mgnieniu oka zrozumiał wszystko. Pobladł i przez chwilę nie mógł wymówić ani słowa. Następnie zaczął litanię, w której najłagodniejsze słowa brzmiały: „Ty pieprzony skurwysynu!”. Do szwadronu już nie wrócił. Przed odprowadzeniem do aresztu, zgodnie z regulaminem zabrano mu pas, razem z bronią przyboczną. Było to wielkie szczęście, ponieważ Jerzy był tak załamany, iż mógł tej broni użyć w sposób niezbyt rozsądny. W nocy pod areszt przyszedł wachmistrz Srokacz. Wartownik go zatrzymał. - Czy tutaj znajduje się nasz stary? - Tak, ale wpuszczać nikogo nie wolno, tym bardziej w nocy. Srokacz zbliżył się do wartownika. Zawiniątko, które niósł przełożył do lewej ręki, a prawą dłoń zwinął w olbrzymią pięść i podsunął ją wartownikowi pod nos. - Powąchaj, czym to pachnie. - Odpieprz się. - Ale posłuchaj, ja to mówię w twoim interesie. Ty nie wiesz, czym to pachnie. - No, czym? - Śmiercią. Jeśli mnie nie wpuścisz to będę musiał cię uderzyć. Po chwili już mówił do Jerzego. - Panie rotmistrzu, przyniosłem kolację. - Wracaj do szwadronu. Ja nie mogę jeść. - Ale musi pan coś jeść. - Mówię ci, nie masz, co tu stać. Wracaj. Nie mogę jeść na prawdę. Srokacz wrócił i opowiedział chłopcom ze szwadronu, w jakim stanie jest ich rotmistrz. W całym szwadronie zapanowała żałoba. Dywizyjny sąd polowy rozpoczął rozprawę o godzinie szóstej rano i zakończył po piętnastu minutach. Wyrok brzmiał: „Za niewykonanie rozkazu rozpoznania bojem w obliczu wroga - kara śmierci. Za przejście na teren wroga, bez rozkazu oraz bez powiadomienia przełożonych i pozostawienie szwadronu bez dowództwa – kara śmierci. Za ujawnienie wrogowi, przez zabranie mapy, naszych planów ofensywnych i uniemożliwienie wykonania zadania dywizji - kara śmierci. Równocześnie sąd stwierdza, że żadne z popełnionych przestępstw nie ma cech przestępstwa hańbiącego”. Tego rodzaju wyroki nie były niebezpieczne dla życia lub zdrowia podsądnych, ponieważ ich wykonanie odraczano do końca działań wojennych. Nieszczęście Jerzego polegało na zabraniu dowództwa i wykluczeniu z wojska. Mietek obawiając się, że Jerzy może popełnić w rozpaczy jakieś głupstwo, zgłosił, iż Jerzy jest ranny i jako lekarz pułkowy towarzyszył mu na rozprawie. Po odczytaniu wyroku razem z Jerzym weszli do celi aresztanckiej. Mietek wyjął z kieszeni ste- rylizator z niego wyjął strzykawkę, napełnił i powiedział do Jerzego: - Spuszczaj gacie. - Mietek, odczep się. Naprawdę chcę zostać sam. - Dawaj tą dupę, albo będę kłuć przez spodnie. W pięć minut po zastrzyku Jerzy spał, a Mietek zgłosił konieczność zabrania go do szpitala. Tutaj siostra Marysia opiekowała się Jerzym jak własnym bratem. Kiedy po dwóch dobach obudził się, powiedziano mu, że jego podanie z prośbą o umożliwienie kontynuowania służby do końca działań wojennych zostało rozpatrzone pozytywnie i jeśli da słowo honoru, że nie ucieknie, to będzie mógł dalej służyć w kwatermistrzostwie dywizji. W dwa dni później Jerzy maszerował, prowadząc Zulejkę na dalekie zaplecze frontu. Co kilkaset metrów zatrzymywał się. Koń podchodził do niego. Jerzy przytulał twarz do pięknej głowy Zulejki, popłakał trochę, popłakał i szli dalej. W kwatermistrzostwie dostał przydział do kancelarii zbrojmistrza. W kancelarii pracowała maszynistka pani Kazia. Wszyscy w dywizji, łącznie z panią Kazią wiedzieli dokładnie o nieszczęściu, jakie spotkało Jerzego. Pani Kazia miała dobre serce i starała się jakoś pocieszyć przystojnego oficera. Jednak układ mebli w pokoju był taki, że pisząc na maszynie siedziała tyłem do pana rotmistrza. Ale gdy tylko nie było nic do pisania, natychmiast przykrywała wojskową maszynę do pisania stalowym pokrowcem, właziła na stołek i siadała na pokrowcu maszyny zwrócona twarzą i nie tylko twarzą do Jerzego. Następnie dzięki odpowiedniej manipulacji nogami demonstrowała Jerzemu, codziennie inny kolor swoich majtek, a ponieważ należała do osób upartych i konsekwentnych robiła to, także w te dnie, kiedy na skutek upału noszenie bielizny byłoby niepotrzebną udręką. Niestety Jerzy nie reagował. Jeśli miał chwilę wolnego czasu zapalał papierosa i patrzył gdzieś daleko ponad głową Kazi. Co gorsza, z dnia na dzień pił coraz więcej. Kazia, jak większość kobiet nie cierpiała pijaków i kiedy pewnego dnia pan Bóg go pokarał bardzo się z tego ucieszyła. A mianowicie, Jerzy wracając z kantyny przed samą kancelarią, w której na pięterku mieszkała Kazia wywalił się jak długi, skręcił nogę i nie mógł wstać. „No cóż kara boska” - pomyślała Kazia patrząc na to z okna - ale bliźniemu trzeba pomóc. Pobiegła do kompanii ochrony sztabu. Wzięła dwóch, najmocniejszych chłopów i wróciła na miejsce wypadku. Brak informacji, czy pan Bóg każąc Jerzego za pijaństwo przewidział dalsze konsekwencje. W każdym razie Kazia kazała dwóm żołnierzom wnieść Jerzego do swojego pokoju. Tam położyli go na łóżku i wyszli. Kazia z wielkim trudem rozebrała Jerzego do naga, a następnie śmiertelnie zmęczona położyła się, aby choć trochę odpocząć. Nie musimy wyjaśniać, że w tych trudnych wojennych warunkach, Kazia nie posiadała siedmiu łóżek, ani pięciu, ani nawet dwóch. Na drugi dzień, Kazia dostała olbrzymi bukiet polnych kwiatów, bo innych nie było i była mocno i długo przepraszana za kłopoty, jakich doznała ze strony Jerzego. Wydaje się jednak, że te kłopoty nie były zbyt przykre, bo następnego dnia znowu Jerzy nocował na pięterku. W jaki sposób, po zakończeniu wojny Jerzy znalazł się z powrotem w ósmym pułku ułanów, tego nie wiadomo. Ze stycznia 1926 roku zachowała się opinia podpułkownika Przewłockiego, który był dowódcą brygady. O Jodłowskim wyrażał się w samych superlatywach, sugerując, iż nadaje się na stanowisko dowódcy pułku. Jednak do tego awansu nigdy nie doszło. Rozdział III As wywiadu W marcu 1925 roku, na dziedzińcu więzienia garnizonowego w Warszawie huknęły strzały. Na ziemię zwalił się człowiek. Tak skończył porucznik Józef Gryf-Czajkowski, który dwa lata wcześniej został wysłany przez polską dwójkę do Berlina. Czaj- kowski okazał się pospolitym zdrajcą, który sam zaproponował swoje usługi Abwehrze. Polska dwójka przez kilka miesięcy szukała odpowiedniego człowieka. Wreszcie wybór padł na rotmistrza Jerzego Jodłowskiego. Pewnego dnia kazano mu się zameldować w drugim oddziale Sztabu Głównego Wojska Polskiego. Rotmistrz szybko odszukał wymieniony w wezwaniu pokój, wszedł i zameldował się. Za biurkiem siedział stary, siwy pułkownik. - Siadajcie kolego. Kiedy rotmistrz usiadł, pułkownik chwilę przyglądał mu się. Później zajrzał do papierów, które leżały przed nim na biurku i powiedział: - Z tego, co tutaj mam, a także z relacji pańskich kolegów, wynikają dwie ważne informacje. Jest pan szaleńczo odważny i bardzo nierozważny. Zastanawiam się, czy potrafiłby pan wydorośleć, albo jak my to nazywamy, wygonić z siebie gówniarza. - Panie pułkowniku, nie bardzo wiem, o co chodzi, ale na pewno zrobię wszystko czego tylko pan zażąda. - Czy pije pan alkohol? - Od końca wojny w 1920 roku nie wziąłem do ust ani kropli. - No, a czy można by to zmienić? - Ale, co zmienić? - No wie pan, tak ani kropli? To chyba trochę przesada. - Panie pułkowniku, zrobię wszystko, co tylko będzie potrzeba. - Chwileczkę, nie tak szybko. Przecież jeszcze pan nie wie, co chcemy panu zaproponować. - Tak jest. Rzeczywiście nie wiem, ale teraz w czasie pokoju w pułku to można się urwać z nudów. - Wie pan cały czas się zastanawiam, czy potrafi pan zrobić równocześnie dwie rzeczy. Po pierwsze, z niezwykłą precyzją wykonywać nasze rozkazy, ale w trakcie każdego wykonywania rozkazu posługiwać się własną inteligencją. - Postaram się. Na pewno. - A umie pan chodzić w garniturze? - Słucham? - Służąc w pułku, chyba nie często chodzi pan po cywilnemu. - Tak jest. Pan pułkownik ma rację, ale jeśli trzeba, to będę chodzić po cywilnemu. - A co się teraz tańczy? - Co się teraz tańczy? – zapytał ze zdziwieniem Jerzy. - No tak, jakie tańce są teraz modne? - Panie pułkowniku, nie jestem zbyt dobry w tych sprawach, ale tańczyć umiem. - Widzi pan, ta służba, do której chcę pana zwerbować, ma tą zaletę, że pozostawia dużo swobody, że będzie pan dysponować dużą ilością pieniędzy, ale jeśli noga się panu podwinie, to nikt nie ruszy palcem żeby panu pomóc, a nawet nikt się do pana nie przyzna. Pan kończył szkołę oficerską w Austrii. - Tak jest! - I zna pan dobrze język niemiecki. - Owszem, ale od razu widać jak mówię, że pochodzę ze wschodu. - Bardzo dobrze, jest pan krajanem Hitlera. No cóż, my się jeszcze zastanowimy. Tymczasem ma pan miesiąc urlopu. W kasie sztabu dostanie pan pieniądze. Niech pan wynajmie w Warszawie jakieś skromne mieszkanie i spędza czas w ekskluzywnych lokalach. - Ale co mam tam robić? - To, co się robi w ekskluzywnych lokalach. Ja już jestem stary, to moje rady nie wiele się panu przydadzą. Jerzy wynajął mały pokoik na Targówku od wdowy po sierżancie służącym w pułku piechoty, z którym to pułkiem współdziałał ósmy pułk kawalerii. Ponieważ nie miał porządnego ubrania, więc przez kilka dni paradował jeszcze w mundurze, ale był już parę razy w „Ziemiańskiej” i w „Adrii”. Zamawiał butelkę wody sodowej i starał się nawiązywać konwersację z bywalcami tych lokali. Jerzy nie podawał nikomu swojego adresu, dlatego bardzo się zdziwił, kiedy służąca sąsiadów poprosiła go do telefonu. Dzwonił siwy pułkownik, ze sztabu. - Panie rotmistrzu, proszę wpaść do mnie, mam dla pana ciekawą literaturę. W sztabie nie zastał pułkownika, ale sekretarka wręczyła mu spora paczkę różnych książek i broszur. Kiedy w domu zaczął je przeglądać, zdziwienie jego nie miało granic. Były tam najrozmaitsze pozycje. Pierwsza z nich to jakieś bezsensowne filozofowania, o niższości rasy żydowskiej oraz nieszczęściach, jakie sprowadzają Żydzi na wszystkie inne narody. Następna pozycja informowała o tym, jak to Piłsudski, socjalista, pokumał się z komunistami i zaprzedał Polskę Rosji. Takich bzdur było tam wiele. Jerzy przestał się tym interesować i postanowił porozmawiać z pułkownikiem. Na drugi dzień, o ósmej rano zameldował się w sztabie. - No jak? Przeczytałeś – od progu zapytał pułkownik. - Panie pułkowniku, to jakiś stek bzdur. To trudno przeczytać. - Przecież niedawno mówiłeś mi, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy. Musisz nie tylko przeczytać, musisz się tego nauczyć. Ale mam także dla ciebie ciekawsze zajęcia. Hrabina Opalińska zgodziła się podszkolić cię w finezjach bon tonu. Zgłosisz się do niej jutro o czwartej po południu. W podwarszawskiej rezydencji już czekano na Jerzego. Lokaj zaprowadził go do salonu. Tam poznał hrabinę Opalińską i jej siostrzenicę, trzydziestoparoletnią starą pannę, której zadanie polegało na grze na fortepianie. Pani hrabina uczyła Jerzego wszystkich najmodniejszych tańców. Gdy Jerzy się plątał napełniała cały salon perlistym śmiechem. - Ja bardzo pana przepraszam. Ja wiem, że nie jest to w dobrym guście śmiać się z cudzych błędów, ale na prawdę nie mogę się powstrzymać. To bezpośrednie traktowanie Jerzego bardzo go ośmieliło i po chwili już się tam czuł, jakby znał tych państwa nie od dzisiaj, lecz od dziesięciu lat. Po chwili do salonu wszedł pan hrabia Opaliński - Turski. Przywitał się z Jerzym i powiedział do małżonki: - Moja droga, już wystarczająco długo męczysz naszego rotmistrza. Muszę ci go zabrać. Hrabia zaprowadził Jerzego do szatni i zaproponował, aby Jerzy przebrał się w lekki, biały, sportowy garnitur. Garnitur był trochę za luźny, ale nie wiele to przeszkadzało. Przez następne trzy godziny z Jerzego spływały siódme poty na korcie tenisowym. W końcu tortura się skończyła. Pan rotmistrz mógł się wykąpać i z powrotem ubrać w swój ciemny garnitur. Do domu na Targówku odwieziono go samochodem. Tego rodzaju szkolenie było raczej przyjemne. Trochę gorzej przedstawiała się sprawa, gdy trzeba był zapoznać się z najnowszymi kierunkami w malarstwie, rzeźbie i literaturze. Wreszcie jesienią 1926 roku, podpułkownik Adam Studencki, szef wywiadu kierunek zachód w drugim oddziale, doszedł do wniosku, że Jerzy jest już w pełni przygotowany do trudnej roli, jaka go czeka. Nie zmieniano mu ani nazwiska, ani innych personaliów. Podmalowano tylko troszeczkę arystokratyczne pochodzenie, a także dorobiono członkostwo w międzynarodowej organizacji do walki z komunizmem. Łatwe do sprawdzenia rzeczywiste fakty z życiorysu rotmistrza, oraz te wszystkie dodatki, które mu sfabrykowano stworzyły bardzo dobre warunki do swobodnego działania na terenie Niemiec. Jego szef podpułkownik Studencki bardzo wysoko cenił inteligencję oraz wrodzone zdolności rotmistrza Jodłowskiego i dlatego wysyłając go do Niemiec nie stawiał mu konkretnych zadań. Powiedział wyraźnie: „Twoim zadaniem jest wywiad wojskowy. Koniec kropka. Dalej działasz sam”. Trzeciego września 1926 roku rotmistrz Jodłowski siedział w przedziale drugiej klasy pociągu pośpiesznego zmierzającego z Warszawy do Berlina. Szefowie ostrzegali go, aby działał bardzo ostrożnie, bo liczą na długą, co najmniej półroczną pracę w Berlinie. Faktycznie działalność naszego najlepszego asa wywiadu trwała lat osiem, tj. do 1934 roku. Byt materialny zabezpieczono mu, otwierając za pośrednictwem francuskiej firmy konto w Deutsche Bundes Bank, w Berlinie. Kult, jakim Niemcy otaczali wojsko, a szczególnie korpus oficerski dał się Jerzemu odczuć już w trakcie odprawy na granicy. Mimo, że był ubrany po cywilnemu, Niemcy szybko dopatrzyli się w dokumentach, że jest on rotmistrzem. I zarówno członkowie straży granicznej, jak i urzędnicy celni, salutowali naszemu rotmistrzowi. Berlin był już wtedy olbrzymim miastem, ale Jerzy znający świetnie język niemiecki bez trudności znalazł odpowiedni, średniej klasy hotel. W pierwszych dniach na każdym kroku odczuwał różnicę, między Warszawą, a Berlinem. Wszędzie idealna czystość. Porządek doprowadzony do perfekcji. Maksymalna rzetelność w każdej kwestii, łącznie z udzielaniem informacji przez przechodniów na ulicy. Jedynie brak wesołości i śmiechu odczuwał Jerzy negatywnie. Warszawa była miastem radosnym i roześmianym. Niemcy przeżywały tragicznie skutki przegranej wojny. Na drugi dzień, z samego rana kupił przewodnik po Berlinie i po śniadaniu poszedł zwiedzać najważniejsze zabytki niemieckiej stolicy. Obiad zjadł w hotelu, w którym mieszkał, a następnie, włożywszy ciemne ubranie i muszkę poszedł do ekskluzywnego klubu nocnego. Zależało mu bardzo na szybkim nawiązaniu kontaktów w berlińskim towarzystwie, ale bał się trafić w nieodpowiednie, to jest zbyt niskie sfery, a już szczególnie bał się przedstawicieli półświatka. W Warszawie ludzi z półświatka nie trudno zidenty- fikować już na odległość kilkunastu metrów po ubiorze i sposobie zachowania. W Niemczech wszyscy są ubrani bardzo porządnie, bardzo czysto i niestety bardzo szablonowo. Po krótkim spacerze wszedł do lokalu o nazwie „Kawiarnia Francuska”. Siadł przy wolnym stoliku, zamówił kawę i zaczął się przyglądać towarzystwu. W roku 1926 Jerzy miał lat trzydzieści, był wysokim, wysportowanym, przystojnym mężczyzną. Przy sąsiednim stoliku siedziała para, prawdopodobnie małżeństwo. On, porucznik piechoty, w wieku lat około czterdziestu pięciu. Ona niezbyt ciekawej urody i potężnej tuszy z wyraźnie pofarbowanymi, siwiejącymi włosami. Jerzy podszedł do stolika, wyprężył się przed panem porucznikiem i powiedział. - Bardzo przepraszam. Nie wiem, czy nie popełniam jakiegoś, „faux-pas”, ale mam do pana porucznika dwie wielkie prośby. Po pierwsze, chciałbym się przedstawić - i wręczył swoją wizytówkę, na której napis zaczynał się od słowa rotmistrz. Pan porucznik podskoczył jak na sprężynie, przedstawił się, a następnie przedstawił swoją małżonkę. - To jest moja żona Helga Eckmann. Może pan rotmistrz zechce się przenieść do naszego stolika? - Z przyjemnością. Jerzy wrócił do swojego stolika po kawę, przyniósł i usiadł. - Ale mówił pan o dwóch prośbach. - No właśnie, ale nie wiem czy pan porucznik nie będzie się czuł dotknięty, bo znamy się dopiero od dwóch minut. - Ależ proszę. My wojskowi tak łatwo się nie obrażamy. - Bardzo chciałbym zatańczyć z pańską małżonką. - O, w tej sprawie nie przypuszczam abym musiał wydawać specjalny rozkaz mojej żonie, bo widzi pan, ja nie zbyt dobre tańczę, a ona bardzo lubi taniec. Po chwili już wirowali po sali. - Pani Helgo. Ja jestem w Berlinie dopiero od kilku dni i nie znam tutaj nikogo, więc gdyby pani zechciała wprowadzić mnie w tutejszy wielki mond, byłbym naprawdę bardzo zobowiązany. - O, z tym nie będzie żadnego kłopotu. Właśnie pojutrze jesteśmy zaproszeni przez kolegę mojego męża. Przypuszczam, że uda mi się uzyskać zaproszenie także dla pana rotmistrza. Jerzy poczuł, że trafił w dziesiątkę. Kiedy orkiestra przestała grać odprowadził Helgę na miejsce, usiadł, dopił kawę i powiedział: - Bardzo przepraszam, ale muszę państwa na chwileczkę opuścić. Porucznik myśląc, że chodzi o toaletę wskazał Jerzemu drogę, ale Jerzy powędrował na ulicę, w najbliższej kwiaciarni kupił piękny bukiet róż, wrócił i wręczył go niezbyt pięknej Heldze. Podziękowaniom nie było końca. Wreszcie Helga powiedziała, zwracając się do męża: - Johann. Pojutrze jesteśmy zaproszeni do Günthera. Jak myślisz, czy moglibyśmy zabrać pana rotmistrza. - Oczywiście. - Wiesz, co – kontynuowała Helga – pomyślałam sobie, że przyjście we trójkę nie będzie zbyt fortunne. Czy nie lepiej by było zabrać moją siostrę Kristin? - Ależ oczywiście – odpowiedział porucznik – muszę tylko przedzwonić do Günthera i uprzedzić go, ale to żaden problem. Gdy wreszcie nasze towarzystwo zdecydowało się opuścić lokal, Jerzy wezwał taksówkę. Pani Helga szybko zaczęła się żegnać. - Ależ, dlaczego, odwiozę państwa. - O, niema potrzeby. My mieszkamy o dwa kroki stąd . Oczywiście stanęło na tym, że Jerzy podwiózł swoich nowopoznanych przyjaciół, a odległość do ich domu wynosiła około dziesięciu kilometrów. O dziewiątej rano, następnego dnia, w pokoju Jerzego zadzwonił telefon. Dzwonił pan porucznik. - Panie rotmistrzu, wszystko załatwione. Jest pan zaproszony razem z moją szwagierką, na godziną siedemnastą na jutro. Günther pytał tylko o dwie rzeczy. Czy pan gra w karty i pije alkohol, więc dla pewności powiedziałem, że tak. Obaj się roześmieli. Günther Rudloff mieszkał w małej wilii otoczonej miniaturowym ogródkiem. Kiedy weszli do środka i porucznik Johann przedstawił Jerzego gospodarzowi, Jerzy nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Napoleon mawiał, że: „Na to, aby być jego marszałkiem, trzeba spełniać trzy warunki. Trzeba być świetnym taktykiem; trzeba umieć podejmować szybkie decyzje i nie wolno być pechowcem”. Jerzy był po prostu szczęściarzem, ponieważ okazało się, że kapitan Günther Rudloff jest oficerem Abwehry i na dodatek służy w dowództwie berlińskiego okręgu wojskowego. Jerzy obtańcowywał solidnie panią Helgę i mniej solidnie jej siostrę, ponieważ była ona tylko troszkę młodsza i tylko troszkę ładniejsza. Ale faktyczny powód był inny. Jerzy uważał, że gadatliwa Helga umożliwi mu następne kontakty i bardzo się mylił. Po którymś z kolei tańcu podszedł do Jerzego już mocno pijany gospodarz, wziął go pod ramię i powiedział: - Wystarczająco dokumentnie udowodnił pan rotmistrz, że świetnie tańczy. Teraz czas na następny egzamin i zaprowadził Jerzego do stolika, przy którym grano w karty. Jerzy grał ze zmiennym szczęściem, ale w tych przypadkach, kiedy pozostawał na placu boju sam na sam z Güntherem Rudloffem, bo pozostali gracze pasowali, Jerzy tak idiotycznie dobierał karty, że ciągle przegrywał. Przed Rudloffem uzbierała się spora kupka pieniędzy. W końcu Jerzy stwierdził, że wszystkie pieniądze już przegrał i w związku z tym wypada z gry. - Ależ to nie żaden powód. Przecież wszyscy jesteśmy oficerami. Wystarczy, że wypisze pan rewers. - Niestety panie kapitanie. Mam ten zwyczaj, że gram tylko za gotówkę. Na szczęście jutro też jest dzień.. - I bardzo słusznie. - A więc, o której? - Umówimy się o szóstej po południu. Następnego dnia Jerzy zastał u kapitana wyłącznie męskie towarzystwo. Kapitan był trzeźwy. Co prawda, do stolika podawano koniak, ale wszyscy pili w dość umiarkowanych ilościach i gra toczyła się ze zmiennym szczęściem. O jedenastej wieczorem, przed Güntherem Rudloffem leżała spora kupka pieniędzy. - No cóż, panie rotmistrzu. Nie udało się panu odegrać, ale zapraszam na następne spotkanie. Ponieważ mam ważne zajęcia w sztabie, więc nie mogę się w tej chwili umówić, jednak mamy telefony, więc jakoś się skontaktujemy. Jerzy przytaknął, pożegnał się i poszedł do domu piechotą. Idąc przez ulice Berlina rozważał kilka kwestii, ale najważniejszą był fakt, że ciągle mieszkał w hotelu. Tego rodzaju sytuacja była bardzo niewygodna z wielu powodów. Jerzy postanowił to zmienić. Był rok 1926, a więc sześć lat po stworzeniu tak zwanego Wielkiego Berlina. Powstał on przez włączenie do Berlina wielu satelitarnych miast i wsi. Dlatego właśnie obecnie wiele dzielnic Berlina zawiera w swej nazwie słowo wieś lub pole. W końcu zdecydował się na mały domek, leżący na pograniczu Wilmersdorf i Schöneberg. Właścicielki, wdowa po oficerze z I wojny światowej, razem ze swoją siostrą zajmowały poddasze. Cały parter był do dyspozycji Jerzego. Mieszkanie było umeblowane, ale brakowało dwóch najważniejszych sprzętów, niezbędnych do działalności wywiadowczej, to jest stolika do gry w karty i barku. Jerzy uzupełnił te braki i czekał na telefon od Günthera Rudloffa. Po dwóch dniach odezwał się telefon i Rudloff zapytał, kiedy mogliby się spotkać. Jerzy powiedział, że posiada nowe mieszkanie i należałoby ten fakt oblać. Umówili się. Następnie, na ten sam dzień i godzinę Jerzy zaprosił Helgę z jej miłym mężem porucznikiem Wehrmachtu Johannem. W tej sytuacji wizyta rozpoczęła się od imprezy alkoholowej. Gdy Jerzy uznał, że Günther Rudloff jest już wystarczająco podpity, dał dyskretny znak Johannowi i po chwili zostali w mieszkaniu we dwójkę. Gra toczyła się ze zmiennym szczęściem. Zmienność szczęścia polegała na tym, że Günther raz przegrywał niewielkie sumy, a następnie przegrywał duże sumy. Po dwunastej w nocy płacił już rewersami. O w pół do pierwszej wypili bruderszaft i zakończyli grę. - No dzisiaj ty miałeś szczęście, ale liczę, że dasz mi rewanż. - Oczywiście, kiedy tylko zechcesz, ale już w innych warunkach. - O co ci chodzi, czy uważasz, że wypiłem ci za dużo koniaku. - Nie. Nie chodzi o koniak, ale graliśmy we dwójkę i ja się trochę głupio czuję. Tym bardziej, że tak wysoko wygrałem. Na następny raz umówimy się, co najmniej we czwórkę. - Z tym nie będzie problemu. Chętnych do gry to ja mam na pęczki. Gorzej, że w tym tygodniu mamy inspekcję. Będę się mógł wyrwać dopiero w sobotę. Dla pewności umówmy się na niedzielę. - Nie ma sprawy, niech będzie w niedzielę. Jerzy wsadził Rudloffa do taksówki i powoli wrócił do domu. Siadł przy stoliku, zapalił papierosa i rozmyślał. W niedzielę trzeba będzie powtórzyć numer poprzedni, to znaczy naprzód śniadanie, drugie śniadanie i jeszcze coś, w towarzystwie kobiet, żeby nie było możliwości gry, a już jak Günther Rudloff odpowiednio się zaprawi, przejdą do zielonego stolika. Jak wiadomo los jest po to, aby płatać ludziom figle, ale te figle nie zawsze muszą być przykre. Do niedzieli pozostawało jeszcze kilka dni Jerzy postanowił przeznaczyć je na zwiedzanie Berlina. Na drugi dzień udał się do Tiergarten. Ten dawny zwierzyniec został przekształcony w połowie XVIII wieku w park. Następnie wokół parku powstały dwa kompleksy: Potsdamer i Leipziger Platz z domami towarowymi i bankami. Jerzy zwiedzał ZOO, potem zjadł drugie śniadanie w kawiarni parkowej, a następnie zaczął zwiedzać domy towarowe. Do domu wrócił piechotą, a było to dobrych kilka kilometrów. Był zmęczony i spocony. Rozebrał się, wykąpał, zmienił koszulę i wyszedł do znajdującej się po sąsiedzku restauracji. Zjadł obiad, znowu wrócił do domu i poczuł wielkie zmęczenie. Była godzina czwarta po południu. Postanowił pół godzinki się zdrzemnąć. Nastawił budzik, położył się na tapczanie i zasnął. O godzinie dziewiątej wieczorem zbudził go dzwonek telefonu. Telefonował Günther Rudloff. - Jerzy, ratuj mnie, bo będę musiał popełnić samobójstwo. Jerzy od razu wyczuł, że Günther jest nieźle wstawiony. - Co się stało? - Jerzy, musisz mnie wyratować z wielkiej opresji. Potrzeba mi natychmiast pięciuset marek, bo strasznie się zgrałem. - A skąd ty dzwonisz? - Dzwonię z knajpy „Pod Czerwoną Różą”. - Ale, gdzie to jest? - Nad jeziorem w Wiessensee. - Günther po pierwsze, że to na drugim końcu miasta, a po drugie, nie mam w domu pięciuset marek. - A ile masz? - Czterysta. - Dobra, przywieź tylko szybko. Jerzy zaraz wsiadł w taksówką i dostarczył wszystkie posiadane pieniądze. Günther wystawił na nie weksle. Jednak Jerzego zaczęły dręczyć pewne niepokoje. A nóż w niedzielę Günther będzie miał szczęście i rzeczywiście się odegra. Postanowił się jakoś zabezpieczyć. Następnego dnia, a był to piątek, poszedł na obiad do knajpy cieszącej się nie najlepszą opinią. Tam przeważnie grywano w karty. I rzeczywiście przy dwóch stolikach grano w pokera. Jerzy z zainteresowaniem obserwował grę. Po chwili inny z kibiców zapytał Jerzego czy nie zechciałby zagrać. - Owszem chciałbym, ale naprzód trzeba by było coś zjeść. Jeśli zechce pan zjeść ze mną obiad, to możemy porozmawiać o grze. Po chwili siedzieli już przy stoliku i zajadali smaczny befsztyk, dobrze zakrapiany wódką. Pod koniec obiadu Jerzy powiedział: - Wie pan, właściwie to nie tyle ja chcę zagrać, ile potrzeba mi gościa, ale takiego, który zawsze wygrywa. - Tutaj nie ma po co takiego szukać. Tutaj przychodzą same jelenie i marni szulerzy, ale gdyby pan zechciał pojechać do Zechlendorf, to bez trudności mogę panu wskazać właściwych ludzi. Zechlendorf leży przy głównej drodze prowadzącej do Poczdamu. Dojechali tam pośpieszną linią autobusową. Po przejściu kilkuset metrów od przystanku autobusowego weszli do lokalu, w którym był tylko bufet, stoły bilardowe i stoliki do gry w karty. Przewodnik rozejrzał się po zadymionym wnętrzu i powiedział: - Trzeba będzie chwilę poczekać. Podeszli do baru i wypili po jednej wódce. Wódkę wypili, czas się dłużył, więc zamówili piwo i dalej rezydowali przy bufecie. W pewnym momencie, przewodnik Jerzego pochylił się do niego i powiedział: - Już jest, a właściwie jest już dwóch. Może pan sobie wybrać – i wskazał dwóch ludzi, siedzących każdy przy innym stoliku. Jerzy wybrał pana w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat, w ciemnym garniturze i z krótką, siwą bródką. Podeszli razem do stolika. Przewodnik powiedział: - To jest mój przyjaciel i ma do pana interes. Jerzy sięgnął do kieszeni, wyjął dwadzieścia marek i dał przewodnikowi, który natychmiast zrozumiał, że powinien się ulotnić. I tak też zrobił. Jerzy usiadł i zapytał: - Co pan pije? - Najchętniej piwo. Po chwili na stoliku pojawiły się dwa kufle piwa. - No cóż. Jesteśmy mężczyźni i powinniśmy załatwiać sprawy krótko i węzłowato. - Zgadzam się. - Widzi pan, jestem w takiej trudnej sytuacji. Mój znajomy, a właściwie nawet przyjaciel, ogrywa mnie w sposób po prostu nieprzyzwoity, Proponuję następujący układ: przyjdzie pan do mnie w niedzielę o dziewiątej na śniadanie. Później, po krótkim wstępie zaczniemy grać. Kiedy już puści pan mojego przyjaciela z torbami i dokładnie przeliczy swoją wygraną, to ja panu dołożę pięćdziesiąt procent w charakterze dodatkowej nagrody. - Sprawa załatwiona. Proszę tylko podać adres. Jerzy na serwetce zapisał adres i podał starszemu panu. Po chwili rozstali się. W niedzielę, starszy pan poznany w Zechlendorf, który kazał się tytułować Herr Doktor przyszedł jako pierwszy. Jerzy poczęstował go koniakiem. - Niestety, w pracy nie piję. Po chwili przyszedł porucznik Johann z Helgą i ze szwagierką Krystyną. Podano drugie śniadanie. Następnie przybył Günther z kolegą, którym okazał się porucznik artylerii przeciwlotniczej. Porucznik przyprowadził swoją narzeczoną. Śniadanie trwało jeszcze chwilę, a następnie towarzystwo rozdzieliło się. Günther z porucznikiem, doktorem i Jerzym poszli grać w karty. Porucznik Johann z Helgą, szwagierką i narzeczoną porucznika od artylerii, pozostali przy tym stole, przy którym jedzono śniadanie i przez jakiś czas zabawiano się konwersacją towarzyską. Gra w karty rozpoczęła się od niskich stawek. Początkowo wygrane rozkładały się dość równomiernie. Następnie Günther dwa razy po kolei wygrał i zgromadził niezbyt dużą ilość pieniędzy. Znowu raz przegrał i dwa razy wygrał. Ucieszony tym sukcesem zaproponował podwojenie stawki. Wszyscy się zgodzili. Gra nabrała rumieńców, a doktor rozpoczął prezentowanie ekwilibrystyki na najwyższym poziomie. Do stolika podeszła Helga i zapytała, czy Jerzy zgodziłby się, aby panie zwiedziły jego kuchnię, a przy okazji przyrządziły coś na obiad. - Ależ pani Helgo! Czułbym się wręcz upokorzony, gdyby pani w moim domu gotowała mi jedzenie. - Chwileczkę, to nie będzie jedzenie tylko dla pana. To będzie jedzenie dla wszystkich. - No, jeśli tak, to się zgadzam. Po niecałej godzinie obiad był gotów. Gracze przerwali grę i przeszli do jadalni. Obiad skonsumowano prawie że w milczeniu. Jedynie panie rozważały szczegóły najbardziej modnych w tym roku kreacji. Po obiedzie goście zaczęli się żegnać, ponieważ wznowienie gry było wręcz niemożliwe, a to z tej przyczyny, że wszystkie pieniądze znajdowały się w kieszeni Her Doktora. Gdy goście się rozeszli na placu boju pozostał Jerzy i doktor. Jerzy chciał się wywiązać z tego, co obiecał i poszedł otworzyć sejf. - Chwileczkę, niech pan zaczeka – zatrzymał go pan doktor- od pana Rudloffa wygrałem trzysta marek, a wiec od pana należy mi się sto pięćdziesiąt. Ale ja od pana wygrałem dwieście, a więc pięćdziesiąt marek zwracam. Oprócz tego ograłem na sto marek tego puruczniczynę, a więc podzielimy się po połowie. Proszę, tu jest następne pięćdziesiąt marek. Jerzy zaczął protestować, ale doktor już wkładał na głowę melonik, na ręce rękawiczki i przekraczał próg gościnnego domu. Jerzy był zachwycony tym, że w Niemczech nawet szuler jest solidnym człowiekiem. Zmęczony przeżyciami tego dnia, położył się na tapczanie i zapalił papierosa. Rozmyślał, o panu doktorze. Ten facet okazał się całkiem na miejscu. Czy nie należałoby go wykorzystać szerzej, a nie tylko do ogrywania Rudloffa. Jednakże, ten zasadniczy problem nie doczekał się rozstrzygnięcia, ponieważ Jerzy zaczął głośno chrapać. Śniło mu się, że płynie okrętem, jest piękna pogoda i nagle rozpoczyna się sztorm. Okrętem zaczyna rzucać na boki. Jerzy podskakuje na koi, coraz wyżej i wyżej. Te szarpnięcia są bardzo bolesne i w końcu Jerzy otwiera oczy. - No nareszcie! – woła Günther. Myślałem, że zemdlałeś. - Ale co się dzieje? Czego mnie tak szarpiesz? - Chciałem cię zbudzić, ale ty spałeś tak, że naprawdę się przestraszyłem. - No, ale teraz już się zbudziłem. Więc, o co chodzi? - Jerzy, mam prośbę. Czy mógłbyś mi pożyczyć jeszcze sto pięćdziesiąt marek? Ja ci natychmiast wypisze weksel. Transakcję przeprowadzono szybko i Günther poszedł, tym razem już na dobre. Jerzy, tak brutalnie zbudzony nie mógł zasnąć i zastanawiał się, czy Rudloff jest już wystarczająco zmiękczony ilością forsy, jaką był mu winien. Przypomniał sobie jednak łacińskie przysłowie, które mówi, iż: „Ostrożność jest cnotą” i postanowił jeszcze zaczekać. Następne dwa dni upłynęły na błogim lenistwie. Drugiego dnia wieczorem zapukała właścicielka posesji i poinformowała Jerzego, że obie z siostrą się przeziębiły. Czy on nie mógłby pójść do apteki i kupić im lekarstwa. Jerzy oczywiście pobiegł do apteki i zaraz przyniósł lekarstwa. Normalnie każdego dnia rano któraś z właścicielek posesji, idąc do sklepu kupowała Jerzemu bułki i mleko. Ponieważ Jerzy nie należał do tych nielicznych ludzi, którzy uwielbiają wstawać zbyt wcześnie. Tym razem wiedząc, że panie są chore, Jerzy nastawił budzik na godzinę szóstą rano. Wstał, ubrał się i pobiegł po zakupy dla siebie i dla obu miłych pań. Gdy otworzył drzwi, na ziemię upadł list. Machinalnie schował list do kieszeni, będąc przekonany, że to do właścicielek posesji. Za chwilę wrócił z normalnymi rannymi zakupami, zaniósł je paniom na górę i położył na stole list. Po chwili weszła starsza pani tłumacząc, że z tym listem to pomyłka, bo jest on zaadresowany do Jerzego. Było to zaproszenie od Helgi i Johanna Eckmannów, na piknik, który miał się odbyć nad wodą, w Grünan, na południe od Köpenick. Jerzy nie przepadał za dość nudnym porucznikiem Johannem Eckmannem, ale liczył, że jego gadatliwa żona Helga może się przydać w nawiązywaniu znajomości w berlińskim środowisku wojskowym. Ubrał się w sportowy garnitur, dojechał koleją do Altgienicke, a stamtąd półtora kilometra pieszo dotarł do Grünan. Całe towarzystwo zaproszono na śniadanie, które podano pod gołym niebem na stołach drewnianych stojących wokół olbrzymiego drzewa. Zaraz po śniadaniu lotny umysł Jerzego posługując się metodą dedukcji Scherloka Holmsa wykrył niecne zamiary pani Helgi. A mianowicie Helga, pod byle pozorem zabrała męża i znikła gdzieś w tłumie zalegającym trawniki. Jerzy został sam na sam z siostrą Helgi, która nie grzeszyła przesadną urodą i jako kobieta raczej Jerzego nie interesowała. Krystyna po chwili stwierdziła, że jest nazbyt gorąco ażeby siedzieć w ubraniu. - Może pan chwilkę na mnie poczeka - nie czekając na odpowiedź znikła za pawilonem, w którym znajdowały się szatnie. Po chwili wróciła w stroju kąpielowym. - A pan się nie rozbierze? - Szczerze mówiąc nie wziąłem schwimek, ale z szatni skorzystam. Zostawię tam przynajmniej marynarkę i koszulę. Po chwili Jerzy wrócił ubrany tylko w spodnie i koszulkę gimnastyczną. Krystyna zaproponowała, aby popływać łódką. - Teraz ja będę kapitanem a pan będzie marynarzem – zadecydowała Krystyna, kiedy już siedzieli w łódce. Jerzy włożył wiosła do dulek i zaczął wiosłować. Zasady nawigacji stosowane przez Krystynę, sprowadzały się do tego, aby wpakować łódkę w najbardziej zarośnięte rozlewiska Szprewy. Kiedy już wspólnymi wysiłkami wprowadzili łódkę pod parasol zwisających gałęzi płaczącej wierzby, Jerzy mógł się przekonać, że przysłowiowa uległość i podporządkowanie niemieckich kobiet mężczyznom, jak każda zasada posiada wyjątki. Chwilę całowali się, a następnie postanowili wysiąść na brzeg żeby trochę rozprostować kości. Kiedy oboje odwrócili się w kierunku brzegu, trafiła ich śmiertelnie salwa śmiechu. Pod pniem wierzby siedziało kilkoro młodych ludzi i zapewne cały czas obserwowali całującą się parę. Młode towarzystwo siedziało w cieniu, a na dodatek po ich twa- rzach tańczyły rozbłyski słońca, przedzierającego się przez listowie wierzby. Jednak, gdy Krystyna wyskoczyła na brzeg, od razu rozpoznała znajomych. Chcąc im odpłacić pięknym za nadobne, chwyciła leżący na trawie, już opróżniony z jedzenia, wiklinowy koszyk i zaczęła nim tłuc całe towarzystwo po głowach. Kiedy po dłuższych usiłowaniach Krystyna została rozbrojona, a koszyk odrzucony daleko w krzaki, przystąpiono do prezentacji. Okazało się, że dwaj młodzi ludzie są synami kolegów z pracy, a raczej ze służby, porucznika Eckmanna. Dwie nowo poznane dziewczyny przedstawiły się, ale żadnych dodatkowych informacji o sobie nie podawały. Jedna nazywała się Konstance, druga Benita. Ta Benita była szczególnie atrakcyjną brunetką, ale obie przewyższały pod względem urody Krystynę. Rozmawiali przez chwilę stojąc. Benita nawet usiłowała nawiązać kontakt z Jerzym, a mianowicie dowiedziawszy się, że jest on Polakiem zapytała, czy nie posiada jakiejś ilustrowanej heraldyki polskich rodów. Jerzy odpowiedział, że niestety nie ma, a Krystyna zaraz się wtrąciła, ażeby przerwać tą konwersację. Jeden z nowopoznanych mężczyzn powiedział: - Nie ma sensu tutaj tak stać, chodźmy lepiej do pobliskiej knajpy na piwo. Krystyna mocno zaprotestowała: - My jesteśmy łódką. Musimy wracać i oddać ją na przystani. I tak się też stało. Po odwiezieniu Krystyny do domu, Jerzy wracał taksówką. Był mocno zmęczony i marzył tylko o tym, ażeby położyć się spać. Jednak kąpiel trochę go orzeźwiła i kiedy położył się do łóżka, przez dłuższą chwilę nie mógł zasnąć. Przypomniała mu się piękna Benita. Zastanawiał się, w jaki sposób można by nawiązać z nią kontakt, oczywiście mając na względzie jej urodę. Nawet w najśmielszych snach Jerzy nie wyobrażał sobie, jakim skarbem może okazać się Benita. W końcu zasnął. Przez następne dni niepokoił się tym, że Günther się w ogóle nie odzywał. Rozmyślał też, w jaki sposób odnaleźć piękną Benitę. Nie znał przecież, ani nazwiska, ani adresu. Pamiętał jednak, że dziewczyna interesuje się polską heraldyką. Ściągnięcie takiej książki do Berlina drogą służbową, to jest przez swojego szyfranta, nie było żadnym problemem, ale Jerzy był człowiekiem uczciwym aż do przesady. Przypomniał sobie rozmowę z pułkownikiem Studenckim na dwa dni przed wyjazdem. Wtedy pułkownik niespodziewanie zapytał: - Czy pan jest człowiekiem religijnym? - No tak, jestem katolikiem. - Widzi pan niektórzy ludzie, przed udaniem się na taką misję idą do spowiedzi i komunii. Ja oczywiście, nie mam nic przeciwko temu, żeby i pan tak postąpił. Ponieważ, księża to tacy sami ludzie jak my wszyscy, a więc bywają wśród nich różni. To znaczy mniej i bardziej gadatliwi, więc wolałbym, jeśli w ogóle ma pan taki zamiar, żeby poszedł pan do spowiedzi do naszego księdza kapelana. Po wyliczeniu tych kilku, niewinnych grzechów, które Jerzy miał na sumieniu, kapelan udzielił mu w konfesjonale nauki. - Pamiętaj synu, że jedziesz na bardzo trudną misję. Pamiętaj, że twoje działanie ma na celu dobro naszego społeczeństwa gnębionego przez Niemców. Pamiętaj, że wszystko, co robisz w tej służbie, robisz dla słusznej sprawy, której Bóg błogosławi. Jerzy wszystko to dokładnie pamiętał i dlatego czuł wyraźny dyskomfort moralny, myśląc o ściągnięciu polskiej heraldyki do celów nie całkiem służbowych za pośrednictwem kontaktów służbowych. Jednak samo nawiązanie kontaktów ze swoim kata- ryniarzem – szyfrantem należało niewątpliwie do jego obowiązków służbowych. Wziął więc Jerzy parę półbutów, w bardzo dobrym stanie, zapakował je do teczki i powędrował na drugi koniec Berlina. Do Kreuzbergu dojechał bez problemu, bo tą trasę już dobrze znał. Następnie, z małymi trudnościami, poprzez Prenzlanerberg dotarł wreszcie do dzielnicy Pankow. Ciągle w duszy pocieszał się, że jedzie tylko po to, ażeby nawiązać pierwszy kontakt. Ludzie, którzy Jerzego szkolili w Warszawie, nie wprowadzali go w tajniki łączności, bo od tego byli kataryniarze. Jednak, aby podbudować wiarę Jerzego w najnowsze zdobycze techniki, zaznajomili go z systemem nowoczesnego przekazy- wania depesz. W tamtych, odległych czasach zapis magnetyczny nie był jeszcze znany, ale do celów wojskowych używano czegoś. co dzisiaj by można nazwać pierwocinami zapisu magnetofonowego. Na długim, żelaznym drucie nagrywano sygnały magnetyczne, które skierowane na wejście wzmacniacza radiostacji powodowały wygaszenie, a przynajmniej zakłócenie fali nośnej. Taki drut nagrywany przez kilkadziesiąt minut i zawierający kilkanaście stron maszynopisu można było, przy użyciu odpowiedniego silnika elektrycznego, przewinąć w ciągu kilkunastu sekund. Tak krótki czas nadawania wykluczał praktycznie możliwość namiaru goniometrycznego. Jerzy to wszystko rozważał i doszedł do wniosku, że jedna króciutka depesza w sprawie heraldyki, nie będzie zbyt wielkim grzechem. Po chwili wchodził do warsztatu szewskiego przy ul. Milerschtrasse 12. Poprosił pana szewca o połatanie przyniesionej pary butów, a kiedy szewc je obejrzał, zaraz zaprosił Jerzego na zaplecze. - Czekam i czekam, a pan się nie pokazuje. Myślałem, że coś się stało. - Nic się nie stało, a teraz proszę o nadanie krótkiej depeszy. Szewc na głos przeczytał kartkę: - Proszę przysłać, jeden egzemplarz polskiej heraldyki z rysunkami herbów. - Czy to wszystko? - Na razie wszystko. - No to cóż. Buty już nareperowane, może je pan zabrać. Po chwili Jerzy wracał do domu. Następnego dnia, o czwartej po południu po telefonicznym anonsowaniu, Jerzego odwiedził porucznik Johann z panią Helgą. Chwilę rozmawiali o tym i o niczym, i Jerzy wyczuł, że mają jakąś krępującą sprawę. Wreszcie pani Helga przystąpiła do rzeczy. - Panie rotmistrzu. Moja siostra Krystyna, która chyba nie jest panu zupełnie obojętna, ma pewne drobne problemy ze zdrowiem. Chcemy ją wysłać do Bawarii, tam pod Monachium ordynuje światowej sławy laryngolog. Ale sytuacja jest taka, że w tej chwili nie mamy odpowiedniej ilości pieniędzy. Czy mógłby nam pan pożyczyć dwieście marek? - Ależ oczywiście, nie ma sprawy. Jerzy wyszedł do sąsiedniego pokoju i zaraz przyniósł rządną sumę. Johann wyjął pióro, odkręcił, a z drugiej kieszeni wyjął notes. - Panie poruczniku, co pan chce robić? - Chcę napisać rewers. - Chyba pan żartuje. Pan mnie po prostu tym obraża. O żadnym rewersie nie może być mowy. Jeszcze chwilkę porozmawiali i pani Helga zaczęła się zbierać do wyjścia. - Chwileczkę – zatrzymał ją Jerzy – Czy moglibyście mi państwo powiedzieć, kiedy pani Krystyna wyjeżdża, bo chętnie odprowadziłbym ją na dworzec. - Na pewno było by to dla niej miłe, ale ona wyjeżdża o szóstej trzydzieści rano. Nie wiem czy zechce się panu tak wcześnie wstawać. - Jeśli chodzi o panią Krystynę gotów jestem wstać nawet o trzeciej rano. Goście opuścili mieszkanie Jerzego, a Jerzy położył się na tapczanie, zapalił papierosa i patrząc w sufit zaczął się zastanawiać w jaki sposób uzyskać namiary na piękną Benitę. Niestety nic rozsądnego nie przyszło mu do głowy. Następnego dnia, jeszcze przed szóstą, podjechał taksówką pod mieszkanie Krystyny. Siostra i szwagier odprowadzili ją aż do samochodu. Jerzy przywitał się. Posadził Krystynę na honorowym przednim miejscu, sam siadł z tyłu i pojechali na dworzec. Jerzy przez cały czas myślał, jakby się dowiedzieć o adres lub telefon Benity. Ale nic nie wymyślił. Na dworcu nastąpiło krótkie pożegnanie. Krystyna dostała piękny bukiet kwiatów i Jerzy wrócił do domu. Nie mając nic lepszego do roboty, udał się do berlińskiej biblioteki i tam studiował różne ciekawe pozycje literaturowe. Do domu wrócił późnym wieczorem. W drzwiach znalazł kartkę od właścicielki domu: „Dwukrotnie dzwonił pan Günther, zapowiedział, że jeszcze zadzwoni”. Rzeczywiście po chwili zadzwonił telefon. - Cześć Jerzy tu Günther. Bardzo przepraszam za spóźnioną porę, ale mam pilną sprawę do ciebie. Czy mógłbym na chwilkę wpaść? - Oczywiście. Po pół godziny Günther Rudloff wszedł do mieszkania Jerzego. - Czego się napijesz? - Co masz pod ręką, bo jestem w fatalnym stanie. Wypili. - Wiesz Jerzy, powiem krótko i jasno, o co chodzi. Rok temu wziąłem pożyczkę w naszej Sparkassie. Jeszcze przez dwa miesiące będę spłacać, a jestem bez grosza. Bądź tak dobry i pożycz mi jeszcze dwieście marek - Dobra, ale musisz napisać.. - Oczywiście już to robię. Gühnter siadł przy stole i wypełnił weksel. Podpisał i wręczył go Jerzemu. Weksel był na dwieście marek. Jerzy przyniósł mu dwieście pięćdziesiąt. - Aleś ty się chyba pomylił. - Taki rachmistrz jak ja, nigdy się nie myli. Gühnter go uścisnął i zaraz wybiegł z domu. Jerzy, jak zwykle w takich chwilach zapalił papierosa, położył się na tapczanie i zaczął się wpatrywać w sufit. Informacja o tym, że Günther niedługo spłaci zaciągniętą pożyczkę, była dla Jerzego ważna i Jerzy postanowił przyśpieszyć działania. Spośród tych niewielu ludzi, których poznał tu w Berlinie do planowanej akcji nadawał się tylko ten doktor, który tak pięknie żonglował kartami. Jerzy przymknął oczy i przypomniał sobie, jak pan doktor wkładał melonik, następnie rękawiczki, a na odchodnym powiedział: „Gdybym był potrzebny to już pan wie gdzie ja czas marnuję”. Następnego dnia Jerzy bez trudu odszukał ten lokal, w którym po raz pierwszy poznał pana doktora. Niestety, pan doktor tym razem czasu nie marnował. Z ilości pieniędzy, jakie leżały przed czterema graczami, przy zielonym stoliku, bez trudu wywnioskować było można, że gra jest poważna. W tej sytuacji, Jerzemu nie pozostawało nic innego, jak zamówić piwo, siąść w kąciku i czekać, kiedy impreza się skończy. Pan doktor siedział tyłem do Jerzego i Jerzy był pewny, że facet nie orientuje się, że jest ciągle obserwowany. Kiedy jednak gra się skończyła i panowie wstali od stolika, pan doktor zrobił natychmiast w tył zwrot i szybko podszedł do stolika, przy którym siedział Jerzy. Skłonił się nisko i usiadł naprzeciw Jerzego. - Czym mogę służyć? - Panie doktorze, tym razem sprawa jest bardzo poważna i trudna. - To bardzo dobrze. - Dlaczego bardzo dobrze? - Widzi pan, ja mam taką zasadę, że sprawy trudne załatwiam od ręki. Jedynie sprawy niemożliwe do załatwienia, wymagają więcej czasu. Wypili po koniaku, Jerzy z grubsza wytłumaczył, o co chodzi. Pan doktor w lot zrozumiał. Następnie Jerzy, wręczył swemu rozmówcy karteczkę, z dokładnym spisem długów Gühntera Rudloffa. Pożegnali się i rozeszli. W dwa dni później, o godzinie ósmej rano, jakiś starszy pan nienagannie ubrany, starał się wejść do sztabu okręgu wojskowego w Berlinie. Wartownik go zatrzymał. - W jakiej sprawie? - Osobistej. Do kapitan Gühntera Rudloffa. - Niestety w osobistych sprawach musi się pan spotkać po godzinach służbowych i nie w sztabie. Pan doktor zszedł ze schodów i zaczął spacerować przed wejściem do sztabu. Po chwili ku wejściu zdążał jakiś kapitan artylerii. Doktor go zatrzymał. - Bardzo przepraszam panie kapitanie, mam prośbę. - Jaką? - Mam ważną sprawę i bardzo pilną do pana kapitana Günthera Rudloffa, a wpuścić mnie nie chcą, bo nie mam przepustki co jest zrozumiałe, bo to jest sprawa osobista. Czy mógłby go pan poprosić, żeby zeszedł tu do mnie. - Oczywiście zaraz załatwię. Po chwili Rudloff wyszedł. Pan doktor podszedł do niego, ukłonił się nisko z wielką rewerencją i zaczął wyłuszczać sprawę. - Panie kapitanie. Nasz wspólny przyjaciel, pan rotmistrz Jerzy, przegrał do mnie kupę pieniędzy, a kiedy nie miał już czym płacić zapłacił różnymi innymi walorami płatniczymi. Te dokumenty dotyczą kilku osób, ale jeśli chodzi o pana kapitana, to łączna suma, którą jest mi pan winien wynosi 3600 marek. Kapitan chciał coś odpowiedzieć, ale doktor powstrzymał go gestem ręki. - Panie kapitanie, niektóre z tych weksli już nadają się do protestu. Ja oczywiście nie mam zamiaru tego robić, ale w ciągu trzech dni muszę uzyskać pieniądze i właściwie, to jest wszystko, co miałem do powiedzenia. Tymczasem żegnam pana. Kapitan Rudloff stał jak skamieniały. Doktor ukłonił się i odszedł. Dopiero po dłuższej chwili Rudloff powoli zaczął wchodzić na schody prowadzące do sztabu okręgu wojskowego. W swoim pokoju długo siedział patrząc w ścianę. W końcu doszedł do wniosku, że jedynym ratunkiem może być Jerzy. Przecież wszystkim wiadomo, że pieniędzy ma jak lodu. Zatelefonował, ale nikt nie odebrał telefonu. Za pół godziny dzwonił po raz drugi. Tym razem słuchawkę podniosła właścicielka domu. - O, niestety. Pan rotmistrz Jerzy wyszedł z samego rana. - A dokąd? - Tego nie wiem, ale ostatnio często odwiedza berlińską bibliotekę. Kiedy Jerzy wrócił do domu, właścicielka poinformowała go, że pan Rudloff dzwonił już cztery razy. - W porządku. Gdyby zadzwonił, proszę od razu przełączyć na mój pokój. Nie trzeba było długo czekać. Po pół godzinie Günther Rudloff znów zadzwonił. Jerzy podniósł słuchawkę i typowo pijackim głosem powiedział: - Halo. Kto tam mówi? - Jerzy to ja Günther. Stało się nieszczęście. Wiem, że i tobie jest nie lekko, bo mi facet wszystko opowiedział, ale musimy się naradzić, co z tym zrobić. - Ja jestem kompletnie pijany. Przyjdź za dwa dni, jak wytrzeźwieję. - Nie. Musimy to załatwić już. To jest gardłowa sprawa. - No dobrze, to przyjdź. Jerzy wypił dwa kieliszki koniaku. Następnie poszedł do łazienki, wylał wodę kolońską z rozpylacza, napełnił go najbardziej śmierdzącą szkocką whisky i opryskał sobie tym szyję i gors marynarki. Następnie położył się na tapczanie, koniak zaczął działać i Jerzy zasnął. Po pewnym czasie, zaczął nim tarmosić Gühnter. Jerzy się obudził, przetarł oczy, podniósł się z tapczanu i powiedział. - Głowa mi pęka. Jedyna rada: „klin”. Ginther się trochę zdenerwował. - Jerzy, co ty gadasz? Stało się nieszczęście, a ty myślisz o tym żeby się napić. - Wiem, nie musisz mi mówić. Po prostu zgrałem się do suchej nitki, ale za miesiąc przyślą mi z Polski trochę pieniędzy to ci pożyczę. - Jerzy, co ty gadasz? Mnie grozi protest moich weksli każdego dnia, a nie za miesiąc. - Ty Gühnter myślisz tylko o sobie i myślisz głupio. Ja tutaj w Berlinie jestem sam i nikt mi za darmo nawet lewatywy do tyłka nie włoży. Ty jesteś w zupełnie innej, o wiele lepszej sytuacji. - W lepszej sytuacji? A czy ty sobie zdajesz sprawę, że ten doktorek, który w swoim czasie mnie puścił z torbami, a teraz to samo zrobił z tobą, więc jeśli ten baran ogłosi o moich długach, to mnie natychmiast wyrzucą ze służby. - Jak byś był mądry, to nie tylko by cię nie wyrzucili, ale jeszcze kupę pieniędzy byś miał. - O czym ty mówisz? - Ja nie mówię, ja skomlę. Łeb mi pęka. Musimy się napić, inaczej zwariuję. Wypili po dużym koniaku. Po chwili Jerzy był już troszkę w lepszej kondycji i tylko pół pijanym głosem zaczął tłumaczyć. - Wiesz o tym, że ja uciekłem z Polski. - No wiem. - No, a dlaczego uciekłem, wiesz? - Nie wiem. Gadaj po ludzku. - W Polsce rządzi socjalista Piłsudski. Połączył się z komuną. Na dodatek wszystkim rządzą pieniądze żydowskie. A wszyscy do kupy, to są takie barany, że trudno uwierzyć. - Ale co mnie to obchodzi? - Właśnie, że powinno ciebie obchodzić. Widzisz, pan Bóg stworzył ludzi głupich, po to, żeby mądrzy mieli z tego korzyść. Obecnie wojskowe władze w Polsce, wysyłają do wszystkich ościennych państw swoich wywiadowców, a ci pożal się Boże wywiadowcy robią ogromne pieniądze dostarczając do Polski takie informacje, którymi dysponuje każda sprzątaczka. Wyobraź sobie, że jeden z tych naszych asów wywiadu dostał kupę pieniędzy za to, że przekazał listę nazwisk oficerów pułku piechoty, który stacjonował w jakimś małym miasteczku. - Ale, co to ma do rzeczy? - To, że w małym miasteczku ludzie się znają i każdy mieszkaniec tego miasteczka, a szczególnie każda baba, która ma córki na wydaniu, bez trudności wyliczy nazwiska wszystkich oficerów w pułku. A wiec, takie informacje to są informacje do dupy. A mimo to, gość za nie otrzymał cały worek pieniędzy. To nie jest kawał, to prawda. - Czy to znaczy, że ty Jerzy dasz mi worek pieniędzy, jeśli ci wyliczę nazwiska kolegów, z którymi pracuję? - Ja nie dam ci nawet jednego feniga, bo ja to mam wszystko w dupie. Ponieważ jednak jestem Polakiem, bez trudności mogę ci znaleźć takiego faceta, który tego rodzaju supertajne informacje kupi od ciebie za pieniądze. - Za same nazwiska kolegów z pracy zapłaci pieniądze? - Oczywiście. - A ile? - Nie mam pojęcia. Przecież to nie moja sprawa, ale myślę że sto, a może dwieście marek dostaniesz. - Człowieku, mnie potrzeba trzy tysiące. - Cudów robić nie potrafię. Mogę cię skontaktować z takim gościem, a to, czy ty z niego potrafisz wydusić sto marek, czy trzy tysiące, czy trzydzieści tysięcy to już twoja sprawa. Günther długo się zastanawiał. Poprosił, o jeszcze jeden koniak, wypił i powiedział: - Zgoda. Gdzie będę mógł go spotkać? - Przyjdź jutro do mnie po południu, na przykład o czwartej. Postaram się go tutaj ściągnąć. Na tym się rozstali. Na drugi dzień o ósmej rano pani właścicielka energicznymi ruchami przywróciła Jerzego do jakiejtakiej zdolności rozumowania. Po chwili do świadomości Jerzego dotarło, iż musi podpisać rycepis pocztowy. Podpisał na pół śpiąc i dalej zaczął chrapać. O dziewiątej wstał i chciał pójść do kuchni po mleko. Wtenczas dopiero zobaczył na stole paczkę pocztową. Poszedł jednak naprzód do kuchni, aby ugasić kaca, napił się mleka, wrócił i rozpakował paczkę. Przed nim leżała dwutomowa „Heraldyka Herbów Polskich i Litewskich”. Jerzy położył się. Po chwili zrobiło mu się przyjemnie. Kac zaczął powoli ustępować. W oddali ukazała się piękna Benita. Miała na sobie tą samą sukienkę, co tam nad Szprewą. Była boso. Poruszała się ponad podłogą. Jerzy szybko złapał dwutomowe dzieło i pokazał jej. Benita podbiegła do łóżka, pochyliła się, pocałowała Jerzego w policzek, potem w usta, potem jeszcze raz w policzek i wtedy Jerzy postanowił ją mocno objąć i przytulić do siebie. Niestety przytulił tylko kołdrę. Wreszcie zupełnie się rozbudził, sięgnął po przyrząd niezbędny do roztrząsania trudnych problemów, a kiedy już zapalił, zaczął rozważać w jaki sposób odszukać piękną Benitę. Trudno było przewidzieć, czy Johann albo Helga znają tą młodą dziewczynę. Jednak trzeba było spróbować. Zresztą innej drogi nie widział. Zatelefonował i zapytał czy może wieczorem odwiedzić państwa Eckmannów. Pani Helga była bardzo ucieszona i serdecznie zapraszała. O czwartej po południu z dokładnością co do minuty przyszedł Günther Rudloff. - No, co – zapytał już od progu – jest ten facet? Jerzy zaprowadził go do salonu. - Niestety nie ma. Gówniarz się nastraszył. - Czego się nastraszył? - Jak to czego, przecież jesteś oficerem Abwehry. - No to, co? Oficerowie Abwehry też muszą żyć. - Posłuchaj Günther. Ja obiecałem, że ci pomogę i pomogę na pewno. Zrobimy tak. Siadaj przy biurku, wypisz wszystkie nazwiska swoich kolegów i pełnione funkcje. Ja mu to dostarczę i już moja w tym głowa, żeby dobrze zapłacił. - O funkcjach nie było mowy. - Rób jak chcesz. Ja ci dobrze radzę. Po piętnastu minutach lista była gotowa. Jerzy przeczytał ją i schował do biurka. - Dobra, teraz idź do domu, a ja postaram się załatwić sprawę. - Jerzy chyba rozumiesz, że tutaj dyskrecja jest konieczna nie tylko w moim, ale i w twoim interesie. - Oczywiście, że rozumiem. Po chwili razem wyszli na ulicę i pożegnali się. Rudloff poszedł do siebie, a Jerzy pojechał taksówką do Eckmannów. Pani Helga przyjęła go bardzo serdecznie. Jerzy wyczuł, że ona czeka na jakieś symptomy zainteresowania Krystyną, więc oczywiście zapytał, co u niej słychać. - Już na pewno dojechała, ale listu jeszcze nie otrzymaliśmy. Zresztą przypuszczam, że napisze nie tylko do nas. - Z uśmiechem powiedziała pani Helga. Jerzy postanowił atakować od razu, zanim nieprzyjaciel zdąży się okopać. - Proszę państwa, ja się obawiam, że jak otrzymam list od pani Krystyny, to tam mogą być przykre słowa. - Po pierwsze zdziwiona jestem, że wy młodzi, dotychczas jesteście na „per pan i per pani”. - Właściwie tam na tym pikniku nad Szprewą to żeśmy się dobrze poznali i zaczęli mówić po imieniu. Ale ciągle jakoś czuję się skrępowany. - O, nie ma potrzeby. A o jakich przykrych słowach pan mówił? - Jak byliśmy na tym pikniku w Grinan, to pani Krystyna, przepraszam Krystyna spotkała tam swoich przyjaciół. Jedna z jej koleżanek, kiedy dowiedziała się od Krystyny, że jestem Polakiem, poprosiła o książkę dotyczącą polskich rodów. Ja zobowiązałem się, że tą książkę sprowadzę i dostarczę tej dziewczynie, ale nie wiedziałem o tym, że Krystyna wyjedzie, i teraz jestem w kłopocie, bo nie znam adresu tej pani. - Przypuszczam, że damy sobie radę - wtrącił się do rozmowy Johann - bo widzi pan rotmistrz, moja żona jest świetnym Sherlokiem Holmsem, a jeśli chodzi o krąg znajomych jej siostry, to może ich wyliczyć nawet jeśli pan ją zbudzi o dwunastej w nocy. - Oczywiście – powiedziała Helga – proszę ją tylko dokładnie opisać. Jerzy rozumiał, że w żadnym wypadku nie może podkreślić urody tej pięknej dziewczyny. - No cóż. Szczerze mówiąc tak dobrze się jej nie przyglądałem, bo liczyłem, że książkę dostarczy Krystyna. Ale pamiętam, że jest ona średniego wzrostu, okrągłych kształtów i ma na imię Benita. Oboje małżonkowie jak na komendę krzyknęli: - To jest Benita von Falkenhayn. Dobrze, że Jerzy siedział w głębokim fotelu. Ponieważ w tej pozycji, nawet człowiek rażony piorunem, uniknie upadku na ziemię. Jerzy nie chciał uwierzyć swojemu szczęściu. - Czy moglibyście państwo jeszcze raz powtórzyć? - Tak. Chodzi na pewno o Benitę von Falkenhayn. Jerzy mimo uprzejmości wypowiadanych przez oboje gospodarzy, którzy chcieli go jeszcze zatrzymać, szybko pożegnał się i wracał piechotą do domu. Słoneczne popołudnie przechodziło we wczesny letni wieczór. Na ulicach było sporo spacerujących par. Jerzy tego wszystkiego nie widział. W pełni pochłonięty był rozważaniami natury teologiczno-wywiadowczej. Jeszcze tak niedawno miał duże opory moralne przed wykorzystywaniem łączności wywiadowczej do celów zupełnie prywatnego podrywu dziewczyny. Po prostu nie doceniał wszechwiedzy i wszechmocy boskiej. Ksiądz katecheta w szkole podstawowej we Lwowie, wielokrotnie swych uczniów pouczał „Pamiętajcie, że wyroki boskie są nie zbadane”. Kapelan spowiadający Jerzego przed wyjazdem do Berlina na różne sposoby starał się mu delikatnie wytłumaczyć, że każde świństwo, jakiego się dopuści w imię polskiego interesu narodowego, będzie wielką zasługą przed Bogiem. Teraz okazało się, że mądrość boska jest tak ogromna, iż nawet działanie podyktowane wyłącznie prywatą, Bóg miłosierny potrafi zamienić na działanie w pełni uzasadnione wykonywaną funkcją. Należy wreszcie wyjaśnić, że von Falkenhayn, to było nazwisko długoletniego szefa sztabu generalnego w Niemczech. Co prawda Benita nie była jego córką, lecz daleką kuzynką, ale wejście w krąg osób związanych ze sztabem generalnym, było dla Jerzego największym szczęściem. Następnego dnia Jerzy odbierał u krawca nowy garnitur. Ubranie wymagało pewnych poprawek i Jerzy musiał dość długo czekać. Wreszcie wrócił do domu. Ledwie położył się na tapczanie i zapalił papierosa, w celu opracowania planu taktyczno- strategicznego o kryptonimie Benita, do mieszkania wtargnął jak huragan Günther Rudloff. - No co? Udało się? Jerzy udawał zdezorientowanego. - O czym mówisz, co miało się udać? - Nie wygłupiaj się, przecież miałeś załatwić forsę. - A, o to ci chodzi. No oczywiście, że załatwione. Jerzy wyszedł do swojego gabinetu, za moment wrócił i położył na stole osiem banknotów pięćdziesięciomarkowych. Günther nie wierzył własnym oczom. - Cztery setki? I to wszystko dla mnie? - No, chyba dla ciebie. - Jerzy, wiesz wydaje mi się, że powinienem się z tobą jakoś podzielić i na pewno bym to zrobił, ale jestem w tragicznej sytuacji. Następnie szybko schował pieniądze do kieszeni, pożegnał się i wyszedł. Jerzy wreszcie mógł przystąpić do pracy nad strategią działania. Doszedł do wniosku, że nie można kuzynki szefa sztabu generalnego wozić taksówkami, a więc postanowił wynająć samochód. Najbliższa firma wypożyczająca samochody osobowe znajdowała się w Friedrichshain, ale tam nie było wystarczająco luksusowej maszyny. Odesłano go do firmy w dzielnicy Wittenau. Tutaj Jerzy wypożyczył czarnego pięknego horcha i z pewnymi kłopotami dojechał nim pod miejsce zamieszkania przemierzając prawie cały Berlin. Z Benitą umówił się telefonicznie. Okazało się, że dziewczyna mieszka w Tetlow. Zabrał paczkę zawierającą książkę i pojechał najkrótszą drogą to jest przez Steglitz i Zehlendorf. Benita, mieszkała w małym, biednym domku nad kanałem, który też nazywał się Tetlow. Na widok pięknego samochodu zaklaskała w ręce. Kiedy Jerzy wręczył jej heraldykę, złapała go za szyję i pocałowała w oba policzki. Potem wsiedli do samocho- du i zrobili sobie miłą przejażdżkę. Jerzy jechał powoli, czterdzieści kilometrów na godzinę, żeby móc swobodnie rozmawiać z Benitą. Bardzo szybko przeszli na „ty”. Po chwili Benita powiedziała: - Wiesz, musimy już wracać, bo tutaj rodzina, to znaczy tato, mama i dwóch braci strasznie mnie pilnują. Ale ja mam gospodarstwo wiejskie. - Wiejskie gospodarstwo? A gdzie? - Tu, w Berlinie. - W Berlinie wiejskie gospodarstwo? - Tak, z krowami świniami i tak dalej. Widzisz, kiedy w 1920 roku zrobiono Wielki Berlin przez włączenie do miasta wielu satelitarnych miejscowości, to z konieczności między tymi miejscowościami znalazło się wiele użytków rolnych. Mamusia miała właśnie takie gospodarstwo zanim pobrała się z tatusiem. To jest tutaj niedaleko w Stahnsdorf. Ja spłaciłam moją siostrę, która tam gospodarzy i całe gospodarstwo jest moje, ale ja pracuję w centrum Berlina, a ona razem z mężem i młodszą córką tam gospodaruje. Niedawno wyjechali na wakacje w Alpy. Starsza córka mojej siostry, która też tam niedaleko mieszka przychodzi dwa razy dziennie nakarmić inwentarz, ale do mieszkania w ogóle nie wchodzi. Moglibyśmy tam spędzić czas w najbliższą niedzielę. Od tego momentu Jerzy zaczął liczyć godziny dzielące go od niedzieli. W niedzielę zbudził się o szóstej rano, mimo że zaplanował wyjazd na godzinę dziesiątą, ale nie mógł się już doczekać. O dziesiątej uruchomił horcha i pojechał do byłej wioski Stahnsdorf. Szybko odnalazł zabudowania numer siedem. Wjechał od tyłu. Ustawił samochód między stodołą a oborą tak ażeby od frontu nie był widoczny. Następnie wszedł na podwórze. Odszukał pozostawiony pod beczką klucz i wszedł do domu. Był to typowy wiejski dom z olbrzymią kuchnią, wielką sienią i dwoma pokojami mieszkalnymi. Zbliżało się południe. Skośne promienie słońca wpadały przez szyby okienne, tworząc na idealnie wyszorowanej podłodze jasne plamy. W kuchni latało kilka much. Oczekiwanie w tej scenerii na piękną Benitę było niezwykle emocjonujące. Wreszcie, o wpół do pierwszej skrzypnęły drzwi i weszła Benita. W ręce trzymała olbrzymią świecę udekorowaną złotymi motywami roślinnymi. - Po co ci ta świeca? - Wiesz, u nas w kościele była dzisiaj wielka uroczystość i nie miałem gdzie tej świecy zostawić. Benita lekko zgrzana podeszła do wiadra z wodą, nabrała blaszanym kubkiem i długo piła. Wreszcie odstawiła garnuszek, wytarła wierzchem dłoni usta i podeszła do Jerzego. Pocałowała go, tym razem w usta. - Wiesz Jerzy. Poprzednio jak byłeś u mnie to zapomnieliśmy ustalić, co będziemy robić. A są dwie możliwości. Możemy rozwiązywać krzyżówki w gazecie, albo zagrać w warcaby. Znowu go pocałowała. - No, więc jak? Co wybierasz? - Wiesz Benita to jest bardzo trudna decyzja. Trzeba do niej podejść poważnie. Proponuję żebyśmy się położyli i dokładnie sprawę rozważyli. - Masz rację. Zanim zdążyli przejść z kuchni przez sień do pokoju sypialnego, Benita zdążyła już zdjąć bluzkę i zgubić oba pantofelki. Do łóżka podeszła boso. Jerzy podszedł do niej z tyłu i zaczął całować ją po karku. Usiedli na łóżku i całowali się w pozycji siedzącej Po chwili już leżeli obok siebie, ale Jerzy był kompletnie ubrany. - Wiesz Jerzy pomniesz sobie ubranie, weź zdejmij to wszystko. Jerzy wstał, podszedł do krzesła szybciutko się rozebrał, wrócił do łóżka i stwierdził, że Benita jest już zupełnie naga. - Jerzy, może będziesz się ze mnie śmiał, ale ja się bardzo wstydzę. Weź mnie przykryj. - Czym mam cię przykryć? - No, jeśli nie ma nic pod ręką, to możesz sobą. W trakcie jednej z krótkich przerw w pieszczotach Benita powiedziała: - Wiesz, u nas mówią, że dla kobiety to są tylko trzy rzeczy: kościół, kuchnia i dzieci. Tak zwane. „Trzy ka”. Ale nie wszyscy ludzie tak u nas mówią. Przeważnie mówią to mężczyźni. - No, jeśli chodzi o ciebie, to określenie zupełnie nie pasuje. - Cieszę się, że mi to mówisz. Potem znowu się pieścili. Dla Jerzego, który miał już kilka kobiet te pieszczoty stanowiły coś fantastycznego, mimo, że Benita nie była zbyt aktywna. Gdy ją o to zapytał powiedziała - Jest wspaniale. Jestem nieprzytomna. A kiedy nastąpiła kolejna przerwa, Jerzy przypomniał sobie o obowiązkach. - Benita. Ja o tobie właściwie nic nie wiem. - A co chciałbyś wiedzieć? - Na przykład nie wiem, czy ty gdzieś pracujesz. - Jak to? Mówiłam ci. - Ale nie mówiłaś gdzie. - Kiedy mój kuzyn generał jeszcze służył w armii i jak za pewne wiesz na wysokim stanowisku, to mimo narastającego bezrobocia załatwił mi pracę w centrali zaopatrzenia armii i do dzisiaj tam pracuję. Robota jest nudna, ale żadnej innej bym nie dostała. Później Benita opowiadała o swoim codziennym życiu, o braciach, z których jeden jest bezrobotny i tak czas leciał. W końcu Jerzy spróbował jeszcze raz popieścić się z Benitą i znowu nie napotkał żadnych trudności. Następnie dziewczyna usnęła. Jerzy leżał obok. Patrzył na wznoszącą się i opadającą pierś Benity i myślał, że służbowego pożytku chyba z tej dziewczyny wiele nie będzie, ale jako kochanka jest wspaniała. Okna sypialni wychodziły na zachód i po pewnym czasie Jerzy stwierdził, że promienie słońca wędrują po podłodze coraz bliżej ich łóżka. Spojrzał na zegarek. Była szósta wieczorem. Obudził delikatnie Benitę i powiedział, że chyba powinni już wracać. - Tak powinniśmy, ale nie chce mi się ruszyć. Czy mógłbyś mnie ubrać? Jerzy wziął wiszące na poręczy łóżka pończochy i zaczął je powoli wkładać na zgrabne nogi Benity. Kiedy już obie pończochy znalazła się na właściwym miejscu, Benita przeciągnęła się, wstała i pozostałe części garderoby włożyła na siebie sama, bez pomocy Jerzego, a raczej przy częstym przeszkadzaniu z jego strony, bo Jerzy co chwila znajdował nowe miejsce do złożenia pocałunku. Dziewczyna nie chciała aby Jerzy podwiózł ją pod sam dom.. Wysiadła znacznie wcześniej na skrzyżowaniu i Jerzy pojechał do domu, omijając miejsce zamieszkania pięknej Benity. Przed domem czekał na niego Günther. Minę miał nie wesołą. Kiedy weszli do pokoju Günther zaczął: - Jerzy, nie chciałbym, żebyś mnie źle zrozumiał. Jestem ci bardzo wdzięczny za tą forsę, którą załatwiłeś. Ale przecież ja jestem winien kupę pieniędzy, a ten doktor mnie po prostu zamorduje, a przynajmniej spowoduje, że mnie wyrzucą ze służby. - Chodzi ci, o załatwienie następnych zleceń. - No coś w tym rodzaju. - W porządku, pogadam. Przyjdź jutro. Tym razem Jerzy, działając już bardziej odważnie, zlecił Güntherowi skopiowanie pewnych rysunków technicznych dotyczących testowanych przez Niemców w Związku Radzieckim wozów pancernych. To zadanie przekraczało możliwości służbowe Rudloffa. Po konsultacji z Jerzym, wciągnięto do współpracy kuzyna Günthera majora służby wywiadowczej Ludwika Niederfuehra. Rysunki zostały skopiowane i Jerzy wypłacił sporą gratyfikację obu oficerom. Od tego momentu Jerzy nie miał już najmniejszych trudności z dwójką swoich agentów. Obaj oficerowie doskonale rozumieli, że zabrnęli zbyt daleko, aby się można było wycofać. Z drugiej strony Jerzy bardzo solidnie płacił za świadczone usługi. Z reguły wypłacał sumy większe niż te, które obiecał zlecając kolejne zadania. W tamtych czasach Hitler udawał, że przestrzega zobowiązań wersalskich. Równocześnie postępował wręcz przeciwnie. Stąd właśnie umiejscowienie badań poligonowych na terenie Związku Radzieckiego. Polską „dwójkę” szczególnie interesowały wozy bojowe, których nazwy rozpoczynały się od liter P, K, W. Te pancerne wozy bojowe, czyli czołgi wypróbowywane na poligonach radzieckich musiały przecież być gdzieś na terenie Niemiec budowane. W związku z tym Jerzy dostał rozkaz dostarczenia materiału na temat rozbudowy niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Zadanie było bardzo trudne, ponieważ wymagało podróżowania po całych Niemczech. Jednak graty- fikacja zaproponowana przez Jerzego była tak astronomicznie wysoka, że obaj oficerowie zgodzili się zadanie wykonać. Benita już dwa razy dzwoniła, za każdym razem w czasie nieobecności Jerzego. Za trzecim razem w późnych godzinach wieczornych zastała go. - Jerzy. Czy ty wiesz, że niedługo wraca moja rodzina z wakacji i nasze gniazdko będzie niedostępne. - Myślę o tym często, ale mam mnóstwo roboty. - Jaką ty masz robotę? - No wiesz. Każdy musi jakoś na życie zarabiać. - Czy jutro też masz tą ważną robotę? - Owszem mam. Ale ty jesteś dla mnie o wiele ważniejsza. O której możemy się spotkać? - Jutro mam wolne, bo odbędzie się pogrzeb dalekiej naszej kuzynki. Jedziemy tam z samego rana, ale liczę, że na pierwszą po południu mogłabym się pojawić w wiadomej chacie. - Dobrze będę czekał. Na drugi dzień Jerzy już od dwunastej trzydzieści czekał, ale Benita pojawiła się dopiero piętnaście po czwartej. Jerzy przygotował na stole przywiezione ze sobą słodycze. Benita zobaczyła przygotowane przyjęcie i powiedziała: - Od dziewiątej rano nie miałam nic w ustach. Jestem głodna jak wilk. Ale przecież są ważniejsze rzeczy niż jedzenie. To załatwimy później. W trakcie tej przemowy błyskawicznie się rozbierała. Gdy była już tylko w bieliźnie Jerzy wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Tutaj zdjął biustonosz i majtki i zaczął Benitę całować. Po długiej serii namiętnych całusów położył się koło Benity i zapalił papie-rosa. - To teraz będziesz palił? – zapytała rozżalonym głosem Benita. - Wiesz wydaje mi się, że postępuję nieuczciwie pieszcząc się z tobą. Benita złapała trzymany w ręku przez Jerzego papieros rzuciła go bez zgaszenia na środek pokoju a następnie silnym chwytem za włosy wciągnęła Jerzego na siebie. Rotmistrz zrobił to, co każdy mężczyzna w takiej sytuacji zrobić powinien a zrobił to wielokrotnie i solidnie. Benita była w pełni zadowolona. Objęła Jerzego za szyję i zasnęła. Kiedy się zbudziła Jerzy znowu palił papierosa i milczał. Benita starała się nawiązać konwersacją, ale tego dnia Jerzy był jakiś mało rozmowny. Dziewczyna wyskoczyła z łóżka, zabrała ze stołu talerz z ciastkami przyniosła do łóżka i tam skonsumowała wszystkie słodycze. Jerzy jak zwykle odwiózł Benitę na najbliższe jej miejsca zamieszkania skrzyżowanie ulic i tam się rozstali. W Warszawie doskonale wiedziano o łamaniu przez Hitlera postanowień pokojowych z osiemnastego roku. Polska dyplomacja proponowała Francji wspólną kampanię karną przeciwko Niemcom. W związku z tymi projektami Jerzy otrzymał rozkaz zebrania danych topograficznych z terenów leżących na wschód od Berlina. Wykonanie tego zadania spowodowało kilkudniową nieobecność Jerzego w Berlinie. Po powrocie zastał wetkniętą w drzwi kartkę napisaną przez właścicielkę domu. Treść była następująca: „Dzwoniła pani Benita i prosiła poinformować, że jutro jest niedziela”. Jerzy zaraz zadzwonił i do miejsca pracy Benity i do mieszkania. Ale dziewczyny nie zastał. W godzinę później Benita zadzwoniła osobiście. - Jerzy czy to wypada żebym ja ci musiała przypominać o różnych naszych sprawach? Czy ty nie masz kalendarza? - Przypominać nie musisz. Myślę o tobie ciągle, ale mam różne opory. - W takim razie mów konkretnie, o której godzinie jutro będziemy usuwali te opory. - A o której ty możesz przyjechać? - Do kościoła idziemy na dziewiątą a więc o dziesiątej trzydzieści mogę już być - Dobrze będę czekał. Tym razem Benita stawiła się punktualnie. Stół znowu zastawiony był słodyczami. Przy stole siedział Jerzy ze smutną miną. Gdy Benita weszła Jerzy wstał, podszedł do niej i pocałował ją naprzód w rękę a następnie w oba policzki. Benita spojrzała na stół. - Jedzenie zostawimy na później. Naprzód odpoczniemy. – i chciała pociągnąć Jerzego do sypialni.Jerzy stanął w miejscu i powiedział: - Benita musimy poważnie porozmawiać. Dziewczyna pomyślała, że to mogą być oświadczyny, więc powiedziała: - Dobrze, słucham ciebie. - W takim razie siądźmy przy stole. Usiedli i Benita zaczęła opychać się ciastkami. Jerzy długo milczał w końcu zaczął: - Benita. Ty jesteś młodą, piękną dziewczyna. Ja bardzo ciebie kocham i boję się żeby nie sprowadzić na ciebie jakiegoś nieszczęścia. - Jakiego nieszczęścia? – zapytała Benita ze zdziwieniem. - Jak wiesz mam sporo pieniędzy, ale te pieniądze nie spadają mi z nieba. Ja tutaj w Niemczech zbieram dla polskiego przemysłu różne informacje dotyczące waszej wysokiej techniki produkcyjnej. Bo widzisz my dopiero zaczynamy budować przemysł. No i skądś musimy się dowiedzieć tych najprostszych rzeczy dotyczących techniki i technologii przemysłowej. - No to co wielkiego. Ja nawet mogłabym ci w tym pomóc, bo widzisz mój stryjeczny brat pracuje na wydziale technologii Uniwersytetu Berlińskiego. - Bardzo będę ci wdzięczny za taką pomoc, ale niebezpieczeństwo jakie ci grozi jest zupełnie innego rodzaju. - Jerzy sytuacja robi się poważna. Jak widzisz za chwilę skończą się ciastka i ty w tym czasie musisz wszystko powiedzieć, bo później nie będziemy marnowali czasu na to głupie gadanie. Jerzy postanowił zaatakować. - Benita zastanów się nad taką rzeczą. Przecież o tym gdzie ty pracujesz wiedzą nie tylko ludzie z twego otoczenia, ale zapewne także moi przełożeni. Jeśli nasza znajomość będzie kontynuowana to oni mogą zechcieć żebyś ty dostarczała informacji i to nie tylko o charakterze przemysłowym. Benita spoważniała. Chwilę nic nie mówiła opychając się ciastkami. W końcu spojrzała Jerzemu w oczy i powiedziała - Jerzy ja ciebie kocham. Kocham naprawdę i zrobię wszystko, czego tylko będziesz chciał. - A czy bierzesz pod uwagę, że jest to ogromne ryzyko? - Tam gdzie pracuję słyszę wiele rozmów i wiem wiele rzeczy bez jakiegokolwiek aktywnego zbierania informacji. Jeśli będę ci to opowiadać a ty oczywiście nikomu tutaj nie powtórzysz to będę bezpieczna. Jerzy w najśmielszych snach nie przypuszczał iż rzecz pójdzie tak łatwo. Po tej rozmowie i zjedzeniu wszystkich ciastek poszli do łóżka. Jerzy powoli rozbierał Benitę. Kiedy już była zupełnie naga zaczął ją leciutko głaskać ręką. Następnie przeszedł do całowania i ten etap gry miłosnej rozciągał celowo przez długi czas. Kiedy wreszcie połączył się z nią, Benita była podniecona do najwyższego stopnia. W trakcie właściwego aktu piszczała tak głośno, że Jerzy bał się, iż może ktoś to usłyszeć. Następnie zasnęła. Jerzy z doświadczenia poprzednich spotkań wiedział, że będzie spała około dwudziestu minut. Po upływie tego czasu zamiast zbudzić ją, delikatnie zaczął całować po karku i plecach. Gdy na wpół rozbudzona Benita odwróciła się na wznak Jerzy natychmiast wziął się do dzieła. Jeśli poprzednio Benita piszczała to tym razem wrzeszczała. Jeszcze pół godziny pozostawali w łóżku, ale zrobiło się już późno i Benita musiała wracać. Wstała pierwsza, ubrała się, wróciła do łóżka, ucałowała Jerzego i powiedziała. - Jesteś wspinały. Dla ciebie zrobię wszystko.. Późnym wieczorem zadzwonił Günther. Informował, że obaj już wrócili i po południu zaraz po służbie około szesnastej odwiedzi Jerzego. Kiedy na drugi dzień Günther przyszedł, zaraz po wejściu do jadalni rozłożył na stole przywiezione materiały. Jerzy przejrzał je i stwierdził, że zadanie zostało wykonane na piątkę z plusem. Podszedł do sejfu i jak zwykle wypłacił więcej pieniędzy niż obiecał. - Czy masz coś do picia? – zapytał Günther. - Owszem. Po chwili na stole pojawił się koniak. Wypili. Günther nic nie mówił. W końcu się odezwał: - Wiesz Jerzy miałem dziwną przygodę. Przez długi czas jechał za mną jakiś samochód i nie mogłem go zgubić. Gdy myśmy się zatrzymywali to i tamten samochód stawał. - Czy masz w domu jakieś kompromitujące materiały – zapytał Jerzy. - Oczywiście, że nie mam. Jerzy nie miał dla Günthera żadnego zlecenia, więc powiedział: - Wiesz, co Günther. Nie wiem czy ten samochód traktować poważnie czy nie, ale w tej robocie trzeba być ryzykantem bardzo ostrożnym. Dla pewności radzę ci zaprzestać jakiejkolwiek działalności na jakiś czas. Zgoda? - Zgoda – powiedział Günther. Wypili jeszcze po jednym i Gunther poszedł. Następnego dnia rano o godzinie dziewiątej zadzwoniła Benita. Jerzy jeszcze nie wyszedł z domu i osobiście odebrał telefon. - Cześć Jerzy. - Cześć. Co słychać? - Obiecałam ci, że to i owo ci opowiem. Więc proponuję, że dzisiaj po pracy przyjdę do ciebie i wywiążę się ze zobowiązania.. - Dotychczas nigdy nie chciałaś mnie w domu odwiedzać. Co się stało? - Stało się to, że po prostu mnie zaniedbujesz i nie mam innego wyjścia. - W takim razie serdecznie zapraszam. Po pracy Benita przyszła do Jerzego. Weszła do jadalni. Siadła przy stole, na którym było mnóstwo słodyczy i zapytała Jerzego: - No, co nie chcesz żebym ci opowiadała? - Ależ oczywiście, że chcę. - No to, dlaczego mnie nie poprosiłeś? - Bardzo cię proszę. - Trochę szkoda mi tych ciastek, ale chyba jednak pójdę do domu. - Dlaczego pójdziesz do domu? - Jeśli ty mnie chcesz w ten sposób prosić to mam cię w nosie. Benita wstała i udawała, że się zabiera. Jerzy podbiegł do niej. Przytulił ją pocałował a następnie wziął na ręce i zaniósł do sypialni. Tym razem bez wstępnej gry przystąpił do dzieła, ponieważ był ciekaw co dziewczyna potrafi mu opowiedzieć. Kiedy wstali z łóżka i wrócili do jadalni Benita zaczęła opowiadać. Wśród tych opowieści dziewięćdziesiąt procent to były zupełnie bezużyteczne plotki, ale te pozostałe dziesięć procent stanowiły bardzo ciekawe informacje. Żegnając się Benita zapytała: - Jerzy czy chcesz żebym jutro znowu opowiedziała ci wiele ciekawych rzeczy? - Niestety jutro to niemożliwe. - Dlaczego? - Mam do załatwienia kilka drobnych, prozaicznych spraw. - I te prozaiczne sprawy są ważniejsze ode mnie? – zapytała przekornie Benita. - Ty jesteś na pewno najważniejsza, ale jak nie będę miał butów to nie będę mógł pójść kupić dla ciebie ciasteczek. - To może zrobimy jedno spotkanie bez ciasteczek. - Nie. Jutro na prawdę muszę załatwić kilka ważnych spraw. Z samego rana Jerzy załadował do teczki parę butów i pojechał na drugi koniec Berlina do znajomego szewca. Tu zgłosił nowe dojście i wrócił do domu. Po dwóch dniach Benita zadzwoniła. Ponieważ jednak Warszawa milczała, więc Jerzy wymówił się przeziębieniem i obiecał zadzwonić jak tylko wyzdrowieje. Wieczorem zadzwonił Günther. - Cześć Jerzy. Co słychać? - Nic nowego. Jerzy nie miał żadnych nowych zleceń, więc na nalegania Günthera odpowiedział krótko: - Ostrożność jest cnotą. Musimy jeszcze odczekać. Późno w nocy zadzwonił szewc. - Buty są gotowe. Może pan odebrać. - To pomyłka. – odpowiedział Jerzy – Żadnych butów nie zamawiałem. Jerzy długo nie mógł zasnąć tak był ciekaw treści depesz, które nadeszły. Na drugi dzień okazało, się że nadeszły kilometrowe depesze. Jerzy od razu zorientował się, że te zadania należy podzielić, ponieważ niektóre z nich nie nadawały się do realizacji przez Benitę. Po za tym nie chciał dziewczyny zbytnio narażać. Na przykład Warszawa usilnie dopytywała o informacje na temat projektowanej jednostki lotnictwa bombowego o kryptonimie „Ptaszek”. To zadanie należało powierzyć Güntherowi a także problem produkcji płyt pancernych o grubości przekraczającej opancerzenie stosowane w uzbrojeniu lądowym. Problem tych płyt był bardzo ważny, ponieważ w Warszawie podejrzewano, że Hitler zamierza łamać ustalenia poczdamskie także w dziedzinie produkcji okrętów wojennych. Tego rodzaju zadania Jerzy postanowił zlecić dwójce swoich pierwszych agentów. Zastanawiał się tylko czy ma sam zadzwonić do Günthera czy też lepiej zaczekać aż on zadzwoni. Ponieważ jednak Warszawa usilnie monitowała, więc nie chcąc przedłużać sprawy, która i tak wymagała podróży a więc nie mogła być zbyt szybko załatwiona sam zadzwonił do Günthera. Günther bardzo się ucieszył. Po niecałej godzinie już siedział u Jerzego i pił koniak. Jerzy przekazał mu dokładne zadania, zwrócił uwagę na konieczność daleko idącej ostrożności i pożegnali się. Dla polskiej „dwójki” było oczywiste, że Hitler dąży do wojny. Jednak na temat konkretnie projektowanych kampanii a szczególnie ich kolejności polski wywiad nie wiedział nic. Plany operacyjne a głównie strategiczne są otaczane ścisłą tajemnicą. Jerzy nie przypuszczał, aby Benita była w stanie do nich bezpośrednio dotrzeć i dlatego zastanawiał się jak zdobyć informacje na ten temat. Warszawa w depeszach kilkakrotnie podkreślała, że informacje o planach strategicznych są sprawą najważniejszą. Jerzy myślał i myślał nad tym aż go rozbolała głowa. Wziął proszek polski z „kogutkiem” przeciwko bólowi głowy i położył się spać. Z ciemności wyłoniła się elewacja kamienicy we Lwowie, w której się wychował. Jerzyk wychodzi z domu i idzie do szkoły. Po chwili słyszy głos mamy. Odwraca się. Na balkonie stoi mama. - Jerzyk! Pamiętaj, że po lekcjach masz zbiórkę „Sokoła”, a po zbiórce natychmiast wracaj do domu. W szkole czas się dłuży. Jerzyk cały czas myśli o zbiórce w pół tajnej ówcześnie organizacji „Sokół”. Faktycznie do „Sokoła” zapisał się dopiero w przedmaturalnej klasie, ale we śnie wszystko jest możliwe. Nad tablicą sali szkolnej wisi ogromny zegar. Jego średnica przekracza wielkość ściany. Jerzy patrzy na zegar i martwi się, że wskazówki tak powoli się przesuwają. Teraz Jerzyk jest już w klasie przedmaturalnej. Jest wczesny niedzielny ranek, piękna pogoda. Chłopcy siedzą na skraju lasu wokół instruktora. Instruktor zaczyna mówić o topografii. - Mówi się tak: „przyjechało wojsko, wyjmują mapę zaraz się będą o drogę pytać”. Chłopcy się śmieją. - Ale faktycznie – mówi instruktor – jest całkiem inaczej. Wojsko bez map topograficznych nie może w ogóle działać. Dzisiaj przekonacie się jak ważną rzeczą jest znajomość topografii i umiejętność korzystania z mapy. Jerzy wyskakuje z łóżka i krzyczy na cały głos po polsku; „Mapa, mapa!” Następnie sam sobie zatyka dłonią usta, bo jest późna noc i nie należy hałasować. Kładzie się z powrotem do łóżka i spokojnie zasypia, ponieważ wie jak w stosunkowo bezpieczny sposób można zorientować się, co do ukierunkowania planów strategicznych Hitlera. O godzinie szóstej rano już się zbudził i z niecierpliwością czekał na godzinę ósmą, o której Benita rozpoczynała pracę. Pięć minut po ósmej dzwonił do niej. - Cześć Benita. - Cześć. - Bardzo się za tobą stęskniłem. Czy mogłabyś dzisiaj wpaść do mnie? - No nie wiem czy będę miała wolny czas, ale spróbuję. Jerzy, który już dobrze zna kobiety wie doskonale, że Benita przyjdzie na pewno. Po odwiedzeniu sklepów i zgromadzeniu odpowiedniej ilości słodyczy Jerzy czeka na przyjście dziewczyny. Piętnaście minut po czwartej Benita puka do drzwi domku, w którym mieszka Jerzy. Musiała przyjechać taksówką – myśli Jerzy - i otwiera drzwi. - Jestem dzisiaj bardzo zajęta - mówi Benita – ale ponieważ mnie poprosiłeś postanowiłam wpaść na chwilkę do ciebie. - Bardzo się cieszę, że znalazłaś chwilkę czasu. W takim razie zjesz jedno ciasteczko i zaraz odwiozę cię do domu. Benita chwyta Jerzego za włosy, szarpie solidnie i mówi: - Ty świnio. Zamiast mnie zatrzymywać to ty wyganiasz. Jerzy bierze Benitę na ręce i niesie do sypialni. Pieścili się krótko a potem Jerzy zapalił papierosa. - Czy już ci się znudziło? – zapytała z przekąsem Benita. - Chciałem cię o coś zapytać. - Akurat teraz? - Benita to jest dla mnie ważna sprawa i ja się denerwuję. Jak mi odpowiesz to ja się uspokoję i będziemy się dalej pieścić. - No więc, o co chodzi? - Czy znasz kogoś ze służb topograficznych Reichswehry. - Moja koleżanka pracuje w drukarni, która podlega pod służby topograficzne. - A co tam drukują w tej drukarni? - Tego nie wiem, ale mogę się zapytać. - No to zapytaj się. - Dobrze. Znowu były pieszczoty a potem obżarstwo słodyczami. Na drugi dzień już o pół do dziewiątej dzwoniła Benita. - Jerzy, wiem wszystko. - Dobrze przyjdź do mnie. Zaraz po przyjściu, Benita wyrecytowała: - Monika pracuje w drukarni papierów wartościowych i druków ścisłego rozliczenia. - A co oni tam drukują? - Głównie mapy. - Benita, czy twoja koleżanka Monika zechce coś dla nas zrobić? - Jeśli bez większego ryzyka to zrobi. - Wystarczy, jeśli poda nam nazwę największego miasta z każdego arkusza drukowanej mapy. - Dobrze powiem jej żeby to zapisywała. - Broń Boże. Nie wolno zapisywać. Niech zapamiętuje a tobie niech mówi osobiście a nie przez telefon. - Przecież nazwy miast to nic złego. - Benita nie filozofuj. Ja chcę uniknąć wszelkiego narażania ciebie, więc musisz robić dokładnie tak jak cię proszę. Będziesz posłuszną dziewczynką? - Oczywiście, że będę. Czy mógłbyś w związku z tym nakazać posłusznej dziewczynce żeby trochę odpoczęła w pozycji horyzontalnej. Jerzy wziął Benitę na ręce i zaniósł do łóżka. Przez następne dwa miesiące kolejne „iskrówki” informowały Warszawę, że Niemcy drukują mapy wschodnich terenów Francji. Te informacje przekazane do Ministerstwa Spraw Zagranicznych upewniały naszą dyplomację, że plany agresywne Hitlera kierują się ku zachodowi, co zresztą w tamtych czasach było stuprocentową prawdą. Po trzech tygodniach od otrzymania ostatniego zadania pojawił się Günther. Był wesoły i bardzo zadowolony. Dostarczył szczegółowych informacji, o które prosił w ostatnim zadaniu Jerzy. Kiedy po wypłaceniu pieniędzy pili koniak Jerzy zapytał: - Czy tym razem nie było jakichś trudności? - Nie było żadnych trudności i przez całą drogę nikt mnie nie śledził. Niestety rzeczywistość była o wiele mniej różowa. Obaj oficerowie nie byli wystarczająco ostrożni i zaczęli się nimi interesować agenci niemieckiego kontrwywiadu. W dziesięć dni po ostatniej rozmowie z Jerzym o godzinie szóstej rano równocześnie u Ludwika Niederfuehra i u Günthera Rudloffa zostały przeprowadzone rewizje domowe. U żadnego z oficerów niczego kompromitującego nie znaleziono. Na prze- słuchaniu żaden z nich „farby” nie puścił i zapanowała cisza. Po następnych trzech dniach zaczęto przesłuchiwać pracowników Abwehrabtailung, którego to urzędu tajemnice poprzednio dokładnie Günther Rudloff penetrował dla Jerzego. Tutaj też nic konkretnego nie udało się wygrzebać. W tej sytuacji postanowiono profilaktycznie obu niemieckich oficerów przenieść w stan spoczynku. To zdarzenie znacznie utrudniło pracę wywiadowczą Jerzego, który niedawno został awansowany do stopnia majora. Pan major przypomniał sobie, czego uczono go w czasie szkolenia w Warszawie i doszedł do wniosku, że w tej trudnej sytuacji naj- gorszy byłby pośpiech czy jakakolwiek panika i postanowił odczekać. Znajomość z Benitą utrzymywał w dalszym ciągu i tą drogą starał się uzyskać jak najwięcej informacji. To, co zdarzyło się jego dwóm informatorom jednak wpływało na stan psychiczny pana majora. Ten lekki niepokój spowodował obniżenie aktywności Jerzego w czasie spędzanym z Benitą w łóżku. Reakcja Benity była bardzo miła. Dziewczyna starała się poprawić sytuację drogą wzmożenia własnej aktywności. Do- piero teraz Jerzy przekonał się jak wspaniałą kochanką potrafi być Benita. Pewnego dnia zadzwoniła Benita i poinformowała Jerzego, że w najbliższy czwartek u niej w domu odbędzie się coś w rodzaju zjazdu rodzinnego. Będzie mnóstwo ludzi i w związku z tym być może uda się im na jakiś czas urwać. Jerzy przyjechał wyposażony w dwa duże bukiety. Jeden dla Benity, drugi dla jej mamy. Został przyjęty bardzo ciepło i posadzony za stołem na honorowym miejscu. Gości było tak dużo i upchani za stołem tak ciasno, że o żadnym urwaniu się nie było mowy. No cóż trudno - pomyślał Jerzy - nie zawsze człowiek ma same sukcesy. W końcu, gdy po sutym posiłku towarzystwo wyszło do ogrodu, Jerzy starał się znaleźć w pobliżu Benity. Dziewczyna rozmawiała z jakąś inną, nie znaną Jerzemu, młodą damą .Miała ona typową niemiecką urodę. Grubokościstej budowy, wysoka, co najmniej metr siedemdziesiąt dwa, niezwykle jasna blondynka. Włosy miała prawie białe, a na twarzy wiele żółtych piegów. Na pewno nie można jej było zaliczyć do pięknych dziewcząt. Gdy Benita dostrzegła Jerzego, przywołała go gestem i przedstawiła: - To jest mój, no jakby to powiedzieć, kolega - rotmistrz Jerzy Przełęcz Jodłowski, a to moja koleżanka Irena von Jena. W moment później Benita została odwołana do jakichś zajęć kuchennych związanych z szykowanym podwieczorkiem. Irena została z Jerzym sam na sam. Okazała się straszną gadułą. W ciągu kilku minut opowiedziała mu mnóstwo rzeczy o sobie, o swojej rodzinie, o kilku osobach, które wokół nich się kręciły, a następnie zaczęła plotkować na temat Benity. Jaka to ładna, zgrabna dziewczyna tyle, że nie ma gustu. Nie umie się właściwie ubrać Jerzy chcąc przerwać ten niezbyt miły dla niego monolog, jak tylko dorwał się do głosu zapytał: - A gdzie pani pracuje? - Jestem córką generała Joachima von Jena i pracuję jako sekretarka w ministerstwie Raichswehry. Jerzy natychmiast zaczął się zachwycać urodą nowopoznanej dziewczyny. Następnie zaproponował przejażdżkę samochodem. Przejażdżka zakończyła się na zalewie utworzonym przez kanał Tetlow. Zestawili ze sobą dwa kosze plażowe, wleźli do środka i zaczęli się całować. Jerzy zachwycał się wszystkimi elementami urody Ireny, a szczególnie podobały mu się jej żółte piegi. Powiedział, że musi wszystkie pocałować. - O, na to się nie zgadzam. - Dlaczego? - Bo musiałabym się rozebrać, ponieważ cała jestem piegowata. Po krótkiej dyskusji ustalono, że w najbliższą niedzielę spotkają się tutaj. Jerzy zawczasu wynajmie domek plażowy i tam dokonają dokładnego remanentu piegów. Irena przyjechała z dziesięciominutowym spóźnieniem, a Jerzy ledwo ją rozpoznał. Była ubrana w piękną, szarą suknię do połowy łydek, takie same szare pantofelki i czarno-szary plażowy kapelusz. Patrząc na nią pomyślał, że wcale nie jest brzydka. Gdy weszli do domku na stoliku czekały zimne napoje i lody. Irena wypiła trochę jakiejś lemoniady, a następnie stwierdziła, że jest strasznie zmęczona i musi się położyć. Położyła się na łóżku. Jerzy zdjął jej pantofelki, siadł obok niej na łóżku i zaczął głaskać po ręce. Trwało to kilka minut. Wreszcie Irena nie wytrzymała. - Może byś się położył koło mnie, a nie tak sterczał nade mną, jak kat nad grzeszną duszą. Jerzy wstał podszedł do krzesła rozebrał się, ale nie całkiem. Zostawił gimnastyczną koszulkę i gimnastyczne spodenki. Następnie położył się koło Ireny i całym ciałem przytulił się do niej. Zaczęli się całować. Po chwili, kiedy uznał, że Irena jest już wystarczająco podniecona, położył się na niej, obejmując jej nogi swoimi nogami. Cały czas nie starając się rozebrać ani samemu, ani jej. Czuł wyraźnie swoją wzbudzoną płeć, a Irena przez cienką sukienkę odczuwała to też dokładnie. Znowu ją całował w usta, w szyję, potem w biust i ciągle nie brał się do rzeczy właściwej. Po chwili położył się obok Ireny i zaczął głaskać ją po ramionach. - Jerzy, dlaczego tak dziwnie się zachowujesz? - Dlaczego dziwnie? - No normalnie mężczyźni postępują inaczej. - Wiesz, może będziesz się ze mnie śmiała, ale ja jestem człowiekiem uczciwym. Jak tylko zobaczyłem cię po raz pierwszy, od razu się w tobie zakochałem. - I dlatego nie chcesz się ze mną pieścić? - To może głupio zabrzmi, ale właśnie dlatego. Dzisiaj oddasz się mnie, jutro innemu, a ja bym tego nie wytrzymał. - Jerzy powiem ci krótko. Nigdy nie spotkałam tak wspaniałego mężczyzny jak ty. Możesz być spokojny. Teraz Jerzy rozebrał się do naga. Irena nie czekając na jego współdziałanie szybko sama się rozebrała i zaczęły się pieszczoty. Jerzy znowu działał niezwykle delikatnie, rozkładając akcję w czasie. W końcu wszedł w nią i zrobił wszystko aby dziewczyna czuła się w siódmym niebie. Zwerbowanie Ireny nie nastręczyło żadnych trudności. Technikę, jaką ona sama z własnej inicjatywy zastosowała można uznać za najprostszą, a więc najbardziej genialną w całej historii wywiadu światowego. A mianowicie Irena pisząc jakiekolwiek pismo, zakładała o jeden arkusz papieru i jedną kalkę więcej. Nic dziwnego, że przy tej metodzie, materiały do Warszawy zaczęły płynąć szeroką rzeką. Pierwszy dokument mający ponad sześćdziesiąt stron dotyczył tajnego budżetu wojskowego. Drugi, to dokładny schemat siatek szpiegowskich w Polsce. Taryfę nasz as wywiadu stosował uczciwą. Jedna teczka dokumentów - jedno całonocne ryćkanie. Irena była szczęśliwa. W dzień pracowała ciężko w gabinecie, a w nocy równie ciężko musiał pracować pan major i nigdy nie zalegał z wypłatą. W warszawskiej „dwójce” trzęsienie ziemi. Materiały przesyłane z Berlina demaskują dziesięć razy więcej agentów niemieckich, niż nasz kontrwywiad wywąchał w ciągu ostatnich pięciu lat. Najbardziej dziwne jest to, że rotmistrz prawie nie wykorzystuje dostarczanych na Bund Deutsche Bank pieniędzy. Na pytanie, jak sobie radzi bez pieniędzy odpowiada, że ma swój własny klucz do niemieckich tajemnic, który zawsze nosi przy sobie. Problem w Warszawie polega na tym, że tak dużej ilości agentów nie można zdjąć, bo to od razu spali pana majora. Można to zrobić dopiero po wycofaniu go z Niemiec. Więc Warszawa dopytuje, jak długo pan major może to ciągnąć. Jerzy odpowiada, że nie wie. Twierdzi, że codziennie rano wydaje mu się, że już dłużej nie da rady, ale wieczorem znowu może. Warszawa wpada na genialny pomysł. Nie należy tych agentów zdejmować, tylko śledzić, aby dotrzeć do ich współpracowników i tych ostatnich zdejmować pojedynczo. Do tego trzeba ludzi, którzy nie pachną „dwójką” a trzeba ich angażować z tych środowisk, w których działają wystawieni agenci. Tu dochodzimy do punktu, w którym losy pana majora splatają się z losami rodziny głównych bohaterów tego opowiadania, to jest Tarłowskich. Aby jednak nie pozbawiać czytelnika historii tego największego, rzeczywistego a nie zmyślonego asa polskiego wywiadu, wspomnimy pokrótce, o dalszych jego działaniach. Byłoby sprzeczne z duchem tej opowieści, gdybyśmy informowali tylko o sukcesach naszego bohatera. Pierwsze niepowodzenie a równocześnie zlekceważone przez Jerzego ostrzeżenie to informacja od Ireny, że jakiś oficer Abwehry wypytywał ją o jej znajomych. Jerzy to zlekceważył ponieważ wszyscy pracownicy instytucji wojskowych byli co jakiś czas sprawdzani. Mimo awansu. nasz as nie zmienił swej metody wywiadowczej. Pewnego razu bawiąc u Ireny poznał tam jej koleżankę Renatę von Natzmer. Pracowała ona w szóstym wydziale inspekcji Ministerstwa Raichswehry. Dziewczyna ta pasjonowała się fotografią. Potrafiła robić fotokopie wszelkich dokumentów, łącznie z rysunkami technicznymi z ręki, czyli bez użycia statywu. O tych uzdolnieniach Renaty Jerzy miał się przekonać niebawem. Pan major zaprosił ją do kawiarni, zachwycał się jej urodą, a następnie delikatnie zaczął wypytywać o jej pracę. Reakcja była zaskakująca. Renata zmrużyła figlarnie oczy, przybliżyła twarz do twarzy Jerzego i powiedziała szeptem. - Panie rotmistrzu! Jest pan tak uroczym człowiekiem, że dla pana zrobię wszystko czego tylko pan zażąda ale chyba nie tutaj. Jerzy tak był zaskoczony, że nie wiedział co zrobić. Przypomniał sobie, że go uczono, iż w trudnych sytuacjach należy na spokojnie sprawę rozważyć, unikając pochopnych działań. - Pani Renato ma pani rację. Musimy się spotkać w bardziej kameralnej atmosferze, ale w tej chwili nie wiem kiedy będę miał wolny czas, więc proszę mi podać swój numer telefonu. - Proszę bardzo – Jerzy zanotował i pożegnali się. W domu pan major długo się zastanawiał nad sytuacją. Po długich rozważaniach wiedział tyle co na początku. Dopił kolejny kieliszek koniaku, wstał i głośno powiedział: Albo to jest zwykła prowokatorka albo bardzo wysokiej klasy dziewczyna, która wie czego chce – trzeba ostrożnie zaryzykować. Następnie położył się spać. Na drugi dzień zadzwonił do Renaty. - Pani Renato chciałbym się z panią spotkać - Bardzo mi miło. Kiedy i gdzie – zapytała krótko Renata. - No cóż – znamy się niezbyt długo ale jeśli by pani nie czuła się tym urażona, to proponowałbym u mnie. - Świetnie a kiedy? Jerzy aż zaniemówił na chwilę. - No na przykład o czwartej - Na czwartą nie zdążę – może na piątą? - Zgoda. Będę czekał. Punktualnie o piątej ktoś zapukał. Jerzy się zastanawiał czy to już Gestapo czy dopiero Renata. Weszła Renata. Posadził ją przy suto zastawionym stole, na którym było mnóstwo win, likierów i słodyczy. - Pani Renato czego się pani napije? - Poproszę o kawę. - A co będziemy jedli? - Ja nic – odchudzam się. Panu zaś doradzam te słodkie ciasteczka. Jerzy poczuł mróz wzdłuż kręgosłupa i milczał. Renata piła kawę. Po chwili zmrużyła oczy i powiedziała: - Pan chciał żebym coś dla pana zrobiła – proszę śmiało. Jerzy postanowił postawić wszystko na jedną kartę – zresztą nie widział innego wyjścia więc powiedział: - Pani Renato jest oczywiste, że pracując w takiej instytucji mogłaby pani opowiedzieć mi dużo ciekawych rzeczy. - Oczywiście. Postaram się zebrać coś ciekawego. Następnie Renata wstała, pożegnała się i wyszła. Teraz już Jerzy był pewny, że za chwilę odwiedzi go Gestapo. Jednak nikt nie przyszedł. Na trzeci dzień Renata zatelefonowała anonsując swoją wizytę na siódmą wieczór. Przyszła punktualnie, podeszła do stołu i położyła na nim plik papierów. Jerzy zaczął je przeglądać i oczom nie wierzył. Pierwszych kilka stron to komplet wyników prac, nad nowymi typami czołgów i samo- lotów, a także informacje dotyczące obsady etatów oficerskich na różnych szczeblach. Następne dokumenty dotyczyły organizacji dywizji pancernych i zmotoryzowanych. Major Jerzy był oczarowany tymi materiałami i postanowił zapłacić w sposób wiadomy, nie szczędząc sił, ani umiejętności. Wtedy Renia zażądała dziesięciu tysięcy marek, oczywiście nie rezygnując z tego, co pan major jej zaproponował. Następną znajomą majora była starsza już pani, baronowa Elza von Rohnay. Ta, co prawda, żadnych meldunków nie dostarczała, ale należąc do arystokracji berlińskiej stwarzała świetną osłonę dla majora. Kolejna kobieta w karierze, no powiedzmy zawodowej majora, to Ksenia von Bockelmann. Była ona i kochanką i agentką. Obfitość nadsyłanych materiałów zaniepokoiła podpułkownika Adama Studenckiego, który w tej sprawie specjalnie odwiedził majora Jodłowskiego w Berlinie. Studencki na miejscu stwierdził, że działalność majora jest w pełni właściwa i lojalna wobec polskich władz. W tym czasie pojawiła się możliwość zakupu niemieckiego planu sztabowego, przygotowanego na wypadek napaści na Polskę. Major Jerzy, na skutek kolejnych sukcesów, zmniejszył niestety ostrożność własnego działania. Nie wiedział, że już o wiele wcześniej jego przeciwnik, komandor porucznik Ryszard Protze, szef niemieckiego kontrwywiadu zainteresował się polskim arystokratą. Ktoś powiedział dawno, dawno temu, że „Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie”. Co prawda narzędzie, którym posługiwał się major Jerzy, nie było podobne do miecza, jednak sens logiczny przytoczonego poprzednio aforyzmu spełnił się w stu procentach. Jodłowski poznał tancerkę Marię Krause która w kabarecie występowała jako Lea Niako. Ta wygadała się przed swoim impresario na temat próśb, jakie pod jej adresem kierował major, a impresario natychmiast pobiegł do centrali Abwehry przy Tirpitzufer 74/76. Tam komandor porucznik Protze, bez większych trudności uczynił z Marii Krause podwójną agentkę. Komandor się nie śpieszył. Przez kilka miesięcy zbierał raporty od Marii Krause. Jerzy kilkakrotnie zauważył, że za jego samochodem podąża jakaś limuzyna wyraźnie śledząc go, ale zlekceważył te fakty. Innego razu, po powrocie stwierdził, że ktoś buszował w jego papierach na biurku. Ten fakt, także go nie przestraszył, ponieważ Jerzy nie trzymał żadnych kompromitujących dokumentów w mieszkaniu. W kilka dni później, a było to dokładnie 27 lutego 1934, a więc w rok po dojściu Hitlera do władzy, do drzwi wejściowych domku, w którym mieszkał major zapukał jakiś niezapowiedziany gość. Była godzina siódma rano. Jerzy leżał w łóżku. Już nie spał, ale nie chciało mu się wstawać, więc liczył, że któraś z właścicielek domu zejdzie i otworzy. Jednak pukanie powtarzało się z narastającą siłą. Wreszcie nie wytrzymał. Ubrał szlafrok i boso poszedł otworzyć drzwi wejściowe. Przed drzwiami stał po cywilnemu ubrany pan, w wieku około sześćdziesięciu lat. Mężczyzna ukłonił się i przedstawił: - Nazywam się doktor Patschowsky - Palten i jestem radcą policyjnym. Czy mam zaszczyt z panem majorem Przełęcz Jodłowskim? Jerzy poczuł mróz wzdłuż kręgosłupa, ponieważ w Niemczech nikt nie wiedział, o jego awansie. - Tak to ja. - W takim razie, zmuszeni będziemy, przeprowadzić rewizję. Teraz dopiero Jerzy zauważył, że na ulicy stoi samochód, z którego wysiada kilku gestapowców. Śledztwo trwało prawie rok. Wyrokiem Volksgerichtu z dnia 16 lutego 1935 roku, Benita von Falkenhayn i Renata von Natzmer, zostały skazane na karę śmierci. Kobiety w krańcowo trudnych sytuacjach często wykazują niezwykłą odwagę. Benita w przeddzień egzekucji napisała do Jerzego list o pogodnej treści zakończony słowami ...było cudownie niczego nie żałuję... Wyroki przez ścięcie toporem wykonano na obu dziewczynach 18 lutego w więzieniu Ploetzensee. Jerzy oraz Irena von Jena zostali skazani na dożywotnie więzienie. Kiedy w lutym 1934 roku, po aresztowaniu wprowadzano Jerzego do ciemnego korytarza więzienia berlińskiego pan major pomyślał: „Trzeba zapamiętać, jak wyglądają drzewa i zieleń trawników, bo już więcej tego nie zobaczę”. Gdy zamiast spodziewanego wyroku śmierci, otrzymał dożywocie zdziwił się W kwietniu 1935 roku do pojedynczej celi, w której siedział, przynoszą mu ubranie i bieliznę skonfiskowaną w momencie aresztowania i każą się w to ubrać. Jerzy jest przekonany, że mimo wyroku określającego karę jako dożywotnie więzienie, Niemcy chcą mu tą karę troszeczkę skrócić, równocześnie skracając go o głowę przy użyciu topora. Jest mile zdziwiony, gdy na moście granicznym, wymieniają go na siedmiu agentów Abwehry. Wróćmy jednak do historii rodu Tarłowskich. Otóż napływ ogromnej ilości materiałów demaskujących wywiadowców niemieckich na terenie Polski stwarza konieczność zatrudnienia ludzi, którzy by tych agentów śledzili i tą drogą odkryli ich powiązania z innymi członkami siatki. Mietek Tarłowski nie służy już w Legionach, lecz pracuje jako lekarz w Kamionce Strumiłowej na wschodnich kresach państwa polskiego. Właśnie osłuchuje pacjenta, kiedy do gabinetu bez pukania wpada listonosz. Listonosz przywozi ważną wiadomość „Jutro o godzinie ósmej, na poczcie, będzie telefon do pana doktora z Warszawy” .Na drugi dzień Mietek wędruje błotnistą drogą do budynku poczty, który jest odległy o cztery kilometry od miejsca zamieszkania i pracy pana doktora. Wreszcie, po dotarciu do budynku poczty Mietek siada na twardej ławce i zaczyna się nudne oczekiwanie. W końcu panienka za ladą przyjmuje telefon. Zwraca się do Mietka: - Jest do pana rozmowa. Proszę wejść do pierwszej kabiny. - A czy nie mógłbym, do piątej? - Dlaczego się pan wygłupia, przecież jest tylko jedna kabina. Mietek wchodzi posłusznie, zdejmuje słuchawkę i w słuchawce słyszy głos dawno niewidzianego przyjaciela. Dzwoni Jerzy. - Cześć Mietek. Sto lat żeśmy się nie widzieli. Przyjedź do Warszawy, jest wiele spraw do obgadania. - Czy to są na tyle ważne sprawy, że warto jechać przez pół Polski? - Tak, to są bardzo ważne sprawy. Przyjedź koniecznie. Po dwóch dniach, w ekskluzywnym warszawskim lokalu, w kącie sali przy stoliku siedzi Jerzy i Mietek. Piją koniak, a Jerzy stara się wyjaśnić Mietkowi, jak niezbędną rzeczą jest ażeby on, to znaczy Mietek, zajął się działalnością kontrwywiadowczą. Mietek słucha, przygląda się złocistemu płynowi w swoim kieliszku, w końcu łyknął trochę i powiedział. - Wiesz Jerzy, ja mam taki spokojny charakter, że wolę macać hemoroidy starym Żydówkom w dupie, niż brać się do takiej roboty. Ale mam brata Bolka. To wielki patriota, on na pewno nie odmówi. Po kilku dniach we Lwowie, pan kierownik oddziału, magister Bolesław Tarłowski zostaje wezwany do komendy garnizonu lwowskiego. Przypuszcza, że to jest wezwanie związane z osobą Kaliny, ale tym razem jest inaczej. Zostaje wprowadzony do gabinetu zastępcy dowódcy drugiego wydziału. Pan pułkownik od razu przystępuje do rzeczy. - Panie magistrze obserwujemy pana od dawna i wiemy, że jest pan szczerym patriotą, człowiekiem, który nie żałował swej krwi w walce z bolszewikami, a obecnie bez zarzutu pełni pan powierzoną funkcję. W obecnej, zaostrzającej się sytuacji poli- tycznej, nasi wrogowie, zarówno ze wschodu jak i zachodu nasyłają tutaj mnóstwo swoich szpiegów. Ta sytuacja wymaga odpowiedniej reakcji z naszej strony. Powiem prosto: Chcemy panu zaproponować stałą pracę w kontrwywiadzie. Jest to praca ciekawa, a ryzyko na pewno o wiele mniejsze, niż na wojnie, bo działa się wyłącznie na terenie własnego kraju, no i w każdej chwili można liczyć na pomoc zarówno władz wojskowych, jak i aparatu policyjnego. Bolek, jako członek Narodowej Demokracji, a więc sił odsuniętych od władzy w dość brutalny sposób przez Piłsudczyków w maju, obawiał się czy w dalszym ciągu będzie traktowany jako godny zaufania pracownik municypalny. Obecnie przedstawiona mu propozycja zupełnie mijała się z jego zainteresowaniami, jak i planami na najbliższą przyszłość. Rozumiał, że tego rodzaju praca oznacza ciągłe podróże po kraju, a w swoim własnym domu będzie rzadkim gościem. Zresztą sam charakter pracy zdecydowanie mu nie odpowiadał. Równocześnie nie chciał zrobić złego wrażenia twardą odmową. Przez chwilę zastanawiał się jak to powiedzieć. Wreszcie się odezwał: - Panie pułkowniku. Jestem naprawdę w pełni przekonany, że ja nie nadaję się do tego rodzaju roboty. Ja jestem urzędnikiem z krwi i kości, natomiast służba w kontrwywiadzie, to przecież zupełnie coś innego. - Ależ oczywiście i właśnie o to nam chodzi. Ci wywiadowcy, których nam tutaj przysyłają, działają w najrozmaitszych dziedzinach naszego życia. Także w urzędach i dlatego potrzeba nam ludzi z różnych specjalności, ale zdecydowanie niezwiązanych profesjonalnie z kontrwywiadem. Zapanowało milczenie. W końcu pułkownik powiedział: - Panie magistrze. Widzę doskonale, że to panu nie pasuje. Ale zróbmy taki eksperyment. Niech pan zgodzi się na wykonanie jednego takiego zadania. To jest kwestia dwóch, najdalej trzech miesięcy. Jeśli po tym czasie nie zechce pan kontynuować tej służby, to wróci pan na dotychczasowe stanowisko w magistracie. - Panie pułkowniku. Moje obecne stanowisko, to dla mnie dawno oczekiwany sukces zawodowy. Czy to stanowisko będzie czekać na mnie przez trzy miesiące? - Jeśli ja panu mówię, że będzie czekać, to na pewno będzie czekać. Bolek nie poszedł już do pracy, lecz wrócił prosto do domu. - Co się stało? – zapytała Wiśka. - Nic się nie stało. Następnie poszedł do pokoju, położył się na tapczanie i zapalił papierosa. Bojda nigdy w godzinach pracy nie przychodził do domu. Poza tym sposób mówienia, jak i całe jego zachowanie poinformowało Wiśkę, że stało się jakieś nieszczęście. Po chwili Bojda przyszedł do kuchni, żeby się czegoś napić i zastał tam zapłakaną Wiśkę. Przytulił się do niej, zaprowadził ją do pokoju, oboje położyli się na tapczanie i Bojda zaczął ją uspokajać. - Po pierwsze przestań płakać. Ja opowiem ci o co chodzi, ale to jest wielka tajemnica. W związku z tym pamiętaj, że nikomu nie wolno o tym powiedzieć ani słowa. - Przecież wiesz, że nikomu nie powiem. - No więc słuchaj. Jak wiesz, magistrat lwowski, jeszcze z czasów austriackich, jest właścicielem wielu dóbr. Posiada kopalnie, majątki ziemskie i leśne i tym podobne różne bogactwa. Otóż administracja tych dóbr podlega naszej kontroli i co jakiś czas któryś z urzędników wysokiej rangi, a ja przecież do takich należę, jest wysyłany w celu przeprowadzania kontroli. Takie kontrole trwają w jednym obiekcie po kilka tygodni tak, że w sumie będzie to trwało dwa lub trzy miesiące. - I w ogóle nie będziemy się widywali? - Owszem będziemy. Jak tylko będę mógł, będę przyjeżdżał. Może nawet co tydzień na sobotę i niedzielę. Wiśka z jednej strony uspokoiła się, że nie chodzi o żadne wielkie nieszczęście, równocześnie jednak była zasmucona perspektywą tak długiej nieobecności Bojdy. W ciągu dwóch dni pan magister Tarłowski zdał swoją funkcję zastępcy i był gotowy do wyjazdu. Trzeciego dnia wyjechał. Praca w wywiadzie jest bardzo nudna, ale ta nuda nie jest tak mocno odczuwana ze względu na ciągłe zagrożenie dekonspiracją. Praca w „Kontrze” jest bardzo, bardzo nudna, a zagrożenia nie ma prawie żadnego. Dlatego tylko pokrótce opowiemy o tej nietypowej jak na urzędnika działalności znakomitego kontrwywiadowcy magistra Bolesława Tarłowskiego. Bojda dostał polecenie aby zameldować się w dowództwie garnizonu w Poznaniu. Podróż pociągiem ze Lwowa do Poznania ciągnęła się w nieskończoność. O 9-ej rano niewyspany z walizką w ręce zameldował się w dowództwie garnizonu w Poznaniu. Po chwili skierowano go do delegata warszawskiej „dwójki” na okręg Poznań. Był nim bardzo miły starszy pan podpułkownik Wójcik. Kiedy Bojda się u niego zameldował pan pułkownik od razu zorientował się, że Bojda jest strasznie wymęczony. - Gdzie pan się zatrzymał? – zapytał pułkownik. - Nigdzie panie pułkowniku. Przyszedłem tutaj prosto z dworca. - A czy tam we Lwowie dali panu jakieś pieniądze? - Nie, nie dali. Pułkownik podszedł do szafy pancernej. Otworzył ją, wyjął dwieście złotych i podał Bolkowi. - Proszę niech pan to weźmie. Następnie niech pan sobie znajdzie jakiś hotel i niech się pan solidnie wyśpi a jutro proszę się zgłosić do mnie o godzinie dziewiątej rano. Na drugi dzień już o wpół do dziewiątej Bojda czekał na korytarzu komendy garnizonu, co chwilę patrząc na swoją czarną oksydowaną „Omegę”. Punktualnie o 9-ej zameldował się u pułkownika. - No jak wypoczęty? – zapytał pułkownik. - Tak jest panie pułkowniku. - No to niech pan siada. Do gabinetu wszedł oficer i przedstawił się: - Jestem major Studziński. - Panie magistrze. – powiedział pułkownik – Pan major Studziński zapozna pana z zadaniem, jakie zostanie panu powierzone. Na razie żegnam. Major Studziński poprowadził Bojdę do swojego pokoju i tam zaczął wyjaśniać sprawę: - Mamy dokładne informacje o wielu wywiadowcach niemieckich których jednak z pewnych względów nie możemy w tej chwili aresztować. Na razie tylko ich obserwujemy i staramy się złapać kontakty tych wywiadowców z ich współpracownikami – informatorami. Czasami jest to sprawa bardzo prosta, ale w innych przypadkach są ogromne trudności. I właśnie panu chcemy takie zadanie powierzyć. Tu na terenie Poznania działa bardzo niebezpieczny szpieg o dużej wartości dla Abwehry a więc bardzo niebezpieczny dla nas. Niestety żaden ze znanych wywiadowców niemieckich bezpośrednio się z nim nie kontaktuje i stąd identyfikacja tego polskiego zdrajcy jest dla nas trudna. Na podstawie materiałów, które napływają od tego zdrajcy do znanych nam wywiadowców niemieckich posiadamy wiele informacji o tym draniu. Te wszystkie informacje zaraz panu przekażę a pana zadaniem będzie zidentyfikowanie tego człowieka. Po zakończeniu tego wstępu pan major zaczął zapoznawać Bojdę z kolejnymi informacjami, jakie nasi wywiadowcy zdążyli zebrać. Było tego bardzo dużo. Bojda chciał niektóre wiadomości zanotować, ale mu tego zabroniono. O godzinie czwartej po południu Bojda wychodził z komendy garnizonu a w głowie miał ogromne zamieszanie. Wrócił do hotelu. Zjadł obiad. Położył się na łóżku i wpadł w czarną rozpacz. W ciągu godzin spędzonych w pokoju majora zapoznał się z mnóstwem informacji o człowieku, którego miał odszukać, ale nawet nie był w stanie tego wszystkiego zapamiętać a co dopiero wykorzystać. Bojda intensywnie szukał wyjścia z sytuacji. Wreszcie przypomniał sobie, co mawiał kolega jego ojca, który od czasu do czasu bywał na obiedzie u państwa Tarłowskich jeszcze przed wojną. Otóż ten mądry człowiek twierdził, że jeśli nie można znaleźć żadnego rozsądnego wyjścia to zawsze jeszcze pozostaje wyjście do restauracji na wódkę. Bojda poszedł więc do hotelowej restauracji. Wypił jeden kieliszek wódki potem drugi i zrobiło mu się niedobrze. Wrócił więc do pokoju. Na klamce od jego numeru znalazł zawieszoną karteczkę z recepcji hotelowej. Na kartce było napisane: „Dzwonił kolega. Prosił o kontakt - i numer telefonu”. Bojda był pewny, że to jakaś pomyłka, ponieważ telefon był poznański a on w tym mieście nie miał znajomych. Jednak zadzwonił pod podany numer. Kiedy się przedstawił jego rozmówca powiedział: - Cześć Bojda. Czy masz trochę czasu do zmarnowania, bo dawnośmy się nie widzieli. - Bardzo przepraszam, z kim mam przyjemność rozmawiać? - To ja Janusz. Dopiero teraz Bojda zorientował się, że rozmawia z kolegą, który po studiach na Politechnice Lwowskiej pracował jako asystent w Zakładzie Mechaniki na Politechnice Warszawskiej. - Cześć Janusz. A jakżeś mnie tutaj znalazł i co robisz w Poznaniu? - Twoje nazwisko zobaczyłem przypadkowo na liście gości hotelowych a w Poznaniu jestem od dwóch tygodni, bo mój profesor z Warszawy współpracuje z tutejszymi zakładami kolejowymi. A więc jak? Masz chwilę czasu? - Oczywiście. Przyjeżdżaj. Po pół godziny siedzieli u Bojdy w pokoju hotelowym i rozmawiali. Janusz był wszechstronnie uzdolnionym człowiekiem i Bojdzie przyszło do głowy ażeby się go poradzić. - Wiesz Janusz mam taki kłopot. Szukam faceta, który jest mi bardzo potrzebny ale nie znam ani jego nazwiska ani adresu. - A co o nim wiesz? - Wiem z grubsza, w jakiej dziedzinie pracuje. Jakie ma wykształcenie i wiele tego rodzaju informacji. Na podstawie których uważam, że byłby on pożądanym kontra- hentem w interesach, które mam zamiar rozkręcić we Lwowie. Niestety nie wiem jak go znaleźć. - Janusz przez chwilę się zastanawiał a potem powiedział: - Na pewno będziesz miał z tym dużo kłopotu i dlatego lepiej na początek zajmij się sprawą prostszą. - Jaką sprawą? - Rozwiązywaniem zagadek. - Nie wygłupiaj się Janusz. Ja mówię poważnie a ty żartujesz. - Nie, nie żartuję. Też mówię poważnie. Posłuchaj. Wyobraź sobie, że przed tobą znajduje się sto kupek pieniędzy. W każdej ze stu kupek jest mnóstwo monet, ale w jednej kupce są same monety fałszywe. Ty wiesz, że moneta fałszywa jest o jeden gram lżejsza od prawdziwej. Mając wagę możesz bez trudności znaleźć kupkę zawierającą same fałszywe monety. Po prostu będziesz podchodzić do każdej kupki, brać po jednej monecie i ważyć. Gdy trafisz na monetę, która waży mniej niż prawdziwa to znak, że ta kupka jest usypana z samych fałszywych monet. - To oczywiste. - powiedział Bojda - Ale co to ma do rzeczy? - Posłuchaj dalej. Jeśli dam ci dodatkowy warunek, że możesz ważyć dowolną ilość monet, ale tylko raz wolno ci użyć wagi, to czy w takiej sytuacji potrafisz znaleźć kupkę z fałszywymi monetami? - Nie potrafię. Ale co to ma do rzeczy? - Zastanów się i powiedz czy naprawdę nie potrafisz. - No jeśli tych kupek jest wiele a ja mogę tylko raz zważyć to chyba tylko przypadkowo mógłbym trafić na kupkę usypaną z samych fałszywych monet. - A więc jesteś pewny, że w tych warunkach zadanie jest niemożliwe do rozwiązania. Czy tak? - Oczywiście, że tak. - No to teraz posłuchaj. Bierzesz z pierwszej kupki jedną monetę. Z drugiej kupki dwie monety. Z trzeciej trzy monety i tak dalej aż do końca. Następnie wszystkie te monety warzysz tylko raz. Jeśli pierwsza kupka zawierała fałszywe monety to będzie brakować jeden gram. Jeśli fałszywe monety były w drugiej kupce to będą brakować dwa gramy i tak dalej a więc wystarczy raz zważyć. - No dobra. – powiedział Bojda – Ale co to ma do rzeczy? - Po prostu chciałem w ten sposób ci wykazać, że zagadnienie, które na pierwszy rzut oka wydaje się nie możliwe do rozwiązania przy użyciu metod matematycznych może być łatwo rozwiązane. Ja jestem mechanikiem i w matematyce zbyt mocny nie jestem, ale mam przyjaciela, który pracuje w Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie i on świetnie w tych zagadnieniach się orientuje. Zaraz ci tu zapiszę jego nazwisko, adres, numer telefonu i radzę się z nim skontaktować. Bojda długo jeszcze rozmawiał z Januszem i zapomniał o jego radach. Jednak na drugi dzień, kiedy się obudził znalazł kartkę i postanowił z tych rad skorzystać. Pamiętał jednak, że obowiązuje go bezwzględna tajemnica, więc zamiast dzwonić do Krakowa poszedł do komendy garnizonu. W komendzie przedstawił sprawę majorowi. Major powiedział krótko: - Dobrze, ale naprzód sprawdzimy go. Przepisał sobie informacje z karteczki Bojdy i powiedział: - No cóż ma pan co najmniej trzy dni urlopu. Niech pan wykorzystuje ten czas żeby się nie nudzić no i nie zapić na śmierć. Bojda przez trzy dni zwiedzał Poznań a czwartego dnia zadzwonił do majora. - Niestety musi pan jeszcze czekać. Po następnych trzech dniach został wezwany do komendy. - Może pan jechać do Krakowa i przedstawić sprawę temu panu od matematyki. Według naszych informacji jest to bardzo porządny gość i bardzo wielki patriota, który walczył w dwudziestym roku jako ochotnik. Następnego dnia pan magister Tarłowski został przyjęty w Zakładzie Analizy Matematycznej Uniwersytetu Jagiellońskiego przez pana magistra Kozickiego. Ten młody matematyk okazał się bardzo miłym człowiekiem. Do roboty, którą przedstawił mu Bojda od razu się zapalił a kiedy dowiedział się, że wszelkie poniesione koszta zostaną mu zwrócone a oprócz tego dostanie gratyfikację za swoją pracę jego radość nie miała granic. Wspólnie pojechali do Poznania i przez kilka kolejnych dni studiowali materiały w pokoju pana majora. Problem polegał na tym, że żadnych informacji nie wolno było wynieść na zewnątrz. Jednak młody uczony szybko znalazł odpowiednie wyjście. Opracował cały system kryptogramów. Materiały tajne przetłumaczono na tą nową tajną nomenklaturę i te przetworzone dane już można było wynieść na zewnątrz. Następnie materiały zostały przewiezione do Krakowa i tam poddane obróbce matematycznej na arytmometrach, czyli mechanicznych przodkach obecnych elektronicznych kalkulatorów. Te prace trwały dwa tygodnie. Po ich zakończeniu i wypłaceniu miłemu uczonemu matematykowi wysokiej, jak na jego zarobki na uczelni gratyfikacji, Bojda z wynikami w teczce wrócił do Poznania. Tutaj na podstawie analizy matematycznej spośród ponad tysiąca wysokich urzędników administracji państwowej można było wydzielić małą piętnastoosobową grupę tych, którzy spełniali opracowane matematycznie warunki. Mając do rozpracowania tak nieliczną grupę podejrzanych pracownicy naszej „kontry” bez trudności zidentyfikowali zdrajcę. Następnego dnia po zakończeniu tej sprawy Bojda zameldował się w komendzie garnizonu. - Witam pana porucznika. – powiedział pułkownik - Proszę, niech pan porucznik siada. Mam dla pana dwie wiadomości. Przyjemną i przykrą. Którą pan woli naprzód? - Po pierwsze nie jestem porucznikiem tylko plutonowym. A jeśli chodzi o wiadomości to liczę tylko na jedną bardzo dobrą, to znaczy, że będę już mógł wrócić do swojej pracy w magistracie lwowskim. - Panie poruczniku. Dokumenty w sprawie pańskiego awansu do stopnia podporucznika już nadeszły. Jutro zostanie pan oficjalnie awansowany. Jeśli zaś chodzi o resztę to muszę pana zmartwić. Niestety sukces, jaki pan uzyskał przekreśla możliwość szybkiego odejścia ze służby. I tak po sprawie w Poznaniu była następna w Gdyni a potem w Łodzi. Zwolnienie ze służby w kontrwywiadzie Bojda uzyskał dopiero po trzech i pół miesiąca licząc od wyjazdu ze Lwowa. Wreszcie wrócił. Z dworca na Stryjską pojechał taksówką żeby jak najprędzej przywitać się z rodziną. Do późna w nocy rozmawiał z Wiśką. Żona musiała mu opowiedzieć o wszystkim, co się działo przez czas jego nieobecności. Spać poszli o drugiej w nocy. Jednak następnego dnia punktualnie o ósmej rano Bojda stawił się w magistracie. Wszedł do swojego gabinetu i tutaj dowiedział się, że jego stanowisko jest już zajęte. Urzędnik, który go miał zastępować już miesiąc wcześniej uzyskał normalną nominację na kierownika. Bojda, gdy się o tym dowiedział o mało nie zemdlał. Szybko usiadł na krześle i chwilę siedział czekając aż się trochę uspokoi. Następnie wstał. Powiedział „Do widzenia” i poszedł do komendy garnizonu. Oficer, który go tak zapewniał, że na pewno jego stanowisko będzie czekać wysłuchał spokojnie relacji i powiedział: - No cóż czuję się w pełni odpowiedzialny za to co się stało. Ponieważ nie jestem w stanie załatwić sprawy z dnia na dzień a więc do momentu jej załatwienia będzie pan pobierać gażę oficerską u nas jako podporucznik a oprócz tego uzyska pan dodatek wyrównawczy, aby faktyczna ilość pieniędzy nie była niższa od tej, jaką uzyskiwał pan w magistracie. - Ależ panie pułkowniku mnie chodzi o odzyskanie mojej pracy w magistracie. Ja nie zamierzam być zawodowym oficerem. - W porządku. Doskonale to rozumiem, ale załatwienie tego będzie trochę trwało, więc przez ten czas będzie pan u nas pobierał wynagrodzenie przebywając równocześnie na oficjalnym bezterminowym urlopie. Jak tylko załatwimy sprawę w magistracie natychmiast pan tam wróci. Bojda widząc, że nic nie uzyska pożegnał się i wrócił do domu. Wiśka od razu zauważyła, że stało się coś niedobrego. Ten przymusowy urlop trwał ponad miesiąc. Bojda bardzo się denerwował. W końcu jednego dnia o siódmej rano ekspedientka z galanterii przybiegła prosząc, aby pan magister zszedł do sklepu, bo jest do niego telefon. Dzwonił pułkownik z komendy garnizonu. - Panie poruczniku, sprawa załatwiona. Proszę się zgłosić o godzinie dziesiątej w gabinecie prezydenta miasta. Już za piętnaście dziesiąta Bojda siedział w sekretariacie i czekał. Po dwóch minutach prezydent wyszedł ze swojego gabinetu do sekretariatu z jakimś pismem i zobaczył Bojdę. - Panie magistrze dlaczego pan tu czeka? Trzeba było przyjść do mnie. Pan prezydent wziął Bojdę pod rękę i zaprowadził do swojego gabinetu. Tutaj umieścił go w głębokim, klubowym fotelu. Następnie podszedł do telefonu i powiedział: - Pani Krysiu. Poproszę kierownika do spraw osobowych. Odłożył słuchawkę i zajął się jakimiś papierami. Po chwili wszedł kierownik trzymając w ręku kilka dokumentów. Podał je prezydentowi. Prezydent przejrzał, podszedł do Bolka i wręczył mu je. - Z przyjemnością zawiadamiam, że od jutra będzie pan pełnił funkcję naczelnika dzielnicy Grudeckiej. Bolek myślał, że nogi się pod nim ugną, ale jednak mężnie wytrzymał, pożegnał się i wyszedł przed magistrat. Do domu pojechał taksówką. Wiśka widząc jego rozpromienioną twarz zapytała: - Co się stało? – i dodała – Chyba coś dobrego. - Czy wiesz, z kim rozmawiasz? - Nie wygłupiaj się. Ze swoim mężem. - Tak ale twój mąż od jutra będzie naczelnikiem dzielnicy. Stanowisko naczelnika dzielnicy - najwyższe mianowane stanowisko w magistracie było związane z zupełnie innym charakterem pracy niż ta, którą Bojda wykonywał dotychczas. Dlatego przez pierwszy miesiąc nowo upieczony naczelnik siedział w biurze po dziesięć godzin na dobę i starał się wciągnąć w nowe, nie znane mu dotychczas zagadnienia. Jednego z tych początkowych gorących dni do gabinetu pana naczelnika wszedł interesant. Bojda nie podnosząc wzroku zapytał: - Czym mogę służyć? Przybysz w ogóle się nie odezwał. Bojda podniósł wzrok. - Bardzo mi przykro, ale jestem mocno zajęty. Jeśli to jakaś dłuższa sprawa to prosiłbym przyjść po niedzieli. Dopiero teraz przybysz odezwał się: - To jest bardzo długa sprawa a ja nie mogę przyjść po niedzieli, bo ta sprawa to ona jest bardzo długa i bardzo pilna. Głos interesanta wydawał się Bolkowi jakiś znajomy. - No więc proszę wreszcie powiedzieć, o co chodzi. - To nie jest jedna sprawa. To są dwie sprawy. Po pierwsze chciałbym podziękować za moje życie. A druga sprawa to jest mój a raczej nasz interes. Dopiero teraz Bojda zorientował się, kto przed nim stoi. Był to Kuba Schwarc kolega z kompanii z którym razem służyli u generała Hallera Teraz do głowy Bolka napłynęły wspomnienia dawnych burzliwych czasów. Syberia. Wielka bezkresna Syberia. Po krótkiej dwudniowej wiośnie następuje syberyjskie lato. Na Syberii znajduje się armia generała Hallera, w której służy Bojda. Oprócz wojsk polskich na tych samych terenach biwakuje wojsko czeskie. Czechów jest trzy razy więcej niż Polaków a to dlatego, że w czasie pierwszej wojny światowej pułki czeskie, gdy tylko znalazły się w styczności ogniowej z nieprzyjacielem, czyli z wojskiem rosyjskim natychmiast bez rozkazu ruszały do natarcia. Następnie żołnierze demonstracyjnie rzucali na ziemię karabiny i biegli do linii rosyjskich. Dzięki tej taktyce w ciągu czterech lat wojny po stronie rosyjskiej znalazło się mnóstwo Czechów. Teraz to wojsko, tak samo jak i polskie, chce wracać do kraju. Polacy proponują, aby wysyłać trzy pociągi czeskie i jeden załadowany wojskiem polskim. Czesi się na to nie zgadzają. Polacy niech się ewakuują dopiero po wycofaniu wszystkich jednostek czeskich. Dochodzi do bitwy. Kuba Schwarc i Bojda służą w tej samej kompanii. Kuba wie, że Polacy chętnie przypisują Żydom tchórzostwo. Dlatego kiedy jest trudna do wykonania akcja to Kuba pierwszy zgłasza się na ochotnika do jej wykonania. Bitwa z Czechami trwa już kilka godzin. Dowództwo pułku, w którym służy Bolek postanawia wycofać pułk z nierównej walki. Wojsko się wycofuje, ale kompania Bolka zaległa na odkrytym terenie na dodatek pod ogniem czeskich cekaemów. Gdy tylko nasi żołnierze się podnoszą od razu zostają przyciśnięci do ziemi ogniem cekaemów strzelających z dystansu czterystu metrów. Jest to dystans najbardziej skutecznego rażenia tym ogniem. Dowódca kompanii postanawia prosić batalion o wsparcie umożliwiające wycofanie kompanii spod ognia. Meldunek w tej sprawie do batalionu ma zanieść ochotnik kapral Jakub Schwarc. Kuba zaczyna się czołgać, ale gdy tylko minął wypukłość terenową natychmiast czeski celowniczy go zauważył i trafił pierwszą krótką serią. Kuba dostał w dolne partie brzucha dwa pociski i wije się z bólu. Czeski cekaemista widzi te ruchy i stara się go dobić. Polacy krzyczą: „Kuba nie ruszaj się!” ale on trawiony ostrym bólem cięgle się porusza prowokując następne serie z cekaemu. Bojda to widzi, podpełza do kolegi, zakłada mu pętlę z pasa na nogę i zaczyna ciągnąć. Ten sposób transportowania rannego, raczej nie polecany przez podręczniki dla sanitariuszy wojskowych, powoduje okropne cierpienia. Gdyby jedna dziesiąta część tych przeklęstw, które Kuba kieruje pod adresem Bojdy się spełniła, to Bojda miałby wstydu dosyć aż do śmierci. Obecnie po paru latach Bojda widzi przed sobą zdrowego i żywego Kubę. Zaczynają się ściskać i całować. Wreszcie siadają i przerywając sobie wzajemnie zaczynają dopytywać się i opowiadać losy własne i swoich rodzin. Wreszcie Bojda się pyta. - Kuba. Powiedz, z jaką sprawą do mnie przychodzisz? - Sprawa to ona jest bardzo prosta. Trzeba zrobić dobry interes. - Jaki interes? - Widzisz ja mam trochę pieniędzy i trzeba by zrobić z tego jakiś interes. - Jeśli ty masz pieniądze to możesz zrobić interes, ale ja nie mam. - Bojda ty masz więcej niż pieniądze - panie naczelniku dzielnicy. W ten sposób powstała spółka. Oprócz Bojdy i Kuby do spółki należał także Berezowski - kolega Kuby. Ten Berezowski miał małą piekarnię. W oparciu o fundusze Kuby piekarnia ta została rozbudowana i ona była pierwszym przedsięwzięciem spółki. W miarę upływu czasu i dzięki talentom Jakuba Schwarca firma się rozbudowywała i przynosiła coraz większe dochody. Pora jednak wreszcie zacząć opisywać losy głównego bohatera naszej opowieści, pierworodnej latorośli małżeństwa Tarłowskich to jest Stasia. ROZDZIAŁ IV STAŚ Najwcześniejsze wspomnienia Stasia, to spacery po Parku Stryjskim z mamą, kiedy liczył sobie trzy lata. Cały świat był nowy i nieznany. Staś zasypywał mamę mnóstwem pytań. Wiśka starała się w miarę możliwości o wszystkim go informować. Staś pamięta doskonale jak pewnego dnia w parku mama powiedziała: - Stasiu, musimy dzisiaj wcześniej wrócić do domu, bo mnie się zdaje, że tam będzie czekało coś ciekawego. Po powrocie do domu o godzinie dwunastej, zastali tam Bojdę, który normalnie wracał około godziny czwartej, a w pokoju stała lśniąca niklem hulajnoga. Staś od razu nauczył się utrzymywać równowagę i przez następne tygodnie największą atrakcję stanowiła jazda na hulajnodze. Staś świetnie rozwijał się zarówno pod względem fizycznym, jak i intelektualnym. W tym ostatnim względzie przewyższał znacznie rówieśników. Charakteryzował się niezwykle realnym podejściem do wielu spraw, których dzieci w tym wieku w ogóle nie zauważają. Kiedy miał dopiero cztery lata, widząc jak stróż zamiata ulicę zapytał mamę: - Po co pan zamiata te kupki końskie? - Po to, żeby było czysto – odpowiedziała mama. - Ale dlaczego on to robi? - No właśnie ci tłumaczę. Chodzi o to, żeby było czyściutko. Staś w żaden sposób nie umiał wytłumaczyć mamie o co jemu chodziło. Wreszcie w domu wrócił do tego tematu. - Mamo ja wiem, że pan zamiata żeby było czyściutko. Ale kupki śmierdzą i są nieprzyjemne, a nasz tato siedzi w biurze, tam też jest czyściutko i on nie musi kupek zamiatać. Dopiero teraz Wiśka zrozumiała o co chodziło dziecku. Widzisz Stasiu. Jedni ludzie dużo się uczą, kończą odpowiednie szkoły i potem mogą pracować w tak przyjemny sposób, jak nasz tato. Inni tego nie potrafią. - A co trzeba robić, żeby potrafić tak robić? Trzeba się dużo uczyć. Za kilka lat pójdziesz do szkoły i musisz wszystkiego bardzo dobrze się uczyć. żeby zająć w społeczeństwie odpowiednio wysokie miejsce. Ale już teraz pytasz o różne rzeczy, ja ci wyjaśniam i to jest też nauka. A przede wszystkim pamiętaj, że ze wszystkich ludzi na świecie najbardziej ciebie kocha mama i tato i dlatego, jeśli coś ci doradzamy żebyś robił, lub mówimy o innych rzeczach żebyś tego nie robił to na pewno dla twojego dobra, między innymi po to, żebyś właśnie zajął wysoką pozycję w społeczeństwie. - A co to jest „wspołeczeństwie”? - To znaczy, wśród wszystkich innych ludzi. Staś był zadowolony, bo już wreszcie zrozumiał to, o co mu chodziło. Kilka miesięcy później, pewnego dnia mama zbudziła Stasia, dała mu śniadanie i powiedziała: - Jak grzecznie zjesz, to zobaczysz coś bardzo ładnego. Staś jak najszybciej pochłaniał śniadanie. Kiedy już zjadł, mama powiedziała: - Podejdź do okna i zobacz, co tam jest. Staś podbiegł do okna i zobaczył, że cały teren widoczny z okna, pokryty jest grubą warstwą śniegu a na bezlistnych drzewach siedzą gawrony i kraczą. Pierwszy raz obserwowany przez Stasia pejzaż stanowił dla niego coś wspaniałego. Długo stał przy parapecie podnosząc się na palce i patrzył na to nowe zjawisko. - Mamo, czy my możemy pójść tam na dwór do tego białego? - Oczywiście. Zaraz pójdziemy. Kiedy wyszli z domu Staś zapytał: - Co to tak pachnie? To śnieg tak pachnie, a właściwie nie sam śnieg, tylko po prostu inny zapach jest, bo wszystko co pachniało poprzednio, zostało przykryte śniegiem. Następną atrakcją była jazda na sankach. Naprzód trzeba było długo wędrować pod górę w sypkim śniegu, potem mama siadała na sankach, brała Stasia między kolana i razem zjeżdżali z góry. A kiedy wreszcie pozwolono chłopcu zjeżdżać samemu jego radość nie miała granic. Jednak zima ciągnęła się długo i Staś tęsknił do lata. - Mamo, kiedy będzie lato? - Naprzód będzie wiosna a później lato. Kiedy wreszcie przyszła wiosna i zrobiło się ciepło a pogoda się ustabilizowała, Staś dostał rowerek na trzech kółkach. W tamtych czasach była to ogromna atrakcja. W blokach miejskich tylko dwóch chłopców miało rowerki. Oprócz Stasia, jeszcze inny chłopczyk, o rok starszy od niego, którego wołali Dzidek. Innym niezwykłym przeżyciem była dla Stasia pierwsza bytność w kościele. Wiśka pamiętała, że ona, kiedy była małym dzieckiem musiała chodzić razem z rodzicami na sumę, a więc najdłuższą mszę i bardzo się nudziła. Dlatego nie śpieszyła się zbytnio z prowadzeniem Stasia do kościoła w końcu jednak poszli. Już samo wnętrze kościoła zrobiło na dziecku ogromne wrażenie. Zafascynowany był czynnościami liturgicznymi wykonywanymi przez kapłana. Wytrzymał mężnie do końca mszy, a kiedy wyszli z kościoła zapytał: - Mamo. Pan ksiądz robił to wszystko zamiast Pana Jezusa? - Tak oczywiście. - I Pan Jezus miał taki sam płaszczyk? - To się nazywa ornat. - Miał taki sam ornat? - Nie, Pan Jezus był biednym człowiekiem, który nie miał żadnych wspaniałych szat. A, czy pan Jezus miał taki sam piękny kościół jak ten cośmy byli? Pan Jezus nie miał takiego kościoła. Pan Jezus chodził z wioski do wioski i opowiadał ludziom o Panu Bogu. Przez całą drogę z kościoła Marii Magdaleny aż na ulicę Styryjską Staś o czymś myślał, nic nie mówił i o nic już więcej nie pytał. W następną sobotę mama powiedziała, że znowu pójdą do kościoła. - Ja nie chcę iść do kościoła – powiedział Staś. - Musisz iść. Jeśli nie pójdziesz to Bozia będzie się na ciebie gniewała. Staś nic nie odpowiedział, poszedł do kącika gdzie były jego zabawki, usiadł na pudełku z klockami i długo o czymś myślał. W końcu wrócił do mamy, która w kuchni wykonywała jakieś roboty kulinarne. - Mamo ja wiem, że ty chcesz dla mnie dobrze. Jeśli mówisz, że trzeba pójść do kościoła, to ja pójdę, ale pozwól mi żebym mógł wziąć swoje książeczki i oglądać. - Takich książeczek z bajeczkami w kościele się nie ogląda. Jak się nauczysz czytać, to będziesz w kościele mógł czytać książkę z modlitwami. Staś nic nie odpowiedział, tylko poszedł do pokoju, znowu siadł na pudełku z klockami i zaczął się zastanawiać jak należy postąpić. Wiedział, że nie ma co walczyć o pozostanie w domu i szybko znalazł właściwe rozwiązanie: Gdy wieczorem mama kładła go do łóżka i on nie mógł zasnąć, to zgodnie z radą mamy zamykał oczy i wyobrażał sobie różnie ciekawe zdarzenia, których bohaterem był on sam. Postanowił podobnie postąpić w czasie mszy. Na drugi dzień w kościele mama ze zdziwieniem zobaczyła, że Staś siedzi cichutko, nie rusza się i ma zamknięte oczy. Pochyliła się do niego i zapytała szeptem: - Stasiu czy ty się źle czujesz? - Nie mamo. Ja się bardzo dobrze czuję. Po chwili mama stwierdziła, że Staś znowu ma zamknięte oczy, ale już nie interweniowała. Przed rozpoczęciem czytania Ewangelii pogłaskała Stasia po główce, on otworzył oczy i mama pokazała mu, że trzeba wstać Staś posłusznie stał przez całą Ewangelię, potem siadł i znowu zamknął oczy. Ponieważ takie „wyobrażania sobie’, jak to Staś nazywał, w normalnych warunkach było wstępem do zaśnięcia, więc na zasadzie odruchu warunkowego Staś po pewnym czasie zasnął. W moment później chciał się odwrócić na drugi bok i wypadł z ławki na środek kościoła. Wiśka złapała Stasia w ramiona i wyniosła z kościoła. Tu usłużni ludzie chcieli mu robić sztuczne oddychanie, ale Staś zachowywał się zupełnie normalnie, tylko na głowie miał olbrzymiego guza. Po tym incydencie zdecydowano, że Staś do kościoła nie będzie chodzić, bo to mu szkodzi na zdrowie. I rzeczywiście, do czasu pójścia do szkoły, Staś więcej do kościoła na mszę nie uczęszczał. W szóstym roku życia nauczył się czytać drukowane litery i czytał swoje bajeczki. Wynikały z tego kłopoty, bo trzeba było ciągle kupować nowe książeczki. Ale oboje rodzice byli bardzo zadowoleni z tak dobrych postępów w nauce czytania. Tym bar- dziej, że nikt specjalnie nie starał się, aby Staś zawczasu uczył się czytać. Wreszcie w wieku lat siedmiu poszedł do szkoły. Oczywiście do elitarnej szkoły Kistryna. Początek nauki poprzedzony był kupowaniem wszystkich przyborów szkolnych, a przede wszystkim tornistra i czapki rogatywki z pięknym błękitnym otokiem. Pierwsze dni w szkole były bardzo przyjemne. Nauczycielka szybko zorientowała się w ponadprzeciętnych uzdolnieniach Stasia i stawiała go za wzór innym dzieciom. Szkoła była bardzo atrakcyjna także z innych względów. Dotychczas Staś, chodząc do parku z mamą, bawił się albo sam, albo z innymi chłopcami, swymi rówieśnikami. Dziewczynki były gdzieś daleko, poza horyzontem jego zainteresowań. W klasie dziewczynki były jego bezpośrednimi koleżankami. Kontakt z nimi wynikał poprostu z normalnych stosunków w szkole koedukacyjnej. W domu rodzice nigdy przy Stasiu nie roztrząsali żadnej problematyki intymnej. Jednak teraz, mając bezpośredni kontakt z dziewczynkami, coś tam w środku Staś zaczął odczuwać. Pewnego dnia, najlepszy kolega Stasia w klasie, Antoś zawołał go w najdalszy kąt boiska szkolnego. - Staś, chcesz coś zobaczyć? - Chcę, ale co? - A nikomu nie powiesz? - No, nie powiem. - No to przysięgnij się. - Jak Boga kocham, nikomu nie powiem. No to po trzeciej lekcji, to znaczy po gimnastyce, nie idź do szatni, tylko przyjdź tu, pod tą wierzbę. Staś nie mógł się doczekać spotkania pod wierzbą. W końcu spotkał się tam z Antosiem i jeszcze jednym chłopakiem. Wspólnymi siłami podciągając się i podsadzając wzajemnie wleźli na drzewo, a stamtąd na gzyms biegnący poniżej parapetów parterowych okien. Były to okna szatni dziewcząt. Po gimnastyce dziewczynki tam się przebierały. Staś przez dłuższą chwilę oglądał ciekawe przedstawienie, następnie chciał przybliżyć twarz do szyby i w tym momencie noga ześlizgnęła się z gzymsu a Staś poleciał prawie dwa metry na ziemię. Efektem upadku było zwichnięcie nogi w kostce. Staś bał się krzyczeć, ale łzy lały mu się strumieniami z oczu. Koledzy wzięli go pod pachy i odprowadzili w daleki koniec boiska. Dopiero wtenczas powiadomiono nauczyciela. Zaraz wezwano pogotowie. Lekarz zbadał nogę, stwierdził, że nie jest złamana, ale włożył w tak zwane łupki, obandażował i kazał Stasia odtransportować do domu. W szkole nikt się nie dowiedział o wyczynach młodocianych podglądaczy. ale w domu Staś opowiedział prawdziwy tok zdarzeń swojej mamie. Mama pogłaskała go po główce. - Bardzo ładnie, że powiedziałeś mi prawdę. - Tylko mamo, nie mów nikomu, żeby się w szkole nie dowiedzieli. - Dobrze nie powiem. Ale widzisz sam zrozumiałeś, że źle zrobiłeś. No i spotkała cię kara boska. - Mamo, czy Bozia naprawdę mnie ukarała za to żeśmy tam zaglądali. - Oczywiście, że tak. Po tygodniu Staś znowu zaczął uczęszczać do szkoły. Dziewcząt już nie podglądał, ale dokładnie notował w brulionie, którzy chłopcy w ciągu kolejnych dni podglądali rozbierające się dziewczynki. Pewnego razu mama zobaczyła tą dziwną listę imion kolegów Stasia. - Stasiu, powiedz, po co zapisujesz ciągle te same imiona twoich kolegów? - A na pewno nikomu nie powiesz? - Na pewno nie powiem. Przecież wiesz, że nigdy ciebie nie okłamuję. Jeśli mówię, że nie powiem to nie powiem. - Ja już nie podglądam dziewczyn jak się rozbierają, ale oni ciągle to robią. Więc ja zapisuje, żeby zobaczyć jak Bozia ich ukaże. Mama nic na to nie powiedziała i więcej problem ten nie był poruszany. W roku tym, wiosna przyszła wcześnie i w kwietniu była typowo majowa pogoda. Staś dostał w prezencie rower na dwóch kołach. Atrakcja była tak duża, zaangażowanie związane z jazdą na rowerze tak wielkie, że wszystkie inne problemy zeszły na plan dalszy. W tym także zainteresowanie dziewczętami, jak i problematyka teologiczno- moralna. Była połowa maja. Ulubiona przez całą klasę wychowawczyni, pani Zofia Konińska, obchodziła imieniny. Otrzymała mnóstwo kwiatów. Po lekcjach Staś starał się jak najszybciej znaleźć w domu. Pędząc po korytarzu, zderzył się z jakimś innym chłopcem i cała zawartość tornistra, rozsypała się po podłodze. Staś zaczął zbierać książki. W pobliżu schodów stało opartych o poręcz dwoje uczniów z jego klasy. Był to Antoś - prowodyr podglądania - i dziewczynka imieniem Ala. Ala mówiła do Antosia. - Wiesz, ta nasza pani Zosia, to naprawdę wspaniała nauczycielka. Ja ją po prostu kocham i z tego powodu mam wyrzuty sumienia. Staś nadstawił uszu. - Jakie wyrzuty sumienia? - zapytał Antek. Wiesz doskonale, że Zbyszek i Waldek palą papierosy . Z jednej strony nie chcę być skarżypytą, a z drugiej strony głupio, że wiedząc o takich rzeczach, o tym, że oni marnują sobie zdrowie nic nie powiedziałam pani Zosi. - Ty naprawdę masz z tym problem? –zapytał Antek. - Oczywiście. A co, dziwi cię to? - Bardzo mnie dziwi. Przecież Krysia, to najlepsza twoja koleżanka. - I co z tego, co to ma do rzeczy? - Jak to co? Przecież to największa plotkara w klasie. Jeśli jej powiesz, to nie będziesz skarżypytą, a ona już resztę załatwi. Staś długo myślał o tej rozmowie. Nigdy sam nie wpadłby na tak proste rozwiązanie. W czwartej klasie szkoły Kistryna Staś dokonał genialnego odkrycia - zrozumiał, że nie można być najlepszym we wszystkich dziedzinach, a stąd konieczność wyboru. Długo o tym myślał, radził się także mamy. Potem całe popołudnie poświęcił na narysowanie olbrzymiego schematu. Genialny ów schemat, dzielił problemy na trzy grupy: na takie, którymi w ogóle nie warto się zajmować; takie, którymi trzeba z konieczności się zajmować i te, którym należy poświęcić jak najwięcej uwagi i wysiłków. W osobnym prostokącie napisane było słowo religia i duży znak zapytania. Ten schemat był wielokrotnie przez Stasia uzupełniany i zmieniany. Jednego razu odrabiał lekcje a do pokoju weszła mama i zobaczyła leżący na stole karton. - Co to jest takiego? – zapytała Stasia. Staś był akurat zajęty rozwiązywaniem zadania matematycznego, więc powiedział krótko: - Zrozumiałem, że nie można się wszystkim zajmować, a tym bardziej być we wszystkim najlepszym. Dlatego wypisałem czym warto się zajmować a czym nie. Mama dokładnie przeczytała cały schemat, a widząc, że Staś zajęty jest lekcjami powiedziała: - Jeśli zechcesz, to mogłabym ci coś niecoś doradzić względem tego schematu. Oczywiście nie teraz, jak będziesz miał wolny czas. Staś o tej propozycji zaraz zapomniał, a mama nie chciała mu się narzucać. Jednak po kilku dniach przyszedł do mamy z dużym kartonem. - Mamo mówiłaś, że mogłabyś mi pomóc w tej sprawie. - Tak. Popatrz na przykład tutaj. Rysunek umieściłeś wśród tych, którymi w ogóle nie warto się zajmować. Czy chcesz mieć dwóję z rysunku? - No nie, ale wystarczy jakikolwiek stopień, byle nie było dwójki. - Wśród ważnych przedmiotów umieściłeś język polski, to bardzo dobrze. Jesteś Polakiem i powinieneś jak najlepiej władać mową ojczystą, ale w tych czasach, w których ty będziesz żył, bardzo ważna będzie znajomość języków obcych. - Ale, przecież nie mogę się nauczyć wszystkich języków. - Oczywiście, dlatego wybierz taki, który będzie najbardziej przydatny. Jest takie państwo, które nazywa się Anglia, albo Wielka Brytania. - Wiem, pani mówiła. - Ale chciałam ci powiedzieć jeszcze coś na ten temat, czego zapewne pani nie mówiła. Otóż Anglicy, dzięki swoim cechom narodowym, takim jak: pracowitość, odwaga, wrodzone umiejętności polityczne, a także dzięki umiejętności rozszerzania swojego panowania na różne kolonie; opanowali ogromną część świata. Dzięki temu, ich język jest bardo ważny. Po za tym, tym samym językiem posługują się w Ameryce. Dlatego radziłabym ci, uczyć się angielskiego. Staś pokiwał głową potakująco, ale faktycznie pomyślał, że przecież już i tak ma czas bardzo wypełniony i nie chciałby obarczać się nowymi zajęciami. Mama spojrzała na prostokąt, w którym przy słowie „Religia”, był duży znak zapytania. - Co to znaczy? - Mamo, mnie się wydaje, że religia jest „bardzo najważniejsza” i całkiem nie ważna. - Dlaczego? - Bo widzisz, ksiądz Zapiór uczy nas, że całe to nasze życie to jest tylko droga do celu, a celem jest to, co będzie po śmierci i że wtenczas będzie największe szczęście, najlepsze i już na zawsze. - Słusznie, tak właśnie uczy nasza religia. - No tak, ale gdyby ludzie w to wierzyli, to cały dzień od rana do wieczora, myśleliby i robili tylko to, co trzeba, żeby dostać się do nieba, a przecież nikt tak nie postępuje. - Mylisz się. Są na przykład tacy zakonnicy, którzy żeby się nie rozpraszać sprawami ziemskimi, w ogóle nic nie mówią. Wolno im tylko mówić „Memento mori”, czyli: „Pamiętaj o śmierci”. - No dobrze mamo, a ilu jest takich zakonników, a poza tym, powiedz mi, czy ty byś chciała, żebym ja był takim zakonnikiem? - O tym, kim będziesz, możesz zadecydować tylko ty sam. - Ja jeszcze nie wiem, ale zakonnikiem, to na pewno nie będę. Wiśka długo myślała o tej rozmowie. Staś w zasadzie nie powiedział nic złego, ale miał wówczas dopiero jedenaście lat i tego rodzaju podejście lekko ją zaniepokoiło. W tym samym roku szkolnym, Staś doznał okrutnego upokorzenia, które zapamiętał na całe życie. Stało się to pośrednio na skutek umiłowana literatury pięknej. Staś przeczytał „Pana Tadeusza” i „Trylogię”. Bardzo spodobało mu się strzelanie z pistoletu do obcasów damskich pantofelków. Na szczęście pistoletu nie miał, ale na nieszczęście miał wiatrówkę. Z wiatrówki można było strzelać, dwojakiego rodzaju amunicją. Albo ołowianym śrutem, albo bolcami. Bolec, był to stalowy, ostry trzpień, zakończony kolorowym pędzelkiem z włosów. Przy zlewie w kuchni, służąca Kamila zmywała naczynia. Była to atrakcyjna, dziewiętnastoletnia ukraińska dziewczyna. Drzwi od kuchni były otwarte. Dalej, ciągnął się dziewięciometrowy przedpokój. Na końcu przedpokoju były drzwi do pokoiku Stasia. Kamila miała piękny alt, wiedziała o tym i często śpiewała. Właśnie teraz, myjąc naczynie, śpiewała „Reweta stochnyt Dnipr sziroki”. Na nieszczęście, na nogach miała pantofelki na wysokim obcasie. Na szczęście Staś wystrzelał poprzedniego dnia wszystek śrut i pozostały mu tylko stalowe bolce. Szybko złamał wiatrówkę, załadował, położył się na tapczanie i wycelował. Na nieszczęście wiatrówka nie posiadała ruchomego, ustawianego celownika, który umożliwia zgranie linii celowania z torem pocisku. Staś odwiódł, wycelił, nie czekając wystrzelił i ugodził w sam środek łydki. Ostrze bolca wbiło się w okostną, a reszta pocisku tkwiła w mięśniach. W tej sytuacji, najmniejszy nawet ruch powodował okropny ból. Kamila zrezygnowała z odśpiewania dalszego ciągu pieśni o ryczącym, szerokim Dnieprze i zaczęła śpiewać pieśń z tekstem własnym. Na ten wrzask do kuchni przybiegli rodzice. Mama, widząc krwawiącą nogę zawołała: „Jezus, Maria”. Tato od razu zorientował się co się stało, tym bardziej, że Staś przez cały czas trzymał w rękach wiatrówkę. Ojciec powiedział krótko: - Zerżnę ci tyłek tak, jak nigdy jeszcze nie oberwałeś. Następnie wezwano telefonicznie pogotowie i ojciec pojechał z Kamilą . Wiśka nigdy nie wymierzała Stasiowi kar cielesnych. Częściowo ze względu na hołdowanie nowoczesnym zasadom pedagogiki, ale chyba w jeszcze większym stopniu dlatego, że nie był to jej naturalny syn. Tato nigdy Stasia nie uderzył. Na pogotowiu sprawa okazała się nie tak łatwa. Trzeba było rozciąć łydkę i wyciągnąć bolec. Następnie wyskrobać kość i wszystko zaszyć. Kiedy wydobyto pocisk, Bojda powiedział: - A to kretyński smarkacz. Strzelił bolcem. Lekarz na to odpowiedział: - Całe szczęście, że bolcem a nie śrutem. - Dlaczego? - Dlatego, że śrut jest ołowiany, a ołów jest bardzo trujący. Mogłoby dojść do zakażenia krwi. W reszcie w mieszkaniu przy Stryjskiej dało się słyszeć kopanie w drzwi. To Bojda, niosący na rękach Kamilę w ten sposób alarmował o szybkie otworzenie drzwi. Wiśka otworzyła. Bojda szybko wszedł aż do pokoju Stasia. Posadził Kamilę na tapczanie, następnie złapał Stasia za kołnierz, przewrócił na ten sam tapczan, błyskawicznie ściągnął mu spodnie razem z majtkami i cztery razy, z całej siły przyłożył pasem. Kiedy egzekucja się skończyła, Staś szybko pobiegł do łazienki i zamknął się tam. Po godzinie zaczęto go namawiać aby wyszedł. Staś w końcu otworzył drzwi i ze spuszczoną głową pobiegł do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Na drugi dzień bez budzenia sam wstał bardzo wcześnie i pobiegł do szkoły. Wiśka orientowała się, że Staś bardzo mocno przeżywa swoje upokorzenie i w dobrej wierze weszła po południu do pokoju Stasia, siadła przy nim i zaczęła głaskać go po głowie. - Mamo, idź stąd. Ja nie chcę. - Ależ synku, przecież ja chcę jak najlepiej dla ciebie. Wtedy stało się coś trudnego do zrozumienia. Staś, z całej siły odepchnął mamę, aż przewróciła się na tapczan i wybiegł z domu. Ta brutalna reakcja Stasia w stosunku do ukochanej mamy, spowodowana była tym, że mama była obecna przy wymierzaniu kary i Staś miał o to do niej wielkie pretensje. Następnego dnia, Staś znowu wstał bez budzenia go przez mamę i wybiegł do szkoły o wiele wcześniej, niż było to konieczne. W dwie godziny później nauczycielka ze szkoły Kistryna zadzwoniła do pana magistra Tarłowskiego, do magistratu. - Panie naczelniku chciałam zapytać co się dzieje ze Stasiem, bo już drugi dzień nie ma go w szkole. Tato natychmiast zwolnił się z pracy i przyjechał do domu. Już teraz doskonale rozumiał, że z dzieckiem dzieje się coś niedobrego. Oboje z Wiśką bardzo denerwowali się, nie wiedząc gdzie syn przebywa. Jednak, o godzinie normalnej dla powrotu ze szkoły, Staś przyszedł do domu. Kiedy zobaczył, że tato jest już w domu a nie w pracy mocno się zdenerwował, ale ojciec starał się jak najszybciej i jak najłagodniej załatwić sprawę. Powiedział, więc krótko i bez wstępu: - Stasiu, co się stało, to się nie odstanie. Może rzeczywiście trochę przesadziłem. Staś przez chwilę milczał patrząc w ziemię. W końcu powiedział: - Dobrze, ale chciałem poprosić o dwie rzeczy. - Słucham. - Po pierwsze, nie będę chodził do szkoły w te dnie, kiedy jest gimnastyka. - Dlaczego? – zapytał mało domyślny Bojda. - Przecież trzeba się rozbierać, a ja nie chcę żeby widzieli mój tyłek. - Zgoda. A druga sprawa? - Druga sprawa, to żeby Kamila już u nas nie pracowała. - Stasiu zastanów się. Jak ja mogę ją wyrzucić. Przecież to ty jej zrobiłeś krzywdę, a nie ona tobie. Za to kupię ci ten zestaw „Radioamator”. - Nie, nie chcę. - W porządku, w takim razie wybierz sobie coś innego. - Nie tato, ja nic nie chcę od ciebie. Od tego dnia, przez długie miesiące Staś, w dalszym ciągu grzeczny i posłuszny wykazywał wyraźny chłód w stosunku do obojga rodziców. Dopiero po pół roku wróciły w pełni serdeczne stosunki między Stasiem i mamą. Największy żal Staś odczuwał w stosunku do Kamili, ponieważ ta młoda, ładna dziewczyna, widziała, jak dostawał lanie na goły tyłek. Pretensje te były zupełnie nie uzasadniono, bo jeśli nawet mama mogła wyjść z pokoju, to Kamila, z ranną nogą, w żaden sposób tego zrobić nie mogła. Mimo to Staś czuł do niej żal tak silny, że w swoich marzeniach chętnie by ją zamordował. Tego oczywiście w rzeczywistości zrobić nie zamierzał. Ale robił to, co mógł, a więc unikał styczności z Kamilą. Służąca większość czasu spędzała w kuchni, dlatego Staś przestał wchodzić do kuchni, a kiedy Kamila z jakichkolwiek powodów odwiedzała pokoje, to Staś natychmiast wychodził. Rodzice widząc to zastanawiali się jak rozwiązać sprawę. W końcu tato po raz drugi postanowił porozmawiać z synem. Wziął go do swojego pokoju i powiedział tak: - Stasiu. Wiesz o tym, że jestem z ciebie bardzo dumny i wiedz, że bardzo ciebie kocham. Zrozum, że Kamila nie ponosi żadnej winy. To ty jej zrobiłeś krzywdę. Przecież ona będzie miała bliznę na nodze przez całe życie. Czy to nie wystarcza? Bardzo cię proszę, przestań uciekać na jej widok. - Dobrze tatusiu – powiedział Staś. Ta nowa sytuacja, pozbawiła go jakiejkolwiek możliwości zemsty za to, że Kamila była obecna w czasie egzekucji. Pewnego dnia, kiedy w domu był tylko Staś i służąca, Kamila przyszła do pokoju Stasia. - No, czego chcesz? Kamila smutnym głosem powiedziała: - Panyczu, jak panycz będzie taki zły na mnie, to pan mnie wygoni i szczo ja poczne. Staś pojął, że Kamila rozumie swoją trudną sytuację. - Teraz się uczę, później załatwimy. Kamila dygnęła i wyszła do kuchni. Po chwili do kuchni wszedł Staś. Kamila stała przy stole kuchennym i coś tam robiła. Staś podszedł od tyłu, szybkim ruchem sięgnął pod spódnicę i chwycił Kamilę za krocze. Kamila wrzasnęła i odwróciła się twarzą do Stasia. Ze zdziwienia otworzyła usta. Staś spokojnym głosem powiedział: - Zapamiętaj sobie, ile razy zechcę, mogę cię złapać za dupę. A ty, jeśli jeszcze raz wrzaśniesz, to stracisz pracę. Rozumiesz? - Tak, ja ponymaju. Staś, już nigdy więcej nie starał się upokorzyć Kamili. Sama możliwość mu wystarczała. Zaś Kamila robiła wszystko co w jej mocy, aby przypodobać się chłopakowi. W tamtych czasach pensja nauczyciela państwowej szkoły wynosiła sto piętnaście złotych i za tą sumę musiał on utrzymać całą swoją rodzinę. Służące zarabiały od dziesięciu do piętnastu złotych miesięcznie, a więc niezwykle mało. Staś wiedział, że gdy Kamila otrzyma swoją pensję, to prawie wszystkie pieniądze odkłada z myślą o własnym posagu. Ponieważ jednak bardzo lubi słodycze, więc za pięćdziesiąt groszy kupuje sobie czekoladę. Staś na swoje wydatki dostawał od mamy 10 złotych miesięcznie. Gdy tylko zauważył, jak dalece Kamila chce mu się przypodobać, zaczął się sam przed sobą wstydzić swojego postępowania. Nie chodziło mu nawet, o nieprzyzwoity charakter swojego czynu. Po prostu wstydził się, że upokorzył dziewczynę, która tak bardzo jest od niego i od jego rodziców zależna. Poszedł do sklepu, za dwa złote kupił cztery czekolady. Trzy schował w swojej szufladzie, a czwartą wziął do kuchni. - Kamila, chodź tutaj. Kamila stanęła przed Stasiem. - Szczo Panycz hoczy? - Czy pamiętasz, że nie wolno ci nawet ust otworzyć? - Tak pamiętam. Staś, wyjął z kieszeni czekoladę i włożył Kamili za bluzkę. Od tego czasu Kamila, co kilka dni dostawała czekoladę. Staś doskonale rozumiał, że za swój czyn, którego efektem było okaleczenie dziewczyny zasłużył na solidną karę, ale nie mógł się pogodzić z faktem upokorzenia, jakie go spotkało. Ten problem moralno-etyczny, spowodował zupełnie nieoczekiwany efekt. Staś jak to często bywa u dzieci, wyładował potrzebę agresji w zupełnie niespodziewanym kierunku. Odbywała się lekcja religii. Tematem było miłosierdzie i opatrzność boska. Ksiądz katecheta Zapiór zapatrzony gdzieś w daleki horyzont, natchnionym głosem rozwodził się nad opatrznością boską. - Bóg w swej dobroci dba o każdego najmniejszego robaczka. O każdego motylka. Troszczy się o każdą muszkę i każdą roślinkę. Każdy człowiek posiada swojego anioła stróża, którego daje mu Pan Bóg. Ten anioł bez przerwy dba, ażeby człowiekowi nie stało się nic złego. Tak wielka jest miłość Boga do ludzi. A jaka jest miłość ludzi do Boga? Ot na przykład teraz, kiedy staram się wytłumaczyć szczegóły dobroci boskiej, ten smarkacz dłubie scyzorykiem w piórniku zamiast słuchać, co się do niego mówi. Słowa te były zwrócone do Stasia. Staś rzeczywiście zabawiał się rozcinaniem gumki myszki do ścierania, która we Lwowie nosiła nazwę raderki. Ksiądz wskazał palcem na Stasia i surowym głosem powiedział: - Wstań i powtórz to, co ostatnio do was mówiłem. Staś wstał i lekko drgającym od zdenerwowania głosem powiedział - Ksiądz katecheta mówił nam przed chwilą, że Pan Bóg dba o każdego robaczka i każde najmniejsze stworzenie, żeby mu się krzywda nie działa, a to jest po prostu nie prawda, bo te małe zwierzątka przez cały czas jedne drugie zjadają, a więc krzywda dzieje im się ciągle. To samo jest z tymi aniołkami. Gdyby aniołki nas pilnowały i dbały o nasze dobro, to żadne dziecko nie złamałoby nogi, nie wpadło pod rozpędzone konie, ani nie wypadło z okna na ulicę. A takie rzeczy ciągle się zdarzają. Więc ta no, jak to ksiądz powiedział, ta opatrzność boska jest zupełnie bez sensu. - Siadaj smarkaczu – powiedział ostro ksiądz. Lekcja toczyła się dalej, ale ksiądz o opatrzności boskiej już nie mówił. Gdy tego dnia tato wrócił z magistratu do domu, Staś od razu widział, że ojciec jest podenerwowany. Bojda szybko rozebrał się i zawołał Stasia. - Co tam się stało w szkole? - Nic się nie stało. Normalnie wszystko. - Nie udawaj Greka. Dzwoniła twoja wychowawczyni i kazała, żeby mama przyszła jutro do szkoły. Musiałeś coś narozrabiać. - Naprawdę nic złego nie zrobiłem. Rozmowa się na tym zakończyła. Na drugi dzień mama poszła do szkoły. Po chwili, rozpoczęła się duża przerwa. Wiśka zgłosiła się do wychowawczyni Stasia. Przywitały się i wychowawczyni zaprowadziła mamę Stasia do pustej o tej porze kancelarii i poprosiła, żeby Wiśka chwilę zaczekała. Po paru minutach wróciła w towarzystwie księdza katechety. Ksiądz nie uznał za celowe przytaczania dokładnego przebiegu zdarzeń. - Proszę pani. Obawiam się, że z synem dzieją się jakieś niewłaściwe rzeczy. On mi na lekcjach zaczyna filozofować i to w taki sposób, z którego można przypuszczać, że ktoś ma na niego bardzo zły, ateistyczny wpływ. Proponuję, ażebyście państwo prześledzili, z kim Staś się zadaje, bo dotychczas żadnych takich ekscesów nie było ani z nim ani z żadnym innym uczniem. - No dobrze, ale co takiego się stało? - Właśnie to, co pani powiedziałem. Zaczyna niepotrzebnie filozofować. Wiśka zastanowiła się co ma zrobić. Nie chciała zadzierać ani z księdzem, ani z nauczycielką, więc postanowiła poradzić się męża i powiedziała: - Zupełnie słusznie. Zrobię dokładnie tak jak ksiądz radzi. Bardzo dziękuję za te uwagi. Pożegnali się i Wiśka wróciła do domu. Kiedy tato Stasia wrócił z magistratu do domu, żona opowiedziała mu dokładnie przebieg rozmowy. Bojda nic z tego nie zrozumiał. Zaczekał, aż Staś wróci do domu - bo właśnie zabawiał się z kolegami na podwórzu - i postanowił dowiedzieć się, jaki był dokładny przebieg zdarzeń. Staś bardzo szczegółowo powtórzył swoją wypowiedź. Bojda wysłuchał, zastanowił się i powiedział tak: - Widzisz bardzo źle zrobiłeś. - Dlaczego źle? - No przecież ksiądz lepiej od ciebie rozumie się na religii. - Tato, ja nie wiem na czym się on rozumie. Ale ja wiem, że jak ktoś mówi nieprawdę, to człowiek uczciwy nie powinien się z tym godzić. - Synku masz rację. Ale widzisz, w szkole trzeba myśleć o tym, żeby sobie nie narobić kłopotu. Teraz ksiądz jest na ciebie zły i możesz nie otrzymać bardzo dobrej oceny z religii Staś nic już na to nie odpowiedział i na tym rozmowa się skończyła. Staś był dobrym uczniem i obniżenie stopnia z religii, z bardzo dobrego na dobry, popsułoby mu świadectwo, ale pomyślał sobie, że ostatecznie nie jest to największe nieszczęście. Wreszcie nadszedł koniec roku i pani wychowawczyni rozdawała świadectwa. Staś wziął swoje świadectwo do ręki, wrócił do ławki i zaczął przeglądać. Z religii nie otrzymał oceny bardzo dobrej, czego się spodziewał, ale nie było tam także czwórki, czyli oceny dobrej. Z religii dostał trójkę, a więc dostateczny. Kiedy to zobaczył i przeczytał ze trzy razy po kolei doszedł do wniosku, że ksiądz bardzo go skrzywdził. Następnego dnia, w pierwszy dzień wakacji, w szkole odbywała się ostatnia zbiórka harcerska. Zbiórka odbywała się na boisku pod drzewami. Drużynowy zauważył, że zapomniał jakichś papierów i wysłał Stasia po nie do pokoju nauczycielskie- go. Kiedy Staś wszedł do pokoju, stwierdził, że za stołem siedzi ksiądz katecheta. Staś był tak zły na księdza, że wbrew dobrym obyczajom nie pozdrowił go słowami „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, tylko podszedł do szafki drużynowego, otworzył ją i zaczął szukać potrzebnych dokumentów. Gdy wreszcie znalazł i zamknął na kluczyk szafkę zabierając się do wyjścia, ksiądz zawołał go do siebie. - Stasiu, ja też kiedyś miałem tyle lat co ty i rozumiem, że masz do mnie pretensje, ale jak będziesz dorosły, to zrozumiesz, że moje postępowanie było właściwe. Stasiowi zrobiło się gorąco. Palce u nóg mu się podkurczyły, a dłonie same zacisnęły w pięści. Ale opanował się i odpowiedział spokojnie. - Proszę księdza, ja już teraz rozumiem, że ksiądz nie mógł inaczej postąpić. Gdyby ksiądz mnie nie ukarał, to jakiś inny uczeń wykazałby księdzu, jakieś następne księdza kłamstwo. Innego dnia trzeci zrobiłby znowu coś takiego i byłoby bardzo źle. A tak sprawa została wygaszona - Staś zrobił krótką pauzę – przynajmniej do końca wakacji. Ksiądz pobladł i z lekka otworzył usta. Staś się ukłonił i wyszedł. Zaczęły się dawno oczekiwane wakacje. Staś, razem z drużyną harcerską, wyjechał na spływ kajakowy. Ten spływ to było coś przecudownego. Ogromny wysiłek przy wiosłowaniu, przenoszenie kajaków przez miejsca uniemożliwiające spływ, a następnie wieczorem rozbijanie namiotów, biwak pod gołym niebem, śpiewanie pieśni. Wszystko to było cudowne. Po trzech tygodniach wrócili do Lwowa W najbliższą niedzielę cała rodzina poszła do Basi na jej urodziny. Brat Bojdy Adaś, ten, który zmarł na gruźlicę, na rok przed śmiercią ożenił się. Już po śmierci Adasia jego żona Hala urodziła córkę, właśnie Basię. Hala, po śmierci Adasia mieszkała u swoich rodziców, którzy na Zamarstynowie prowadzili gospodarstwo ogrodnicze, czyli tak zwane chabaziarstwo. Basia była w tym samym wieku, co Staś. Gdy przyjechali do domu na Zamarstynowie, Staś wręczył Basi kwiaty i prezenty, a następnie Wiśka powiedziała: „Pocałuj solenizantkę” i Staś pocałował Basię w policzek. Ten pierwszy całus, mimo że w obecności wielu osób dorosłych, zrobił na nim wielkie wrażenie, na Basi chyba też. Po chwili oboje bawili się w dalekim zakątku ogrodu. W pewnym momencie Staś, nie zdając sobie z tego sprawy, podszedł blisko do Basi, objął ją i pocałował po raz drugi, tym razem w usta. Był to długi, namiętny całus a jego efektem był silny wzwód członka. Staś był ubrany w cieniutkie, płócienne spodnie. Właśnie w tym momencie zaczęto wołać dzieci, aby przyszły do domu na drugie śniadanie. Staś pomyślał sobie, że jak siądzie za stołem, to już będzie wszystko w porządku, ale trzeba jakoś dojść do tego stołu, a tutaj widać takie nieprzyzwoite rzeczy. Na szczęście Stasiowi przyszła do głowy myśl, że trzeba się czymś zasłonić. Na nieszczęście w pobliżu wygrzewał się olbrzymi, czarno biały kocur. Staś złapał kocura, przycisnął go do siebie i tak powędrował do domu. Kocur zbyt mocno przytrzymywany zaczął się wyrywać, używając do tego pazurów i nie wiele brakowało, żeby ze Stasia zrobiła się dziewczynka. Kocur podarł Stasiowi spodnie na brzuchu i w kilku miejscach zadrasnął skórę. Stasia opatrzono, spodnie zaszyto i jakoś wrócił do domu. Wieczorem długo nie mógł zasnąć, wspominając pierwszy namiętny całus w swoim życiu. Wakacje, ten najpiękniejszy okres w roku, mają straszną wadę - kończą się. Nauka w ostatniej klasie szkoły podstawowej zaczęła się jak co roku uroczystym apelem. Już na tym apelu uczniowie zauważyli, że jest nowy katecheta. Był nim Jezuita ksiądz Karaś. Tego czy scysja z księdzem Zapiórem była przyczyną zmiany katechety, Staś nie dowiedział się nigdy. Ale zaraz po pierwszej lekcji religii, nowy ksiądz katecheta zawołał Stasia, objął go i zaczął z nim spacerować po korytarzy szkolnym. - Stasiu – powiedział ciepłym głosem ksiądz –Wiem, że interesujesz się religią i masz z tym różne problemy. Bardzo się z tego cieszę, bo niewielu chłopców w twoim wieku tak mocno się interesuje zagadnieniami teologicznymi. Ale widzisz tego rodzaju zagadnienia, nie zawsze nadają się do rozważania przy całej klasie. Dlatego umówmy się, że jeśli będziesz miał jakiekolwiek problemy, to przyjdziesz z tym do mnie i nie w czasie lekcji, a ja, w miarę możności wszystko ci wytłumaczę. Zgoda? - Zgoda, proszę księdza katechety – powiedział Staś. W październiku zaczęła się jesienna szaruga i Staś z konieczności więcej czasu spędzał w domu. Jednego razu w bibliotece wypożyczył książkę, o nic nie mówiącym tytule: „Dolina Ludzi Milczących”. Przeczytał ją jednym tchem i przez długie lata uważał tą książkę za najpiękniejszą powieść w całej światowej literaturze. Następnie po kolei przeczytał wszystkie książki Curwooda. i Londona, a pośrednim efektem tego było zainteresowanie językiem angielskim. Staś powiedział do mamy, że bardzo chciałby się uczyć angielskiego. Po dwóch dniach już uczęszczał na prywatne lekcje tego języka .Nauczycielką języka angielskiego była czterdziestoletnia pani Hanna Duszyńska. Staś się w niej zakochał na śmierć. Marzył o niej po nocach. Wzwody powtarzały się coraz częściej. Wreszcie doszło do polucji, a w następne dnie, a raczej noce, do pierwszych prób masturbacji. Staś z tego powodu miał wyrzuty sumienia. Poszedł do spowiedzi, ale niestety, po paru dniach powtórzyło się to samo. Pewnej niedzieli rodzice ze Stasiem pojechali do Janowa. Tam babcia zapytała: „Co słychać w szkole?” Staś zaczął opowiadać o różnych wygłupach, jakie robią razem z kolegami nauczycielom. Bojda się zdenerwował i ostro skrzyczał Stasia. Po pierwsze za to, że uczestniczy w niewłaściwych działaniach, a po drugie, że jeszcze o tym opowiada. Stasiowi było bardzo nieprzyjemnie. Dziadek to widział. Po obiedzie wziął Stasia do swojego pokoju i powiedział: - Jak ja byłem takim chłopcem jak ty, to robiłem o wiele więcej głupot niż ty robisz i wcale się nie dziwię, jeśli coś powiesz niezbyt mądrego lub niepotrzebnie. Widziałem w czasie obiadu, że było ci bardzo nieprzyjemnie z tego powodu, że tato na ciebie przy wszystkich nakrzyczał. Ale powinieneś mieć z tego pożytek na całe życie. - Jaki pożytek – spytał Staś. - Po pierwsze, zanim coś powiesz, zastanów się dwa albo trzy razy, czy jest sens to mówić. Druga nauka jest o wiele trudniejsza. W tej chwili masz żal do ojca, że cię tak obsztorcował przy wszystkich. Prawda, że masz żal? - Tak. - A widzisz, to jest wielki błąd. - Dlaczego, przecież tato mógł mi to powiedzieć na osobności. - Nie o to chodzi. Chodzi o to, ażeby przyczyn swoich niepowodzeń szukać we własnym działaniu, a nie w cudzym. Bo widzisz, własne działanie można zmieniać, cudzego nie można, a nawet jeśli można, to jest to bardzo trudne. Oczywiście tato mógł ci powiedzieć to wszystko na osobności, ale przecież gdybyś ty nie opowiadał, w jak niewłaściwy sposób robicie kawały waszym nauczycielom, to w ogóle nie byłoby problemu. Pamiętaj, zawsze szukaj przyczyny niepowodzeń we własnym działaniu. Staś zapamiętał to na całe życie. W ostatniej klasie Staś był bardzo zajęty i miał mało wolnego czasu. Przygotowywanie się do lekcji zajmowało mu teraz więcej czasu niż poprzednio ponieważ chciał na koniec szkoły podstawowej uzyskać jak najlepsze oceny. Nauka angielskiego, która była dla niego przyjemnością, też dużo czasu mu pochłaniała. A kiedy wieczorem kładł się spać, to jeszcze musiał trochę pomyśleć o swojej ukochanej pani od angielskiego. W tej sytuacji szybko zapomniał o rozmowie jaką przeprowadził z nim nowy ksiądz katecheta. Pewnego dnia, kiedy Staś wychodził ze szkoły, ksiądz katecheta położył mu rękę na ramieniu. - Idziesz już do domu? - Tak proszę księdza. - Ja też. Mógłbyś mi towarzyszyć? - Oczywiście. Wyszli razem z budynku szkoły. Pod nogami skrzypiał nowo spadły śnieg. Ksiądz chwilę milczał, następnie powiedział: - Od naszej rozmowy minęło już trzy miesiące. Czy nie masz żadnych, ciekawych problemów o charakterze religijnym, o których moglibyśmy porozmawiać? Staś przez chwilę zastanawiał się, czy w ogóle warto ten temat podnosić. W końcu jednak powiedział. - A czy ksiądz naprawdę chciałby, żebym mu szczerze na te tematy powiedział? - Oczywiście, że tak. Gdybym nie chciał to bym cię o to nie prosił. - Ja myślę, że i rodzice i księża chcą żeby ludzie byli religijni, ale tylko tak długo jak długo nie zaczną poważnie tych spraw rozważać. - Nie wiem, jakie jest stanowisko twoich rodziców, ale ja na pewno te sprawy traktuję poważnie i chciałbym, żeby inni ludzie też uczciwie i poważnie o tym mówili, to znaczy o religii. - Niedawno ksiądz nam mówił, że ostatnim dogmatem przyjętym przez kościół na Pierwszym Watykanum w 1870 roku, jest dogmat o cielesnym wstąpieniu Matki Boskiej do nieba. - Tak, tak mówiłem i tak jest. - I ci, co ten dogmat wymyślili chcą, żebyśmy to poważnie traktowali. - Po pierwsze, źle to określiłeś. Nie „wymyślili” lecz przyjęli pod natchnieniem Ducha Świętego. - No dobrze, ale czy oni chcą, żebyśmy to poważnie traktowali? - Oczywiście że tak. - Jeśli poważnie to znaczy, że niebo jest trochę materialne. - Dlaczego materialne? - Przecież Matka Boska poszła tam dwa tysiące tal temu. - I co z tego? - Matka Boska tu na ziemi chodziła ubrana, a nie na golasa. - Oczywiście, że ubrana. - A przecież nie ma takiego ubrania, które by wytrzymało dwa tysiące lat. A więc tam w niebie, muszą być jacyś krawcy, którzy szyją dla Matki Boskiej ubranie. Po za tym, jeśli ona ma tam swoje ludzkie ciało, to ma ludzkie potrzeby, a więc musi codziennie jeść. Więc tam w niebie musi być jakieś zaplecze gastronomiczne. Po za tym, jak się je to ten fakt powoduje dalsze konsekwencje w przewodzie pokarmowym. Chyba ksiądz rozumie, o co mi chodzi? - Tak, rozumiem i uważam, że podniosłeś bardzo ciekawe zagadnienie. Ja się nad tym zastanowię i odpowiem ci. A teraz już biegnij do domu. W tej ostatniej klasie czas płynął trochę szybciej, niż poprzednio a to dlatego, że zarówno zajęcia szkolne wymagały więcej zaangażowania jak i nauka pozaszkolna. Wreszcie nadszedł upragniony koniec roku. Staś na uroczystym apelu został wywołany razem z dwoma innymi uczniami, ponieważ okazało się, że Staś zajął drugie miejsce w szkole w konkursie świadectw. W domu była wielka feta a Bojda wszystkim znajomym opowiadał, jakiego zdolnego ma syna. W nagrodę za świetne wyniki w nauce Staś otrzymał nowy rower, tak zwaną „półbalonówkę”. Ponieważ rower był od ojca, a Staś ciągle pamiętał lanie, jakie dostał, a wiec powiedział „Bardzo dziękuję ci tatusiu” i w ogóle na rower nie spojrzał. W trzy dni później wyjechał na spływ kajakowy. Tegoroczny spływ kajakowy różnił się zasadniczo od poprzedniego. W poprzednim uczestniczyła wyłącznie drużyna „Orłów’. Obecnie na spływ pojechały dwie drużyny: drużyna „Orłów” i drużyna „Stokrotek”. Do wszystkich atrakcji zeszłorocznego spływu doszła jeszcze obecność dziewcząt. Staś w kwestii problematyki erotycznej wkroczył w trzeci etap. Pierwszy to był całus z Basią. Ale Basia to przecież stryjeczna siostra, to się prawie nie liczyło. Gorąca miłość do pani od angielskiego miała charakter czysto platoniczny, ze względu na różnicę wieku. Obecnie, w czasie spływu na wyciągnięcie ręki znajdowały się dziewczęta w tym samym wieku co Staś, które na dodatek ciągle potrzebowały męskiej pomocy. Niektóre z nich zachowywały się wręcz prowokacyjnie. Staś w najśmielszych marzeniach nocnych, nigdy nie posuwał się dalej, niż do całusa. Ale mimo wielu okazji, nawet do tego rodzaju niewinnych pieszczot nie dochodziło. Wreszcie nadszedł ten przecudowny dzień. Była przerwa obiadowa. Kajaki wyciągnięto na brzeg. Jedna z dziewcząt siedziała nad wodą, stopy miała zanurzone w rzece i coś czytała. Nagle zaczęła się głośno śmiać. Staś leżał na trawie nieopodal, podniósł się i zapytał. - Kasiu, dlaczego tak ryczysz? - Bo czytam coś bardzo śmiesznego. - Pokaż! - Jak mnie ładnie poprosisz, to ci pokażę. Staś się zbliżył. Dokoła nie było nikogo, tylko gęste leszczyny. - No, więc proszę cię. - To tak mnie prosisz? A ładniej nie potrafisz? - Więc jak mam cię poprosić? - Musisz mnie pocałować – i wyciągnęła w kierunku Stasia rękę. Chłopak zmobilizował wszystkie zasoby swej mizernej odwagi, chwycił za rękę pociągnął, a kiedy twarz dziewczyny się przybliżyła, pocałował ją w policzek. - No teraz pokaż. Dziewczyna schowała książkę za siebie. - Tak się całują pensjonarki. Nie potrafisz jakoś solidnie tego zrobić. - Niestety nie potrafię, bo w przedszkolu nas nie uczono. - To ja ciebie nauczę. Objęła Stasia za szyję i delikatnie pocałowała ledwie dotykając ustami ust Stasia. - Dziękuję za naukę. Jesteś fajna baba. Przez noc będę trenował, a jutro sprawdzimy, czy jestem pojętnym uczniem. - Jutro może nie być takich dogodnych warunków. Znowu objęła Stasia za szyję, ale tym razem nastawiła swoje usta, zamknęła oczy i czekała aż Staś ją pocałuje. Staś to zrobił, tak samo delikatnie jak poprzednio. - Czy ty naprawdę z nikim się nie całowałeś? - Raz całowałem się z jedną fajną dziewczyną, ale tak szczerze mówiąc, to później nie było okazji. Staś był zawstydzony tym, że właściwie przez cały czas stroną aktywną była dziewczyna. Następnego dnia rzeczywiście nie było okazji do intymnych kontaktów, ale w ciągu dalszych dni całowali się często i o wiele bardziej namiętnie niż pierwszego dnia. Jednak przez cały ciąg spływu były to wyłącznie płytkie całusy w usta. Spływ trwał cały miesiąc. Po powrocie do Lwowa Staś, nie będący już uczniem szkoły Kistryna odszukał księdza katechetę Karasia. Ksiądz zaprosił go do swojej celi. W celi był tylko mały stolik, półka z książkami, jedno krzesło i łóżko. Staś usiadł na krześle, a ksiądz na łóżku. - Proszę księdza chciałem się zapytać, czy całowanie się z dziewczyną to jest grzech, czy nie? - To nie jest grzech, ale broń Boże nie rób tego. - Dlaczego? - Widzisz zarówno ty, jak i dziewczyna w twoim wieku jesteście już w pełni dojrzali fizycznie do tego ażeby uprawiać miłość. Gdybyś żył w afrykańskiej dżungli na pewno już miałbyś żonę i dzieci. Ale tu, w naszej cywilizacji na to, żeby z sensem założyć rodzinę, trzeba skończyć szkołę, uzyskać pracę i stworzyć warunki materialne dla tej rodziny, a szczególnie dla dzieci. Ty jeszcze tego zrobić nie możesz. - Ale przecież od całowania dziecka się nie zrobi. - Od całowania nie. Ale od tego całowania, łatwo jest przejść do innych rzeczy i nawet nie będziesz wiedział, kiedy stanie się nieszczęście. Dlatego nie pozwalaj sobie na żadne kontakty z dziewczynami. Staś wracał do domu piechotą i rozważał ostatnio przeprowadzoną rozmowę. Wnioski, jakie z niej wyciągnął były następujące: Ksiądz jest mądrym człowiekiem i gada zupełnie do rzeczy. Ale kontakty i pieszczoty z dziewczętami są czymś tak wspaniałym, że na pewno z tego nie zrezygnuje. W domu stał rower. Staś na nim demonstracyjnie nie jeździł, a Bojda bardzo chciał, ażeby między nim a synem wróciły dobre stosunki. Pewnego dnia przy obiedzie zapytał: - Stasiu kiedyś rozmawiałeś ze mną o fotografii, czy chciałbyś mieć aparat? Staś faktycznie bardzo chciał fotografować, tym bardziej, że kilku jego kolegów już to robiło. Słysząc słowa ojca, zupełnie zapomniał o wcześniejszych urazach i wykrzyknął: - Ależ tak, bardzo bym chciał. W dwa dni później, tato razem ze Stasiem, poszli do sklepu i Staś kupił sobie świetny skrzynkowy aparat firmy „Kodak”. W łazience urządzono ciemnię i do końca wakacji, prawie wszystek wolny czas Staś poświęcał nowemu hobby. Niestety i w tym roku wakacje przejawiły swą najgorszą cechę, a mianowicie skończyły się. Staś zaczął uczęszczać do szkoły średniej. Szkoła średnia, to nowi koledzy i koleżanki, ale przede wszystkim nowy świat, inny stosunek do ucznia. Profesorowie traktowali ich prawie jak dorosłych, mimo, że ci dorośli ludzie liczyli sobie po trzynaście lub czternaście lat. Zaraz w pierwszych dniach września, w czasie lekcji wychowawczej do klasy wkroczył pan dyrektor z dwoma inżynierami. Oglądali salę, w której odbywała się lekcja i po chwili wyszli. Na drugi dzień wychowawczyni poinformowała uczniów, że remont tej właśnie sali robiony w czasie wakacji, został przeprowadzony w sposób niewłaściwy i trzeba jeszcze jakieś prace wykonać. W związku z tym, najbliższa sobota będzie dniem wolnym i... Pani profesor chciała jeszcze coś mówić, ale w klasie podniósł się taki wrzask, że jej słów nikt nie słyszał. Po chwili, gdy się uspokoiło, pani profesor powiedziała: - I w związku z tym, organizujemy dla was dwudniową wycieczkę do lasów Zubrzy. Tym razem wrzask był jeszcze większy. W sobotę o szóstej rano cała rozwrzeszczana klasa wyjechała autobusem do Zubrzy. Od rana do obiadu bawiono się w podchody. Później, w leśniczówce był obiad. Po obiedzie był czas wolny, ale profesor od biologii tak ciekawie opowiadał o życiu lasu, że wszyscy go słuchali. Nocowano w stodole na sianie. W jednym sąsieku chłopcy, w drugim dziewczęta. W niedzielę znowu zabawy zbiorowe, a potem błądzenie po ostępach leśnych. O godzinie piątej po południu w niedzielę Staś z kolegą Antkiem, tym od podglądania dziewcząt i jego siostrą Agnieszką, wpadli do mieszkania przy Stryjskiej. W jadalni, przy stole, oprócz rodziców Stasia, siedziała ciocia Lalka - starsza siostra Bojdy, Basia ze swoją mamą i jakieś małżeństwo z magistratu. Ciocia Lalka była nauczycielką, a oprócz tego starą panną, która bardzo dbała o dobre obyczaje. Trójka wycieczkowiczów zaczęła opowiadać przekrzykując się wzajemnie o pięknie spędzonym czasie w Zubrzy. Ciocia Lalka spytała: - A gdzie nocowaliście? - Nocowaliśmy w stodole, na sianie. - Jak to, wszyscy razem? - z widocznym oburzeniem spytała ciocia. - Nie, osobno. Każda para osobno – wyjaśnił Staś. Wszyscy zaczęli się śmiać, tylko ciocia Lalka zachowała grobowe milczenie. Staś już w pierwszych miesiącach dał się poznać jako świetny uczeń, szczególnie z matematyki, fizyki i chemii. Na prośbę wychowawczyni udzielał korepetycji słabszym uczniom ze swojej klasy. Oczywiście gratisowo. Po skończeniu pierwszej klasy szkoły średniej, przyniósł do domy bardzo dobre świadectwo. Nagrodą było opłacenie sześciotygodniowego kursu żeglarskiego. Już sama sceneria dzikich puszcz i jezior dalekich, północno wschodnich kresów Rzeczpospolitej była niezwykle atrakcyjna. Nauka teorii żeglowania i samo pływanie po jeziorach było czymś wspaniałym. Jednak najwspanialsze były wieczory przy ognisku. Komandorem kursu był znany warszawski żeglarz. Z zawodu był on historykiem i pracował jako pomocnik kustosza w jednym z warszawskich muzeów. Otóż ten żeglarz z krwi i kości żył zarówno teraźniejszością żeglarstwa, jak i wspomnieniami dawnej przeszłości. Kiedy pierwszego wieczoru po zachodzie słońca wiara zebrała się przy ognisku, komandor zaczął im opowiadać o osiemnastowiecznych rejsach herbacianych, o kliprach, które niosły całe piramidy żagli, o tych podróżach z Indii dookoła Afryki, które w równym stopniu były przedsięwzięciami handlowymi jak i czymś w rodzaju dzisiejszego sportu. Opowiadał o tym, jak marynarze nie przymuszani do tego żadnymi rozkazami godzinami stali na rejach, trzymając w rękach koce, aby zwiększyć powierzchnię żagli. Dla Stasia te opowieści były czymś w rodzaju przecudnej legendy, tym piękniejszej, że prawdziwej. Słońce już dawno zaszło, ognisko dogasało a chłopcy siedzieli z otwartymi gębami i słuchali opowieści snutych przez komandora obozu. W końcu komandor pwiedział: - No najwyższy czas spać, bo jutro was nie dobudzimy. Staś niezbyt skory do publicznych wypowiedzi, stanął na baczność i powiedział: - Panie komandorze, niech pan dalej mówi, nawet całą noc. Na pewno wstaniemy rano, niech nam tylko pan opowiada. Komandor się roześmiał. - Oj dzieci z was, straszne dzieci. Przecież jutro też jest dzień i jeśli tylko zechcecie, chętnie będę wam opowiadał. A teraz marsz do namiotów. Na drugi dzień rano wiał niezły wiatr, ale zanim zdążyli wsiąść do łódek, do obozu przybiegli chłopi z sąsiedniej wioski, prosząc, aby żeglarze pomogli w przeszukiwaniu lasu ponieważ zgubiło się dziecko. Chłopcy ruszyli szeroką tyralierą i po trzech godzinach znaleźli śpiące w rowie przy dukcie leśnym dziecko. W międzyczasie wiatr zdechł i żeglarze mieli naukę wiosłowania. Po południu, przy dość miernym wietrze podnieśli żagle i trochę popływali. Następnie szybko zrobili klar na łodziach i wrócili do obozu. W chwilę później, z budynku kadry wyszedł komandor i z ogromnym zdziwieniem stwierdził, że wszyscy kursanci stoją przed drzwiami i na coś czekają. - Jeśli czekacie na zmiłowanie boże, to lepiej w kościele. - Nie panie komandorze. Pan obiecał, że będzie opowiadać. - Będę opowiadać, ale wieczorem, a teraz mam jeszcze robotę. Słońce stało jeszcze wysoko, kiedy chłopcy rozpalili ognisko i czekali na komandora. Gdy wreszcie komandor wyszedł z pomieszczeń kadrowych i skierował się ku ognisku, chłopcy go otoczyli. - Panie komandorze, o czym dzisiaj będzie? - Dzisiaj opowiem wam o dwóch największych potęgach morskich średniowiecza i o najciekawszym ze wszystkich wieków Następnie komandor usiadł na pieńku, zapatrzył się w żar ogniska i zaczął opowiadać. Naprzód mówił o Anglii rządzonej przez heretycką królowę Elżbietę. Później opowiadał o słonecznej Hiszpanii rządzonej przez ascetycznego króla Filipa, który sam o sobie mówił, że jest narzędziem w ręku Boga. Następnie komandor opisał przygotowania do angielskiego przedsięwzięcia, to jest o budowie floty w Kadyksie, która miała zawojować Anglię i wysłać heretyczkę Elżbietę, jako jeńca w prezencie papieżowi. Po tym wstępie opowieść komandora z każdym zdaniem nabierała charakteru sensacyjnej powieści: Do tajnego gabinetu ambasady hiszpańskiej w Londynie, wpadł jeden z informatorów. Przekazał ambasadorowi Mendozie wiadomość o tym, że flota angielska wypłynęła z Plymouth w sile trzydziestu okrętów i skierowała się do Kadyksu. I tu po raz pierwszy padło czarodziejskie nazwisko - flota wypłynęła pod dowództwem Francisa Drake. Mendoza natychmiast napisał raport i nakazując największy pośpiech, wysłał ten list do króla Filipa. Drake, to najbardziej zuchwały i najbardziej rudy ze wszystkich piratów pozostających w służbie rude-łysej królowej Elżbiety. Ze względu na ten kolor włosów Hiszpanie nazywali go Cacafuego, czyli „Płonące gówno”. Król hiszpański i jego otoczenie o Drake’u mówili „el Draque”, czyli smok, albo potwór. Otóż ten potwór płynął na skutek niezbyt sprzyjających wiatrów na tyle powoli, że list ambasadora Mandozy przesyłany pocztą rozstawnych koni dotarł do kancelarii króla Filipa o wiele wcześniej niż Drake osiągnął Kadyks. Sekretarz króla, tak samo skrupulatny, dokładny i precyzyjny w działaniu jak jego władca, przeczytał raport Mendozy i dołączył go do wysokiej sterty korespondencji czekającej na przeczytanie przez króla. Raport leżał, król załatwiał po kolei dostarczane mu przez sekretarza sprawy, a Drake płynął po morzu. W Kadyksie 12 kwietnia 1587 roku było ciepłe, wiosenne popołudnie Na ulicę wyległo mnóstwo mieszczan i szlachty. Wartownik na wieży zauważył zbliżającą się eskadrę. Początkowo myślano, że to wraca hiszpańska flotylla Juana Martineza de Recalde. Mimo to, zawiadomiono oficerów Corregidora, dowódcę zamku i komendanta galer. Kiedy rozpoznano Anglików, hiszpańskie galery wiosłowe ruszyły mężnie naprzeciw nadpływającemu wrogowi. W tym czasie w mieście odbywały się dantejskie sceny, bo Corregidor nakazał, aby ludność cywilna schroniła się do zamku, zaś komendant zamku zamknął przed nimi bramy, ponieważ wpuszczenie do warowni tego wystraszonego i spanikowanego tłumu, uniemożliwiłoby mu jakąkolwiek obronę, za którą był odpowiedzialny przed królem. Drake na swych żaglowcach o wysokich pokładach, miał ciężkie armaty wypożyczone od swego kuzyna Jona Hawkinsa, który dorobił się ogromnej fortuny na handlu niewolnikami. Był z tego tak dumny, że nawet w jego herbie widniał murzyn ze zwią- zanymi rękoma. Otóż te armaty miały zasięg skutecznego rażenia dwuipółkrotnie przekraczający najdalszy strzał z wiosłowych galer hiszpańskich. Tymi galerami dowodził Don Pedro. Wyprowadził on swoją flotyllę na wody portu zewnętrznego i z niezwykłą odwagą zbliżał się do floty angielskiej. Hiszpanie trzykrotnie atakowali z szaleńczą odwagą, ale za każdym razem, zanim doszli na odległość skutecznego strzału ze swoich lekkich armatek, Anglicy zasypywali ich lawiną pocisków. W tej sytuacji Don Pedro schronił się razem z nie zatopionymi jeszcze galerami na płycizny w pobliżu portu Świętej Marii. Teraz Anglicy przystąpili do systematycznego palenia i zatapiania statków przygotowanych do angielskiego przedsięwzięcia i pozostawionych przez galery na pastwę losu w zewnętrznym porcie Kadyksu. W czasie gdy Anglicy zatapiali statki hiszpańskie w zewnętrznym porcie, galery hiszpańskie dopadły karawelę portugalską zrabowaną przez Drake przed dopłynięciem do Kadyksu. Galera była obsadzona przez Anglików, ale miała słabą artylerię. Hiszpanie podpłynęli i wezwali Anglików do poddania się. Anglicy odpowiedzieli ogniem. Po krótkiej walce Hiszpanie weszli na pokład karaweli. Na pokładzie było pięciu żywych Anglików. Wszyscy ranni. Było to jedyne zwycięstwo hiszpańskie w tej bitwie. Teraz Drake zostawił wielkie żaglowce w zewnętrznym porcie. Przesiadł się na jeden z małych pinasów i poprowadził te najmniejsze swoje jednostki kanałem do portu wewnętrznego, gdzie też spalił kilka hiszpańskich okrętów. Corregidor widząc co się święci zagonił ludność cywilną do przetoczenia ciężkich kolubryn, o pięciometrowych lufach na pozycje umożliwiające ostrzał wewnętrznego portu. Drake po dokonaniu zniszczeń w porcie wewnętrznym, wrócił szczęśliwie do portu zewnętrznego i tu dalsze losy bitwy stanęły pod znakiem zapytania. Wiatr przycichł. Po chwili nastąpiła zupełna flauta. Następnie okazało się, że kolubryny potrafią swym ogniem dosięgnąć także statki angielskie w zewnętrznym porcie. Jako pierwszy oberwał „Golden Lion” i to na wysokości linii zanurzenia. Teraz szybkie wiosłowe galery hiszpańskie uzyskały przewagę. Podchodziły po dwie do statku „Złoty Lew”, oddawały salwę i zawracały, dając pole do działania następnym dwóm galerom. Anglicy holujący „Złotego Lwa” nadludzkim wysiłkiem potrafili odwrócić go burtą do galer i znowu hiszpańskie galery musiały się wycofać przegonione ogniem ciężkich armat angielskich. Dopiero po północy powiała wystarczająco silna bryza od lądu i angielskie statki odpłynęły. O świcie Drake znowu zakotwiczył swoją eskadrę i zapraszał galery do bitwy. Jednak Don Pedro nie dał się sprowokować. Rycerski w słowach i uczynkach Hiszpan posłał Drake’owi pozdrowienia winszując zręczności i kunsztu żeglarskiego, a w raz z listem przesłał mu wina i słodycze. Takie to były czasy - kończył komandor. Wszyscy chłopcy słuchali tej opowieści z największą uwagą. Staś także, ale w jego głowie nastąpiło pewne przewartościowanie. Dotychczas język angielski, którego uczył się intensywnie od trzech lat, kojarzył mu się z Londonem, Curwoodem, z daleką, kanadyjską północą a w o wiele mniejszym stopniu z amerykańskimi cowbojami. Anglia i Anglicy byli gdzieś na drugim planie. Teraz przypomniał sobie urywkowe informacje mamy dotyczące Anglików i obecnej angielskiej rzeczywistości i postanowił, że musi tą Anglię zobaczyć na własne oczy. Komandor spojrzał na zegarek, wstał zabierając się do odejścia, ale chłopcy starali się go zatrzymać. Jeden z nich zapytał: - Panie komandorze. Pan nam wszystkiego nie opowiedział. - Jak to wszystkiego? - No a co z tym listem do króla? - No cóż król pracował w dalekim Aranjuez i właśnie w momencie, kiedy Drake otrzymał pozdrowienia i słodycze, król doszedł do raportu Mendozy. Przeczytał go dokładnie, a następnie udał się do kaplicy, gdzie zatopił się w modlitwie i kontemplacji. Po prześledzeniu w swoim umyśle całego toku zdarzeń, doszedł do wniosku, że zuchwałe wtargnięcie Drake do hiszpańskiego portu stanowiło karę bożą za to iż on zbyt powoli szykował wyprawę przeciwko Anglii w celu ukarania angielskiej heretyczki i postanowił przyśpieszyć przygotowania do karnej wyprawy przeciwko Anglii. - Czy to była ta wyprawa „Wielkiej Armady”? - Tak, to właśnie o tą wyprawę chodziło. Tylko, że ta armada naprawdę nazywała się „Eskadra Najszczęśliwsza - „Armada Felicissima” Jednak po klęsce Hiszpanie przestali używać tej nazwy. - Panie komandorze pan nam powiedział jak Hiszpanie przezywali tego Drake’a. A jak Anglicy przezywali dowódców hiszpańskich. - Dowódcą hiszpańskim w tej bitwie był Don Pedro. Anglicy podziwiali jego wielką odwagę i wcale go nie przezywali. Następnego wieczoru komandor opowiadał młodym żeglarzom o wyprawie „Wielkiej Armady” z Lizbony przeciwko Anglii. Komandor był świetnym gawędziarzem i tego wieczoru mówił równie ciekawie, jak poprzednio o wyprawie do Kadyksu. Ale zainteresowanie chłopców było mniejsze, ponieważ o tej wyprawie sporo wiedzieli ze szkolnego programu historii Jednak Staś słuchał z największą uwagą. Mając bystry umysł i niezwykle realistyczne podejście do rzeczywistości z zainteresowaniem śledził dokładnie przez komandora opisywane przygotowania Hiszpanów do tej batalii. Z opowieści wyraźnie wynikało, że zarówno prace Alwaro de Bazan Markiza Santa Cruz, jak i jego następcy Alonso Pereza de Guzmana el Buene księcia Mediny – Sidonii, były prowadzone wzorowo. Przygotowania obejmowały wszelkie dziedziny działań zapewniające powodzenie angielskiego przedsięwzięcia. Wszystkie podstawowe elementy przygotowań były wykonane perfekcyjnie. Dotyczyło to zarówno zaopatrzenie w żywność, wyposażenia w artylerię okrętową jak i w amunicję. Dobór mary- narzy i wojsk ofensywnych też pozostawał bez zarzutu. Marszruta „Wielkiej Armady” została opracowana w trzech wersjach według najnowszych portugalskich locji, na wypadek trzech różnych rodzajów pogody. Szyk bojowy „wielkiego półksiężyca” stanowił najlepsze rozwiązanie dla tego rodzaju wielkich statków jakie tworzyły armadę. Co prawda książę Medinia Sidonia trochę przesadził z zabezpieczeniem duchowo-moralnym wyprawy. Sam fakt zmuszenia wszystkich żołnierzy i marynarzy do wyspowiadania się i przystąpienia do świętej komunii było rzeczą normalną. Błogosławieństwo udzielone przez arcybiskupa Lizbony w trakcie mszy przez niego koncelebrowanej, przedsięwzięciu, którego celem było zabijanie kulą i mieczem, kordelasem i sztyletem, wieszanie i podpalanie było także normalnym zabiegiem religijnym poprzedzającym każdą masakrę od IV wieku począwszy, aż do pierwszej wojny światowej włącznie. Dodatkowym, ale bardzo ważnym elementem podnoszącym morale żołnierzy i marynarzy, było udzielenie odpustu zupełnego przyznanego przez papieża wszystkim tym, którzy wezmą udział w świętej wyprawie przeciwko protestanckiej Anglii. Dzięki temu ważnemu papieskiemu zabezpieczeniu, Hiszpanie w ramach akcji wojennej mogli popełniać wszelkie grzechy, łącznie ze śmiertelnymi, mając stuprocentową gwarancję, że w razie śmierci w walce, pójdą prosto do nieba. Co prawda książę Medina Sidonia trochę przesadził zarządzając przed wyruszeniem w morze, dokładną rewizję wszystkich okrętów, w ramach której to akcji „Wielka Armada” została pozbawiona wszystkich prostytutek. Jednak nawet ten drobny, choć nie miły incydent nie powinien spowodować jakichś znaczących, negatywnych skutków dla angielskiego przedsięwzięcia. Przecież z Lizbony do Anglii droga niedaleka, a tam na wyspach będzie mnóstwo angielskich kobiet, które można będzie gwałcić, zupełnie bezkarnie, w ramach papieskiego odpustu. Jeśli więc Hiszpanie tak solidnie przygotowali wyprawę, tak optymalnie zadbali o wszelkie szczegóły morskiej podróży, tak dobrze opracowali marszrutę morską jak i formę zastosowanego szyku, jeśli żeglarze hiszpańscy należeli do najlepszych na świe- cie, a wojsku hiszpańskiemu nie brakło odwagi ani wprawy w działaniach wojennych, to dlaczego cała wyprawa zakończyła się całkowitą klęską Hiszpanów? Staś długo o tym myślał i nie znalazł rozsądnego rozwiązania tej zagadki. Problem skuteczności ludzkiego działania intrygował Stasia od dawna. Niestety było to na wiele dziesięcioleci przed opracowaniem przez profesora Kotarbińskiego zasad prakseologii, czyli nauki o skutecznym działaniu. W kilka dni później z Warszawy nadesłano dwa worki drobnego sprzętu żeglarskiego. Po ten sprzęt Staś wraz z kolegą został wysłany do miejscowości odległej o osiem kilometrów. Droga wiodła przez piękne dzikie lasy. Po kilku godzinach marszu, dotarli do poczty, odebrali przesyłki i obciążeni pakunkami powędrowali z powrotem do obozu żeglarskiego. W połowie drogi powrotnej złapała ich burza. Deszcz lał jak z cebra. Chłopcy wiedzieli, że nie należy się chować pod drzewami, ze względu na niebezpieczeństwo piorunów. W oddali zobaczyli poprzez strugi deszczu jakąś zabudowę przypominającą kościół. Szybko pobiegli w tym kierunku, aby się schronić pod okapem dachu. Gdy tylko dobiegli, drzwi się otworzyły i zaproszono ich, a raczej wciągnięto do wnętrza. Okazało się, że jest to niewielki dom klasztorny, w którym aktualnie przebywa tylko siedmiu zakonników. Mimo protestów żeglarzy zakonnicy ich rozebrali i zabrali ubrania do suszenia. Staś razem z kolegą owinięci w koce, zostali z jednym starszym, brodatym zakonnikiem, który w międzyczasie zaparzył herbatę i zmusił chłopców do zażycia aspiryny. Deszcz lał coraz większy i wewnątrz pomieszczeń słychać było narastające dudnienie kropli uderzających w poszycie dachu. Kiedy już herbata została wypita ksiądz powiedział do chłopców: - Zapewne niezbyt interesujecie się sprawami religii, ponieważ jednak ubrania jeszcze nie wysuszone, a deszcz leje, więc pokażę wam moją kolekcję. Następnie zdjął z gwoździa klucz ogromnych rozmiarów i krętymi schodami razem z dwoma żeglarzami powędrował na pięterko. Klucz zazgrzytał w zamku i w moment później znaleźli się w pomieszczeniu zastawionym gablotami i regałami. Staś przez chwilę rozglądał się do koła i ze zdziwieniem stwierdził, że tu na kresach północno-wschodnich Polski, w głębokich lasach znajdują się zbiory, których nie powstydziłoby się stołeczne muzeum etnograficzne. Były to najrozmaitsze wytwory sztuki ludowej z całego świata. Wspólną cechą był religijny charakter tych dzieł sztuki. Ksiądz objaśniał: - To są ryte w kości obrazy bóstw, wykonane przez północno kanadyjskich Eskimosów. Tutaj mamy drewniane totemy Indian północno-amerykańskich. Na tych półkach są rzeźby i płaskorzeźby przedstawiające bóstwa murzynów z Afryki południowo wschodniej. W krajach muzułmańskich nie wolno przedstawiać wyobrażeń Boga, dlatego artystycznym wyrazem wierzeń religijnych są najrozmaitsze stylizacje imienia bożego czyli, tak zwane arabeski. Długo jeszcze ksiądz prezentował chłopcom swoje zbiory. Wreszcie zeszli na parter. - Może jeszcze jedną herbatę? – zapytał ksiądz. Żeglarze chętnie się zgodzili. Kolega Stasia, chłopak pochodzący z Podhala wykazywał zdolności artystyczne i własnoręcznie wykonywał rzeźby w stylu góralskim Teraz pijąc herbatę zasypywał księdza pytaniami dotyczącymi techniki wykonania poprzednio oglądanych eksponatów. Staś pił herbatę w milczeniu. W końcu ksiądz zwrócił się do niego. - Ciebie chyba, w przeciwieństwie do kolegi, nie zainteresowały moje zbiory. - Owszem – odpowiedział Staś – zainteresowały mnie i to bardzo, ale trochę od innej strony, jeśli tak można powiedzieć. - A konkretnie, co ciebie zainteresowało? - Widzi ksiądz, ja zauważyłem, że dobry duch Eskimosów, ubrany był w grube futro i prawdopodobnie w ręku trzymał oszczep. Natomiast wielki Manitoo Indian pędził na rączym koniu, strzelając z łuku do bizonów. To samo można by powiedzieć o bóstwach tych murzynów z Afryki. - Ale konkretnie co można by powiedzieć? - Obawiam się, że byłoby to wielkie bluźnierstwo, więc wolę już nie mówić. Ksiądz się uśmiechnął. - Raczej do ludzi strachliwych nie należę, bluźnierstwa też się nie przestraszę. Mów. - Z tego, co tam widziałem jasno wynika, że każdy człowiek stwarza sobie Boga, na własny obraz i podobieństwo. - To wcale nie jest bluźnierstwo, to jest prawda. - Jak to prawda? - Tak. To jest prawda. Tylko zastanów się, o jakich religiach mówimy: - No, o tych wszystkich, których dotyczyły te eksponaty. - No właśnie, ale co jest wspólną cechą tych wszystkich religii? Staś się zastanowił, chwilę milczał, a potem powiedział: - No niestety nie wiem. - Wcale się nie dziwię. Przed chwilą szliście przez ten olbrzymi stary las. Gdybyśmy teraz tam poszli i ja wskazałbym jedno drzewo i zapytał czy poprzednio je widziałeś, to nie potrafiłbyś odpowiedzieć. Ale gdybyście szli przez pole, na którym rośnie tylko jedno drzewo to na pewno byś je zauważył. Podobnie jest z tą kolekcją, którą wam przed chwilą pokazywałem, a sprawa jest bardzo prosta. Te wszystkie eksponaty, które oglądałeś dotyczą fałszywych religii, nic więc dziwnego, że i pojęcie Boga jest w każdej z nich fałszywe. Jest tylko jedna prawdziwa religia. Jest to religia katolicka. W tej religii Bóg ma wyłącznie cechy boskie, a to oznacza, że nasz Bóg prawdziwy posiada wszystkie pozytywne cechy w superlatywach. Staś był tak mile zaskoczony serdecznym przyjęciem przez zakonników, jak i zainteresowaniami kolekcjonerskimi księdza, że nic na te słowa nie odpowiedział. Chłopcy wypili jeszcze jedną herbatę i wreszcie zakonnicy przynieśli wysuszone i odprasowane ubrania. Deszcz jeszcze trochę kropił, ale Staś postanowił, że muszą już maszerować, bo w końcu zrobi się ciemno i trudno będzie trafić do obozu. Kurs żeglarski trwał już trzy tygodnie, a jego uczestnicy nie wiedzieli, że zaledwie półtora kilometra za lasem znajduje się drugie jezioro o wiele mniejsze, nad którym położony jest harcerski obóz kajakowy. Pewnego dnia do obozu żeglarskiego przyszły dwie ładne dziewczyny w harcerskich mundurkach, zameldowały się u komandora obozu i poinformowały, że w dniu następnym przyjdą odwiedzić kolegów. Na drugi dzień dziewczęta rzeczywiście przyszły i przyniosły ciasto z rodzynkami własnego wypieku. Długo wspólnie biwakowano przy ognisku. Gdy zrobiło się późno i ciemno odważni żeglarze odprowadzili dziewczęta do ich obozu, a następnie, już mniej odważni żeglarze, przez ciemny las wracali do siebie. Prędko upływały dnie dzielone między pływanie żaglówkami po jeziorach a nie mniej atrakcyjne wieczorne spotkania przy ognisku. Wreszcie nadszedł dzień egzaminu. Wszyscy uczestnicy kursu zdali go, a Staś zdał z wyróżnieniem. Przez następne, ostatnie niestety dwa dni posiadacze książeczek żeglarskich, a więc pełnoprawni żeglarze, od rana do wieczora pływali sami, to znaczy. bez instruktorów po jeziorach. Nieubłaganie nadszedł ostatni wieczór. Po upalnym dniu czerwona tarcza słońca wędrowała poza czarnymi konarami drzew ku horyzontowi. To już po raz ostatni rozpalono ognisko. Komandor wygłosił pożegnalne przemówienie życząc chłopcom, żeby nigdy przez całe życie nie zapominali o żeglarstwie, żeby je czynnie uprawiali pamiętając równocześnie o tradycjach żeglarskich od czasów starożytnych aż do chwili obecnej. Staś pomyślał sobie: nie potrzebnie o tym mówi, jeśli chodzi o mnie, ja na pewno nie zapomnę. Powrót do Lwowa, przywitanie z braciszkiem Mareczkiem i rodzicami oraz ostatnie dwa dni wakacji to była tylko jedna chwilka i już rozpoczął się rok szkolny. Antoś często mówił, że szkoła to jest jak kurwa: nikt jej nie kocha ale każdy do niej chodzi. Jednak Staś raczej lubił szkołę. W tym roku aż sześcioro rodziców koleżanek i kolegów Stasia z jego klasy za pośrednictwem wychowawczyni zwróciło się z prośbą, aby Staś pomagał tym uczennicom i uczniom w lekcjach z matematyki i fizyki. Staś oczywiście się na to zgodził i tak jak w poprzednim roku pomagał sześciorgu kolegów nie biorąc za to pieniędzy. W ciągu najbliższych dni wyniknął z tego dla Stasia pewien problem, a mianowicie kilkoro rodziców uczniów pierwszej klasy szkoły średniej zwróciło się bezpośrednio do Stasia z prośbą o udzielanie płatnych korepetycji. Staś wychowywany w domu wedle surowych zasad moralnych wiedział doskonale, że pieniądze szczęścia nie dają. Jednak miał na tyle zdrowego rozsądku, iż postanowił sprawdzić to w praktyce. Problem polegał na tym, że Staś nie był w stanie udzielać równocześnie bezpłatnych korepetycji kolegom z własnej klasy i płatnych korepetycji uczniom z pierwszej klasy. Po dokładnym przemyśleniu sprawy poszedł do wychowawczyni i poprosił o zezwolenie na to aby mógł uczniom z własnej klasy pomagać z matematyki i fizyki w klasie szkolnej. Pozwolenie uzyskał i w ten sposób mógł załatwić wszystkich uczniów z własnej klasy w ciągu jednej godziny a w domu poświęcić czas na płatne lekcje dla uczniów pierwszej klasy. Zarabianie pieniędzy stało się dla Stasia nową jakością. Doskonale rozumiał, że w tym świecie, w którym mu przyszło żyć pieniądze są niezbędne do wszelkich działań. Równocześnie fakt, iż sam potrafi je zarabiać stanowił o jakimś dziwnym poczuciu własnej dorosłości. Pewnego dnia mniej więcej w połowie września, kiedy Staś wszedł po lekcjach do domu przy Stryjskiej z kuchni wybiegła Kamila. - Paniczu jakiś pan czeka na pana w salonie. Tym panem okazał się młody, niezbyt bogato ubrany student drugiego roku Politechniki Lwowskiej. Gdy Staś wszedł do jadalni nazywanej salonem student podniósł się ukłonił i podał Stasiowi rękę. - Kolego mam do was dość kłopotliwą sprawę. Staś był zaskoczony wizytą. - Proszę niech pan siada. Student chwilkę milczał a później powiedział. - Powiem krótko i jasno. My studenci nie za bardzo bogaci jesteśmy na ogół i większość z nas dorabia sobie korepetycjami a kolega robi nam konkurencję i trochę nieuczciwą. - Nie rozumiem. Dlaczego nieuczciwą i w ogóle jak mam to zrozumieć. Czy nie mam dawać korepetycji. - Ależ nie. Niech kolega daje, ale za korepetycje trzeba brać odpowiednio wysokie stawki, a kolega bierze dwa razy mniej niż normalnie biorą inni korepetytorzy. - No, właściwie to chętnie bym brał więcej, ale jeżeli już tak się umówiłem to przecież z dnia na dzień nie mogę tego zmienić. - Z dnia na dzień oczywiście nie, ale jak się skończy miesiąc to może kolega podnieść stawki. - Słusznie tak właśnie zrobię. Do pokoju weszła mama i przyniosła herbatę a także pełen talerz smacznych ciasteczek. Student pił herbatę a ciasteczka po prostu pochłaniał. Po opróżnieniu całego talerza ciasteczek, miły student zaczął opowiadać o studenckim życiu. Potem zapropo- nował ażeby ze Stasiem mówili sobie po imieniu. - Świetnie. – powiedział Staś – Jak pan ma na imię? - Na imię mam Maciej. I od teraz już będziemy sobie mówili: Staś i Maciek. - Świetnie. - Wiesz Stasiu teraz, kiedy już porozmawialiśmy o życiu studenckim, które niedługo zapewne i ciebie czeka, moglibyśmy porozmawiać o rzeczach poważnych. - O jakich poważnych? - No, właściwie to jest tylko jedna rzecz poważna. - Jaka? - Pieniądze. - Przecież to już żeśmy uzgodnili. - Jeśli chodzi o zapłatę za korepetycje to tak, ale można by porozmawiać o innych pieniądzach. - No, gadaj. - Widzisz, gdy ja uzyskam jakieś pieniądze z korepetycji to te pieniądze w całości idą na żarcie, ewentualnie jakąś naprawę butów czy coś w tym rodzaju. Ty jak widzę jesteś w innej sytuacji. Byt masz dobrze zabezpieczony i jeśli teraz będziesz brać uczciwe stawki za korepetycje to z tych pieniędzy można by coś zrobić. - Na przykład, co? - Pieniądze. - Nie rozumiem. - Po prostu z jednych pieniędzy można zrobić następne. - Ale w jaki sposób? - Widzisz. Polska pod względem technicznym to jest straszne zadupie w porównaniu z krajami zachodniej Europy. Tam istnieje wiele rozwiązań takich, których u nas jeszcze nie ma. W bibliotece akademickiej bez trudności można znaleźć wiele takich nowości, które na naszym rynku szłyby jak świeże bułeczki. - Na przykład, co? - Szczerze mówiąc idąc tu do ciebie nie myślałem, że tak dalece się zaprzyjaźnimy i nie jestem przygotowany do takiej rozmowy, ale jeśli chciałbyś żebyśmy wspólnie coś zrobili to w ciągu dwóch - trzech dni mógłbym odpowiednie rzeczy znaleźć. - Fajno – powiedział Staś – jak tylko będziesz coś miał to wal do mnie jak w dym. Pożegnali się i Maciek wyszedł. Przez pięć dni go nie było i Staś niepokoił się czy Maciek nie zapomniał. Ale szóstego dnia po powrocie ze szkoły zastał Maćka w jadalni. - No i co – zapytał od progu – masz jakiś fajny pomyślunek? Maciek pokiwał głową potakująco, jednak Staś długo musiał czekać na wyjaśnienie sprawy, ponieważ talerz z ciasteczkami, jaki zawczasu przyniosła mama był o wiele większy niż poprzednim razem i Maćkowi zajęło dużo czasu włożenie tego wszystkiego do brzucha. Wreszcie przystąpił do rzeczy. - We Lwowie jest mnóstwo sklepów a także warsztatów rzemieślniczych, które są łatwym kąskiem dla złodziei. Większość tych lokali jest zabezpieczona elektrycznymi alarmami. Te alarmy są zasilane w dwojaki sposób: albo z sieci elektrycznej przez transformatorek albo z bateryjek od latarki. Bateryjki szybko się wyczerpują i alarm przestaje działać. Te alarmy, które są podłączone do sieci działają zawsze pod warun- kiem, że w sieci jest napięcie a bardzo łatwo jest wyłączyć bezpieczniki na korytarzu i wtenczas alarm nie działa. Otóż można połączyć te dwa rozwiązania razem. Taki skojarzony system będzie niezawodny, bo gdy jest napięcie w sieci to alarm będzie działać w oparciu o energię płynącą z elektrowni i przez to bateryjki nie będą się wyczerpywały. Natomiast, gdy złodziej wyłączy napięcie sieci włączą się automatycznie bateryjki i alarm dalej będzie działać. Dzięki temu będzie on niezawodny a zużycie baterii prawie żadne. - Ale czy my na pewno potrafimy zbudować takie urządzenie? - Właśnie chodzi o to, że wcale nie trzeba go budować.Trzeba kupować normalne alarmy zasilane z sieci, kupować gotowy kryształek od radia, do tego baterie i wystarczy to plus parę oporników, wszystko właściwie zlutować do kupy i będzie działało. Przez następny miesiąc w każdą sobotę i do późna w nocy w niedzielę w Zakładzie Prądów Niskich Politechniki Lwowskiej paliło się światło. To dwaj wynalazcy Maciek i Staś ciężko pracowali. W ciągu miesiąca zmontowali dwadzieścia kom- pletnych alarmów. Następnie zaczęło się rozprowadzanie towaru a wyglądało to tak: do sklepu wchodziło dwóch młodych ludzi. Staś niósł czarną walizeczkę wypożyczoną od ojca. Maciek pytał o właściciela sklepu. Rozmowa z właścicielem przebiegała mniej więcej według następującego schematu: - Czy szanowny pan zechciałby zainstalować u siebie w sklepie nowoczesny,niezawodny alarm. - Ny. Panowie się spóźnili cały rok. Ja mam alarm i mnie alarm nie potrzeba. - Jeśli od roku ma pan alarm to przypuszczam, że dostarczyła go firma „Bator i Synowie” - A skąd pan wie? - Po prostu znam się na rzeczy. - No i co z tego? - To z tego, że gdybym ja miał taki cenny sklep to wziąłbym ten alarm i wsadził psu pod ogon.. - Ny. Dlaczego pod ogon? - Ponieważ taki alarm, jaki pan ma działa tylko wtedy, gdy nie ma w pobliżu złodziei. - Ny. Dlaczego pan mówi takie brzydkie rzeczy? Ja za ten alarm zapłacił osiem złotych i on ciągle dobrze działa. - Już panu tłumaczyłem. Działa bardzo dobrze, gdy nie ma złodziei. Jak przyjdą złodzieje to go wyłączą i okradną sklep. - A jak oni tu wejdą żeby jego wyłączyć? - Oni naprzód wyłączą a później tu wejdą. - A jak to jest możliwe? - Mój asystent zaraz to panu zademonstruje. Po tych słowach Staś wychodził ze sklepu i zgodnie z wcześniej uzyskanymi od Maćka informacjami wykręcał dokładnie ten korek, na którym znajdowała się instalacja sklepowa. Po chwili Staś wracał do sklepu i zwracał się do Maćka: - Szefie! Alarm wyłączony. Którą grupę doliniarzy wyślemy do tego sklepu? Właściciel biegł szybko i sprawdzał alarm. Alarm oczywiście nie działał. I w ten oto prosty sposób przedsiębiorstwo bez trudu sprzedawało swoje wyroby. Staś już dawno zgodnie z prośbą Maćka podniósł dwukrotnie cenę płatnych korepetycji. Teraz dochodziły zyski ze sprzedaży alarmów a były one nie małe, ponieważ Staś dostawał siedemdziesiąt procent a student tylko trzydzieści dlatego, że to Staś łożył w całości pieniądze na zakup części do produkcji alarmów. Uzyskane pieniądze prawie w całości wpłacał na pocztową książeczkę oszczędnościową. Tylko niewielkie sumy wydawał na zakupy. Stuprocentowa skuteczność działania alarmów Maćka i Stasia przesądzała o dużym popycie na ten wyrób i praktycznie rzecz biorąc wszyscy użytkownicy wymieniali alarmy korzystając z wyrobu wspomnianej spółki. W miarę sukcesów firmy Stasia i Maćka spadały obroty firmy „Bator i Synowie”. Ponieważ produkcja prowadzona przez spółkę naszych bohaterów nie była nigdzie rejestrowana, więc Bator miał trudności ze zidentyfikowaniem swoich konkurentów. Poszedł w tej sprawie do adwokata. Była to jedna z najlepszych kancelarii adwokackich we Lwowie. Przedstawił sprawę i pan mecenas głęboko się zamyślił. W końcu powiedział: - Jeśli to jest taka dzika produkcja to ja panu nie wiele poradzę. Trzeba się udać do tych adwokatów, których klientelę stanowią złodzieje i inni tego gatunku ludzie. Taki adwokat prędzej panu będzie mógł pomóc. - A czy mógłby mi pan mecenas wskazać odpowiedniego człowieka? Mecenas się zastanowił. - Niech pan spróbuje w kancelarii mecenasa Koconia. W godzinę później pan Bator, ważący bez mała sto kilogramów, sapiąc jak lokomotywa parowa wspinał się na klatkę schodową obdrapanej kamienicy czynszowej na Gródeckiem. Wreszcie dotarł do kancelarii zlokalizowanej na poddaszu trzeciego piętra. Pan mecenas Kocoń chętnie przyjął sprawę i obiecał, że w ciągu trzech dni znajdzie producentów tych konkurencyjnych alarmów. Po czterech dniach w ciągu których pan mecenas się nie odezwał Bator zadzwonił do jego kancelarii. - Panie mecenasie, co z naszą sprawą? - Niestety żaden z moich klientów nic o tej produkcji nie wie, ale może być pan pewny że ja sprawę załatwię. Potrzeba mi tylko trochę czasu no i będą koszta. - Pal licho koszta. Niech ich pan znajdzie wreszcie. W dwa dni później w IKC-u, czyli „Ilustrowanym Kurierze Codziennym” ukazało się ogłoszenie: „Zakupię większą ilość alarmów z autonomicznym zasilaniem bateryjnym. Pod spodem widniał numer telefonu kancelarii pana mecenasa Koconia. W kilka godzin później Maciek dzwonił pod podany numer. Rozmowa w kancelarii mecenasa Koconia była bardzo krótka. Oczywiście pan mecenas weźmie dwadzieścia sztuk alarmów byle by tylko zostały one wykonane jak najprędzej. Maciek obiecał, że w ciągu tygodnia wykona. Pożegnali się i Maciek zbiegł po schodach. Kiedy wyszedł z kamienicy w przyzwoitej odległości za nim wędrowało dwóch doliniarzy. Następnego dnia w przedsiębiorstwie „Bator i Synowie” zadzwonił telefon. Dzwonił mecenas Kocoń. Kiedy do telefonu podszedł pan Bator mecenas się przedstawił i powiedział krótko: - Sprawa jest rozwiązana, chociaż szczegóły wielce skomplikowane. Musimy rzecz omówić osobiście. - Proszę uprzejmie. – ucieszył się Bator – Czekam na pana u siebie. Ledwie mecenas Kocoń wszedł do gabinetu Batora, ten od razu zawołał: - No co? Mów pan jak najprędzej. - Chwileczkę panie dyrektorze. Zaczęliśmy sprawę w takim pośpiechu, że nie została ustalona moja gaża. - No, więc ile się panu należy. - Panie dyrektorze nie będzie za dużo jeśli poproszę uprzejmie o dwieście złotych? - Naprawdę aż dwieście złotych? - No, tyle bierze się za tego rodzaju sprawę. Bator otworzył sejf, wyjął pieniądze i rzucił na biurko. - No, więc niech pan teraz gada. Mecenas Kocoń wziął pieniądze, flegmatycznie schował do kieszeni i powiedział: - Alarmy produkuje jeden smarkacz student z drugim smarkaczem jeszcze młodszym. - Ach, więc tak! Już teraz wiem, czym się zajmują studenci. No nic! Poślemy ich do kryminału. - Wie pan jest tutaj jeszcze jeden szczegół. - Jaki szczegół? - Ten młodszy smarkacz nazywa się Stanisław Tarłowski. - I co z tego? Co mnie obchodzi jak on się nazywa? - Raczej powinno pana obchodzić, bo widzi pan jego ojciec jest wysokim urzędnikiem w magistracie a ten chłopak jest niepełnoletni w związku z tym musiałby pan wystąpić przeciwko ojcu. - I bardzo dobrze, właśnie tak zrobię. Bardzo się cieszę, że jest to urzędnik magistratu. Ten magistrat ciągnie ode mnie podatki a pożytku z nich żadnego nie ma. - Panie dyrektorze pan na prawdę chce wytoczyć proces naczelnikowi z magistratu? - Oczywiście, że tak. A pan będzie moim pełnomocnikiem prawnym. - Panie dyrektorze niestety bardzo się pan myli. Ja pana w takim procesie reprezentować nie będę. - Dlaczego? - Zaraz to wyjaśnię, ale naprzód jeszcze chciałem pana o coś bardzo ważnego poprosić. Otóż proszę mi obiecać, że nikt się nie dowie iż to dzięki mnie wykrył pan całą sprawę. Bator otworzył gębę ze zdziwienie. - Nie rozumiem. Czy pan chce mnie przekonać, że jeśli ktoś jest wysokim urzędnikiem w magistracie to nie można mu solidnie przyłożyć? - Ależ nie panie dyrektorze. Właśnie jest wręcz przeciwnie. Jeśli ten naczelnik stanie przed sądem to prawdopodobnie sąd uwierzy mu, że on nie orientował się w tym, co robił jego syn i być może proces zakończy się uniewinnieniem. Ale nawet taki uniewinniający wyrok będzie dla człowieka na tak wysokim stanowisku wielkim nieszczęściem. Będzie dla niego kompromitacją. Albo sam będzie musiał zrezygnować, albo zwolnią go z pracy. - Więc dlaczego odradza mi pan takie działanie? - Dlatego że z tej przyczyny magistrat nie zniknie a wszyscy pozostali naczelnicy dzielnic postarają się ażeby pańska firma jak najszybciej przestała istnieć. I to wcale nie ze względów solidarności, lecz po to ażeby ktoś inny w ten sam sposób im nie wlazł na odciski. - Więc co pan radzi? - Panie dyrektorze. Jestem skłonny załatwić tą sprawę do końca w ten sposób, że nieuczciwa konkurencja natychmiast zniknie a pańska firma nie będzie narażona na żadne szykany ze strony władz municypalnych. - Jak pan to chce zrobić? - Panie dyrektorze, bardzo przepraszam, ale to już moja sprawa jak ja to zrobię. - W takim razie, jaka jest moja sprawa. - Pana sprawa polega na tym, żeby za tą drugą usługę wypłacić mi następne dwieście złotych. Bator natychmiast wypłacił a mecenas zainkasował. Pożegnali się i pan mecenas poszedł do domu. Następnego dnia mecenas Kocoń wkroczył do sekretariatu naczelnika dzielnicy Grudeckiej. Sekretarka spojrzała na niego. - Pan do naczelnika? - Tak. - Naczelnik jest bardzo zajęty i nikogo nie przyjmuje. - Mnie na pewno przyjmie. Proszę mu tylko powiedzieć, że przychodzę w sprawie jego syna Stanisława. Sekretarka spojrzała na interesanta. Chwilę się zawahała, później wstała i weszła do gabinetu naczelnika.. - Panie naczelniku jest interesant. - Nie mam czasu. - Panie naczelniku, na moje oko jego należałoby przyjąć a ja mam dobre oko. - No to niech wejdzie. Mecenas wszedł a pan naczelnik nie podnosząc głowy znad papierów i nie patrząc na wchodzącego interesanta zapytał: - Słucham pana. Czym mogę służyć? - Ja przychodzę w sprawie pańskiego syna Stanisława. Bolek spojrzał zaniepokojonym wzrokiem. - Czy coś mu się stało? - Nie nic się nie stało. Ale chodzi o to żeby także w przyszłości nic mu się nie stało. - Proszę niech pan siada. - Nazywam się Kocoń i jestem pełnomocnikiem prawnym firmy „Bator i Synowie”. Firma ta sprzedaje alarmy do różnych lokali a pański syn Stanisław, jestem pewny, że bez pana wiedzy, produkuje takie alarmy nie mając zgłoszonej produkcji ani zarejestrowanej firmy i nie płacąc żadnych podatków. Czyli jak pan jako prawnik się orientuje popełnia kilka przestępstw karalnych sądownie. - Nic o tym nie wiedziałem. - Właśnie tak przypuszczałem. Nawet zaznaczyłem to na wstępie. - Oczywiście jestem zainteresowany polubownym załatwieniem tej sprawy. - Panie naczelniku nie będzie to łatwe, ponieważ firma „Bator i Synowie” chce wystąpić na drogę sądową. Wystąpienie ze strony firmy będzie na drodze cywilnej, ale sąd w ramach swoich obowiązków zawiadomi sędziego śledczego o przestępstwach o charakterze karnym. - Już powiedziałem, że zrobię wszystko ażeby sprawę załagodzić. - Panie naczelniku ja też chciałbym uniknąć drogi sądowej, ale kosztów uniknąć się nie da. - Słucham pana. - No, więc myślę, że gdyby tak zaproponować firmie „Bator i Synowie” dwieście złotych plus zwrot poniesionej straty z tytułu utraty spodziewanych zysków to można by sprawę załatwić. - W porządku, ale w tej chwili nie mam przy sobie takiej sumy to raz a po drugie firma ta, którą pan wymienił, musiałaby się na piśmie zobowiązać, że nie będzie żadnych dodatkowych roszczeń. - Postaram się to załatwić. Na kiedy pan naczelnik mógłby dysponować wymienioną poprzednio sumą? - Niech pan wpadnie dzisiaj przed trzecią. Mecenas wstał ukłonił się i wyszedł a następnie pojechał tramwajem do firmy „Bator i Synowie”. Natychmiast został przyjęty przez dyrektora. - No i co? – zapytał dyrektor Bator. - Sprawa się komplikuje panie dyrektorze. To twarda sztuka. Jest mi bardzo przykro, ale będzie pan musiał dołożyć do tego jeszcze dwieście złotych. Bator się odwrócił, podszedł do sejfu wyjął dwieście złotych i wręczył mecenasowi. - Czy teraz już będzie wszystko w porządku? - Przypuszczam, że tak, ale musi pan napisać, że godzi się pan na rezygnację z wszelkich roszczeń pod adresem pana naczelnika Tarłowskiego. Po kilkunastu minutach oświadczenie było gotowe. Mecenas schował je do teczki i wyszedł na ulicę. Spojrzał na swój cebulasty, srebrny zegarek. Było trzy na pierwszą, co po lwowsku oznacza dwunastą czterdzieści pięć. Pan mecenas zatrzymał taksówkę i kazał się zawieść do Kawiarni Wiedeńskiej. Tam zamówił kawę i likier miętowy, kupił gazetę i mile spędzał czas do godziny pół do trzeciej. Za piętnaście trzecia zjawił się w magistracie. Natychmiast został poproszony do gabinetu. Nic nie mówiąc wyjął z teczki oświadczenie z rejentalnym potwierdzeniem i położył je na biurko. Naczelnik Tarłowski przeczytał je dokładnie, schował do szuflady a następnie wypłacił dwieście złotych. Suma dwustu złotych dla dyrektora prywatnej firmy była sumą znaczną, ale dla naczelnika, który zarabiał czterysta złotych miesięcznie była to suma ogromna. Kiedy w domu Bojda zawołał syna do jadalni i energicznie zamknął drzwi do przedpokoju Staś od razu wiedział że się stało coś niedobrego. - Stasiu, Jezus Maria coś ty narobił? - Ale, o co chodzi tatusiu? - O to chodzi, że możesz pójść do więzienia. - Za co? Pan naczelnik zaczął wyliczać na palcach. - Po pierwsze za prowadzenie nie zarejestrowanej działalności gospodarczej do trzech miesięcy aresztu. Po drugie za tworzenie zysków nie opodatkowanych kara od trzech miesięcy do dwóch lat więzienia. Po trzecie za nieuczciwą konkurencję na pewno też by ci coś dołożyli nie pamiętam dokładnie ile mogą. Staś poważnie się przestraszył. - Tatusiu, więc co będzie? Załatwisz to jakoś? - Nie wiem czy załatwię, ale przede wszystkim ty załatwiaj. - Co mam załatwić? - Natychmiast zlikwidować tą produkcję. - A co zrobić z tymi alarmami, które już są wyprodukowane? - Natychmiast zniszczyć. Staś w biegu ubierał płaszcz i już pędził do Maćka. Złapał go wychodzącego z akademika. - Maciek! Stało się nieszczęście. Możemy pójść do wiezienia. - Opowiedz dokładnie co się stało. Staś opowiedział. - Nie bój nic – powiedział Maciek – Oczywiście twój tato ma rację. Produkcję musimy zlikwidować, ale twój tato na pewno sprawę załatwi tak żeby nie było żadnych konsekwencji. - A skąd wiesz, że załatwi? - Po prostu znam życie. Twój tato jest zbyt wysoką szychą żeby pozwolił na to ażeby jego syn miał proces nie mówiąc już o więzieniu. Cześć, bo się śpieszę. Wszystko będzie dobrze.. Maciek miał rację. Rzeczywiście sprawa nie miała żadnych przykrych konsekwencji, ale Staś nauczył się bardzo ważnej cechy. Nauczył się ostrożności. Przed obiadem jeszcze Bojda powiedział do syna: - Stasiu mamie ani słowa. Ja jej sam to wyjaśnię. Przy obiedzie starając się rzecz wyrazić możliwie pogodnym tonem powiedział: - Wiesz Wiśka Staś miał pewne kłopoty. Chciał dobrze. Chciał zarobić, ale niestety stracił i w związku z tym na pierwszego dostaniemy tylko dwieście złotych. Jakoś będziemy musieli ten miesiąc przetrwać. Wiśka popatrzyła na męża, popatrzyła na syna i nic nie powiedziała. Staś szybko zjadł obiad, spojrzał na zegarek i doszedł do wniosku, że zdąży jeszcze przed zamknięciem poczty załatwić ważną sprawę. Następnie pobiegł do przystanku tramwaju numer dziesięć, przejechał trzy przystanki i za piętnaście piąta wpadł na pocztę. Szybko wypełnił odcinek wypłaty w książeczce i podszedł do okienka. - Kawaler chce podjąć całe dwieście złotych? - Tak. Przecież wyraźnie napisałem. Urzędniczka przejrzała dokładnie książeczkę, sprawdziła legitymację uczniowską i wypłaciła rządną sumę. Staś wrócił jeszcze przed zmrokiem do domu. Odnalazł mamę w sypialni i wręczył jej pieniądze. - Co to jest? – zapytała mama. - To jest dwieście złotych. Wiesz mamo ja rzeczywiście straciłem, ale nie wszystko, więc te dwieście złotych weź i będzie jak normalnie w każdym miesiącu. Mama go przytuliła i pocałowała. Tak się skończyły pierwsze operacje finansowe Stasia. Po tym niezbyt chwalebnym zakończeniu spraw biznesowych Staś cały swój wolny czas poświęcał hobby fotograficznemu. Po kilku dniach zatelefonował Maciek. - Cześć Stasiu. - Cześć. - Co słuchać u ciebie? - Nic ciekawego. - Stasiu jest nowy interes do zrobienia. - Nie chcę robić interesu. - Nie wygłupiaj się. Naprawdę czysta sprawa. - Być może, ale ja po prostu nie chcę. - A co tak się zraziłeś? - A uważasz, że powinienem być zadowolony? - Pewnie że tak. Ile straciłeś? - Dwieście złotych. - A ile zarobiłeś na tym interesie? - No trochę zarobiłem. - To ja ci powiem ile. Zarobiłeś sześćset pięćdziesiąt złotych. To jeszcze 450 jesteś do przodu i mówisz, że się zraziłeś. - Tak zraziłem się i więcej nie chcę. Tak zakończyła się znajomość z Maćkiem. Teraz, kiedy produkcja alarmów się skończyła Staś miał więcej czasu i dzielił go między naukę własną, udzielanie korepetycji, naukę angielskiego i robienie zdjęć fotograficznych. W szkole uczył się bardzo dobrze z przedmiotów ścisłych. Z innych miał stopnie dostateczne i dobre. Z religii jako jedyny w klasie miał tylko trójkę. Ksiądz katecheta Wąsik był bardzo wymagającym wykładowcą a Stasiowi wykuwanie na pamięć nazw łacińskich wszystkich części szat liturgicznych i tym podobnych pamięciowych kwestii wydawało się po prostu nudne i nie chciał się tego uczyć, ale na koniec roku świadectwo z wyjątkiem tej trójki z religii było całkiem niezłe. Wakacje Staś spędzał z rodzicami i Mareczkiem w Janowie nad stawem. Były tam dwie żaglówki i Staś, gdy tylko wiał wiatr szalał po janowskim stawie. W następnym roku szkolnym Stasiowi zdarzyły się dwie okropne przygody, które pamiętać będzie już do śmierci. Jego kolega Antoś zakochał się w Asi z równoległej klasy B. Początkowo ognista miłość ograniczała się do kilku słów zamienionych w czasie przerwy. Jednak w miarę upływu czasu przyjaźń między Asią i Antosiem nabierała coraz żywszych barw i wreszcie doszło do tego, co stanowi ukoronowanie miłości w rozumieniu każdego szesnastoletniego chłopca. A było to tak. Na dolnym korytarzu mieszczącym się w suterenie stały nie używane plansze do wywieszania ogłoszeń, stojaki ze starymi mapami i tym podobne graty. Asia dostała polecenie wyniesienia tam gablotki z rozbitą szybą. Antoś jej towarzyszył. Kilka tygodni wcześniej był u niej na imieninach i z racji składania życzeń całował się z Asią, ale to było w obecności wielu gości. Asia położyła niesioną przez siebie gablotę, otrzepała ręce z kurzu i odwróciła się do Antosia. Antoś pogłaskał ją po włosach a następnie objął i zaczęli się całować. Jaki diabeł zaprowadził księdza Wąsika do sutereny nikt nie wie. W każdym razie ksiądz katecheta stał o dwa metry od nich w półmroku korytarza. Kiedy para zaczęła się całować podszedł i złapał Antosia za lewe ucho a Asię za prawe ucho. Następnie poprowadził zakochaną parę przez cały dolny korytarz, schody i następnie przez korytarz parteru aż do gabinetu dyrektora. Już samo prowadzenie trzymanej za uszy pary, o której wszyscy wiedzieli, że mają się ku sobie, stanowiło nie lada atrakcję. Ażeby było weselej ksiądz katecheta prowadząc skazańców wypowiadał szereg głośnych słów mających podkreślić jego triumf. Wśród tych słów wypowiadanych tak głośno ażeby wszyscy słyszeli często powtarzał się zwrot „zboczeńcy seksualni”. Wszystko to działo się w trakcie dużej przerwy i księdzu towarzyszyła gromada uczniów zaintrygowanych niecodziennym zjawiskiem. Dyrektor spokojnie wysłuchał raportu księdza katechety na temat zbrodni przeciwko moralności, jakich dopuścili się ci młodzi ludzie i załatwił sprawę krótko: - Teraz wracać do klas a jutro przyjdziecie do szkoły z rodzicami. Kiedy Antoś i Asia opuścili gabinet, dyrektor powiedział do księdza: - Jeśli oni tylko się pocałowali to myślę, że tak wielkie nieszczęście się nie stało. Ksiądz był innego zdania i powiedział: - Od rzemyczka do koniczka panie dyrektorze. Dyrektor czuł respekt przed księdzem katechetą i nie zamierzał mu się zbyt ostro sprzeciwiać. Na drugi dzień u dyrektora stawił się tato Antosia i mama Asi. Tato Antosia był to mistrz stolarski, który w dobrej wierze robił wszystko, aby jego syn skończył szkołę i zapewnił sobie w ten sposób lepsze życie niż to, które było jego udziałem. Kiedy pan dyrektor zreferował sprawę, ojciec Antosia powiedział: - Już ja temu draniowi zerżnę tyłek solidnie a dodatkowo nie pozwolę jeździć na rowerze aż do wakacji. Zapowiedzi te zostały w pełni zrealizowane. Jednak ani solidne rżnięcie tyłka ani nawet zamknięcie roweru w komórce nie stanowiły największego nieszczęścia dla Antosia. Tragedię spowodowała mama Asi. Pani ta przez wiele lat pracowała w charakterze profesora w elitarnym żeńskim liceum imienia Królowej Jadwigi. Obecnie była zatrudniona jako asystentka na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Mama Asi wysłuchała w milczeniu słów pana dyrektora następnie nie przeszkadzała, kiedy tato Antosia zapowiadał surowe sankcje. Gdy jednak pan mistrz stolarski wyszedł z gabinetu mama Asi się odezwała: - Panie dyrektorze. Nie pochwalam postępowania mojej córki. Co prawda z Antosiem znają się od dawna. On był na imieninach Asi u nas i na tych imieninach całowali się. Mimo to takie całowanie w ciemnym korytarzu w suterenie jest niewątpliwie niewłaściwe. Jednak ta ogromna burza, jaką rozpętał ksiądz Wąsik przy akceptacji pana dyrektora jest rzeczą niedopuszczalną. Ja w domu odebrałam jeszcze wczoraj kilka anonimowych telefonów, w których moją córkę wyzywano od prostytutek. - Proszę pani, ja też uważam, że ksiądz katecheta trochę przesadził. - Trochę przesadził? – zapytała mama Asi – O ile wiem pan dyrektor też ma córkę. Gdyby na skutek skandalicznego postępowania członka grona pedagogicznego pańska córka była wyzywana od prostytutek to też by pan powiedział, że trochę przesadzono? - Proszę pani! To nie ja zrobiłem tą cała aferę tylko ksiądz katecheta a po za tym co się stało to się już nie odstanie. - Zgoda nie odstanie się, ale będzie miało dalsze konsekwencje. Moja Asia siedzi w domu i nie chce pójść nie tylko do szkoły, ale w ogóle nie chce wyjść z mieszkania. Czy pan dyrektor zechce spowodować ażeby ksiądz Wąsik przyszedł do mnie do domu i jakoś ją namówił żeby wróciła do szkoły. - Proszę pani to naprawdę przekracza moje możliwości. - Panie dyrektorze. O tym nie musi mnie pan przekonywać. Ja obserwuję tę szkołę od trzech lat i wiem o tym, że pana możliwości tutaj są właściwie żadne. Problem, co teraz zrobić. - A jak pani widzi tą sprawę? - Odczekamy dzień lub dwa. Jeśli potrafię namówić Asię żeby wróciła do szkoły to pół biedy. Jeśli jednak to się nie uda to będę prosiła pana dyrektora o przeniesienie mojej córki do jakiejś najbardziej odległej na terenie Lwowa szkoły z wyraźną adnota- cją że dziecko zostało przeniesione ze względu na niedopuszczalne postępowanie grona pedagogicznego z tą uczennicą. - Proszę pani! Na prawdę obawiam się, że nie będę mógł takiego pisma wystosować. Mama Asi wstała. - No cóż, jeśli pan dyrektor nie będzie mógł wystosować takiego pisma to wystąpię z odpowiednią prośbą do kuratorium. - Proszę pani! Proszę tego nie robić a ja ze swej strony osobiście porozmawiam z pani córką i tu na miejscu zrobię wszystko co w mojej mocy, aby ułatwić jej powrót do szkoły. Mimo tych zapewnień mama Asi zabrała córkę ze szkoły i przeniosła ją do innej szkoły znajdującej się hen daleko aż na Podzamczu. I na tym polegało nieszczęście Antosia. Antek dzięki tym zajściom uzyskał wielki mir wśród chłopców swojej klasy. Gdy tylko wrócił z gabinetu dyrektora koledzy otoczyli go kółkiem. - No opowiedz jak tam było? - Solidnie ją przerżnąłeś? - Nie wygłupiaj się tylko żeśmy się pocałowali. - Nie pieprz głupot. Gdybyś jej nie wyrypał to ksiądz nie krzyczałby na całą szkołę „zboczeńcy seksualni”. Antoś był niepocieszony. Próbował kontynuować znajomość z Asią. Kiedy jednak mama Asi powiedziała, że tego sobie nie życzy wpadł w rozpacz. Wracając ze szkoły użalał się przed Stasiem. - I pomyśl. Z powodu takiej świni, takiego kurwiarza straciłem Asię. - Dlaczego kurwiarza? - zapytał Staś. - Pamiętasz tego Wieśka Stelmacha, który czasami pomaga ojcu w stolarni? - Pamiętam no i co? - On mieszka po sąsiedzku z tym naszym pieprzonym Wąsikiem i może ci opowiedzieć. Zresztą ja sam widziałem. - Co widziałeś? - Widziałem jak nasz księżulo, taki strasznie moralny, sprowadza sobie nieletnie kurwy, całuje się z nimi publicznie to znaczy na dworze a potem bierze do siebie czasami na całą noc. - Poważnie ty to mówisz? - Jak najpoważniej. - I ty to sam widziałeś? - Widziałem. Wiem nawet, że ta dziwka nazywa się Danka i często ksiądz bierze ją do siebie w sobotę a wypuszcza dopiero w niedzielę po południu. Staś był zbulwersowany tymi informacjami. Dłuższą chwilę szli w milczeniu. W końcu Antek znowu się odezwał. - Można by nieźle temu pieprzonemu „świętoszkowi” dołożyć, ale na to potrzeba i pieniędzy i jeszcze innych rzeczy. Staś zainteresował się. - W jaki sposób chcesz mu dołożyć? - Ja to nie bardzo mogę ale gdybyśmy tak obaj... - Mów po ludzku. - Ty masz przecież aparat fotograficzny z tym takim... co działa jak luneta. - Tak, z teleobiektywem. - No właśnie. Można by księdzu zrobić ładne zdjęcia a później posłać do biskupa. - Jeśli on tą Dankę pieprzy w domu to żaden teleobiektyw nie poradzi. - Tą Dankę w domu, ale przecież można za parę złotych załatwić jakąś inną Dankę. - Gadaj po ludzku. - ...która z księdzem zrobi co zechce a ty sfotografujesz. Ale ja nie śmierdzę nawet pięciogroszówką. Staś zrozumiał i analizował tą sprawę. Jeśli ten ksiądz rzeczywiście sam postępuje niemoralnie a uczniom robi taki szum o jednego całusa, to warto mu zrobić nawet największe świństwo. Przecież w Piśmie powiedziane jest „Oko za oko, ząb za ząb”. Po przemyśleniu sprawy Staś powiedział głośno: - Dobra, „Oko za oko, ząb za ząb”. - Tak to jest słuszna zasada ale widzisz „Oko za oko, ząb za ząb”, ale dupa za pieniądze a ja pieniędzy nie mam. Staś poklepał Antka po ramieniu. - Nie bój nic. Ja sfinansuję. Na Zamarstynowie przy ulicy Balonowej 4 w małym parterowym domku mieszkał Józef Ćwiek. Pan Józef był sierżantem w legionach i w roku 1918 stracił dłoń. Obecnie żył z kombatanckiej renty oraz z handlu rzodkiewką. Zamiast lewej dłoni miał drewnianą protezę. Na całym Zamarstynowie wszyscy się bali pana Józefa, ponieważ już kilku ludziom w trakcie bójki tymi drewnianymi palcami powybijał oczy. Człowiek ten nie cierpiał, gdy kogoś słabego krzywdzono a szczególnie w szał wprawiało go, gdy jakiś źle wychowany człowiek krzywdził dziewczyny. Głównie jego dziewczyny. Pan Józef przydzielał tym dziewczynom konkretne miejsca na całym Zamarstynowie i zapewniał im stu procentową nietykalność. Dziewczęta były tak wdzięczne panu Józefowi, że codziennie rano przynosiły mu połowę utargu. Aby nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że pan Józef czerpie dochody z prostytucji dziewczyny po prostu kupowały u niego rzodkiewkę. Jedna rzodkiewka kosztowała dziesięć złotych. Właśnie do domku pana Ćwieka weszło dwóch uczniów w gimnazjalnych mundurkach. - Dzień dobry panie Józefie – powiedział Antoś. - Dzień dobry - odpowiedział pan Józef. - Mamy do pana wielką prośbę. - Jaką? - Potrzebna nam dziewczyna. - Zwariowaliście. Chcecie z mojego domu burdel robić. - Nie panie Józefie. Pan pozwoli, że wyjaśnimy sprawę. Nam potrzeba młodej bardzo ładnej dziewczyny, ale takiej, która kulturalnie się zachowuje, nie mówi co drugie słowo „kurwa mać” i potrafi poderwać księdza. Gospodarz w lot zrozumiał i zaczął się mocno zastanawiać dłubiąc zapałką w uchu. Po chwili powiedział: - Tu na Zamarstyńcu takiej nie mam, ale mogę załatwić. - W takim razie bardzo byśmy prosili żeby pan załatwił. - Załatwi się, ale będzie to kosztowało „dziadka” Staś wyjął z kieszeni dziesięciozłotową monetę z podobizną marszałka Piłsudskiego i położył ją na stole. - W porządku jutro będziecie ją mieli. Gdzie ma się zgłosić. - Niech przyjdzie o czwartej po południu na pętlę dziesiątki . - W porządku. Przyjaciele pożegnali pana Józefa i wyszli na ulicę. - Antoś jak ty to chcesz zorganizować. - Nic się nie bój. Ty tylko załatwiasz forsę no i robotę fotograficzną. Reszta nie twoja broszka. Na drugi dzień na ostatnim przystanku dziesiątki punktualnie o czwartej zgłosiła się dziewczyna. Byłą zgrabna i miała twarz nieprzeciętnej urody. - Przysłał mnie tu Kikut. – powiedziała – Czy to wy macie tą robotę? - Tak my. - No to gadajcie, o co biega z tym księdzem? Antoś zaczął wyjaśniać. - Mamy takiego księdza, który często w sobotę jeździ do Brzuchowic do swojej siostry i tam spędza sobotę i noc z soboty na niedzielę. Rano wraca do Lwowa. Chodzi o to... – tu Antoś się zaciął, bo nie wiedział czy mówić do niej „pani” czy „per ty”. - Na imię mam Marlena. - No, więc chodzi oto żebyś się skumała z tym księdzem i żebyś tą robotę z nim robiła w ogrodzie w Brzuchowicach a nie w domu. - I co wam z tego przyjdzie. - Po pierwsze to nasza sprawa nie twoja, a po drugie zrobimy wam fajne zdjęcia. Byle by to było na dworze. - Myślę, że to nie będzie łatwe. - No cóż, Kikut mówił, że przyśle odpowiednią dziewczynę, ale jeśli tak to trudno. Cześć. - Chwileczkę, co ty taki szybki jesteś. Po prostu muszę się zastanowić jak to zrobić. Czy wy znacie tą jego siostrę? - Osobiście jej nie znamy. Ale możemy ci podąć dokładny adres. Marlena wyjęła notes i zanotowała. - Jak mam was zawiadomić? Staś podał jej numer telefonu do siebie. Zanotowała. - A teraz, co ja z tego będę miała? - Jeśli będziecie się pieprzyli na dworze i w słońcu to dostaniesz dwadzieścia złotych. - A jeśli w cieniu? - Jeśli w cieniu to piętnaście. - A jaka wam różnica? - Chodzi o to, aby dobrze wyszły zdjęcia. - Rozumiem. No, ale chyba jakiś zadatek mi się należy. - Wypłata po robocie. - Dobra, ale przecież będę musiała jeździć do tych Brzuchowic. Dajcie przynajmniej żaglówkę. Staś wyciągnął monetę dwuzłotową z Darem Pomorza na rewersie. - Dobra. Postaram się załatwić. Pani Alicja Wąsik była właścicielką sporego drewnianego domu, który stał po środku olbrzymiego pięknie utrzymanego ogrodu, a ponieważ dom ten znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie wilii inżyniera Zaremby, więc od czasu procesu Gorgonowej pani Alicja miał mnóstwo chętnych, którzy ze względów snobistycznych chcieli spędzić wakacje w pobliżu miejsca tragedii. Właścicielka tak atrakcyjnie położonego domu miała jedną wielką pasję życiową. Tym hobby był ogród a głównie hodowla róż. Właśnie była zajęta przycinaniem sekatorem różanych krzewów, kiedy ktoś zaczął tłuc pięścią w blaszaną furtkę. Przed furtką stała zgrabna, piękna dziewczyna o długich kręconych włosach. - Bardzo przepraszam, że odrywam panią od pracy, ale to z powodu tych przecudnych róż. Ja też mam ogród przy domu, co prawda mały, bo mieszkamy we Lwowie, ale tak pięknych róż nigdy nie widziałam. W trakcie tej przemowy furtka została otwarta a dziewczyna zaproszona do ogrodu. Pani Alicja była uszczęśliwiona możliwością zaprezentowania swej różanej kolekcji. Z najdrobniejszymi szczegółami informowała o każdym krzewie. Kiedy na chwilkę przestała mówić dziewczyna dorwała się do głosu. - Ja bardzo przepraszam za mój nietakt. Tak byłam zaszokowana widokiem tych róż, że zapomniałam się przedstawić. Nazywam się Marlena Wąsik. - Wąsik? Ja też nazywam się Wąsik. To może jesteśmy kuzynami? - Bardzo możliwe. W ciągu następnej godziny kuzynki zaprzyjaźniły się tak jakby się znały już od dziesięciu lat. W pewnym momencie Marlena powiedziała: - Niestety muszę już wracać do Lwowa, ale gdyby pani pozwoliła to przyjechałabym tu w sobotę, bo to jest jedyny mój wolny dzień, żeby jeszcze popatrzeć i porozmawiać o tych kwiatach. - Serdecznie panią zapraszam – powiedziała pani Alicja. Pożegnały się i Marlena wróciła do Lwowa. Następnego dnia, a był to czwartek chłopcy zostali zawiadomieni o sukcesie odniesionym w Brzuchowicach. Oczywiście wpadli w euforię i teraz już byli pewni, że w sobotę wszystko się uda. Marlena była rzeczywiście inteligentną dziewczyną. Rozumiała doskonale o co chodzi i robiła wszystko, co w jej mocy ażeby wykonać powierzone jej zadanie. Ksiądz był wyraźnie pod jej urokiem, ale był równocześnie zbyt rozsądnym człowiekiem, aby dobierać się do dziewczyny w ogrodzie. Marlena widząc, że wszelkie jej wysiłki nie dają pożądanych rezultatów postanowiła przejąć inicjatywę. W wyniku tego kilkakrotnie pocałowała księdza mimo, iż on jej wcale nie prowokował. Pani Alicja wyniosła do ogrodu dzbanek z lemoniadą i postawiła go razem ze szklankami na stole pod rozłożystą lipą. Marlena z księdzem usiadła przy stole. Oboje pili lemoniadę i tu znowu aktyw- ność dziewczyny umożliwiła zrobienie następnych zdjęć. Obróbka negatywu a następnie robienie odbitek zajęło trzy dni. We środę wszystko było gotowe. Jednak względy ostrożności nakazywały zaczekać do soboty. W szkole zajęcia lekcyjne kończyły się o pół do trzeciej, ale popołudniu i wieczorem od- bywały się różne nadobowiązkowe imprezy takie jak zebrania kółek zainteresowań, zbiórki harcerskie, sesje samorządu uczniowskiego i tym podobne zajęcia. W niedzielę w godzinach przedpołudniowych w sali gimnastycznej odbywały się międzyszkolne mecze koszykówki lub siatkówki. W godzinach popołudniowych w tej samej sali rozstawiano stoły do ping-ponga, czyli tenisa stołowego i chętni grali do późnych godzin wieczornych. Właśnie ten fakt postanowił wykorzystać Antek. W piątek mama Stasia miała poważne zmartwienie. Jej starszy syn, który nigdy się nie przeziębiał zaczął kaszlać. W sobotę rano kaszel się jeszcze nasilił. Mama przyniosła termometr. Staś zmierzył temperaturę i okazało się, że ma 38°C a więc postanowiono, że nie pójdzie do szkoły. W niedzielę Staś czuł się już lepiej, ale dla pewności z łóżka nie wstawał i z domu nie wychodził. W niedzielne popołudnie Antoś grał w szkole w ping- ponga. Kilkakrotnie wychodził z sali gimnastycznej do toalety i za każdym razem odwiedzał kolejne sale szkolne i wkładał pod pulpity zdjęcia fotograficzne. W poniedziałek w szkole rozpętała się prawdziwa burza. Naprzód zdjęcia krążyły wśród uczniów, ale bardzo szybko trafiły do rąk grona pedagogicznego. Na dużej przerwie zorganizowano apel nadzwyczajny dla wszystkich klas. Przemawiał pan dyrektor. Dyrektor lubił długo ględzić. Tym razem jednak mowa była krótka. - Jak już wszyscy wiecie ktoś rozrzucił w szkole zdjęcia szkalujące naszego księdza katechetę. Jest to przestępstwo karalne i sprawą zajmie się policja a ten, kto to zrobił wyleci ze szkoły. Ja chciałem tylko wam powiedzieć, że te zdjęcia stanowią fotomontaż, to znaczy sprytne połączenie dwóch różnych zdjęć i w tym właśnie tkwi perfidia postępowania tego, kto to zrobił. Zapewniam was, że dołożymy wszelkich starań ażeby zdemaskować tego szubrawca. Przerwa zostanie przedłużona o czas trwania tego apelu. Jesteście wolni. Apel skończony. Chyba nigdy dotychczas Staś nie słuchał z takim zainteresowaniem słów pana dyrektora. Przecież w wyniku takiej kompromitacji każdy inny profesor nie będący księdzem natychmiast wyleciałby z pracy. Jakże silna musi być pozycja księdza, jeśli pan dyrektor broni go i to jeszcze przy użyciu tak prymitywnego kłamstwa. Zanim po ostatnich słowach dyrektora uczniowie zaczęli się rozchodzić Staś wskoczył na mównicę. - Koleżanki i koledzy. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci świństwem, jakie ktoś zrobił naszemu księdzu katechecie. Jak wiecie ja rozumiem się na fotografii Sam robię zdjęcia i zapewniam was, że wiem w jaki sposób najprościej można wykazać, że to jest fotomontaż a następnie zidentyfikować tego, kto to świństwo księdzu zrobił. Po prostu trzeba odnaleźć tą dziewczynę, która jest na zdjęciach a dalej sprawa już będzie bardzo łatwa i my musimy tego dokonać. Dyrektor, który już właśnie opuszczał salę słysząc słowa Stasia szybko podbiegł do mównicy i nieomalże zepchnął Stasia. Chciał coś powiedzieć, ale wrzask był taki, że przez długą chwilę musiał uspokajać uczniów. Wreszcie zapanowała cisza i dyrektor przemówił po raz drugi. - Moi kochani. Doceniam dobre chęci Tarłowskiego ale to jest sprawa policji i wy się w to nie mieszajcie. I na tym apel się skończył. W ciągu następnej lekcji Staś został wezwany do dyrektora. Gdy wszedł do gabinetu dyrektor siedział i bębnił ołówkiem o blat biurka, co u niego oznaczało najwyższe zdenerwowanie. Staś chwilę stał a następnie odchrząknął, aby zwrócić na siebie uwagę. Dyrektor jednak dalej bębnił ołówkiem o biurko. - Panie dyrektorze pan kazał mi przyjść. Dyrektor wreszcie spojrzał na Stasia. - Tak, posłuchaj. Ty jesteś jeszcze uczniem, ale nie dawno chłopcy w twoim wieku ginęli na froncie. Jesteś już mężczyzną i chcę z tobą porozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną. - Tak jest panie dyrektorze. - Otóż bardzo cię proszę, to znaczy nakazuję ci żebyś w żaden sposób nie usiłował odszukać tej dziewczyny. To nie jest twoja sprawa. Zapewniam cię, że policja zrobi to o wiele lepiej i w ogóle nie zajmuj się tą sprawą z księdzem. Staś milczał. - Czy ty nie słyszysz, co się do ciebie mówi? - Oczywiście słyszę panie dyrektorze, ale się zastanawiam. - Tu nie ma nic do zastanawiania. - Panie dyrektorze mnie na prawdę jest bardzo żal księdza i chyba jednak będziemy musieli się zająć odnalezieniem tej dziewczyny. Zresztą nie będzie to trudne. - Co? Dlaczego nie będzie trudne? - Ktoś mi mówił, że to jest znana we Lwowie prostytutka. - Kto ci mówił? Gdzie? Kiedy? - Przed chwilą na apelu. Któryś z kolegów to mówił, ale nie pamiętam, który. Dyrektor dłuższą chwilę wpatrywał się w Stasia. W końcu powiedział: - Wracaj do klasy. Od tego dnia ksiądz Wąsik już się w szkole nie pojawił. Dyrektor zaś po rozmowie ze Stasiem zatelefonował do ojca. - Panie naczelniku jest ważna sprawa. Gdyby pan mógł wpaść do szkoły to byśmy ją omówili. - Czy Stasiowi się coś stało? - Nic się nie stało, ale sprawa jest ważna. - Dobrze zaraz przyjadę. Po pół godziny tato Stasia siedział w gabinecie dyrektora. - Panie naczelniku. W naszej szkole zdarzyła się rzecz dosyć kłopotliwa. Ktoś rozrzucił zdjęcia kompromitujące naszego księdza katechetę. Ksiądz Wąsik jest osobą powszechnie znaną i szanowaną. Oprócz tego, że wykłada religię w naszej szkole pra- cuje także jako wykładowca na teologii i jest w bliskich stosunkach z biskupem ordynariuszem. Ja nie wiem, kto to zrobił i szczerze mówiąc nie chcę wiedzieć. Stasia zupełnie nie podejrzewam, ponieważ był on nieobecny w szkole, bo jak obaj wiemy chorował. Rzecz w tym, że ci nasi uczniowie są często bardzo dziecinni. Chłopcy, w tym także pański syn są oburzeni tym, co się stało i Staś postanowił odszukać tą dziewczynę, która występuje na tych kompromitujących zdjęciach. Panie naczelniku, nie muszę tłumaczyć, że byłoby to ze wszech miar niecelowe dla sprawy a dla Stasia po prostu niebezpieczne. - Tak jest panie dyrektorze. - Świetnie, że się zgadzamy. Chciałem pana prosić, aby pan wpłynął na syna i żeby on przestał się w ogóle tą sprawą interesować. - Na pewno to załatwię. Czy jeszcze jest jakaś sprawa? - Nie. To wszystko. - W takim razie moje uszanowanie. - Moje uszanowanie dla pana naczelnika. Tato Stasia wyszedł. Ze szkoły poszedł prosto do domu i czekał na powrót syna. Gdy Staś wbiegł do przedpokoju, ojciec otworzył drzwi od jadalni i zawołał go. Staś wszedł do pokoju i od razu po minie ojca zorientował się, że ojciec już wie. - Siadaj, musimy porozmawiać. Byłem u was w szkole. Dyrektor mówił mi o tej aferze z księdzem. Nie dawno narobiłeś kłopotu z tymi alarmami. Nie chcę omawiać szczegółów. Powiem krótko: musisz natychmiast przestać się interesować tą sprawą. - Tatusiu niepotrzebnie przypominasz mi o tych nieszczęsnych alarmach. Jeśli twierdzisz, że nie powinienem się mieszać w sprawę skompromitowania księdza to na pewno nie będę się tym interesował. Jedynie szkoda mi, że nie mogę naszemu księdzu pomóc. Na tym rozmowa się skończyła. W kilka dni później Staś czekał na Antosia przed stolarnią. Po chwili Antoś wyszedł. - Wiesz stary, nie możemy jeszcze iść na basen, bo mama kazała mi załatwić jedną sprawę. - Jaką sprawę? - Wiesz, ten Władek Stelmach, co czasem pomaga ojcu, to jest złota rączka do wszystkiego. Jak mama się dowiedziała, że on umie ostrzyć noże do hebli to zaraz obdarzyła go wszystkimi nożami kuchennymi. To było dwa dni temu i on tych noży nie przyniósł a mamie są ciągle potrzebne. Musimy skoczyć do niego i przynieść noże. Wtenczas już możemy lecieć na basen. Władka w domu nie zastali. Wyszedł na zakupy. Miał wrócić za chwilę. Antoś poszedł w głąb sadu i zrywał owoce. Staś podszedł do żywopłotu oddzielającego posesję Stelmachów od domu, w którym mieszkał ksiądz Wąsik. Na schodkach domu siedziała stara kobieta i głośno płakała. - Oj szczo tera budy. Oj bidny ksiądz. Oj bidny, bidny i szczo budy s Danusio. To ostatnie zdanie zaintrygowało Stasia. Przelazł przez żywopłot i podszedł do lamentującej kobiety. Początkowo w ogóle nie mógł się z nią dogadać. Kiedy jednak dał jej złotówkę kobiecina prawie czystą polszczyzną wyjaśniła sprawę. Z jej relacji, ciągle przerywanej płaczem wynikało, że ksiądz Wąsik otrzymał przeniesienie do jakiejś małej wioski aż za Jaworowem. To oczywiście było jednoznaczne z utratą pracy w szkole oraz drugiej pracy w uniwersytecie. - I szczo tera budy s Danusiu. - A kto to jest ta Danusia? Zapłakana służąca księdza rezolutnie wyjaśniła szczo Danusia to Danusia. Staś musiał zaczekać aż kobiecina się wypłakała, trochę się uspokoiła i zaczęła rozsądnie opowiadać. Z tej opowieści wynikało, że Danusia jest zupełną sierotą. Jej mama zmarła na gruźlicę jeszcze w czasie wojny światowej. Ojciec był podoficerem w pułku Jazłowieckim i zginął w 1920 roku na wojnie. Ten podoficer to był rodzony brat księdza Wąsika. Ksiądz kocha Danusię jak własną córkę i opłaca za nią pensjonat dla dobrze urodzonych panien w Hodorowie i tam Danusia chodzi do szkoły średniej. A teraz nie będzie pieniędzy i Danusia nie będzie mogła się dalej uczyć. Staś był po prostu załamany. Nie wrócił na posesją Stelmachów do Antosia tylko poszedł piechotą do domu. Oczywiście w dalszym ciągu był przekonany, że ksiądz zrobił wielkie świństwo Asi i Antosiowi, ale oni odpłacili księdzu w sposób bardzo krzywdzący dziewczynę, która nic tutaj nie zawiniła. Stasiowi łzy zakręciły się w oczach. Szedł ulicą i nie widział co się wokół niego dzieje. Powtarzał tylko półgłosem: „a to skurwysyn”. Słowa te były adresowane do Antosia jako sprawcy nieszczęścia tej nieznanej mu Danusi. O tym, że bez jego pieniędzy i bezpośredniego udziału w robieniu zdjęć cała afera byłaby niemożliwa Staś nie myślał w ogóle. Kiedy przeszła mu trochę złość na Antosia zaczął się zastanawiać, w jaki sposób można by pomóc Danusi. Myślał o tym aż do wieczora. Także na drugi dzień trochę się nad tym zastanawiał. W następnych dniach już mniej myślał o Danusi. Dalsze losy tej dziewczyny, o czym Staś nie wiedział, były następujące: Z pensjonatu dla dobrze urodzonych panien rzeczywiście trzeba było zrezygnować, ale stryj ksiądz pracując na dwóch etatach zebrał sporo pieniędzy, za które wynajął dla Danusi we Lwowie mały pokoik na poddaszu. Tam w lecie było gorąco a w zimie bardzo zimno. Jednak Danusia była zadowolona, bo dalej mogła chodzić do szkoły, co prawda państwowej. Bardzo dobrze się uczyła. Udzielała się także w Harcerstwie. Maturę z wyróżnieniem zdała w 1938 roku. Jej marzeniem było studiowanie na wydziale historii i geografii ale na to potrzebne były pieniądze. Danusia nauczyła się jeszcze w szkole średniej biegłego pisania na maszynie i stenografii. Ciotka mieszkająca w Warszawie załatwiła jej tam pracę sekretarki i Danusia pracowała, a w godzinach popołudniowych prowadziła drużynę harcerską w pobliskiej szkole podstawowej. Gdy we wrześniu 1939 roku wybuchła wojna dostała rozkaz z chorągwi, aby założyć punkt żywnościowy dla wojsk przemieszczających się przez Warszawę oraz dla uchodźców. Kuchnia tego punktu mieściła się w suterenie szpitala. Piątego września niespodziewanie nadleciały niemieckie samoloty. Bomba upadła na podwórze przed budynkiem szpitalnym. Wyrwane podmuchem okna wpadły do sutereny a wywracające się kotły oblały Danusię swoją wrzącą zawartością. Gdy przyniesiono dziewczynę do szpitala lekarz ją obejrzał i powiedział: - Tylko morfina. Sanitariusz zapytał: - Nie będziemy jej ratować? - Nie ma jak ratować. Sto procent skóry poparzonej. Poparzenia drugiego stopnia. Po dwóch dniach Danusia zmarła i została pochowana w zbiorowej mogile na warszawskim Bródnie. Następna przygoda, która miała miejsce też w klasie maturalnej mogła się skończyć tragicznie. Staś nie był kinomanem. Wolał realną rzeczywistość od kinowej fikcji. Jednak od czasu do czasu do kina chodził. Właśnie grano wielce okrzyczany film „Indyjski Grobowiec”. Staś poszedł do kina i tam ujrzał cudowne zjawisko. Miało ono kruczoczarne, naturalnie falowane włosy aż do ramion. Oczy leciutko skośne, piękne długie rzęsy a nad oczami czarne brwi o klasycznym kształcie. Zjawisko to znajdowało się w tym samym rzędzie, co Staś po drugiej stronie środkowego przejścia. Seans filmowy był niezwykle męczący i pod koniec filmu Stasia strasznie bolał kark, ponieważ ciągle miał głowę odwróconą w prawo bojąc się, że jeśli spojrzy na ekran to cudowne zjawisko zniknie. Kiedy wreszcie seans filmowy się skończył i na widowni zapłonęły światła a ludzie zaczęli wstawać i wychodzić Staś miał możność stwierdzić, że obserwowane zjawisko ma swój dalszy ciąg w postaci średniej wielkości sterczącego biustu, zgrabnej figury i niezwykle zgrabnych nóg. Niestety obserwowane zjawisko miało dalszą, niezbyt mile widzianą przez Stasia kontynuację w postaci chłopaka trochę niższego od pięknej dziewczyny, który jej towarzyszył. Staś szedł krok w krok za tą parą i w ten sposób dowiedział się gdzie dziewczyna mieszka. Na drugi dzień po lekcjach wszedł do bramy, w której znikła piękna dziewczyna. Wyszedł na podwórze. Stróż ubrany w szary ferszalunek właśnie to podwórze zamiatał. - Co kawaler uważa? – zapytał. Kiedy zobaczył w ręku Stasia złotówkę od razu zdjął czapkę i ukłonił się. Po chwili Staś już wiedział, że dziewczyna mieszka na poddaszu z matką i chodzi do gimnazjum przy ulicy Marii Konopnickiej. Benek Szwarc o dwa lata starszy od Stasia bratanek wspólnika ojca, rok wcześniej ukończył to gimnazjum. Staś powędrował do Benka. Nie zastał go, ale jego mama po- wiedziała, że lada chwila wróci, więc Staś czekał. - Cześć Staś. - Cześć. - A co to się stało żeś zawitał w moje progi. Masz do mnie interes? - Y–jo – odpowiedział Staś. - O co biega? - Zobaczyłem wczoraj w kinie niezłą szprychę. Nazywa się Aleksandra Siewieruk i chodzi do Konopnickiej. - A do której klasy? - Tego nie wiem, ale myślę, że jest w moim wieku. - Znasz Zdzicha Hrynia. - Nie. - On chodzi do klasy maturalnej u Konopnickiej a mieszka na Kleparowie. Powinien znać tą flamę. Mogę cię z nim spiknąć. - To może umówmy się na jutro. - Na jutro nie. Jutro wyjeżdżam. - Dokąd zasuwasz? - Gdzieś daleko. Coraz głośniej ludzie mówią, że będzie wojna a ja na bohatera się nie urodziłem. - No to jedźmy dzisiaj. No i pojechali. Na Kleparowie Benek zaprowadził Stasia do drewnianego domu, który stał w wielkim, mocno zaniedbanym i zapuszczonym ogrodzie. Tutaj ojciec Zdzicha prowadził spore gospodarstwo ogrodnicze, ale dwa lata wcześniej przestał produkować mar- chewki i zajął się handlem samochodami. Zdzicho siedział przed domem na ziemi i naprawiał rower. - Część Zdzicho! - Cześć. - To jest mój kolega Staś i ma do ciebie sprawę. - To jakiś nieobyty ten Staś. – powiedział Zdzisio nie podnosząc na nich w ogóle oczu. - Dlaczego nieobyty? - No jak to? Ma sprawę i przychodzi bez wódki. - Może być i wódka. – powiedział Staś – Jeśli zechcesz mi pomóc. - A o co ci biega. - Czy znasz taką babę, która nazywa się Aleksandra Siewieruk? – zapytał Staś. Cała rozmowa toczyła się po polsku. - A! Ołenu ty uwydył. – powiedział Hryń, ale zaraz przeszedł na polski. - Wiesz dobrze się składa. Moi starzy wyjechali na parę dni. Pojutrze w sobotę urządzamy tu w szklarni bal. Przynieś litr kartofli w płynie, ja ją zaproszę i wszystko będzie jak trza. Staś nie mógł doczekać się soboty. Zawczasu kupił dwie butelki „Wyborowej” z białą główką. W sobotę wieczorem pojechał tramwajem na Kleparów. Później trzeba było jeszcze spory kawałek dojść piechotą. Zapadał letni zmrok. Parterowy, drewniany dom Hryniów otoczony krzewami bzu wyższymi od domu wyglądał tajemniczo. Dokoła panowała cisza. Staś podszedł do drzwi i zapukał. Cisza. Spróbował wejść, ale drzwi były zamknięte. Stał w ogrodzie i zastanawiał się czy aby nie pomylił dnia, lub godziny. Nagle zobaczył obok siebie Zdzicha, który bezszelestnie podszedł. - Serwus! - Serwus! - Przyniosłeś „ułatwiacza”? - Co takiego? – spytał Staś. - No, czy przyniosłeś coś do picia? - Tak mam. - No to chodź. Zdzicho poprowadził Stasia między wysokimi krzewami, których gałęzie schodziły się nad głowami idących. Za domem ciągnął się jeszcze bardziej zaniedbany i zarośnięty ogród. Wśród dzikich krzewów samosiejek i bzu Zdzicho musiał Stasia pro-wadzić za rękę. Po kilkunastu metrach doszli do starej szklarni. Wnętrze szklarni było oświetlone świeczkami. Znajdowało się tam już kilku młodych ludzi, inni dopiero nadchodzili. Po kilkunastu minutach w szklarni zebrało się około dwudziestu osób. Większość stanowili Ukraińcy. Było dwóch czy trzech Polaków i jeden Żyd. Ten Żyd stał i grał bardzo cichutko na skrzypcach. Rozmowy prowadzone były przyciszonymi głosami. Rozmawia-no po ukraińsku, czyli po rusku jak wtenczas się mówiło we Lwowie. Kiedy ostatni zaproszeni weszli do szklarni Zdzicho Hryń zapalił większą ilość świeczek i dwie naftowe lampy. Dopiero teraz Staś zobaczył Ołenę która razem z tym chłopcem z kina siedziała na skrzynce po jabłkach oparta plecami o beczkę. Po zapaleniu lamp Zdzicho stanął w środku szklarni i przemówił: - Miłyji chłopci i diłczyny. Dzięki hojności wielu z was mamy całe morze wódki, ale nie możemy spędzać czasu jedynie na pijaństwie. Pokarm duchowy do tej wódki czerpać będziecie z twórczości artystycznej naszej teatralnej trupy. A teraz mocnych chłopów poproszę o pomoc w zbudowaniu sceny. Scena została zbudowana z dwóch murarskich kobyłek i starych desek służących poprzednio jako boki inspektów. Gdy scena była już gotowa Zdzich polecił rozlanie wódki do kieliszków. Następnie jego siostra Nastka wygłosiła toast: - Oby nam się dobrze działo. Oby chłopom zawsze stało a nam babom wciąż się chciało. Po wypiciu, na scenę wdrapał się Zdzicho i zapowiedział recytację romantycznej ballady. Teraz na scenę wlazł wykonawca, szarmancko ukłonił się i zaczął recytować: Peryd swoiju pałatyju sydił car Bałabuch A s nim ciła hromada takoszcz wydyty szczoś je rada i babił ciłyj krug. Car tupnuł nohoju, kiwnuł rukoju i witwyryły sia dwery wit chliwa, a tu łeł s szyrokom pyskom, s hroźnym na oczach połyskom perywyrnułsia meży perybużenyje hłopy. Car snowu rukoju znak daje a tu s druchiho hliwa wybihajet sobaka newideme de hołowa a de sraka. A carycia rukawyciu snymajet i Hrycia sego kłykajet. Każesz Hryciu szczo me lubisz aś toho ne dowył. Dywysia moja rukawicia upała meży psa i lwa. Idy prynysy Ja twoja i to łyczko jak pampuch. Hryć dał susa czeryz płoty meży psa i lwa stanuł kostomachu meży oczy powałył ich obydwóch. Rukawyciu hapnuł w ruki jakby ne znał żadnoj muki i Caryci złożył u nych. A Carycia mij myłenkij czyś sia znużył? A Hryć mołczyt’ kak sraka aż zażuryłsia sam car Bałabuch. A on jejo: Syruju ja tobi i twoju matieri połnyj rańtuch. Majesz tu rukawyciu i pociłuj mene w huzyciu Piękna poezja Schillera wprowadziła miły, romantyczny nastrój więc znowu wypito. Na podium wdrapał się dyrektor trupy teatralnej Zdzicho Hryń i powiadomił szanowną widownię że trupa ma poważne kłopoty personalne a mianowicie w jej skład wchodzą wyłącznie mężczyźni i nie ma kim obsadzać ról kobiecych. W związku z tym odbędzie się nabór kandydatek na aktorki. Wiadomo, że przy tej ceremonii dziewczyny muszą pokazać nogi aż do majtek. Kolejno przymusowe ochotniczki wchodziły na scenę a bardziej oporne były tam wnoszone i musiały demonstrować nogi. Kiedy przyszła kolej na Ołenę dziewczyna spojrzała dumnie i zimno spod długich rzęs i powiedziała spokojnie: - Idy ty w kibieni matier I nikt nie próbował jej zmuszać do pokazania nóg. W miarę upływającego czasu i wypijania kolejnych porcji „ułatwiacza” pary opuszczały szklarnię i wychodziły znikając w ciemnościach między wysokimi krzewami ogrodu. Staś starał się zająć miejsce jak najbliżej Ołeny. Teraz, kiedy w szklarni zrobiło się pustawo Staś zebrał całą swoją odwagę i powiedział do dziewczyny: - Ołena ja dumaju szczo my możem wyjty na dwer. Ołena spojrzała na Stasia tak zimnym wzrokiem, że gdyby był mniej zahartowany to by się przeziębił i powiedziała: - A ja dumała szczo my ne znakomy – i odwróciła się od Stasia. Staś zrobił się czerwony jak burak, czego nikt nie widział, bo było prawie ciemno. Ołena po chwili wyszła. Staś wypił jeszcze kieliszek wódki, mimo że nie lubił tego trunku i poszedł do domu. Przez następne dni zarówno na lekcjach jak i w domu wieczorami marzył. Przedmiotem marzeń były najrozmaitsze sposoby odegrania się na Oli. Wymyślał w ramach tych marzeń sto sposobów pognębienia tej dumnej dziewczyny. Jak wiadomo marzenia rzadko się spełniają. Ale wiadomo także, że każda reguła ma wyjątki i właśnie taki wyjątek nastąpił. W czasie dużej przerwy jakiś smarkacz wręczył Stasiowi kartkę. Na kartce było napisane: „Stasiu przyjdziemy do ciebie wieczorem” – Zdzicho. Ta liczba mnoga zastanowiła Stasia, ale nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że Zdzicho przyprowadzi do niego do domu Olę. Nie mógł doczekać się wieczora. W końcu o szóstej po południu ktoś zadzwonił do drzwi. Kamila otworzyła i w moment później weszła do pokoju Stasia. - Jacyś młodzi państwo do panicza. - Niech wejdą. Staś otworzył szeroko oczy i nie wiedział czy to sen czy jawa. Do pokoju weszła Ola a za nią Zdzicho Hryń. - Dzień dobry – powiedziała Ola czystą polszczyzną – Po pierwsze chciałam kolegę przeprosić za to, że może niegrzecznie się zachowałam tam w szklarni, ale doskonale wiem, po co chłopcy z tymi dziewczętami wychodzili. A ja tego po prostu nie robię. - Ależ głupstwo - powiedział Staś - W ogóle nie uważam, że było coś nie w porządku. - Kolego powiem od razu, że przyszłam w bardzo ważnej dla mnie sprawie. Mam prośbę. - Proszę słucham. Ale po pierwsze możemy sobie mówić po imieniu a poza tym siadajmy. Ola siadła, Zdzicho stał przy półkach z książkami i przeglądał je. Ola dłuższą chwilę milczała, w końcu odezwała się. - My mieszkamy w takim starym domu na poddaszu. - Wiem – wyrwało się Stasiowi. Ola ze zdziwieniem spojrzała na swego rozmówcę. - Otóż właścicielem tej kamienicy jest facet, który nienawidzi Ukraińców a dodatkowo służył w legionach i wszystko mu wolno. On nam wypowiedział mieszkanie a ponieważ my nie mamy się gdzie wyprowadzić to on nam robi świństwa. Jak trzy lata temu nasz tatuś umarł i myśmy się na to poddasze musiały sprowadzić to część mebli trzeba było schować do piwnicy. To on nam celowo zalewa tą piwnicę wodą, a wczoraj powiedział mamie, że jak się do końca miesiąca nie wyprowadzimy to zawezwie policję i wystawią nam wszystko na ulicę. Pan, to znaczy ty mógłbyś na pewno pomóc gdybyś zechciał poprosić swojego tatusia, bo to w jego dzielnicy. Bojda, który nigdy nie przeklinał wysłuchał opowieści o szykanowaniu tej wdowy i jej córki przez właściciela kamienicy i powiedział cicho: - A to skurwysyn. Już ja z nim porozmawiam. Na drugi dzień pan naczelnik Tarłowski wezwał do swego gabinetu dzielnicowego z tego kwartału gdzie mieszkali Siewierukowie, inspektora nadzoru budowlanego i urzędnika, któremu ten kwartał podlegał w magistracie. Porozmawiał z nimi i kazał się zameldować na drugi dzień. A kiedy na drugi dzień wysłuchał sprawozdania i przejrzał przedstawione mu dokumenty kazał sekretarce wezwać właściciela kamienicy odpowiednim pismem. Po dwóch dniach wezwany zgłosił się. W klapę miał wpiętą odznakę legionową największego rozmiaru. Kiedy właściciel kamienicy wszedł do gabinetu naczelnika, Bojda zaczął od razu spokojnym, opanowanym głosem. - Szanowny panie. Mam tutaj raport policyjny informujący, że zarówno przed pana kamienicą na ulicy jak i na podwórzu jest stale brudno. Oprócz tego w ubiegłbym miesiącu były tam dwie awantury pijackie. Jak pan sam rozumie są to sprawy drobne i gdyby tylko o to chodziło to bym pana nie wzywał a jedynie ukarał mandatem w wysokości trzystu złotych, co oczywiście i tak pana nie minie, ale jest o wiele gorsza sprawa. – tu pan naczelnik zawiesił głos a następnie wolno i spokojnie powiedział – Nadzór budowlany informuje mnie tym o to pismem, że statyka pańskiej kamienicy jest mocno zagrożona. Niestety będę musiał nakazać wykwaterowanie ludzi, co jest dla mnie wielkim kłopotem, i zburzenie kamienicy. Właściciel otworzył gębę ze zdziwienia i przestrachu. - Ależ panie naczelniku. Kamienica jest stara, co prawda, ale wcale się nie wali. Ona może stać jeszcze wiele lat. - Niestety nie rozumiem się na tym a tu mam jasno napisane, że trzeba ją wyburzyć. - Panie naczelniku. Ja sprowadzę fachowców. Zrobią remont. Zrobią wszystko, co tylko można, byle pan nie kazał burzyć mojej kamienicy. Przecież to dla mnie jedyne źródło utrzymania. - No cóż, jeśli rzeczywiście zrobi pan to wszystko i jeszcze coś, to może nie trzeba będzie burzyć. - A co jeszcze trzeba będzie zrobić? - Słyszałem, że pani Siewierukowej zniszczyły się meble w pańskiej piwnicy. Gdyby pan jej zapłacił odszkodowanie za te meble, no powiedzmy dwieście złotych, to może przynajmniej fundamentów nie trzeba by wzmacniać. Właściciel wreszcie zrozumiał, o co chodzi. - Panie naczelniku. Ja zrobię jak pan sobie życzy i odszkodowanie zapłacę, ale czy pan wie, że to są Ukraińcy? - A nie, tego nie wiedziałem. No, jeśli tak to musi pan jeszcze ocieplić to mieszkanie na poddaszu, bo tam zimą podobno woda zamarza. - Tak jest panie naczelniku. Wszystko będzie zrobione. W kilka dni później wieczorem bez żadnej zapowiedzi Ola odwiedziła Stasia. - Stasiu. Przyszłam ci bardzo podziękować od siebie i od mamy – powiedziała Ola i położyła na stole dużą „Wedlowską” czekoladę. Staś mógł sobie kupić sto takich czekolad, ale prezent od tej niezbyt bogatej dziewczyny bardzo go rozczulił. - Stasiu ty chyba lubisz chodzić do kina? – zapytała Ola. - Oczywiście, że lubię – powiedział wbrew prawdzie Staś. - Bo wiesz, teraz dostałyśmy tyle pieniędzy, że mogę cię zaprosić. Na drugi dzień poszli do kina „Palace”. Oczywiście bilety kupił Staś. Po wyjściu z kina Staś zaprosił Olę do kawiarni. - Nie, nie mogę. Muszę wracać do mamy. Więc odprowadził ją do domu. W sobotni wieczór Staś zaprosił Olę na obiad do restauracji. Uczniom w zasadzie nie wolno było chodzić do restauracji, ale zaryzykowali. Ola była zachwycona, ponieważ po raz pierwszy w życiu bawiła w tak ekskluzywnym lokalu. Staś też ale udawał stałego bywalca. Była już późna jesień i gdy Staś odprowadzał Olę do domu zapadał zmierzch. Po chwili zaczął siąpić deszczyk. Ulice się wyludniły. Kiedy zakochana para zbliżała się do domu Oli drogę zastąpiło im dwóch młodych ludzi a ponieważ na pustych ulicach niezbyt bogatych dzielnic po zmroku i w deszczu rzadko spotyka się dobre wróżki lub poczciwych świętych Mikołajów a więc i tym razem tak się nie zdarzyło. Wyższy batiar z blizną na policzku celowo zderzył się ze Stasiem. - Jak chodzisz szczeniaku? Przeproś pana żeś go potrącił. Staś stanął i nie wiedział, co ma zrobić. - No co nie przeprosisz? To będzie bolało – i z całej siły uderzył Stasia pięścią w twarz. Staś poczuł słony smak krwi i wybity ząb w ustach. W głowie mu się zakręciło. - No, co nie przeprosisz? Napastnik złapał Stasia lewą ręką za klapy a prawą z całej siły bił w żołądek. Staś upadł na ziemię a bandzior kopnął go kilka razy w żebra i raz w głowę. W czasie tej masakry drugi z batiarów starał się pocałować Olę. Dziewczyna mu się wyrwała a kiedy powtórnie chciał ją złapać, zaczęła okładać go parasolką po głowie. Ten, który bił Stasia w końcu powiedział: - No dobra, wystarczy – a następnie do drugiego – Zbyszek spadamy. Włożył ręce do kieszeni i obaj odeszli. Ola pochyliła się nad Stasiem a widząc, że Staś słabo reaguje zaczęła krzyczeć „Ratunku!”. Zatrzymała przejeżdżającą dorożkę. Razem z dorożkarzem wnieśli Stasia do dorożki i pojechali na pogotowie. Stamtąd Ola zadzwoniła do Bojdy. Tato przyjechał na pogotowie jak mógł najszybciej. Od lekarza dowiedział się, że życiu syna nic nie zagraża, ale ma wybite dwa zęby, połamane żebra i wstrząśnienie mózgu. Staś trafił do szpitala. Cierpiał bardzo, bo przy każdym oddechu bolały go te połamane żebra. Po sześciu dniach miał tak dosyć szpitala, że na własne żądanie wypisał się i wrócił do domu. Zarówno pobyt w szpitalu jak i rekonwalescencję w domu umilał sobie obmyślaniem strasznej zemsty jaka spotka jego prześladowców. Zaraz następnego dnia po wypadku, kiedy Staś był jeszcze w szpitalu pan naczelnik Tarłowski zawiadomił o sprawie zarówno komisariat dzielnicy, w której napaść miała miejsce jak i znajomych policjantów z komendy miasta. Policja zapewniła, że na pewno odnajdzie sprawców, tym bardziej, że Staś i Ola podali dokładny rysopis, znaki szczególne w postaci blizny i imię drugiego batiara. Po trzech dniach pan naczelnik zadzwonił na policję. - No i co słychać w mojej sprawie? - Panie naczelniku! Robimy, co w naszej mocy, ale jeszcze nic nie mamy. Kiedy po dziesięciu dniach w dalszym ciągu policji nie udało się zidentyfikować napastników, Bojda zaczął się dziwić. Jednak o wiele ważniejszą sprawą był powrót Stasia do zdrowia i wstawienie mostka w miejsce dwóch wybitych zębów. Gdy tylko żebra na tyle się wygoiły, że Staś mógł chodzić, natychmiast wrócił do szkoły. Teraz w wolnych chwilach nie myślał o tym, jakie męki zadawać będzie swoim oprawcom, lecz raczej o tym, w jaki sposób ich odszukać. Nie mogąc wymyślić nic rozsądnego odwiedził pana Ćwieka zwanego „Kikutem”. Mimo, że był już listopad w domku przy Balonowej widocznie w dalszym ciągu odbywała się sprzedaż rzodkiewek, bo ciągle wchodziły tam i wychodziły jakieś dziewczyny. Wreszcie Staś postanowił wejść. Ćwiek go poznał. - A, kawaler już u mnie był z kolegą. - Tak byłem, ale teraz mam inną sprawę. - Słucham. Jaką? - Dwóch facetów złożyło mi uszanowanie. – powiedział Staś pokazując szew nad skronią - Chciałbym im podziękować a nie znam adresu. - Zrobi się. – powiedział „Kikut” – Niech kawaler dokładnie wszystko opowie. Staś opowiedział, Kikut chwilę się zastanawiał, uśmiechnął się i powiedział: - Z tym nie będzie żadnej sprawy. W ciągu tygodnia będzie pan miał adresy, ale trzeba będzie za to zapłacić dwie „dziewice”. Oznaczało to czterdzieści złotych a więc bardzo wysoką sumę, ale Staś powiedział: - Dobrze, załatwione. - To może pan by dał jakiś zadatek. - Zadatku nie dam, ale jak będą adresy to wypłacę całą sumę od razu. - W porządku. W ciągu tygodnia sprawa będzie załatwiona. Po tygodniu Staś zgłosił się do Ćwieka. Tym razem już nie czekał i nie sprawdzał czy jest on sam. Wszedł do małego domku. Ćwiek siedział za stołem i jadł zupę. - Pan siada – powiedział Ćwiek. Gdy Staś siadł Ćwiek długo patrzył w sufit w końcu powiedział: - Naprawdę chciałem panu pomóc, bo już taki jestem, że lubię ludziom pomagać. Niestety to jest ponad moje siły. Nie potrafię tego załatwić. Staś wrócił do domu, położył się na tapczanie i zastanawiał się, co zrobić, bo jeśli Ćwiek nie może, to kto potrafi to zrobić. Po raz pierwszy w życiu odczuł i zrozumiał jak straszną i wręcz upokarzającą rzeczą jest własna bezsilność. Ta rozpaczliwa bez- silność tak go żarła, że nie mógł usiedzieć w domu. Ubrał się z trudnością w płaszcz, bo żebra ciągle bolały i wyszedł na ulicę. Poszedł Stryjską bez celu nie zastanawiając się, dokąd idzie. Dopiero po zejściu na Plac Zofii zorientował się, że idzie przed siebie a pogoda nie sprzyja spacerom. Postanowił wrócić przez Park Stryjski. Ale kiedy doszedł do pomnika Kilińskiego pomyślał, że w domu jeszcze gorzej będzie się czuł, więc siadł na mokrej ławce. Bezlistne drzewa poruszane słabym wiatrem wydawały przeciągły dźwięk. Ten szum jeszcze bardziej rozstroił mu nerwy. Do ławki podeszła Cyganka. - Powróżę ja tobie. Nie drogo wezmę. Z przeszłości powróżę i z przyszłości. Imię twojej narzeczonej wypowiem. Staś był wściekły. Spojrzał na Cygankę. - A wywróżysz mi, kto mi to zrobił? – i pokazał ręką na szew nad skronią. - Ja to panu nie wywróżę, ale jak pan zapłaci to moi ludzie go znajdą. Staś się zainteresował. - Poważnie mówisz? - Niech mnie falorykta przykryje, jeśli kłamię. Ale trzeba zapłacić. - Ile? - Trzeba zapłacić dziesięć złotych. - Dobrze. Jak go znajdziecie zapłacę dwadzieścia złotych. - Daj teraz dwa złote a później resztę zapłacisz jak znajdziemy. Staś dał dwa złote i podał swój adres. - Może ci zapisać? - Nie trzeba, zapamiętam. Po dwóch dniach Staś zapomniał o Cygance, ale po kilku dniach, gdy wychodził z domu zauważył Cygana, który siedział na ziemi oparty o kasztan. Gdy Staś się zbliżył Cygan wstał i podszedł do Stasia. - Paniczu! Moja kobieta mówiła, że paniczowi trzeba pomóc. - A skąd ty wiesz, że to mnie właśnie trzeba pomóc? - Już ja wiem. - No, więc pomóż. - Proszę mi dokładnie opowiedzieć gdzie, kiedy i jak to się stało. Staś zaczął poważnie traktować Cygana i opowiedział mu szczegółowo o zajściu. Cygan słuchał patrząc gdzieś daleko w niebo i kiwając głową. Gdy Staś zakończył opowieść cygan zapytał: - A jak skończyli panicza bić, to co zrobili? - Nie wiem co zrobili. Leżałem na ziemi i wszystko mnie bolało. - A gdzie mieszka ta dziewczyna, co żeście razem byli? - A po co ci to? - Może ona coś pamięta. Staś dał adres. Wieczorem Cygan wrócił. - Panicz da list, bo ta pani o mało mnie nie pobiła. Staś napisał żeby Ola udzieliła informacji i Cygan zniknął. Po dwóch dniach rano, gdy Staś wychodził do szkoły pod kasztanem siedziało dwóch ludzi: jeden to wcześniej poznany Cygan a obok niego chłopak na wygląd około dwunastoletni w bardzo nędznym przyodziewku. Chłopak jadł bułkę. Kiedy Staś się zbliżył Cygan trącił chłopca w bok, a chłopiec nie przestając jeść kiwnął potakująco głową. - Powiedz coś – nakazał Cygan popierając słowa czynem, który trafił chłopaka boleśnie pod żebra. Chłopiec połknął, co miał w ustach i powiedział: - Na pewno ten. Leżał jak paciuk i jucha mu ciekła z ryja. Za to niegrzeczne zakończenie wypowiedzi znowu dostał pod żebra. Następnie Cygan dał mu jakiś pieniążek i jeszcze jedną bułkę. Chłopak odszedł w siną dal. - Paniczu. – powiedział Cygan – Sam pan widział, jakie mam koszty. Dał by pan co. - A są szanse, że znajdziecie tych skurwysynów? - Teraz to nie szansa, to pewność. - Skąd ty tak ładnie mówisz po polsku? - Ja ukończyłem szkołę i jedną klasę gimnazjum. - A teraz, co robisz? - Pracuję w tartaku. - Więc ile chcesz? - Da panicz pięć złotych. - Tyle nie mam przy sobie. Dam ci dwa a jak załatwisz dostaniesz dwa „dziadki”. - Kobieta mówiła, że czterdzieści złotych. - Zgoda czterdzieści. Ale czy na pewno załatwicie? - Ja już od pięciu minut wiem, kto to paniczowi zrobił. Tylko nie wiem, na jaką hawirę on odpłynął. - A kiedy będziesz wiedział? - Jak tylko go znajdziemy to zaraz tu pod kasztan przylecę. - A telefonować umiesz? - Mój starszy brat umie. - To masz tu numer i zadzwoń. - Lepiej przyjdę. - Dlaczego? - Bo jakby temu, co go szukamy coś się stało to lepiej żeby o mnie nikt nie wiedział a telefon to może odebrać na przykład panicza tatuś. Ten Cygan, którego nazywali „Złoty”, bo nosił na sobie złotą biżuterię, miał niełatwe zadanie. Wiedział, że pobicie sprowokował i pobił Stasia facet, który nazywał się Ignacy Drwal i mieszkał razem z matką w małej suterenie przy ulicy Leona Sapiehy. Niestety jak się „Złoty” dowiedział, następnego dnia po pobiciu Stasia Ignac zniknął. Po następnych kilku dniach Staś wychodząc rano do szkoły znowu zobaczył siedzącego pod kasztanem Cygana. Będąc pewny, że został odnaleziony ten batiar, który go pobił Staś szybko podbiegł w kierunku kasztana. - No i co? - Paniczu. Wszystko będzie dobrze, ale musi panicz pomóc. - Jak pomóc? - Tu przy ulicy Zyblikiewicza mieszka taki emeryt, co pracował na poczcie. On w każdą niedzielę szusuje do kościoła w swoim pocztowym mundurze. Trzeba by ten mundur pożyczyć na kilka godzin. - I co znowu trzeba na to forsę? - Nie, tylko on nam nie pożyczy a paniczowi to by pożyczył. Staś długo nie mógł znaleźć odpowiedniego pretekstu. W końcu zdecydował się na wersję ze szkolnym przedstawienie. Kiedy wreszcie dotarł na Zyblikiewicza 11 i wszedł do małego mieszkanka trzymając w ręce przed sobą pięć złotych zastał tam małżeństwo emerytów. Zaczął więc wyjaśniać, o co mu chodzi. Po chwili zauważył, że zarówno pan listonosz jak i pani listonoszowa w ogóle go nie słuchają tylko patrzą na pieniądz trzymany w ręce. Kiedy wreszcie doszło do ich świadomości, że ten pieniądz mogą uzyskać za wypożyczenie munduru, na wyścigi znosili wszystkie części tego ubranka. W kilka godzin później do drzwi sutereny przy Leona Sapiechy pukał listonosz. Otworzyła stara kobieta. - Czy tutaj mieszka Ignacy Drwal? - Tak tutaj a bo co? - Jest do niego przekaz pieniężny. - Pieniądze? Ile pieniędzy? - To jest tajemnica pocztowa. Pani przecież nie jest Ignacy Drwal. - Ale syna nie ma. To ja mogę przyjąć pieniądze. - Niestety pani nie może. Musi podpisać syn. - Ale jego nie ma. - To nic. Ja pieniądze zwrócę z powrotem na poczcie a syn niech w poniedziałek przyjdzie na pocztę między ósmą a dziewiątą rano i odbierze z poczty. - Dobrze panie listonoszu. Syn na pewno będzie. W poniedziałek z samego rana Cygan „Złoty” przyprowadził kilkunastoletniego chłopaka cygańskiego na pocztę. - Masz tutaj siedzieć jak mucha na gównie – tłumaczył chłopakowi – i słuchać, co ludzie mówią. Jak przyjdzie gość, który powie, że się nazywa Ignacy Drwal to masz pójść za nim. Następnego dnia pod kasztanem, przy Stryjskiej siedział Cygan „Złoty” a koło niego stała duża walizka z kozłowej skóry pana naczelnika Tarłowskiego z mundurem naszykowanym do oddania. Gdy Staś wychodząc z domu zobaczył Cygana przybiegł do niego jak na skrzydłach. - No i co? - Sprawa załatwiona. Trzeba tylko oddać mundur no i zainkasować pieniądze. - Mundur zaniesiemy tymczasem do domu a pieniędzy przy sobie nie mam. Trzeba pójść na pocztę. - Dobrze chodźmy. Kiedy w pół godziny później na poczcie Staś podjął pieniądze i wypłacił je „Złotemu” Cygan wyrecytował: - Tą pańską dziewczynę zaczepiał facet, który się nazywa Stefan Kłyś. Jest synem stróża z kamienicy przy ulicy Leona Sapiehy. Pana pobił inny facet, który się nazywa Ignacy Drwal, on też mieszka przy Leona Sapiechy, ale ukrył się i długo żeśmy go szukali. - Czy wreszcie wiesz gdzie on jest? - Oczywiście, że wiem. On się ukrył u swojej dziewczyny to jest daleko za Zniesieniem, jeszcze chyba ze dwa kilometry. - Dobra, załatwiłeś sprawę jak należy. Ale teraz jest następna. - Jaka? - Potrzeba dwóch silnorękich żeby zapłacić facetom za to, co mi zrobili. Czy masz takich? - Tutaj we Lwowie nikt się nie podejmie. Za duża mojra. Trzeba wziąć kogoś z daleka. - To dla mnie bez różnicy byłeś ich załatwił. „Złoty” zainkasował zadatek i na drugi dzień pojechał aż do Stanisławowa. Tam mieszkał Jan Niecierpek. Niecierpek był świetnie zbudowanym, dwudziestoośmioletnim mężczyzną. Po ukończeniu szkoły podstawowej zaczął uprawiać boks. Miał niezłe wyniki, ale za jakieś tam przewinienia wyrzucono go z klubu. Mimo to gość dalej trenował i uzyskał piękną muskulaturę ciała. Nawet pozował do jakichś zdjęć reklamowych. Chodził byle jak ubrany w brudnej koszuli, z rozczochraną burzą blond włosów. Wszystkie dziewczyny ze Stanisławowa się w nim kochały. On z tego korzystał i zmieniał kobiety jak skarpetki a skarpetek nie zmieniał nigdy. Żył z tego, że wykonywał różne zlecenia, wśród których mordobicie było zleceniem najczęściej występującym. Tego właśnie Niecierpka wynajął Cygan „Złoty”. Po przyjeździe do Lwowa Niecierpek zamieszkał u „Złotego” i powiedział, że trzeba mu dwa dni na przygotowanie działania. Jeden dzień potrzebny był na obejrzenie okolicy, w której aktualnie przebywał Ignac Drwal. Następnego dnia Niecierpek odwiedził swego kolegę też nie lada osiłka, który mieszkał we Lwowie w Rynku i tak samo jak Niecierpek kiedyś nieźle boksował. Ten Władzio też bywał wynajmowany do różnych robót, z których połowa to były pobicia a druga połowa zleceń była łudząco podobna do pierwszej. Wynajęcie człowieka z centrum Lwowa było pierwszym błędem w tej robocie. Omówili sprawę i opili ją w najbliższym szynku. To był drugi błąd. Zatrudnianie do takiej roboty pomocnika ze Lwowa okazało się wielkim błędem, za który mógł zapłacić życiem nie tylko Niecierpek. Ale tymczasem nikt o tym nie myślał. Robota miała być zrealizowana w ciągu dwóch kolejnych dni. Rozpoczęto od sprawy łatwiejszej to jest od syna stróża z kamienicy przy Leona Sapiehy. Wiadomo było, że facet wychodzi z pracy o trzeciej i mniej więcej piętnaście po trzeciej trafia do domu. Na tego faceta Niecierpek z kolegą czekali o trzy bramy wcześniej niż ta, w której mieszkał ten tak nieprzyjemnie zachowujący się względem Oli chłopiec. Staś stał po drugiej stronie ulicy. Gdy facet nadszedł Niecierpek uniósł go w powietrze i wniósł do bramy. Kolega zablokował bramę. - Za to, że zaczepiałeś moją narzeczoną – powiedział Niecierpek – muszę ci zrobić małą przykrość. W tym momencie pięść wielkości bochenka chleba trafiła delikwenta w żołądek. Facet zwiotczał jak szmata i już leżał na ziemi. Do bramy wszedł gość z obstawy i Staś. Niecierpek zwrócił się do kolegi: - No co stoisz jak słup soli? Podnieś go. - Po kiego mam go podnosić? - Ponieważ ja nigdy nie biję leżącego. Leżący na ziemi gość sam się podniósł i chciał uciekać. Niecierpek złapał go za klapy i zaczął okładać pięścią. Staś nastraszył się, że Niecierpek go zabije, więc wrzasnął: - Dosyć! Wystarczy! Niecierpek spokojnie spojrzał na Stasia i powiedział: - Jak się podejmuję roboty to robię solidnie – i jeszcze raz przyłożył facetowi tym razem w zęby. Gość znowu sflaczał. Niecierpek potrząsał nim przez chwilę, a gdy delikwent się obudził i wypluł zęby Jan powiedział: - No, możesz wracać do mamusi – i wszyscy wyszli z bramy. Na drugi dzień Staś, Cygan „Złoty” i dwaj wynajęci goście pojechali otwartą dorożką na Zniesienie. Był to oczywiście szczyt nieostrożności a wedle kolejności trzeci i największy błąd. Dalej droga była tak błotnista, że dorożkarz odmówił dalszego kursu, więc poszli piechotą. Narzeczona, u której obecnie ukrywał się Ignac Drwal pracowała w żydowskiej wytwórni lizaków. O czwartej kończyła pracę. Właściciel wypłacał jej dniówkę i dziewczyna wracała do swego małego domku. Gdy tylko wchodziła do mieszkania Ignac zrywał się z wyra, pomagał swojej narzeczonej zdjąć płaszcz a następnie mówił „Dawaj forsę”. Ona niezmiennie odpowiadała „Nie będziesz mi ciągle pieniędzy zabierał”. Ignac dawał jej dwa razy po pysku, brał pieniądze i wychodził na piwo. Zdrój złocistego napoju tryskał o kilometr od domku narzeczonej Ignaca. Droga do tego sklepiku prowadziła obok kilku bliźniaczo podobnych do siebie wiejskich domków a następnie przez mały brzozowy lasek. Przy ostatnim domku na porucie stał Cygan „Złoty” i trząsł się z zimna, ponieważ kazano mu zdjąć marynarkę, aby w gęstniejącym zmroku widoczna była jego biała koszula. Wreszcie „Złoty” dał sygnał machając rękoma. Oznaczało to, że Ignac idzie na piwo. Na ten sygnał Niecierpek razem z kolegą ruszyli wolno w kierunku lasku. Po chwili Ignac ich wyprzedził. Wtenczas przyśpieszyli kroku idąc za nim o trzy metry z tyłu. Cały czas głośno rozmawiali o jakichś błahych sprawach. Gdy byli w środku lasku Niecierpek powiedział: - Dosyć tej gadaniny. Bierzemy się za robotę. Dogonili Ignaca. Wzięli go z obu stron pod ramiona i równocześnie Ignac dostał dwa uderzenia w szczękę. Jedno z lewej, drugie z prawej. Lekko oszołomiony powiedział: - Panowie ja nie mam pieniędzy. - Jak to nie masz? Wychodzisz z domu i bez pieniędzy? - Tyle tylko, co na piwo. Znowu dostał dwie nieomalże równoczesne bomby w szczękę. Zaczął się chwiać na nogach, więc postawili go pod brzozą, oparli plecami o drzewo i Niecierpek powiedział: - Rób Władziu robotę. Ja mam zbyt miętkie serce. Władzio przyłożył Ignacowi w żołądek, że aż uderzony klęknął i zwinął się. - Panowie, za co mnie bijecie. Staś podszedł. - Panie Drwal. Pamięta pan jak się pan nade mną znęcał. Po kolejnym ciosie Drwal przewrócił się na ziemię i cicho jęczał. Teraz zaczęli go kopać w żebra. Stasiowi zrobiło się niedobrze, więc odszedł. Gdy skończył wymiotować krzyknął: - Zostawcie! Wystarczy! - i szybkim krokiem wracał błotnistą drogą. Niecierpek z Władziem jeszcze trochę się pobawili i też postanowili wracać. Kiedy dogonili Stasia poprosili grzecznie o wypłatę. Staś dał im więcej niż obiecał. Tak samo potraktował Cygana. Niecierpek tak był ucieszony, że widząc iż Staś ślizga się po błocie, podszedł do niego, wziął go na ręce i zaniósł aż do pierwszej zabudowy Zniesienia. Tutaj się rozstali. Staś złapał taksówkę i wrócił do domu. W trzy dni później u pana naczelnika Tarłowskiego zameldował się nadkomisarz z komendy miejskiej policji. Po przywitaniu i wymianie wzajemnych uprzejmości pan komisarz powiedział: - Panie naczelniku. Naprawdę szczerze pana zapewniam, że przyszedłem tutaj wyłącznie ze względu na dobro pańskiego syna. Gdyby nie jego bezpieczeństwo na pewno bym panu naczelnikowi nie zawracał głowy jakimiś błahostkami. Bojda widząc, że nadkomisarz jest skrępowany i nie wie jak przystąpić do rzeczy uśmiechnął się i powiedział: - Ależ panie nadkomisarzu. Znamy się tyle lat. Może mi pan powiedzieć o wszystkim. - Naprawdę nie wiem jak to wyrazić, bo oczywiście o nic pańskiego syna nie podejrzewam. - No więc niech pan wreszcie powie, o co chodzi. - Widzi pan naczelnik, jest taka sprawa. Przed paroma dniami zamordowano niejakiego Ignacego Drwala. To jest ten bandyta, który pobił pańskiego syna. Ale w tym dniu, w którym zamordowano tego Drwala pan Stasio jeździł po Lwowie dorożką, w której oprócz niego siedział jeden łobuz mieszkający zresztą o dwa kroki od magistratu, który jest znany z tego, że wynajmują go celem dokonania pobicia. Bo to jest były bokser. - Nie wiem, z kim Staś jeździł dorożką, ale co gorsza nie rozumiem, jakie to powoduje zagrożenie dla Stasia. Przecież wyraźnie pan nadinspektor powiedział, że go o nic nie podejrzewa. - Ależ tak panie naczelniku. Oczywiście, że ja go o nic nie podejrzewam. Tylko widzi pan ten Drwal to był syn nieżyjącego już policjanta z naszej komendy. - A więc teraz dopiero rozumiem, dlaczego nie mogliście go odszukać. Po ostatnich słowach pana naczelnika pan nadkomisarz spuścił wzrok i milczał. - No dobrze – powiedział Bojda, – ale nie rozumiem, o jakim zagrożeniu dla Stasia pan mówił. - Ja mówiłem tylko o ewentualnym zagrożeniu. - Niechżesz pan wreszcie mówi prosto z mostu. - Widzi pan naczelnik, za zabicie policjanta grozi zemsta dintojry. - Czy ten, jak mu tam, Drwal był waszym współpracownikiem? - Nie, skądże. My stronimy od świata przestępczego. - Oczywiście, że stronicie wiem coś o tym. – z nieukrywaną złośliwością powiedział pan naczelnik - Wracając jednak do sprawy. Jeśli nie był policjantem to, o co chodzi? - Ale był synem policjanta. - To oni też są chronieni przez przestępcze organizacje? - Panie naczelniku ja tego nie powiedziałem, a ten gość, z którym widziano Stasia mieszka dosłownie o jeden rzut beretem od pańskiego biura – i pan nadkomisarz położył na stole kartkę z wypisanym nazwiskiem i adresem. Następnie pożegnał się i wyszedł. Bojda długo zastanawiał się, co ma zrobić. Był pewny, że Staś nie brał bezpośredniego udziału w zabójstwie a więc szanse, że zemsta świata przestępczego dotknie jego syna były małe, ale chodziło o życie. Bojda podniósł słuchawkę i zatelefonował do najlepszej kancelarii adwokackiej we Lwowie to jest do mecenasa Tarkowskiego, którego zresztą znał osobiście. Po przywitaniu się zaczął wyłuszczać sprawę. - Panie mecenasie w mojej dzielnicy dintojra zbytnio podnosi głowę Czy mógłby mi pan wskazać adwokata który najbardziej jest zorientowany w sprawach tego rodzaju. - Oczywiście panie naczelniku. Jest kilku takich we Lwowie, ale chyba najlepszy będzie mecenas Karasiński. Bojda zadzwonił do mecenasa i umówił się na spotkanie w jego kancelarii za godzinę. Ponieważ do kancelarii było daleko a Bojda szedł piechotą, więc zanim tam dotrze zdążymy poinformować czytelników, którzy nie pamiętają czasów przedwojennych, co to takiego była dintojra. Dawno, dawno temu zanim jeszcze w pierwszym kraju starego świata, czyli na Sycylii zaczęła działać zorganizowana przestępczość, to jest mafia, we wszystkich większych miastach wszystkich państw europejskich światem przestępczym rządziły przestępcze organizacje. Organizacje te w przeciwieństwie do mafii nie prowadziły działalności kryminalnej ani też nie zajmowały się w wolnych chwilach wzajemnym mordowaniem. Organizacje przestępcze stanowiły po prostu władzę administracyjną świata przestępczego. Organizacje te oprócz władzy administracyjnej, która była najważniejszą ich funkcją, sprawowały w świecie przestępczym władzę porządkową i sądowniczą. Ponieważ ich działalność sądownicza, kończąca się ewidentnymi morderstwami, była ze wszystkich rodzajów działalności najbardziej spektakularna - a więc dla wielu ludzi dintojra to po prostu sąd złodziejski. Faktycznie władza sądownicza i jej sprawowanie to tylko jedna z wielu funkcji dintojry. Dziś trudno już ewidentnie określić kompletny zakres działań dintojry. Na pewno w zakres tych działań wchodziły systemy ubezpieczeniowe. W pierwszym rzędzie tak zwana pecyna, czyli pomoc materialna dla rodzin tych kryminalistów, którzy właśnie odsiadywali karę. Władza dintojry obejmowała wszelkie specjalizacje kryminalne, z nielicznymi wyjątkami, a więc podlegał jej zarówno parjas tego świata, czyli tycer będący pomocnikiem doliniarza albo krawca, poprzez specjalistów hawirowych, czyli złodziei mieszkaniowych a także włamywaczy aż do kasiarzy włącznie. Oprócz specjalizacji typowo kryminalnych władzy dintojry podlegali także ludzie parający się działalnością legalną. Tu należałoby wymienić prostytucję i żebractwo. Nazwa dintojra używana była w krajach habsburskich i Rosji Carskiej. W Prusach ta sama organizacja nosiła nazwę Herren Ferein czyli „związek panów”, a we Włoszech mówiło się o „naszej władzy”. Wróćmy jednak do opisywanych wydarzeń. Bojda właśnie dotarł do kancelarii mecenasa Karasińskiego, którego znał jeszcze z czasów studiów. - Cześć Bolek – przywitał go mecenas. - Cześć. - Siadaj. Co u ciebie słychać? Przez chwilę rozmawiali o swoich sprawach rodzinnych. Wreszcie Bolek zapytał: - Powiedz mi Waldek czy ta dintojra rzeczywiście kontroluje cały świat przestępczy. - Nie wiem czy cały, ale kontroluje i to bardzo precyzyjnie. Opowiem ci taki fakt. Było to pół roku temu, jeszcze w lecie czy na wiosnę. Byłem umówiony tutaj w kancelarii z bardzo ważnym klientem. Śpieszyłem się, aby zdążyć na spotkanie, bo w sądzie sprawa się przeciągnęła i miałem niewiele czasu. Szedłem szybko Sykstuską i co chwilę patrzyłem na zegarek. Następnie chowałem cebulę do kieszonki i szedłem dalej. Do kancelarii dotarłem przed wyznaczonym terminem, ale kiedy chciałem spojrzeć na zegarek okazało się, że już go nie mam. Ten ważny klient w ogóle nie przyszedł. Następnym klientem był znany mi od lat doliniarz, czyli niższej rangi kieszonkowiec, który nie osiągnął jeszcze perfekcji predysponującej do tytułu „krawiec”. Kiedy ten złodzie- jaszek wszedł, całą złość wyładowałem na nim. Opieprzałem go chyba z dziesięć minut za kradzież mojego zegarka, z którą ten człowiek nie miał nic wspólnego. On grzecznie słuchał a kiedy skończyłem zapytał: „Panie mecenasie a którędy pan szedł do domu?”. „Jak to którędy, szedłem Sykstuską”. „A po której stronie?”. Zdenerwował mnie tymi pytaniami, ale powiedziałem mu, po której. „A kiedy ostatnio widział pan swojego sikora?”. „Dwie przecznice stąd, ale co to ma do rzeczy?”. Facet nie odpowiedział i wyszedł. Po około trzech godzinach wrócił i oddał mi zegarek. „Ja pana mecenasa bardzo przepraszam za te pytania, które pana zdenerwowały, ale teren podzielony jest między wielu naszych ludzi. Musiałem wiedzieć, po której stronie ulicy i w którym miejscu panu ten zegarek zginął, bo inaczej nie trafiłbym do właściwego człowieka”. Bojda pomyślał sobie, że gdyby organizacja państwowa była tak precyzyjna jak złodziejska to i ludziom i władzy byłoby o wiele lżej na tym świecie. - Waldek. Powiedz mi jeszcze jedną rzecz. Słyszałem, że dintojra wywiera swoją zemstę na tych ludziach, którzy w jakiś sposób krzywdzą policję. - Tak to prawda – odpowiedział mecenas. - No dobrze, ale czym to jest podyktowane? - Widzisz na całym świecie, z wyjątkiem Anglii, policję uważa się za zbiorowisko baranów. Otóż ta opinia, jak zresztą wiele innych stereotypów, jest zupełnie błędna. Na pewno jest tam sporo tumanów, ale tak jest przecież w każdym środowisku. Wróćmy jednak do twego pytania. Jeśli ktoś należący do środowiska kryminalnego zabije policjanta to cała policja w danym mieście zaczyna ostro szykanować całe to towarzystwo. Właściwie trudno nawet nazwać to szykanami. Oni po prostu pewnego dnia zaczynają skutecznie tępić kryminalistów. Bolek się zastanowił a następnie zapytał: - Rozumiem, że jest to rodzaj zemsty, ale nie rozumiem, dlaczego ci policjanci nie robią tego zanim coś się któremuś z nich stanie. - Przecież gdyby tak postępowali na co dzień, to łatwo mogliby zlikwidować całe kryminalne podziemie, a istnienie kryminalistów jest jedynym uzasadnieniem utrzymywania przez społeczeństwo policji kryminalnej. Zresztą są jeszcze inne powody.. - Jakie? - Widzisz policja nigdy nie likwiduje w stu procentach konkretnego kryminalnego środowiska, ponieważ nowe środowisko będzie się ogniskować wokół tych pozostawionych na wolności bandziorów czy złodziei a jest o wiele lepiej mieć przeciwnika znanego niż nieznanego. Informacje te były dla Bojdy bardzo ciekawe, ale ciągle nie wiedział jak przejść do rzeczy właściwej, żeby się nie zdekonspirować. W końcu postanowił ujawnić sprawę. - Posłuchaj Waldek. Znamy się od zawsze. Powiem ci coś, tylko bardzo proszę o stuprocentową dyskrecję. - Przecież jestem adwokatem. To mój obowiązek zawodowy. - Słusznie, a więc posłuchaj. Mój syn został pobity. Ten bandzior, który go pobił był synem policjanta. Parę dni temu został zamordowany a Staś był widziany z gościem, o którym wiadomo, że wynajmują go do bicia, bo to były bokser. - Czy twój syn brał udział w tym, no... w tym zajściu? - Na pewno nie. - W takim razie wystarczy usunąć tego boksera. - Co to znaczy „usunąć”? - Usunąć z pola widzenia tutejszych kryminalistów. Możesz mu zapłacić za to, aby zmienił klimat na przykład na morski albo to samo zrobić w inny tańszy sposób. - To znaczy w jaki? - Po cichutku powiedzieć mu, że policja wpadła na jego trop. Efekt będzie ten sam. Bojda podziękował za poradę prawniczą i wyszedł. Postanowił zastosować obie metody łącznie. Do biura już nie wrócił, bo dochodziła czwarta po południu. Następnego ranka zaraz po przyjściu do pracy powiedział sekretarce: - Niech pani wezwie do mnie Matiaszowa – i poszedł do gabinetu. Woźny magistracki Matiaszow miał wzrostu dwa metry i niedźwiedzią wprost siłę fizyczną. W dwudziestym roku, kiedy dowódca jego kompanii leżał ciężko ranny pod ogniem CKM- ów Matiaszow podpełznął do niego wziął go na ręce i wyniósł z pola walki. Gdy już niósł swojego dowódcę, dostał w plecy pocisk z karabinu, który utkwił w płucach. Mimo to Matiaszow niósł dowódcę w dalszym ciągu aż dotarł na punkt sanitarny. Tam, kiedy lekarze opatrzyli nieprzytomnego porucznika Matiaszow powiedział: „Teraz jeszcze mnie pan doktor tu zaklei, bo mi się dziura zrobiła”. Zakleić nie było można, bo w środku tkwił pocisk. Matiaszowa skierowano do szpitala. Zrobiono operację i ten silny chłop po dwóch tygodniach już chodził, ale do szeregów nie wrócił, ponieważ wysłano go na trzymiesięczną rekonwalescencję a następnie skończyła się wojna. Uratowany przez niego porucznik był jakimś pociotkiem Kaliny i stąd Matiaszow otrzymał posadę woźnego w magistracie mimo, że nie umiał ani pisać ani czytać. W tej chwili właśnie wchodzi do gabinetu. Ukłonił się a następnie stanął na baczność. - Panie Józefie niech pan siada – powiedział Bojda. - Nie trzeba, postoję. Słucham pana naczelnika. - Jest delikatna sprawa do załatwienie, tylko nie wiem czy pan potrafi. - Dla pana naczelnika załatwię każdą sprawę najbardziej delikatną – podniósł swoje ogromne łapy. – Nawet tymi ręcami komarowi jaja urwę. - Takiej precyzji od pana nie wymagam. Chodzi o to żeby pójść do gościa, który mieszka tu w rynku i powiedzieć mu dokładnie to, co panu powiem. - To znaczy co? - Że ojciec Stasia chce się z nim zobaczyć jutro o szóstej po południu przy wejściu do Towarzystwa Gier i Zabaw Ruchowych koło boiska „Pogoni”. Potrafi pan powtórzyć? - Że ojciec Stasia chce się z nim zobaczyć koło wejścia do Towarzystwa Gier i Zabaw Ruchowych obok boiska „Pogoni” jutro o szóstej po południu. - Świetnie. Leć i załatw. Matiaszow wyszedł. Na drugi dzień, kiedy Bojda szedł do Towarzystwa podszedł do niego były bokser i ukłonił się. - Słucham pana naczelnika. Bojda rozejrzał się a następnie powiedział: - Nie wiem coście zrobili i nie chcę wiedzieć, ale wiem, że policja jest na tropie. W najbliższych dniach aresztują pana. Dlatego lepiej by było, żeby pan wyjechał na przykład do Gdyni. - A czy można by do Krakowa. Tam mam rodzinę. - Dobra, niech będzie do Krakowa. Tu ma pan na drogę - i wręczył mu kopertę w której było sto złotych. Były bokser ukłonił się bardzo nisko i zniknął. Staś nigdy nie dowiedział się o tym jak tato uchronił go przed szybkim uzyskaniem zbawienia wieczystego. Ostatni rok uczęszczania do szkoły średniej, czyli do klasy maturalnej obfitował w wiele zdarzeń. Dwa poprzednio opowiedziane to jest romans z Olą oraz kryminalne tego konsekwencje były zdarzeniami wielce spektakularnymi. W życiu każdego człowieka bywa tak, że zdarzenia z pozoru zupełnie prozaiczne owocują w przyszłości bardzo poważnymi konsekwencjami. Przykładem tej prawidłowości była znajomość Stasia ze Stefanem Kotem. Ważne, tajne dokumenty magistratu przechowywane były w kasie pancernej. Aby otworzyć tą kasę potrzebne były dwa klucze. Jeden z nich pozostawał w posiadaniu sekretarza prezydenta miasta. Drugi został powierzony panu naczelnikowi Tarłowskiemu. Klucz pozostający pod pieczą Bojdy miał ciekawą konstrukcję. Wyglądał tak jak scyzoryk. Jednak po otwarciu go na końcu tej części, która w scyzoryku stanowi ostrze a tu wykonana była z grubej płytki stalowej, widniały ząbki. Klucza tego w zamku się nie obracało. Należało go tylko wcisnąć w odpowiedni otwór a drugim kluczem sekretarz prezydenta otwierał sejf. Jednego dnia Mareczek bawił się tym kluczem. Wszyscy, którzy mają do czynienia z kluczami wiedzą, że klucze oprócz tego, iż służą do otwierania także służą do tego, aby je gubić i tak się właśnie stało. Bojda bardzo się zmartwił. Po przyjściu do pracy zadzwonił do znajomego adwokata, którego klientami byli głównie złodzieje i włamywacze. - Kolego mecenasie. Mam bardzo poważne zmartwienie. Zgubiłem klucz od kasy pancernej. Czy zna pan kogoś spośród swoich klientów, kto potrafiłby tutaj poradzić? - Owszem. – odpowiedział mecenas – Ale jeśli dobrze rozumiem nie zależy panu na tym, aby to był jeden z moich klientów, lecz na tym ażeby był to najlepszy fachowiec. - Oczywiście – odpowiedział Bojda. - W takim razie proszę się skontaktować z panem Stefanem Kotem, który pracuje w obsłudze naziemnej lotniska na Skniłowie. Pan naczelnik Tarłowski skontaktował się telefonicznie z kierownikiem warsztatów lotniczych na Skniłowie a sekretarz prezydenta wysłał po fachowca prezydencką limuzynę. Po godzinie do gabinetu naczelnika wszedł barczysty mężczyzna lat około czterdziestu. Przybysz miął w rękach czapkę i zachowywał się dość nieśmiało. Więc Bojda pomyślał, że to jakiś interesant. - Słucham pana. W jakiej sprawie? - W sprawie sejfu – odpowiedział cichym głosem przybyły. W tamtych dawnych czasach mówiło się raczej kasa pancerna. Słowa sejf używali tylko fachowcy. Bojda w pierwszej chwili nie zrozumiał o co chodzi, ale szybko się zorientował. - Tak, w porządku. Zaraz pana zaprowadzę. Kiedy przyszli do pomieszczenia, w którym znajdowała się kasa pancerna Kot zapytał pana naczelnika: - Czy pan pali? Bojda wyjął z kieszeni papierośnicę i chciał poczęstować fachowca. - Nie, nie, ja nie palę. Chodziło mi o zapałki. Kiedy je otrzymał, wyjął pięć sztuk. Złożył je jedną przy drugiej. Podszedł do kasy i włożył zapałki w otwór na klucz. Następnie szóstą zapałką delikatnie popychał już włożone zapałki. Kiedy skończył tą robotę ujął wszystkie zapałki i wyciągnął z zamka. Podszedł do pana naczelnika, wyciągnął w jego kierunku nierówno złożone zapałki i zapytał: - Panie naczelniku. Czy zakończenie klucza wyglądało tak? - No, coś w tym rodzaju. – odpowiedział Bojda – Dokładnie nie pamiętam, ale jakieś ząbki tam były. Kot się uśmiechnął. Wrócił do kasy. Włożył z powrotem zapałki popchnął je silnie i otworzył sejf. Gdy drzwi sejfu z cichym piskiem się otwierały wszyscy obecni otworzyli szeroko gęby ze zdziwienia. A kiedy już ochłonęli pan naczelnik Tarłowski zapytał: - Więc ten skomplikowany zamek mogę tak prosto otworzyć zapałkami? - Nie panie naczelniku. – odpowiedział Kot – Tak prosto zapałkami to ja mogę otworzyć. Panu raczej nie radziłbym wpychać zapałek do zamka. Za wykonaną usługę magistrat wypłacił panu Kotowi sześć złotych a pan naczelnik Tarłowski z własnej kieszeni dołożył dwadzieścia. Kot dziękował trzy razy po kolei. - Panie naczelniku gdyby cokolwiek było panu trzeba to proszę do mnie zadzwonić. Na pewno załatwimy. Następnie pożegnali się i Kot wrócił tym razem tramwajem do pracy. W kilka dni później Stasiowi zepsuł się rower. Bojda zadzwonił do pana Kota. Ten obiecał, że zaraz po pracy przyjedzie. Ponieważ ze Skniłowa na Stryjską droga daleka a więc zanim pan Kot dojedzie zdążymy opowiedzieć jego historię: Stefan Kot urodził się w biednej warszawskiej rodzinie robotniczej mieszkającej na Pradze. Jego ojciec pracował na kolei i zarabiał nienajgorzej, ale często pił wódkę i w związku z tym rodzina cierpiała biedę. Oprócz tego, gdy wracał pijany do domu to awanturował się i nieraz pobił swoją żoną a mamę małego Stefanka, który bardzo kochał swoją mamę i będąc małym dzieckiem obiecywał sobie, że jak wyrośnie i będzie duży i silny to nigdy tatusiowi nie pozwoli żeby mamę uderzył. W szkole powszechnej uczył się bardzo dobrze a po jej skończeniu poszedł do szkoły rzemieślniczej. Na dwa lata przed ukończeniem tej szkoły zmarł mu ojciec. Ponieważ Stefan był najlepszym uczniem w szkole, więc otrzymał stypendium i dzięki niemu mógł szkołę ukończyć. Po ukończeniu szkoły został wcielony do wojska. Tam szybko rozpoznano jego uzdolnienia techniczne i całą wojną Stefan spędził w warsztacie rusznikarskim. Przed końcem wojny zmarła mu matka. W osiemnastym roku wrócił do pustego mieszkania na Pradze. Szybko dostał pracę w zakładach zbrojeniowych „Pocisk” i zaczął nieźle zarabiać. Wyremontował swoje mieszkanie i kupił nowe meble. W pracy dowiedział się o możliwości uczęszczania na bezpłatne kursy techniczne organizowane przez związki zawodowe. Oczywiście natychmiast skorzystał z tej okazji. Zaczął także uczyć się języka angielskiego. Szybko zorientował się, że bez pomocy fachowej nie potrafi nauczyć się właściwej fonetyki. Więc poszedł na Uniwersytet Warszawski i na Wydziale Humanistycznym przypiął do gabloty z ogłoszeniami swoje ręcznie napisane ogłoszenie, że „poszu- kuje studenta angielskiego z ostatniego roku”. Zgłosiło się pięciu. Od tego czasu dwa razy w tygodniu do mieszkanka na Pradze przychodził student i udzielał lekcji fonetyki Stefanowi. Kot często wspominał nieżyjącą mamę i kłopoty, jakie stwarzał ojciec alkoholik. Zapewne pod wpływem tych wspomnień Stefan marzył o stworzeniu, szczęśliwej kochającej się rodziny. W pracy Kot należał do najlepszych rzemieślników. Nazywano go „złota rączka” albo „zegarmistrz”. Był on człowiekiem wierzącym. Nigdy nie opuszczał niedzielnej mszy. Bywał też często na różnych imprezach organizowanych w domu parafialnym. Na jednym z takich spotkań poznał młodą dziewczynę, która bardzo mu się podobała. Na imię miał Maria. Maria była wielce wykształcona, ponieważ dwa lata wcześniej nim poznała Stefana ukończyła szkołę średnią i uzyskała świadectwo maturalne. Największym problemem Marii było to, że nie miała pracy a jej rodzice byli bardzo biedni. Stefan załatwił jej pracę w wytwórni „Pocisk”. Maria zaczęła pracować w charakterze gońca. Wkrótce Stefan się jej oświadczył. Oświadczyny wyglądały następująco: - Marysiu chcę z tobą porozmawiać o ważnych sprawach. No, bo wiesz tego... No wiesz. Ja pracuję i nieźle zarabiam. Mam także mieszkanie. No i tego... Więc rozumiesz.. No, więc myślałem, że tego... Oświadczyny odbywały się w trakcie odprowadzania Marii ulicą Towarową do jej mieszkania. Maria wreszcie przerwała Stefanowi jego przemówienie. - Stefan, do mojego domu już niedaleko więc obawiam się, że nie zdążysz mi powiedzieć, o co ci chodzi. - Słusznie Marysiu. Powiem krótko. No więc tego... Sama rozumiesz... Ja miałem niezbyt szczęśliwe dzieciństwo i chciałbym żeby tego..., no wiesz. Żeby u mnie było inaczej. - Kiedy inaczej? – zapytała Maria. - No wiesz... tego... Żeby było inaczej jak założę rodzinę. - W takim razie musisz się komuś oświadczyć. - No przecież tego... Cały czas o tym ci mówię. - Czy to znaczy, że poprosiłeś mnie o rękę? - No właśnie tego... – powiedział Stefan. - No to bardzo się cieszę, bo ja już od dawna ciebie kocham. Wkrótce odbył się ślub a po nim skromne przyjęcie dla najbliższych kolegów z pracy. Stefan szanował swoją żonę i często jej to okazywał. Ona była w nim zakochana po uszy i wszystko dobrze się układało do chwili, kiedy Maria powiedziała Stefanowi, że chce się zapisać na kurs buchalterii. Stefan się zaniepokoił. - Po co ci to? - Jak to, po co? Jak skończę to być może dostanę się do biura i będę lepiej zarabiać. Stefan z natury nieśmiały nic już nie powiedział i pozostawił sprawy własnemu biegowi. Maria nie powiedziała mężowi, że już wcześniej pan buchalter powiedział jej, że jak skończy kurs to ją przyjmie do pracy. Po osiemnastu miesiącach Maria skończyła kurs i rzeczywiście została zatrudniona w dziale buchalterii. Koledzy zazdrościli Stefanowi żony urzędniczki a on wcale się z tego nie cieszył mimo, że żona rzeczywiście przynosiła trochę więcej pieniędzy do domu. W rok później w czasie wakacji Stefan pojechał z żoną do jej kuzynów na wieś. Gdy w jeden z pięknych, upalnych dni leżeli nad jeziorem Maria powiedziała: - Wiesz postanowiłam zapisać się na studia. Stefan był w najwyższym stopniu zaniepokojony tą decyzją. Przeczuwał tragedię, ale niewiele mógł zrobić. Jednak tym razem zdobył się na odwagę i powiedział. - Marysiu jestem pewny, że z tego nic dobrego nie wyniknie. Kotowie mieli już dwójkę małych dzieci. Z chwilą gdy Marysia zaczęła studiować prawo, Stefan często musiał pomagać przy dzieciach. Po długich czterech latach Marysia skończyła studia. Mimo iż nie posiadała odpowiednich uprawnień formalnych zaczęła faktycznie pełnić funkcję radcy prawnego. W ten sposób stała się prawą ręką vice-dyrektora, do spraw administracji i organizacji. Od dawna wiadomo, że na świecie istnieją tylko dwie rzeczy nieskończone – miłosierdzie boskie i głupota ludzka, ale nie wszyscy się orientują, że spośród różnych głupot najgłupszą głupotą jest męska duma. To uczucie jest tak horrendalnie głupie, że można je porównać jedynie z dumą kobiecą. Stefan cierpiał okropnie. Cierpiał w samotności i w milczeniu. On był tylko robotnikiem a jego żona aż magistrem praw. Marysia w domu nieraz mówiła o sprawach załatwianych przez nią w pracy. Stefan czasami te wiadomości powtarzał i powstawały z tego plotki. Dlatego Marysia przestała w domu mówić o sprawach swojej pracy. Stefan to jej milczenie odczytał jako następne upokorzenie. Po pół roku od ukończenia studiów Marysia otrzymała znaczną podwyżkę. Teraz Stefan zarabiał mniej od swojej żony. Był to następny cierń, który głęboko wbijał się w serce Stefana. Ponieważ jednak jego ambicją było realizowanie modelu szczęśliwej rodziny, więc cierpiał w milczeniu i nikomu się nie skarżył. W tym czasie sytuacja na rynku pracy w całej Polsce wyraźnie się pogarszała. W przedsiębiorstwie „Pocisk” robotnicy spodziewali się redukcji zatrudnienia. Taka redukcja rzeczywiście była przygotowywana. Marysia o tym świetnie wiedziała. Jednak plany redukcji utrzymywano, ze zrozumiałych względów, w głębokiej tajemnicy. Pewnego dnia przed fajrantem robotnicy w warsztatach rozmawiali na temat ewentualnej redukcji. Jeden z kolegów powiedział: - Stefan, ty powinieneś wiedzieć jak będzie z tą naszą pracą. - Nic nie wiem – odpowiedział Stefan zgodnie z prawdą. - No to się dowiedz od żony, przecież ona musi wiedzieć. Po powrocie do domu Stefan zapytał Marysię: - Marysiu. Powiedz mi czy u nas będzie redukcja zatrudnienia. Żona myśląc, że Stefan niepokoi się o własne miejsce pracy powiedziała. - Nic się nie bój na pewno nic takiego nie będzie. Na drugi dzień Stefan zapewnił kolegów w warsztatach, że mogą być spokojni. Redukcji nie będzie. Po dziesięciu dniach nastąpiła redukcja. Następnego dnia Stefan w kieszeniach swojego ferszalunku znajduje kilka karteczek. Treść ich jest podobna: „kapuś, sługus dyrekcji” i tym podobne epitety. Ten fakt był ostatnią kroplą goryczy, której Stefan znieść nie mógł. Zaraz poszedł do kierownika warsztatów. - Szefie. Za ubiegły rok należy mi się jeszcze pięć dni urlopu. Chciałem je teraz wziąć. - To napisz podanie. Stefan napisał a kierownik bez słowa wyraził akceptację. Po powrocie z pracy do domu Marysia zastała w kuchni płaczące dzieci a w pokoju na łóżku leżał w butach i w płaszczu zupełnie pijany małżonek. Ponieważ Stefan nigdy nie pił, więc Marysia zrozumiała, że coś złego się dzieje. Stefan rozpoczynał pracę o szóstej a Marysia o ósmej. Kiedy na następny dzień mąż nie wstał do pracy Marysia zapytała go, dlaczego nie wstaje. - Ja idę dopiero na jedenastą. - Dokąd idziesz na jedenastą? - Do restauracji. Marysia pobiegła do apteki i stamtąd zadzwoniła do pracy, że nie może przyjść i prosi o jeden dzień urlopu. Po powrocie do domu zajęła się normalnymi domowymi zajęciami czekając na działanie męża. Stefan wstał dopiero przed dwunastą. Ogolił się, umył, ubrał w najlepsze ubranie i szykował się do opuszczenia domu. - Dokąd się wybierasz? – zapytała żona. - Już ci przecież mówiłem. Idę do restauracji. - To ja też chcę iść do restauracji – powiedziała Marysia, swoją kobiecą intuicją podejrzewając, że Stefan znalazł sobie jakąś kochankę. - Dobrze – odpowiedział spokojnie Stefan – zaczekam na ciebie. Zaczekał rzeczywiście a kiedy Marysia się ubrała poszli razem do restauracji. Gdy siedli przy stoliku Stefan zapytał: - Co dla ciebie zamówić? - Wszystko jedno. - Tego akurat tutaj nie podają. - No to niech będzie kawa. Po chwili przyszedł kelner. Stefan powiedział: - Dla pani kawa. Dla mnie pół litra „Wyborowej” i jajko w majonezie. Gdy zamówienie zostało zrealizowane Stefan podsunął żonie cukierniczkę a następnie zaczął bardzo oszczędnie konsumować jajko i mniej oszczędnie popijać. Marysia piła kawę i czekała, co będzie dalej. Mimo bardzo oszczędnej konsumpcji jajko się skończyło a w butelce była jeszcze połowa pierwotnej zawartości. Stefan przywołał kelnera i zapytał żony: - Czy weźmiesz coś dla siebie? - Nie – odpowiedział Marysia. - W takim razie dla mnie schaboszczak z kartoflami. Stefan dotychczas zupełnie nie pijący, mimo wsparcia akcji kotletem nie był w stanie wypić całego pół litra a był już mocno pijany, więc zawołał kelnera, zapłacił i poszli do domu. W domu Marysia stoczyła walkę nie chcąc dopuścić, aby Stefan wlazł do łóżka z butami i w ubraniu. - No to rozbierz mnie – powiedział wreszcie Stefan – bo sam nie dam rady. Rozebrała męża i Stefan znowu przespał pół dnia. Wieczorem zbudził się ze strasznym kacem. Poprosił więc żonę żeby poszła do sklepu i przyniosła kilka butelek piwa. Marysia rozpłakała się, więc Stefan przyniósł sam piwo i jakoś wyleczył kaca. Następnego dnia po przyjściu z pracy Marysia znowu znalazła męża śpiącego w butach i w ubraniu. Był to ostatni dzień pijaństwa, ponieważ następnego ranka Stefan zniknął. Jednak po dwóch dniach, kiedy kończył się urlop, wrócił. Była to sobota. Przez całą niedzielę bawił się ze swoimi dziećmi a w poniedziałek, ku wielkiej radości Marysi, o piątej rano wstał i zaczął szykować się do pracy. Po przyjściu do warsztatu zamiast iść do szatni, poszedł prosto do kierownika. - Dzień dobry panie inżynierze. - Cześć. Jak było na urlopie? - Trochę piłem, trochę jeździłem - A dokąd żeś jeździł? - Do Lwowa. - No dobra. Urlop się skończył bierz się do roboty. - Panie kierowniku. Mam do pana prośbę. - Jaką prośbę? - Muszę się zwolnić z pracy. - Zwolnić? Na ile? - W ogóle zwolnić z pracy. - Czyś ty zwariował? - Chyba tak, ale zwolnić się muszę. - Jak to? Chcesz żebym cię zwolnił z dnia na dzień? - Tak panie kierowniku. Właśnie tak chcę. - To jest niemożliwe. Stefan postał jeszcze chwilę a później wyszedł z pokoju kierownika warsztatów i poszedł do vice-dyrektora do spraw technicznych. - Panie dyrektorze. Muszę się zwolnić z pracy od zaraz. - A co się takiego stało? Stefan stał, milczał i gniótł w rękce czapkę. - Panie Stefanie. Znamy się tyle lat. Przecież chyba może mi pan powiedzieć, co się stało. - Nic się nie stało panie dyrektorze, tylko muszę się zwolnić. - Panie Stefanie, na to żeby się zwolnić trzeba wymówić na miesiąc wcześniej. W szczególnych okolicznościach można się zgodzić na natychmiastowe odejście pracownika, ale czy naprawdę jest to konieczne? - Tak panie dyrektorze. Jest to konieczne. - Więc dobrze. Ale załatwimy to dopiero jutro. Zgoda? Stefan pokiwał potwierdzająco głową. Ukłonił się i wyszedł. Poszedł do domu i cały dzień bawił się z dziećmi. Dyrektor po wyjściu Stefana natychmiast wezwał do siebie Marysię. - Pani magister. Przed chwilą był tu pani mąż i usilnie mnie prosił o natychmiastowe zwolnienie z pracy. Czy pani coś wie o przyczynach tej decyzji? - Tego nie wiem, ale wiem, że z mężem dzieje się coś złego. On nigdy nie pił a parę dni temu upijał się przez trzy dni po kolei. Kiedy Marysia wróciła z pracy do domu zastała męża bawiącego się z dziećmi. Na jej pytania w ogóle nie odpowiadał. Nie chciał wyjaśnić, dlaczego odchodzi z pracy. Wreszcie powiedział: - Nic się nie martw, pracę będę miał i na dzieci będę przysyłał pieniądze. - Przysyłał? To znaczy, że gdzieś wyjeżdżasz? - Tak. Wyjeżdżam. Więcej nie udało się wydobyć ani słowa. Rzeczywistość była taka, że w trzecim dniu pijaństwa Stefan spotkał kolegę, który był w Warszawie w odwiedzinach u rodziców a pracował na Skniłowie we Lwowie. Ten znając Stefana i jego umiejętności zapewnił go, iż w Warsztatach Lotniczych we Lwowie na pewno zostanie przyjęty .Stefan następnego dnia pojechał do Lwowa i rzeczywiście otrzymał pracę. We wtorek po otrzymaniu oficjalnego zwolnienia z pracy zabrał z domu część ubrań i innych szpargałów, pożegnał się z dziećmi i żoną a następnie wyjechał. Ze Skniłowa szybko rozchodziły się wieści o niezwykle uzdolnionym mechaniku precyzyjnym nazywającym się Kot. Po dwóch tygodniach od rozpoczęcia pracy w Warsztatach Lotniczych do Kota przyszedł jakiś facet. - Mam do pana prośbę. - Jaką prośbę? Przybyły wyjął z kieszeni dość nieudolny rysunek techniczny precyzyjnych narzędzi. Stefan obejrzał rysunek i bez trudności domyślił się, że te narzędzia będą służyć do otwierania zamków. - Dobrze. – powiedział – Ale będzie to trwało kilka dni. - Y-jo. Nie ma sprawy. Poczekamy. - No i będzie trochę kosztowało. - Y-jo. Nie ma sprawy. Zapłacimy. - No i musi pan zapomnieć mego nazwiska i adresu. - Y-jo. Nie ma sprawy już zapomnieliśmy. Następnego dnia Stefan musiał się zwolnić na dwie godziny z pracy, ponieważ miał ważną sprawę urzędową do załatwienia. Zwolnienie otrzymał i po pół godziny wchodził do Izby Skarbowej. Otworzył pierwsze napotkane drzwi. Wszedł, stanął i czekał w milczeniu. Po chwili urzędniczka zwróciła się do niego: - Czym mogę służyć? - Ja tu przyszedłem w sprawie no, tego... żeby płacić podatki. - Czy mógłby pan konkretnie powiedzieć, o co chodzi? - Ja pracuję w państwowej firmie, jestem mechanikiem, ale czasami przychodzą do mnie ludzie i proszą żeby coś zrobić w domu czy jakieś inne sprawy. Ja myślę, że od tego trzeba płacić podatek. Urzędniczka patrzyła z podziwem na tego, tak solidnego i lojalnego obywatela. Chęć płacenia podatku od tak drobnych usług rozczuliła ją, więc poszła razem ze Stefanem i pomogła mu załatwić sprawę. Kiedy już otrzymał książkę podatkową urzędniczka wyjaśniła mu dokładnie jak trzeba ją wypełniać. - Tutaj widzi pan wstawi pan datę. W następnej rubryce, jaka robota została wykonana. Dalej ile pan przyjął pieniędzy i w następnej rubryce narastająco. - Co to jest „narastająco”? Urzędniczka wytłumaczyła. - Na koniec miesiąca od całej sumy płaci pan 1% podatku obrotowego a z tego, co panu zostanie, minus pańskie wydatki, 5% podatku dochodowego. Czy pan to wszystko rozumie? - Oczywiście. - A procenty pan umie obliczać? - Tak oczywiście. Bardzo dziękuję pani. Do widzenia. - Do widzenia. Po wykonaniu pierwszego zamówienia i zainkasowaniu należności solidny obywatel Stefan Kot dokładnie wypełnił wszystkie rubryki. Pomylił się tylko przy wpisywaniu obrotu. Zamiast 52zł. Napisał 5,20 gr. No cóż errare humanun est. Zamówień napływało coraz więcej. A po dwóch miesiącach napłynął pierwszy policjant z Pierwszego Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej Policji we Lwowie. Pan Kot zaprosił pana policjanta do pokoju i usadowił go w fotelu. - Czym mogę służyć panie władzo? Policjant zaskoczony miłym przyjęciem patrzył przez chwilę na Stefana, następnie nic nie mówiąc otworzył teczkę, wyjął z niej cały pęk narzędzi złodziejskich i położył na stole przed Kotem. - Jeśli pan chce coś z tego zamówić to musi być rysunek techniczny. - Nie chcę niczego zamawiać. – oświadczył policjant – Chcę się tylko dowiedzieć czy to pańska robota. Kot wziął narzędzia do ręki, przeglądnął je, wybrał jedno narzędzie wyglądające jak wytwór jubilerski, odczepił go od kółka, na którym zawieszone były wszystkie narzędzia i położył przed policjantem. - To jest moja robota. - A ta reszta? – zapytał policjant – To czyja? Stefan znowu zaczął przeglądać narzędzia. - Nie wiem czyja, ale wykonane wszystko jest bardzo precyzyjnie. Musiał to robić dobry fachowiec. - A pan nie wie, kto? - Nie wiem. - Ale przyznaje pan, że ten wytrych pan wykonał. - Nie wiem czy to jest wytrych, ale na pewno ja to wykonałem. - No to niech pan teraz powie, dla kogo pan to zrobił a ja żadnego raportu na pana nie złożę. - Jakiego raportu? - Że pan produkuje wytrychy dla złodziei. - Panie władzo ja wykonuję wiele różnych detali mechanicznych dla klientów. Robię to według rysunków technicznych i płacę od tego podatki i na tym polega moja w pełni czysta sprawa. Natomiast to czy klient włoży ten detal do zamka czy do dupy to już nie moja sprawa. - Pan od tego płaci podatki? - Oczywiście. - Niech mi pan to pokaże. Stefan przyniósł książkę podatkową. Położył ją na stole, następnie wytarł ręce o spodnie i ostrożnie otworzył książkę. Pan policjant obejrzał dokładnie tą książkę, zamknął ją, położył na stole i bez pożegnania wyszedł. Tymczasem Marysia od kierownika warsztatów dowiedziała się, że Stefan po pijaństwie odwiedził Lwów. Po miesiącu otrzymała pieniężny przekaz pocztowy. Na przekazie była pieczątka poczty lwowskiej. Następnie Marysia wynajęła detektywa a ten nie miał zbyt trudnego zadania, ponieważ we Lwowie mało było takich zakładów, które zatrudniały precyzyjnych mechaników. Stefan mieszkał w jednopokojowym mieszkaniu przy Placu Teodora. Mieszkał nie sam, lecz z dziewczyną młodszą od niego o piętnaście lat. Nie mógł się z nią ożenić, ponieważ w przedwojennej Polsce rozwody nie istniały. Na to ażeby się legalnie ożenić po raz drugi trzeba było albo zamordować żoną albo zmienić wyznanie. Stefan był mocno wierzącym katolikiem i dlatego żadne z tych rozwiązań nie wchodziło w grę. Mimo, że dziewczyna, z którą żył, nie była jego żoną bardzo ją szanował. Od czasu warszawskiego pijaństwa Stefan co kilka dni wypijał butelkę lub dwie piwa. Jego bogdanka Antonina Matula nie cierpiała zapachu alkoholu w ogóle, a piwa w szczególności. Z tego powodu po każdym piwnym łajdactwie Stefan spał na podłodze, aby nie robić Tosi przykrości swoim śmierdzącym oddechem. Marysia przyjechała do Lwowa rannym pociągiem i dotarła do mieszkania Stefana przed końcem jego pracy. Drzwi były zamknięte, więc siadła na schodach i czekała. Kiedy wreszcie zobaczyła wracającego męża, zaczęła płakać. Stefan podszedł do niej, przywitał się i przytulił ją do siebie. Następnie otworzył drzwi i weszli do mieszkania. Od razu zorientowała się, że Stefan mieszka z kobietą i zaczęła jeszcze bardziej płakać. Kiedy wreszcie się uspokoiła mąż poprosił, aby opowiedziała, co słychać u dzieci? - Z dziećmi wszystko dobrze, ale ciągle pytają o ciebie. Kiedy do nas wrócisz? - Teraz nie mogę. - Właśnie widzę, że nie mieszkasz sam. - Tak. Ona zaraz tu przyjdzie. Gdy Tosia weszła, Stefan przedstawił panie. - To jest moja narzeczona a to jest moja żona. Marysia znowu zaczęła płakać. Tosia widząc niezręczną sytuację ubrała płaszcz i wyszła z mieszkania. Po chwili Marysia uspokoiła się i po raz kolejny poprosiła: - Stefan. Wróć do dzieci, no i do mnie. - Nie mogę wrócić. Przez ciebie wszyscy w wytwórni wyzywają mnie od zdrajców i sługusów. - A co ci to szkodzi? Przecież z tego ci nie ubędzie. Niech sobie gadają. Marysia jak widać ciągle nie rozumiała ambicjonalnego charakteru przyczyn, które zniszczyły ich małżeństwo. Tkwiąc w tej kobiecej nieświadomości popełniła największy błąd mówiąc - Mogłabym ci załatwić podwyżkę. Słowa te jak prąd elektryczny poraziły Stefana od głowy aż do nóg. - Ty mogłabyś mi załatwić. – powtórzył – A ile mogłabyś mi załatwić? - Tego nie wiem, ale trochę te twoje zarobki można by podwyższyć. - Marysiu czy ty nie zauważyłaś, że posłałem ci więcej pieniędzy niż to, co zarabiałem w „Pocisku” przez cały miesiąc? - Ja zauważyłam i nawet się martwiłam jak sobie poradzisz wysyłając tyle pieniędzy nam. - Nie potrzebnie się martwiłaś, bo ja tutaj w firmie zarabiam prawie dwa razy tyle co w „Pocisku” a oprócz tego mam zlecenia prywatne. Gdybym wrócił to bym mocno stracił na forsie. - No to niech byś stracił. Przecież i tak nam wystarczało. Ja dobrze zarabiam. Następny szok elektryczny poraził Stefana, a Marysi nawet do głowy nie przyszło jak boleśnie rani męża. - No może rzeczywiście wrócę, ale razem z Tosią i nie chciałbym żebyś robiła z tego powodu awantury. Marysia na te słowa poderwała się z krzesła i przybliżyła twarz do twarzy Stefana. - Co ty wygadujesz. Chciałbyś wprowadzić do naszego mieszkania kochankę? - Nie do naszego mieszkania, tylko do mojego, a po za tym, co ci to szkodzi. Przecież ci nie ubędzie. Ciebie też będę pieścił. Marysia na te słowa dostała ataku histerii. Stefanowi żal było żony, ale nie potrafił inaczej wyjaśnić jej, że z obu stron chodziło tutaj „tylko” o sprawy ambicjonalne. Marysia ze względu na swą dumę kobiecą nie była w stanie zaakceptować propozycji męża nawet wtedy, gdy spuścił z tonu i powiedział, że dla Tosi załatwi w Warszawie osobne mieszkanie. Nie widząc żadnych możliwości kompromisu postanowiła wracać do Warszawy. Przed odjazdem otrzymała od męża następną dużą sumę pieniędzy i tak się rozstali. Kiedy Kot dotarł do mieszkania na Stryjskiej zepsuty suport roweru był już rozmontowany przez Stasia. - Widzę, że pan świetnie sobie daje radę z tymi sprawami. – pochwalił Stasia Kot. Następnie obejrzał zużyte części i oświadczył – Tutaj tego naprawić nie jestem w stanie. Trzeba wytoczyć nowe elementy. Zabiorą zużytą część do pracy i za dwa dni przyniosę gotową nową. Po dwóch dniach w Warsztatach Lotniczych wszyscy mieli mnóstwo roboty w związku ze zbliżającymi się zawodami. Kot swoją robotę już dawno zrobił, ale kazano mu nadzorować pacę innych rzemieślników i dlatego nie mógł pojechać po południu do Stasia. Skontaktował się telefonicznie ze Stasiem i powiedział: - Proszę pana, suport jest już gotowy, ale ja muszę tu siedzieć do później nocy i nie mogę przywieść. Gdyby pan zechciał przyjechać na Skniłów to odebrałby pan suport jeszcze dziś. Staś bardzo chętnie pojechał na lotnisko. Ponieważ Kot sam roboty nie wykonywał a jedynie nadzorował pracę innych, więc mógł Stasiowi poświęcić wiele czasu. Naprzód pokazał mu samoloty w hangarach a później przegadali kilka godzin. Staś przez całe swoje życie obracał się w środowisku inteligenckim. Kontakty z przedstawicielami innych warstw społecznych były tylko sporadyczne, a wśród tych nielicznych kontaktów nigdy nie doszło do bliższej znajomości z elitą robotniczą, czyli z wykwalifikowanymi rzemieślnikami. Kot z jego mentalnością, problemami i niezwykłymi umiejętnościami manualnymi to dla Stasia był nowy nieznany świat. Od razu bardzo polubił Kota, który mu wyraźnie imponował swoimi umiejętnościami. W ciągu tego długiego wieczoru zaprzyjaźnili się. A kiedy się okazało, że Kot nieźle mówi po angielsku podziw Stasia nie miał granic. W tamtych dawnych czasach prawie nie było sztucznych tworzyw. W powszechnym użytku znajdowała się tylko guma i bakelit. Kot miał kłopot z wykonywaniem tych elementów, do których metal okazywał się niewłaściwym tworzywem. - Próbowałem z bakelitu. – mówił Kot – ale on jest zbyt kruchy. - A nie byłby dobry gallalit? - Co takiego? - Gallalit, czyli sztuczny róg. On nie jest kruchy. - No, ale skąd go wziąć? - To można zrobić samemu –oświadczył Staś i wyjaśnił, że do tej produkcji wystarczy chude mleko i formalina. Po kilku dniach Staś znowu odwiedził Warsztaty Lotnicze na Skniłowie. Z plecaka wyjął potrzebny sprzęt i na oczach zdumionego Kota wykonał bryłę gallalitu. Kot był oczarowany. Staś wyrósł w jego oczach do rangi czarodzieja. Tego wieczoru żaden z nich nie wiedział, że zdarzenia przyszłej wojny połączą ich losy na wiele lat. Zbliża się koniec 1938 roku. Bolek siedzi u siebie w mieszkaniu, które jest już obecnie elegancko urządzone. W pokojach stoją nowe, piękne meble. Mimo to, Bolka nachodzą smutne myśli. Czas biegnie nieubłaganie i Bojda zbliża się do wieku lat czterdziestu. Po raz pierwszy tak mocno odczuwać zaczyna przemijanie czasu. Wspomina Hanię i Adasia, a następnie nędzę pierwszych lat małżeństwa z Wiśką. Ale prze- cież ten nostalgiczny nastrój nie ma żadnego obiektywnego uzasadnienia. Bojda ma żonę, w której jest ciągle zakochany. Ma dwoje udanych dzieci i to dwóch synów. Jest naczelnikiem dzielnicy Łyczakowskiej. W magistracie jest to najwyższe stanowisko mianowane. Wyżej już jest tylko prezydent. Pensja wynosząca czterysta dziewięćdziesiąt osiem złotych, jest jak na urzędnika magistratu pensją najwyższą. Oprócz tego Bojda, co kwartał otrzymuje 20% dywidendy od zysków firmy SBK - Schwarc-Berezowski-Krukowska. Jedyny cień w tej kwestii, to świadomość, że sukcesy ekonomiczne firmy są wypracowywane ciężką harówą Berezowskiego, oraz niezwykłym talentem do interesów, jaki przejawia faktycznie główny twórca firmy Jakub Schwarc. Bolek doskonale wie, że jego udział, to głównie prestiż jego stanowiska, a nie rzeczywiste, konkretne zasługi polegające na udziale w działaniach firmy. Bojda ma dwóch ukochanych synów. Mareczek jest jeszcze malutki, ma dopiero pięć lat, ale Staś za pół roku zdaje maturę. Dotychczasowe dokonania Stasia w dziedzinie biznesu, nawet te nieudane, świadczą wymownie, że Staś do interesów nadaje się sto razy lepiej od swojego ojca. Szkoda, że nie jest pełnoletni. Bojda jest prawnikiem i wie, że na zasadzie wyroku sądowego można uznać za pełnoletniego obywatela, który pod względem metrykalnym nie jest jeszcze pełnoletnim. W tych sprawach specjalizuje się mecenas Krzemieniecki. Bojda pamięta go jeszcze ze studiów, ale bliższych stosunków towarzyskich z nim nie utrzymywał. Ostatnio jednak mecenas Krzemieniecki załatwiał u pana naczelnika Tarłowskiego ważną sprawę i po jej załatwieniu sam się ofiarował, że gdyby kiedyś w przyszłości jego umiejętności mogłyby się przydać, to bardzo by się czuł zadowolony, gdyby mógł się panu naczelnikowi zrewanżować. Bojda podnosi słuchawkę i dzwoni do mecenasa. Przedstawia mu sprawę, wyjaśnia, że chodzi o jak najwcześniejsze objęcie udziałów w firmie przez Stasia i pyta, jak dalece trudna, zdaniem pana mecenasa, jest ta sprawa. - Moim zdaniem – odpowiada mecenas - jest ona średnio trudna. Ale jeśli pan naczelnik zechce mnie ją powierzyć, to w ciągu miesiąca gwarantuję pozytywne załatwienie. - Dziękuję serdecznie. Jeszcze muszę się zastanowić, ale być może, że skorzystam z pańskiej uprzejmości. Bojda wstaje z fotela, zakłada ręce do tyłu i zaczyna spacerować po mieszkaniu. Dokładnie tak samo jak robił jego ojciec Stanisław Tarłowski, kiedy miał podjąć ważną decyzję. Decyzja zostaje podjęta i Bojda postanawia działać jak najszybciej. Dzwoni po raz drugi do mecenasa Krzemienieckiego. - Panie mecenasie, już się zdecydowałem. - Bardzo się cieszę. - Proszę mi podać, jakie dokumenty będą potrzebne. Mecenas wylicza, Bojda notuje i na tym rozmowa się kończy. Po tygodniu gotowe dokumenty, skompletowane w jednej teczce zostają dostarczone do kancelarii pana mecenasa. Staś liczy sobie dwa razy mniej lat od swojego ojca. Nie ma jeszcze pełnych dziewiętnastu lat. Z tego powodu, jego spojrzenie zarówno na dzień dzisiejszy, jak i w przyszłość jest zupełnie inne, ale różnice w sposobie myślenia między Bojdą i Stasiem wynikają nie tylko z różnicy wieku. Bojda przez całe życie starał się usilnie budować własną pozycję, tak pod względem społecznym jak i czysto materialnym, bacząc równocześnie w nie małym stopniu na dobro swoich bliskich. A więc przy pobieżnym traktowaniu tego porównania i Bojda i Staś wytyczali sobie takie same cele, jednak w szczegółach można zauważyć daleko idące różnice. Bojda szedł drogą tradycyjnych zasad moralnych. Podstawową dla Bojdy zasadą była pracowitość. Także dużo wysiłku wkładał w to, ażeby wręcz domyślać się intencji swoich przełożonych i spełniać je zanim zostaną wypowiedziane. Staś był dzieckiem zupełnie innych czasów, a pod względem zdolności intelektualnych, głównie w dziedzinie perfekcyjnej analizy przyczynowo – skutkowej rozważanych zagadnień, oraz pod względem umiejętności trafnego dokonywania wyborów spośród wielu możliwych do realizacji przedsięwzięć, po prostu znacznie wyprzedzał swoją epokę. W ubiegłych latach w sposób uczciwy, oraz prawie uczciwy starał się zarabiać pieniądze, co na ogół mu się udawało. Doskonale rozumiał, że pieniądz jest czynnikiem niezbędnym wszelkich sukcesów, nie tylko materialnych, także intelektualnych. Jednak obecnie, będąc w klasie maturalnej zlikwidował wszelkie dotychczasowe sposoby zarabiania pieniędzy. Nie dawał nawet korepetycji, ponieważ uznał, że jak najlepsze wyniki na świadectwie maturalnym mogą mieć ogromne znaczenie, bo na wiele kierunków studiów akademickich przyjmowano na zasadzie konkursu świadectw. Oprócz nauki w ramach przygotowywania się do matury, dużo uwagi poświęcał rozważaniom, jaki kierunek studiów wybrać. Wiśka bardzo chciała, żeby Staś poszedł na medycynę. Kiedy raz to poważnie powiedziała, Staś się zdziwił. - Mama naprawdę by chciała żebym był lekarzem? - Tak bardzo bym chciała. - A dlaczego? - Czy nie rozumiesz, że jest to piękny zawód. - Dlaczego piękny? - Dlatego, że lekarz ratuje zdrowie człowieka. A zdrowie jest największą wartością. Jest najważniejsze dla każdego człowieka. - Naprawdę mama uważa, że dla każdego? - Oczywiście. - To jednak dość dziwne. Z tego, co mi mówili wszyscy moi nauczyciele, a następnie profesorowie, a już w szczególności obaj księża, którzy uczyli mnie religii, to dla człowieka, największą wartością są dobra niematerialne, duchowe. A zdrowie, to prze- cież jak najbardziej wartość materialna. - Ale jednak, każdy człowiek bardzo chce być zdrowy i nikt nie chce być chory. - To bardzo smutne. - Co jest smutne? - To, że moi nauczyciele i moi katecheci uczyli mnie nieprawdy. Dla Stasia rzeczowe, logiczne, spójne rozważanie każdego problemu było ważne, ale w tamtych miesiącach kończącego się 1938 roku dla chłopaka prawie dziewiętnastoletniego najważniejszym problemem był bal maturalny. Na terenach zaboru austriackiego nie organizowano studniówek. Tym najważniejszym zdarzeniem przedmaturalnym, o charakterze rozrywkowym, był bal sylwestrowy. Okres świąteczno-sylwestrowy 1938 roku był w całej Europie obchodzony w nastroju radosnej euforii. Słowa Chamberlaina o pokoju dla całego pokolenia potraktowano jak najbardziej poważnie i szczerze mu wierzono. Nawet w tak bardzo racjonalnej Anglii. Po prostu ludzie wierzyli w to, w co chcieli wierzyć, to znaczy w codzienne, spokojne życie bez zabijania. Wierzyli w spokojną i bezkrwawą przyszłość. Staś jako jeden z nielicznych, nie rozumiał tej sytuacji. Nie był politykiem ani strategiem, ale dużo czytał i wiedział doskonale, że w chwili monachijskiej kapitulacji Czechosłowacja miała najlepiej i najnowocześniej wyposażoną w Europie armię. A ponieważ najważniejszym czynnikiem przesądzającym o zwycięstwie w wojnie jest możliwość regeneracji i reprodukcji zużywanego materiału militarnego, to i pod tym względem Czechosłowacja była w dobrej sytuacji, mając zakłady Skoda, przeniesione zawczasu na Słowację. Jeśli do tego dołączyć trzydzieści dywizji świetnej polskiej piechoty i jedenaście brygad kawalerii, to w sumie te połączone polsko- czechosłowackie siły, były w stanie skutecznie przeciwstawić się III Rzeszy. Staś, jako jeden z nielicznych, po prostu nie rozumiał, jak dorośli ludzie, a szczególnie specjaliści od wojskowości mogą tego nie zauważać, ale najważniejszy był bal sylwestrowy. W Polsce przedwrześniowej uczniowie chodzili do szkoły średniej w mundurach. Były to piękne, granatowe mundury, wcięte w pasie, z pięknymi srebrnymi guzikami. Jednak w klasie maturalnej, z okazji tak wielkiej uroczystości, jak bal sylwestrowy, wolno było przyjść w garniturze wizytowym. Bojda już we wrześniu postanowił, że dla Stasia uszyje się smoking. W ciągu ostatnich trzech dni starego roku najbardziej zajęci byli rodzice przyszłych maturzystów, ponieważ to oni organizowali wszelkie sprawy związane z balem. Wreszcie rozpoczął się bal. Naprzód przemawiał dyrektor. Mowa była drętwa i niezbyt ciekawa, ale na szczęście krótka. Pierwszy taniec, to był tradycyjnie polonez. Młodzież bawiła się wspaniale. Grono pedagogiczne też. Bal był bezalkoholowy, jednak o godzinie dwunastej toast miał być wzniesiony prawdziwym szampanem. W trakcie toastu koło Stasia stała drobna, smagła brunetka z równoległej klasy „C” - Na jaką intencję wypiłeś swój toast? – zapytała Stasia. - Piłem za to żeby wszystkie moje plany się spełniły w przyszłym 1939 roku. A ty? - Ja piłam za to, żebyśmy wszyscy dożyli w szczęściu następnego Sylwestra. Ta smagła brunetka, o imieniu Janina zginęła drugiego września w czasie bombardowania Lwowa. Szła po chodniku w pobliżu Kawiarni Wiedeńskiej. Bomba upadła po drugiej stronie ulicy, a podmuch rzucił Janiną o mur kamienicy. Nie zdążyła nawet krzyknąć. Pierwszy kwartał 1939 roku upłynął Stasiowi na wytężonej nauce. Staś uczył się z reguły sam, ale nie rzadko było tak, iż koledzy, a także koleżanki prosiły go, ażeby pomógł im w zrozumieniu trudniejszych partii materiału szczególnie z matematyki i fizyki i wtenczas w mieszkaniu przy ul. Stryjskiej zbierała się grupka kilku przyjaciół i razem się uczyli. Wiśka przynosiła ciasteczka i herbatę. Atmosfera była bardzo miła, przyjacielska i domowa. 15 marca 1939 roku niemieckie kolumny pancerne wjechały do Pragi. Czechosłowacja znikła z mapy. Jeszcze wówczas, 15 marca połączone siły czechosłowackie i polskie, gdyby do tego doszło, stanowiłyby pod względem militarnym potęgę porównywalną z niemiecką. Staś był bardzo rozsądnym chłopcem i dlatego nie miał w zwyczaju wypowiadać się krytycznie na tematy, które były inaczej traktowane przez doświadczonych, starszych od niego ludzi. Ale z częstych rozmów prowadzonych w jego obecności przez rodziców, głównie Bojdę i jego znajomych w czasie różnych spotkań towarzyskich na Stryjskiej jak i w innych miejscach gdzie byli zapraszani, Staś wiedział, że nie tak dawno, bo przed wybuchem Pierwszej Wojny Światowej, wszyscy ci dorośli, rozsądni, doświadczeni, domowi politycy nawet w najczarniejszych snach nie przewidywali klęski, a następnie zniknięcia z mapy świata tak ogromnego mocarstwa jakim była Habsburska Austria. I obecnie w początkach 1939 roku, patrząc na to co się dzieje, był przekonany, że jeśli ta zupełna apatia mocarstw zachodnioeuropejskich będzie się przedłużać, to Hitler opanuje cały świat. Cały świat w rozumieniu Stasia, to przede wszystkim jego centrum, czyli Polska. Powstanie Państwa Słowackiego o charakterze typowo faszystowskim, a także fakt iż na jego czele stanął katolicki ksiądz Tiso były dla Stasia dużym zaskoczeniem. W tydzień później Niemcy zajęli Kłajpedę. Teraz kleszcze Niemieckie obejmowały Polskę już z trzech stron. Zdarzenia polityczne biegły obecnie ruchem przyśpieszonym. 7 kwietnia Mussolini uderzył na Albanię i król Ahmed Zogu, razem ze swoją żoną Geraldiną i kilkudniowym dzieckiem musiał uciekać z kraju. Staś dobrze pamiętał, jak dwa lata wcześniej w kronice filmowej pokazywano piękną hrabiankę Geraldinę Apponyi w trakcie balu w Budapeszcie. Po obejrzeniu tej kroniki Staś długo nie mógł zasnąć, bo był po uszy zakochany w pięknej hrabiance. W trzy dni później 10 kwietnia Bojda zawołał Stasia do jadalni. Na stole rozłożone były jakieś papiery. Kiedy Staś usiadł Bojda powiedział: - Co prawda, pod względem metrykalnym nie jesteś jeszcze pełnoletni, ale czasy są takie, że postanowiłem przeprowadzić sądownie obdarzenie ciebie pełnoletnością prawną. A główną przyczyną tego działania jest to, iż uważam, że powinieneś przejąć moją funkcję w naszej firmie. Cudów po tobie się nie spodziewam, ale myślę, że im wcześniej zaczniesz się wciągać w te sprawy tym lepiej. Staś z natury niezbyt skory do przejawiania entuzjazmu, podskoczył w górę, podbiegł do Bojdy i zaczął go ściskać z całych sił. - Puść mnie wariacie, bo mi żebra połamiesz. Matura zbliżała się wielkimi krokami. Był 5 maja. We wszystkich szkołach średnich całej Polski przerwano lekcje i zgromadzono młodzież przed głośnikami radiowymi. Szła drętwa mowa wygłaszana przez ministra Becka w sejmie. Mało kto słuchał tego przemówienia. Nagle dało się słyszeć wyraźne uderzenie pięścią w mównicę. Dopiero w wtenczas młodzież zwróciła uwagę na wypowiadane słowa. A były one następujące: „Polska od Bałtyku odepchnąć się nie da. Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja skrwawiona w wojnach na pewno na pokój zasługuje. Ale pokój, jak wszystkie sprawy tego świata, ma swoją cenę. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor”. Nie wiadomo, jak wielu młodych ludzi zrozumiało sens przemówienia Becka. Staś zrozumiał. Hitler uderzy na Polskę i nikt nie ruszy palcem żeby nam pomóc. Ponieważ Bojda zapowiedział, że do firmy wprowadzi Stasia dopiero po maturze, a więc trzeba tą maturę zdać jak najprędzej. Staś należał do dobrych uczniów, w szkole był lubiany. W związku z tym pod byle jakim pretekstem załatwił, aby włączono go do pierwszej grupy zdającej maturę. Do końca życia zapamiętał temat maturalnego wypracowania z polskiego. Dotyczyło ono twórczości Stefana Żeromskiego. Matura poszła mu dobrze i po otrzymaniu świadectwa dojrzałości, w gronie najbliższych kolegów i trzech koleżanek świętowali swoją dorosłość w mieszkaniu numer 11 przy ul. Stryjskiej 76. Ponieważ wypili trochę wina więc na drugi dzień rano Staś miał lekkiego kaca. Bojda poradził mu, aby wypił kieliszek wódki. O godzinie jedenastej Staś miał się stawić na zebraniu właścicieli firmy, która mieściła się przy ul. Pełczyńskiej. Ze względu na rangę sprawy, Staś musiał się ubrać w ciemne ubranie mimo że dzień był słoneczny i bardzo ciepły. Z domu wyszedł wcześniej niż należało, żeby spokojnie i bez pośpiechu dotrzeć do firmy. Wyszedł na ulicę Styryjską, po lewej stronie minął nowo budowany blok Politechniki Lwowskiej, po prawej znajdował się Park Stryjski. W następnej chwili skręcił w lewo, wchodząc w ulicę Corso. Po obu stronach ulicy rozciągały się ogrody. Gałęzie drzew schodziły się nad jezdnią. Po chodniku tańczyły jasne plamy słońca. Było cicho i spokojnie. Tylko po drugiej stronie ulicy szedł jakiś facet lekko pijany. Pijaczyna zaczął śpiewać balladę o niedawno skazanym i straconym bandycie lwowskim – Białoniu. „Na Lewandówce w cichym ustroniu, w niedużym domku pod lasem tuż. Tam twa kryjówka była Białoniu, nabity spluwacz, twój anioł stróż”. U pijaków nastrój szybko się zmienia, więc w chwilę później dała się słyszeć ulubiona piosenka pułku ułanów Jazłowieckich. „Stoi ułan na widecie, a kulbaka w dupę gniecie. A szkapiiiina, skurwysyyyna nie chce dalej nieść, ni kroku. Ruszył ułan i szarżuje, aż tu granat nadlatuje. Granat trzasnął, ułan wrzasnął i już jaj nie ma przy dupie”. Wreszcie pijaczyna zamilkł, z czego Staś był zadowolony, bo chciał na spokojnie przemyśleć swoje pierwsze wystąpienie w firmie. W siedzibie firmy obaj wspólnicy Bojdy serdecznie przywitali się ze Stasiem i po chwili wszyscy siedzieli za stołem konferencyjnym. Bojda zabrał głos. - Szanowni koledzy. Ponieważ moje posunięcie dokładnie z wami konsultowałem, więc teraz powiem tylko krótko. Doszedłem do wniosku, że dobrze jest jak najwcześniej wprowadzać młodych ludzi w sprawy profesjonalne. Mój syn dopiero zacznie studia na politechnice, mimo to chciałbym, ażeby już obecnie zajął moje miejsce jako wspólnik i przy waszej serdecznej pomocy wdrażał się w pracy dla dobra firmy. Pierwszy poderwał się Jakub Schwarc. Podbiegł do Stasia, podał mu rękę i uścisnął. Pan Berezowski zrobił to samo tyle, że w sposób bardziej dystyngowany i nie tak gorący. Następnie Berezowski z Bojdą wyszli na dwór, a Jakub Schwarc zaczął szczegółowo wprowadzać Stasia w problematykę produkcyjną i handlową firmy. Nie wszystkie problemy były dla Stasia jasne, ale zrozumiał doskonale, że firma prowadzi działalność w kilku różnych dziedzinach. Najstarszą dziedziną, była piekarnia produkująca chleb i białe pieczywo. Do niej została dobudowana wytwórnia trwałego pieczywa cukierniczego. Osobną działalność prowadziła wytwórnia bibułek do papierosów i gilz, czyli tak zwanych tutek papierosowych. Ostatni kierunek działalności, było to pośrednictwo w handlu sprzętem biurowym i papierniczym. Pod wzglądem ekonomicznym sytuacja firmy była bardzo dobra. Kiedy Jakub Schwarc skończył swoje wyjaśnienia Staś powiedział: - Panie dyrektorze! Z grubsza ja to zrozumiałem, ale pan rozumie, że ja pierwszy raz w życiu się z tym spotykam. Chciałbym móc przez następne parę dni na spokojnie przeglądać te dokumenty, a ponieważ na pewno będzie sporo spraw niejasnych, więc niestety ośmielę się wielokrotnie pana trudzić. - Ależ oczywiście, to zupełnie zrozumiałe. Niech pan mnie pyta, ile tylko trzeba. W chwilę później, wrócił do sali Bojda razem z Berezowskim. Staś ze wszystkimi się pożegnał i pojechał na spotkanie z kolegami do Towarzystwa Gier i Zabaw Ruchowych, które mieściło się przy Stryjskiej obok boiska „Pogoni”. Wieczorem wcześnie położył się spać, żeby na drugi dzień z samego rana udać się do firmy. Ale długo nie mógł zasnąć. Myślał o tym, co mu opowiadał o firmie Schwarc. Dyrektor Schwarc na pewno starał się szczerze i dokładnie informować Stasia, ale nie wszystkie dziedziny były przez pana dyrektora tak samo dokładnie omawiane. Na przykład problem pośrednictwa w handlu materiałami biurowymi, to była ta dziedzina, o której Jakub Schwarc powiedział zaledwie parę słów. Dlatego Staś postanowił zacząć szczegółowe zapoznawanie się z działalnością firmy właśnie od tej strony. Na drugi dzień, po kilkugodzinnym studiowaniu dokumentów i wielokrotnym sprawdzaniu tych samych obliczeń, Staś odkrył, że stosunkowo duży obrót w dziedzinie pośrednictwa handlowego materiałami biurowymi stanowią bilety do kin. W stosunku do całkowitego obrotu w tej dziedzinie działalności firmy, obrót dotyczący biletów kinowych wynosił 30%. Zaś zysk płynący z tego obrotu wynosił zaledwie 1,5%. Był to bardzo niski zysk, ale o wiele bardziej dziwiło, że był to zysk bardzo niski w porównaniu z procentową stopą zysku, osiąganą w obrocie innymi artykułami papierniczymi i biurowymi, których udział był o wiele mniejszy, niż udział biletów w obrocie całkowitym. W pierwszej chwili Staś postanowił zapoznać z tą sprawą Bojdę, ale po dłuższym zastanowieniu zmienił decyzję. Przecież, gdyby Bojda się tym interesował, to sam odkryłby tą sprawę. Jeśli tato wie o tej sprawie, to nie ma potrzeby go informować, a jeśli nie wie to albo nie chce wiedzieć, albo go to po prostu nie interesuje. Właśnie do pokoju wszedł dyrektor Schwarc. - No jak? Czy można w czymś pomóc? - Panie dyrektorze. Chciałbym pana o coś zapytać, tylko krępowałem się przeszkodzić, ale jeśli pan sam tu przyszedł, to pozwolę sobie zająć trochę czasu. - Ależ oczywiście. Proszę bardzo. - Panie dyrektorze. Firmę prowadzi się po to żeby mieć jak największy zysk. - Oczywiście. - To w takim razie, dlaczego poświęcamy bardzo dużą ilość pieniędzy na handel biletami kinowymi, co daje zaledwie 1,5% zysku, jeśli równocześnie, ot chociażby spinacze biurowe przynoszą 5,5% zysku? Dyrektor Schwarc wcale nie był zaskoczony. - Widzi pan. Na to żeby sprzedać, trzeba żeby ktoś chciał kupić. We Lwowie jest szesnaście kin. I potrzeba dużo biletów. Co prawda biur jest też dużo i spinaczy też dużo potrzeba, ale tymi spinaczami handluje mnóstwo ludzi. My sprzedajemy ich tyle, ile możemy. A więc gdybym potrafił rozszerzyć popyt na spinacze, to moglibyśmy zmniejszyć ilość sprzedawanych biletów. - Po co zmniejszać. Zwiększyć owszem, ale, po co zaraz zmniejszać. Dyrektor wyszedł, a Staś długo się nad tym wszystkim zastanawiał. Wreszcie sięgnął po spis odbiorców biletów. Wynotował adresy dwóch najbliżej położonych kin i wybrał się na spacer. Kino, do którego wszedł było własnością Żyda Rozenschwanca. W kasie siedziała małżonka właściciela. - Dzień dobry pani. - Dzień dobry. Pana potrzebny jest bilet? - Nie, ale jednak przyszedłem w sprawie biletów. Jestem przedstawicielem firmy SBK i chciałem porozmawiać z pani małżonkiem w sprawie zakupu u nas biletów. Pani Rozenschwanc wykazała wyraźne zdenerwowanie. - Proszę szanownego pana. Mojego męża w tej chwili nie ma. Ale ja jego zaraz zawołam, tylko posadzę tutaj moje siostrzenice. Po chwili wszedł właściciel. - Proszę. Zapraszam pana do mojego pokoju. Weszli do małej klitki gdzie pracował Rozenschwanc. Kiedy usiedli, pan Rozenschwanc pierwszy zaczął monolog. - Proszę pana ja pana nie znam, ale mimo to wiem, że pan jest synem pana naczelnika Tarłowskiego. Ja pana oczywiście chętnie poinformuję. Ja pana wszystko powiem. Ale jeśli chodzi o bilety to my stale rozmawiamy o ty sprawe tylko z panem Jakubem Schwarcem i ja się boję, żeby on nie był obrażony. Staś doskonale zdawał sobie sprawę, że właściciel kina jest w najwyższym stopniu zdenerwowany. Więc postanowił zakończyć wizytę. - Słusznie! Ma pan rację. Niech te sprawy w dalszym ciągu załatwia pan Jakub Schwarc. Pożegnali się i Staś powędrował do następnego kina. Właściciel, też Żyd starał się ze Stasiem rozmawiać w sposób jak najbardziej uprzejmy, wręcz uniżony, ale równocześnie wyraźnie zaznaczył, że sprawę biletów załatwia wyłącznie z panem Jakubem Schwarcem. Stasiowi to zupełnie wystarczyło. Pożegnał się i wrócił do firmy. W firmie zapytał o pana dyrektora Schwarca. - Niestety – odpowiedziała urzędniczka - przed chwilą miał jakiś ważny telefon i pojechał do kina. Staś wyszedł z biura, przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie znajdowała się restauracja. Siadł przy oknie, tak żeby widzieć wejście do firmy i zamówił coś na drugie śniadanie. Nie śpiesząc się zjadł, następnie zamówił kawę i pił ją małymi łykami, patrząc ciągle na bramę do wytwórni. Dyrektora Schwarca nie było widać. Wreszcie przyjechał Schwarc. Staś zapłacił i wrócił do firmy. Ledwie zdążył usiąść w pokoju, w którym przeglądał dokumenty, już wpadł Schwarc. Tym razem widać było, że pan dyrektor jest mocno zdenerwowany. Pocił się, wycierał twarz chusteczką a głos miał całkiem zmieniony. - Panie inżynierze. Ja się bardzo cieszę, że pan się tak ostro wziął do zapoznawania z działalnością naszej firmy, ale widzi pan prowadzenie firmy to nie jest prosta sprawa. Tu jest wiele różnych rzeczy i to trzeba się dobrze wgryźć w to i z różnych stron popatrzeć. To nie jest sprawa na jeden dzień. Pan musi się zapoznać ze wszystkimi działami naszej firmy. Staś spokojnie czekał, aż pan dyrektor wyczerpie wszelkie możliwości gadania o wszystkim i o niczym. Wreszcie Schwarc zamilkł. Wtedy Staś bez pośpiechu zamknął leżące przed nim księgi rachunkowe, odsunął je, oparł się łokciami o biurko, ziewnął i po chwili zaczął mówić: - Panie dyrektorze. Obaj wiemy, że mój tato jest człowiekiem bardzo dobrym, bardzo poczciwym i uczciwym, ale niestety mocno naiwnym. Ja mam trochę inny charakter. I dlatego stawiam sprawę jasno. Albo będzie pan ze mną zupełnie szczery we wszystkich sprawach firmy, albo natychmiast o sprawie biletów powiadomię mojego ojca. Dyrektor Schwarc przełykał ślinę, wycierał twarz chusteczką i nic nie mówił. W końcu się odezwał: - Panie inżynierze. Niech mi pan powie prosto. Czy pan chce zniszczyć nasze firme? - Nie chcę niczego niszczyć. Zależy mi tak samo jak i panu, żeby firma prosperowała jak najlepiej i dawała, jak największe dochody. Oczywiście, jeśli bym uznał, że któraś z dziedzin naszej działalności jest nazbyt ryzykowna to poprosiłbym pana żeby to zlikwidować. Ale to tylko w przypadku skrajnie dużego ryzyka. - Panie inżynierze. Ja się przed chwilą bardzo denerwowałem, ale teraz to już widzę, że my się na pewno dogadamy. - Oczywiście. - Ale tutaj ściany mogą mieć uszy. Ja pana zapraszam do siebie na obiad. My sobie posiedzimy, zjemy coś, a przy okazji pogadamy. Do dyrektora Schwarca pojechali taksówką i Staś bardzo się zdziwił, że ten skromny człowiek mieszka przy ulicy Leona Sapiehy na pierwszym piętrze, gdzie zajmuje olbrzymie, sześciopokojowe mieszkanie. Wyposażenie wnętrz świadczyło o wysokim luksusie i mizernym guście. Po chwili siedzieli w jadalni i jedli rosół z kury. Dyrektor Szwarc znowu zaczął od wstępu. - Panie inżynierze. Ja naprawdę poważnie pana traktuję. Ja dopiero teraz widze jaki pan mądry jest człowiek i ja jestem pewny, że nawet takie rzeczy, co nie można było powiedzieć Bojdzie, to pana można powiedzieć i pan to zrozumie. Staś spokojnie czekał, aż Szwarc przejdzie do rzeczy. - Widzi pan inżynier. U nas w Polsce to podatki są one bardzo różne. Ogólnie to są niskie podatki. Ogólnie w produkcji, to jest 1% od obrotu i 5 % od zysku. Ale w niektóre dziedziny, to jest tak, że tylko płakać. Czy pan sobie wyobrazi, że właściciel kina, to on musi płacić 75% podatku. To nie jest podatek, to jest nieszczęście. To ja staram się tym ludziom pomóc. A to jest bardzo proste. Bilety są dziurkowane, żeby je można łatwo oddzierać. To się nazywa naukowo: perforacja. Otóż, jak pan ma kino i pan chce zapłacić cały podatek, to pan kupuje u nas taki bloczek biletów i niesie do urzędu skarbowego, a tam oprócz tych dziurek do oddzierania, na środku każdy bilet robią dodatkowe dziurki, co one tworzą litery i cyfry. I za to płaci się 75%. To ja sprowadziłem z Francji taką maszynę do perforowania i jak sprzedajemy właścicielom kin te bilety, to jak oni chcą, to część bloczków my im sami perforujemy. I oni zamiast zapłacić 75%, płacą 25%. Do naszej kieszeni. - Przepraszam bardzo, że przerywam panu dyrektorowi, ale pan się chyba pomylił. Nie do naszej kieszeni, czyli do kieszeni firmy, tylko do pańskiej kieszeni. - Panie inżynierze, pan to powiedział bardzo brutalnie. Bardzo nieprzyjemnie, no ale ja nie mogę zaprzeczyć. Pan powiedział prawdę. Po chwili Staś zaczął się zbierać do wyjścia. Dyrektor Schwarc go zatrzymał. - Panie inżynierze. To jak będzie? - A z czym? - No, z tą sprawą, tych biletów. - Jeszcze się nie zastanowiłem. Po za tym nie wiem wszystkiego. Czy to robienie dziurek odbywa się na terenie wytwórni? - A broń Boże. Co pan myśli, że ja jestem idiota. To się robi w takie miejsce, gdzie nikt nie wie. - Mimo to, dobre imię firmy jest zagrożone. W związku z tym trzeba to by jakoś uwzględnić. - Panie inżynierze. Jeśli pan dostanie 60% czy to będzie uwzględnienie. - Chyba tak, ale jeszcze muszę się zastanowić. - To lepiej ja dam 65% i niech pan się już nie zastanawia. - Zgoda. Staś wracał piechotą do domu i zastanawiał się nad wielkością ryzyka. Jeśli Schwarc wpadnie, to mimo iż on to robi poza terenem firmy, jednak rzecz dotyczy biletów sprzedawanych za pośrednictwem firmy i może być wielka kompromitacja. Trzeba to jakoś zmienić. Ale jeszcze przez dwa dni nie mógł podjąć ostatecznej decyzji. Wreszcie na trzeci dzień poprosił Schwarca o rozmowę. - Panie dyrektorze. Ja już sprawę przemyślałem. Tylko nie wiem czy dobrze rozumiem mechanizm. Ja to panu wytłumaczę na prostych liczbach jak ja to rozumiem. Przypuśćmy, że nasza firma kupiła sto biletów. Sprzedaje właścicielowi kina te sto biletów, które oczywiście nie posiadają perforacji, tej finansowej. Następnie właściciel kina część biletów zgłasza do Izby Skarbowej, tam mu perforują. On podaje panu jakie literki i numerki trzeba wydziurkować i pan na reszcie tych biletów tą rzecz mu robi. - Tak jest panie inżynierze. Powiedział pan to wszystko bardzo dokładnie jakby pan sam wiedział. Ja nawet nie wiem skąd pan to wszystko wie. - Mniejsza o to skąd wiem. Rzecz w tym, że taka forma mi nie odpowiada. Od najbliższych dni trzeba to zmienić. - Ale jak zmienić? - Nasza firma sprzedaje właścicielowi sto biletów i te wszystkie sto biletów przechodzi przez legalną perforację w wydziale finansowym. Oprócz tego jakaś osoba trzecia, a więc nie pan, tylko jakiś pana znajomy, czy inna cholera, kupuje pewną ilość biletów, które w ogóle nie przechodzą przez naszą firmę. Tą ilość biletów pan perforuje tak jak dotychczas, ale będą to bilety, które w ogóle nie pojawiają się w rozliczeniach naszej firmy. - Panie inżynierze. Pan to świetnie pomyślał. Na pewno tak zrobimy. W ciągu następnych dni, a był to już czerwiec, codziennie Staś przychodził do firmy i zapoznawał się z dokumentacją, ale w jego umyśle już kiełkował plan o wiele szerszy niż codzienne problemy produkcji, zaopatrzenia i zbytu. Na dodatek w księ- gowości pod oknem siedziała pracownica, która miała na imię Zosia i bardzo się Stasiowi podobała. Pod pozorem konieczności wyjaśniania jakichś szczegółów dotyczących buchalterii Staś zostawił tą Zosię po godzinach i zaczął się do niej dobierać. Zosia zachowywała się dość biernie, ale w momencie kiedy Staś próbował ją rozebrać wybuchnęła głośnym płaczem. Po chwili uspokoiła się i powiedziała: - Panie inżynierze. Mnie ogromnie zależy na pracy, bo z tych pieniędzy oprócz mnie żyje moja mama i brat. Ale jeśli zrobimy to, co pan chce, to ja będę musiała chyba popełnić samobójstwo, bo ja mam narzeczonego i bardzo go kocham. - Pani Zosiu, ja o tym nie wiedziałem i jeśli tak jest, to bardzo panią przepraszam i może być pani zupełnie pewna, że pani stanowisko w pracy nie jest niczym zagrożone. Na drugi dzień wezwał do siebie głównego księgowego i powiedział, że stwierdził, iż pani Zosia jest bardzo cennym pracownikiem i należy jej dać podwyżkę. Za dwa dni miało się odbyć comiesięczne posiedzenie wspólników firmy. Staś wielokrotnie w myślach powtarzał sobie to, co zamierza zaproponować. W końcu rozpoczęło się zebranie. Dyrektor Schwarc udzielił Stasiowi głosu i Staś zaczął: - Szanowni państwo. Za pozwoleniem pana dyrektora ośmielę się przedstawić państwu jak ja wyobrażam sobie przyszłość naszej firmy w ciągu najbliższych lat. Jak państwo wiecie, w ciągu ostatnich dni starałem się dokumentnie zapoznać ze wszystkimi szczegółami działalności naszej firmy. Z ogromną przyjemnością stwierdzam, że pod każdym względem działalność naszej firmy jest optymalna. Obroty wzrastają, ze zbytem nie mamy kłopotu. Część dochodu jest sensownie reinwestowana, no i właściwie wszystko jest tak, że pozostaje tylko się modlić, aby tak było w dalszym ciągu. Tutaj zrobił krótką przerwę. A następnie powiedział: - Żeby tak wszystko było w dalszym ciągu pod jednym warunkiem: a mianowicie że nie wybuchnie wojna. Wiem doskonale, że zarówno tu obecni jak i większość polityków uważają, że do wojny nie dojdzie. Nie będę się wdawał w te szczegóły bo nie jestem politykiem, ale pewne sprawy są oczywiste dla każdego człowieka. Albo w najbliższym czasie wybuchnie wojna albo nie wybuchnie. Z oficjalnych danych wia- domo, że Polska rocznie na zbrojenia wydaje miliard trzysta milionów dolarów a Niemcy czterdzieści miliardów dolarów. Ostatnio Wehrmacht został wzmocniony całym przemysłem zbrojeniowym Czechosłowacji oraz całym potencjałem już istnie- jącego uzbrojenia czeskiego. Jeśli dojdzie do wojny, to jest duże prawdopodobieństwo, że Polska zostanie zajęta przez III Rzeszę. Jeszcze raz powtarzam, że wcale nie jestem pewny, iż do tej wojny dojdzie. Ale może dojść. Gdybym został wcielony do armii, to w razie wybuchu wojny walczyłbym na froncie, bo taki by był mój patriotyczny obowiązek. Jednak komisja wojskowa, ze względu na bradykardię którą mam, wykluczyła mój udział w armii. W tej sytuacji będąc współwłaścicielem naszego przedsiębiorstwa, uważam za swój obowiązek zabezpieczyć nasz stan posiadania na wypadek wojny. Tu wtrącił się pan Berezowski. - Mówi pan: zabezpieczyć na wypadek wojny. Oczywiście. Tylko jak to można zrobić? Przecież fabryki nie możemy przenieść do innego państwa. - Słusznie – odpowiedział Staś - właśnie dlatego starałem się znaleźć inne sposoby zabezpieczenia. Dopiero teraz wszyscy z zainteresowaniem zaczęli słuchać tego, co mówił Staś. - Jak państwo wiecie, od kryzysu upłynęło prawie dziesięć lat. W tej chwili, na całym świecie istnieje ogromny nadmiar funduszów inwestycyjnych. Dotyczy to wszelkich przedsiębiorstw począwszy od sklepów detalicznych aż do największych korporacji gospodarczych. Banki oferują pożyczki z dnia na dzień na coraz to lepszych warunkach. Proponuję wziąć kredyt inwestycyjny, czyli długoterminowy, którego zabezpieczeniem będzie wartość całej naszej spółki. Pieniądze te natychmiast należy umieścić w jakimś bezpiecznym kraju a więc: Szwajcarii, Anglii, albo w Stanach Zjednoczonych i po prostu czekać. Według aktualnie proponowanych warunków, spłaty odsetek od kredytów inwestycyjnych rozpoczynają się po roku, a nawet po trzech latach, od momentu zaciągnięcia kredytu. Natomiast odsetki od depozytów bankowych otrzymuje się od zaraz. Jeśli więc pobrany kredyt umieścimy w banku, to te pieniądze od razu będą procentować. Jeśli wojna nie wybuchnie, to po roku, a więc przed okresem rozpoczęcia spłaty odsetek, oddamy cały kredyt zyskując na tym odsetki wypłacane przez ten rok. Jeśli zaś wojna wybuchnie i tutaj przyjdą Niemcy i zabiorą nam tą fabrykę, to znaczną część jej wartości odzyskamy w postaci pobranego kredytu. Staś skończył. W pokoju zapanowała cisza. Dopiero po dłuższej chwili odezwał się dyrektor Schwarc. - Ja myślę, że wojny nie będzie, ale to, co zaproponował nam pan inżynier Tarłowski, to jest taki interes, że stracić nie można, a zyskać na pewno można. Mało jest taki interes, co nie można nigdy stracić. To ja myślę, że trzeba to zrobić i to szybko. Ze wszystkich obecnych najmniejszy entuzjazm dla Stasia projektu wykazywał jego tato, ale w końcu wszyscy się zgodzili i upoważnili Stasia do zaproponowanych działań. Podstawowym dokumentem potrzebnym do uzyskania kredytu było świa- dectwo hipoteczne, określające aktualny stan hipoteczny nieruchomości będącej zabezpieczeniem kredytu. Staś natychmiast, to znaczy rano następnego dnia, wyruszył w celu załatwienia tej sprawy. Urząd Hipoteczny mieścił się w starym budynku sądowym. Długo chodził po ciemnych korytarzach, aż wreszcie znalazł właściwy pokój. Zapukał i wszedł. Za biurkiem siedziała urzędniczka w wieku lat około dwudziestu pięciu, ruda jak wiewiórka. Na twarzy błyszczały złotoczerwone piegi. Na widok Stasia dziewczyna się zarumieniła, a piegi zaświeciły jeszcze żywszymi barwami. Staś wyjaśnił o co chodzi. - To bardzo prosta sprawa. Musi pan tylko napisać podanie i wykupić znaczek skarbowy za złotówkę. Urzędniczka uprzejmie podała Stasiowi zarówno arkusz papieru, jak i wieczne pióro. Staś napisał podanie i wyszedł po znaczek skarbowy. Po chwili wrócił, przykleił znaczek i oddał podanie rudej wiewiórce. - Czy to wszystko? - Tak, wszystko. Jutro otrzyma pan świadectwo. - Czy mogłaby mi pani zdradzić jedną tajemnicę, przy czym od razu zaznaczam, że nie jest to tajemnica służbowa. - Słucham. - Chciałbym wiedzieć jak pani ma na imię? - Magdalena. - A, bardzo mi miło. Pani Magdaleno czy oprócz tego świadectwa mógłbym dostać dwa - trzy takie same. - No, nie zupełnie takie same, ponieważ będzie na nich napisane „kopia”. - A bez tego napisu by się nie dało? - Niestety nie dałoby się. - I nie ma żadnego wyjścia? - No, wyjście jakieś by się znalazło. - To proszę mi zdradzić tą tajemnicę. - Widzi pan, w odpowiedzi na dzisiejsze pismo jutro dostanie pan świadectwo, które będzie dotyczyło stanu hipotecznego na dzień dzisiejszy. Jeśli jutro złoży pan następne podanie, to pojutrze otrzyma pan świadectwo określające stan hipoteczny na dzień jutrzejszy i w ten sposób może pan otrzymać tych świadectw trzysta sześćdziesiąt pięć w ciągu roku. - O jej, to pani w święta też pracuje? - Nie, no lekko przesadziłam. - W takim razie, na chwilkę się pożegnam. Do widzenia. Staś wybiegł z budynku sądowego, kupił największą bombonierkę, jaka była w sklepie, w kwiaciarni kupił piękny bukiet róż i wrócił do rudej wiewiórki. - O jej, to dla mnie. - Tak, proszę pani. To właśnie dla pani. - Ale mnie nie wolno przyjmować prezentów. - To nie są prezenty. To jest oficjalna darowizna. Czy chce pani żebym spisał odpowiedni akt? - Nie no już raczej nie musi się pan tak trudzić. - No to, w takim razie do jutra. - Do widzenia. Do jutra. Po czterech dniach Staś dysponował czterema świadectwami hipotecznymi i udał się do banków w celu załatwienia kredytów. Kredyty udzielano do wysokości 90% wartości masy zabezpieczającej. A więc Staś łącznie uzyskał kredyty na sumę 360% wartości spółki. Staś, ze względu na bardzo niskie tętno dostał kategorię C. A więc służba wojskowa mu nie groziła. Ponieważ jednak był wychowany w rodzinie bardzo patriotycznej, a więc czuł się trochę nieswojo. Fakt, że inni chłopcy w jego wieku będą nie długo walczyć, a on nie, stwarzał w jego sercu stan jakiegoś dziwnego zawstydzenia. Będąc z wizytą u państwa Fischerów – znajomych ojca – rozmawiał na ten temat z seniorem rodu Fischerów, którego dziadek zginął w powstaniu styczniowym. Pan Fischer też wielki patriota, powiedział mu tak: - Widzisz Stasiu. Działać na rzecz dobra naszego narodu i państwa to rzecz wielce zaszczytna, to nasz patriotyczny obowiązek. Ale to działanie wcale nie musi polegać na strzelaniu z karabinu. O wiele ważniejsza jest skuteczność działania. Jest ona ważniejsza, niż sam fakt działania. Jak wiesz, mój dziadek zginął w powstaniu. Jego kolega szkolny, hrabia Raczyński, nie mógł pójść do powstania, ponieważ na skutek upadku z konia miał uszkodzony kręgosłup. Otóż, ten kolega mojego dziadka, ściągnął z Belgii świetne, najbardziej wtenczas nowoczesne karabiny i uzbroił w nie cały batalion powstańców. Myślę, że jego działanie, chociaż pod względem poetycko uczuciowym nie tak efektowne, jednak z punktu widzenia użyteczności było o wiele bardziej sensowne niż śmierć mojego dziadka. Ta rozmowa mocno podbudowała Stasia. A kiedy już wszystkie sprawy związane z kredytem, a raczej z czterema kredytami, zostały załatwione, Staś postanowił serdecznie podziękować rudej wiewiórce. Zatelefonował do niej i umówili się, że w sobotę po południu pojadą na Pohulankę na cotygodniowy festyn ludowy. Jak tylko się spotkali, Magda otrzymała bukiecik kwiatków. Pojechali tramwajem. Później trzeba było jeszcze iść jakieś trzysta metrów. Nagle Magda zapytała: - Czy pan lubi grać w szachy? - Co, w szachy? No owszem, lubię – odpowiedział Staś. Później zaczęli rozmawiać o czymś innym. Na festynie mile czas spędzali. Trochę tańczyli, trochę przyglądali się chłopakom, którzy włazili na słup wysmarowany mydłem na wierzchołku którego zawieszone było pęto kiełbasy. W końcu pospacerowali trochę dalej gdzie na wzgórzach rosły dość gęste drzewa. Tutaj zaczęli się całować. A kiedy Staś bardziej dokładnie zaczął się dobierać do Madzi ta powiedziała. - Wiesz co - lepiej pójść pograć w szachy, bo tu nas ktoś może zobaczyć. Staś nie bardzo rozumiał, ale Madzia już go trzymała za rękę i zbiegali razem w dół, gdzie stały dwa wozy podobne do cyrkowych. Każdy wóz wewnątrz podzielony był na cztery niewielkie klitki. W każdej z nich mieściła się dość wąska otomana a ze ściany można było opuścić półkę z szachownicą. Kiedy po zapłaceniu pięćdziesięciu groszy Żyd właściciel wpuścił ich do takiej klitki, Staś zapytał: - No, a gdzie są szachy? - Pana naprawdę trzeba szachy, bo ja tu gdzieś mam. Ja zaraz zapytam żony i przyniosę. - Nie, nie. Nie trzeba - powiedziała Madzia. I rzeczywiście. Gra w szachy ciągnęła się dość długo i trzy razy trzeba było Żydowi dopłacać po pięćdziesiąt groszy. W związku z czym do domu Staś wrócił bardzo późno. Na drugi dzień rano zbudził go telefon od dyrektora Schwarca. - Panie inżynierze. Ja bardzo pana przepraszam, że ja pana przeszkadzam, ale ja chciałem porozmawiać o ważne sprawe, co pan może nie pomyślał. Pan jest człowiek bardzo zdolny, że pan potrafił załatwić te kredyty. - Kredyty? - powtórzył Staś, akcentując liczbę mnogą. - Proszę pana, ja wiem dużo rzeczy, co inni nie wiedzą. Pan bardzo mądrze zrobił. Ale jest jeden problem. W Polsce nie było żadne problemy z przesyłaniem pieniędzy na inne państwa, ale od czasu jak się zrobił szum, że będzie wojna, to mocno ograniczyli. Jak pan to wywiezie? - Już jakoś sobie poradzę. - Pana na pewno nie potrzeba, żebym ja pomagał? - Nie, nie potrzeba. Która godzina teraz jest? - Siódma godzina. - No to ja muszę jeszcze trochę pospać. Niech się pan nie gniewa. - Ja się nie gniewam. Ja tylko z dobrej woli chciałem pomóc. Staś odłożył słuchawkę i zasnął. Wstał o dziewiątej i pojechał prosto do adwokata, o którym wiedział, że bronił on w różnych sprawach dotyczących przekrętów finansowych. Pan mecenas wysłuchał, o co chodzi i powiedział tak: - Te ograniczenia dotyczą transferu dokonywanego przez polskie przedsiębiorstwa oraz osoby fizyczne mające obywatelstwo polskie. Ale nie dotyczą one przedsiębiorstw zagranicznych. Proponuję, żeby odwiedził pan dyrektora firmy, ale koniecznie dyrektora firmy transportowej, która się nazywa w skrócie: „TTT” - i zapisał na kartce adres. Staś pojechał taksówką. Tutystyczno-Transportowe Towarzystwo z Turynu mieściło się na przedmieściach Lwowa, w typowej dla tego rodzaju przedmieść scenerii. Wzdłuż ulic ciągnęły się ogrodzone tereny, a na nich najrozmaitsze magazyny i składowiska towarów pod gołym niebem. Kierowca taksówki zatrzymał samochód na błotnistej drodze i wskazał Stasiowi którędy należy wejść do biura przedsiębiorstwa. W pomieszczeniu biurowym pracowało trzech pracowników firmy, a do każdego z nich stała kolejka kilku interesantów. Wreszcie Staś dotarł do urzędnika. - Czym mogę służyć? - Chciałem się widzieć z panem dyrektorem Sztetterem.. - Och, to niepotrzebnie pan tyle czekał. Zaraz panu pokażę jak tam dotrzeć. Urzędnik razem ze Stasiem wyszedł na zewnątrz budynku. Obeszli barak i od tyłu pracownik wskazał Stasiowi drzwi do pomieszczenia w których pracował dyrektor. Pokój biurowy, z którego poprzednio wyszli, był typowym pokojem jakich setki można zobaczyć w każdym przedsiębiorstwie. Teraz Staś wszedł do sekretariatu urządzonego z niebywałym luksusem. Kiedy powiedział, że chciałby się widzieć z dyrektorem Sztetterem, pani sekretarka zapytała, czy ma przyjemność z panem Stanisławem Tarłowskim. - Tak to właśnie ja. - Dyrektor już na pana czeka. Następnie wstała, podeszła do drzwi gabinetu dyrektora otworzyła je i zameldowała: - Przyszedł pan Stanisław Tarłowski. Jeśli wygląd luksusowego sekretariatu zdziwił Stasia, to wnętrze do którego teraz wszedł, wyglądało tak, że Staś przez moment zastanawiał się, czy trafił do właściwego człowieka. Rozejrzał się dokoła i doszedł do wniosku, że albo znajduje się w bibliotece akademickiej, albo w gabinecie profesora wyższej uczelni. Wszystkie ściany zastawione były etażerkami zapełnionymi mnóstwem książek. Zza stylowego biurka podniósł się pan w wieku lat około pięćdziesięciu z piękną, siwą fryzurą Na nosie miał czarne, rogowe okulary , ubrany był w świetnie skrojony garnitur. Do tego biała koszula i szara muszka. Dyrektor wyszedł zza biurka, podszedł do Stasia, podał mu rękę i przedstawił się: - Jestem Sztetter i kieruję tym przedsiębiorstwem. Pan został mi polecony przez mecenasa Kosińskiego. - Tak jest panie dyrektorze. - Proszę, niech pan siada – i wskazał ręką stylowy stolik, którego blat udekorowany był przepiękną, wielokolorową intarsją o motywach roślinnych . - Ponieważ nie wiem czy pije pan kawę czy herbatę, więc dla pewności napijemy się koniaku. Kiedy już wypili, pan dyrektor Sztetter zaczął mówić: - Panie Stanisławie. Ja, oprócz tego, że prowadzę tą firmę - co jest rzeczą nie zwykle nudną - muszę robić coś, jak to się mówi dla ducha. Otóż obiektem moich zainteresowań jest człowiek. Ja jestem Polakiem z dziada pradziada, ale w swoim życiu, dużo czasu spędziłem poza granicami kraju. Przedmiotem moich wielce niefachowych studiów jest porównywanie ludzi różnych narodowości, różnych grup społecznych i różnego wieku. Jest to wbrew pozorom niezwykle fascynujące zagadnienie. O panu słyszałem już kilkakrotnie. Informacje o pana osobie dochodziły do mnie różnymi drogami. Pośrednio od pana tatusia – naczelnika Tarłowskiego, a bezpośrednio od mecenasa, który pana tu skierował, a także od pana dyrektora Schwarca. My Polacy jesteśmy niepoprawnymi romantykami. Jesteśmy ludźmi, którzy cenią bardziej honor, niż zdrowy rozsądek. Po prostu jesteśmy wielce nietypowym narodem. Jeśli chodzi o pana, to niezwykle interesuje mnie, w jaki sposób potrafi pan w sobie łączyć cechy tak dalece sprzeczne. A więc na przykład finezyjne poczucie honoru, z dobrze pojętym rozsądkiem. Z tego, co o panu wiem, posiada pan także inną niezwykłą cechę, a mianowicie, umie pan korzystać z mądrości ludzi dokładnie omijając głupotę, którą ci sami ludzie reprezentują. - Panie dyrektorze bardzo miło mi jest słuchać tych przychylnych dla mnie ocen, ale ja do pana przyszedłem w bardzo prozaicznej sprawie. - Tak, wiem od mecenasa. Nie będzie z tym problemu. Po prostu wpłaci pan pieniądze na konto naszej firmy, jako należność za zrealizowanie przez naszą firmę dla was jakiejś ogromnej inwestycji tu w kraju. Wszystko to zalegalizujemy odpowiednią umową potwierdzoną rejentalnie. Pieniądze, które pan wpłaci na nasze konto staną się naszą własnością, a my jako firma zagraniczna możemy je przerzucić w każdy dowolnie wybrany punkt na naszej miłej planecie. - To świetnie. Ale jakich gwarancji zażąda pan dyrektor z naszej strony? - Nie rozumiem o jakich gwarancjach pan mówi? - Jeśli te, nasze - wasze pieniądze zostaną przelane na nasze konto, na przykład w Anglii, to ja, jeśli bym się okazał niezbyt uczciwym kontrahentem, mógłbym w oparciu o umowę, zażądać realizacji tej inwestycji lub zwrotu pieniędzy. - Nie potrzeba żadnych gwarancji, lub powiem to inaczej. Tą gwarancją jest po prostu pana osoba. Staś był niezmiernie zadowolony z tak prostego załatwienia sprawy i chciał się już pożegnać. Ale dyrektor Sztetter zatrzymał go jeszcze i przez następne pół godziny prowadzili niezwykle ciekawą rozmowę. W sposób bardzo przystępny, bez używania jakichkolwiek fachowych argotyzmów, pan dyrektor omawiał szereg cech i zachowań ludzkich. Zarówno tych zupełnie głupich, jak i tych które się wydają zupełnie głupie, a są całkiem mądre aż do najrozmaitszych finezyjnych koncepcji prowadzących w efekcie do skutecznego działania. Wreszcie skończyli rozmowę, a właściwie jednostronny monolog .Staś pożegnał się z panem dyrektorem i wracał do domu. Chciał jeszcze tego samego dnia dokonać pierwszej wpłaty pierwszego z czterech kredytów. Szedł do odległego postoju taksówek ale myślał cały czas o dyrektorze Sztetterze. Był zupełnie pewny, że Sztetter to najciekawsza osobowość jaką poznał w swoim dotychczasowym dziewiętnastoletnim życiu. Był także zupełnie pewny, że dyrektor Sztetter potrafiłby rozwiązać wiele problemów z którymi on miał olbrzymie trudności. W banku czekała go niemiła niespodzianka. Na to, ażeby przelać uzyskany kredyt na konto inne niż spółki która go otrzymała potrzebne było odpowiednie umocowanie ze strony dyrekcji spółki. Staś oczywiście tego nie miał a więc pojechał do domu. Za to na drugi dzień wyposażony w odpowiednie pełnomocnictwa przelał wszystkie cztery kredyty po kolei z czterech różnych banków na konto firmy „TTT”. Po załatwieniu spraw bankowych i po powrocie do firmy, zastał karteczkę informującą, że pan dyrektor Sztetter zaprasza go do kancelarii notarialnej, celem podpisania umowy. Do wyznaczonego spotkania było jeszcze półtorej godziny, więc Staś szybko pojechał do domu, ubrał się w swój najlepszy, wizytowy garnitur i wszystkie po temu odpowiednie przydatki a następnie pojechał do kancelarii notarialnej. Przyszedł dziesięć minut przed wyznaczonym terminem. Sekretarka zapytała: - Czy pan do pana rejenta? - Tak. - W takim razie, proszę usiąść i zaczekać, bo pan rejent jest zajęty. Staś grzecznie usiadł i czekał. Po pięciu minutach drzwi od kancelarii zostały otwarte i Staś zobaczył, że przy biurku siedzi pan rejent i pan dyrektor Sztetter. Obaj zajęci popijaniem koniaku. - Proszę, zapraszamy panie Stanisławie. Dlaczego pan nie wszedł? - Sekretarka powiedziała, że pan rejent jest zajęty. - No, zajęty czekaniem na pana. Umowa była już gotowa i wynikało z niej, że firma „TTT” wykona na rzecz firmy reprezentowanej przez Stasia tyle najrozmaitszych działań, że nie cztery, ale dziesięć kredytów by na to nie wystarczyło. Szybko podpisano umowę Pan dyrektor wstał i zaczął się żegnać z rejentem. Kiedy wyszli na ulicę dyrektor Sztetter powiedział: - Temu naszemu rejentowi brak podstawowego obycia w kwestiach zasadniczych. Piliśmy koniak, a on nie pomyślał, że do koniaku podaje się kawę. W związku z tym proponuję ażebyśmy ten błąd naprawili. Staś był bardzo uradowany, że pan dyrektor zechce z nim spędzić jeszcze trochę czasu. Kiedy już usiedli przy stoliku w kawiarni dyrektor Sztetter od razu zauważył, że Staś ma jakąś sprawę, tylko krępuje się do niej przystąpić. Więc sam go ośmielił. - Myślę, że jeśli już spotkaliśmy się, to dobrze by było porozmawiać, o ciekawych zagadnieniach. - Panie dyrektorze. Ja właśnie chciałem pana zapytać o jedną rzecz, tylko boję się, żeby pan nie uznał, iż pytam o rzeczy po prostu głupie. - Wiele problemów wygląda na pierwszy rzut oka nieciekawie, co wcale nie znaczy, że takimi są. Proszę, niech pan mówi. - Panie dyrektorze. Pan pochwala transfer kapitału, który dokonuję z resztą przy uprzejmej pomocy pańskiej firmy. Sztetter pokiwał przytakująco głową. - Jeśli tak, to znaczy, że widzi pan wyraźnie to zagrożenie o którym mówi się nie wiele, a jeśli nawet się mówi, to jako o błahostce. Czy mógłby mi pan wytłumaczyć, dlaczego ludzie, od których zależy bezpieczeństwo Europy zajmują się opowiadaniem różnych dupereli, zamiast wziąć się do przeciwdziałania. - Zagadnienie, które pan poruszył, wcale nie jest głupie a po za tym jest ono bardzo skomplikowane. Nie jestem w stanie rozważyć wszystkich aspektów, które przesądzają o takim, a nie innym postępowaniu rządów państw europejskich. Jednak, niektóre aspekty sprawy wydają się zupełnie oczywiste. Widzi pan, każde działanie na skalę społeczną wymaga pewnej dźwigni, która je uruchamia, promuje, a w razie potrzeby przyśpiesza. Powszechnie wiadome jest, że taką dźwignią dla handlu jest reklama, dla sztuki snobizm, a dla polityki jest propaganda. Hitler zdobył władzę dzięki dwóm urządzeniom technicznym. Jednym z nich był megafon, a drugim radio głośnikowe. Gdyby nie megafony nie byłyby możliwe partaitagi w Norymberdze, ponieważ tylko bardzo silne megafony umożliwiły ten fakt, że kilkadziesiąt tysięcy ludzi słyszało, co do nich Hitler mówił. W dalszym etapie zdobywania władzy, ogromną rolę odegrało radio głośnikowe, dzięki któremu głos Hitlera, niewątpliwie świetnego demagoga mógł docierać do wielu milionów Niemców. Na to, ażeby obecnie skłonić miliony ludzi, na przykład Francuzów do wojny, trzeba by ich przekonać o niezbędnej konieczności tego nadludzkiego wysiłku. Ja takiej możliwości nie widzę i przypuszczam, że rząd francuski też tego zrobić nie potrafi. - No dobrze – powiedział Staś – ale to jest spokój na dziś, a co będzie za rok. - Przeciętny człowiek chętnie myśli o tym, co będzie za rok, a nawet chętnie się do tego przygotowuje, pod warunkiem, że za rok ma go spotkać coś wielce przyjemnego. A wojna do takich nie należy. Zresztą w chwili obecnej nikt nie wie w jakim kierunku skieruje się agresja niemiecka. - Czy w związku z tym, pana zdaniem, moje działanie w którym firma pana dyrektora tak skutecznie mi pomaga, są to działania przedwczesne i bezsensowne. - Ależ nie. Są to bardzo rozsądne działania tym bardziej, że pan tak to pomyślał, iż w każdym przypadku pan, a raczej wasza firma na tym zyskuje. Jednak sam fakt, że szuka pan błędów, a więc przyczyny ewentualnego niepowodzenia we własnym dzia- łaniu bardzo dobrze o panu świadczy. Zawsze należy tak robić. Bo na działanie innych osób nie mamy żadnego wpływu lub bardzo mały. Natomiast własne działanie, można dowolnie modyfikować. Jeśli nawet nie uda się panu kiedyś znaleźć przyczyny zła we własnym działaniu, można jeszcze szukać tej przyczyny w niepotrzebnych lub źle dobranych kontaktach z innymi ludźmi. A więc też we własnym działaniu. Staś na całe życie zapamiętał sobie te mądre rady dyrektora Sztettera o których już kiedyś wspominał jego dziadek. Chwilę jeszcze rozmawiali i rozeszli się. Dyrektor Sztetter wsiadł w taksówkę i pojechał do siebie do domu. Staś powoli wędrował na piechotę. Czekała go scena najgorsza. Pożegnanie z rodziną, a najgorsze w najgorszym było pożegnanie z Mareczkiem. Mareczek miał dopiero pięć lat. Na Stasia mówił: „Mój przyjaciel”. Z każdym swoim dziecięcym problemem przybiegał do Stasia. To pożegnanie będzie najtrudniejsze. Kiedy Mareczek dowiedział się, że Staś musi wyjechać, nie zmartwił się tym zbytnio. Powiedział tylko: - Pokaż na paluszkach jak długo to jest te kilka miesięcy? Staś pokazał mu wszystkie palce na obu rękach. - I potem na pewno do mnie przyjedziesz? - Tak. Na pewno przyjadę. Później pożegnał się z macochą, którą traktował jak matkę i bardzo ją kochał, a na koniec odbył rozmowę pożegnalną z Bojdą. Tato ze swoim synem rozmawiał bez asysty reszty rodziny. - Wiesz Stasiu. Mnie się wydaje, że ta cała impreza jest niepotrzebna. Bo wprawdzie Polska jest na pewno słabsza od Niemiec, ale przecież ani Anglia, ani Francja nie dopuści do tego, ażeby Hitler rozbudował III Rzeszę do rangi potęgi światowej. To by było po prostu sprzeczne z ich interesem. Jeśli więc nawet dojdzie do wojny, to nie przypuszczam aby Niemcy wytrzymały wojnę na dwa fronty więcej niż przez dwa, maksimum trzy miesiące. Ale strzeżonego Pan Bóg strzeże, więc ostatecznie każ-de zabezpieczenie jest dobre, tym bardziej takie, które nic nie kosztuje. A więc jedź. Szczęśliwej drogi. Uściskał Stasia i Staś wrócił do swojego pokoju.. Wieczorem jeszcze spakował swoje rzeczy, a było tego niewiele - dwie małe walizki. Następnego dnia o szóstej rano, nie budząc Mareczka wszedł do sypialni rodziców, naprzód nachylił się nad Wiśką i pocałował ją mocno w policzek. Wiśka zbudziła się, objęła Stasia i zaczęła płakać. Bojda przyciszonym głosem, aby nie zbudzić dziecka uspokajał Wiśkę. Później krótko pożegnał się z synem i Staś wyszedł z domu. Rozdział V - Anglia Bilety miał już kupione zawczasu. Odszukał odpowiedni peron i usiadł w zupełnie pustym przedziale drugiej klasy - odpowiednik obecnej pierwszej. Po chwili pociąg ruszył. Staś niewyspany, bo spał tylko do piątej rano zaraz zasnął. Zbudził się, gdy pociąg zatrzymał się w Tomaszowie Lubelskim. Do przedziału wsiadł porucznik lotnictwa, który jak się okazało wracał z urlopu do jednostki w Dęblinie. - A dokąd pan jedzie? - Do Londynu. - O, to tym pociągiem chyba nie będzie łatwo. - Tym pociągiem tylko do Gdyni, na dodatek z przesiadką w Warszawie. - Jedzie pan tam na wakacje? - Można by to tak nazwać, chociaż właściwie jadę w sprawach swojej firmy. Ale tam będę miał dużo czasu, a więc liczę, że będzie to coś w rodzaju wakacji. - I kiedy pan wraca? - No tego to nie wiem. To będzie zależało od sytuacji politycznej. Porucznik na te słowa posmutniał. - Po pańskiej minie, panie poruczniku widzę, że nie bardzo pan wierzy w słowa naszego wodza. - Jakiego wodza? - Marszałka Rydza–Śmigłego. - Ale, o jakich słowach pan mówi? - No, że nie oddamy ani płaszcza, ani guzika od płaszcza. - W te słowa akurat wierzę, bo płaszcz można zrolować i uciec z nim nawet do Ameryki. Gorzej będzie z całym narodem. - Widzę, że jest pan defetystą. - Proszę pana jestem wojskowy i nie wolno mi na te tematy rozmawiać. My na pewno zrobimy wszystko, co do nas należy, ale jaki będzie tego skutek, to trudno przewidzieć. Zmienili temat i zaczęli rozmawiać, o sprawach nie związanych z polityką. Kiedy Staś powiedział, że jedzie ze Lwowa i że stamtąd pochodzi cała jego rodzina, porucznik zapytał gdzie mieszka. - Przy ulicy Stryjskiej w blokach miejskich pod numerem 76 – wyrecytował Staś. - To świetnie się składa, bo widzi pan, mój brat i siostra mieszkają przy ulicy Kadeckiej i oboje pracują jako wykładowcy w Szkole Kadetów. To dwa kroki od pana. Tu jest moja wizytówka. Gdyby pan spotkał moje rodzeństwo, proszę ich pozdrowić. Staś schował wizytówkę do kieszeni i powiedział: - Jeśli spotkam, to na pewno pozdrowię, ale w tej chwili pan jedzie do Dęblina, a ja aż do Londynu. W związku z tym, spotkanie moje z pańskim rodzeństwem jest mniej prawdopodobne, niż to, że pan spotka ich osobiście. - Któż to wie – powiedział porucznik - wszystko w rękach Boga. Jerzy spojrzał na wizytówkę i odczytał nic nie mówiące mu nazwisko. Wizytówkę schował do kieszeni. W Warszawie trzeba było dwie i pół godziny czekać na pociąg do Gdyni. Staś poszedł do najbliższego hotelu. Tam się wykąpał, zmienił koszulę i zjadł coś niecoś w restauracji. Pociąg do Gdyni podstawiono o czasie. W przedziale, którym Staś jechał oprócz niego siedziały trzy osoby: kapitan artylerii, jakaś starsza, wielce dystyngowana pani i ksiądz. Oficer zapalił papierosa. Starsza pani odsunęła się od niego, a po chwili zapy-tała: - Panie kapitanie, czy nie mógłby pan wyjść i palić tego papierosa na korytarzu? Kapitan odpowiedział, starając się, aby wypadło to jak najbardziej delikatnie. - Szanowna pani. Na jednego papierosa to ja mogę wyjść, ale do Gdyni jest ładnych parę godzin. Przecież nie będę za każdym razem wychodził, a dwa przedziały dalej zaczynają się już pomieszczenia dla niepalących. - Czy zechciałby pan kapitan, w takim razie, pomóc w przeniesieniu się tam? - Ależ oczywiście. Obaj ze Stasiem pomogli przenieść walizki i zostali w przedziale we trójkę. Kiedy wrócili do przedziału ksiądz też już palił papierosa i zaraz zwrócił się do oficera. - Panie kapitanie. Moje dzięki za to, że pozbył się pan w tak delikatny sposób tej współpasażerki. Ja nie wpadłem na ten sposób z papierosem, a przez okno nie chciałem jej wyrzucać, obawiając się, że było by to sprzeczne z zasadami miłości bliźniego. Wszyscy się roześmiali. - Pan kapitan z urlopu, czy na urlop. - Niestety - z urlopu. Zresztą w obecnej sytuacji mało kto jedzie na urlop. - Wszyscy gadają o tej wojnie i wszyscy się jej boją. Ja oczywiście też nie chciałbym, aby wojna wybuchła. Bo wojna to zabijanie ludzi. Ale ja jestem w tej dobrej sytuacji, że się tej wojny nie boje. - Dlaczego? – zapytał kapitan. - Po prostu dlatego, że jestem katolikiem, człowiekiem mocno wierzącym. Nasza Matka Boska Częstochowska jest Królową Korony Polskiej i na pewno nie dopuści do tego, żeby Hitler zrobił nam krzywdę. Staś się zastanawiał czy ksiądz mówi to poważnie, czy też żartuje. No, ale ksiądz nie mógł przecież żartować w ten sposób. Więc Staś powiedział: - Ja też wierzę w skuteczną pomoc naszej Matki Boskiej Częstochowskiej, tylko że niestety nie wiem, jaka Matka Boska jest patronem III Rzeszy Niemieckiej. Ksiądz przez moment patrzył na Stasia, odchrząłnął i natychmiast wypalił: - Niemcy to są protestanci, luteranie. Oni nie wierzą w Matkę Boską. - No, jeśli tak, to nasza przewaga jest zapewniona. Ale ogólnie rzecz biorąc, to ze wstydem muszę się przyznać, że chociaż jestem katolikiem i pochodzę z bardzo wierzącej rodziny, to jednak zupełnie nie orientuję się w hierarchii skuteczności opieki rożnych Matek Boskich. A chyba jeszcze trudniejsza jest sprawa, gdy chodzi o innych patronów. Na przykład w okresie wojen polsko-kozackich, naszą patronką była Bogurodzica a patronem wojsk kozackich był Archanioł Gabryjel. Czy w tej sytuacji klęska Polaków i wygrana kozackiej strony świadczy o większej skuteczności patronackich działań Archanioła, a mniejszej skuteczności Matki Boskiej? Ksiądz dłuższy czas spoglądał na Stasia, wreszcie powiedział. - Wydaje mi się, że pana pytania nie mają charakteru poważnego. Powiem to jeszcze wyraźniej: pan po prostu kpi z tych spraw. - Proszę księdza. Ja już drugi raz spotykam się z taką oceną mojego stosunku do spraw religijnych i jest to dla mnie bardzo przykre. Jak już tłumaczyłem, wychowałem się w rodzinie katolickiej i jakiekolwiek negowanie istnienia, czy działania Boga, jest mi po prostu obce. A mimo to, jak powiedziałem, już dwa razy określa się mój stosunek do spraw religii jako zdecydowanie niewłaściwy. Przecież zarówno księża katecheci, których miałem trzech jak i to, co słyszę od księży z ambony to nic innego jak namawianie i zachęcanie do jak największego zainteresowania sprawami religii. Mimo to, odnoszę takie wrażenie, że faktycznie księża zadowoleni są w największym stopniu z tych wiernych, którzy chodzą do kościoła, głośno się modlą, ładnie śpiewają, dają ofiary na tacę, a poza tym w ogóle religią się nie interesują. Jeśli Kościół mianuje patronów od najrozmaitszych spraw, to albo to ma jakiś sens, albo nie ma. Ja chcę to potraktować poważnie. Ja po prostu chcę wiedzieć, czy patron i który patron, może coś załatwić dla tych spraw, czy tych ludzi, dla których został mianowany patronem. Jeśli moje rozumowanie z jakichkolwiek powodów jest niewłaściwe, to nie wchodząc w szczegóły bardzo księdza przepraszam, ale równocześnie proszę, ażeby mi ksiądz powiedział, jak mam traktować te sprawy. Na przykład moja mama wybrała dla mnie na patronkę Matkę Boską Nieustającej Pomocy. Dla mnie jest po prostu ważne, czy ta moja patronka jest lepsza, czy gorsza od innej Matki Boskiej. Ksiądz długo myślał, wreszcie odpowiedział: - Widzi pan. W religii istnieje inna kolejność ważności niż w życiu codziennym. Weźmy celowo przykład najbardziej prosty, wręcz prymitywny. Wyobraźmy sobie, że kobieta gotuje zupę. Ze względów czysto ludzkich istotne jest to, czy w wyniku jej działania powstanie bardzo smaczna zupa, smaczna, czy też wręcz nie do zjedzenia. Ale od strony religijnej, o wiele ważniejsza jest intencja. A więc na przykład czy ta kobieta gotuje tę zupę po to ażeby napchać swój brzuch, czy też ażeby nakarmić głodne dziecko. Jeśli pańska mama wybrała dla pana jako patronkę Matkę Boską Nieustającej Pomocy i zrobiła to w najlepszej wierze i w najlepszej intencji, żeby ta patronka zawsze przychodziła panu z pomocą, to na pewno jest to dla pana najlepsza ze wszystkich możliwych patronek. - Nie jestem teologiem, dlatego z góry zakładam, że księdza wyjaśnienie jest w pełni właściwe. Tylko czy księdza samego nie zraża fakt, iż z tego, co ksiądz powiedział wynika, że skuteczność patronki nie zależy od patronki, od jej cech, lecz od intencji jej przydzielenia? - To jest filozofia. Powiedziałbym nawet mocniej, to jest spekulacja filozoficzna, a ta bardzo łatwo sprowadza człowieka na manowce. - Znowu powtórzę, że nie jestem teologiem, ale jednak w dziedzinie logiki jako tako się orientuję. Mnie się wydaje, że to, co powiedział ksiądz o spekulacjach filozoficznych po ludzku rzecz biorąc, sprowadza się do tego, że należy wierzyć w to, co księża mówią, przyjmując to wszystko bezkrytycznie. A to byłoby sprzeczne z Pismem Świętym. - Dlaczego sprzeczne? - Przecież tam jest wyraźnie napisane: „Strzeżcie się fałszywych proroków”. Na to ażeby unikać fałszywych proroków trzeba weryfikować prawdziwość i sensowność tego co mówi każdy prorok i dopiero po stwierdzeniu, że nie jest on fałszywym prorokiem przyjmować jego zdanie za słuszne. - Kilkakrotnie podkreślał pan, że nie jest teologiem. Gdyby pan był teologiem, to byśmy mogli podyskutować o tych sprawach, a tak wszelka dyskusja jest niemożliwa, bo trzeba by wszystko tłumaczyć od Adama i Ewy. - Mnie się wydawało, że nasza religia jest dla wszystkich, ale przede wszystkim dla maluczkich, dla ubogich duchem, bo to jest powiedziane w Piśmie Świętym. Zresztą nie wydaje mi się, ażeby trzeba było być teologiem po to, żeby zrozumieć, z jakich powodów Matka Boska Częstochowska jest lepszym, lub gorszym patronem niż Matka Boska Nieustającej Pomocy. A jeśli nie ma w tym żadnej różnicy, to po co robić te rozróżnienia. Ksiądz już nic na to nie odpowiedział i zatopił się w studiowaniu jakiejś lektury. Po wielu godzinach podróży wreszcie dotarli do Gdyni. Staś wysiadł, przesiadł się do taksówki i pojechał do kapitanatu portu. Tutaj, w informacji ruchu pasażerskiego zapytał o najbliższy statek płynący do Anglii. Pan siedzący za barierką przy biurku, ubrany w piękny świeżo odprasowany mundur marynarski i wyposażony w parę olbrzymich wąsów, poinformował Stasia: - Najbliższy statek pasażerski do Anglii ma pan za pięć dni. No chyba, że decyduje się pan na podróż trampem. - Co to jest tramp? Właściciel sumiastych wąsów spojrzał na Stasia z taką pogardą, jaką może żywić jedynie prawdziwy wilk morski w stosunku do szczura lądowego. Jednak łaskawie objaśnił: - Tramp, jest to statek towarowy, który nie ma wyznaczonych stałych rejsów, lecz pływa od portu do portu wyładowując swój fracht i przyjmując następny. Ale większość tego rodzaju statków posiada także niewielką ilość kabin pasażerskich. Problem w tym, że podróż trwa o wiele dłużej niż rejs bezpośredni. - Jeśli zdecydowałbym się na podróż tym trampem, to ile czasu by to trwało? - Mogę panu powiedzieć tylko tyle, że statek amerykański z którego mógłby pan skorzystać, odpływa jutro o szóstej rano. Jeśli zaś chodzi o czas podróży i jej przebieg, to poinformować może tylko kapitan statku. Staś jeszcze dokładnie wypytał w którym basenie znajduje się ten statek i jak się nazywa. Następnie udał się szukać kapitana. Statek nazywał się „Loadstar” – czyli „Gwiazda Polarna” – a kapitan był w swojej kabinie na statku. Staś zapukał i na gromkie „Please!” wszedł do środka. - Czym mogę służyć –zapytał po angielsku kapitan. - Chciałem się dowiedzieć, czy ma pan wolną kabinę, ponieważ mam zamiar dostać się do Anglii. - Oczywiście, są wolne miejsca. - A czy mógłby mnie pan poinformować, jak długo będzie ta podróż trwała. - Wie pan, my głównie wozimy drobnicę i z tego powodu trudno dokładnie określić czas wyładunku. Ale w ciągu dziesięciu dni powinniśmy być w Londynie. Staś nigdzie się nie śpieszył, a podróż morska była dla niego wielką atrakcją. W związku z tym, zdecydował się na podróż tym statkiem. - Dobrze w takim razie proszę o wskazanie kabiny. - Mamy kabiny dwu i trzy osobowe. Jaką sobie pan życzy? - Dwuosobową, ale bez współpasażera. - To będzie pana kosztowało parę dolarów drożej. - Trudno. Po chwili już rozkładał swój skromny dobytek w kajucie. O szóstej wieczorem dźwięk szklanek wezwał pasażerów do mesy na obiad. Kapitan przedstawił Stasia pozostałym pasażerom. - Przedstawiam państwu pana – tu spojrzał na kartkę - pana Stanislał Talousky. Staś usiadł przy wolnym stoliku i zajął się jedzeniem, równocześnie lustrując całą mesę. Obok niego przy sąsiednim stoliku siedział drobny, szczupły mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat, z małym czarnym wąsikiem. Kilka stolików dalej siedziało czteroosobowe towarzystwo. Jacyś starsi państwo i dwie dziewczyny. Po tej obiado-kolacji Staś był tak najedzony, że ledwie wrócił do swojej kabiny i położył się na łóżku. Był ciągle jeszcze w Polsce, ale tak strasznie daleko od Lwowa. Zaczął wspominać ostatnie dnie. Przypomniała mu się mama, Mareczek, a później wydawało mu się, że spaceruje w parku Kilińskiego, który wszyscy Lwowiacy nazywali Parkiem Stryjskim. Zielone liście drzew zbliżały się coraz bardziej do jego twarzy, po chwili otuliły go całego i Staś zasnął. O dwunastej w nocy, w pełni wyspany, zbudził się i myślał, co dalej robić. W końcu wyjął słownik angielski i zaczął wypisywać słówka, które mogły mu się przydać w podróży. Jednak po niedługim czasie, znowu zachciało mu się spać. Kiedy się zbudził był jasny dzień, a statek pruł szare wody Morza Bałtyckiego. Widząc to przez bulaj szybko zerwał się z łóżka, umył, ogolił, ubrał i wyszedł na pokład. Patrząc na tą otaczającą go ze wszech stron szarzyznę, pomyślał, że Bałtyk, co po litewsku oznacza: „Morze Białe”, nie powinien się tak nazywać. Oparty o reling poddawał się przyjemnym podmuchom chłodnego wiatru. Podszedł szczupły pan, z małym wąsikiem, którego zauważył w mesie. - Dzień dobry – powiedział czystą angielszczyzną - Jak się spało? - Dziękuję, bardzo dobrze. Chyba trochę nawet zaspałem. - A dokąd pan płynie? - Płynę do Anglii. - O, to bardzo ciekawy kraj i ciekawi ludzie. - Pan nie jest Anglikiem? - Nie, jestem Francuzem. Ale mieszkałem tam parę lat. - O, to świetnie. W takim razie, będę bardzo wdzięczny, jeśli opowie mi pan coś o tym kraju i tych ludziach. - Chętnie panu opowiem, ale moje relacje nie będą zbyt autorytatywne. - Dlaczego? - Ja tam mieszkałem tylko siedem lat. Na to, żeby poznać Anglików, trzeba tam mieszkać siedemdziesiąt lat. - Czyżby Anglia tak bardzo różniła się od reszty Europy? - Sam się pan przekona. - Ale zanim się przekonam, dobrze by było, gdyby mi pan coś niecoś opowiedział. - Proszę bardzo. Widzi pan, nasz cesarz Napoleon Bonaparte I, różnie sobie dawał radę z różnymi narodami. W sprawach dotyczących interesów Francji, najlepiej mu szło z Polakami i dlatego was tak lubił. Z innymi narodami było różnie, ale najgorzej z Anglikami. Dlatego Anglików po prostu nie cierpiał. Mówił o nich: „To naród sklepikarzy”. Ja, po siedmiu latach przemieszkiwania w Londynie stwierdzam, że cesarz miał stuprocentową rację. To rzeczywiście naród sklepikarzy. Ale to określenie w odniesieniu do Anglików nie ma wyłącznie pejoratywnego charakteru. Przecież ten naród od XV wieku do dzisiaj zbudował największe imperium na świecie. To imperium zostało zbudowane właśnie dzięki takiemu prozaicznemu, wręcz kupieckiemu podejściu do spraw polityki. Zagraniczna polityka angielska jest najlepsza na świecie. - Co to znaczy „Najlepsza polityka”? - To bardzo proste. Polityka nie dzieli się na ładną i brzydką, na uczciwą i nieuczciwą. Polityka dzieli się na skuteczną i nieskuteczną. Zagraniczna polityka angielska jest zawsze skuteczna. Przeciwieństwem polityki angielskiej jest polityka hiszpańska. Jest to polityka oparta na zasadach rycerskości rodem ze średniowiecza. I właśnie dlatego, w ciągu pięciuset lat Anglia urosła do rangi największego mocarstwa, a Hiszpania, o której w XVI wieku mówiono, że w krajach hiszpańskich nigdy słońce nie zachodzi, spadła do roli jednego z najmniej liczących się państw zachodniej Europy. Napoleon mówił o Anglikach: „Kobiety bez wstydu, mężczyźni bez honoru”. Nie wiem, jakie są angielskie kobiety, ale stwierdzenie, że mężczyźni angielscy są bez honoru, to zasadniczy błąd. Po prostu słowo honor na kontynencie europejskim ma zupełnie inną semantykę niż w Anglii. - W jakim sensie? - Nie umiem tego powiedzieć w sposób właściwy, to jest ogólny. Podam panu taki przykład. Jednego razu znalazłem się w środowisku młodych Anglików, którzy należeli do jakiegoś towarzystwa zajmującego się historią białej broni, czy w ogóle uzbrojeniem z czasów średniowiecznych. Otóż, tym ludziom powiedziałem, że w Hiszpanii od czasów średniowiecznych do XIX wieku włącznie obowiązywała następująca zasada: Jeśli dwóch Hiszpanów pojedynkowało się konno, a jeden z nich w trakcie walki tracił konia, to drugi natychmiast zsiadał, aby kontynuować walkę pieszo. Anglicy nie mogli zrozumieć sensu tej zasady. A ponieważ, jak już mówiłem, byli to ludzie interesujący się dawnymi militariami i w związku z tym zorientowani, że cios mieczem zadawany przez jeźdźca, jest wcześniej sygnalizowany, niż cios wojownika pieszego, więc Anglicy myśleli, że ten uczestnik walki, który zsiada z konia robi to po to, aby stworzyć dla siebie lepsze warunki walki. Ci młodzi Anglicy z którymi rozmawiałem, na pewno nie byli tępi ,wręcz przeciwnie. Byli to ludzie o błyskotliwej inteligencji, a to, że nie mogli zrozumieć sensu opowiedzianej im zasady, wynikało po prostu z tego, że Anglicy się nie pojedynkują. - Dlaczego się nie pojedynkują? - Właśnie ze względu na swój kupiecki charakter. Przecież kupiec, przez całe życie działa w kierunku zabezpieczenia materialnego swojej rodziny, swoich najbliższych a dalsza perspektywa po prostu nie istnieje. Przy takim podejściu do życia nie ma miejsca na honor, że tak powiem indywidualny. Anglicy, bardzo finezyjnie odczuwają pojęcie honoru, ale podstawą tego honoru jest problem dobra ich ojczyzny, ich klasy, ich miasta, czy ich rodziny. To właśnie dlatego, polityka zagraniczna Anglii jest tak genialna, o czym wcześniej już mówiliśmy. Społeczeństwo angielskie jest tak różne od społeczeństw kontynentalnej Europy, że dokładne i obiektywne omówienie jest po prostu nie możliwe. Jednak mówiąc o problemie honoru, w odniesieniu do Anglików należałoby koniecznie wspomnieć, o pewnej substytucji pojęcia honoru, przez pojęcie wartości. Każdy Anglik, jest bezwzględnie przekonany, o ogromnej wartości narodu angielskiego. Zresztą mają do tego pewne podstawy, w postaci zbudowania w krótkim czasie, w ciągu niespełna czterystu lat olbrzymiego mocarstwa. Ale w pojęciu przeciętnego Anglika, naród angielski jest najlepszy we wszystkim. Tą swoją rzekomą wyższość Anglicy akcentują i wręcz demonstrują przy wszelkich kontaktach z ludźmi innych narodowości. Z jednym jedynym wyjątkiem. Tym wyjątkiem jest wyższa konieczność. Jeśli dany człowiek, dowolnej narodowości, jest Anglikowi niezbędnie potrzebny, na przykład jako kontrahent handlowy to Anglik nie tylko nie będzie przejawiać swej wyższości, ale pozwoli się nawet obrażać bez żadnych przykrych konsekwencji dla tego człowieka, który go obraża. Zasada ta działa w równej mierze w skali indywidualnej jak i ogólnospołecznej. Zrobiło się późno i kolejne uderzenia szklanek wzywały na lunch. Staś zaprosił Francuza do swojego stolika i razem zjedli drugie śniadanie. Po lunchu znowu spacerowali po pokładzie. Staś powiedział: - Wie pan, to co pan opowiada o Anglikach, to albo bardzo źle, albo bardzo dobrze o nich świadczy. Czy te oceny nie są zbyt skrajne? - Już panu mówiłem, że mieszkałem w Anglii tylko siedem lat, a na to żeby ich poznać trzeba siedemdziesięciu. Jednak samo wrażenie skrajnego charakteru moich ocen, wynika chyba z tego, że Anglicy mieszkają na wyspie. - Co to ma do rzeczy? - A no ma. Tutaj na kontynencie ludność się mieszała i obecnie mamy taki stan, jaki mamy. Na wyspach brytyjskich ze zrozumiałych względów, migracja z kontynentu była wielce ograniczona. I właśnie dlatego Anglicy tak bardzo różnią się od reszty Europejczyków. Ta izolacja genetyczna dała skutki zarówno złe, jak i dobre. Ilość pederastów na wyspach brytyjskich jest tak ogromna, że pod tym względem Anglia mogłaby skutecznie rywalizować ze starożytną Grecją. To zboczenie jest tak powszechne, że po prostu samo się rzuca w oczy na każdym kroku. Ale izolacja genetyczna powoduje maksymalizację wszystkich cech, nie tylko negatywnych. Praktyczne podejście do życia, eliminacja wszystkich elementów uczuciowych, spójność narodowa - to wszystko także cechy, wynikające z izolacji genetycznej. Ja znam Niemców i wiem, jak bardzo ten naród jest zdyscyplinowany, ale jest to dyscyplina typu drylu wojskowego. Wystarczy na nich głośno wrzasnąć, to natychmiast ustawiają się w czwórki i zaczynają maszerować. Dyscyplina społeczna w Anglii ma zupełnie inne podłoże oparte na starej kupieckiej zasadzie „Do ut des” – daję, ażebyś i ty dał. Jeśli zatrzymanego na ulicy Anglika zapyta pan o drogę do jakiegoś miejsca, to ten Anglik postara się jak najdokładniej i jak najrzetelniej i jak najkrócej poinformować w tej kwestii. A zrobi tak dlatego, że wspólne dobro społeczne opiera się na efektywnym działaniu członków społeczeństwa, a więc ułatwienie działania temu nieznajomemu człowiekowi, to wręcz honorowa sprawa dbałości o wspólne dobro. Nas Europejczyków z kontynentu razi to, że angielskie rozumowanie i postępowanie wyprane jest z wszelkich elementów uczuciowych. Na pewno jest to postawa wyraźnie antyhumanitarna, ale z punktu widzenia interesu społecznego, niewątpliwie jest to działanie optymalne. Dodatkowo można by powiedzieć, że ten zupełny brak humanitaryzmu Anglicy stosują zarówno w stosunku do innych nacji jak i do siebie samych. - W jakim sensie do siebie samych? - Weźmy chociażby taki przykład. W 1588 roku flota angielska stoczyła zwycięską bitwę z flota hiszpańską, która na całym świecie znana jest pod nazwą „Wielkiej Armady. Otóż po tej bitwie, około sto pięćdziesiąt angielskich statków, wraz z zało-gami, liczącymi średnio osiemdziesiąt ludzi na jednym statku, zawinęło na redę Magreit. Według raportu dowódcy tej flotylli Howarda, połowa załóg była chora na tyfus, który wtenczas nazywano chorobą okrętową. Dla wszystkich dwunastu tysięcy ludzi nie było pieniędzy na wyżywienie. Ci ludzie od 20 sierpnia, do końca września umierali, leżąc na ulicach Magreit, zarówno z powodu tyfusu i głodu, jak i po prostu z braku ubrań czyli z zimna. Howard dwa razy interweniował u królowej Elżbiety o środki na uratowanie życia tych marynarzy. Jednak tych środków nie otrzymał i marynarze wymarli praktycznie rzecz biorąc, co do jednego. A było ich w sumie, około dwanaście tysięcy. My ludzie kontynentu europejskiego, skłonni jesteśmy nazwać takie działanie nieludzkim, ale z punktu widzenie interesu angielskiego, wydawanie pieniędzy na ratowanie życia marynarzy, którzy w tym stanie zdrowia, już nie mogli wrócić do pełnienia swoich funkcji na statkach, było słuszne. Żeby już zakończyć tą wyliczankę cech, które różnią Anglików od Europejczyków kontynentalnych, przytoczę jeszcze tylko jeden przykład. Wszyscy Europejczycy wiedzą, że Anglia jest wzorem demokracji i trzeba przyznać, że wolności demokratyczne są rzeczywiście w Anglii przestrzegane z niezwykłą skrupulatnością. Jednak w pełni dotyczy to obywateli narodowości angielskiej. O wiele gorzej mają się ci, którzy mimo, iż są obywatelami Zjednoczonego Królestwa Brytyjskiego nie mogą się pochwalić narodowością angielską. A już szczególnie źle, jeśli ktoś miał pecha urodzić się Żydem. - Czy chce pan powiedzieć, że Anglicy są antysemitami? - Tą ocenę pozostawiam panu. Ale jak już będzie pan w Anglii, to niech pan przejrzy ogłoszenia w gazetach, a szczególnie dział oferujący pracę. Jestem pewny, że co najmniej, co czwarte ogłoszenie kończy się informacją, że tej pracy nie może otrzymać Żyd. Po chwili zaczął padać deszcz i trzeba było wrócić do kabin. Staś położył się na łóżku i zastanawiał się nad tym, co mu ten miły Francuz naopowiadał. Wszystko to zupełnie nie pasowało do obrazu, jaki w umyśle Stasia kojarzył się z pojęciem an- gielskiego gentelmena. No cóż, nie długo na własne oczy to zobaczę i nie będę się musiał opierać na ocenach cudzych – pomyślał Staś. W mesie na kolacji Staś nie spotkał się z Francuzem. Z zainteresowaniem obserwował czteroosobowe towarzystwo angielskie, siedzące o dwa stoliki dalej. W Polsce kilkakrotne słyszał, że Angielki nie grzeszą urodą. To, co widział przed sobą, stanowiło pełne zaprzeczenie tego rodzaju opinii. Blondynka, trochę wyższa, miała bezbłędną, idealną figurę, długie piękne nogi, a ramiona pokryte malutkimi złocistymi włoskami, co dodawało jej jeszcze uroku. Brunetka niższa od niej i bardziej korpulentna była także dziewczyną niezwykle atrakcyjną. Niestety kolacja się skończyła i obrazek złożony z czterech części pomaszerował do swoich kajut. Staś jeszcze chwilę posiedział i też wrócił do kajuty. Wcześnie położył się spać. Już poprzedniej nocy przeszkadzały mu hałasy dochodzące z za ściany. Tej nocy, czy to ze względu na silniejsze kołysanie okrętem, czy też na zmianę kierunku wiatru, rytmiczne stukania powtarzały się o wiele głośniej. Staś zasypiając postanowił, że sprawdzi jutro co to tak hałasuje. Jednak z tym zaśnięciem nie było łatwo. Ciągle miał przed oczyma postać pięknej blondynki, o której już wiedział, że na imię ma Mery. Wreszcie zasnął. Śniło mu się, że leży na leżaku na pokładzie statku. Obok niego też na leżaku opala się piękna Mery. Statek kołysze się w ten sposób, że Mery przy każdym przechyle opiera się swoimi zgrabnymi udami o jego nogi. Po chwili ukazała się mama trzymająca na rękach małego Mareczka. Mareczek coś mówił, Staś nastawiał uszu i nie mógł zrozumieć, co on do niego mówi. Po chwili doszedł do wniosku, że nie może zrozumieć, ponieważ Mareczek mówi do niego z bardzo dużej odległości. Jak wiadomo, logika w snach nie obowiązuje i Staś w dalszym ciągu będąc świadomy, że jest na morzu starał się zrozumieć co szepcze do niego braciszek znajdujący się we Lwowie. W końcu wszystkie zjawy znikły i Staś zasnął młodym, zdrowym snem. Następnego dnia rano, gdy tylko się obudził, usłyszał ponownie to głośne stukanie za ścianą. Szybko wstał, umył się ubrał i postanowił sprawdzić przyczynę tego hałasu. Okazało się, że między jego kabiną a następną kabiną pasażerską, było jakieś techniczne pomieszczenie. Na drzwiach napis głosił: „Pokój elektryczny.” Staś otworzył drzwi. Było to wąskie słabo oświetlone pomieszczenie. Pod ścianami stały regały zapełnione jakimiś ciemnymi przedmiotami. W jednej ze ścian w pobliżu sufitu był otwór przez który przechodził gruby przewód elektryczny. Na końcu przewodu wisiała mufa. W rytmie przechyłów statku, ta mufa wykonywała wahadłowe ruchy i co chwilę uderzała w ścianę kabiny Stasia. Staś zamknął drzwi i postanowił interweniować. Wyszedł na pokład i od razu natknął się na jednego z oficerów. Zatrzymał go. - Bardzo przepraszam chciałem... Oficerowie na wszystkich statkach pasażerskich i trampach byli często niepokojeni najrozmaitszymi pytaniami, jakie pasażerowie zadawali w kwestii dotyczącej statku, jego działania i tym podobnych rzeczy. Dlatego zatrzymany oficer starał się jak najszybciej pozbyć natręta. - O co konkretnie chodzi? - Chodzi mi o sprawy elektryczne dotyczące mojej kabiny. - Elektryczne sprawy to porucznik Natanson. Bardzo przepraszam. I już oficer zniknął. Teraz Staś szukał porucznika Natansona. Był to najmłodszy oficer na statku, wysoki, przystojny blondyn. Staś wytłumaczył mu, że obok jego kabiny coś stuka i obaj poszli zobaczyć. Kiedy Staś otworzył drzwi sytuacja o tyle się zmieniła, że przy każdym stuknięciu mufy w ścianę z przewodów elektrycznych sypały się iskry. Gdy oficer to zobaczył , zbladł i poprosił Stasia, ażeby stał tu i nikogo nie wpuszczał. - Ja tu zaraz wrócę. Rzeczywiście w moment później był już z całą skrzynką pełną narzędzi rzemieślniczych. Poprosił ażeby Staś świecił mu latarką i przez długie kilka minut naprawiał urządzenia elektryczne. Po dokonaniu naprawy założył wtyczkę leżącą na podłodze do mufy. Mufę umocował, aby nie mogła się poruszać, a następnie zwrócił się do Stasia. - Czy mógłbym wejść do pańskiej kabiny i umyć ręce? - Ależ oczywiście. Kiedy Natanson ukończył pośpieszną ablucję odetchnął głęboko i powiedział: - Teraz dokładnie wyjaśnię panu, na czym polegał problem. Tam za ścianą jest ładownia akumulatorów. Jeśli z jakichkolwiek powodów nastąpi awaria urządzeń elektrycznych na statku, to automatycznie włącza się oświetlenie awaryjne zasilane właśnie z tych akumulatorów. Dodatkowo energia elektryczna z akumulatorów zasila te urządzenia, które są niezbędne do kierowania statkiem oraz do zabezpieczenia świateł pozy- cyjnych. Gdyby pan nie zauważył tego, co się stało, po pewnym czasie akumulatory by się rozładowały i w razie awarii oświetlenia mogłoby dojść do tragedii. Jestem panu bardzo wdzięczny; bardzo, bardzo wdzięczny. A teraz pójdziemy do baru na dużą wódkę. Rozmowa prowadzona była w języku angielskim. Ostatnie zdanie brzmiało: Now I invite you for a big drink. Kjurwa macz. Staś się uśmiechnął. - Jeśli wolno sprostować to nie mówi się „kiurwa macz” tylko „kurwa mać”. Natanson powtórzył dwa razy, teraz już z właściwą fonetyką. - A czy wie pan, co te słowa oznaczają? - Szczerze mówiąc tak dokładnie to nie wiem. Bo widzi pan ja poprzednio służyłem na niemieckim statku. Jego portem macierzystym był Dancig. To gdzieś koło Polski. Na tym statku oficerowie to byli Anglicy i Niemcy, a marynarze w większości Polacy. Mnie bardzo podoba się polski język i ja się trochę nauczyłem. Pytałem nawet jednego, co to znaczy, bo tylko jeden z tych marynarzy mówił dobrze po angielsku. On mi powiedział, że to jest takie „wesołe polskie zawołanie”. - A czy chciałby się pan dowiedzieć, co oznacza to „wesołe polskie zawołanie”? - Oczywiście. Staś mu wytłumaczył i twarz porucznika zaczęła zmieniać kolor od barwy różowej, poprzez czerwoną i pąsową, aż do ciemnego bordo. - Ja pana bardzo przepraszam. Ja naprawdę nie chciałem nic złego powiedzieć. Staś się śmiał i klepał Natansona po plecach. - Ależ nic się nie stało. Bardzo mi miło, że mogłem panu wyjaśnić. Następnie rzeczywiście poszli na tą dużą wódkę. Brak znajomości języków słowiańskich nie raz bywa wielce kłopotliwy dla ludzi anglojęzycznych. W tym roku 1939 kiedy to Staś wyjaśniał Natonsonowi znaczenie „wesołego polskiego zawołania”, na Ukrainie pierwszym sekretarzem był znany później w całym świecie hodowca kukurydzy Nikita Chruszczow. Kiedy w wiele dziesięcioleci później tenże Nikita stał się samodzierżcą największego mocarstwa militarnego na świecie i pewnego razu odwiedził Anglię, został zaproszony na przyjęcie do królowej. Będąc już lekko napity złapał kielich, wstał i wrzasnął na całą salę: - Dołgoj żyzni i wsiakawo szczastia Waszej Korolowskoj Błagadarnosti. Tłumacz tłumaczy. - Job twaju mać – kończy Chruszczow. Królowa pyta: co pan sekretarz powiedział. Tłumacz wyjaśnia - Towarzysz sekretarz rozciągnął swój toast na matkę waszej królewskiej mości. Następnego dnia statek zbliżał się do Sundu płynął w tak niewielkiej odległości od Zelandii, że przez lornetkę pożyczoną od Natansona Staś obserwował dokładnie wybrzeża duńskie. Wreszcie pod wieczór zawinęli do Kopenhagi. W czasie kolacji okazało się, że na statku są dwaj nowi pasażerowie. Jednym był jakiś stary japończyk, a drugim wspólnik Francuza z wąsikiem, z którym tak mile Staś rozprawiał o Anglikach. Obaj Francuzi siedli przy tym samym wolnym stoliku i cały czas byli zajęci rozmowami na tematy zawodowe. Na resztę towarzystwa nie zwracali uwagi. Tak więc Staś znowu zaczął spożywać posiłki w samotności. Z tym większym więc zainteresowaniem wrócił do obserwacji angielskiego towarzystwa. Starał się dyskretnie podsłuchiwać prowadzone przez Anglików rozmowy, ale udało mu się dowiedzieć tylko tyle, że wyższa blondynka nazywa się Marysia, a niższa brunetka Kasia. Obie zwracały się do starszego pana „Daddy”, więc Staś przypuszczał, że są to córki tego starszego małżeństwa. Wieczorem oczekując na wyjście z portu Staś z nudów sączył piwo przy barze. Domniemany tatuś dwóch pięknych dziewcząt okazał się bardzo nietypowym Anglikiem. Podszedł do baru, zamówił piwo i pierwszy zagadnął Stasia. - Od oficerów wiem, że jest pan Polakiem i że jedzie pan do Anglii. Czy to pierwsza podróż do naszego kraju? - Tak proszę pana pierwsza. - Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Beckley, a miasto o tej samej nazwie z którego się wywodzimy znajduje się w Oxfordshire. Obecnie wraz z rodziną wracam z Litwy, gdzie spędziłem prawie trzy lata jako urzędnik naszej ambasady w Kownie. Tam poznałem wielu Polaków, z którymi cała moja rodzina zawarła miłą znajomość. Ale ród nasz miał kontakty z Polakami już w XVI wieku. A mianowicie handlowali oni, czyli pańscy przodkowie, z moimi przodkami. Głównie zbożem przywożonym do Anglii z Gdańska. Czy pan jedzie do Anglii w celach wyłącznie turystycznych? - Właściwie trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Ja reprezentuję spółkę, która ma zamiar zainwestować u was swoje kapitały. Już właśnie część została zdeponowana w angielskich bankach. Ale z drugiej strony pobyt w Anglii zamierzam wykorzystać także w sensie dosłownie turystycznym. Chciałbym jak najwięcej tam zwiedzić i zobaczyć. - Jeśli dobrze zrozumiałem jedzie pan do Londynu. - Tak. - No, Londyn jest wielkim i najpiękniejszym na świecie miastem, a jeśli zechce pan zobaczyć tylko w samym Londynie wszystko to, co jest godne obejrzenia, to musi pan się nastawić, na co najmniej roczny pobyt. - Przypuszczam, że aż tak długo nie zabawię. - W takim razie z przyjemnością wskażę panu te obiekty, które w pierwszym rzędzie należałoby obejrzeć. - Będę, mocno zobowiązany. - Dzisiaj zauważyłem, że pański francuski znajomy opuścił pana, w związku z tym zapraszam od jutra do naszego stolika. - Przecież przy państwa stoliku wszystkie miejsca są zajęte. - O, z tym sobie na pewno poradzimy. Staś od początku podróży przemyśliwał, w jaki sposób można by nawiązać znajomość z pięknymi, młodymi Angielkami. Ale w żadnym wypadku nie przypuszczał, że zostanie mu to wręcz zaproponowane. Wchodząc do mesy na następny posiłek zauważył, że Anglicy siedzą przy dwóch zestawionych stolikach. Podszedł i ukłonił się. Pan Beckley wstał i podał Stasiowi rękę, a dopiero później zaczął go prezentować swojej rodzinie, co Stasia mocno zdziwiło. - To moja żona. Staś ukłonił się i cmoknął w podaną mu rękę. Pani Beckley była zachwycona. Następnie pan Beckley wskazał na blondynkę mówiąc: „to moja córka Mery, a obok, ta czarnulka to nasza kuzynka Kiti”. Po prezentacji Staś usiadł i zaczął się zastanawiać nad tematem konwersacji. Było to jednak zupełnie niepotrzebne, ponieważ pan Beckley, jakiś zupełnie nietypowy Anglik, mówił nieomal bez przerwy. - Jak już wspomniałem poprzednio, przez około trzy lata siedzieliśmy na placówce dyplomatycznej w Kownie na Litwie. Tam poznałem wielu Polaków. Z jednym młodym polskim inżynierem zaprzyjaźniliśmy się, a właściwie to Kiti się z nim zaprzyjaźniła i zaczęła zapraszać do domu. Otóż z tym inżynierem często dyskutowaliśmy na różne tematy. Jednego razu on w przystępie szczerości powiedział mi, że z jednej strony podziwia Anglików z drugiej jednak razi go nasza wyniosłość i lekceważący stosunek do innych nacji. Ja jestem Anglikiem i dlatego nie potrafię stwierdzić czy rzeczywiście jesteśmy wyniośli, ale jeśli chodzi o lekceważący stosunek do innych narodowości to niestety coś w tym jest. Mówię „niestety”, ponieważ lekceważący stosunek do kogokolwiek jest sprzeczny z zasadami bon tonu. Ale spójrzmy na to nie od strony zasad konwersacji towarzyskiej, lecz od strony rzeczowej oceny. My Anglicy działając konsekwentnie przez ostatnie czterysta lat zbudowaliśmy największe mocarstwo na świecie stwarzając w ten sposób optymalne warunki egzystencji dla całego naszego narodu. Ja pozostając w służbie dyplomatycznej historią interesuję się ze względów profesjonalnych i wiem na przykład, że w tym samym czasie Litwa z wielkiej potęgi państwa litewsko-ruskiego stoczyła się do rangi małego słabego państewka, z którym nikt się nie liczy. Historię Polski znam o wiele gorzej niż Litwy. Mimo to wiem, że po II rozbiorze zlikwidowaliście swoją państwowość przy pomocy Powstania Kościuszkowskiego. Mimo to w latach następnych mieliście dużo szczęścia, bo chociaż w ciągu wszystkich wojen napoleońskich walczyliście zarówno przeciwko Anglii, Austrii, Rosji i Prusom, to jednak te właśnie państwa obdarzyły was państwowością zorganizowaną i zatwierdzoną na Kongresie Wiedeńskim. A wy drogą dwóch kolejnych powstań, z których żadno nie miało szans na sukces militarny, spowodowaliście utratę tej państwowości i naraziliście społeczeństwo na najbardziej ostre represje Cesarstwa Rosyjskiego. Wydaje mi się, że już chociażby tak skromne porównanie uzasadnia w pełni fakt, że my Anglicy jesteśmy rzeczywiście dumni z naszych dokonań politycznych i gospodarczych. Staś prawie nie słuchał wywodów Anglika skupiając całą swoją uwagę na pięknej blondynce, która siedziała obok niego. Starał się wdychać zapach jej skóry, notować wszystkie szczegóły pięknej szyi i twarzy. Oczywiście przy stole usługiwał swojej sąsiadce. Marysia grzecznie dziękowała skinieniem głowy lub dwoma słowami, nawet chwilami się uśmiechała, ale nie przejawiała większego zainteresowania Stasiem. Naprzeciw siedziała czarnulka Kasia, która kilka razy z własnej nieprzymuszonej woli odezwała się albo wprost do Stasia albo tak, że Staś mógł na to odpowiedzieć. Jej duże, ciemne, wilgotne oczy były wspaniałe. Intelektualnie chyba też górowała nad Marysią. Wreszcie Mery odezwała się. - Wie pan Kiti dwa razy dokonała eskapady z Kowna do Warszawy. Bardzo jej się to miasto podobało. Przypuszczam, że moglibyście na ten temat porozmawiać. Kiti swoim zachowaniem wykazywała, że i owszem chętnie by porozmawiała nawet coś powiedziała na ten temat. Dopiero wtenczas Staś zwrócił większą uwagę na Kasię. - Niestety nie znam Warszawy, ale bardzo chętnie porozmawiam o pani podróżach do Polski. Po posiłku Anglicy wrócili do siebie nie zapraszając Stasia do wspólnego spędzania czasu. Wyszedł na pokład, ale pogoda była nieszczególna i padał drobny deszczyk, więc wrócił do wnętrza statku. Wszedł do mesy licząc, że tam może spotka miłego porucznika Natansona, który zna takie fajne „wesołe polskie powiedzenie”. Niestety nikogo tam nie zastał. Wypił piwo i wrócił do kajuty. W końcu nadszedł zmierzch. Staś rozebrał się i położył do łóżka. Kołysanie odbywało się w poprzek osi statku. W rytmie tych przechyłów z bulaja raz padało więcej światła, raz mniej. Staś patrzył na drzwi do kajuty, które co chwila robiły się jaśniejsze, a później ciemniejsze. Ten monotonny rytm zmian oświetlenia wprowadził Stasia w stan pośredni między snem, a jawą. Zaczął myśleć o rodzinie. Mareczek już zapewne śpi, a rodzice rozmawiają. Po chwili na tle rozjaśniających się drzwi do kajuty zobaczył sylwetkę mamy, ale zdawał sobie sprawę z tego, że jest to tylko przywidzenie. Zresztą po chwili mama znikła. Przypomniał sobie jak prawie rok temu w Janowie po całodziennym błądzeniu wśród lasów i łąk wracał do domu. Gdy dotarł nad staw janowski zapadł już zmierzch. Po chwili wszedł od tyłu, od strony posiadłości Wandyczów do ogrodu dziadków. Pasikoniki wrzeszczały swoją miłosną pieśń. Przez konary drzew widać było okno od kuchni. W dobrze oświetlonym wnętrzu kuchni z daleka już widział mamę krzątającą się koło stołu. Zapewne przygotowywała kolację. Mama miała piękny sopran i śpiewała pieśń Moniuszki: „Po nocnej rosie płyń dźwięczny głosie”. Staś zatrzymał się i długo stał nie podchodząc do domu. W końcu podszedł do okna i powiedział cicho: „Mamo”. Wiśka w pierwszej chwili się wystraszyła, ale zaraz podeszła do okna objęła Stasia i zaczęła go przytulać. Znowu na tle rozjaśnionych drzwi widział sylwetkę mamy. Na zewnątrz mrok gęstniał i w końcu prawie, że nie można było rozróżnić prostokąta drzwi. Po chwili na tle tych drzwi zobaczył sylwetkę pięknej Mery. Staś znieruchomiał. Bał się, że każdy najmniejszy ruch spowoduje, iż Mery wyjdzie z kabiny na korytarz, ale Mery pozostawała ciągle w tym samym miejscu. Staś pozostawał dalej w bezruchu. Po dłuższej chwili Mery podeszła do łóżka i położyła się obok Stasia. Staś leżał pod kołdrą a Mery obok niego na kołdrze. Staś dalej bał się drgnąć. Jedynie zaczął głębiej wdychać powietrze, ażeby poczuć zapach włosów Mery. Uniósł rękę i objął Mery na wysokości talii. Jej ciało było miękkie i zapadało się pod dotknięciem ręki. Mimo to Mery nie poruszyła się. Ciemno już było zupełnie, ale Staś dokładnie widział twarz Me- ry. Była kilka centymetrów od jego twarzy. Pomyślał sobie, że jeśli będzie dalej udawał, że śpi to Mery na pewno nie ucieknie. Wreszcie zdecydował się. Postanowił objąć dziewczynę i przyciągnąć do siebie. Wykonał odpowiedni ruch ręką i jego ramię przeszło na wskroś przez ciało dziewczyny. Stasia ogarnął zimny, lodowaty lęk. Podniósł się i zaczął obmacywać łóżko wokół siebie. W miejscu, gdzie powinna znajdować się dziewczyna była tylko zmiętoszona kołdra. Zapalił lampkę nad łóżkiem i dopiero teraz zrozumiał, że przez cały czas był w kajucie sam. Znowu zaczął rozmyślać o pięknej blondynce. Potem myśli dotyczące Marysi zmieszały się z myślami krążącymi wokół rodziny pozostałej we Lwowie i wreszcie zasnął. Kiedy na drugi dzień bardzo wcześnie, bo o piątej trzydzieści rano obudził się zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że te nocne przeżycia były niestety tylko snem. Rozważając rzecz na trzeźwo rozumiał, że było niepodobieństwem ażeby ta dziewczy- na, ledwo poznana, sama przyszła w nocy do niego i wlazła mu do łóżka. Ale miał żal, że treść snu była taka, a nie inna. Przecież przynajmniej we śnie akcja mogła się rozwinąć dalej i przynajmniej we śnie mógł doznać czegoś więcej niż obecności dziewczyny koło siebie. Długo leżał przewracając się z boku na bok. Wreszcie wstał, wykąpał się, ubrał, ale do śniadania było jeszcze sporo czasu. Na szczęście deszcz nie padał, więc poszedł spacerować po pokładzie. Statek zdążał do Bremerhafen i załoga przygotowywała rozładunek. W końcu rozpoczęło się śniadanie. Staś znowu siedział obok blondynki i znowu usiłował nawiązać z nią konwersację. Marysia nie była zbyt skłonna do rozmowy tłumacząc się bólem głowy. - Wie pan głowa to mnie zaczęła boleć już wczoraj i prawie przez całą noc nie spałam i jak tak nie mogłam zasnąć to się zastanawiałam, co pan w tym czasie robi. - Mery często cierpi na migrenę – powiedziała Kiti - Mnie, co prawda głowa nie bolała ale też nie spałam. Gdybym zamiast męczyć się w łóżku wyszła na pokład, na którym w nocy jest chłodno, to na pewno po krótkim spacerze zasnęłabym bez problemów. Niestety nie zrobiłam tak. Rozmowa się jakoś nie kleiła .Pan Beckley zaczął opowiadać nudne rzeczy, jak to dużo zrobił na placówce w Kownie, a to co zostało poprzednio powiedziane z rzeczy ważnych, w ogóle nie dotarło do świadomości Stasia, ponieważ przyszłość nie była dla niego „jako ta otwarta księga „ jak mówi o tym Biblia. - Uważam i zawsze uważałem – mówił pan Beckley – że dyplomacja brytyjska w takich różnych małych państwach jak Litwa czy Polska może mieć w konkretnych przypadkach ogromne znaczenie dla polityki brytyjskiej. Dalsze słowa nudnego monologu już w ogóle nie docierały do świadomości Stasia, który myślał, że za kilka dni podróż dobiegnie końca i jasnowłosa Marysia zniknie gdzieś w wielomilionowej Anglii. Po śniadaniu znowu obserwował przygotowania czynione przed wejściem do portu. Zaraz po odprawie celnej Staś zszedł na ląd, aby zwiedzić Bremerhafen. Miasto mimo, że portowe czyste niezwykle, ale też i niezbyt ciekawe. Wrócił na pokład znu- dzony. Po chwili kapitan poprosił Stasia o przysługę. Chodziło o to ażeby wszedł do kabiny radiooperatora i posłużył jako tłumacz między polskim przedsiębiorcą, a odbiorcą towaru w Bremerhafen. Niemiec słabo mówił po angielsku i Staś musiał każde zdanie dwa razy powtarzać. Po zakończeniu rozmów kapitan zaprosił Stasia do swojej kabiny na drinka. Pili jakiś szkocki bimber, czyli whisky z małych, srebrnych kieliszków. Kapitan mówił: - Widziałem, że zgodnie z wolą pani Beckley zapoznał się już pan z całą rodziną. - Było trochę inaczej. To pan Beckley mnie wprowadził do tego towarzystwa. - Tak, tak oczywiście. Ale taktyką i strategią wydawania młodych dziewcząt za mąż w zasadzie kierują kobiety. Nawet w Anglii. - W tym wypadku chyba intencji takiej nie było, ponieważ pani Marysia nie zwraca na mnie uwagi, a pani Kasia ledwie zwraca uwagę. - O, to bardzo źle świadczy. - O kim? - Oczywiście o panu. - Więc co mam robić? - Widzi pan, trudno mi cokolwiek doradzić bo jestem kapitanem małego statku. Na tych olbrzymich liniowcach pasażerskich kapitanów szkolą bardzo wszechstronnie i być może dotyczy to także pośrednictwa matrymonialnego. No niestety ja nie odebrałem takich nauk, ale jestem już człowiekiem starym, doświadczonym, no i mam dwoje oczu. Wypili jeszcze po jednym i Staś wrócił do swojej kajuty. Po chwili do drzwi zapukał boy okrętowy. - Pani Kasia Morton prosi pana na pokład. Na dwóch leżakach siedziały pani Beckley i Kiti. Staś podszedł i ukłonił się. - Czym mogę służyć? Kiti posłała mu najpiękniejszy ze swoich uśmiechów. - Bardzo przepraszam, ale ciocia ma kłopoty i postanowiłyśmy poprosić pana o pomoc. Kiti podniosła z kolan pani Becklej malutki neseser z przyborami kosmetycznymi w środku i podała go Stasiowi. - Zamek się zaciął i nie możemy się dostać do środka. Czy mógłby pan nam jakoś pomóc. Staś zabrał neseser do swojej kajuty. Przywołał wszelkie umiejętności, jakie nabył od mechanika Stefana Kota ze Skniłowa i manipulując delikatnie agrafką i scyzorykiem otworzył zamek. Kiedy wrócił na pokład zastał już tylko Kiti. Wskazała mu pusty leżak, z którego przed chwilą znikła pani Beckley. Staś siadł i podał neseser. - Och ogromnie panu dziękuję. Jak pan spał dzisiejszej nocy? - Jako tako. - A wie pan, ja znowu miałam trudności z zaśnięciem, ale wyszłam na pokład, pospacerowałam sobie w ciemności pół godziny, wróciłam i ledwie się położyłam już spałam. Jak wiadomo mężczyźni górują nad kobietami we wszystkich ważnych dziedzinach. A więc w rozwiązywaniu równań różniczkowych trzeciego stopnia, w dyskusjach na temat polityki oraz znikomości świata, a także w zawiłościach astronomii spektralnej Jedynie w bardzo nielicznych dziedzinach tępota męska przechodzi wszelkie granice. Staś rozmawiał z Kiti o wszystkim i o niczym obserwując cały czas jej zgrabne nogi. Potem spojrzał na głęboki dekolt w bluzce Kiti i doszedł do wniosku, że ta dziewczyna jest też bardzo ponętna. Ale co mi z tego – pomyślał – za parę dni się rozstaniemy i na pewno nigdy już się nie spotkamy. Przez dłuższy czas panowało milczenie. W końcu Kiti powiedziała: - No cóż, naprawdę bardzo panu dziękuję za otwarcie tego nesesera. Uśmiechnęła się znowu mile, wstała i odeszła. Kiedy w porze obiadowej Staś wszedł do mesy i podszedł do stołu państwa Beckleyów, zanim jeszcze zdążył usiąść już pani Beckley zaczęła mu dziękować za otwarcie nesesera, równocześnie zwracając się do Kiti zapytała: - Kiti, czy ty podziękowałaś panu Stanleyowi. - Nie zupełnie, było za dużo ludzi. - Co? – ze zdziwieniem spytała pani Beckley. - Mówię, że na pokładzie było dużo ludzi. Rozmawiali, krzyczeli i nie wiem czy pan Stanley słyszał jak mu dziękowałam. Pan Beckley udawał, że kaszle ale po chwili nie wytrzymał i roześmiał się. Zawtórowała mu perlistym śmiechem Mery. Tylko pani Beckley była ciągle zdezorientowana. Staś był ogromnie wdzięczny Mery, że zechciała się roześmiać. Patrzył na tą blondynkę i po prostu rozbierał ją oczyma. Szczęście jego sięgnęło zenitu, kiedy Marysia zwróciła się do niego ze słowami: - Wielka szkoda, że nie wiedziałam o pana umiejętnościach parę dni wcześniej, bo mi się zaciął zamek przy bransolecie. Niestety dopiero Kiti odkryła pańskie uzdolnienia manualne. Staś postanowił zaatakować. - Pani Marysiu, a może by ta bransoleta jeszcze raz się zepsuła. Mery znowu perliście się roześmiała. - Pod tym względem może pan na mnie liczyć. Mam ogromne zdolności do psucia wszystkiego. Staś był w siódmym niebie. Po obiedzie próbował zaprosić Mery do bufetu na likier, ale się nie udało. Statek opuścił redę dopiero wieczorem. Staś stał oparty o reling i patrzył w szarą przestrzeń. Gdzieś tam na północy znajduje się Anglia. Za parę dni dotrą do niej. Mery zniknie i już nawet patrzeć na nią nie będzie mógł. Zapadał zmrok. Daleko w morzu przesuwały się światła pozycyjne jakichś statków. Staś wrócił do swojej kajuty, rozebrał się i wlazł do łóżka. Naciągnął kołdrę na głowę, jednak po chwili odkrył się i zaczął patrzeć w drzwi chcąc przywołać poprzednio przeżyty sen, ale było już zupełnie ciemno. Prostokąt drzwi był niewidoczny. Leżał w ciemności, a w myśli starał się przywołać rozmowę z Mery prowadzoną w czasie obiadu. Wpatrywał się w jej twarz. Przypominał sobie wszystkie elementy wykroju ust, profil nosa. Po chwili ten obraz zaczął się zacierać. Staś oddychał coraz spokojniej i myśli zaczęły mu się mieszać. Do uszu dochodził przytłumiony warkot maszyny okrętowej. Doznania realne zaczęły się oddalać i znikać. Jeszcze raz przywołał przed zamknięte oczy piękny owal twarzy Mery. To było ostatnie wrażenie. Staś ułożył się wygodnie i zasnął. Znowu jest w mesie. Obiad się kończy,. Mery stoi w połowie drogi między stolikiem, a barem. Staś podchodzi do niej. - Czy zechciałaby pani wypić ze mną kieliszek likieru? - Właśnie o tym myślałam, ale proszę mnie tam zanieść. Staś bierze Mery na ręce. Niesie ją do baru, ale nie sadza na stołku, lecz trzyma na rękach. Barman podaje dwa kieliszki likieru. Mery bierze oba, jeden przytyka Stasiowi do ust, z drugiego pije sama. W miarę jak ubywa w kieliszkach likieru Mery jest coraz dalej. Teraz już jej nie dotyka. Znajdują się u Stasia w kajucie, ale sytuacja jest bardzo krępująca. Staś leży na łóżku, a Mery stoi koło drzwi. Prostokąt drzwi jest trochę jaś- niejszy od ciemności wnętrza kajuty. Postać Mery lekko faluje. Prostokąt drzwi zniknął. Mery zbliża się w ciemności do łóżka. Opiera rękę na brzegu łóżka. Staś wyraźnie czuje poruszenie materaca. Czuje także wyraźny zapach damskich perfum. „Żeby tylko nic nie popsuć – powtarza w myśli -- żeby to się toczyło, żeby nic nie popsuć”. Staś leży pod kołdrą a Mery kładzie się obok niego na kołdrze. Poprzez lekki zapach perfum przebija się najbardziej podniecający ze wszystkich zapachów - zapach młodej, zdrowej skóry dziewczyny. Napięcie nerwowe jest tak ogromne, że po prostu nie można go dłużej wytrzymać. Staś wyciąga rękę obejmuje dziewczynę trafiając dłonią na plecy odziane w gładki, jedwabny szlafrok. W tym momencie senna zjawa zaczyna mówić zupełnie realnym głosem. - Ciocia nie jest pewna czy ci wystarczająco dobrze podziękowałam tam na pokładzie. Więc przyszłam się poprawić. Następnie Kiti pochyla się i całuje Stasia w policzek. Dalszy ciąg jest wspaniały, ale nie całkiem. Kiti pozwala się całować w usta i nie tylko. Sama też jest bardzo aktywna i namiętnie całuje Stasia. Niestety na nic więcej nie pozwala. Staś po wielu bezskutecznych usiłowaniach mówi z żalem: - Sama przyszłaś i nie chcesz? - Sama przyszłam i bardzo chcę, ale nie można. Po za tym muszę już uciekać bo powiedziałam, że mnie głowa boli i wyjdę tylko na chwilę na pokład. Ale jak mnie ładnie poprosisz to jutro znowu będzie mnie głowa bolała. Ostatnia seria całusów jest długa i namiętna. Następnie Kiti wstaje i znika, a Staś przez dwie godziny nie może zasnąć. Za to jak zasnął, to zbudził się o dziewiątej, czyli dawno po terminie śniadania. Zszedł do mesy, ale śniadania już oczywiście nie było. Zjadł przy bufecie pieczywo z zimnym mięsem i wypił herbatę. Następnie włóczył się po statku nie mogąc się doczekać pory lunchu. Wreszcie poproszono do mesy. Mery zupełnie przestała Stasia interesować. Wpatrywał się w Kiti, która siedziała po drugiej stronie stołu a więc w pozycji wygodnej do obserwacji. Starał się zanotować każdy rys jej twarzy i szczegół zgrabnego ciała, a następnie dopasować to do nocnych doznań które, ze względu na panującą ciemność uniemożliwiały jakąkolwiek obserwację obiektu pożądania. Kiti zapytała Stasia czy dobrze spał, a następnie zupełnie beznamiętnie zaczęła opowiadać jak to ją głowa bolała, musiała wyjść na pokład i długo spacerować w chłodnych powiewach wiatru. Wreszcie wróciła do kajuty i jakoś udało jej się zasnąć. Staś spojrzał na Mery i ze zdziwieniem stwierdził, że ta niewątpliwie piękna, ale wyniosła i małomówna dziewczyna już go zupełnie nie interesuje. Pod koniec posiłku, kiedy już wstawano od stołu zaproponował, żeby Kiti pospacerowała z nim po pokładzie. Jednak Kiti odmówiła wyjaśniając, że musi pomagać cioci w jakichś tam zajęciach w kajucie. Staś bezmyślnie łaził po całym statku, zaglądał w różne zakamarki a najczęściej patrzył na zegarek. Czas biegł fatalnie powoli. Minuty zamieniały się w godziny. Wreszcie obiad i znowu możliwość przyglądania się Kiti. Co chwilę odkrywał nowe zalety jej dziewczęcej urody. Mało jadł i właściwie nic nie mówił. Na szczęście pan Beckley opowiadał Stasiowi o Anglii. - Widzi pan, my Anglicy potrafimy zadbać zarówno o swoją teraźniejszość jak i przyszłość. Co prawda nie wiem, jakie są pana konkretne zainteresowania i czy na przykład interesuje się pan dziełami sztuki i innymi dziełami kultury duchowej i materialnej społeczeństw. Jeśli nawet te kwestie nie leżą w centrum pańskich zainteresowań, bardzo pana zachęcam do zwiedzenia Brytyjskiego Muzeum. Na to żeby wszystko tam obejrzeć trzeba by chyba kilku miesięcy. Ale ja chciałbym ażeby pan zwrócił uwagę nie tylko na eksponaty ale także pomyślał o ich historii i historii tych, dzięki którym te eksponaty w muzeum się znalazły. Staś kiwał głową z aprobatą, kontemplując równocześnie piękny wykrój podbródka i szyi Kiti. - Ludzie nam nieżyczliwi – kontynuował pan Beckley - mówią często, że my Anglicy jesteśmy kupcami, traktując to określenie w sensie zdecydowanie pejoratywnym. My rzeczywiście przywiązujemy dużą wagę do czynników kształtujących dobrobyt materialny. Jest to naszym patriotycznym i honorowym obowiązkiem względem naszego społeczeństwa, ale działając, szczególnie w koloniach obdarzamy tamtejszych autochtonów naszą wysoką kulturą. Równocześnie w niemniejszym stopniu dbając o zachowanie ich kultury, między innymi poprzez gromadzenie wytworów działalności materialnej i artystycznej, co będzie pan mógł w londyńskich muzeach dokładnie obejrzeć. Staś poważnie potakiwał, obserwując szczegóły budowy i kształtu biustu Kiti który falował w rytmie oddechu pod cienką bluzeczką. - Jednak w Anglii są także inne kwestie o wiele trudniejsze do zauważenia mimo, że bardzo ważne. Czy pan był może we Francji lub we Włoszech? - Nie, nie byłem. - Jak już wcześniej mówiłem nie znam Polski z autopsji. Mimo to jestem przekonany, że zarówno demokracja litewska jak i polska jest w swej istocie odwzorcowaniem typu francusko-włoskiego. Poprzez stół Staś mógł obserwować poniżej biustu jedynie wcięcie talii zgrabnej Kiti. Reszta jej powłoki cielesnej ukryta była poza konturem stołu.. - Otóż widzi pan – kontynuował pan Beckley – Francuzi, a szczególnie Włosi angażują się w polityce bardzo uczuciowo. Krzyczą, wrzeszczą skaczą sobie do oczu, każdy chce przeprzeć własną najlepszą wersję, a efekty są mizerne. W Anglii też zda- rzają się przejawy silnych emocji w odniesieniu do spraw politycznych, ale dotyczą one tych elementów naszej polityki, które nie są zbyt ważne. W kwestiach zasadniczych, a szczególnie w odniesieniu do polityki zagranicznej, zarówno partia będąca u steru władzy jak i opozycja stara się, jeśli nie współdziałać to w każdym razie kontynuować działania poprzedników. Jest to jeden z podstawowych filarów naszej polityki. Sprawy polityki są u nas tak poważnie traktowane, że nawet nasza religia, a raczej nasz anglikański kościół w całości podporządkowany jest służbie państwowej. Staś na chwilę oderwał się od sprawy zasadniczej, jaką była obserwacja szczegółów urody pięknej Kiti i zwrócił uwagę na ostatnie słowa pana Beckleya. - Zapytał: - Czy to, co ostatnio pan powiedział oznacza, iż kościół anglikański nie zajmuje się sprawami religijnymi. - Ależ nie, wręcz przeciwnie. Kościół anglikański zajmuje się zdecydowanie sprawami religijnymi o tyle, o ile służą one sprawom państwowym. Pan Beckley jeszcze coś mówił, ale Staś zajął się obserwacją włosów Kiti. Znał doskonale ich zapach, ale dopiero teraz zauważył, że główka Kiti otoczona jest burzą falujących, pięknych włosów. Wreszcie posiłek się skończył i biesiadnicy wstali od stołu. Staś znowu nie mógł znaleźć sobie miejsca mając głowę zajętą tym, co go czeka w nocy. Męczył go niezwykle wolny upływ czasu. Stwierdził, że jeszcze najlepiej znosi tą nudę, gdy stoi na rufie i patrzy na kilwater. Spieniona woda odpływająca spod śruby gdzieś hen, aż za horyzont informowała go, że czas jednak płynie. Wieczorem poprosił chłopca okrętowego o zmianę bielizny pościelowej na łóżku. Wykąpał się, położył i czekał z napięciem odwiedzin. Mijały minuty jak godziny. Wreszcie zapadł zmrok, później zrobiło się zupełnie ciemno. Mała wskazówka fosfo- ryzująca zielono na Stasia zegarku osiągnęła godzinę dziesiątą w nocy, ale nikt nie przyszedł. Staś czekał do godziny pierwszej, a następnie zmęczony przeżyciami i oczekiwaniem zasnął. Rano przy śniadaniu Kiti dyskretnymi gestami dała do zrozumienia, że nie była w stanie przyjść. Potem zaczęła się rozwodzić nad kłopotami ze zdrowiem, jakie ostatniej nocy miała ciocia Beckley. Kiedy po śniadaniu wszyscy wstawali od stołu Kiti zahaczyła torebką o oparcie krzesła i rozsypała jej zawartość na podłogę. Staś rzucił się pomagać w zbieraniu tych przedmiotów. Gdy oboje pochylili się powiedziała: - Dzisiaj na pewno. Wiśka wychowując Stasia od najmłodszych lat robiła wszystko, co w jej mocy, aby dziecko rozwijało się jak najlepiej, zarówno w sensie fizycznym, jak i intelektualnym. Starała się rzeczowo odpowiadać na wszystkie pytania Stasia i z własnej inicjatywy informowała go o tym wszystkim, co może dziecko interesować. W ramach tych opowieści nieraz mówiła o Anglii. Sama w Anglii nigdy nie była, ale jak większość Polaków miała dla Anglików wiele uznania. Tłumaczyła Stasiowi, co to znaczy być gentlemanem. Opowiadała o potędze angielskiej floty, o angielskich koloniach i potędze angielskiej gospodarki. Staś był tym wszystkim zafascynowany i bardzo chciał poznać Anglię. Ale obecnie z rozpaczą myślał o tym, że jeszcze tylko kilka dni i dopłyną do Anglii a to będzie oznaczać rozstanie się z Kiti. Wreszcie nadszedł wieczór. O godzinie dziesiątej drzwi cichutko się otworzyły i weszła Kiti. Tym razem nie położyła się na kołdrze, lecz weszła pod kołdrę. Program pieszczot był dokładnie taki sam jak za pierwszym razem. Pieścili się bardzo aktywnie, bardzo odważnie, bez żadnego skrępowania, ale wszystko to ograniczało się wyłącznie do całusów. Staś oczywiście doskonale rozumiał, że Kiti jako dziewica nie może mu poświęcić tego, co ma najdroższego – jakby powiedział Marek Hłasko - więc akceptował narzucony zakres działań. Pieszczoty trwały bardzo długo i około wpół do dwunastej Kiti zasnęła. Po piętnastu minutach Staś zbudził ją i zapytał czy może jeszcze zostać, bo jest już późno. Kiedy Kiti dowiedziała się, która jest godzina z przestrachem wyskoczyła z łóżka, ubrała się i znikła. Następnego dnia początek był dokładnie taki sam jak poprzednio. Około dwudziestej drugiej drzwi cichutko się otworzyły, Kiti weszła do kabiny, podniosła kołdrę i położyła się obok Stasia. A kiedy zaczął ją całować Kiti przysunęła usta do jego ucha i powiedziała: - Już można. - Co można? Kiti cichutko roześmiała się. - Po prostu dzisiaj możemy się pieścić bez ograniczeń. Gdyby Kasia powiedziała Stasiowi, że jest pierworodną córką angielskiego króla, to prawdopodobnie byłby tym mniej zaskoczony niż usłyszanymi właśnie słowami. Kiedy wreszcie informacja dotarła do jego świadomości, Staś stanął na wysokości zadania i wywiązał się w pełni ze swych męskich obowiązków względem damy. A kiedy rozkosz erotyczna przemieniła się w rozkoszne zmęczenie rozlewające się po całym ciele Kiti powiedziała: - Pozwól mi na chwilę zasnąć, ale nie pozwól spać dłużej niż piętnaście minut. Jednak po piętnastu minutach sama się zbudziła, ubrała się, na pożegnanie pocałowała Stasia namiętnie w usta i znikła. Od tego dnia, a raczej nocy, czas zaczął płynąć z narastającą prędkością, a miarą upływania czasu była skracająca się z każdą przebytą milą odległość od brzegów Anglii. Ostatni odcinek z Szerburg do Dower ze względu na złą pogodę trwał trzy doby. Dla Stasia te trzy doby dzieliły się na oczekiwanie nocy i szalone noce, w czasie których mało było czasu na spanie, a pieszczoty wydawały się nie mieć końca. Kiti pokazywała co potrafi a potrafiła dużo. Oboje prześcigali się w swej spontanicznej aktywności. Szał rozkoszy chwilami przekraczał możliwości percepcji i Staś odczuwał coś między rozkoszą a rozpaczą nie mogąc nadążyć z notowaniem w swej świadomości każdego ruchu, każdego dotknięcia, oddechu i słowa. Trzeciego dnia pokazały się piękne białe klify Kentu w pobliżu Dower. Staś i Kiti stali oparci o reling przy lewej burcie w pobliżu dziobu. Kiti powiedziała: - Widzisz jak te białe klify szybko się zbliżają? To, co było tak krótko, już się kończy i nigdy nie wróci. Może właśnie w tym cały liryzm sytuacji. - Wolałbym mniej lirycznie, ale dłużej – odpowiedział Staś - Ale czy jesteś pewna, że już nigdy nie będzie tak jak było? - Wiesz moglibyśmy spotkać się w Anglii, ale na pewno nie byłoby tak jak było. To co było stanowiło piękną poezję, która w zasadzie nie powinna się zdarzyć, a jednak się zdarzyła. Jeśli byśmy to kontynuowali w Anglii to była by to proza, która prędzej czy później stałaby się nie do wytrzymania. Niech więc zostanie piękne wspomnienie bez mniej pięknej kontynuacji. Staś pogłaskał Kasię po ręce. - Dobrze, więc niech tak będzie. Kiti miała chyba trochę bardziej wilgotne oczy niż zwykle, ale mężnie podała Stasiowi rękę, uścisnęli sobie dłonie i rozstali się. W Dower całe angielskie towarzystwo wysiadło. Staś patrzył z pokładu. Kasia odwróciła się i pomachała ręką. I tak sobie ją zapamiętał. W czasie krótkiego odcinka podróży z Dower do Londynu Staś miał jeszcze do spełnienia jedno zadanie. Postanowił pożegnać się z porucznikiem Natansonem. W tym celu zszedł do kabiny, wyjął z walizki ostatnią butelkę „Czystej Wyborowej” z białą główką, wziął metalowe podróżne kieliszki i poszedł do kabiny Natansona sprawdziwszy wcześniej, że porucznik ma wolną wachtę. Natanson przywitał Stasia bardzo serdecznie, ale kiedy Staś postawił na stole butelkę, na twarzy Natansona wyraźnie widać było przestrach. - Ja bardzo przepraszam – powiedział porucznik – ale chciałem zapytać czy to - wskazał na butelkę - jest taki typowy polski trunek? - No, można tak powiedzieć. To jest wódka wyborowa i w Polsce często się ją pije. - A ile ona zawiera alkoholu? Staś wskazał odpowiednie miejsce na etykiecie i Natanson dokładnie odczytał, że ten trunek zawiera czterdzieści procent alkoholu. Twarz mu poweselała. - Ja jeszcze raz bardzo przepraszam za te moje obiekcje, ale mam kolegów, którzy opowiadali mi o bardzo przykrym wypadku. Ich statek dwa lata temu, pod koniec grudnia zawinął do portu w Gdyni. Wyładunek się przedłużał i trzeba było spędzić Sylwestra i Nowy Nok w Gdyni. Któryś z oficerów zaproponował ażeby noworoczny toast wznieść „typowym polskim trunkiem”. Wysłano boya na brzeg z poleceniem, aby kupił „typowy polski trunek”. Po chwili na stole pojawiła się butelka. Zgodnie z amerykańskim zwyczajem, noworoczny toast nalał do kieliszków własnoręcznie kapitan. Zaczekano na pierwsze uderzenie zegara zwiastujące nadejście Nowego Roku i wychylono toast do dna. Na szczęście wśród pijących był lekarz okrętowy, który w ogóle alkoholu nie pił i tylko symulował picie. Właśnie ten lekarz dzięki szybkiej akcji udzielania pierwszej pomocy w nagłych wypadkach uratował życie swoich kolegów. Tym „typowo polskim trunkiem” okazał się dziewięćdziesięciopięcio procentowy spirytus. Po pożegnaniu z porucznikiem Natansonem Staś zszedł do swojej kabiny i zaczął szykować się do zejścia na ląd. Statek wpłynął do basenu przeznaczonego do rozładunków towarowych i dlatego trzeba było dość długo czekać na odprawę celną. Wreszcie zszedł na ląd. Z pewnymi trudnościami odszukał postój taksówek i kazał zawieść się do średniej klasy hotelu. Taksówkarz chwilę się zastanowił i powiedział. - Znam dobry i niedrogi hotel, ale jest to daleko stąd. Kurs będzie kosztował... i tu wymienił konkretną liczbę. Staś był zdziwiony tą solidnością taksówkarza a ponieważ suma nie była zbyt wysoka zgodził się na ten polecany przez kierowcę hotel. Podróż była rzeczywiście długa, a Staś po prostu pożerał wzrokiem wygląd ulic Londynu. Widok był zdecydowanie nie ciekawy, jednak Staś rozumiał, że na podstawie pierwszych kilkunastu minut pobytu nie można wyciągać rozsądnych wniosków. Na drugi dzień po przyjeździe do Londynu i zakwaterowaniu się w hotelu wyruszył na pierwszy spacer po ulicach miasta. Jeśli w kilku słowach chcielibyśmy ująć jego wrażenia to w pierwszym rzędzie upamiętniła się lepka, szara mgła. Na drugim miejscu stwierdzenie, że Londyn to bardzo brudne miasto, a im bliżej portu tym brudniejsze. Ale najsilniejsze wrażenie to koszarowa szablonowość ulic zabudowanych identycznymi, czynszowymi kamienicami. Staś przyjechał ze Lwowa, z miasta pięknego, bardzo czystego, w którym pełno było kwiatów. Kwiaty były wszędzie, nawet w okrągłych skrzynkach wysoko zawieszonych na słupach trakcji tramwajowej. A tu w Londynie szarzyzna, mgła, brudno, jak tylko wiatr zawieje to po ulicach fruwają porzucone przez przechodniów gazety. W czasie tego pierwszego spaceru Staś kupił przewodnik po Londynie i postanowił od następnego dnia rozpocząć systematyczne zwiedzanie miasta. W latach ubiegłych wielokrotnie rozmawiał po angielsku z Niemcami, Włochami i przedstawicielami jeszcze innych nacji. Konwersacja odbywała się bez trudności. Tu w Londynie było zupełnie inaczej. Anglicy świetnie rozumieli to, co Staś mówił. Dla niego wypowiedzi Anglików były zupełnie niezrozumiałe. Dopiero po kilku tygodniach nauczył się rozumieć ten język, tak bardzo podobny do gulgotania indyka. Układając się wieczorem do snu przyjemnie odczuwał fakt wielkiego oddalenia od Lwowa. Był na drugim końcu świata, a równocześnie w ciągu trzech dni mógł wrócić i znowu chodzić po ulicach Lwowa, a jeśli samolotem do Berlina i stamtąd pocią- giem to w ciągu trzydziestu sześciu godzin można było wrócić. Wbrew poprzednim planom następnego dnia trzeba było objechać cztery banki i sprawdzić konta, na które dyrektor Sztetter miał wpłacić pieniądze. Nie znając topografii Londynu Staś wykonał ten objazd taksówką i z przyjemnością stwierdził, że dyrektor Sztetter wywiązał się w pełni ze swojego zadania. Wreszcie po załatwieniu najpilniejszych spraw bankowych wybrał się do British Museum, które mieści się w dystrykcie WC1, u zbiegi Great Russell i Bloomsbery Street. Staś trafił do działu, w którym zgromadzone były eksponaty ze starożytnej Grecji i Rzymu. Było tego trzydzieści sal. Wszedł do pierwszej. W sali tej, wielkości hali fabrycznej zgromadzona była ceramika grecka. Cała olbrzymia sala zastawiona była płytkimi regałami, na których rzędami stały najrozmaitsze naczynia starożytnej Grecji. Tutaj wyłącznie amfory, tam dalej tylko kratery. Tych przepięknych naczyń zgromadzono w tej sali takie mnóstwo, że Staś zastanawiał się czy w Grecji jeszcze coś pozostało. W sali numer 8 umieszczono tak zwane Marmury Elgina. Brytyjski dyplomata lord Elgin w latach 1801–1804 zrabował prawie cały fryz opasujący niegdyś świątynię Ateny na Akropolu. Zrabowane płaskorzeźby zostały wywiezione z Grecji do Londynu. Lord Elgin będący wielkim angielskim patriotą nie zamierzał zachować tego skarbu dla siebie lecz za grube pieniądze sprzedał go narodowi angielskiemu. Rząd grecki bezskutecznie domaga się zwrotu zrabowanego skarbu, a rząd angielski jest zupełnie bezsilny, bo przecież nie może dysponować skarbem, który jest własnością całego angielskiego narodu. Staś powoli zwiedzał trzydzieści sal wypełnionych eksponatami pochodzącymi jedynie z Grecji i Rzymu. Zbiory te są tak przecudnej urody, że Stasiowi po prostu się kręciło w głowie. Po powrocie do hotelu i zjedzeniu obiadu w hotelowej restauracji leżał w swoim pokoju na łóżku i wspominając marmury Elgina konfrontował w myślach ten ewidentny rabunek, ze słowami innego dyplomaty angielskiego, który zaledwie kilka dni temu informował Stasia o szlachetnych zabiegach Anglików w koloniach angielskich na rzecz wzbogacania imperium brytyjskiego. Kompleks budynków Brytyjskiego Muzeum przy Bloomsbery Street Staś odwiedzał jeszcze wielokrotnie, ponieważ tam mieści się największa brytyjska biblioteka. Ale do muzeum już nie chodził. Mając dobry przewodnik po Londynie przestał błądzić po nieciekawych dzielnicach, których jest mnóstwo i zaczął planowo zwiedzać te obiekty, które są godne zwiedzania. Po kilku tego rodzaju wycieczkach obraz Londynu w jego oczach uległ pewnej metamorfozie. Staś przypomniał sobie opowiadanie Woltera: Pan Bóg, do którego dochodziły kontrowersyjne informacje o Francji wysłał swego anioła, aby ten zbadał sprawę i złożył obiektywny meldunek. Anioł po powrocie pokazał Panu Bogu posążek ulepiony z gówna i brylantów i powiedział: taka jest Francja. Staś obecnie uważał, że Londyn to ogromne, szare, nieciekawe i brudne miasto, ale w tym Londynie jak rodzynki w cieście tkwią obiekty o niepowtarzalnym uroku i tak piękne, że można je zwiedzać bez końca. Przed wybuchem drugiej wojny światowej w Londynie była bardo nieliczna Polonia, ponieważ w okresie dwudziestolecia międzywojennego Polacy odwiedzali raczej Paryż niż Londyn. Jednak Staś spotkał w Londynie Polaka. Spotkał go w bibliotece. Polak ten o imieniu Zbyszek przebywał w Londynie na stypendium i studiował tutaj ekonomię. Był on człowiekiem o bardzo szerokich zainteresowaniach. Ten były skamandryta obecnie nie interesował się już literaturą, a oprócz ekonomii studiował także psychologię i wykazywał szerokie zainteresowania historyczne. Pewnego razu, gdy siedział z nim w barze i popijali kawę Staś zapytał go: - Panie Zbyszku, pan siedzi już dłuższy czas w Anglii. Niech mi pan powie jacy są naprawdę ci Anglicy. Niedawno w brytyjskim muzeum oglądałem ogromne zbiory eksponatów ze starożytnej Grecji z marmurami Elgina na czele. Zbiory są piękne, ale ja sobie pomyślałem, że ich pozyskiwanie to był po prostu rabunek. Co pan o tym myśli? - Jeśli chodzi o marmury Elgina, o których pan wspomniał to są one potwierdzeniem tej prawdy, że Anglik zrobi każde świństwo byle solidnie. Widzi pan ten fryz został poważnie uszkodzony przez artylerię w czasie oblężenia Aten w 1687 roku. Elgin musiał nająć wielu ludzi i nieźle się natrudzić, aby zebrać brakujące fragmenty rozrzucone na dużej przestrzeni. Następnie miał sporo kłopotu z władzami tureckimi, a jednak wszystkie te przeszkody potrafił pokonać i przywiózł marmury do Londynu. Oczywiście był to rabunek, ale rabunek wykonany perfekcyjnie. Staś się chwilę zastanawiał nad komentarzem pana Zbyszka. - Pan studiuje także psychologię. - Owszem. - A co pana w tej psychologii interesuje? - Właściwie to jest trochę inaczej. Ja piszę pracę, do której potrzebne mi są studia psychologiczne. - Czy można wiedzieć, czego ta praca dotyczy? - Owszem. Jest to anatomia kłamstwa. - Kłamstwa? - Tak kłamstwa. Widzi pan, kłamstwo gra bardzo poważną rolę zarówno w życiu indywidualnym człowieka jak i w jego działaniach na szerszą skalę. W prowadzeniu interesów, w polityce i jeszcze w innych dziedzinach. - Ale czy jest to przedmiot na tyle złożony, że aż wymaga studiów? - O tak, to bardzo złożony przedmiot. Istnieje aż siedem rodzajów kłamstwa. Począwszy od takiego prymitywnego kłamstwa, dla przykładu: gdy dziecko zbije szklankę i mówi do mamy: to nie ja, to piesek zbił, aż do najbardziej finezyjnych form opartych na zasadzie egipskiej tajemnicy. - A co to jest ta „egipska tajemnica”? - Jest to metoda skierowania poszukiwań w fałszywym kierunku. - A co to ma wspólnego z Egiptem? - Tam dość często stosowano takie zabezpieczenia. - Czy mógłby pan to opowiedzieć dokładniej? - Oczywiście. Do grobowca faraona prowadziły wielkie, widoczne z oddali kamienne drzwi. Za nimi znajdowała się mała komora posiadająca następne drzwi. Za tymi drzwiami długi korytarz wypełniony ogromnymi kawałkami skał. Na końcu korytarza następne drzwi za którymi już niczego nie było, po prostu lita skała. Natomiast faktyczne wejście do grobowca mieściło się w najbardziej niepozornym miejscu w pierwszej komorze, ale każdy, kto do niej wszedł był tak mocno zasugerowany widocznymi drzwiami prowadzącymi do korytarza, że nikt nie szukał tam gdzie by szukać należało. - I to jest „najlepsze kłamstwo”? - No w każdym razie jest trudne do wykrycia i wręcz nie możliwe do udowodnienia. - A co zajmującego znajduje pan w ekonomii? - Jej uniwersalność. - Co to znaczy? - Widzi pan, w różnych czasach różne dziedziny wiedzy mianowano królową nauk. Na początku tą królową nauk była teologia, później astronomia, jeszcze później matematyka a ja myślę, że najbardziej na tą koronę zasługuje właśnie ekonomia. - Ale dlaczego? - Ponieważ obejmuje prawie całość działań ludzkich. Tylko bardzo nieliczne przypadki działań nie podlegają zasadom ekonomii. Takim wyjątkiem jest miłość matki do dziecka, ale już miłość mężczyzny do kobiety to czysta ekonomia. - Chyba pan żartuje. - Wcale nie żartuję. Jeśli jakiś Jasio kocha się w Marysi i gotów jest pójść za nią do piekła i skoczyć za nią w ogień, to jest to typowy przejaw działań ekonomicznych. - Dlaczego? - Dlatego iż ta Marysia dzięki swoim cechom osobowym, stanowi dla Jasia tak wielką wartość, że opłaca się pójść do piekła i skoczyć w ogień. On nie zrobi tego samego w odniesieniu do Frani, ponieważ Frania jest zezowata, piegowata i ma krzywe nogi. A więc nie stanowi takiej wartości jak Marysia. To jest naprawdę czysta ekonomia. Po rozstaniu się z panem Zbyszkiem Staś długo myślał na temat jego słów. W pokoju hotelowym odwiedzili Stasia Świadkowie Jehowy. Był to około pięćdziesięcioletni pan i dziewczyna około osiemnaście – dwadzieścia lat. Dziewczyna niczym się nie wyróżniała. Staś w myśli nazwał ją szarą myszką. Był znudzony tą wizytą a raczej prymitywizmem wierzeń Świadków Jehowy. Na odchodnym zostawili mu wizytówkę. Zaraz po wyjściu tej pary położył się spać. Po piętnastu minutach, ledwie dobrze zasnął zbudził go dzwonek telefonu. Telefonował pan Zbyszek. - Panie Stanisławie. Mam na jutro na siedemnastą zaproszenie na obiad do jednego pracownika polskiej ambasady. To są niezwykle nudni ludzie, ale pójść tam muszę. Czy zechciałby pan mi towarzyszyć. W ten sposób ja bym się mniej nudził a pan poznałby moich znajomych. Staś się zgodził. Dokładnie o piątej po południu następnego dnia pan Zbyszek razem ze Stasiem wchodzili do rezydencji pracownika polskiej ambasady pana Kurnatowskiego. Oprócz małżeństwa Kurnatowskich Staś poznał ich syna, który w Londynie studiował na uczelni. Na obiad było zaproszonych jeszcze więcej osób z polskiej ambasady i jakieś jedno małżeństwo angielskie. Obiad rzeczywiście był nudny. Najczęściej konwersację a raczej monolog prowadziła teściowa pana domu pani Maria Czetwertyńska. Ta blisko siedemdziesięcioletnia dama z werwą opowiadała o życiu towarzyskim, w którym uczestniczyła przed laty. Nie było to nic ciekawego i Staś raczej udawał, że słucha. Faktycznie zajęty był jedzeniem. W pewnym momencie do jego świadomości dotarły słowa pani hrabiny Czetwertyńskiej. .... i wtedy rotmistrz Kranc podszedł do mnie, zasalutował, następnie schylił się i zdjął z mojej nogi pantofelek. Nalał do niego szampana i wypił toast za zdrowie pięknych pań. Staś przyjrzał się dokładniej pani hrabinie Czetwertyńskiej Twarz miała pomarszczoną, oczy zaczerwienione. Z jednego oka ciągle płynęły łzy. Ręce suche, kościste. Palce ze stawami reumatycznie pogrubionymi. Stopy pani hrabiny tkwiły w niezbyt nowych, lekko zdeformowanych bucikach. Staś pomyślał, że gdyby był zmuszony napić się z takiego bucika to na pewno by zwymiotował. Po powrocie do hotelu przypomniał sobie opowieść hrabiny i zaczął się nad tym zastanawiać. Na twarzy pani Czetwertyńskiej jeszcze dzisiaj widoczne były ślady minionej urody. Kiedy ona opowiadała o tym toaście pitym z bucika, oczyma duszy na pewno widziała siebie z przed pięćdziesięciu laty, kiedy była młodą, na pewno bardzo atrakcyjną dziewczyną. Ale słuchacze nie widzieli tej dziewczyny. Słuchacze widzieli obecną, nieciekawą i nieapetyczną staruszkę. Staś mający bystry i bardzo realistyczny umysł wyciągnął z tego rozsądny wniosek: zanim cokolwiek powiemy, należy się zastanowić jak nasze słowa odbiorą nasi słuchacze, ponieważ z reguły ten obraz, jaki istnieje w naszej świadomości jest zupełnie inny od tego, jaki zostanie wywołany naszymi słowami u odbiorców tych słów. Wspomnienia rezydencji pracownika ambasady przyśpieszyły decyzję Stasia o przeniesieniu się z hotelu do prywatnego mieszkania. Pan Zbyszek znalazł mu odpowiedni lokal. Był to mały domek przy ul. Shawfield w dystrykcie SW-3. Właścicielką była wdowa Burnel, która zgodziła się wynająć Stasiowi całe piętro liczące prawie sto metrów kwadratowych. Staś kupił sobie bardzo dobre i oczywiście drogie radio i wiele czasu poświęcał na słuchanie komunikatów zarówno BBC jak i audycji z Warszawy. Pod koniec marca Anglia udzieliła Polsce na cele dozbrojenia pożyczkę w wysokości czterdziestu milionów dolarów. Sami Polacy w ramach zbiórki na LOPP uzyskali na dzień piąty czerwca osiemdziesiąt milionów dolarów. Nadchodziło lato, które w Polsce było w tym roku niezwykle słoneczne. Nastroje były świetne. W Polsce panował optymizm, ponieważ tylko nieliczni ludzie zdawali sobie sprawę z ogromnej dysproporcji sił między Polską a Niemcami. Szybko mijały dnie ostatniego przed katastrofą lata. 15 lipca po raz pierwszy hucznie obchodzono rocznicę Grunwaldu a po cichutku Anglia i Francja w tym samym czasie pertraktowały ze Związkiem Radzieckim w sprawie sojuszu przeciwko III Rzeszy. O tym oczywiście Staś nie wiedział i nawet ten realista zaczynał wierzyć, że nie długo wróci do Lwowa, odda forsę i to nawet z zyskiem, bo termin pierwszych spłat kredytów upływał trzydziestego pierwszego grudnia, a odsetki od depozytów w Anglii już napływały. Staś nawet się zastanawiał czy nie kapitalizować tych procentów. 22 sierpnia Hitler zwołał odprawę na godzinę siódmą rano i wydał rozkaz uderzenia na Polskę o godzinie czwartej rano 26 sierpnia. Rozkaz był ściśle tajny, ale spowodowane nim ruchy wojsk nie uszły uwadze ludności III Rzeszy. Agenda berlińska Towarzystwa Transportowego z Turynu też to zauważyła. 24 sierpnia Staś wrócił do domu po sutym obiedzie i położył się na tapczanie. Zastanawiał się, co teraz robi mama i Mareczek. Przypomniało mu się jak Mareczek prosił ażeby Staś na palcach pokazał, kiedy do niego wróci. Twarz Mareczka oddalała się i oddalała, w końcu Staś zaczął chrapać. Spał sobie smacznie i śniły mu się jakieś stukania i pukania potem wyraźnie usłyszał skrzyp nie nasmarowanych zawiasów u drzwi. Wreszcie głośniejsze trzaśnięcie zamykanych drzwi. Staś otworzył oczy i nie wiedział czy znajduje się w Londynie czy w domu, we Lwowie. Zerwał się na równe nogi, rozejrzał dookoła i stwierdził, że jest w swoim londyńskim mieszkaniu w domku pani Burnell. Przy drzwiach stoi dyrektor Sztetter, mruży oczy i uśmiecha się. - Witam, co pana sprowadza do Londynu? - Wojna. - Wojna? Jaka wojna? Gdzie? - Tego niestety jeszcze nie wiem. Hitler ma apetyt na Paryż. Ale myślę, że Anglicy do tego nie dopuszczą. W pięć dni później Niemcy uderzyli na Polskę. Staś zrozumiał, że jest emigrantem. Troska o najbliższych i wielka rozpacz z powodu bezsilności naszej armii wobec ogromnej przewagi technicznej wroga powodowały u Stasia coś w rodzaju lekkiej paranoi. Nie mógł spać ani jeść. Bez przerwy słuchał radia. 17 września dowiaduje się, że rząd a co najdziwniejsze wódz naczelny uciekł do Rumunii. Tego Staś nie mógł zrozu- mieć. Przecież wojsko ciągle jeszcze walczy. W dalszym ciągu godzinami tkwił przy radiu. Żył jak w półśnie. Właściwie wszystko się działo zgodnie z jego przewidywaniami. Ale co innego przewidywać zdarzenia, a co innego przeżyć tak straszną katastrofę. Kiedy bitwa pod Kockiem, ostatnia bitwa naszej kampanii, dobiegła końca, Staś wyłączył radio i przez kilka dni w ogóle go nie słuchał. Zadzwonił telefon. Dzwonił dyrektor Sztetter. Proponował spotkanie o szóstej wieczorem w szynku. W piętnaście minut później dyrektor Sztetter dzwonił po raz drugi. - Zapomniałem, że w Londynie jest czterdzieści tysięcy szynków. W związku z tym proponuję szynk na sąsiedniej ulicy koło kościoła na rogu ulicy Radnor. Staś pomyślał, że widocznie także dyrektor Sztetter tak jak i on jest przytłoczony tragedią do tego stopnia, że się umawia nie podając konkretnego miejsca. Gdy spotkali się, Staś od razu po wyglądzie dyrektora poznał, że jest on rzeczywiście zdruzgotany tym, co się stało. Przywitali się bardzo serdecznie. Dyrektor powiedział: - No cóż. Obaj żeśmy to przewidywali i niestety się sprawdziło. - Ale tego, że ani Francja ani Anglia palcem nie ruszą żeby nam pomóc to żeśmy nie przewidywali – powiedział Staś. - A po co by mieli tym palcem ruszać? Przecież sytuacja była jasna od wielu lat. Wszystkie państwa europejskie z wyjątkiem Niemiec się rozbroiły po Pierwszej Wojnie Światowej. Hitler zdążył częściowo uzbroić się. Jeśli dochodzi do walki między uzbro- jonym i nieuzbrojonym, to wiadomo jaki będzie efekt. Wygranie wojny to kwestia możliwości odtwarzania środków militarnych zużywanych w czasie walki. Ale w tej sytuacji jaka była, pierwsze uderzenie musiało być śmiertelne. Dlatego zarówno dla Anglii jak i dla Francji było istotne ażeby to pierwsze uderzenie Hitlera skierować jak najdalej od swojego domu, a to oznaczało skierowanie na wschód. Po tych słowach zapanowało milczenie. - Ale – powiedział Staś po chwili – w sumie Polska, Francja i Anglia to jednak większa potęga militarna niż III Rzesza. - Pod względem ilości ludzi i środków bojowych rzeczywiście większa, ale Hitler jest świetnym taktykiem i przygotował się do wojny nie tylko pod względem ilości armat i samolotów. - Co pan dyrektor ma na myśli? - Widzi pan Napoleon zawdzięczał swoje zwycięstwa w dużej mierze zmniejszeniu masy oporządzenia piechura, dzięki czemu zwiększył szybkość marszu. Hitler wiedział o tym i osiągnął to samo ładując piechotę na samochody, a nawet na wozy konne i używając zmasowanych uderzeń pancernych. Czołgi swoje przetestował na poligonach w Związku Radzieckim. Lotnictwo wytrenował w Hiszpanii. Dzięki temu wszystkiemu sztuka wojenna w wykonaniu niemieckim przewyższa zarówno nasze umiejętności i możliwości jak i możliwości Francji czy Anglii w dziedzinie rozwiązań taktycznych i wyszkolenia ludzi. - Panie dyrektorze, a co z naszymi władzami, rządem, prezydentem, premierem? - Oficjalnie decyzje pozostają w ręku Mościckiego. Wiadomości, jakie tu do Anglii docierają są wielce zniekształcone. Z tego, co ja wiem Mościcki waha się pomiędzy Beckiem, Rydzem-Śmigłym i Wieniawą- Długoszowskim. A kto ostatecznie obejmie najważniejsze funkcje jeszcze nie wiem. Faktycznie już siódmego listopada mieliśmy nowy rząd na czele którego stał Władysław Sikorski pełniący także funkcję naczelnego wodza. - Panie dyrektorze mam do pana wielką prośbę. Gdyby pan miał jakiekolwiek nowe wiadomości o działaniach naszych władz bardzo proszę żeby mnie pan poinformował. - Dobrze. Na tym skończyło się to spotkanie. Była połowa listopada. Miesiąc ten także i w Polsce nie należy do najprzyjemniejszych. W Londynie był okropny. Ciągłe mgły, chłód i deszcz. Po kilku dniach dyrektor Sztetter znowu zadzwonił i spotkali się w tym samym pubie. W trakcie tego drugiego spotkania Staś dowiedział się o składzie rządu polskiego oraz o rzeczy najważniejszej a mianowicie o tym, że we Francji formuje się polskie wojsko. Po tym spotkaniu Staś wracał piechotą do swego mieszkania przy Shawfield. Szedł przez szarą, mokrą mgłę londyńską. Deszcz siąpił, ale Staś był wielce rozradowany. Tok jego myśli był następujący: jeśli we wrześniu w sytuacji uniemożliwiającej równorzędną walkę z Niemcami potrafiliśmy zabić im 50 tysięcy ludzi a ilość rannych jest przeciętnie trzykrotnie większa od ilości zabitych a więc wytrąciliśmy im z linii sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi, jeśli stan emigracji zarobkowej we Francji wynosi sto tysięcy naszych chłopaków, jeśli generał Gamelin rozporządza najpotężniejszą i najliczniejszą na świecie armią lądową liczącą prawie pięć milionów ludzi pod bronią to można liczyć, że to, co się nie udało w Polsce na pewno uda się we Francji. Po tragedii wrześniowej dla Stasia był to pierwszy promyk nadziei. Od tego dnia zaczął się normalnie zachowywać. Spożywał codziennie posiłki i znowu zaczął chodzić do Brytyjskiej Biblioteki. Pod koniec listopada późnym popołudniem Staś wracał z biblioteki i będąc już na Kings Road, czyli parę kroków od własnego mieszkania zderzył się z innym przechodniem. W Londynie mieszkało wówczas pięć milionów ludzi a Staś zderzył się z Benkiem Schwarcem, bratankiem wspólnika ojca. Nie trudno przewidzieć konsekwencje spotkania dwóch Lwowiaków na drugim końcu świata. Spotkanie takie trzeba uczcić „małą wódką”. Dlatego po wstępnym obściskaniu i obcałowaniu się dwaj młodzi ludzie poszli w kierunku najbliższego skrzyżowania ulic. A ponieważ w Londynie na każdym skrzyżowaniu ulic znajduje się co najmniej jeden szynk, więc z oparciem sprawy o bufet nie było problemu. - Kiedy przyjechałeś i co ty tu robisz - zapytał Staś? - Przyjechałem o wiele wcześniej niż ty, a robię interesy. Czy ty myślisz, że tylko ty jeden potrafiłeś przewidzieć, co się stanie? Ponieważ spotkanie dwóch Lwowiaków na drugim końcu świata, które zacznie się „małą wódką” musi skończyć się „dużą wódką” a więc nasi bohaterowie nieźle sobie podpili. Umówili się na następne spotkanie za kilka dni. Staś wsadził Benka do taksówki i wrócił do siebie do domu. Staś regularnie uczęszczał do biblioteki. Przy sąsiednim pulpicie prawie codziennie spotykał Anglika w wieku około pięćdziesięciu lat. Ten Anglik miał piękną, siwą, pofalowaną fryzurę. Kilkakrotnie uśmiechnął się do Stasia. Ponieważ obaj byli palaczami, więc od czasu do czasu wychodzili, aby zapalić. Anglik ten był wielce nietypowy, bo po kilku dniach pierwszy odezwał się do Stasia. - Nazywam się Worthop i od paru dni obserwuję pana. Stąd wiem, że mamy podobne zainteresowania. - Tak, no cóż nie mając nic lepszego do roboty czytam wszystko to, co mnie interesuje. - Jak słyszę pan nie jest Londyńczykiem. - Nie, nie jestem. Jestem Polakiem. Pan Worthop okazał się bardzo miłym rozmówcą i Staś zaproponował wspólny obiad. Propozycja została przyjęta. Obaj wyszli z biblioteki. Staś zatrzymał taksówkę i pojechali do luksusowego lokalu gastronomicznego przy Oxford Street. Zarówno w taksówce jak i teraz przy stoliku ciągle rozmawiali. W pewnym momencie Worthop rozejrzał się po sali i z uśmiechem powiedział: - Miło z pana strony, że mnie pan zaprosił na obiad do lokalu, do którego, na co dzień wstęp mam wzbroniony. Staś spojrzał z ogromnym zdziwieniem na swego rozmówcę. Worthop położył przed Stasiem swoją wizytówkę. Wynikało z niej, że pan Worthop jest wykładowcą na wyższej uczelni w Oxfordzie. Po przeczytaniu wizytówki Staś znowu spojrzał na Worthopa. - Nic z tego nie rozumiem. Czyżby w demokratycznej Anglii istniało takie prawo, które zabrania profesorom Oxfordu przychodzić do ekskluzywnych lokali. - O tak - odpowiedział Worthop - istnieje takie prawo, konkretnie paragraf 50. - A jaka jest treść tego paragrafu? - Właśnie taka, pięćdziesiąt funtów miesięcznie. - Jestem w Londynie dopiero od paru miesięcy – powiedział Staś - i nie orientuję się zbyt dobrze w ekonomii waszego kraju. Ale pięćdziesiąt funtów miesięcznie dla profesora uczelni znanej na całym świecie to chyba mało. - To zależy z czym porównać. W Anglii a nawet tu w Londynie jest kilka wyższych uczelni, na których płace są niższe od tych w Oxfordzie. Ale zgadzam się z panem. Widzi pan w naszej rodzinie jeden mój kuzyn nie chciał się uczyć i obecnie pracuje w fabryce produkującej motory spalinowe. On nie ukończył żadnej szkoły, sam nauczył się pracować na tokarni i zarabia czterdzieści funtów miesięcznie. Jego kolega, którego znam osobiście, ukończył szkołę rzemieślniczą i pracuje w tej samej fabryce jako frezer. Ten frezer zarabia czterdzieści cztery funty miesięcznie. Inny rzemieślnik pracujący w tej samej fabryce jako kierownik narzędziowni zarabia sześćdziesiąt dwa funty miesięcznie. A płace inżynierów sięgają siedemdziesięciu funtów miesięcznie. - Czy zechciałby pan profesor wyjaśnić, z czego wynikają tak niskie uposażenia profesorów wyższych uczelni. - Przeciętny podatnik angielski to właściciel sklepu, właściciel szynku lub robotnik fabryczny. Żaden z tych ludzi nie jest zainteresowany działalnością wyższych uczelni, a politycy w ustroju demokratycznym, muszą się liczyć ze zdaniem wyborców. Obiad był zakrapiany alkoholem. Profesor mówił niezwykle ciekawe rzeczy, a klimat rozmowy stawał się coraz bardziej przyjacielski. W pewnym momencie Staś zapytał: - Pan jest historykiem? - Nie ekonomistą, ale ostatnio pracuję nad zagadnieniem zupełnie nie ekonomicznym. - A można wiedzieć, jakie to zagadnienie? - Badam problematykę sukcesu. - Czego? - Sukcesu. - To zapewne jest bardzo ciekawe. Czy zechciałby pan profesor coś na ten temat powiedzieć? - Oczywiście. Czy słyszał pan o takiej dziedzinie nauki, która zwie się wiktymologia? - Nie, nie słyszałem. - Ta dziedzina zajmuje się cechami ludzkimi, które predysponują posiadaczy tych cech do tego, aby stali się ofiarami przestępstw. A więc żeby zostali okradzeni, oszukani lub pobici. Należy przypuszczać, że podobnie ma się sprawa z antonimem klęski, czyli z sukcesem. Jeśli na przykład dwóch braci wychowuje się w tej samej rodzinie a później w życiu jeden ma sukcesy a drugi wręcz przeciwnie to najprościej powiedzieć, że ten, który ma sukcesy, ma je na skutek odpowiednich uzdolnień. W takim stwierdzeniu jest trochę prawdy, ale nie wiele. Bo po pierwsze uzdolnienia trzeba umieć wykorzystać, a po drugie ludzi posiadających różne uzdolnienia jest wielu, a tych, którzy uzyskują w życiu znaczne sukcesy o wiele mniej. Po za tym praca w szkole z młodzieżą pozwala stwierdzić, że ci najbardziej uzdolnieni uczniowie wcale nie są tymi, którzy w życiu osiągają wielkie sukcesy. - To wszystko, co pan profesor powiedział jest niezwykle ciekawe. W takim razie proszę jeszcze wyjaśnić, co jest rzeczywistą przyczyną sukcesu? - Przypuszczam, że w ciągu ośmiu lat potrafię ten problem rozwiązać. Obecnie mogę udzielić tylko odpowiedzi częściowej. - Słucham z największą uwagą – powiedział Staś, któremu już trochę szumiało w głowie. - Widzi pan wszystko wskazuje na to, że w naszej cywilizacji niezbędne do sukcesu są pewne czynniki potencjalne. A więc ukończenie szkoły, zdobycie fachowych umiejętności w jakiejś dziedzinie, czyli ogólnie mówiąc jakiś podstawowy zasób wiedzy. Czynniki te nazwałem potencjalnymi, ponieważ nie zapewniają one sukcesu, a ludzi którzy spełniają te warunki jest wiele milionów. Osobnym zagadnieniem jest umiejętność wykorzystania tych potencjalnych umiejętności. Jeśli na przykład ktoś nauczy się języka chińskiego a będzie pracować na poczcie przy stemplowaniu listów, to wykorzystanie nabytej umiejętności będzie wręcz niemożliwe. Osobnym zagadnieniem mającym ogromny wpływ na uzyskanie sukcesu jest umiejętność współżycia z innymi ludźmi. I wcale nie chodzi tutaj o współżycie bezkolizyjne. - Więc, o jakie chodzi? - zapytał Staś. - O takie, które najlepiej prowadzi do wytkniętego celu. Atmosfera zrobiła się tak miła i przyjacielska, że Staś zdecydował się zadać dość krępujące pytanie. - Panie profesorce. Wielu ludzi twierdzi, że Anglicy są antysemitami a bardziej skrajne oceny określają was jako rasistów. Proszę mi powiedzieć, jak jest naprawdę. - To są kompletne bzdury. - W takim razie jak wyjaśnić fakt, że wiele ogłoszeń oferujących pracę kończy się słowem „gents” - To znaczy, że dany człowiek nie chce ażeby na przykład jego trawnik kosił Żyd tylko muzułmanin. - A więc chodzi tu o sprawy religijne? - Nie. To był tylko przykład. W Anglii religia nie ma żadnego znaczenia w żadnej dziedzinie życia. Przeciętny Anglik nie chrzci dzieci, nie chodzi do kościoła, czasami nawet związku małżeńskiego nie sankcjonuje ślubem kościelnym. - Więc, o co naprawdę chodzi? - Po prostu o to, że my Anglicy w swoim kraju, w swoim mieście i w swoim domu możemy robić tak jak nam się podoba. Jeśli nie chcę żeby u mnie w domu pracował Żyd, Arab czy Murzyn to jest to moja suwerenna decyzja na terenie mojego domu, lub mojej fabryki. - Więc kiedy mielibyśmy do czynienia z antysemityzmem? - Wtenczas gdyby nasze prawo traktowało inaczej Żyda od pozostałych obywateli, tak jak to ma miejsce w hitlerowskich Niemczech. Widzi pan tutaj trzeba wyraźnie odróżnić krzywdzące traktowanie człowieka z powodu jego narodowości czy rasy od czysto praktycznych działań polegających i opartych na wolności wyboru. Tu w Londynie zatrudniamy służącą. Jest nią Murzynka i ani mnie ani mojej żonie nie przeszkadza to, że po naszym mieszkaniu kręci się Murzynka. Jednak, kiedy przed sześciu laty pracowałem w Indiach, na pewno nie zgodziłbym się na zatrudnienie w moim mieszkaniu Murzyna. - A to dlaczego? - Dlatego że w gorącym klimacie ich pot ma dla nas zapach nie do zniesienia. - Czy nie uważa pan profesor, że my biali śmierdzimy dla Murzynów tak samo ohydnie jak oni dla nas. - Oczywiście, że tak jest. Dlatego nigdy nie starałem się o uzyskanie pracy w mieszkaniu jakiegoś Murzyna – odpowiedział profesor. Długo jeszcze rozmawiali na różne tematy. W końcu Staś odwiózł pana profesora taksówką do jego domu. Nastał grudzień, który w Londynie różni się od listopada tym, że mgła jest bardziej lepka i bardziej brudna, deszcz pada częściej i jest trochę chłodniej. Termin, który wyznaczyli sobie na następne spotkanie z Benkiem dawno minął a Benek się nie odzywał. Staś postanowił do niego zadzwonić. Zastał go dopiero późnym wieczorem. Benek przepraszał, że nawalił, ale jest ciągle zajęty interesami. Umówili się na następny dzień. Poszli do tego samego szynku, ale tym razem pub był przepełniony, więc udali się o dwie ulice dalej. Znaleźli bez trudu wolny stolik, siedli i zaczęli gadać. - Benek ty jesteś w Londynie dłużej niż ja. - A no jestem. - A poza tym jesteś Żydem. Powiedz mi czy według twojej oceny Anglicy są antysemitami, czy nie. - Oni są rasistami. Oni nienawidzą wszystkich narodów, oprócz własnego. Niektórymi narodami, jak na przykład Polakami pogardzają. Jeśli zaś chodzi o Żydów, to darzą nas i nienawiścią i pogardą. Muszę jednak stwierdzić, że osobiście nigdy nie spotkałem się z jakimikolwiek przejawami niechęci w stosunku do mojej osoby. - Dlaczego? - Ponieważ ja jestem podwójnie zabezpieczony. - W jaki sposób? - Po pierwsze mam dużo pieniędzy, a po drugie robię z Anglikami interesy. Anglik tak samo jak Żyd, nigdy nie obrazi kontrahenta. Następnie zaczęli wspominać lwowskie czasy. Gadali i pili do jedenastej w nocy. Wreszcie zdecydowali się wracać do domu. Benek jak na Żyda przystało mieszkał w dzielnicy Goldens Green. Staś był troszeczkę mniej pijany od Benka więc wezwał taksówkę, załadował kolegę i pojechali do dzielnicy, w której mieszkał Benek. Do samego miejsca zamieszkania Benka nie można było taksówką dojechać, więc Staś zapłacił i odprowadził Benka do domu. Kiedy wtaszczył go wreszcie na trzecie piętro Benek poprosił Stasia żeby na chwilkę usiadł, bo on chce mu pokazać coś niezwykle fajnego. To coś okazało się butelką niezłego koniaku. Więc jeszcze sobie poprawili i Staś chciał uciekać. Benek go zatrzymał. - Pytałeś mnie o angielski antysemityzm. No to ci opowiem jedną historię: „Przychodzi syn do ojca - obaj są Anglikami - i mówi: - Tatusiu postanowiłem się ożenić. - Pochwalam tą decyzję – mówi ojciec – masz już trzydzieści lat czas założyć rodzinę. A czy mógłbym wiedzieć, z kim masz zamiar się połączyć? - Owszem tatusiu z Jakubem Rozencwanglem. - Czyś ty zwariował - mówi ojciec - przecież to Żyd”. Koniak został wypity i koledzy postanowili, że trzeba się pożegnać. Pożegnali się a następnie Benek doszedł do wniosku, że Staś w nieznanej dzielnicy nie potrafi odszukać postoju taksówek, więc trzeba go odprowadzić. Kiedy doszli wreszcie do postoju Staś uznał, że nie może w tym stanie upojenia alkoholowego zostawić Benka samego na ulicy, więc teraz Staś odprowadzał Benka. I tak by się odprowadzali do sądnego dnia ,gdyby nie nadjechał taksówkarz, dobry znajomy Benka, też Żyd. Taksówkarz widząc, jaka jest sytuacja naprzód odprowadził Benka do mieszkania a następnie przemocą wsadził Stasia do taksówki i odwiózł do City. Staś bardzo interesował się organizowaniem wojska polskiego we Francji a następnie kampanią norweską. Mimo swego realizmu i zdrowego rozsądku pokładał duże nadzieje w sojusznikach. Nie wiedział o tym, że jeszcze w listopadzie Sikorski odwiedził Londyn i spotkał się z bardzo chłodnym przyjęciem przez rząd angielski. Tak jak ogromna większość Polaków w Anglii, Staś przeoczył przemówienie ministra spraw zagranicznych lorda Halifaxa, który już w październiku 1939 roku złożył oświadczenie w Izbie Lordów, z którego wyraźnie wynikało to, co po latach nazwano ustaleniami jałtańskimi. Bez końca ciągnęła się zima przełomu lat 39-40. Staś w dalszym ciągu dzielił czas między bibliotekę a zwiedzanie zabytków Londynu. Był początek stycznia 1940 roku. Staś siedział w czytelni biblioteki, ale tylko udawał, że czyta. Cały czas pilnował, kiedy profesor Worthop wyjdzie na papierosa. A kiedy to nastąpiło wyszedł razem z nim i zaczął rozmowę. - Panie profesorze. Jak wiem z zawodu jest pan ekonomistą. Zajmuje się pan czymś całkiem innym, co można by nazwać anty-, lub para- wiktymologią. A do biblioteki przychodzi pan czytać dzieła historyczne. - Zgadza się – powiedział profesor – Historię traktuję jako moje hobby. - Zauważyłem także, że dużo czyta pan na temat XVI wieku. - Owszem. - Chciałbym pana zapytać o coś, co dotyczy zarówno pańskiego hobby jak i aktualnych zainteresowań naukowych. Wiem jak dokładnie, z jaką precyzją i jak wszechstronnie została przygotowana wyprawa morska przeciwko Anglii przez Filipa Hiszpańskiego w 1588 roku. Czym, zdaniem pana profesora, można wyjaśnić zupełne niepowodzenie tego jak Hiszpanie mówili „angielskiego przedsięwzięcia”. - Gdy mały John na urodziny dostanie złotą rybkę i po pewnym czasie ta rybka zdechnie to mama mówi: widzisz przypominałam ci wczoraj żebyś zmienił rybce wodę. Gdybyś zmienił, to rybka by żyła, a tak zdechła. Otóż z całym szacunkiem dla czwartego przykazania oraz konkretnie mamusi Johna należy stwierdzić, że mama nie ma racji. Gdyby rybka była dobrze żywiona, akwarium właściwie ogrzewane i napowietrzane oraz gdyby były przestrzegane wszystkie inne zasady hodowli złotej rybki to rybka by żyła. Bo tylko w książeczkach dla małych dzieci jedna przyczyna wywołuje jeden skutek. W rzeczywistym życiu jest inaczej. Z reguły skutek jest efektem równoczesnego zadziałania wielu przyczyn. - A czy mógłby pan profesor zreferować zespół przyczyn, które spowodowały klęskę „Wielkiej Armady”? - Potrafię podać część tych przyczyn. Wszystkich na pewno żaden historyk dzisiaj już nie zna. Profesor przez chwilę palił papierosa, w końcu się uśmiechnął. - Czy wie pan jak angielscy marynarze przezywali wodza „Wielkiej Armady”? - Nie, nie wiem. - „Orange Eggs”, czyli „Pomarańczowe jaja”. Wbrew pozorom nie chodziło jednak ani o wielkość ani o kolor genitaliów księcia Mediny i Sidonii. Po prostu wódz „Wielkiej Armady” z zawodu był sadownikiem i na codzień trudnił się produkcją pomarańcz. Filipowi to nie przeszkadzało, ponieważ uważał, że człowiek winien zrobić wszystko, co w jego mocy, ale efekt ostateczny zależy od woli boskiej. Ja jednak myślę, że wyprawą morską powinien dowodzić doświadczony żeglarz. Druga przyczyna to konstrukcja hiszpańskich statków. Były to wielkie karawele o budowie optymalnej dla podróży do nowego świata i zadań transportowych. Mniejsze, ale bardzo zwrotne statki angielskie w walce miały ogromną przewagę. W latach 80-ych XVI wieku Hiszpania była wielkim mocarstwem. Anglia stawała się wielkim mocarstwem. To powodowało różnice w sposobie rozumowania. Hiszpanie byli przyzwyczajeni do działania wielką siłą. Anglicy zmuszeni byli opierać się na innych czynnikach. Przede wszystkim na sprycie i dobrze opracowanej taktyce. Niewątpliwie także dużą rolę we wszystkich działaniach ludzkich odgrywa przypadek. W ciągu całej tej wyprawy pogoda sprzyjała Anglikom, czego ówcześni meteorolodzy przewidzieć nie potrafili. - A więc zgadza się pan profesor z tym, że przypadek, którego wyeliminować nie można, w ogromnym stopniu wpływa na losy ludzkie. - Zgadzam się z tym, że przypadek rzeczywiście w praktyce odgrywa bardzo dużą rolę. Natomiast z tą resztą to jest trochę inaczej. - To znaczy jak? - Przypadek można wyeliminować w procesach masowych poprzez użycie rachunku prawdopodobieństwa. Ja, co prawda na tym się nie rozumiem, ale od osób, które się matematyką parają wiem, że tak jest. O wiele trudniej poradzić sobie ze zda- rzeniami losowymi w działaniu indywidualnym. - Czy w tej dziedzinie jest jakakolwiek rada na przypadek? - Owszem jest. Należy rozważać własne działanie uwzględniając w jego efekcie nie sukces, lecz wszystkie możliwe rodzaje klęski. Dla każdej przewidując odpowiednie kontrdziałanie. O tej rozmowie Staś rozmyślał przez wiele następnych dni. Całe jego osiemnastoletnie życie upłynęło w Polsce. Polska przedwrześniowa była krajem kapitalistycznym, ale ten polski kapitalizm posiadał wiele miłych, ludzkich cech. Tok rozumowania Stasia był następujące: teraz w Polsce trwa okupacja, czyli w sensie ekonomicznym ustrój ze wszystkich opiekuńczych najbardziej opiekuńczy, czyli ustrój niewolniczy. Im bardziej ustrój jest opiekuńczy tym skuteczniej wychowuje ludzi na nieudaczników, którzy nie potrafią zadbać ani o własne dobro indywidualnie, ani o dobro swojego środowiska. Jak się wojna skończy to w Polsce znowu będzie się rozwijał kapitalizm. Ale Polska będzie opóźniona. Im później w Polsce nastąpi powtórnie rozwój kapitalizmu tym opóźnienie będzie większe, a przez to powrót do kapitalizmu bardziej nagły, bardziej brutalny, czyli bardziej angielski ze wszystkimi tego konsekwencjami. Te konsekwencje w Polsce będą tym bardziej dotkliwe im Polska będzie biedniejsza od swych kapitalistycznych sojuszników, którzy nie w imię jakiejś niena wiści, lecz w imię własnego interesu będą nas wykorzystywać. Jeśli rzeczywiście tak się stanie to w momencie odzyskania niepodległości i co za tym idzie w momencie powrotu do systemu kapitalistycznego Polakom, a szczególnie młodym Polakom ogromnie przydatne będą te mądrości i nauki, którymi zajmuje się profesor Worthop. Niestety nigdzie na całym świecie tej wiedzy ani w szkołach, ani na uczelniach się nie wykłada. Jednak w stabilnym, od lat ukształtowanym systemie kapitalistycznym samo życie naucza tej wiedzy. Po prostu zmusza do tego rodzaju nauki. Młodzi Polacy po zakończonej szczęśliwie wojnie i odzyskaniu przez Polskę niepodległości staną twarzą w twarz z systemem kapitalistycznym, do którego zupełnie nie będą przygotowani, a taką sytuację z łatwością wykorzystać może nieliczna grupa cwaniaków, którzy zrobią w krótkim czasie ogromne fortuny kosztem reszty, czyli dziewięćdziesięciu procent polskiego społeczeństwa. Te niewesołe rozważania miały jednak bardzo pozytywny skutek. Poprzednio Staś czuł swoją bezsilność. Czuł zupełny brak możliwości jakiegokolwiek wpływania na sprawę Polski.. Teraz znalazł sobie cel. Znajduje się w Anglii, w kraju, którego ludność w ogromnej większości to nieciekawe bufony traktujące wszystkich obcokrajowców z pogardą. Ale w tym samym społeczeństwie jest bardzo wiele jednostek obdarzonych niezwykłym, ponadprzeciętnym intelektem. Patriotycznym obowiązkiem jest uczyć się tej wiedzy, która tak bardzo będzie potrzebna Polakom z chwilą powtórnego wprowadzenia ustroju kapitalistycznego. Staś oczywiście nie był Trójcą Przenajświętszą, dla której przyszłość jest „jako ta otwarta księga” i nawet w najbardziej pesymistycznym scenariuszu nie mógł przewidzieć, że koniec wojny i powrót do ustroju kapitalistycznego będą przedzielone okresem prawie pięćdziesięciu lat. Korzystając z następnego spotkania w Bibliotece Brytyjskiej Staś zaprosił profesora Worthopa do szynku na małą wódkę. - Panie profesorze, czy istnieją jakieś możliwości złagodzenia negatywnych skutków nagłego powrotu do ustroju kapitalistycznego? Mam na uwadze sytuację w Polsce po wojnie. - Zacznijmy od definicji. Mówiąc: ustrój kapitalistyczny, feudalny czy komunistyczny, mamy na myśli jakiś system różniący się od innych. Otóż wielce celowe wydaje się określenie, które z cech danego systemu są dla niego istotne w przeci- wieństwie do tych pozostałych systemów. Krótkie określenie „kapitalizm” jest wygodne w mówieniu, ale bardzo mylące. Istotą nie jest tutaj kapitał. Istotą jest sposób wypracowania tego systemu. Kapitalizm jest to system wytworzony naturalną drogą, drogą selekcji działań nieoptymalnych na rzecz optymalnych. Można to powiedzieć krócej: kapitalizm to system minimalizujący biurokrację. - Biurokrację? – zdziwił się Staś. - Tak biurokrację. - Czy uważa pan profesor, że w kapitalizmie jest mało biurokracji? - No nie, tego nie powiedziałem. Jest jej bardzo dużo, ale w poprzednim systemie, w systemie feudalnym ilość biurokracji była przeogromna, a w systemie socjalistycznym ilość biurokracji będzie astronomiczna. W kapitalizmie jest tylko bardzo duża. - Ale poprzedni system feudalny to przecież głównie średniowiecze. Czy jest możliwe żeby w tamtych czasach było tak wielu urzędników? - O tak na pewno. Ale cofnijmy się do najstarszej cywilizacji, do cywilizacji Sumeryjskiej. Otóż świadectwa pisane z tamtych zamierzchłych czasów sprzed sześciu tysięcy lat mówią o tym, że byli nadzorcy niewolników, nadzorcy nadzorców niewolników, a nad nimi następna warstwa nadzorców. Pan wspomniał o średniowieczu. Tutaj w XVI- wiecznym Londynie było dwanaście różnych, powtarzam „różnych” cechów zajmujących się obróbką kości i rogu. Jednym wolno było obrabiać tylko róg surowy. innym palony, jeszcze inni mogli obrabiać wyłącznie kości puste, czyli według dzisiejszej nomenklatury szpikowe i tak dalej. - Ale to przecież nie byli biurokraci tylko rzemieślnicy - zauważył Staś. - Oczywiście. To byli rzemieślnicy, ale na to żeby utrzymać i dopilnować taki system potrzebna była cała armia biurokratów. Widzi pan biurokracja, niezbędna w każdym państwie, jest równocześnie ogromnym zagrożeniem dla dobrobytu społe- czeństwa z trzech powodów. Po pierwsze urzędnik niczego nie wytwarza, a przecież konsumuje. Po drugie urzędnik ogranicza i utrudnia działalność tych, którzy produkują towary i świadczą usługi. Po trzecie w wojnach, rewolucjach oraz innych perturbacjach społecznych giną masowo producenci towarów i ci, którzy świadczą usługi, ale nie dotyczy to biurokratów. Biurokracja jest nieśmiertelna. Oni nie giną, oni jedynie w razie zmian społecznych przechodzą z rozwiniętym sztandarem z jednej strony barykady na drugą. Ale wróćmy do pańskiego pytania. Tylko już nie pamiętam, o co pan pytał. - Pytałem czy istnieją możliwości zabezpieczenia społeczeństw przed negatywnymi skutkami, jakie spowoduje powrót do kapitalizmu. - Teoretycznie zabezpieczenie jest bardzo proste. Wystarczy zadbać, aby zarówno biurokraci jak i biznesmeni kreujący powrót do kapitalizmu byli ludźmi uczciwymi. Jednak z moich wieloletnich doświadczeń wynika, że zarówno w pełni uczciwi biurokraci jak i w pełni uczciwi biznesmeni występują jedynie na Antarktydzie. - Panie profesorze, a jakie zagrożenia pana zdaniem będą najbardziej niebezpieczne w okresie powrotu do systemu kapitalistycznego? - Te, które będą naturalną konsekwencją tego powrotu. - A więc jakie? - Przede wszystkim bezrobocie. - Bezrobocie jest naturalną konsekwencją kapitalizmu? - Oczywiście, a szczególnie powrotu do kapitalizmu. Jak już mówiliśmy kapitalizm jest systemem optymalnym a więc redukuje zarówno biurokrację jak i nieefektywną robotę. Każdy z tych procesów rodzi bezrobotnych. Mokra bezśnieżna londyńska zima ciągnęła się w nieskończoność. Staś znowu słuchał radia, a szczególnie wszelkich wiadomości z Francji, gdzie działał polski rząd i tworzyło się polskie wojsko. Na dzień 3 maja wyznaczona została defilada pierwszej gotowej do walki polskiej dywizji, która miała otrzymać nazwę Dywizji Grenadierów. Staś zapłacił ogromną łapówkę, aby móc polecieć do Francji samolotem z ekipą angielskich dziennikarzy. Z Londynu wylecieli 29 kwietnia, a powrót był planowany na 4 maja. Defilada odbywała się w Kolombey-les-Bells pod Nancy. Staś nie znał języka francuskiego, ale ze sposobu bycia oficerów francuskich w trakcie ich kontaktu z oficerami polskimi bez trudności można było wywnioskować, że Francuzi traktują Polaków jako tych biednych kuzynów, którzy niedawno tak strasznie dostali w dupę od Hitlera. W przeddzień defilady Staś podszedł do polskiego podpułkownika, który rozmawiał z księdzem. Przeprosił, że przeszkadza i po wstępnych prezentacjach zaproponował sfinansowanie uzbrojenia dla jednej kompanii. Pan pułkownik bardzo podziękował, ale odpowiedział, że w tej sprawie należy skontaktować się - i tu podał nazwisko oraz stopień oficera pełniącego funkcję zbrojmistrza w dywizji. Na drugi dzień odbyła się defilada. Defiladę przyjmowali: prezydent Raczkiewicz z generałem Sikorskim, a oprócz tego ambasadorzy alianccy przy rządzie polskim i dowódca francuski odcinka armijnego. W powietrzu krążył dywizjon polskich myśliwców. Nastrój był bardzo uroczysty. Stasiowi łzy napływały do oczu. Było to trzeciego maja. O czwartej godzinie nad ranem 10 maja Niemcy uderzyli na Francję. Wbrew pobożnym życzeniu Francuzów nie próbowali trykać łbami o betonowe bunkry linii, Maginota lecz obeszli ją od północy. Przed sobą mieli najpotężniejszą armię lądową świata, liczącą prawie pięć milionów ludzi. Na czele tej armii stał francuski naczelny wódz którym był generał Gamelin. Ten znakomity żołnierz rezydował w podziemnym bunkrze wyposażonym we wszystkie najnowocześniejsze zdobycze techniki. Niestety nie wiedział on prawie nic o tym, co działo się na froncie, ponieważ jego podziemna kwatera nie posiadała radiostacji. Prawdopodobnie generał porozumiewał się z jednostkami walczącymi na zasadzie telepatii. Rozpędzenie ponad pięciomilionowej francusko-angielskiej armii zajęło Niemcom tylko dwa dni więcej niż trwała kampania wrześniowa w Polsce. Aktywna, rzeczywista wojna trwała od czwartej rano 10 maja do południa 17 czerwca, kiedy to marszałek Petain poprosił o przerwanie walki. Ostatnie strzały w kampanii francuskiej padły 22 czerwca i oddali je Polacy. Gdy się rozpoczęła ewakuacja Dunkierki Staś siedział w pubie razem z profesorem Worthopem. Szynk był przepełniony ludźmi. Po kilku głębszych Staś zapytał: - Panie profesorze. Czy jest jakaś nadzieja, że to się nie uda? - Ale co? - Zawojowanie przez Hitlera całego świata. - Myślę, że jest taka nadzieja. - A co jest tą nadzieją? - Głupota Hitlera. - Uważa go pan za człowieka głupiego? - No nie. Ale wojna z całym światem to jednak głupota Polonia polska w Anglii przed drugą wojną światową była raczej nieliczna. Teraz po klęsce Francji do Londynu zaczęło napływać mnóstwo Polaków. Przede wszystkim byli to członkowie armii polskiej z Francji. Razem z rządem i jego agendami napłynęło mnóstwo polityków wraz ze swymi rodzinami. Stosunek Anglików do Polaków od początku II Wojny Światowej był o wiele lepszy niż do Murzynów. Po klęsce Francji stosunki polsko-angielskie w Londynie uległy dalszemu silnemu ociepleniu. W tych dniach oprócz agend rządowych i żołnierzy do Londynu przybywali przedstawiciele wszystkich przedwojennych ugrupowań politycznych. Ludowców reprezentował Mikołajczyk. Socjalistom przewodził Liberman, Adam Ciołkosz i Stańczyk. Najpóźniej pojawili się narodowcy z Bieleckim na czele. Spontanicznej sympatii społeczeństwa angielskiego, którą tak mile odczuwali Polacy towarzyszyła oficjalna oprawa powitania władz polskich. Po prezydenta Raczkiewicza wysłano brytyjski krążownik HMS „Arethuza”. Na dworcu Paddington oczekiwali go: król Jerzy VI, ambasador Polskiej Rzeczypospolitej Edward Raczyński i kilku polskich ministrów. Po premiera Sikorskiego Winston Churchil wysłał samolot. Anglików mocno zdziwił fakt, że premier nie znalazł czasu, aby spotkać się z prezydentem. W tydzień później para królewska gościła prezydenta Raczkiewicza z żoną oraz ambasadorem Raczyńskim na śniadaniu w pałacu Buckingham. Po raz drugi tworzone w tej wojnie wojsko polskie zostało zorganizowane w formie I korpusu i rozlokowane na terenach Szkocji, z zadaniem obrony wybrzeża. Niestety armia polska we Francji po prostu przestała istnieć. Do Anglii dotarło zaledwie dwadzieścia tysięcy ludzi w tym żołnierzy i podoficerów zaledwie dziesięć tysięcy. Istotne zarówno ze względów propagandowych jak i rzeczowych było posiadanie dwóch dywizjonów lotniczych o numerach 302 i 303. Utrata większości armii polskiej we Francji posłużyła do zorganizowania tak zwanego przesilenia lipcowego, czyli próby odsunięcia od władzy Sikorskiego przez grupę Piłsudczyków. Natychmiast po przybyciu do Londynu Polacy zaczęli bardzo energicznie organizować swą egzystencję w nowych angielskich warunkach. Początkowo działania te skupiały się wokół Polskiej Misji Katolickiej istniejącej w Londynie od 1890 roku. Jedyny polski kościół przy Dewonia Road był stale przepełniony Polakami. W Londynie działało także od połowy lat osiemdziesiątych dziewiętnastego stulecia Towarzystwo Polskie. Była to organizacja polityczna i społeczna. Anglicy pomagali polskim władzom zarówno politycznym jak i wojskowym bardzo energicznie i skutecznie. W pierwszych dniach po ewakuacji wojsk z Dunkierki wszelkie polskie władze mieściły się w przepełnionej do granic możliwości polskiej ambasadzie przy Portland Place, ale już w kilka dni później Anglicy oddali do dyspozycji rządu pałac Rothschildów przy Kensington Palace Gardens. Sztab wojska polskiego ulokowano w hotelu Rubrens. Polskie MSW ulokowane było w osobnym okazałym budynku Stratton House obok Green Park’u. Nad sprawami bytowymi cywilnych emigrantów polskich czuwał Komitet Obywatelski Pomocy Uchodźcom Polskim w Londynie kierowany przez Helenę Sikorską. Szybko też zaczęły się ukazywać w Londynie periodyki polskie poprzednio wychodzące w Paryżu. Najpoważniejszym z nich był Dziennik Polski, który zaczął ukazywać się już w lipcu 1940 roku. Powstały także polskie oficyny wydawnicze. Wynikało to z faktu, iż emigracja polska w Londynie, szczególnie ta cywilna emigracja, to w ogromnej większości polscy intelektualiści. Nic więc dziwnego, że w Londynie powstało kilka klubów polskich, które szybko zaczęły pełnić funkcje ośrodków życia kulturalnego i towarzyskiego polskiej emigracji. Nie bez znaczenia był fakt, że w całym Londynie tylko w tych klubach można było jeść polskie potrawy. Pierwszy z klubów o nazwie „Ognisko Polskie” został otwarty już 16 lipca 1940 roku. Klub ten stał się najważniejszym ośrodkiem życia intelektualnego londyńskiej emigracji. Oprócz restauracji na klub składała się sala odczytowa, biblioteka i czytelnia. Klub ten mieścił się przy znanej londyńskiej ulicy Exihibition Road. Właśnie tam pewnego lipcowego popołudnia 1940 roku siedział Staś. Do Londynu w tym czasie przybywali bardzo nieliczni uciekinierzy z terenów Polski wschodniej, która znalazła się pod okupacją bolszewicką. Jeden z tych uciekinierów porucznik Bracławski, któremu udało się wyskoczyć z transportu kolejowego wiozącego polskich oficerów przez tereny Białorusi opowiadał o makabrycznych warunkach, w jakich przebywali oficerowie wzięci do niewoli przez bolszewików w ostatnich dniach kampanii wrześniowej. Porucznik Bracławski dotarł do Londynu z drugim uciekinierem, który był Lwowianinem. Ten Lwowiak nazywał się Zbigniew Szczygieł. We Lwowie pro- wadził on znaną pracownię krawiecką. Staś czekał na odpowiednią okazję, aby dowiedzieć się jak najwięcej o sytuacji we Lwowie. Właśnie głos zabrał Szczygieł. Opowiadał o trudnych warunkach materialnych, w jakich pozostaje ludność Lwowa. Następnie mówił o rzeczy najgorszej to jest. o wywózkach. Dokładnie opisywał jak to nocą wyciągane są z mieszkań całe rodziny łącznie z małymi dziećmi i wywożone w bydlęcych wagonach na „białe niedźwiedzie” lub do Kazachstanu. Następnie przytaczał treść wielu listów, które nadchodziły do Lwowa od tych rodzin wywiezionych do Kazachstanu. Mówił o makabrycznych warunkach, jakie tam panują. O głodzie, o mrozach i o tym, że siedmioletnie dzieci muszą po dziesięć godzin dziennie pracować przy wyrywaniu ostów na polach bawełny. Kiedy skończył, Staś rozejrzał się po skupionym wokół niego audytorium i stwierdził, że wszystkie kobiety płaczą. Jakiś młody polski lotnik powiedział: - Ja bym tych skurwysynów smażył na wolnym ogniu. Wśród zebranych był ksiądz jezuita Jerzy Mokrewicz. Ksiądz zabrał głos i powiedział tak: - To, co te diabły robią z naszym narodem to na pewno największe bestialstwo, ale mścić się nie wolno. My katolicy musimy przebaczać. Większość zebranych mocno zareagowała wyrażając zdanie przeciwne, twierdząc że w prawdzie jesteśmy katolikami ale tego, co wyprawiają bolszewicy przebaczać im nie wolno. Ksiądz upierał się przy chrześcijańskim nakazie przebaczania. W klubie był obecny Roman Tuszyński, o którym wszyscy mówili „hrabia”. Faktycznie Tuszyński nie był żadnym hrabią, ale jego szlachetna postać, bezbłędne rysy twarz a w szczególności sposób bycia w pełni uzasadniał to przezwisko. Kobiety za nim szalały. Tuszyński raczej do gadatliwych nie należał. Częściej się przysłuchiwał niż sam zabierał głos. Kiedy jednak rozgorzała dyskusja między tymi którzy uważali, że bolszewikom trzeba odpłacać pięknym za nadobne a księdzem jezuitą, który zalecał przebaczenie, Tuszyński zabrał głos: - Panowie! Dyskusja wasza jest zupełnie bezpłodna. Ja was zaraz pogodzę. Co nie będzie trudne, ponieważ obie strony mają rację. Zgadzam się w pełni z księdzem, iż trzeba im udzielić chrześcijańskiego przebaczenia a następnie wymordować ile tylko potrafimy. Zdziwiony ksiądz zapytał: - To, na czym ma polegać to przebaczenie? - Nie mówiłem o przebaczeniu, lecz o chrześcijańskim przebaczeniu lub katolickim. Przecież wszystkim tym ludziom, których inkwizycja skazywała na spalenie żywcem na stosie za jakieś przestępstwa przeciwko kościołowi, naprzód udzielano przebaczenia a dopiero później prowadzono ich na stos. Księża katoliccy nie tylko, że im przebaczali lecz jeszcze wydając delikwenta katom pouczali tych oprawców „postępujcie z nimi łagodnie”. Ksiądz na to powiedział: Niestety tak bywało, ale kiedy? Przecież to miało miejsce czterysta lat temu. Tuszyński się uśmiechnął i spokojnym głosem powiedział: - Tak, to miało miejsce czterysta lat temu, ale w 1914 roku dom cesarski we Wiedniu udzielił katolickiego przebaczenia wszystkim sprawcom zamachu w Sarajewie, a następnie pełnoletnich powieszono a niepełnoletnich skazano na powolną śmierć w klatkach jednoosobowych o powierzchni czterech metrów kwadratowych zakładając każdemu z tych nieletnich chłopaków na ręce i nogi kajdany o wadze dziesięciu kilo- gramów. A to nie było czterysta lat temu. Ksiądz demonstracyjnie wstał i wyszedł. Staś bardzo chciał poznać osobiście hrabiego, ale nie było okazji. W kilka dni później, w Bibliotece Brytyjskiej Staś znowu spotkał profesora Worthopa. Gdy stali w palarni i palili papierosy Staś zapytał - Może byśmy gdzieś wyszli. - Owszem. Jeśli jednak to wyjście oznacza zaproszenie do pubu to z uzasadnioną wstydliwością muszę poinformować, że nie mam pieniędzy i znowu zapłaci pan za mnie rachunek. Kiedy siedzieli już trochę napici Staś zapytał: - Panie profesorze, dlaczego pan, człowiek wszechstronnie uzdolniony pracuje za pięćdziesiąt funtów miesięcznie. - Po pierwsze pracuję za pięćdziesiąt funtów, ale żyję za czterdzieści parę, bo od tych pięćdziesięciu funtów muszę jeszcze zapłacić podatek. Wracając do pańskiego pytania. Jeśli w encyklopedii zechce pan przeczytać, co to jest praca, to dowie się pan, że jest to działanie społecznie użyteczne, które jest obowiązkiem każdego obywatela, itd. i itd. Mnóstwo rozmaitych sloganów. Jeśli jednak zatrzymywałby pan przechodniów na ulicy i pytał ich, co to jest praca, no i zakładając, że oni potrafią definiować pojęcia, to od tych przeciętnych ludzi dowie się pan, że jest to działanie nudne, żmudne, męczące, szkodliwe dla zdrowia i skracające życie, które jednak muszą wykonywać, aby utrzymać siebie i rodzinę przy życiu. Tego rodzaju definicja jest słuszna w odniesieniu do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent ludzi. Tylko bardzo nieliczni potrafią połączyć zarabianie na życie ze swoją życiową pasją a więc z tym, co mogą robić z rozkoszą dwadzieścia cztery godziny na dobę. W tej sytuacji znajduje się większość naukowców. Ja właśnie zaliczam się do tych szczęśliwców. Ponieważ na tym świecie za każdą rozkosz trzeba drogo płacić, więc ja płacę niedostatkiem materialnym. Następnie profesor opowiadał o ciernistej drodze, jaką przeszedł aby zdobyć swoją obecną pozycję. Opowieść była ciekawa i trwała przez następne pięć kieliszków szkockiego napoju. Oceniając zgodnie swój nastrój jako zbyt wesoły, aby wracać do biblioteki rozeszli się do domów. Mało słoneczne londyńskie lato przeszło w deszczową, mglistą i mokrą londyńską jesień. Staś ciągle usiłował nawiązać osobistą znajomość z hrabią Tuszyńskim. Niestety nie mieli wspólnych znajomych. Wreszcie ktoś mu powiedział, że Tuszyński bywa często w klubie „Białego Orła”. Staś nie uczęszczał do „Białego Orła”, ponieważ tam zbierało się przede wszystkim towarzystwo wojskowych. Jednak bardzo chciał się zaprzyjaźnić z autorem popularnego powiedzenia, że „nieszczęście Polski spowodowało trzech malarzy: Rydz Śmigły, Adolf Hitler i Rubens. W „Białym Orle” atmosfera była mniej kameralna niż w Ognisku a stosunki między bywalcami tego klubu bardziej wojskowo-koleżeńsko-fraternistyczne. Zaraz po wejściu do sali restauracyjnej Staś dojrzał hrabiego stojącego z jakimś oficerem lotnictwa przy barze. Tuszyński pił piwo. Po chwili towarzyszący mu oficer odszedł. Staś szybko powędrował do baru, zamówił piwo i stanął koło Tuszyńskiego. Od razu wyczuł, że hrabia jest po paru głębszych. Uznał, że to ułatwi sprawę. Rzeczywiście po chwili Tuszyński mrużąc lekko zamglone oczy odezwał się do Stasia: - No i cóż młody człowieku? Nudzimy się bez towarzystwa, bez pięknych pań? - Tak. – odpowiedział Staś - Jestem tu po raz pierwszy i przyszedłem sam. Staś gorączkowo myślał jak tu rozwinąć konwersację. Wiedział od ludzki, którzy razem z Tuszyńskim służyli w wojsku polskim we Francji, że hrabia w tej kampanii dokonywał cudów w dziedzinie skutecznego katrupienia Niemców, wykazując przy tym szaleńczą odwagę oraz że jest kawalerem krzyża Virtuti Militari. Wiedząc o tym wszystkim Staś pomyślał, że dobrym tematem będzie kampania francuska. Niestety nie wiedział, że o przewagach wojennych najchętniej opowiadają ci, którzy prochu nie wąchali. - Panie poruczniku. Ja tutaj trafiłem jeszcze przed wojną i poza Londyn nosa nie wytknąłęm a wiem, że pan służył we Francji. Czy zechciałby pan opowiedzieć coś o swoim udziale w tej francuskiej kampanii? Tuszyński machnął ręką z lekceważeniem. - Nie warto wspominać. – następnie pociągnął łyk piwa – Widzi pan młody człowieku o kampanii francuskiej można powiedzieć tylko dwie ważne rzeczy. – Znowu pociągnął piwa – Po pierwsze, że dostaliśmy w dupę a po drugie, że nie z własnej winy. - A z czyjej winy? - Widzi pan, Francuzi nie bardzo mieli ochotę do wojaczki. My Polacy mieliśmy o to do nich wielkie pretensje. Ale traktując sprawę na spokojnie, za bardzo im się nie dziwię. - Dlaczego? – spytał Staś – Przecież oni nienawidzą Niemców. - Tak, ale widocznie dla Francuzów był to zbyt mały powód, aby ginąć na froncie. Tuszyński zamyślił się. Po chwili powiedział: - Walka we wrześniu to było „być albo nie być”. Przecież Hitler postanowił nas wszystkich wymordować a Polskę wymazać z mapy świata. No i jeśli wieści z kraju są prawdziwe, robi to skutecznie. Dla Francuzów to kwestia częściowej okupacji niewspółmiernie łagodniejszej niż to, czego dokonują Niemcy w Polsce. Przez chwilę Tuszyński pił piwo a minę miał bardzo smutną. Stasiowi wydawało się, że zapomniał o jego obecności. Jednak po chwili hrabia pojrzał na niego i uśmiechnął się. - No cóż młody człowieku. Zawiodłem się na panu. - Dlaczego? - Jak pana zobaczyłem to sobie pomyślałem: „ot pogodny miły facet. Porozmawiam z nim o kobietach, czyli o dupie Marynie lub o innych fajnych rzeczach” a pan mnie sprowokował do rozmowy na tak ponury temat, jakim jest wojna. - Panie poruczniku. Dopiero przed paru minutami po raz pierwszy w życiu zechciał się pan do mnie odezwać. W tej sytuacji nie ośmieliłbym się podejmować tak frywolnego tematu, ale jeśli tylko pan pozwoli to z przyjemnością. - No nareszcie porozmawiamy jak mężczyźni. Pan jako młody człowiek zna tu na pewno wiele fajnych dziewczyn. Niech mi pan coś powie na ten temat. - Ja bym chętnie na ten temat powiedział, ale poważnie. - Zgoda. Niech będzie poważnie. - A czy zechce pan poważnie odpowiedzieć? - Oczywiście. - Panie poruczniku. Na pana widok kobiety aż piszczą. Czy mógłby pan określić na czym to polega? - Oczywiście. To bardzo proste. Pisk to dźwięk o wysokiej tonacji a kobiety przeważnie mają wysoki głos a więc to dla nich nic trudnego. - A więc nie chce pan porozmawiać? - Szczerze mówiąc nie bardzo wiem, co mam panu odpowiedzieć. Panu chodzi o problem powodzenia u kobiet. - Tak panie poruczniku. - Ja myślę, że na to składa się bardzo wiele czynników. Na przykład dobrze jest zachowywać wyszukaną uprzejmość wobec kobiet, równocześnie lekceważąc je przez nie korzystanie z możliwości. Tuszyński pociągnął piwa i nagle poweselał. W oczach zapalił mu się przekorny błysk. - Zresztą nie ma o czym gadać. Tyle razy już sprawdzałem, co mają między nogami i zawsze to samo. Staś się nachmurzył a hrabia natychmiast to zauważył. - Nie, nie przepraszam już mówię poważnie. Otóż wcale nie zawsze to samo. Nawet dosłownie, a główne różnice dotyczą ich zachowania, sposobu reagowania. To jak się wstydzą i jak pokonują ten wstyd i to jeszcze jak je doprowadzamy do euforii. Do szoku elektrycznego. Do utraty rozsądku i wreszcie do szału. - Ale, na czym polega to, że pan je tak, no... tak elektryzuje? - Głównie na legendzie, ale troszkę także na metodzie a podstawowa zasada tej metody nie śpieszyć się. Niech jej chęci o krok wyprzedzają twoje czyny. Ale chyba najwięcej na istocie erotyzmu, którą ja rozumiem i w którą umiem się wczuwać. Hrabia wyraźnie zatonął w poetycko-romantycznym nastroju rozważanego tematu. - Jak pan doskonale wie na historię ludzkości składa się cały szereg kolejnych cywilizacji i kultur. W każdej z nich można wyodrębnić jakiś typowy i powszechnie uprawiany sposób przyjemnego spędzania czasu. W Grecji dotyczyło to piękna ciała ludzkiego i imprez sportowych. W Rzymie znowu te okrutne widowiska w Colosseum. Następnie w Bizancjum emocje hippodromu, ale przez wszystkie te czasy, obok tych szybko przemijających, szybko w sensie historycznym, przemijających sposobów emocjonowania się tłumów, jak srebrna nić ciągnie się erotyzm. We wszystkich stuleciach i tysiącleciach historii ludzkości erotyzm był zawsze uważany za rozkosz nieprzeciętną. O randze erotyzmu przesądza sama istota prostoty tegoż erotyzmu. Nie wiem czy pan zauważył, że wszystko co naprawdę piękne cechuje się prostotą konstrukcji. Dotyczy to zarówno piękna nocnego rozgwieżdżonego nieba jak i groźniej przestrzeni pustyni czy rozległych przestworów oceanu a dowodem tej prostoty w odniesieniu do erotyzmu jest taki na przykład fakt. Historycy za najstarszą uznają kulturę sumeryjską. Z tamtych czasów zachował się tekst piosenki miłosnej. Dzisiaj już nie pamiętam całego tekstu, ale fragment tam był taki: „Przyjdź wieczorem jak zmrok zapadnie Do królewskiego ogrodu, Tam gdzie drzewa rosną tak gęsto I nie słychać żadnych głosów ludzi”. Niech pan zwróci uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze dzisiaj po sześciu tysiącach lat nie trzeba nikomu tłumaczyć, dlaczego ten kochanek zaleca swej dziewczynie, aby przyszła wieczorem, gdy zmrok zapadnie. Nie trzeba wyjaśniać, jakie znaczenie ma to, że drzewa rosną tam gęsto ani faktu, że o tej porze nie ma tam nikogo. To wszystko dzisiaj po sześciu tysiącach lat jest dla nas zupełnie zrozumiałe. I druga kwestia. Gdyby dzisiaj któryś z naszych amantów filmowych śpiewał piosenkę o tym tekście widzowie żadną miarą nie zorientowaliby się, że jest to tekst sprzed sześciu tysięcy lat. Taka jest prostota i siła erotyzmu. Na zakończenie należałoby wspomnieć o bardziej prozaicznych akcentach sprawy. Mianowicie, gdy już dochodzi do tego, co jest ukoronowaniem każdego romansu, należy się zastanowić o czyją rozkosz należy zadbać: o swoją czy też o rozkosz dziewczyny. Jeśli ma to być pierwszy i ostatni raz to możesz dbać o swoją rozkosz. W innym przypadku należy postępować wręcz przeciwnie. Od 8 sierpnia do 31października trwała największa bitwa powietrzna Drugiej Wojny Światowej – bitwa o Wielką Brytanię. Jednak od 7 września Niemcy zmienili taktykę. Zaprzestali bombardowań dziennych, przechodząc na mniej skuteczne, ale i bezpieczniejsze dla Luftwaffe bombardowania nocne. Staś rozmawiał w „Białym Orle” z porucznikiem Tuszyńskim w pierwszej dekadzie października. Do zmroku było jeszcze daleko a jednak ogłoszono alarm lotniczy. Natychmiast po ogłoszeniu alarmu wszyscy znajdujący się na sali lotnicy biegiem opuścili klub. Powoli wychodzili pozostali. W kilka minut później na sali pozostały cztery osoby: dwóch barmanów, Staś i porucznik Tuszyński. Hrabia mówił, Staś z zainteresowaniem słuchał opowieści Tuszyńskiego równocześnie z lekką nerwowością oczekując na wybuchy bomb. Po chwili dała się słyszeć pierwsza seria trzech wybuchów bardzo odległych. Staś wpatrywał się w twarz mówiącego. Nawet powieka mu nie drgnęła. Następne bomby musiały upaść gdzieś blisko bo szyby w oknach mocno zadzwoniły. Tuszyński w tym momencie spokojnie pił piwo. Staś poczuł, że ma mokrą koszulę. Nalot trwał bardzo krótko i w kilka minut później go odwołano. Kiedy w chwilę później porucznik Tuszyński skończył swój wykład na temat erotyzmu Staś zapytał: - Czy te bomby, które przed chwilką padały w pobliżu nie robią na panu poruczniku żadnego wrażenia? - Chodzi panu oto czy się nie boję? - Tak. - Oczywiście, że się boję. Tylko idiota się nie boi. No ale żeby pójść do schronu trzeba by było zostawić to piwo... a poza tym ryzyko było niewielkie. Co prawda mam różne porachunki z Niemcami i oni ze mną też, ale ja byłem na tyle ostrożny, że nikomu nie powiedziałem o tym, iż idę tutaj na piwo, więc myślę, że nie celowali we mnie. Ze schronu wracali ludzie i na sali zrobiło się znowu gwarno i wesoło. Staś jeszcze dłuższy czas rozmawiał z porucznikiem Tuszyńskim na rozmaite tematy i stwierdził, że jest to człowiek o niezwykle szerokich horyzontach myślowych. Późnym wieczorem pożegnali się i Staś powędrował do swojego mieszkania. Po tych wszystkich piwach spał świetnie i kiedy o dziewiątej rano następnego dnia ktoś zapukał a następnie wszedł do pokoju, Staś myśląc, że to właścicielka domku przyniosła mu bułki nie otwierając oczu powiedział po angielsku: - Proszę położyć na stole. - A co mam położyć na stole – zapytał męski głos w ojczystym języku. Staś błyskawicznie usiadł na łóżku. W pokoju stał dyrektor Sztetter mrużył oczy i uśmiechał się. Po chwili już rozmawiali przy herbacie. - Panie dyrektorze. Niech mi pan powie dlaczego Francja padła? - No cóż. Francuzi nie mieli zapału do walki. Woleli dość przykrą okupację i o wiele gorszą dominację gospodarczą Niemiec. - A czy był możliwy inny scenariusz? - Owszem był, ale w 1938 roku. - Jaki? - Polska, Czechosłowacja i Francja przeciwko Niemcom. To by był zupełnie roz-sądny scenariusz. - Czy w związku z tym uważa pan, że nasza samotna walka we wrześniu nie miała sensu? - Widzi pan na całym świecie wojna to jeden z czterech sposobów realizowania polityki. Politykę można realizować na drodze dyplomatycznej, propagandowej a także przez zastosowanie presji gospodarczej lub bezpośrednie użycie siły. Polityka to sztuka robienia tego, co jest możliwe do zrobienia. U nas niestety polityka to sprawa honoru. Ja jestem chyba nietypowym Polakiem, bo uważam, że jeśli jeden rzuca się na stu to nie bohater tylko idiota. Jeszcze chwilę dyskutowali a kiedy zapanowała cisza dyrektor Sztetter zapytał Stasia: - Panie Stanisławie. Wiem, że ze względów zdrowotnych nie bierze pan czynnego udziału w wojnie. - Zgadza się. - Gdyby jednak chodziło o wykonanie działań niezwykle ważnych, których realizacja nie byłaby uzależniona od stanu pańskiego zdrowia jednak związana z pewnym ryzykiem czy zgodziłby się pan? - Tak jest panie dyrektorze. Na pewno bym się zgodził. Po chwili dyrektor Sztetter pożegnał się i wyszedł. Staś nie dowiedział się, o jakie działanie chodziło. Październikowe dni wlokły się w nieskończoność. Staś w dalszym ciągu chodził do biblioteki brytyjskiej, ale dużo czasu spędzał w polskich klubach głównie w „Ognisku”. Jednego razu, kiedy tam pił piwo na salę wszedł znajomy polski lotnik ze swoim angielskim kolegą. Anglicy na ogół unikali polskich klubów, ale obecnie w trakcie bitwy powietrznej o Anglię stosunek Anglików do Polaków z przychylnego zmienił się na entuzjastyczny. Polski lotnik zobaczył Stasia i razem z Anglikiem przysiadł się do jego stolika. Staś postawił koniak i zaczęli rozmawiać. Staś po chwili skierował rozmowę na temat, który go ciągle nurtował. Zwrócił się do Anglika. - Panie poruczniku. Czy zechciałby mi pan powiedzieć, co wy Anglicy myślicie na temat klęski we Francji? Anglik się ironicznie uśmiechnął. - No cóż. My Anglicy zawsze posiadamy tyle siły i hartu ducha żeby spokojnie znieść cudze cierpienie. - Ale przecież to było także wasze cierpienie. Wasz korpus też nieźle oberwał. - Jeśli pan życzy sobie poważnej odpowiedzi to powiem to, co wszyscy wiedzą ale nikt na ten temat nie chce mówić. A mianowicie ani Polska, ani Francja, ani Anglia nie były przygotowane do wojny. Zarówno kampania w Polsce jak i we Francji to walka uzbrojonego z rozbrojonym. Oto cała tajemnica sukcesu Hitlera. Jednak te klęski pracują na nasze zwycięstwo. - W jakim sensie? - Wyście we wrześniu zabili pięćdziesiąt tysięcy Niemców. Trzy razy tyle na pewno było rannych. Hitler musiał leczyć rany przez pół roku a to dało rzecz bezcenną. - Jaką? - Czas. Co prawda Francuzi go nie wykorzystali, ale my na pewno go wykorzystaliśmy. Stasiowi bardzo spodobała się ta rzeczowa ocena Anglika. Pomyślał, że bardzo ciekawa byłaby dyskusja między tym Anglikiem a dyrektorem Sztetterem. Niestety Sztetter był nieuchwytny. Staś wiedział, że przebywa on w Londynie. Jednak dyrektor nigdy Stasiowi nie podał ani adresu ani numeru telefonu. W polskich klubach też się nie pokazywał. Jednak, kiedy w pierwszych dniach listopada Staś wszedł do restauracji „Ogniska” ze zdziwieniem zauważył, iż jedną z przysłuchujących się dyskusjom osób jest właśnie dyrektor Sztetter. Dyskusja była bardzo gorąca. Właśnie jakiś cywilny Polak kończył swoją wypowiedź. ...tak, więc panowie jest rzeczą oczywistą, że zarówno Francja jak i Anglia zdradziły nas nie udzielając nam pomocy, patrząc spokojnie jak Hitlerowcy swoimi pancernymi zagonami niszczą nasz kraj, naszą ludność cywilną i naszą armię. Staś ogromnie się zdumiał widząc, że dyrektor Sztetter wstał i zabrał głos. Z jego zachowania, z ruchów i bladości twarzy tego zawsze opanowanego człowieka widać było, iż jest strasznie zdenerwowany. Jednak, gdy zaczął mówić głos miał spokojny. - Szanowni państwo jestem w tym klubie po raz pierwszy w życiu i czuję się bardzo zaskoczony tym, co tu przed chwilą na tematy polityczne zostało powiedziane. Polityka to materia konkretna. Co to znaczy, że Anglia nas zdradziła. Anglia to znaczy ta ziemia, te domy czy może ta ludność. Przecież chyba państwo wiecie, że o decyzjach politycznych przesądza rząd. Ja nie chcę bronić Anglików. Być może, że rząd angielski zdradziłby nas, gdyby miał takie możliwości, ale to jest po prostu nie możliwe. Już Rzymianie mówili „Jedyną funkcją władzy jest zabezpieczanie dobra tych których ta władza reprezentuje wszystkimi uczciwymi i nieuczciwymi sposobami”. Rząd angielski mógłby zdradzić angielski naród, angielskiego króla, ewentualnie angielski parlament, ale nie mógł zdradzić Polaków. Anglicy doskonale wiedzieli, że wszystkie państwa europejskie, z wyjątkiem III Rzeszy, są rozbrojone a III Rzesza Hitlera jako tako uzbrojona. W tej sytuacji pierwsze uderzenie Hitlera musiało być śmiertelne dlatego państwa, w które trafi. W interesie Anglii i Francji było skierowanie tego uderzenia jak najdalej od własnych granic. Anglicy doskonale wiedzieli na podstawie raportów wywiadu, że pierwotna koncepcja Hitlera zakładała uderzenie na zachód. W tej sytuacji 25 sierpnia 1939 roku podpisano w Londynie pakt na mocy którego Anglia i Polska zobowiązywały się do udzielenia wzajemnie pomocy w razie agresji. W tej nowej sytuacji Hitler chcąc uniknąć wojny na dwa fronty, czyli chcąc uniknąć kontruderzenia polskiego w razie niemieckiej agresji przeciwko Francji musiał uderzyć na wschód. Mężczyzna, który przemawiał poprzednio i oskarżał Anglię o zdradę nie mógł już dłużej usiedzieć. Poderwał się i wymachując rękami zaczął niemal krzyczeć: - I pan uważa, że skierowanie przez Anglików tych niemieckich bandytów na Polskę, atakowanie bezbronnej ludności cywilnej, zabijanie naszych kobiet i dzieci, że to wszystko nie świadczy o zdradzie? Sztetter odpowiedział spokojnie: - Nie proszę pana. To świadczy jedynie o tym, że Anglicy bardziej dbają o swoją bezbronną ludność cywilną, o swoje kobiety i swoje dzieci niż o Polaków. Czy uważa pan, że powinno być inaczej? - Ale przecież szykowanie uderzenia na Polskę nie trwało pięć dni tylko o wiele dłużej. - Zgoda – powiedział Sztetter – ale do 25 sierpnia Hitler nie musiał uderzyć na nasz kraj a po 25 sierpnia musiał. Przed chwilą któryś z panów mówił, że los Polski i Czechosłowacji został przesądzony już w Monachium przez mocarstwa zachodnie. Otóż nie tylko przez mocarstwa zachodnie, lecz także przez Polskę i Czechosłowację. Przecież w 1938 roku Czechosłowacja dysponowała najlepiej wyposażoną w Europie armią. Było to 470 czołgów, 1600 samolotów i 2700 dział. Zakłady Skoda zostały przeniesione do Słowacji, co zapewniało reprodukcję zużywającego się w trakcie walki sprzętu. Jeśli do tego dodamy 30 dywizji świetnej polskiej piechoty i 11 brygad kawalerii to w sumie te dwie armie mogły od razu spowodować katastrofę Niemców. Ale my woleliśmy Zaolzie. W efekcie całe czeskie uzbrojenie oraz nieuszkodzone zakłady przemysłowe dostały się w ręce Hitlera w sposób zasadniczy powiększając siłę jego armii. Kiedy Sztetter skończył mówić i wracał do swojego stolika Staś wstał i ukłonił mu się. Sztetter spojrzał na niego i zupełnie nie zareagował. W następnych miesiącach Staś często wracał myślą do tego, co mówił Sztetter w Polskim Ognisku. Po londyńskiej jesieni nadeszła londyńska zima, która różni się tym od jesieni, że jest więcej deszczu i mgły i trochę zimniej. Na przełomie grudnia i stycznia naszym bohaterem zainteresowały się władze polskiego wojska w Anglii i Staś dostał wezwanie do Wojskowej Komendy Uzupełnień. Dokładnego adresu nie było, więc Staś powędrował do hotelu „Rubens”. Tam go, poinformowano że Komenda Uzupełnień mieści się o kilka przecznic dalej też w hotelu. Staś nie śpiesząc się poszedł do tego hotelu. Odnalazł drzwi z odpowiednim napisem zapukał i wszedł. W małym pokoiku hotelowym siedziała ładna dziewczyna w polskim mundurze z dystynkcjami sierżanta. - Mam wezwanie - powiedział Staś. - Chwileczkę. Dziewczyna podeszła do drzwi, otworzyła je, coś tam powiedziała i ruchem ręki zaprosiła Stasia, aby wszedł. W następnym, o wiele większym pokoju za dużym biurkiem siedział rumiany na twarzy kapitan z emblematami służby łączności. Staś przedstawił się i podał wezwanie. Pan kapitan spojrzał na wezwanie, potem dłużej na Stasia i powiedział: - Pan jest w Londynie od dawna - a dlaczego nie w wojsku? - Dlatego, że zostałem zwolniony od służby wojskowej ze względu na stan zdrowia.. - Ma pan jakiś dokument? Staś wyjął paszport i podał go kapitanowi, ten wstał aby sięgnąć przez biurko po dokument i wtedy okazało się, że liczy sobie około 160 centymetrów wzrostu. - Nie, nie – powiedział kapitan i zwrócił paszport. – Chodziło mi o dokument wojskowy. - Mam książeczkę wojskową, ale nie przy sobie. - Jak to? Przychodzi pan do komendy wojskowej bez wojskowego dokumentu? - Nie wiedziałem, że będzie potrzebny. - No to na przyszłość powinien pan wiedzieć. Proszę wrócić do domu i przynieść książeczkę. Kiedy Staś powtórnie wszedł do pokoju i podał kapitanowi książeczkę pan kapitan długo studiował ją kartka po kartce powtarzając: - No tak, tak. W końcu zamknął książeczkę i powiedział: - No cóż. Dokument musimy zatrzymać, aby sprawdzić czy nie jest fałszywy. Staś cały czas stał, ponieważ nie poproszono go by usiadł. Teraz przyciągnął nogą krzesło i usiadł. - Na co pan jeszcze czeka? - Na dokument, który panu dałem lub pokwitowanie stwierdzające, że mi go pan zatrzymał. - No, takiej biurokracji u nas nie ma. Zgłosi się pan za trzy dni. Staś miał wzrostu 175 centymetrów i raczej słabowity nie był a opanowała go szewska pasja. Wstał wziął do ręki krzesło i powiedział: - Panie kapitanie albo natychmiast otrzymam książeczkę z powrotem albo sam ją zabiorę – mówiąc to potrząsał krzesłem na wysokości głowy pana kapitana. - Chwileczkę nie tak ostro. Niech pan siada. Staś usiadł. - Porozmawiajmy spokojnie. Służyć ojczyźnie można nie tylko w charakterze żołnierza. My wiemy, że pan dysponuje dużymi pieniędzmi. Mógłby pan wspomóc nasze siły zbrojne i wtenczas byśmy pańskich dokumentów nie sprawdzali. - Czy pan kapitan zechce mi dać to na piśmie? - Co na piśmie? - To, że namawia mnie pan do defraudacji. - Do czego? - Do defraudacji – powtórzył wyraźnie Staś. - Nie rozumie. - Ja rzeczywiście dysponuję kapitałem, ale nie własnym, lecz firmy, którą reprezentuję. Jeśli tych pieniędzy użyję na jakikolwiek cel nie uzgodniony ze współwłaścicielami to będzie to defraudacja. Czyn karalny. Pan kapitan chwilę myślał w końcu podniósł rękę i powiedział: - A gdybyśmy panu dali zapewnienie jak najbardziej oficjalne, że w tej szczególnej, wojennej sytuacji, kiedy nie mamy łączności z krajem może pan zadysponować tymi pieniędzmi. Czy wtenczas zdecydowałby się pan na wsparcie naszych działań zbrojnych? - Wtenczas zdecydowałbym się na natychmiastowe powiadomienie o sprawie Prokuratury Wojskowej. Chyba taką macie? Pan kapitan przesunął książeczkę wojskową Stasia w jego kierunku po stole i powiedział krótko: - Żegnam pana. Staś wracał piechotą przez niezbyt ludne o tej porze ulice Londynu i zastanawiał się czy panu kapitanowi chodziło rzeczywiście o wsparcie wysiłku zbrojnego czy też była to próba wyłudzenia od niego pieniędzy. Jednak nie zastanawiał się zbyt długo, ponieważ w dniu tym miał bardzo ciekawy plan zajęć. Staś sporo czasu poświęcał na zwiedzanie Londynu. Robił to jednak sam posługując się jedynie przewodnikiem po Londynie. Kilka dni wcześniej profesor Worthop będący znawcą zarówno architektury jak i historii Londynu obiecał oprowadzić Stasia po dzielnicy rządowej. Profesor czekał na rogu Broad Sanctuary i Storey Gate. Zwiedzanie rozpoczęto od najstarszego i najważniejszego kościoła w Londynie, Westminster Abbey, czyli Opactwa Westminsteru znanego na całym świecie jako miejsce koronacji i wiecznego spoczynku królów angielskich. Profesor z niezwykłą biegłością objaśniał wszystkie style architektoniczne uwidocznione w różnych częściach tej ogromnej świątyni. Wreszcie zmęczeni zwiedzaniem wyszli przez przejście w pobliżu zachodnich bram Opactwa, które prowadziło na zaciszny skwerek otoczony budynkami z różnych epok i niedostępny dla zwiedzających. Tutaj zapalili papierosy i usiedli na ławce obok przejścia. - Panie profesorze. – powiedział Staś – Nie tak dawno tłumaczył mi pan, że religia w Anglii nie odgrywa żadnej roli. To, co zobaczyłem dzisiaj i usłyszałem od pana profesora świadczy o czymś innym. - Ja mówiłem o wierze w Boga, która w społeczeństwie angielskim w ogóle nie istnieje. Natomiast ten zabytek jest naszym klejnotem narodowym tak mocno związanym z naszą historią od czterystu lat, jak żaden inny. - W Polsce jest zupełnie inaczej. Nasze społeczeństwo bardzo mocno wierzy w Boga i jest niezwykle przywiązane do religii rzymsko-katolickiej. Ale to dotyczy prostych, niewykształconych ludzi, którzy stanowią osiemdziesiąt procent naszego społeczeństwa. Natomiast jest dla mnie zastanawiająca wiara inteligencji a szczególnie kleru katolickiego. - W jakim sensie? – zapytał profesor. - W szkole podstawowej miałem księdza katechetę, który prosił nas dzieci abyśmy się modlili w jakiejś jego bardzo ważnej intencji. Innym razem poznałem księdza zakonnika, który zgromadził ogromną kolekcję dewocjonaliów z całego świata. Obaj ci księdza szczerze wierzyli w pana Boga i na pewno w tej kwestii nie oszukiwali. Kiedy temu księdzu zakonnikowi, który posiadał tą kolekcję dewocjonaliów powiedziałem, że z tych materiałów wynika, iż każdy człowiek stwarza Boga na własny obraz i podobieństwo, ksiądz ten zupełnie poważnie wyjaśnił mi, że tak jest w istocie, ponieważ cała ta kolekcja reprezentuje religie fałszywe. Natomiast w jedynie prawdziwej religii katolickiej Bóg jest prawdziwy i nie stanowi kopii człowieka. Panie profesorze, jak jest możliwe żeby ci ludzie inteligentni i uczciwi zupełnie nie spostrzegali naiwności głoszonej przez siebie religii a szczególnie ludzkich cech Boga, o którym nauczają. Jakże mogą oni nie widzieć setek sprzeczności zawartych w głoszonej przez siebie nauce. - Widzi pan. To wszystko wydaje się panu takie dziwne, ponieważ zakłada pan milcząco, że ludzie postępują zgodnie z zasadami logiki a szczególnie logiki formalnej. A niech pan spojrzy jak jest naprawdę w tej kwestii, ale nie na przykładzie religii, lecz życia codziennego tych ludzi, którzy pana otaczają. Oto na przykład przechodnie często przebiegają przez jezdnię w miejscach niedozwolonych, uzasadniając to pośpiechem a przecież codzienne powody tego pośpiechu są z reguły tysiące razy mniej ważne od własnego życia i zdrowia. Ja nie znam odpowiedniej statystyki, ale przypuszczam, że przeciętny człowiek, co najmniej w trzydziestu procentach postępuje wbrew zasadom logiki. Zresztą już Dostojewski wiedział, że mimo iż świadomość ludzka często posługuje się logiką to jednak psychika jako całość nie daje się rozważać według rozsądnych, racjonalnych zasad. - Pan czytał Dostojewskiego? – zapytał Staś ze zdziwieniem. - Owszem przecież to już klasyka. - A innych XIX-wiecznych pisarzy rosyjskich też pan zna? - Oczywiście, szczególnie lubię Tołstoja. - Panie profesorze. Już kilkakrotnie zauważyłem, że Anglicy dużo wiedzą o Rosji i interesują się nią, natomiast o Polsce prawie, że nic nie wiedzą. Czy mógłby mi pan powiedzieć, dlaczego tak jest mimo, że Polska leży bliżej Anglii niż Rosja? - Czy chce pan odpowiedzi grzecznej czy szczerej mimo, że jest pan Polakiem? - Oczywiście chcę szczerej odpowiedzi. - Widzi pan wasz kraj jest mały a Rosja to potęga. Poza tym Polacy mają dwie wielkie wady, które bardzo rażą Anglików. Jest to patriotyczna megalomania i brak rozsądku. Ten brak rozsądku, zwany w Polsce honorem, prowadzi do awantur które są źle widziane przesz wszystkie europejskie rządy i nie tylko rządy, ponieważ jest to ferment, a więc przeciwieństwo stabilizacji. Ten ferment w pierwszym rzędzie wam przynosi różne nieszczęścia ale innym też. My uważamy, że unosić się oburzeniem i honorem można na skalę indywidualną, zresztą Anglicy nawet tego nie robią. Natomiast decydowanie w sprawach politycznych na zasadzie honoru a nie interesu społeczeństwa, to po prostu zbrodnia przeciwko temu społeczeństwu a więc coś co dla Anglika jest zaprzeczeniem honoru. Weźmy konkretny przykład: w XIX wieku głosiliście hasło „Polska Chrystusem narodów”. W tymże XIX wieku w 63 roku podjęliście beznadziejną walkę z Rosją. Z prawosławną Rosją. Papież – przywódca kościoła katolickiego - określił tę walkę jako bunt przeciwko prawowitej władzy. Czy w tym kontekście wasze hasło „Polska Chrystusem narodów” nie wygląda po prostu śmiesznie? Liczyliście na pomoc Francji a nawet Anglii a jedynym krajem, który wam w waszej samobójczej walce skutecznie pomógł to była Belgia. Kraj ten pomagał wam nie z sentymentu, lecz z rozsądku, co w polityce liczy się odwrotnie niż w miłości. Ta pomoc polegała na sprzedaży świetnej belgijskiej broni i to była jedyna realna pomoc. Ale żadna, najbardziej realna pomoc nie może przesądzić o wyniku walki bezsensownej ze wzglądu na dysproporcję sił. Nawet nie jest ważne ile sił faktycznie Rosja użyła do stłumienia tego, jak to papież określił „buntu”. Ważne jest ile mogła użyć. A siły militarne Rosji były trzysta razy liczniejsze od polskich. Rozpoczynanie walki przy takim stosunku sił każdy Anglik uzna za ewidentny idiotyzm polityczny i zbrodnię przeciwko narodowi. Skutkiem tej zbrodni był straszny terror carski mający na celu zupełne zniszczenie polskości. Staś uważał tą ocenę za w pełni słuszną, ale smutno mu się zrobiło na myśl o tych tysiącach powstańców, którzy zginęli w walce i dziesiątkach tysięcy zamęczonych w kopalniach Sybiru. Profesor zauważył zły nastrój, w jakim znajdował się jego rozmówca, więc powiedział: - Pan pytał o sprawy dotyczące religii. Staś otrząsnął się. - Tak, właśnie. - Otóż ja jestem epikurejczykiem. Uważam, że człowiek żyje nie dla jakiegoś wyższego celu, lecz po prostu celem jest takie spędzenie życia, z którego jesteśmy zadowoleni. Z tej strony patrząc na sprawę religii nie jest ważne czy jest ona naiwna czy nie, logicznie bezsensowna czy logicznie spójna. O wiele ważniejsze jest, co daje ludziom. Jeśli w waszym kraju ogromna większość społeczeństwa chodzi do kościoła i uprawia praktyki religijne a w naszym angielskim społeczeństwie ogromna większość w ogóle o religii nie myśli, to i jedni i drudzy robią dobrze. Bo jeśli tak robią to widocznie sprawia im to przyjemność. Uważam także a nawet jestem tego pewny, że w społeczeństwach religijnych bardzo wielu ludzi jest po prostu szczęśliwych z tego powodu, że mogą w ramach modlitwy porozmawiać z Bogiem. Faktyczne istnienie lub nieistnienie tego Boga w najmniejszym stopniu nie wpływa na zadowolenie, jakie czerpią z praktyk religijnych. Dlatego ja Anglik i człowiek nie wierzący uważam, że religia, byle by tylko dobrowolnie uprawiana, stanowi wielkie dobro dla społeczeństwa. Oczywiście w tej kwestii nie wszyscy socjologowie są tego zdania co ja, ale wszyscy jednogłośnie twierdzą, że religia jest wielkim dobrem dla władzy państwowej, ponieważ nawet w najwyżej stojących pod względem intelektualnym społeczeństwach wiara jest znacznie silniejsza od doświadczenia, wiedzy i rozsądku. - Dla całego społeczeństwa - No nie. Tylko dla maluczkich – czyli dla dziewięćdziesięciu procent. - Ale czy to dotyczy każdej władzy państwowej? – spytał Staś. - Oczywiście, że dla każdej. Przecież w Piśmie Świętym powiedziane jest, iż „każda władza od Boga daną jest”. - A jednak komuniści walczą z religią. - Nasze demokratyczne władze popełniają mnóstwo idiotyzmów. Czy pan uważa, że komuniści są w swoich działaniach bezbłędni? Oczywiście ta walka komunistów z cerkwią prawosławną jest zupełnym idiotyzmem. Żaden rozsądny polityk nie walczy z tak potężną instytucją jak kościół. Chwilę jeszcze spacerowali po skwerku. Profesor obiecał, że następnym razem oprowadzi Stasia po budynkach Parlamentu, które znajdują się po drugiej stronie St. Margaret Street. Powoli zbliżała się wiosna. Jednak w Anglii to zbliżanie objawiało się głównie wyższą temperaturą siąpiącego deszczu i mniej lepką mgłą. Staś przeczytał już to wszystko w Brytyjskiej Bibliotece, co go interesowało i dlatego obecnie rzadziej tam przebywał. Zaczynał się coraz bardziej nudzić w tym ogromnym, szarym i brudnym mieście. Coraz częściej myślami wracał do Lwowa. O rodzinie nie miał żadnych informacji. Sam też do nich nie pisał, bo ludzie stamtąd przybywający twierdzili, że dla Sowietów człowiek, który otrzymuje listy z zagranicy to po prostu „szpion”. A ponieważ doskonale i szczegółowo był poinformowany o ciągłych wywózkach na Sybir i do Kazachstanu, więc drżał o swych najbliższych. Pocieszające było to, że bolszewicy na nowo zdobyte tereny pchali jak najwięcej towarów głównie żywności, dzięki czemu we Lwowie głodu nie było. Wreszcie do Londynu dotarła wiosna. Chwilami widać było nawet słońce. Od końca października ubiegłego roku, kiedy to zakończyła się powietrzna bitwa o Wielką Brytanią naloty na Londyn zdarzały się tylko sporadycznie. Nastroje wśród Anglików, a tym bardziej Polaków były świetne. Strona aliancka straciła 915 samolotów a Niemcy stracili 1773 maszyny. Osiągnięcia polskich dywizjonów 302 i 303 były wspaniałe. Uzyskali oni 203 zestrzelenia, do czego należy dodać 77 zwycięstw polskich pilotów służących w dywizjonach brytyjskich. Polacy byli ogromnie dumni z tych osiągnięć, Staś oczywiście też, ale nasz bohater najbardziej cieszył się z innych danych. A mianowicie w Królewskich Powietrznych Siłach stosunek strat własnych do niemieckich wynosił 1:3. Natomiast w polskich dywizjonach 1:9 a więc ci racjonalni Anglicy, którzy tak się wyśmiewali z polskiej skłonności do umierania za ojczyznę, w walce z Niemcami ginęli trzy razy częściej od Polaków. W kilka tygodni po tych radosnych rozważaniach, bo już było to w kwietniu, Staś siedział w angielskim klubie oficerskim i rozmawiał z kapitanem lotnictwa służącym w jakimś angielskim dywizjonie myśliwskim. Po wypiciu wielu drinków i długiej rozmowie na tematy polityczne przeszli na sprawy czysto militarne. Staś wykorzystując okazję zapytał: - Co pan kapitan sądzi o polskich lotnikach? Oczywiście Staś liczył na entuzjastyczne pochwały naszych orłów i mocno się zawiódł. Anglik powiedział tak: - W moim dywizjonie służy wielu Polaków. Są to ludzie szaleńczo odważni a dzięki niezwykle wysokim kwalifikacjom lotniczym z reguły zwyciężają, mimo tej swojej szaleńczej odwagi. Ale osobiście muszę panu powiedzieć, że latać z nimi nie lubię. - Dlaczego? – spytał ze zdziwieniem Staś. - Opowiem panu fakt autentyczny z przed dziesięciu dni. Lecieliśmy na bardzo ważne zadanie w osłonie klucza bombowców. Osłona, którą ja dowodziłem składała się z trzech trójek myśliwców. Tylko w mojej trójce miałem dwóch Anglików. Pozostałe dwie trójki to sami Polacy. Nie mogę panu ze względów zrozumiałych opisać szczegółowo naszego zadania, jednak chodziło ogólnie o to ażeby w sposób możliwie skryty podejść do celu na kontynencie i zbombardować go. Właśnie zostawiliśmy za sobą Kanał Angielski – tak Anglicy nazywają Kanał La Manche – kiedy w odległości czterech mil dojrzeliśmy formację niemiecką zmierzającą ku Anglii. Formacja ta składała się z sześciu sztukasów i trzech ME 109 BF. Polacy natychmiast rozerwali szyk i rzucili się w pogoń za Niemcami. Mimo przewagi liczebnej po stronie wroga rozgonili niemiecką formację i nawet strącili dwa messerschmity. W trakcie tej walki z Niemcami, którzy lecieli kontrkursem, Polacy tak się oddalili od naszej formacji, że nie mogli nas odszukać i nad celem miałem do osłony zamiast dziewięciu maszyn tylko trzy a było bardzo gorąco bo prawdopodobnie ci atakowani przez Polaków lotnicy poinformowali swoje dowództwo o azymucie naszego lotu . Jeszcze raz podkreślam, że wasi lotnicy są szaleńczo odważni i prezentują najwyższy kunszt umiejętności lotniczych, ale poważnych zadań nie powinno się im powierzać, bo to są duże dzieci, a nie dorośli żołnierze, które nie rozumieją tego, że wojna nie może służyć indywidualnej zemście lecz finalnemu zwycięstwu. Był już koniec kwietnia albo początek maja, kiedy do Stasia zadzwonił ten pan Zbyszek, który mu pomógł w znalezieniu mieszkania. - Panie Stanisławie. – mówił pan Zbyszek – U nas w polskiej ambasadzie jakiś Anglik pana poszukuje. On słyszał o panu od innego Anglika, profesora z Oxfordu i chciałby pana poznać. Następnie pan Zbyszek podał dokładny adres i telefon prosząc ażeby Staś uprzedził wizytę anonsem telefonicznym. Facet nazywał się Grey i był emerytowanym kapitanem marynarki handlowej. Staś natychmiast zadzwonił do kapitana. Ten bardzo się ucieszył i zaprosił Stasia na herbatę o piątej po południu tego samego dnia. Staś już kilkakrotnie zauważył, że w społeczeństwie angielskim, które w swej ogromnej większości pasuje do ocen Napoleona i składa się z nieciekawych sklepikarzy, którzy nie widzą dalej niż koniec własnego nosa i na przykład twierdzą, że nawet jeśli Niemcy wylądują w Anglii to i tak będą się musieli wycofać, bo oni, Anglicy, nic im nie sprzedadzą i Niemcy umrą z głodu. Otóż oprócz tej szarej, nieciekawej masy istnieje w Anglii nieliczna niestety czołówka intelektualna. Wśród tej intele- ktualnej elity bardzo często trafiają się nietypowe, wybitne jednostki. Dokładnie o piątej w mglistym szarym Londynie Staś stanął przed rezydencją kapitana Greya. Posesja ogrodzona była niskim ażurowym murem, nad którym wznosiła się misternie kuta żelazna krata. Brama też była niezwykle atrakcyjna pod wzglę- dem swego artystycznego wystroju. Staś nacisnął dzwonek i długo czekał na otwarcie bramy. Wreszcie zobaczył, że do bramy parkową alejką zbliża się jakiś stary człowiek pod ogromnym, czarnym parasolem. Był to kapitan Grey. Otworzył bramę i serdecznie zaczął się ze Stasiem witać. - Przykro mi, że tak długo pan czekał, ale ja służby właściwie nie mam a jedyny ogrodnik, którego zatrudniam ma wyraźny zakaz przebywania tutaj po godzinie piętnastej, bo po prostu lubię być sam. Po dłuższym spacerze w deszczu i pod parasolem dotarli do sporego jednopiętrowego domu w stylu wiktoriańskim. Po chwili Staś siedział już w wielkiej bawialni przy kominku, który buchał gorącym powietrzem. Pan kapitan przyniósł herbatę. Zaczęli pić z tym, że kapitan mało pił a dużo mówił. - Widzi pan jestem człowiekiem, który dzielił swoje życie między ciężką pracę dla chleba a pogoń za pięknem. Profesor Worthop wiele mi o panu opowiadał, stąd wiem o pańskich zainteresowaniach historią, szczególnie XVI wiekiem kiedy to zbroje były najgrubsze a przygody najwspanialsze. Dlatego właśnie chciałem pana poznać. Ja całe moje życie zawodowe spędziłem na Oceanie Spokojnym prowadząc statki handlowe. Kapitan patrzył gdzieś daleko w przestrzeń. - Jak tylko udało mi się zarobić trochę pieniędzy, to mówiłem armatorowi „do widzenia” i jak długo starczyło pieniędzy prowadziłem życie autochtonów tamtejszych wysp. W ten sposób ciągle odkrywałem nowe wyspy i nowych ludzi. Dzisiaj, po tylu latach tego wędrowania muszę stwierdzić, że w tych kwestiach, które mnie interesowały, różnice między Hawajami, Francuską Polinezją czy Marianami są żadne. Są zerowe. Czy pan wie o tym, że wielu odkrywców XVI wiecznych w swoich notatkach wspomina, iż dobijając do nowoodkrytej wyspy bali się puszczać marynarzy na ląd, ponieważ ci prości, nieokrzesani ludzie, o których można by myśleć, że w ogóle pojęcia piękna nie znają, często bywali tak zauroczeni pięknem aury tych wysp i pięknem ludzi tam żyjących, że porzucali wszystko i wtapiali się w tamtejszą wyspiarską rzeczywistość odmawiając powrotu na okręty. Panie Stanley, ja panu powierzę jedną wielką tajemnicę: XVI wiek ciągle jeszcze trwa. Trwa tam, na tych cudownych wyspach. Kapitan przestał mówić i powoli sączył herbatę. - Pan jest Polakiem, ale muszę panu powiedzieć coś, co dla Polaka może być nieprzyjemne. Otóż jeden znany Anglik powiedział, że dopiero Polak Józef Konrad Korzeniowski – kapitan wypowiedział to bez najmniejszych zniekształceń – otóż, że dopiero ten pisarz uświadomił Anglikom, że mieszkają na wyspie a wokół jest dużo słonej wody. Ja znam całą twórczość Konrada. Jest ona piękna. Jest ona zadziwiająca, bo równocześnie tak dalece realistyczna i tak przeogromnie piękna. Ale z tym odkryciem piękna mórz Anglikom przez Konrada to nieprawda. Widzi pan Drake, Hawkins i pozostałych czterdziestu rozbójników naszej rudołysej królowej to ludzie, którzy szukali złota i rabowali to złoto, ale uwielbiali nie złoto, lecz przygodę. To przygoda była motorem ich działania. Mamona to rzecz, którą zarówno w XVI wieku jak i dziś można uzyskać w mniej ryzykowny sposób. - W jaki sposób? – zapytał Staś. - Na przykład kradnąc. Z tym, że jest wiele metod kradzieży. Są złodzieje prymitywni i finezyjni. Są także złodzieje artyści. Na przykład Jean Cocteau kradł cudze dzieła i tak cudownie je przerabiał iż mimo, że wszyscy wiedzieli o fakcie kradzieży stwierdzali zgodnie, że wytwór tego artysty jest piękniejszy od ukradzionego oryginału. Aleksandr Sergiejewicz Puszkin brał wiersz łacińskiego poety, tłumaczył go słowo w słowo na rosyjski i podpisywał własnym nazwiskiem. Ale robił to tak, że jego wiersz był lepszy od łacińskiego. - Pan czytał Puszkina? – zdziwił się Staś. - Tak czytałem, bo piękno cenię sobie w każdej postaci. Kapitan zamyślił się i posmutniał. - No cóż dzisiaj jestem za stary żeby ulegać gorączce mórz południowych, ale dawniej było i inaczej. Staś był urzeczony urokiem tego starego człowieka. Kapitan miał wzrok utkwiony gdzieś daleko poza ścianami bawialni. Nagle zaczął mówić:. - Było to dobrych trzydzieści lat temu. Siedziałem przy ognisku na malutkiej wysepce zagubionej wśród bezmiaru oceanu gdzieś między Polinezją a wyspami Cooka. Wyspy tej nie było na locji z 1905 roku. Siedziałem przy ognisku a słońce, jak to w tropikach, błyskawicznie zanurzało się w oceanie między dwoma palmami. Zmroku tam nie ma. Jest dzień i noc. Świętowaliśmy urodziny pierwszego syna wodza. Wokół ogniska usadowiło się około dwudziestu krajowców. Brat wodza, który wtenczas miał sześćdziesiąt lat, siedział koło mnie, z czego byłem bardzo zadowolony, bo on jeden rozumiał język angielski. Z mówieniem było gorzej. Jedliśmy pieczone ryby i zapijali kokosowym winem, które mocno śmierdziało koprą. Po drugiej stronie koło mnie siedziała młoda, osiemnastoletnia Polinezyjka. Była ona wnuczką brata wodza. Ten Polinezyjczyk nazywał się Atuia. Imienia dziewczyny nigdy nie nauczyłem się wymawiać. Będąc całe życie człowiekiem lekkomyślnym zapytałem Atuię o jedną małą wysepkę, która w języku Polinezyjczyków nazywała się Rotua. Według moich informacji na tej wysepce znajdowały się olbrzymie groty, do których wpłynąć można było tylko w czasie odpływu. Ściany tych grot pokryte były kryształami kalcytu, zabarwionymi przez sole żelaza na kolory od różowo- łososiowego aż do ciemnych rubensowskich brązów. Jeśli w takiej grocie zapaliło się pochodnie to człowiekowi mogło się zdawać, że jest w jakimś cudownym, kolorowym, błyskającym światłami raju. Atuia znał tę wyspę i był w grotach. Na moje pytanie odpowiedział: „Byłem, widziałem, oglądałem. Ja ciebie tam zawiozę, ale nie teraz, bo by była obraza”. Na zakończenie jeszcze mnie pocieszył: „To jest daleko-blisko”, co oznaczało, że wyspa ta, jak na podróże Polinezyjczyków jest niezbyt odległa. Znając zwyczaje Polinezyjczyków domyśliłem się, że o tej porze roku tam płynąć nie można, bo by się bogowie obrazili. Niestety moje domysły były zupełnie fałszywe. Potem jeszcze piliśmy to śmierdzące wino. Pamiętam także, że zwymiotowałem a ostatnie moje doznania przed zaśnięciem to zniknięcie ogniska, ponieważ córka Atui widząc, że zasypiam przykryła mnie matą. Musiałem być nieźle pijany, bo nic nie czułem przez całą noc, a kiedy obudziłem się słońce stało wysoko nad horyzontem a ja leżałem na dnie łodzi przykryty wieloma matami. Ponieważ Polinezyjczycy często nocują w łodziach, więc ten fakt zbytnio mnie nie zdziwił. Dziwiło mnie tylko, że nie czułem jak mnie przenoszono. No cóż – pomyślałem – musiałem być nieźle napity. Kiedy wreszcie zupełnie się rozbudziłem ze zdziwieniem stwierdziłem, że łódź ma podniesiony żagiel, czego oczywiście nigdy nie robi się na łodzi zacumowanej. Głowa mocno mnie bolała od przepicia, więc starałem się nie ruszać i gapiłem się bezmyślnie na ten wydęty wiatrem żagiel, nie orientując się zupełnie w sytuacji. Kiedy wreszcie pokonując ból głowy siadłem, zobaczyłem o trzy metry od siebie na rufie siedzącego Atuię. Prawą ręką trzymał rudel, lewą szot i uśmiechał się. Rozejrzałem się dookoła i nigdzie nie zobaczyłem lądu. Na dziobie siedziała wnuczka Atui i coś nuciła. Mocno przestraszony zapytałem Atuię gdzie jesteśmy i dowiedziałem się, że zgodnie z moją wolą płyniemy do tej wyspy, która jest „blisko-daleko”. Przeraziłem się solidnie, ponieważ według moich niezbyt ścisłych informacji do wyspy Rotua było około 220 mil, czyli czterysta kilometrów. „A co będziemy jeść” – zapytałem. „Jedzenia jest dużo” – powiedział Atuia wskazując na koszyk z liści palmowych wypełniony pieczonymi rybami, które za pewne zabrał z wczorajszej uczty. „A co będziemy pili? „Woda” – powiedziałem. Atuia znowu się uśmiechnął. „Mamy woda” – i wskazał na dziesięć orzechów kokosowych, które turlały się po dnie łodzi. Nawet dzisiaj po latach wstyd mi się przyznać, że w ciągu pierwszych trzech dni podróży to ja zjadłem wszystkie ryby i ja wypiłem wszystkie orzechy. Polinezyjczycy wciąż byli weseli uśmiechali się jedząc wyłącznie złowione przez siebie surowe ryby i pijąc wyciśniętą z nich wodę. Później i ja musiałem to robić. Rzeczywista odległość do wyspy Rotua wynosiła nie 220 lecz 270 mil, czyli, 490 kilometrów. Nasza łajba robiła mniej więcej siedem kilometrów na godzinę a więc powinna teoretycznie dotrzeć do wyspy po trzech dobach. Tak by było gdybyśmy płynęli po linii prostej. Faktycznie podróż trwała dziewięć dni. Dwa razy napotkaliśmy sztorm i dwa razy łajba się wywróciła. Wie pan maryniści dzielą się na tych, którzy morza nie widzieli i tych, którzy po nim pływali. Ci pierwsi chętnie opisują jak to rozbitków w morzu atakują rekiny. Faktycznie przestwór oceanu jest olbrzymi a rekinów w stosunku do niego bardzo mało. Poza tym rekiny nie są głupie. Na pełnym morzu środowisko jest oligotroficzne i żarcia dla tych rekinów prawie, że nie ma. Dlatego o wiele łatwiej jest paść ofiarą rekina kąpiąc się przy brzegu niż wpadając do wody na pełnym morzu. Poza tym do wody wpada się w sytuacji sztormowej a tej rekiny nie lubią i uciekają na głębinę. O wiele gorsze są mewy. Co prawda mewy nie pożerają całego człowieka lecz w pełni zadowalają się wydziobaniem mu oczu. Prawda też, że jedynie nieliczne tylko gatunki mew mają takie brzydkie przyzwyczajenie. Kłopot z tym, że widząc ostro pikującego srebrzystego ptaka trudno jest ocenić czy celem ataku są rybki czy twoje oczy. Dwa razy pływaliśmy dokoła leżącej na burcie łodzi. Za każdym razem Atuia wielokrotnie tłumaczył mi, że na to, aby postawić łódź trzeba podnieść top masztu w momencie, gdy mija go grzbiet fali, bo tylko wtedy wiatr pomoże wykonać to zupełnie niemożliwe do wykonania zadanie. Ja go rozumiałem, ale fizycznie nie byłem w stanie sprostać zadaniu. Ten stary człowiek i dziewczyna byli bardziej sprawni ode mnie. Na szczęście za oboma razami udało się dokonać cudu, czyli rzeczy całkiem niemożliwej i łódka stanęła. Niestety za drugim razem straciliśmy wędki i przez dwie ostatnie doby nie było nic do jedzenia ani do picia. Po dziewięciu dniach wylądowaliśmy. Groty były cudowne, ale gdybym wiedział, jakim kosztem uzyskam możliwość ich obejrzenia to raczej zamieniłbym żeglarstwo na filatelistykę. Bawialnia, kominek i wszystkie elementy realne, znikły. Staś wpatrywał się w oczy kapitana i wydawało mu się, że to on sam przeżywa tą morską przygodę. Wreszcie po dłuższej chwili zapytał: - Panie kapitanie, ale jak prowadziliście nawigację? Przecież na dystansie prawie pięciuset kilometrów trafienie do wyspy to tak jakby celować w ziarnko piasku z odległości kilometra. Kapitan też chyba przebywał duchem na morzach południowych, bo przez długą chwilę milczał. W końcu poprosił Stasia, aby powtórzył pytanie. Kiedy Staś powtórzył kapitan się uśmiechnął. - Widzi pan cywilizacja daje nam dużo ale też i dużo odbiera. Oczywiście najgorsze jest to, że zabiera nam pierwotną, przecudną radość życia, ale też czyni wiele szkód konkretnych. Weźmy na przykład medycynę. Dzięki lekarzom, lekarstwom i najrozmaitszym działaniom terapeutycznym wielu ludziom ratuje się życie. Dla każdego z nich uratowanie życia jest wielkim dobrodziejstwem, ale dla społeczeństwa to klęska. - Dlaczego klęska? – zapytał Staś. - Bo ci słabi ludzie zamiast umrzeć i zostać przez to wyeliminowanymi z procesu rozmnażania przekazują swoją słabość swojemu potomstwu a to ma dwa tragiczne skutki. Po pierwsze to potomstwo chronione przez medycynę, przed działaniem praw naturalnej selekcji, staje się coraz słabsze a dzięki rozmnażaniu stajemy się gatunkiem coraz liczniejszym powodując coraz to szybsze zatruwanie środowiska życia człowieka i przez to powodując dalsze osłabianie naszego gatunku. Pan pytał jak było z nawigacją. Oto trzeba by zapytać Atuię to on siedział przy sterze. Ja tego panu wyjaśnić nie potra- fię, ale wiem, że w średniowieczu Arabowie pływali co roku z Półwyspu Somali na Cejlon a to wiele tysięcy kilometrów. Oni płynęli oczywiście najkrótszą drogą a więc cały czas bez widoczności brzegu a nie mieli nawet kompasu. Jeszcze sto lat temu na Saharze karawany były prowadzone przez przewodników, z których wielu było ślepcami. Co kilka kilometrów taki przewodnik zsiadał z wielbłąda, brał w rękę piasek, pomacał go i mówił w którym kierunku należy jechać. To są wszystko sprawy, które dzisiaj wyglądają na cuda. Jeszcze obecnie na terenach północnego Meksyku żyją prymitywne plemiona koczownicze. Ci Indianie hodują mnóstwo psów. W czasie podróży taboru Indianki pilnują psów, które biegają swobodnie. Jeśli jeden pies gdzieś się oddali Indianki od razu podnoszą alarm. Naukowcy nazywają to pamięcią ejdetyczną lub pamięcią zbiorowości. Ja nie potrafię wyjaśnić, na czym to polega. Gdy mieszkałem w dorzeczu Orinoko spotkałem tam starego Indianina, który bezbłędnie na podstawie wyglądu kobiety w ciąży określał płeć dziecka, jakie się urodzi. Te wszystkie właściwości były kiedyś powszechne a zniszczyła je cywilizacja. - Czy nikt nie bada tych zagadnień? - zapytał Staś. - O ile wiem nie, ponieważ badanie z reguły jest niemożliwe. - Dlaczego niemożliwe? - Czy umie pan jeździć na rowerze? - Tak umiem. - Pływając dłuższy czas na Filipinach miałem takiego lekarza okrętowego, który opowiadał mi wiele ciekawych rzeczy. Otóż według jego relacji, jeśli posadzimy człowieka na fotelu i zawiążemy mu oczy, a następnie będziemy ten fotel wychylać na boki to przy pewnym wychyleniu badany zorientuje się, że został odchylony od pozycji pionowej. Średnio trzeba wychylić faceta o piętnaście stopni ażeby odczuł to wychylenie. Jeśli w pełni opanował pan jazdę na rowerze to zamknięcie oczu nie utrudnia utrzymania równowagi. Pańskie ręce będą wykonywały ruchy kierownicą, które likwidują wychylenie ciała od pionu. Otóż rowerzysta reaguje na wychylenia wynoszące od półtora do dwóch stopni kołowych, a przecież świadomie wyczuwamy dopiero wychylenie o piętnaście stopni. Stąd wniosek, że działania podświadome mogą być o wiele bardziej precyzyjne od świadomych. Badanie zjawisk wykraczających poza świadomość badanego jest niezwykle trudne. Zapadło milczenie. Po dłuższej chwili Staś zapytał - Panie kapitanie a co teraz pan robi? - No cóż jestem już za stary żeby wędrować po bezkresnych wodach południowego Pacyfiku. Więc wziąłem trochę tych wysp do siebie. - Co pan wziął? - Zaraz panu pokażę. Wyszli do holu. Ubrali płaszcze. Pan kapitan wziął swój olbrzymi czarny parasol i wyszli na dwór. Na dworze siąpił deszcz. Obeszli budynek i z tyłu Staś zobaczył ogromną oranżerię o wysokości około sześciu metrów. Po chwili weszli do środka. Staś nie wykazywał zainteresowań przyrodniczych, ale to, co zobaczył przyprawiło go nieomal o zawrót głowy. We wnętrzu oranżerii rósł tropikalny las a w nim mnóstwo kwitnących orchidei. Kwiaty te miały tak przedziwne kształty i barwy, że można je było oglądać bez końca. Jedynym utrudnieniem była wysoka temperatura i prawie stu procentowa wilgotność powietrza. Mimo to Staś dość długo zwiedzał ten ogród cudów. Następnie wyszli i wrócili do bawialni. Staś po wypiciu kolejnej herbaty zaczął się żegnać. Kapitan powiedział: - Jeśli kiedykolwiek zechce pan panie Stanley pogadać lub przynajmniej zrobić przyjemność staremu człowiekowi słuchając jego opowieści, to serdecznie zapraszam. Po powrocie do domu Staś długo rozmyślał na temat tego, co usłyszał od kapitana Greya. Zmagania angielskich i polskich lotników z III Rzeszą stanowiły niewątpliwie działania przeciwko wrogowi Polski. Jednak nie działały one bezpośrednio na rzecz szybkiego uwolnienia Polski spod niemieckiej okupacji. Staś tym wszystkim czuł się mocno zniechęcony. Wojna i polityka przestały go właściwie interesować. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Do kraju oczywiście wrócić nie mógł a jakakolwiek stabilizacja w Anglii na stałe w ogóle mu się nie uśmiechała. Czuł się zniechęcony do wszystkiego i nie znajdywał żadnego rozsądnego działania dla siebie. Przypomniały mu się opinie Greya, który twierdził, że cywilizacja ma mnóstwo negatywnych skutków dla człowieka. Poważnie zaczął rozważać pójście w ślady kapitana Greya. Jak cudownie byłoby zostawić ten mglisty szary i nieciekawy Londyn, dotrzeć na wyspy południowego Pacyfiku, kupić jacht i spędzać życie tak jak to przez wiele lat robił straty kapitan. Ten stan marazmu i ogólnego zniechęcenia trwał do dnia pierwszego czerwca. W tym dniu Stasia odwiedził dyrektor Sztetter. Dyrektor od razu zauważył apatią, w jakiej Staś się znajdował. - Czy jest pan chory? - Nie. - A dobrze się pan czuje? - Szczerze mówiąc czuję się niezbyt dobrze. - W jakim sensie? - A no w tym sensie, że z aktualnego przebiegu zdarzeń politycznych nie sposób rokować pokonania naszych obu wrogów i odzyskania przez nasz kraj niepodległego bytu. - Czy przypomina pan sobie naszą rozmowę sprzed kilku miesięcy? - Prowadziliśmy wiele rozmów. - Chodzi mi o to, że był pan gotów zrobić coś, właśnie dla naszego kraju. - A co? Mam iść na front? - Nie, ale nie należy rezygnować z żadnej możliwości działania na rzecz polskiej sprawy. Niech pan pamięta, że zwycięscy to ci, którzy nie rezygnują a rezygnujący nigdy nie mogą zwyciężyć. - Więc, o co chodzi? - Panie Stanisławie. Chodzi o rzecz niezwykłej wagi. Ale przy pana nastawieniu nie wiem czy mogę panu tą kwestię powierzać. - Proszę niech pan dyrektor mówi. Mojej dyskrecji może być pan stu procentowo pewny. Sztetter się uśmiechnął. - Akurat ta sprawa, którą chciałem panu powierzyć wymaga łamania wszelkich zasad dyskrecji. Staś się zainteresował, a dyrektor Sztetter mówił dalej. - Nie chodziło mi o dyskrecję. Po prostu nie wiem czy pan chce rzeczywiście zrobić coś dla naszego kraju. - Jeśli pan dyrektor uważa, że może to cokolwiek nam pomóc to na pewno zrobię. - W takim razie proszę zapisać numer. – i Sztetter podyktował Stasiowi numer telefonu – Niech pan dzwoni pod ten numer, co najmniej trzy razy dziennie i pyta „co słychać?”. - W jakim języku – zapytał Staś. - Po polsku. - No i co dalej? - Jeśli osoba która odbierze telefon odpowie, że nic nowego to znaczy, że za kilka godzin należy znowu zadzwonić. Jeśli zaś usłyszy pan, że są nowe wiadomości to proszę odłożyć słuchawkę i siedzieć w domu nigdzie nie wychodząc. - I to wszystko? - Tak, wszystko. Następnie Sztetter pożegnał się i wyszedł. Przez następne dnie aż do siódmego czerwca Staś trzy razy dziennie dzwonił i ciągle dowiadywał się, że nie ma nic nowego. Ósmego czerwca rano ktoś zadzwonił do Stasia a kiedy ten podniósł słuchawkę usłyszał „Są nowe wiadomości” i rozmówca odłożył słuchawkę. Po dwóch godzinach odwiedził go dyrektor Sztetter. - Panie Stanisławie liczę, że nie zmienił pan zdania. - Oczywiście, że nie zmieniłem. - W takim razie proszę słuchać.. Staś poczuł dreszczyk emocji. A dyrektor Sztetter spokojnym głosem zaczął referować: - Miesiąc temu Stalin postanowił uderzyć na Niemców. - Przecież to wielcy przyjaciele. – wyrwało się Stasiowi. Dyrektor Sztetter tylko uśmiechnął się z pobłażaniem i mówił dalej: - Przygotowania są w pełnym toku. Uderzenie nastąpi szóstego lipca. W tej chwili armie radzieckie podchodzą do granicy na Bugu. Do uderzenia na III Rzeszę Stalin przeznaczył ogromne siły. W tej chwili do granicy zbliża się pierwszy rzut a tych rzutów ma być cztery. W pierwszym rzucie znajduje się piętnaście armii i trzydzieści samodzielnych korpusów, w tym sześć korpusów pancernych, które łącznie liczą dwadzieścia cztery tysiące czołgów a to jest siedem razy więcej niż mają Niemcy na wschodniej granicy. Przy takiej przewadze, jeśli tylko Stalinowi uda się uderzyć, to jego armie zatrzymają się dopiero w okolicach Renu a to oznacza, że Polska stanie się siedemnastą republiką Związku Socjalistycznych Sowieckich Republik. Staś był tak podekscytowany, że czuł bicie serca w gardle. Przełykał ciągle ślinę i zaciskał pięści z wielkiego zdenerwowania. Sztetter spokojnym głosem referował dalszy ciąg spraw - Pana zadanie, panie Stanisławie polega na tym ażeby chodzić do tych pubów w których piją niemieccy emigranci i jak najgłośniej rozpowiadać o przygotowaniach sowieckich, podając dokładne liczby, co do ilości wojsk oraz co najważniejsze, pod- kreślać termin uderzenia to jest szósty lipca. Czy to jasne? – na zakończenie zapytał dyrektor Sztetter. - Tak jest panie dyrektorze. To jest zupełnie jasne. Ale widzi pan ja nigdy takiej roboty nie robiłem, więc myślę, że dobrze będzie, jeśli zrozumiem także te elementy, o których pan nie mówił, ponieważ świadome działanie jest lepsze od niezupełnie świadomego. - Oczywiście. – dopowiedział Sztetter -- Konkretnie, o co chodzi? - Jeśli my to wiemy to, dlaczego nie wiedzą Niemcy? - Abwehra, czyli niemiecki wywiad wojskowy na pewno coś tam wie, ale to jest marny wywiad. Natomiast my mamy dokładne informacje od tysięcy Polaków mieszkających na tych terenach, na których odbywa się koncentracja wojsk radzieckich a więc mamy informacje szerokie i dokładne. - No dobrze – powiedział Staś – a Anglicy? Czy oni o tym nie wiedzą? Przecież im tu w Londynie łatwiej poinformować Niemców niż nam. Sztetter uśmiechnął się z miną taką, jaką ma dobry tatuś, który wyjaśnia synkowi, że na to ażeby pozbyć się z brzuszka kupki trzeba naprzód spuścić majtki, i zaczął wyjaśniać Stasiowi: - Oczywiście Anglicy wiedzą o tym doskonale, ale w przeciwieństwie do nas oni modlą się, aby Hitler o niczym się nie dowiedział a Stalin jak najprędzej uderzył po to, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo inwazji niemieckiej na angielskie wyspy. Jeśli chodzi o tą drugą kwestię to też się pan myli. Pan jako cywilny Polak kontaktuje się z ludźmi, którzy ciągle, choć w małej ilości uciekają z zaboru sowieckiego i tutaj docierają. Od nich może pan mieć te informacje. A jak Anglik ma uzasadnić posiadanie tego rodzaju wiadomości? - No dobrze. Ale jeśli Stalin jest zdecydowany walczyć z Hitlerem to, jakie znaczenie ma to, kto zacznie? - To ma ogromne znaczenie i może przesądzić o wyniku wojny. Staś otworzył usta z wielkiego zdziwienia. - Widzi pan. Im dalej posuwają się przygotowania do natarcia tym bardziej wojsko traci możliwości obrony. Aby natarcie było jak najbardziej skuteczne podprowadza się armie jak najbliżej podstawy do natarcia. Z chwilą, gdy kolejne rzuty armijne zetkną się z sobą, wojska te tracą zupełnie możliwości defensywne. Jeśli Hitler uderzy na tak stłoczone wojska to wyrżnie ich jak bezbronne barany. Dotyczy to wszystkich rodzajów wojsk. Dla przykładu rozważmy sytuację lotnictwa. Przed natarciem zostaje ono przegrupowane na jak najdalej wysunięte lotniska polowe. Takie lotniska posiadają jeden, maksymalnie dwa pasy startowe. To zupełnie wystarcza, jeśli lotnictwo pełni funkcję osłony nacierających wojsk. Wtenczas, co kilkanaście minut z każdego lotniska startuje jeden lub dwa samoloty. Pełnią swoją funkcję a gdy wyczerpią paliwo wracają. W tym czasie startują następne dwa samoloty. Jeśli Hitler uderzy pierwszy i jego samoloty znajdą się nad takim lotniskiem polowym to jeden z samolotów eskadry niemieckiej zajmie się walką z jednym samolotem sowieckim, któremu udało się wystartować a reszta niemieckiej eskadry zniszczy wszystkie pozostałe na lotnisku samoloty zanim pojedynczo zdążą się wzbić w powietrze. Dotyczy to jak powiedziałem, co prawda z różnych powodów, wszystkich rodzajów broni. Reasumując. Jeśli Sowieci uderzą pierwsi to bardzo szybko pokonają Niemców dzięki ogromnej przewadze ilościowej we wszystkich rodzajach wojsk a szczególnie w broni pancernej. Jeśli pierwszy uderzy Hitler, a jego uderzenie będzie wykonane w momencie pełnej gotowości armii sowieckiej do natarcia to walka będzie polegała na zupełnie bezpiecznym dla Niemców mordowaniu setek tysięcy Moskali zupełnie nie zdolnych do obrony. - No, ale dla nas Polaków szybkie wygranie wojny przez Hitlera też chyba nie jest dobre. - Ja na pewno nie życzę Niemcom, aby wygrali wojnę. Ale to, co przed chwilą mówiłem dotyczy tej grupy armii, która została skierowana na zachodnią granicę sowiecką. Zniszczenie tego ugrupowania będzie na pewno wielką klęską dla Związku Sowieckiego, ale to nie oznacza wygrania wojny. - Panie dyrektorze. – zapytał po chwili Staś – Jeśli pan wie, w których szynkach przebywają niemieccy szpiedzy to Anglicy chyba o tym wiedzą jeszcze lepiej. - Tak, tu ma pan rację. Na pewno wiedzą. - W takim razie, dlaczego ich nie zlikwidują? - Po pierwsze zlikwidowanie szpiegów działających spowoduje, że Niemcy natychmiast uruchomią następną grupę szpiegów śpiących. A po drugie szpieg znany jest o wiele mniej groźny od nieznanego. - Panie dyrektorze. Teraz już wszystko rozumiem i zrobię, co w mojej mocy tylko proszę żeby mi pan jeszcze raz powtórzył te dane liczbowe a ja sobie to zapiszę. - Ja panu powtórzę tyle razy ile razy pan zechce. Ale zapisać może pan tylko w swojej głowie a nie na papierze. Przez następnych kilka dni Staś chodził do wskazanych przez Sztettera pubów i rozpowszechniał wyuczone na pamięć wiadomości. W jakim stopniu ta działalność przyczyniła się do rozpoczęcia realizacji planu Barbarossa w dniu 21 czerwca tego historia nie zanotowała. Wiadomo tylko, że w przeddzień inwazji ambasador niemiecki w Moskwie odwiedził radzieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych i rzucił na stół kopię radzieckiego planu inwazji, zawierającego dokładne dane ilościowe. Zaraz po klęsce Francji a więc na długo przed uderzeniem III Rzeszy na Związek Radziecki, czyli w okresie, gdy jeszcze w najlepsze trwał sojusz Stalina z Hitlerem generał Sikorski zastanawiał się nad możliwością zawarcia porozumienia z Moskwą. Gdy w czerwcu 1941 Hitler uderzył na Związek Radziecki i dywizje Wehrmachtu parły na wschód, Rosja Sowiecka stała się potencjalnym sojusznikiem Anglii a więc i Polski. Generał Sikorski, polityk o rozsądnej wizji przyszłości, uznał porozumienie z Moskwą za wręcz konieczne. Głównym celem tego porozumienia było uwolnienie z gułagów setek tysięcy Polaków i utworzenie z nich wojska, które miałoby szansę walczyć razem z Armią Radziecką przeciwko Niemcom. W ten sposób doszło do umowy Sikorski – Majski. Na mocy tego porozumienia już w sierpniu 1941 roku a więc w około dwa miesiące po uderzeniu Hitlera na Związek Radziecki, rozpoczęło się tworzenie armii polskiej w Rosji. Sikorski postanowił powierzyć dowództwo tej armii generałowi Stanisławowi Hallerowi nie wiedząc, że został on rozstrzelany w 1940 roku. Kiedy nie można było odszukać generała Hallera, premier powierzył dowództwo generałowi Władysławowi Andersowi. W dniu zwolnienia z więzienia Anders spotkał się z głównym katem Łubianki, którą to zaszczytną funkcję pełnił Ławrentij Berja. Następnie doszło do spotkania generała Andersa z głównym katem całego Związku Radzieckiego, którą to funkcję pełnił Józef Wissarionowicz Stalin. Kiedy ofiara i kat stanęli naprzeciw siebie, stanowili same przeciwieństwa. Anders wysoki, szczupły, przystojny. Stalin przysadzisty, niski. Anders urodzony wódz, dowódca o którym powiedzieć, że go żołnierze kochali to za mało, oni go uwielbiali. Anders w dowodzeniu był wręcz uniwersalny. Potrafił równie dobrze prowadzić szwadron do szarży jak i dowodzić armią. Genialny taktyk, czego dowodem chociażby bitwa o Monte Cassino, kiedy to po pierwszym rozpoznawczym nocnym szturmie, który umożliwił, dzięki ciemnościom, precyzyjne namierzenie niemieckich stanowisk ogniowych, w tej gorącej atmosferze, w której starzy frontowcy załamywali się nerwowo on spokojnie czekał na właściwy moment. A sygnał do szturmu dał dopiero, gdy Niemcy rozpoczęli przegrupowanie odwrotowe. Następnie Anders będąc w bezpośrednim zasięgu ognia położył się spać. Stalin to zupełny dyletant w sprawach wojskowych, który przez czystki w armii a następnie przez niepotrzebne wtrącanie się do szczegółów strategii i kreśląc plany zadań bojowych na globusie, tylko utrudniał działania sztabu. Anders człowiek niezwykłej odwagi, który nigdy nie unikał niebezpieczeństwa a w kampanii wrześniowej zdążył być pięć razy ranny. Stalin tchórz, nigdy w zasięgu ognia się nie pokazywał przez cały czas trwania II Wojny Światowej. Anders był człowiekiem wielce humanitarnym w działaniu. Wyprowadził ze Związku Radzieckiego tysiące kobiet i dzieci a następnie organizował oświatę dla tej młodzieży, zarówno w czasie wojny jak i po wojnie w Londynie. Stalin będąc u szczytu władzy świadomie spowodował głód na Ukrainie gdzie zmarło kilka milionów ludzi. W ciągu całego swojego panowania aprobował i w miarę swych sił i umiejętności rozszerzał wysyłki na Syberię, gdzie zmarło z zimna i głodu kilkadziesiąt milionów ludzi. Zanim osiągnął szczyty władzy był kryminalistą, specjalizującym się w napadach na banki. Tylko pod jednym względem to porównanie wypada niekorzystnie dla Andersa. Stalin był genialnym politykiem. W Związku Radzieckim wielu ludzi osiągało szczyty władzy, ale taki, który utrzymał się na tych szczytach aż do śmierci był tylko jeden. Mama chciała, aby mały Józio został księdzem. Gdyby te marzenia się spełniły świat uniknąłby wielu tragedii, ale Związek Radziecki na pewno nie stałby się największą potęgą militarną świata. Sukcesy w polityce wewnętrznej to dopiero połowa talentów tego genialnego polityka. Jeśli prześledzi się krok po kroku przygotowania inwazji na III Rzeszę, która miała się rozpocząć w dniu 6 lipca 1941 roku i równoczesną politykę względem Anglii, jeśli do tego doda się Teheran, Jałtę i Poczdam. Jeśli mamy na uwadze rzymską zasadę „Do ut des” i stwierdzimy, że Stalin tak potrafił omotać Rooswelta, że uzyskał wszystko nie dając nic, to dopiero wtedy docenimy talent tego na prawdę genialnego polityka. Jaka szkoda, że Roosevelt był naszym nibysojusznikiem a Stalin autentycznym wrogiem. Anders miał dwie ogromne wady. Po pierwsze brak mu było talentów politycznych, co tak wspaniałemu wodzowi można wybaczyć. Drugą wadą była niczym nie uzasadniona chęć oddziaływania na politykę. Jak już dziś wiadomo Polska przegrała wojnę nie w momencie kapitulacji Helu Warszawy czy Westerplatte, lecz w dniu udzielenia gwarancji Polsce przez aliantów, co skierowało Hitlera na wschód. Tak twierdzi wielu historyków. Jeśli to prawda to polska krew przelana na wszystkich frontach Drugiej Wojny Światowej byłaby zmarnowana, bo przecież nikt z tych żołnierzy nie walczył o stworzenie siedemnastej republiki pod nazwą PRL. Jeśli jednak wbrew zdaniu wielu historyków zachodnioeuropejskich przyjmiemy, że istniała jakaś mała iskierka nadziei na wolną, niepodległą Polskę w wyniku Drugiej Wojny Światowej, to tą jedyną iskierką byłoby wkroczenie do Polski wraz z armią sowiecką armii Andersa. Jak wykazało utworzenie armii Berlinga, armia Andersa mogła z niepełnych 90 tysięcy urosnąć do ponad 200 tysięcy. W razie wkroczenia tej armii na teren Polski natychmiast jej stan wzrósłby co najmniej o trzysta tysięcy żołnierzy i oficerów Armii Krajowej. Taka siła w trakcie toczących się działań wojennych i na zapleczu frontu uniemożliwiłaby ustanowienie władzy w pełni agenturalnej, jaką był PKWN. Anders kazał rozstrzeliwać tych polskich żołnierzy, którzy z głodu ukradli koguta lub barana i nikt mu tego za złe nie brał, bo było jasne, że Anders musiał dbać o dobre stosunki z władzą radziecką. Ten sam Anders nie chciał lub nie potrafił przeciwdziałać napisom w latrynach: „Pomścimy Katyń” ani dowcipom w gazetkach żołnierskich, gdzie można było zobaczyć dwie świnie z podpisem: „Hitler - Stalin wierni przyjaciele”. Żołnierze Andersa głośno rozprawiali o niewątpliwie słusznej teorii „dwóch wrogów”, z której wynikało, że w interesie Polski jest jak najsilniejsze wykrwawienie się zarówno Wehrmachtu jak i Czerwonej Armii a Stalin, jak wiadomo, miał najlepsze służby informacyjne na świecie. Legenda głosi, że Anders wyprowadził wojsko polskie ze Związku Radzieckiego do Persji. Jest to tylko legenda. Z książki napisanej przez Andrzeja Strońskiego na podstawie danych dostarczonych przez generała Władysława Andersa, która nosi tytuł „Bez Ostatniego Rozdziału” i której formalnym autorem jest generał Władysław Anders, można się dowiedzieć następujących rzeczy: Stalin obiecał dostarczać i rzeczywiście dostarczał racje żywnościowe na cały stan wojska, który wynosił sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Liczba żołnierzy i oficerów szybko wzrastała i przekroczyła siedemdziesiąt tysięcy a racji żywnościowych było dalej sześćdziesiąt tysięcy. Wokół obozu wojska polskiego w Związku Radzieckim koczowało co najmniej osiemdziesiąt tysięcy nędzarzy stanowiących rodziny tych żołnierzy i oficerów. Racje żywnościowe dzielono oczywiście między wszystkich Polaków. Co prawda ilość ludzi konsumujących tą żywność malała, bo wielu umierało z głodu. Jednak pozostali przy życiu stanowili łącznie 140 tysięcy ludzi. W tej sytuacji permanentnego głodu ciągle dochodziło do kradzieży mienia radzieckiego, za co polskie sądy wojenne karały śmiercią. Stalin na bieżąco informowany o skrajnej wrogości armii Andersa do Związku Radzieckiego postanowił Polaków wyrzucić i 10 marca 1942 roku zawiadomił, że od 20 marca zmniejsza ilość racji żywnościowych do 26 tysięcy. Po negocjacjach zgodził się podnieść ilość racji do czterdziestu tysięcy. Decyzja ta oznaczała wyrok śmierci głodo- wej dla 140 tysięcy Polaków. Jest więc oczywiste, że wyjście Polaków ze Związku Radzieckiego stanowiło skutek decyzji Stalina a nie Andersa. Największym nonsensem politycznym Andersa była jego niezachwiana wiara w bliski wybuchu trzeciej wojny światowej. Anders twierdził, że nie może współistnieć europejska demokracja z azjatyckim despotyzmem. Jeszcze we Włoszech, ale już po wojnie, gdy rozganiał bunt Sulika krzyczał: „Ty mi tu demonstrację robisz! A ja nie wiem czy zdążymy do Anglii zanim wybuchnie nowa wojna światowa na Bałkanach”. W działaniach politycznych Anders ponosił same klęski. Na przykład, kiedy Raczyński wynegocjował, iż w radzie nadzorczej Wolnej Europy zasiądzie Polak w trakcie omawiania spraw polskich Anders zaprotestował: „Żądamy pełnego udziału w Radzie Nadzorczej” i nie dostaliśmy nic. Bez przesady można powiedzieć, że w polityce Anders był wielce szkodliwym marzycielem. Biedny marzyciel. Marzyciel w polityce to tak jak w wojsku strzelec wyborowy zupełnie ślepy. Tymi porównaniami bardzo wyprzedziliśmy bieg zdarzeń. Wróćmy, więc do Londynu roku 1941. Kiedy lawina trzech frontów niemieckich runęła na Związek Radziecki i rozpoczęło się na wielką skalę likwidowanie przygotowanych do natarcia, a więc zupełnie niezdolnych do obrony zgrupowań radzieckich, Staś wyzbył się uczucia bezradności i bezsensu wszelkich działań. Pomyślał sobie mniej więcej tak: „Jeśli nasz wywiad wbrew woli Anglików potrafił pokierować losami wojny, to zapewne nasi przywódcy potrafią tak pokierować dyplomacją aliantów ażeby w końcowej fazie wojny Polska uzyskała to, co się jej należy, to znaczy samodzielny, niepodległy byt państwowy”. Podbudowany takim fantastycznym rozumowaniem Staś zaczął znowu interesować się przebiegiem działań wojennych. A sytuacja była bardzo ciekawa. Ze strony niemieckiej napaść na Związek Radziecki realizowało trzy miliony trzysta tysięcy ludzi sił lądowych i milion dwieście tysięcy personelu Luftwaffe. Razem stanowiło to cztery i pół miliona ludzi. Zgrupowanie sił radzieckich, które w dniu 6 lipca miało uderzyć na wojska Trzeciej Rzeszy liczyło dwa miliony czterysta siedemdziesiąt tysięcy ludzi, co stanowiło 54 % wszystkich sił radzieckich. Jak widać z tego porównania stosunek sił wynosił 2:1 a więc Niemcy nie posiadali trzykrotnej przewagi, która według podręczników taktyki potrzebna jest do wykonywania działań ofensywnych. Pamiętajmy jednak, że Niemcy solidnie przygotowali uderzenie i świetnie je wykonali, natomiast strona radziecka także solidnie przygotowana do natarcia z tego właśnie powodu nie była w stanie się bronić. Pozostawały trzy ewentualności: poddać się, dać się zarżnąć lub uciekać. Wojsko sowieckie masowo realizowało każdą z tych trzech możliwości. Straty niemieckie w ciągu pierwszego miesiąca wojny nie były tak astronomicznie duże jak sowieckie, jednak były to straty znaczne. Wedle oficjalnych komunikatów Ober Komando der Wehrmacht Niemcom wytrącono z walki milion trzy tysiące żołnierzy, pięćdziesiąt procent czołgów i tysiąc dwieście samolotów. Już po tygodniu walki Völkischer Beobachter stwierdził, że żołnierz sowiecki przewyższa zachodnich przeciwników Trzeciej Rzeszy. Krytyczne dla Związku Radzieckiego lato 1941 roku dobiegało końca. Armie niemieckie parły na wschód. 15 listopada rozpoczął się ostatni etap niemieckiej ofensywy na kierunku moskiewskim. 23 listopada wojska niemieckie znalazły się zaledwie 27 kilometrów od Moskwy. W rządzie polskim przeważały opinie, że Hitler w krótkim czasie pokona Związek Radziecki a przynajmniej zdobędzie całą europejską część tego państwa. Kiedy czwartego grudnia Stalin podejmował na Kremlu premiera Sikorskiego wszyscy obecni na bankiecie słyszeli huk armat pobliskiego frontu. Nadeszły smutne święta Bożego Narodzenia 1941 roku. Od chwili opuszczenia kraju Staś nie miał żadnych wiadomości ze Lwowa ani też nikogo stamtąd nie spotkał nie licząc Benka Schwarca, który opuścił Lwów jeszcze przed wojną. W „Ognisku Polskim” zorganizowano wspólną Wigilię. Tą wieczerzę wigilijną Staś spędzał z innymi Polakami, ale wśród nich nie było nikogo z jego lwowskiego środowiska. Staś stał pod ścianą i z nudów czytał listę osób, które poszukiwały członków rodziny lub znajomych. Nagle z wielkiego wrażenia na całym ciele dostał gęsiej skórki. Podkurczył palce nóg i jeszcze raz po woli czytał listę. Ręcznym pismem, ale wyraźnie było napisane „Stanisław Tarłowski”. Staś bał się przenieść wzrok na prawą część listy gdzie umieszczone były nazwiska i adresy tych osób, które swoich bliskich poszukiwały. Jeszcze raz przeczytał swoje nazwisko i spojrzał w prawo. Ze zdziwieniem odczytał: „Stefan Kot – Szkocja” i dalej numer poczty polowej. Staś z szybkością i hałasem tajfunu opuścił salę wywracając kilka krzeseł. Wybiegł na ulicę. Znowu wrócił do szatni. Zabrał płaszcz i pobiegł do mieszkania oficera, którego przypadkowo poznał w jakimś klubie a wiedział od niego, że on pracuje w służbie kwatermistrzowskiej. Kapitan, który w swoim mieszkaniu z kilkoma kolegami zorganizował skromną wigilię, będący już po kilku głębszych nie mógł przez dłuższy czas zrozumieć, o co Stasiowi chodzi. Kiedy wreszcie się dogadali zrozumiał, że Staś pyta, w jaki sposób najprędzej może skontaktować się ze znajomym. Wreszcie kapitan powiedział: - Jutro jest święto, ale ja akurat mam dyżur w biurze od dwunastej w południe. Przyjdź około pierwszej to sprawdzę, jaka to jednostka i podam ci numer telefonu. Staś wrócił do siebie do domu. Położył się spać, ale nie mógł zasnąć tak był podniecony oczekiwanym spotkaniem. Wreszcie na drugi dzień otrzymał numer telefonu. Zatelefonował i poprosił do telefonu oficera dyżurnego jednostki. Po chwili w słuchawce odezwał się zaspany głos oficera dyżurnego. - Przepraszam bardzo, że zabieram czas w dzień świąteczny, ale dostałem wiadomość, że tam u państwa służy mój przyjaciel Stefan Kot. W słuchawce odezwało się ziewanie. Po chwili oficer powiedział: - Tak służy taki w warsztacie rusznikarskim. Ale dziś jest święto, więc skąd go panu wezmę? - A czy nie można by go poprosić do telefonu mimo, że jest święto? - Nie można, bo on nie mieszka w koszarach tylko na mieście. Na tym rozmowa się skończyła. Staś pojechał taksówką do domu. Wziął najbardziej potrzebne rzeczy osobiste i pieniądze a następnie tą samą taksówką pojechał na dworzec. W drugi dzień świąt Bożego narodzenia o godzinie piątej rano Staś tłukł pięścią w blaszane drzwi wartowni polskiej jednostki w małym szkockim miasteczku. W dniu tym oficerem dyżurnym był młody podporucznik, który wykonał kilka telefonów, aby uzyskać dla Stasia prywatny adres Stefana Kota. Kiedy po następnej godzinie wędrowania przez nieznane uliczki Staś dotarł do drzwi mieszkania Kota, serce biło mu aż w gardle a z oczu płynęły łzy. Nie mógł zdecydować się ażeby nacisnąć dzwonek. Ledwie zadzwonił już drzwi się otworzyły i pan Stefan złapał w ramiona Stasia. Kiedy po dłuższej chwili skończyli się całować i ściskać Staś rozejrzał się po malutkim, bardzo czystym mieszkaniu i od razu zrozumiał, dlaczego sierżant Kot mieszka tu a nie w koszarach. Do Stasia podeszła Tosia i podała mu rękę. Po chwili, kiedy już siedzieli przy skromnie zastawionym stole Staś poprosił, aby Stefan opowiedział o swoich losach. - No cóż. – zaczął Stefan – O tym, co się działo do września nie warto gadać. Po prostu normalna służba na lotnisku. W ostatnich dniach sierpnia czekałem, że dostanę kartę powołania, ale nie dostałem. Bez tego do wojska dostać się nie było można, bo wszędzie brakowało broni. Postanowiłem więc spróbować w X Brygadzie Zmotoryzowanej. Liczyłem na to, że jako mechanika wezmą mnie do warsztatów. Poszedłem na pocztę, wyjąłem wszystkie pieniądze z PKO. Połowę od razu wysłałem do Warszawy Marysi a drugą połowę dałem Tosi i wyjaśniłem, że idę do wojska. Ta cholera od razu z mordą do mnie, że mnie nie chodzi o wojowanie tylko o jebanie. - Wcale tak nie powiedziałam. – wtrąciła się Tosia – Powiedziałam, że znudziły ci się lwowskie dziwki i chcesz sobie zmienić na wojskowe. - No, mniejsza o to w każdym razie powiedziała, że pójdzie do wojska ze mną żeby mnie przypilnować. Ubrała się i rzeczywiście pojechała. Gdy wreszcie trafiłem do tej X Brygady Zmotoryzowanej i pokazałem swoje papiery rzemieślnicze a także opinię z pracy to mnie od razu przyjęli. Tosia czekała przed bramą. Jak wyszedłem i powiedziałem, że zostaję w brygadzie to ona powiedziała, że teraz ona pójdzie. Nie chciałem jej puścić, ale nie mogłem robić awantury na ulicy, więc poszła do sztabu a ja do magazynu mundurowego zupełnie spokojny, że jej nie wezmą, bo kobiet w ogóle nie przyjmowali. W magazynie trzeba było spakować wszystkie łachy cywilne w jeden worek i napisać kartkę z nazwiskiem i adresem. Kiedy to już zrobiliśmy i właśnie staliśmy w kolejce z gołymi dupami po wojskową bieliznę do magazynu wkroczyła Tosia i zażądała munduru. Wie pan ona tam w sztabie nagadała takich rzeczy, że wstydu miałem przez całą kampanię i wszyscy koledzy się ze mnie śmiali, bo ona przedstawiła mnie jako niedojdę, którego trzeba pilnować. - Wcale tak nie narozrabiałam. – wtrąciła się znowu Tosia. - No to powiedz, co żeś nagadała, że koledzy ciągle mi powtarzali, że mi niańki potrzeba bo tak mówiła moja żona. - Weszłam do pokoju gdzie siedział ten, co przyjmuje do wojska i mówię mu, że chcę tutaj do wojska, żeby tu służyć. To on mi mówi że kobiet nie przyjmują. To ja jemu mówię, że przed chwilą przyjęli tu mojego męża. To on mówi, że jak męża to on nie jest kobietą. To ja mówię, że nie jest kobietą, ale jak mnie nie wezmą to ja go zabieram do domu. To on mi mówi, że to będzie dezercja. To ja mu mówię, że tą dezercję to on może zrobić, ale bez mojego pozwoleństwa zostać w wojsku nie może. To on się roześmiał i pyta, w jakim charakterze ja chcę służyć. To ja umówię, że jestem wykwalifikowana siostra miłosierdzia i chcę tak służyć. - Gdzieś ty się tak wykwalifikowała? – zapytał Stefan. - Skończyłam kurs sanitarny w harcerstwie. - A ile ten kurs trwał? - Dwa dni. – przyznała się Tosia. - No i co dalej? – zapytał rozbawiony Staś. - Dalej to ten pan oficer kazał żebym się umundurowała. To ja się umundurowałam i tyle. Tosia nie powiedziała, że do tego kapitana zwracała się „panie oficerze”, bo nie znała dystynkcji wojskowych. Nie powiedziała także, że w ciągu całej rozmowy torbą zasłaniała brzuch, bo była w piątym miesiącu ciąży. Udział Tosi w kampanii wrześniowej zakończył się dla niej tragicznie. Brygada stosowała jedyną sensowną w warunkach tej kampanii taktykę. W nocy wykonywano marsz odwrotowy a w dzień kontratak na ścigające brygadę jednostki niemieckie. Gdy tylko Niemcy się zatrzymywali, natarcie wstrzymywano i jeśli to było możliwe jeszcze za dnia wycofywano jednostki spod ognia. W nocy znowu marsz odwrotowy Gdzieś między Rzeszowem a Przeworskiem batalion, w którym służyła Tosia szykował się do kontrnatarcia. Polacy zalegali na skraju lasu. Przed nimi nieużytki porośnięte wysokimi, gęstymi jałowcami. Na tym odcinku kontratak wykonywany był dwoma kampaniami. Gdy Polacy wyszli poza jałowce na otwarty teren Niemcy położyli silny ogień z cekaemów. Oficer siedzący na wysokiej sośnie natychmiast nakazał odwrót. W tamtych czasach radiotelefonów nie było i rozkazy były przekazywane do walczących pododdziałów za pomocą sygnałowej rakietnicy. W nocy używano ładunków typu „gwiazda”, w dzień typu „dym”. Dzień był jasny, niebo bez jednej chmurki a nasz oficer miał jedynie ładunki typu „gwiazda”. Strzelał raz za razem, ale na jasnym niebie sygnał był słabo widoczny. Dowódca lewej kompanii zauważył i wycofał swój pododdział. Kompania nacierająca z prawej strony nie zauważyła sygnałów i żołnierze nacierali w dalszym ciągu. Niemcy skupili na nich ogień wszystkich cekaemów i osiemdziesiąt procent stanu było zabitych lub ciężko rannych. Do natarcia, w którym nie zna się dokładnej pozycji wroga piechota idzie bez sanitariuszy. Tosia razem z innymi sanitariuszami siedziała w rowie i czekała na rozkaz. Gdy rozpoczął się huraganowy ogień niemieckich cekaemów sanitariusze bez rozkazu ruszyli do przodu i idąc na huk wystrzałów szybko odnaleźli łąkę, na której leżało mnóstwo zabitych i rannych Polaków. Tosia z drugim sanitariuszem podniosła chłopaka rannego ciężko w brzuch. Nie mając noszy nieśli go na rękach. Na drodze był płytki rów, ale zbyt szeroki, aby go przeskoczyć, więc wskoczyli do rowu. Natychmiast poczuła ostry ból w dole brzucha a następnie gorąco na wewnętrznych stronach ud. Już nie mogła się podnieść. Sanitariusz, który z nią dźwigał rannego zapytał: - Co się stało? Czy jest pani ranna? - Nie jestem ranna, tylko rodzę. Szybko dostarczono Tosię do polowego szpitala. Lekarz, do którego Tosia trafiła był wysokiej klasy ortopedą i o położnictwie nie miał zielonego pojęcia. Na szczęście jedna z sanitariuszek była w cywilu akuszerką. Ta sanitariuszka dokładnie sprawdziła zawartość spodni Tosi i stwierdziła, że rzecz jest niekompletna. - Panie doktorze. Natychmiast trzeba skrobać. Pan doktor spocił się ze strachu, ale jakoś zabiegu dokonał. Kiedy w dziesięć dni później przekraczali granicę rumuńską Tosia jeszcze nie mogła chodzić. We Francji skierowano ją na sześciotygodniowy pobyt w wojskowym francuskim sanatorium. Po wyjściu z sanatorium do linii już nie wróciła. Zatrudniono ją w kuchni, oczywiście w tej jednostce, w której służył Stefan. Staś wysłuchał tej historii opowiadanej na przemian przez Stefana i Tosię. Żadne z nich nie powiedziało, że Tosia zanim poroniła otrzymał wysokie odznaczenie. Tosia nie powiedziała o tym przez skromność a Stefan, dlatego, że to mocno raniło jego męską dumę. On żadnego odznaczenia nie otrzymał mimo, że dokonywał cudów przywracając rozbitą broń do stanu używalności. Staś zaprosił oboje przyjaciół do siebie do Londynu, gdy tylko będą mieli urlop a następnie, kiedy Tosia na chwilę wyszła powiedział do Kota: - Panie Stefanie. Pan mi tak świetnie zreperował rower a ja w ogóle się nie zrewanżowałem. Dlatego robię to obecnie – i wręczył Kotowi pieniądze w ilości, za którą można było kupić dziesięć rowerów. Kot się trochę certolił, ale w końcu pieniądze musiał przyjąć. Staś pożegnał się i wrócił do Londynu. W połowie stycznia krytycznego dla losów całej wojny 1942 roku Staś gościł w Londynie sierżanta Kota wraz z jego żoną Tosią. Kotowie mieszkali u Stasia. Przez dwa tygodnie cała trójka razem jadła, piła, ale najwięcej czasu poświęcali na wspominanie lat spędzonych w kraju, we Lwowie. Przedostatniego dnia urlopu Staś odprowadził przyjaciół na dworzec. Kiedy pociąg ruszył Staś powędrował piechotą do domu i w czasie drogi zastanawiał się czy jeszcze kiedyś spotka tych tak miłych ludzi. Rok czterdziesty drugi obfitował w szereg niepomyślnych wieści ze wszystkich teatrów działań wojennych. W Rosji, co prawda powstrzymano wojska niemieckie na kierunku Moskwy, ale równocześnie Niemcy osiągnęli Wołgę i parli ku Kaukazowi. W Afryce północnej w ramach kolejnej niemiecko-włoskiej ofensywy wojska brytyjskie dostawały lanie i uciekały aż pod Aleksandrię. Na dalekim wschodzie Japończycy kończyli likwidację ostatnich punktów oporu na podbitych terenach. Na Atlantyku sytuacja była po prostu tragiczna. Stada niemieckich U-botów nieomalże bezkarnie topiły alianckie konwoje zdążające ze Stanów Zjednoczonych do Anglii lub do północnych portów europejskiej części Związku Radzieckiego. Jedyną radosną wieścią było tworzenie w Związku Radzieckim armii polskiej na mocy układu polsko-radzieckiego zawartego 30 lipca poprzedniego roku w Londynie. Jednak już w kwietniu opuściło Związek Radziecki dwadzieścia osiem tysięcy wojska, dwa tysiące junaków i jedenaście tysięcy osób cywilnych. W tym momencie sprawa sensownego politycznie wykorzystania armii Andersa to jest powrotu jej do kraju razem z komunistyczną Czerwoną Armią nie była jeszcze przekreślona. 30 kwietnia 42 roku rada ministrów polskiego rządu w Londynie podjęła uchwałę, w której wyraźnie podkreślano celowość walki armii Andersa wspólnie z Armią Czerwoną. Ze względów zrozumiałych uchwała rządu nie mówiła, iż głównym celem jest wejście na teren Polski polskiego wojska nie podporządkowanego Moskwie. Jednak w drugiej połowie sierpnia 42 roku wyszła ze Związku Radzieckiego reszta sił polskich grzebiąc ostatecznie realne szanse na powrót rządu emigracyjnego do kraju. Oczywiście w 42-gim roku nikt nie mógł przewidzieć dalszych losów wojny. Z tego, co dzisiaj wiemy tylko premier Sikorski i jego najbliżsi współpracownicy brali pod uwagę realne możliwości wyzwolenia terenu kraju spod okupacji hitlerowskiej przez komunistyczną Czerwoną Armię. Dla większości przedstawicieli naszej emigracji zarówno wojskowej jak i cywilnej opuszczenie Związku Radzieckiego przez armię Andersa nie stanowiło problemu politycznego. W częstych dyskusjach na temat końca wojny i przyszłości kraju rozważano najbardziej fantastyczne działania. Jedno z nich przewidywało, że w momencie zbliżania się Armii Radzieckiej do wschodnich granic Polski alianci zachodni zorganizują ogromną akcję desantową w wyniku której cały teren Polski lub przynajmniej wystarczająca jego część, obejmująca oczywiście stolicę, zostanie wyzwolona spod niemieckiej okupacji. W tej enklawie zostanie osadzony rząd londyński a wszystko to zostanie wykonane tylko po to, aby kochanym Polakom zrobić przyjemność. W pierwszych dniach czerwca do Londynu przyjechał kurier komendy głównej AK. Staś bardzo chciał poz- nać tego oficera za pośrednictwem Polaka pracującego w jakichś rządowych agendach. Miało to nastąpić w największym klubie polskim, czyli w „Ognisku Polskim ” . Staś przyszedł dla pewności o wiele wcześniej. Usiadł i przysłuchiwał się jednej z setek podobnych dyskusji dotyczących przyszłych losów naszego państwa. Jakiś starszy pan powoli i z namaszczeniem przekonywał, że wszystko w rękach Boga i że trzeba się gorąco modlić o pomyślne dla Polski zakończenie wojny. Dyskusja się przedłużała a Staś ciągle czekał na przyjście kuriera z kraju. Po chwili ktoś poklepał Stasia po ramieniu. Staś się odwrócił i zobaczył tego pana, który obiecał skontaktować go z kurierem. Razem podeszli do stolika w kącie sali, przy którym siedział drobny, niepozorny człowiek wyglądający na urzędnika państwowego niższej rangi. Był to właśnie pan Piotr, który swego nazwiska nie wymieniał. Przez chwilę rozmawiali na ogólne tematy a następnie pan Piotr poprosił Stasia czy ten mógłby zaprowadzić go do Brytyjskiego Muzeum. Ponieważ dochodziła siódma wieczorem, więc umówili się na dzień następny. Kiedy doszło do spotkania Staś zaproponował dowiezienie taksówką, ale pan Piotr wolał przejść się piechotą, aby popatrzeć jak wygląda Londyn. W trakcie tej wędrówki Staś zapytał. - Panie Piotrze. Nie podaje pan swojego nazwiska. Czy to oznacza, że wróci pan niebawem do kraju? - Nie. Nazwiska nie podaję ze względu na dobro rodziny, która została w kraju. Ja już tam wrócić nie mogę. - Dlaczego? - Dlatego, że tutejsi niemieccy szpiedzy dokładnie mnie obejrzeli a to przekreśla powrót do pracy konspiracyjnej. - Wczoraj przysłuchiwał się pan dyskusji w klubie. Czy tam w kraju ludzie też pokładają nadzieję głównie w Bogu a nie we własnym działaniu? - Trudno to tak generalizować. W kraju dużo ludzi zaangażowanych jest w ruchu oporu. Ci na pewno nie mają czasu na modlitwy, ale takich, którzy tylko się modlą też jest wielu. Zapanowało milczenie. Po chwili pan Piotr dodał: - Wie pan, w miarę upływu czasu ja sam coraz bardziej skłaniam się do poglądu,że ta nasza walka zarówno tu na emigracji, jak i szczególnie tam w kraju nie ma sensu. - Jak to? Walka z wrogiem nie ma sensu? - Ogólnie rzecz biorąc każdy wysiłek osłabiający wroga jest z istoty rzeczy celowy, ale konkretnie głównym celem naszej walki powinno być uzyskanie niepodległego państwa polskiego we właściwych, słusznie należnych nam granicach. Otóż wydaje mi się, że te sprawy zostaną przesądzone przez przedstawicieli wielkich mocarstw tak jak to miało miejsce po pierwszej wojnie światowej. - Ale przecież my Polacy walczymy na wszystkich frontach lądowych tej wojny, na morzu i w powietrzu. - Tak to prawda. Jednak nie przypuszczam, aby którykolwiek mąż stanu reprezentujący zwycięskie mocarstwo, kreując po wojnie sytuację geopolityczną w Europie brał pod uwagę cokolwiek innego oprócz interesu własnego państwa. Staś był realistą. Umiał rzeczowo myśleć, czego dowody dał jeszcze przed wojną. Jednak tu na emigracji ze względów psychologicznych ulegał częściowo fantastycznym rojeniom nie mającym żadnych podstaw rzeczowych. Ocena pana Piotra była kubłem zimnej wody, który ściągnął go z obłoków i postawił na ziemi. Kiedy oprowadzał pana Piotra po Brytyjskim Muzeum cały czas myślami był we Lwowie. Dotychczas wyobrażał sobie, że po skończonej wojnie wróci do Lwowa i za przywieziony kapitał zorganizuje dostatnie życie dla całej rodziny. Obecnie ten sielankowy obraz uległ pewnemu zakłóceniu. Stasia zaczęło ogarniać straszne poczucie bezsilności. Rozumiał, że wydobycie rodziny z małym Mareczkiem z kraju jest po prostu niemożliwe. Druga połowa 42 roku i pierwsze miesiące 43 upłynęły Stasiowi na dość nudnym śledzeniu działań wojennych, i jeszcze nudniejszym śledzeniu potępieńczych swarów naszej emigracji. 9 maja 1943 roku, jak co dzień zbudził się o godzinie 7:20. Nie wstając z łóżka włączył radio i czekał na komunikat BBC o 7:30. Angielski spiker jako pierwszy punkt dziennika omawiał zdobycie Tunisu w dniu poprzednim. Po zakończeniu refe- rowania szczegółów odniesionego zwycięstwa spiker powiedział: - A teraz przytoczymy państwu treść komunikatu, jaki w dniu wczorajszym podała radziecka agencja TASS: „Rząd radziecki postanowił zadośćuczynić prośbie Związku Patriotów Polskich w sprawie tworzenia na terytorium ZSRR polskiej dywizji imieniem Tadeusza Kościuszki w celu wspólnej z Armią Czerwoną walki przeciwko najeźdźcom niemieckim”. Staś nie miał najmniejszej wątpliwości, jaki będzie charakter polityczny polskiej armii tworzonej przez Stalina w Związku Radzieckim. Większość polskiego emigracyjnego Londynu nie przywiązywała żadnej, nawet najmniejszej wagi do faktu tworzenia polskiego wojska przez komunistów w Rosji. Ciągle najbardziej newralgicznym tematem była, bezsensowna zdaniem większości ,uległość polskiego premiera względem Związku Radzieckiego. Polskojęzyczna sekcja BBC dopiero po trzech dniach podała informację o tworzeniu komunistycznego wojska polskiego na terenie Sowietów. 5 lipca rano znowu za pośrednictwem anglojęzycznego komunikatu BBC dotarła do Stasia tragiczna wiadomość o śmierci polskiego premiera. Stanowisko premiera po generale Sikorskim objął Stanisław Mikołajczyk. Człowiek uczciwy, ale bez jakiejkolwiek wizji politycznej. Raczej urzędnik niż dyplomata. Staś był tą tragedią zupełnie przygnębiony i uległ jakiejś ogólnej apatii. Faktem politycznie zupełnie bez znaczenia, który jednak Stasiowi uświadomił jak mało ważnym problemem dla świata jest Polska, stał się incydent zaistniały w dniu pogrzebu naszego premiera. Otóż delegacja norweska nie odróżniała Sikorskiego od Piłsudskiego. Z ich słów wynikało, że przyjechali po to, aby udekorować trumnę Piłsudskiego wysokim norweskim odznaczeniem. Czas biegł i zbliżał się rok 1944. Emigracja londyńska a głównie jej cywilna część spodziewała się po tym roku wydarzeń dla Polski niezwykłych zgodnie z przepowiednią Adama Mickiewicza. Uczciwie należy przyznać, że pod tym względem Mickiewicz nas nie zawiódł. 22 lipca Stalin obdarzył nas pierwszym komunistycznym rządem o wyraźnie agenturalnym charakterze. W ten sposób rozpoczęło się komunistyczne panowanie w Polsce, które miało trwać czterdzieści pięć lat. Czas płynął. Wojska radzieckie zajmowały kolejne połacie naszego kraju a cudowne rozwiązanie w postaci gigantycznego desantu do Polski jakoś nie następowało. Likwidacja zgrupowań AK oraz cywilnych władz konspiracyjnych nawet w tak dużych miastach jak Lwów i Wilno nie nastręczało Sowietom jakichkolwiek trudności. Jednak w miarę zbliżania się frontu do linii Wisły coraz wyraźniej krystalizował się trudny problem dla sił komunistycznych. Warszawa - stolica Polski była milionowym miastem. Był to ogromny rezerwuar polskich sił patriotycznych. Rezydował tam pełnomocnik rządu londyńskiego, komenda główna Armii Krajowej oraz inspektorat warszawski tejże armii. Organizacja komunistyczna była tak nie liczna, że na jej sile nie można było się oprzeć. Nastroje antykomunistyczne zawsze w Warszawie silne, po ujawnieniu przez Niemców tragedii katyńskiej osiągnęły apogeum. Dzięki najlepszym na świecie służbom informacyjnym Stalin wiedział, że Warszawa została wycofana z planu „Burza”. W tej sytuacji władze radzieckie nie miały żadnej pewności, że powstanie w Warszawie wybuchnie. Sprawy te są tak niepopularne w Polsce, że mimo upływu ponad pięćdziesięciu lat żaden polski historyk nie odważył się ich rozpatrywać. Z tych powodów nie wiemy, w jakim stopniu wybuch Powstania Warszawskiego spowodowany był decyzjami podjętymi w Moskwie. W każdym razie zarówno NKWD jak i zarząd polityczny Armii Czerwonej zrobiły wszystko, co było w ich mocy, aby powstanie wybuchło i to jak najwcześniej. Obie polskojęzyczne rozgłośnie radiowe nadające z terenu zajętego przez wojska sowieckie od rana do nocy wrzeszczały: „Rodacy! Warszawa drży od huku armat radzieckich! Niechaj milion mieszkańców Warszawy stanie się milionem jej obrońców! Do broni rodacy!”. Przybyły w tym czasie do Londynu kurier z Warszawy tłumaczył w prezydium rządu emigracyjnego, że wzniecanie powstania nie ma żadnego sensu ani z wojskowego ani z politycznego punktu widzenia. Wódz naczelny Generał Kazimierz Sosnkowski chcąc uniknąć konieczności podejmowania decyzji pojechał sobie do Włoch. Natomiast inny wysokiej rangi wojskowy o pseudonimie „Żmija” twierdził, że „tak ogromna pochodnia, jaką stanie się płonąca Warszawa nie może być przeoczona i zlekceważona przez zachodnich aliantów Polski”. Wreszcie 1 sierpnia zgodnie z wolą szerokich rzesz mieszkańców Warszawy oraz władz na Kremlu powstanie wybuchło. To powstanie stanowi najbardziej zagmatwaną zarówno pod względem politycznym jak i wojskowym operację Drugiej Wojny Światowej. Stosunek Związku Radzieckiego do powstania warszawskiego był inny na zachodzie, inny w kraju. W dyplomacji z aliantami Związek Radziecki wyraża zdecydowaną dezaprobatę i wyraźnie odmawia umożliwienia jakiejkolwiek formy pomocy zachodu dla Warszawy. W kraju do dnia 2 sierpnia słychać komunistyczny wrzask propagandowy optujący za wybuchem powstania. Te pozornie sprzeczne działania podyktowane są strachem przed stworzeniem enklawy dla rządu londyńskiego. W środku Europy na oczach całego świata i pod koniec wojny nie możliwe było takie rozwiązanie, jakie przed trzema laty z dobrym skutkiem zastosowano w Katyniu. Jedyne realne rozwiązanie to powierzenie tej funkcji, którą w Katyniu wykonywali żołnierze łotewscy żołnierzom niemieckim. Powstanie skierowane było swym ostrzem politycznym przeciwko bolszewikom, ale powstańcy strzelali do Niemców. Niemcy w okrutny sposób walczyli z powstańcami a z ludnością cywilną Warszawy postępowali w sposób zbrodniczo sadystyczny. Dbając równocześnie by to powstanie trwało jak najdłużej. Niemcy doskonale wiedzieli, że żadne czynniki wojskowe, żadne bunkry ani najcięższe armaty nie bronią tak skutecznie linii Wisły przed sowieckim natarciem jak trwanie Powstania Warszawskiego. Dla Stalina przedłużające się walki Polaków z Niemcami w Warszawie miały dwa aspekty. Pozytywnym było „wyciąganie kasztanów z ognia cudzymi rękoma”, czyli mordowanie przez hitlerowców najbardziej patriotycznie nastawionej ludności Warszawy oraz spokój na froncie, co dawało możliwości przygotowania ofensywy. Negatywnym aspektem było znieruchomienie frontu na linii Wisły w czasie, kiedy wojska alianckie parły coraz dalej na wschód. Staś przebywający w Londynie i nie znający dokładnie sytuacji w Warszawie na wybuch powstania zareagował entuzjastycznie. Narwik, Tobruk czy Monte Cassino to były bitwy, którymi ogromnie się emocjonował, ale były to bitwy gdzieś na krańcach świata w miejscowościach, których nazwy dopiero z powodu tych bitew się poznawało. Powstanie Warszawskie to bitwa w sercu Polski. Opanowanie Warszawy i powrót rządu do stolicy to dla Stasia po prostu wolna Polska. Jednak zdarzenia pierwszych dziesięciu dni powstania spowodowały, że nadzieje te legły w gruzach. Staś leżał na łóżku w swym londyńskim mieszkaniu. Światło było zgaszone tylko w odbiorniku radiowym jarzyły się kolorowe lampki. Właśnie sekcja polskojęzyczna BBC skończyła nadawanie audycji. Odezwały się dźwięki Chorału Ujejskiego: „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej”. Staś bez końca powtarzał te słowa w myśli jak gdyby w drugim planie przed oczyma Stasia przesuwały się zdarzenia z poprzedniego stulecia: Insurekcja Kościuszkowska, Powstanie Listopadowe i największe z naszych powstań Powstanie Styczniowe. Przypomniał sobie jak w szkole Kistryna nauczycielka wyjaśniła, że wprawdzie wszystkie nasze powstania zakończyły się klęską to jednak ich znaczenie było pozytywne, ponieważ w ten sposób Polacy przypominali całemu światu, że jeszcze istnieją. Teraz też przypominamy – powiedział Staś głośno, mimo, że w pokoju nie było nikogo oprócz niego. Następnie wyłączył radio i poszedł spać. Na drugi dzień w „Ognisku Polskim” rozgorzały gorące dyskusje. Gdy Staś wszedł mówił jakiś starszy pan z brzuszkiem, do którego zwracano się: „panie radco”. Pan radca machając energicznie rękoma wyjaśniał: - Teraz jest najwłaściwszy moment do sforsowania Wisły. Niemcy zajęci walką z Powstaniem nie będą mogli równocześnie dopilnować przepraw przez rzekę. Sowieci, co by o nich nie mówić na wojnie się znają i na pewno nie przegapią takiej okazji. - A czy nie było by lepiej – zapytała jedna z obecnych pań – żeby nasi chłopcy sami wyzwoli Warszawę bez pomocy tych komunistów? - Szanowna pani. – odpowiedział z uśmiechem pan radca – To nie jest takie proste. Pomoc sowiecka jest niezbędna i w najbliższym czasie już nastąpi. Naprzeciw pana radcy przy sąsiednim stoliku siedział około sześćdziesięcioletni pan z odznaką legionową w klapie. Był to niezwykle rzadki ewenement, ponieważ w ówczesnym Londynie piłsudczycy byli bardzo źle widziani. Ten legionista ironicznie się uśmiechał i kiwał przecząco głową. Radca to zauważył. - Czyżby pan szanowny był innego zdania? Legionista pokiwał głową potakująco, ale nic nie powiedział. - Bylibyśmy wdzięczni – powiedział radca – gdyby szanowny pan zechciał nam przedstawić swoje zdanie. Teraz dopiero pan z odznaką w klapie odezwał się. Mówił spokojnym, lekko przyciszonym głosem. - Jestem pewny, że Moskale wyganiając Niemców z Polski mają dokładnie ten sam cel, jaki mieli w dwudziestym roku. - To znaczy jaki? – zapytał radca. - Tym celem jest oczywiście stworzenie w Polsce siedemnastej republiki. A zwycięstwo powstania i powrót rządu do Warszawy nieźle skomplikowałoby te komunistyczne plany. - Zapomina pan, – powiedział radca – że oprócz bolszewików na świecie jest jeszcze: Anglia, Francja i Stany Zjednoczone. To są nasi alianci. - Tak. To są nasi alianci i alianci Związku Radzieckiego. – opowiedział pan z odznaką legionową - A ponieważ Rosja jest wielkim mocarstwem a Polska raczej nie, więc gdy przyjdzie, co do czego to może się okazać, że interesy wielkiego alianta są ważniejsze od interesów małego alianta. W tym momencie wiele osób zaczęło mówić na raz a większość z nich sprzeciwiała się rozumowaniu pana z odznaką. W drugiej połowie sierpnia Staś był w pełni przekonany o nieuchronnej klęsce powstania. Z tym większą rozpaczą obserwował tą agonię. Po sześćdziesięciu dniach tragedia dobiegała końca. Do Londynu zaczęli docierać bardzo nieliczni uczestnicy powstania. Staś usilnie starał się o kontakt z tymi ludźmi, aby uzyskać informacje z pierwszej ręki o przebiegu tej wielkiej tragedii narodowej. Udało się to dopiero w grudniu. Pod koniec października do Londynu dotarł kapitan Mazur, którego zadanie polegało na dostarczeniu rządowi polskiemu jakichś ważnych dokumentów Komendy Głównej AK. Ten kapitan w trakcie powstania dostał odłamkiem w kręgosłup. Jedną nogę miał niezupełnie sprawną i chodził o lasce. Od rządu polskiego kapitan Mazur dostawał jakąś zapomogę, która wystarczała mu na wynajęcie mieszkania i jedzenie. Na żadne inne wydatki pieniędzy nie starczało. Staś po pierwszym spotkaniu z kapitanem umieścił go na własny koszt w bardzo dobrej londyńskiej prywatnej klinice. Tam konsylium stwierdziło, że operacja mogłaby przywrócić pełną sprawność fizyczną kapitanowi. Staś zapłacił, operacja się odbyła i po czterech tygodniach, a był to już koniec stycznia czterdziestego piątego roku pan kapitan zaczął normalnie chodzić. Staś prawie codziennie odwiedzał kapitana w klinice i z ogromnym zaciekawieniem słuchał opowieści o powstaniu. Gdy pan kapitan w swej opowieści dotarł do kapitulacji i ewakuacji do Pruszkowa powiedział coś, co bardzo zastanowiło Stasia. Kapitan powiedział: - Tak, więc powstanie trwało sześćdziesiąt trzy dni a gdyby Niemcy się nie cackali to trwało by o wiele krócej. - Co to znaczy „gdyby się nie cackali”? – zapytał Staś. Przecież walczyli z nami więc chyba się nie cackali. - Widzi pan to są bardzo delikatne sprawy. Muszę się zastanowić jak to panu wyjaśnić – i zamilkł. Po chwili zaczął mówić – Wielu Polaków mówi: „W powstaniu walczyliśmy z Niemcami” i jednym tchem zaczynają wymieniać straszne zbrodnie popełniane w czasie powstania na ludności cywilnej oraz wziętych do niewoli powstańcach. Z takiej wypowiedzi można wyciągnąć wniosek, że Niemcy to są bandyci, a przecież naród niemiecki na pewno nie składa się z samych bandytów. Tutaj gwoli uczciwości należy się wyrażać bardzo ściśle. Należy mówić: „Ci Niemcy, z którymi przyszło nam walczyć w powstaniu to byli ewidentni bandyci”. Z powstańcami, którzy trafili do niewoli niemieckiej obchodzono się bardzo źle, ale to, czego Niemcy dokonywali w stosunku do ludności cywilnej przechodzi wszelkie wyobrażenie. Na przykład wielokrotnie zganiano ludność cywilną a więc przede wszystkim kobiety, dzieci i starców do piwnicy a tam pod sufitem już wisiała podłączona kablami mina przeciwczołgowa. Gdy piwnica się zapełniła powodowano wybuch miny na skutek, czego część ludzi zostawała natychmiast zabita a reszta konała w mękach przez wiele dni. Wielokrotnie związywano Polaków drutem kolczastym, polewano benzyną i podpalano. Regułą było ochranianie natarcia niemieckiego przez pędzone przed tyralierę polskie kobiety, którym kazano podnosić ręce, aby wytworzyć wyższą osłonę. Zdarzało się też, że nasze sanitariuszki wzięte do niewoli przywiązywano do wieżyczek czołgowych zupełnie jak w czasie oblężenia Głogowa sprzed kilkuset laty. Jak z tego wynika ci niemieccy bandyci nie mieli żadnych oporów moralnych. Wręcz przeciwnie z przyjemnością znęcali się nad Polakami. Już w początkowej fazie walk nasze powstanie rozpadło się na kilka izolowanych przez Niemców enklaw, które łącznie stanowiły około trzydzieści pięć procent powierzchni Warszawy lewobrzeżnej. Jedną z tych enklaw była Starówka. W dniach poprzedzających jej ewakuację na terenie bronionym przez Pola- ków ścisk był taki, że nie było gdzie wsadzić szpilki. - Naprawdę aż tak źle było? – zapytał Staś. - Czy dokładnie tak tego nie wiem, bo ja służyłem na Czerniakowie i Żoliborzu. Chodziło mi o zasadę. Jeśli na terenie objętym walką tłum cywilów jest taki, że żołnierze nie widzą się wzajemnie to w tych warunkach walka jest niemożliwa. Nasi niemieccy przeciwnicy byli oczywiście bandytami, ale byli równocześnie świetnie wyszkolonym wojskiem, które znało swoje wojenne rzemiosło perfekcyjnie i to, co przed chwilą powiedziałem było dla nich jasne tak samo jak dla każdego żołnierza obeznanego z arkanami walki. Otóż gdyby Niemcy chcieli szybko zlikwidować powsta- nie to już siódmego sierpnia zamiast okrutnie mordować ludność cywilną mogli tą ludność wpędzić do jednej z tych enklaw, która natychmiast musiałaby skapitulować. Następnie tą ludność i powstańców, nawet bez ich rozbrajania mogli Niemcy przepę- dzić do następnej enklawy i w ten sposób zlikwidować powstanie najdalej do dwudziestego sierpnia. Kapitan zamilkł i patrzył przez okno na szarą londyńską ulicę. Staś miał wzrok utkwiony w twarzy kapitana i był pewny, że on zupełnie tej ulicy nie widzi. Na pewno przed oczyma miał tragedię ginącej Warszawy. Po chwili kapitan zaczął mówić cichym głosem: - Widzi pan. Powstanie Warszawskie było najdziwniejszą walka w całej Drugiej Wojnie Światowej. - Dlaczego najdziwniejszą? – zapytał Staś. - Dlatego, że wszyscy byli z tej walki ogromnie zadowoleni. Polacy po pięciu latach strasznej okupacji mogli wreszcie jawnie walczyć z Niemcami. Sowieci zacierali ręce z zadowolenia patrząc jak Niemcy likwidują najbardziej patriotyczną a więc antykomunistyczną warstwę ludności Warszawy. Z kolei Niemcy po każdym naszym natarciu modlili się do swojego niemieckiego Her Gota, aby nasze powstanie trwało jak najdłużej, ponieważ zabezpieczało ono linię Wisły przed sowiecką ofensywą. Po tej rozmowie Staś w bardzo smutnym nastroju wrócił do domu. Był głodny, ale nie myślał o jedzeniu. Myślał o tym jak dziwną konstrukcją jest ludzka psychika. 1 września 39 roku stało się to, co Staś dokładnie przewidywał a mimo tych przewidywań czuł się zupełnie załamany.. Przebieg powstania warszawskiego śledził dzień po dniu i już od dwudziestego sierpnia było dla niego oczywiste, że powstanie zdąża do nieuchronnej klęski. W ostatniej dekadzie września słuchając komunikatu polskojęzycznej sekcji BBC zaciskał z bezsilności pięści i życzył sobie, aby to nieszczęście wreszcie się skończyło. Kiedy nareszcie Komorowski skapitulował Staś w pełni zgadzał się z oceną dyrektora Sztettera, który skomentował ten fakt krótko: „Pierwsza, rozsądna decyzja w całym tym powstaniu”. Jednak dopiero teraz w styczniu a więc w trzy miesiące po upadku powstania pod wpływem opowieści naocznego świadka i uczestnika tych zdarzeń do Stasia w pełni dotarło odczucie i zrozumienie bezsensu tej walki. Następnego dnia Staś rozmawiał z lekarzem prowadzącym kapitana Mazura. Lekarz stwierdził, że operacja w pełni się udała. Pacjent w zasadzie już mógłby być wypisany, ale internista twierdzi, że jeszcze tygodniowy pobyt w szpitalu pozwoliłby mu, to znaczy interniście, postawić ten wyczerpany organizm na nogi. Staś natychmiast opłacił dalszy pobyt w klinice a następnie poszedł do banku i ustanowił bezterminową rentę dla kapitana Mazura. Obecnie po pięćdziesięciu latach od tamtych wydarzeń Teheran, Jałta czy Poczdam to skrótowe nazwy konferencji przedstawicieli wielkich mocarstw, których przebieg można poznać z wielu opracowań historycznych. Pod koniec Drugiej Wojny Światowej dla emigracji polskiej a także walczącego na zachodzie polskiego wojska sytuacja wyglądała inaczej. Szara masa cywilnej i wojskowej emigracji dowiadywała się o ustaleniach w Teheranie i Jałcie z różnych pojedynczych przecieków a więc po trochu i na raty. Prawdy jednak nie można było w nieskończoność ukrywać. Po ujawnieniu Postanowień Jałtańskich w Drugim Korpusie, który w tym czasie stacjonował jeszcze we Włoszech doszło do buntu, ponieważ większość służących tam żołnierzy i oficerów pochodziła z kresów wschodnich. Cywilna emigracja polska w Londynie z rządem polskim na czele postanowiła kontynuować swoje funkcje społeczne i polityczne na wzór wielkiej emigracji XIX wieku. Sukcesy odnoszone w ostatnich trzech miesiącach wojny na obu frontach walki z hitlerowską III Rzeszą już Polaków nie cieszyły. Mimo iż alianci zachodni uznawali rząd polski w Londynie aż do 5 lipca 45 roku rzeczywiste znaczenie tego rządu zmalało praktycznie do zera. Alianci wyraźnie nie chcieli drażnić Rosji i z niezwykłą solidnością wypełniali postanowienia jałtańskie. W dniu zakończenia wojny Staś kupił butelkę szampana i zaprosił do siebie dwóch znajomych polskich lotników. Lotnicy zaproszenie przyjęli, lecz na krótko przed terminem spotkania telefonicznie zawiadomili, że nie mogą przyjść, ponieważ w ich jednostce odbywa się bankiet związany z zakończeniem wojny. Staś siedział w domu. Patrzył na nie rozpieczętowaną butelkę szampana i nachodziły go coraz smutniejsze myśli. W pewnej chwili, mimo, że był sam w mieszkaniu powiedział głośno: - Z czego ja mam się cieszyć? Następnie już w myślach rozważał swoją sytuację. Polska dostała się pod okupację sowiecką. On do domu wrócić nie może a tutaj w Londynie stosunek Anglików do Polaków zmienia się z minuty na minutę. Sam widział na stacji metra napisy: „Polacy do domu”. Przy wejściu do szynku ktoś napisał na murze: „Irlandczykom, Polakom i psom stęp wzbroniony”. Te niewesołe rozważania przerwał dzwonek do drzwi wejściowych. Staś się poderwał i w moment później z powrotem usiadł. Przecież lotnicy uprzedzili, że nie przyjdą, więc to na pewno do właścicielki domu – pomyślał Staś. Po chwili do pokoju wszedł Stefan Kot. Zaczęło się hałaśliwe powitanie. - A gdzie żona? – zapytał Staś. - Do Londynu przyjechałem sam. Chcę się z panem naradzić – powiedział Kot. Wypili jeden kieliszek szampana i jedną butelkę koniaku, przyniesionego przez Kota. - Panie Stanisławie. – zaczął Kot – Tutaj dłużej wytrzymać się nie da. Ja zostanę zdemobilizowany w ciągu miesiąca i chyba trzeba będzie stąd pryskać. A co pan na ten temat myśli? Staś dłuższą chwilę milczał a następnie wstał i zaczął spacerować po pokoju tak jak to robił jego tato a wiele lat wcześniej jego dziadek Stanisław. Wreszcie podszedł do stołu wypił nalany kieliszek i powiedział: - Dobra. W takim razie trzeba spierdalać. - A czy ma pan jakieś palny? - Nie, nie mam żadnych – powiedział Staś – Muszę się rozejrzeć i porozmawiać z mądrymi ludźmi. To mi zajmie trochę czasu, ale jak już będę zdecydowany natychmiast do pana zadzwonię. Staś przenocował Kota u siebie. Następnego dnia rano jego lokator musiał wracać do jednostki. Staś postanowił, co do samej decyzji wyjazdu poradzić się dyrektora Sztettera. Natomiast w kwestii miejsca, do którego należy się udać chciał porozmawiać z profesorem Worthopem. Odnalezienie profesora nie nastręczało żadnych trudności. Spotkali się w pobliżu biblioteki i poszli do najbliższego pubu. Kiedy już siedli i wypili Staś zapytał: - Panie profesorze. Doskonale pan widzi jak zmienił się wasz stosunek do Polaków w ostatnim czasie. Ja w tych warunkach dłużej tutaj siedzieć nie zamierzam. Czy mógłby mi pan poradzić, dokąd się udać? Profesor długo się zastanawiał wreszcie zapytał: - Aby rozsądnie doradzić proszę mi naprzód powiedzieć, jakie są pana plany życiowe? - -- Chciałbym skończyć jakieś studia. Dysponuję dużą ilością pieniędzy w związku z tym chciałbym uruchomić jakieś przedsiębiorstwo, które będzie rentowne, ale przede wszystkim musi mi dawać zadowolenie prowadzenie tego przedsiębiorstwa. - Jeśli jedynym celem pana byłoby robienie jak największych pieniędzy to doradzałbym Amerykę Środkową lub Południową, ewentualnie Południową Afrykę. Jeśli jednak zależy panu nie na maksymalizacji zysku, lecz na spokojnej egzystencji i równocześnie na możliwości studiowania na jakiejś rozsądnej uczelni to albo Stany Zjednoczone albo Kanada. Dodam jeszcze, że według mojego zdania, którego udowodnić nie potrafię Polak powinien lepiej czuć się w Stanach Zjednoczonych niż w Kanadzie. Staś podziękował za udzielone rady. Wypili jeszcze po jednym i rozstali się. O wiele trudniej było nawiązać kontakt z dyrektorem Sztetterem. Staś nie miał ani jego adresu ani telefonu. Będąc jednak od lat zupełnie pewnym, że Sztetter pracuje w wywiadzie , postanowił dotrzeć do niego poprzez londyńską „dwójkę”. Rzeczywiście po wstępnych trudnościach przełamanych potęgą pieniądza w ilości dwudziestu funtów Staś uzyskał domowy numer telefonu dyrektora Sztettera. Po wielokrotnym dzwonieniu wreszcie późnym wieczorem zastał dyrektora w domu. - Panie dyrektorze. W związku z sytuacją, jaka się wytworzyła chciałbym się pana poradzić. Czy moglibyśmy się spotkać. - Oczywiście, że możemy. Proponuję w tym barze niedaleko od pana mieszkania gdzieśmy się już spotykali. - Dobrze. A kiedy będzie pan miał dla mnie czas? - Jutro o ósmej rano. Kiedy na drugi dzień się spotkali dyrektor pierwszy zaczął rozmowę. - Panie Stanisławie, czy zechciałby pan abym zgadł, jaką sprawę ma pan do mnie. - Proszę bardzo. - Otóż przypuszczam, że chce pan wspólnie się zastanowić czy zostawać tu czy też uciekać. - Rzeczywiście o tym chciałem porozmawiać, ale w jaki sposób pan to odgadł? - Ponieważ wszyscy Polacy w Londynie ten problem aktualnie rozważają – powiedział Sztetter. - A jaka będzie pana rada? - No cóż – powiedział dyrektor – Pan ma grubsze pieniądze. W związku z tym mógłby pan zosta tutaj, ale wydaje mi się, że dla Polaków obecnie zdrowszy klimat będzie gdzieś daleko od Anglii. - Ja też tak uważam. Ale dokąd pan dyrektor by doradzał? Sztetter, się uśmiechnął. - No cóż. Gdyby się pan wybierał do USA to moglibyśmy pojechać razem. - A więc pan dyrektor też chce pożegnać niegościnną Anglię. Dyrektor pokiwał głową. - Nie widzę innego wyjścia. Problem w tym, że nie mogę natychmiast wyjechać, bo jeszcze służę w wojsku. - A kiedy będzie pan mógł? - Tego dokładnie nie wiem, ale w ciągu dwóch tygodni przypuszczam, że uda mi się pożegnać nasze wojsko. Minęły trzy tygodnie a Sztetter się nie odzywał. Wreszcie zadzwonił i zapowiedział wizytę za godzinę. Po przywitaniu powiedział: - Ci nasi wodzowie czekają na III Wojnę Światową a w ten sposób można czekać dziesięć lat. Ja od pięciu lat nie brałem urlopu więc poprosiłem o urlop który zaczyna się jutro. Proponuję wycieczkę do Włoch i zwiedzenie pola bitwy pod Monte Cassino. - Świetnie! – powiedział Staś – Kiedy wyruszamy? - Proponuję wyjazd pojutrze. Podróż trwała długo ponieważ jechali koleją. Przejeżdżając przez Rzym postanowili w drodze powrotnej zwiedzić to historyczne miasto Wreszcie dotarli do klasztoru a raczej jego gruzów na szczycie Monte Cassino. Rozmawiali z zakonnikami. Następnie zeszli obejrzeć polski cmentarz wojskowy. Idąc na cmentarz wstąpili do kwiaciarni i Staś poprosił o dwie wiązanki kwiatów. Do sprzedawcy zwrócił się po angielsku. Sprzedawca szykując wiązanki zapytał w tym samym języku : - Jakie kolory? - Nie rozumiem o co chodzi? – powiedział Staś. - Pytam o kolory wstążeczek – odpowiedział sprzedawca i ręką wskazał na trzy krążki wstążek o kolorach flag: angielskiej, hitlerowskiej i polskiej. Kiedy już wiązanki zostały udekorowane biało-czerwonymi wstążeczkami Staś ze Sztetterem poszli na cmentarz. Zanim jeszcze doszli do cmentarza spotkali młodego człowieka w wieku około trzydziestu lat, który szedł o lasce niosąc w drugiej ręce walizkę. Widać było, że chodzenie sprawia mu trudności. Staś zapytał po angielsku czy może pomóc nieść walizkę. - Nie dziękuję – odpowiedział po polsku zapytany. - Skąd pan wie, że jesteśmy Polakami? – zapytał Staś. - Po prostu słyszałem waszą rozmowę. Staś się przedstawił i wskazując na swojego towarzysza powiedział: - A to jest dyrektor Sztetter - mój znajomy. - Ja się nazywam Słowikowski i tutaj walczyłem więc teraz przyszedłem odwiedzić kolegów, którzy tu zostali na zawsze. - Służył pan w II Korpusie? - Tak służyłem ale pod Ankoną oberwałem w nogi i długo leżałem w szpitalu. Teraz mnie zwolnili więc przyjechałem tutaj. Staś niósł prawie przemocą odebraną walizkę a Słowikowski opowiadał: - Byłem studentem trzeciego roku na Wydziale Historii i Geografii na Uniwersytecie Lwowskim. Zimą czterdziestego roku wywieziono całą nasza rodzinę do Kazachstanu. Tam mama i siostra zmarły z głodu. Mnie udało się dotrzeć do Buzułuku. W wojsku trochę mnie odkarmili no i dotarłem aż tu do Włoch. Przeszedłem kampanię od początku aż do Ankony. Tam oberwałem i leżałem długo w szpitalu. Staś który w wojnie bezpośredniego udziału nie brał był bardzo spragniony wszelkich wiadomości o walce Polaków, a szczególnie wiadomości z pierwszej ręki. - Panie plutonowy. – poprosił – Niech pan nam opowie jak najwięcej o walkach tu we Włoszech. - Właściwie nie bardzo wiem co mam państwu opowiedzieć. Po prostu my żołnierze robiliśmy to co do nas należało. Staraliśmy się jak najskuteczniej katrupić Hitlerowców. Problem w tym, że nie wiem po co żeśmy to robili. Staś był niezwykle zdziwiony ostatnimi słowami Słowikowskiego. Jednak milczał czekając aż się on wypowie. Rzeczywiście po chwili Słowikowski zaczął mówić: - Widzi pan, jak już mówiłem studiowałem historię i znam dokładnie historię nie tylko naszego narodu ale także innych. Obecnie po zakończonej wojnie staram się rozsądnie ocenić nasze działanie. Sensowna ocena musi polegać na analizie porównawczej robionej pod kątem konkretnego celu. Celem walki było odzyskanie niepodległego państwa polskiego. Aby porównanie było sensowne trzeba porównywać zagadnienia, problemy i inne przedmioty porównań podobne do siebie. Nie można więc porównywać Polski na przykład ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej. Najbardziej sensowne będzie porównanie Polski i Czechosłowacji. Czesi jak wiadomo poddali się Niemcom a my w kampanii wrześniowej utraciliśmy pięćdziesiąt pięć tysięcy zabitych i sto tysięcy ludzi, którzy stali się dożywotnimi kalekami. W czasie okupacji Czesi spokojnie siedzieli nie ponosząc prawie żadnych strat. My zorganizowaliśmy drugi po Jugosławii, pod względem wielkości ruch oporu. Ta konspiracyjna wojna utrudniała w znacznym stopniu transporty na front wschodni i zmuszała do utrzymywania na terenie Bandengefahrgebiet trzysta dwadzieścia batalionów żandarmerii i Wehrmachtu co stanowiło około dwieście tysięcy ludzi których zabrakło na froncie wschodnim. Ten ruch oporu to w osiemdziesięciu procentach AK i w piętnastu procentach Bataliony Chłopskie. Były to siły wyraźnie wrogie komunistom, a więc nasz ruch oporu nie miał na celu udzielania pomocy Sowietom. Te konspiracyjne działania spowodowały represje okupanta zarówno przeciwko organizacjom podziemnym jak i ludności z tym ruchem nie związanej, która ginęła jako zakładnicy. Równocześnie w Czechosłowacji do utrzymania porządku wystarczyło zaledwie czterdzieści pięć batalionów a mizerny ruch oporu w Czechosłowacji nie spowodował daleko idących represji okupanta. W wyniku wojny Czechosłowacja odzyskała swój obszar państwowy i posiada ustrój demokratyczny. Dzięki czemu ci nieliczni Czesi którzy walczyli na Zachodzie mają dokąd wrócić. My Polacy walczyliśmy na wszystkich frontach Drugiej Wojny Światowej: w Polsce, we Francji, Norwegii, Anglii, w Afryce we Włoszech i znowu we Francji. Nawet w walkach na Oceanie Spokojnym udział polskich nazwisk wśród walczących był trzy razy większy niż wśród obywateli USA. I co nam z tego przyszło? Jestem przekonany, że jedyne rozsądne działania wojskowe Polaków to organizowanie zarówno armii Andersa jak i armii Berlinga ale tylko do chwili opuszczenia Sowietów. Następnego dnia po opuszczeniu ZSRR trzeba było tych na wpół zagłodzonych ludzi skierować do szpitali i sanatoriów a nie na front. - No dobrze – powiedział Staś – ale przecież pan do tych ludzi należał i zamiast pójść do szpitala pan walczył. - Tak to prawda ale mnie Niemcy zaraz po wkroczeniu do Poznania zabili brata i ja chciałem im dołożyć i dość skutecznie to robiłem. Inni żołnierze to samo. Ale to byli żołnierze. Pretensje mam do naszych wodzów i do naszych rządów. Polski żołnierz zawsze chce się bić a dowódcy i rząd są po to aby baczyć by ta żołnierska krew nie była przelewana na próżno. - Anders twierdzi, że to jeszcze nie koniec i że będzie dalszy ciąg – powiedział Staś. - Nie wiem czy będzie, bo cały świat ma dosyć wojny i chce pokoju, ale nawet jeśli będzie to skąd ten Anders weźmie chętnych żołnierzy bo ja i moi koledzy z kompanii na pewno nie pójdziemy znowu na front. - A co pan będzie robić? - Nie wiem. Do Polski nie wrócę bo byłem dwa lata w Sowietach i boję się ich jak ognia. Staś wypisał czek na dużą sumę włożył go do kieszeni Słowikowskiego i pożegnali się. Po zwiedzeniu cmentarza i złożeniu kwiatów Sztetter powiedział: - No teraz pozostało wykonać drugi punkt naszej wycieczki do Włoch. To znaczy zwiedzić Rzym. Przez pięć dni chodzili po Rzymie z przewodnikiem w ręce. Po tych pięciu dniach zwiedzania starożytnych zabytków Rzymu postanowili zwiedzić Watykan. Zwiedzanie rozpoczęli od słynnych watykańskich ogrodów. Ogrody te obejrzeli dokładnie łącznie z tymi partiami które nie są turystom udostępniane, z wyjątkiem tych turystów którzy płacą łapówki. Oprócz przecudnej śródziemnomorskiej flory mogli podziwiać równie niezwykłej urody fontanny, których w ogrodach jest wiele. Tego samego dnia zwiedzili Bazylikę Świętego Piotra. Staś był zauroczony zarówno jej ogromem jak i pięknem architektonicznej konstrukcji. Nasi turyści nie mieli przewodnika po tej świątyni, ale właśnie w Bazylice Świętego Piotra spotkali włoskiego księdza, który studiował w Rzymie i trochę znał język angielski. Od niego uzyskali wiele wiadomości zarówno na temat historii bazyliki jak i dzisiejszego dnia Watykanu. Właśnie ten ksiądz poinformował, że za dwa dni w Watykanie odbędą się wielkie uroczystości, których łacińską nazwę wymienił. W czasie tych uroczystości każdy będzie mógł zobaczyć papieża i cały jego dwór. Ponieważ nasi turyści obejrzeli już zarówno w Rzymie jak i w Watykanie to co mieli zamiar obejrzeć a więc zgodnie zadecydowali, że dwa dni poświęcą na zapoznanie się z najciekawszymi dokumentami Biblioteki Watykańskiej a następnie obejrzą uroczystość z udziałem papieża. Niestety okazało się że na to aby korzystać z Biblioteki Watykańskiej trzeba mieć odpowiednią przepustkę a załatwienie tej przepustki wymaga wiele czasu. - Jednak - zakończył swą informację ksiądz bibliotekarz - wszyscy bez ograniczeń mogą korzystać z publicznej czytelni Watykanu. Nie mogąc przeczytać dzieł i dokumentów naprawdę ciekawych, nasi bohaterowie postanowili skorzystać z propozycji księdza bibliotekarza. Jednak w tej publicznej czy- telni były tylko książki informujące o aktualnej działalności kościoła katolickiego na świecie oraz periodyki katolickie z całego świata. Jednak pobyt w tej nieciekawej czytelni zaowocował w inny ciekawy sposób. Staś ze Sztetterem rozmawiali po polsku. W pewnej chwili podszedł do nich młody człowiek i zapytał po francusku czy oni rozmawiają w języku polskim. Sztetter, który świetnie znał francuski odpowiedział, że tak ale ze względu na Stasia wolałby prowadzić konwersację w języku angielskim. Młody człowiek przeszedł więc na język angielski ale od razu było widać, że mówienie po angielsku idzie mu z wielką trudnością. Nieznajomy przedstawił się: - Nazywam się Lecour. Jestem Francuzem i pochodzę z małej górniczej osady na południu Francji. Moja matka była Polką ale ja po polsku znam tylko kilka słów. - A co pan robi w Rzymie? – zapytał Staś. - Studiuję watykańskie uczelnie Apolinarium i Gregorianum. - Czy pan jest księdzem? – zapytał Staś. - Nie, nie jestem, tylko po angielsku trudno mi jest się wypowiadać. Ja nie jestem studentem tych uczelni. Co prawda uczęszczam na niektóre zajęcia studenckie, ale tylko na niektóre bo większość jest dla mnie niedostępna. Przedmiotem moich studiów to znaczy zainteresowań są te uczelnie. - Czy chce pan napisać jakąś pracę naukową o tych uczelniach? - Nie. Ja to robię prywatnie dla siebie a właściwie ze względu na moją mamę. Widząc zdziwienie na twarzach swoich rozmówców młody Francuz zaczął wyjaśniać: - Mój tato zupełnie nie interesował się sprawami religii. Mama była bardzo religijna. Ja będąc młodym chłopcem kilkakrotnie pozwoliłem sobie na kpiny z jej religijnego zaangażowania. Jednego razu kiedy powiedziałem coś złośliwego pod adresem religii mama się rozpłakała. W dwa lata później ciężko zachorowała na raka a kiedy stan jej zdrowia był już bardzo zły i wiedziała, że umrze pożegnała się w szpitalnej separatce z moim tatą i z siostrą a następnie poprosiła żeby oni wyszli. Kiedy zostaliśmy sami mama wspomniała mój lekceważący stosunek do religii i poprosiła abym jej obiecał, że po jej śmierci zamiast drwić z religii zapoznam się dokładnie z tą dziedziną z której tylokrotnie sobie żartowałem nie znając jej zupełnie. Mama zmarła na dwa lata przed końcem wojny. Firma mojego taty w warunkach wojennych prosperowała lepiej niż przed wojną. Ja postanowiłem wypełnić zobowiązanie względem mojej nieżyjącej mamy. Naprzód skontaktowałem się w Marsylii z księdzem który był wykładowcą w seminarium duchownym. Ten ksiądz dał mi wiele podręczników z których nie wiele się dowiedziałem. Kiedy ksiądz zorientował się, że taka forma zdobywanie wiedzy o religii mnie nie urządza skierował mnie do swojego znajomego który był Jezuitą. Ten Jezuita wysłuchał o co mi chodzi i powiedział: „Tak na wyrywki zapoznać się z naszą wiarą po prostu nie można. Jedyna rozsądna droga to studiowanie teologii katolickiej”. Zacząłem więc studiować teologię. Przestudiowałem dzieło Tomasza z Akwinu ale nie wiele mi to dało. Tutaj przyjechałem po to aby dowiedzieć się jak obecnie w XX wieku naucza się teologii katolickiej na najbardziej znanych uczelniach watykańskich. W tym sensie powiedziałem, że studiuję nauczanie teologii na Apolinarium i Gregorianum. Studentem tych uczelni nie jestem i na wiele zajęć studenckich nie mam wstępu. Także nie uzyskałem przepustki do Biblioteki Watykańskiej. - Czy mógłby pan powiedzieć jakie są wyniki pańskich studiów? – zapytał Staś. - Moja wiedza jest jeszcze niekompletna a skrótowe opisanie jest trudne, ponieważ na tą moją skromną wiedzą składa się kilka osobnych zagadnień. Postaram się jednak jakoś to opowiedzieć: zacznijmy od stwierdzeń definitywnych. Zasadą nauki czy inaczej wiedzy naukowej jest poznawanie świata realnego na zasadzie doświadczenia i dowodu. Wiara to przyjmowanie za prawdę na zasadzie autorytetu. Gdy człowiek uczy się na przykład fizyki to uczący tej fizyki jest w pozycji nadrzędnej w stosunku do swego ucznia ponieważ zna tą dziedzinę a wykładane sądy może udowodnić doświadczeniem. W naukach humanistycznych sytuacja tylko pozornie jest inna, ponieważ istota rzeczy jest taka sama. Profesor historii wie, że w tym to roku stoczono taką to a taką bitwę i może to udowodnić na podstawie źródeł pisanych lub dowodów archeologicznych. Sytuacja zupełnie inna jest w tak zwanych dziedzinach artystycznych. Tam nie ma prawdy obiektywnej. Dlatego faktycznie nie jest to wiedza naukowa. - A jak jest z teologią? – zapytał Staś troszkę znudzony zbyt długim wstępem. - Otóż ja pracuję nad tym już trzeci rok. Gdy trwała wojna z konieczności musiałem się ograniczyć do badań tych materiałów które były dostępne we Francji. Tutaj dotarłem nie dawno. Obecnie po kilku miesiącach stwierdzam, że mimo przestudiowania mnóstwa podręczników użytkowanych tu w Watykanie do nauki teologii, wiem dokładnie to co wiedziałem na podstawie studiów we Francji. To co dzisiaj wiem o teologii można wypowiedzieć w kilku zdaniach: werbalnie teologia to „słowo o Bogu”, czyli nauka o Bogu. Faktycznie ta nazwa nie ma żadnego związku z rzeczywistością. Teologia to zbiór informacji o tym jak różni ludzie w swoim umyśle i w swoim sercu wyobrażają sobie Boga. Począwszy od Tomasza z Akwinu aż po współczesnych nam myślicieli katolickich nikt z nich kontaktu z Bogiem nie miał i stąd żadnej obiektywnej wiedzy na temat Boga nie posiada. To co głoszą to jest efekt ich bujnej wyobraźni. Dlatego żaden z tych głosicieli wiedzy o Bogu nie stara się udowodnić słuszności swoich wizji Boga. Ponieważ taki zupełny brak uzasadnienia własnych wizji Boga byłby raczej nie do przyjęcia dla dorosłych ludzi więc teologowie powołują się na dwa uzasadnienia. Pierwszym jest Objawienie czyli Pismo Święte a drugim sądy czyli informacje wygłaszane przez świętych. Jeśli chodzi o Pismo Święte to teologowie twierdzą iż jest to słowo Boże zapominając, że to nie Bóg tylko księża na Soborze Trydenckim z mnóstwa hebrajskich i judeochrześcijańskich legend religijnych wybrali niektóre i po prostu w wyniku głosowania postanowili, że te a nie inne księgi stanowią słowo Boże. Jeśli chodzi o świętych to ich kanonizacja to też decyzja ludzi a nie Boga. Tak więc teologia zajmuje szczególne miejsce wśród wszystkich nauk. Tutaj nauczyciel jest w tej samej sytuacji co uczeń. Nauczyciel może uczniowi opowiedzieć jak sobie wyobrażał Boga Tomasz czy Augustyn. Uczeń może wykładowcy teologii opowiedzieć jak sobie wyobraża Boga Franek lub Marysia. W tych opowiadaniach pozycja ucznia i nauczyciela jest taka sama bo żaden z nich nie potrafi uzasadnić nie mówiąc już o dowodzie, że wyobrażenie Boga powstałe w umyśle Augustyna jest lepsze lub gorsze od wyobrażenia Boga powstałego w umyśle Marysi. Według Pisma Świętego które naucza iż „Błogosławieni ubodzy duchem albowiem ich jest królestwo niebieskie” można by sądzić, że wyobrażenie Boga jakie powstało w głowie Marysi jest lepsze od wyobrażenia bogatych duchem teologów. Tak więc teologia nie jest nauką o Bogu lecz o ludziach i ich wizjach które to wizje nie są ani słuszne ani niesłuszne. Są po prostu zupełnie dowolne i zupełnie ludzkie a nie boskie. - A jak reagują na te pana poglądy teolodzy? – zapytał znowu Staś. - Oni nie chcą ze mną w ogóle rozmawiać. Poza tym ich zdanie nie jest tutaj potrzebne, ponieważ łatwo jest udowodnić niemożliwość istnienia wiedzy o Bogu. - W jaki sposób? – po raz pierwszy zapytał Sztetter. - W dziedzinie badań zjawisk materialnych musi istnieć bardzo ścisłe dopasowanie aparatu badawczego do badanego zjawiska. Na przykład nie możliwe jest badanie słuchem barwy lub wzrokiem zapachu. Tym bardziej nie możliwe jest badanie istoty nadprzyrodzonej, duchowej naszym materialnym aparatem poznawczym a przecież tylko taki posiadamy. Stasia zaskoczyła prostota wywodu. - Czy nie zamierza pan tego opublikować? – zapytał Sztetter. - A po co? Ja studiuję te religijne kwestie, bo prosiła mnie o to moja mama a nie po to aby odwodzić ludzi od wiary w Boga. Przecież ci którzy wierzą są widocznie w tej swojej wierze szczęśliwi bo jeśli by tak nie było to sami by odeszli. Chwilę panowało milczenie. Staś powiedział: - Obawiam się, że pana mama nie byłaby zbytnio zadowolona z wyniku pańskich studiów teologicznych. - Moja mama była kobietą w pełni uczciwą i na pewno nie zaakceptowałaby jakiegokolwiek zakłamania a ja przecież podszedłem do sprawy uczciwie i obiektywnie. Na tym skończyła się rozmowa na tematy teologiczne. Staś postanowił wykorzystać sytuację i dowiedzieć się co ten młody Francuz myśli o niedawno zakończonej wojnie. Zapytał więc: - Jak pan ocenia udział Francji w wojnie? - Ale w której? – zapytał Francuz - Wydaje mi się że jeśli chodzi o udział Francji to łatwiej i rozsądniej byłoby ocenić to z punktu widzenia przebiegu obu wojen światowych. - Chętnie posłuchamy. – powiedział Sztetter. - Otóż – zaczął Francuz – w 1914 roku Anglicy poprzez aktywne wejście do sojuszu z Francją i Rosją jeszcze zanim wojna wybuchła mogliby znacznie ograniczyć zasięg i tragiczne skutki Pierwszej Wojny Światowej. Tak się nie stało i Francja przyjęła na siebie główny wysiłek wojenny na froncie zachodnim. Straty jakie mój naród i nasze państwo poniosło w Pierwej Wojnie Światowej były ogromne a ich skutki trwają do dzisiaj. Kiedy w 1940 roku Niemcy na nas uderzyli staraliśmy się bronić ale każdy dzień tych dwóch miesięcy walk przekonywał nas, że Niemcy posiadają zdecydowaną przewagę. W tej sytuacji nie mając żadnych szans na zwycięstwo jedynym rozsądnym posunięciem było przerwanie walk i to jak najprędzej, bo przecież każdy następny dzień to następne straty i śmierć wielu tysięcy naszych żołnierzy. Jedyne pretensje pod adresem naszego sztabu generalnego i rządu jakie można wysunąć to fakt, że na kapitulację zdecydowano się dopiero po dwóch miesiącach, mimo, że już po pierwszych dwóch tygodniach walk było oczywiste, że przewaga niemiecka jest tak wielka iż wygrać tej wojny nie możemy. W tej sytuacji każdy następny dzień walki był wyraźnie sprzeczny z naszym narodowym i państwowym interesem. Przez cały czas tego wywodu Sztetter patrzył na Stasia, uśmiechał się i kiwał potakująco głową. Kiedy Francuz skończył mówić, głos zabrał dyrektor Sztetter i powiedział: - Wszystkie niezmiernie ważne sprawy zostały omówione. Proponuję więc aby przejść do spraw błahych i pójść na obiad. Wszyscy się zgodzili i w dziesięć minut później cała trójka siedziała przy stoliku w restauracji i zajadała włoskie spaghetti z serem parmezańskim. Po zasyceniu pierwszego głodu Francuz zwrócił się do Stasia. - Poprzednio zapytał mnie pan o ocenę wojny. A więc o sprawy polityczne. Otóż jako podsumowanie tej kwestii chciałem powiedzieć, że dla mnie polityka jest najbardziej wstrętną działalnością ze wszystkich możliwych. Mówi się, że prostytucja jest najstarszym zawodem świata. Ja uważam, że zarówno prostytucja jak i polityka stanowią najstarsze profesje. Z tym, że prostytucja jest działalnością uczciwą bo się po prostu płaci i wykorzystuje opłaconą usługę. Natomiast polityka jest nieuczciwa poprzez swoje zakłamanie. Nie pamiętam już kto to powiedział, że „w polityce co innego się myśli co innego mówi a co innego robi”. Ten aforyzm moim zdaniem najlepiej oddaje zakłamane polityki. - Stąd możemy wnosić, - powiedział Sztetter - że nienawidzi pan wszelkiego zakłamania. Równocześnie zajmuje się pan religioznawstwem. Czy w tym wypadku nie razi pana zakłamanie? - Owszem razi ponieważ zakłamania nie lubię w ogóle i każdego, ale zakłamanie w religii ma inny charakter. To religijne zakłamanie przynajmniej w odniesieniu do koś- cioła katolickiego jest tak naiwne, że wręcz jawne a więc ulegają mu tylko ci którzy tego chcą. Weźmy na przykład taki fakt. Papież aby zademonstrować swoją pokorę myje nogi dwunastu żebrakom. Ten akt pokory papież demonstruje raz do roku a przez cały rok tym wszystkim którzy zostaną dopuszczeni na jego audiencję podaje do pocałowania nogę. - Czy w dalszym ciągu on to robi? – zapytał Staś - Nie rozumiem dlaczego pan pyta? - Ponieważ przedwczoraj w Osserwatore Romano przeczytałem o uroczystości dopuszczenia do ucałowania rąk papieża. - Być może, że papież zmienił kończynę którą podaje na powitanie ale jakie to ma znaczenie. Nawet jeśli taka zmiana nastąpiła to przecież przez osiemnaście wieków całowało się go w nogę a nie w rękę. Ja studiując teologię – ciągnął dalej Francuz – musiałem zapoznać się dokładnie z Pismem Świętym. Niedawno oglądałem jakąś wielką uroczystość w ramach której przed Bazyliką Świętego Piotra defilowali wszyscy purpuraci watykańscy towarzysząc w swoich uroczystych szatach liturgicznych papieżowi który był niesiony w lektyce. Patrząc na tą wspaniałą procesję pomyślałem sobie, że przecież Pismo Święte informuje nas o tym, że Jezus był ubogim człowiekiem który chodził od wioski do wioski i wygłaszał swoje kazania. Pismo święte informuje, że Jezus obiecał powrót na ziemię jeszcze za życia współczesnych mu ludzi. Do chwili obecnej, a od jego śmierci minęło prawie dwa tysiące lat, swojej obietnicy nie spełnił. Patrząc na tą wspaniałą procesję pomyślałem sobie, że gdyby tak Jezus zechciał spełnić swoją obiecankę i zstąpił z niebios tu na ziemię w momencie tej procesji i gdyby wmieszał się w szeregi tych defilujących wokół papieża monsigniorów to ten szary człowiek, w swojej szarej chlamidzie zupełnie nie pasowałby do tych księży kardynałów i biskupów paradujących w strojach aż klapiących od złota i purpury. Kiedy procesja się skończyła poszedłem do domu. Idąc przez ulice Rzymu pomyślałem sobie, że to katolickie zakłamanie i ta obłuda jest zupełnie nieszkodliwa ze względu na swą jawność i oczywistość. Natomiast obłuda i zakłamanie polityków nie jest ani jawne ani oczywiste i przez ten swój kamuflaż prowadzi do wielu okropnych nieszczęść. Na przykład takich jak wojna. Po zjedzeniu obiadu i wypiciu zimnego włoskiego wina obaj Polacy pożegnali się z Francuzem i powędrowali do hotelu. Następnego dnia wyruszyli pociągiem do Paryża. Pociąg jechał powoli. W Paryżu czekali sześć godzin na połączenie do Hawru. W Londynie na dworcu Staś pożegnał Sztettera i rozstali się. Sztetter został zdemobilizowany dopiero pod koniec sierpnia. Natychmiast telefonicznie zawiadomił o tym Stasia i umówili się na spotkanie w pubie. Staś przyszedł pierwszy i czekał kilka minut na Sztettera. Po chwili Sztetter wszedł z gębą tak wesołą jakiej u tego człowieka Staś nigdy nie widział. - No na reszcie jestem wolnym człowiekiem. Możemy rozpoczynać następny etap naszego życia. Tak jak żeśmy wcześniej uzgodnili wyjeżdżamy do Stanów. Pan wspominał o tym swoim przyjacielu ze Lwowa. Czy to jest człowiek samotny? - Nie. – odpowiedział Staś – W czasie kampanii francuskiej ożenił się po raz drugi i tutaj w Anglii jest razem z żoną. - To bardzo dobrze. – powiedział Sztetter – Niech go pan szybko ściągnie bo za sześć dni mamy zapewnione luksusowe miejsca na amerykańskim statku który po rozładunku w Londynie będzie prawie pusty wracać do Stanów. Pożegnali się i Staś wrócił do siebie. Natychmiast zadzwonił do Stefana Kota. Po uzyskaniu połączenia powiedział: - Panie Stefanie wszystko jest załatwione możemy opuścić ten niegościnny kraj. Kiedy może pan przybyć z małżonką do Londynu? - Jeśli można uciec z Anglii to postaram się już jutro. - Tak bardzo śpieszyć się pan nie musi. Miejsca na statku mamy dopiero za sześć dni. W dwa dni później Staś odbierał na dworcu Paddington małżeństwo Kotów i wielki kufer. - Panie Stefanie co jest w walizkach nie pytam, ale co zawiera ten olbrzymi kufer? - Moje narzędzia pracy. Na najbliższe kilka dni Staś zakwaterował małżeństwo Kotów w małym pokoiku w tym domku w którym przemieszkał ostatnie lata. Za kilka dni zgodnie z ustaleniami dyrektora Sztettera zaokrętowali się na amerykański statek o nazwie „Stella” i otrzymali miejsca w kabinie liczącej sobie dwieście metrów kwadratowych i dwadzieścia cztery łóżka. Cała ta kajuta a raczej ładownia była do ich dyspozycji. Wczesnym rankiem spowitym w szarą londyńską mgłę amerykański statek wyszedł w morze. I tak zakończył się prawie sześcioletni pobyt Stasia w Anglii. Koniec tomu pierwszego Całość – trzy tomy – możesz kupić w serwisie „Racjonalisty” 2 1