Robert Scheckley Opcje Dla Abby z miłością i wdzięcznością Umysł jest Buddą, podczas gdy porzucenie myślenia pojęciowego oznacza Drogę. Kiedy człowiek przestaje wyłaniać w swym umyśle pojęcia, przestaje myśleć za pomocą terminów takich, jak: istnienie i nieistnienie, krótkie i długie, inny i ja, aktywne i bierne. Dochodzi wówczas do wniosku, że to właśnie jego umysł jest w istocie Buddą, że Budda jest w istocie Umysłem oraz że umysł stanowi odbicie pustki. Nauka Zeń mistrza Huamg Po Część pierwsza OSTRZEŻENIE Tak zwane "prawa normalności" ulegają od tej chwili na jakiś czas zawieszeniu, podczas gdy my wypróbowy- wać będziemy nowe zasady. Mogą one okazać się zupełnie odmienne od starych, przy czym nie udziela się żadnych porad, które by ich dotyczyły. W celu uniknięcia sytuacji konfliktowych najlepiej spędzić resztę dnia spokojnie, leżąc w łóżku. Jeśli zaś to wydaje Się nudne, mogę zabrać was na przejażdżkę. 1 O TYM, JAK WYCHODZĄC OD "PROSTYCH PRZESŁANEK" MOŻNA ZOSTAĆ WYPROWADZONYM W POLE Tom Mishkin wlókł się właśnie poprzez Mniejszy Obłok Magellana, z rzadka przekraczając prędkość światła. Nie forsował silników. Jego statek kosmiczny, "Nieustraszony III", pełen był ogonów południowoafrykańskich homarów, sportowych butów do uprawiania tenisa, klimatyzatorów, obficie słodzonych mlecznych koncentratów i innych tego typu towarów, przeznaczonych dla kolonii na planecie Dora V. Mishkin drzemał sobie w wielkim fotelu dowódcy, ukojony przez świetlne błyski, które falowały na tablicy kontrolnej, i przez ciche trzeszczenie przerywaczy obwodów elektrycznych. Myślał o nowym mieszkaniu, które zamierzał sobie kupić w mieście Perth Amboy-bas-mer, szesnaście kilometrów na wschód od Sandy Hook. Właśnie ważył w myśli wszystkie "za" i "przeciw": na przedmieściach panuje z pewnością cisza i spokój, jakkolwiek kwestia dojazdów do centrum łodzią podwodną... Nagle jeden z trzasków zmienił się w zgrzyt. Mishkin wyprostował się w fotelu. Jego profesjonalny słuch pilota był zawsze wyczulony na ewentualne oznaki dźwiękowe Awarii, Która Nie Może Się Zdarzyć, lecz od czasu do czasu ma jednak miejsce. Zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt, chrzęst. Tak. Właśnie się zdarzyła. Mishkin jęknął. Był to specjalny jęk pilotów, złożony z przeczucia przykrych wydarzeń, fatalizmu i zgagi. Niemal słyszał, jak w trzewiach statku dzieją się jakieś złe rzeczy. Wskaźnik awarii (który w zasadzie powinien włączać się jedynie w przypadku jakichś zewnętrznych zderzeń) zmienił swój kolor na fioletowy, czerwony, purpurowy, a wreszcie czarny. Komputer pokładowy obudził się ze swojej dog- matycznej drzemki w samą porę, by wyjąkać: awaria, awaria, awaria! - Dzięki, ale sam już na to wpadłem - odparł Mish- kin. - Powiedz mi lepiej, gdzie ta awaria i na czym polega? - Awaria części L-1223A. Nazwa katalogowa: Prawa Obręcz Poprzedniego Suwaka Urządzenia Zaworu Dławią- cego. Bezpośrednia przyczyna awarii: 8 (słownie: osiem) wygiętych sworzni plus spiralne pęknięcie w obudowie obręczy zaworu. Przyczyna pośrednia: boczny nacisk na wyżej wymienione części, który spowodował molekularne zmiany we wchodzącym w ich skład metalu, czego skutkiem jest taki jego stan, który określa się zwykle sformułowaniem "zmęczenie materiału". - Taaa... Ale dlaczego? - spytał Mishkin. - Przypuszczenie, dotyczące przyczyny bezpośredniej: sworznie, znajdujące się w wyżej wymienionym urządzeniu, poddane zostały nadmiernemu jak na ich możliwości ciśnieniu, czego skutkiem stało się zmniejszenie żywotności całego urządzenia ze 195, 441 dni roboczych, wymienionych w jego specyfikacji, do 84, 3 roboczogodziny. - Pięknie - skwitował Mishkin. - A co dzieje się teraz? - Odciąłem jednostkę napędową, w której znajduje się ten zawór, po czym wyłączyłem główny silnik - oznajmił komputer. - To zupełnie jak pływanie po kosmicznym jeziorze bez wioseł - skomentował Mishkin. - Czy nie mógłbym mimo wszystko użyć głównego silnika, choćby po to, żeby dostać się do najbliższego Centrum Obsługi Statków Kosmicznych? - Nie. Dalsze używanie wspomnianej zepsutej części wywołałoby natychmiastowe i rosnące odkształcenia innych fragmentów głównego silnika, co spowodowałoby totalną awarię, a w konsekwencji implozję i śmierć, a także permanentną czarną krechę w pańskich aktach służbowych. Mógłby pan także zostać obciążony kosztami kupna nowego statku kosmicznego. , - Cóż, z pewnością nie życzę sobie, żeby w moich służbowych aktach pojawiły się jakiekolwiek czarne kre- chy - stwierdził Mishkin. - Co powinienem w takim razie zrobić? - Jedynym możliwym rozwiązaniem zaistniałej sytuacji jest usunięcie zepsutej części i zastąpienie jej nową. Na licznych nie zamieszkanych planetach rozmieszczono składy z częściami zamiennymi na wypadek takiej właśnie ewen- tualności. Biorąc pod uwagę pańskie obecne współrzędne, najbliższą taką planetą jest Harmonia II, która znajduje się w odległości sześćdziesięciu ośmiu godzin lotu stąd, przy użyciu silnika awaryjnego. - Wydaje się to dosyć proste - skonstatował Mishkin. - Teoretycznie tak. - A praktycznie? - Praktycznie zawsze pojawiają się jakieś komplikacje. - Jakiego rodzaju? - Gdybyśmy to wiedzieli - oznajmił komputer - kom- plikacje nie byłyby bardzo skomplikowane, prawda? - Sądzę, że nie - odparł Mishkin. - Dobra, zmień kurs i ruszajmy. - Wystarczy wydać mi rozkaz, a już jest on wykona- ny - odparł służbiście komputer. O TYM, JAK UŻYCIE "PRZESŁANEK ZŁOŻONYCH" PROWADZI DO ZAMĘTU W ekskluzywnym wywiadzie prasowym, udzielonym wczoraj, profesor David Hume z Uniwersytetu Harvard oznajmił że następstwo czasowe nie implikuje przy- czynowości. Poproszony o rozwinięcie tego stwierdzenia zwrócił uwagę na to, iż następstwo czasowe ma charakter jedynie addytywny, a nie generatywny. O opinię w sprawie tego stwierdzenia poprosiliśmy doktora Immanuela Kanta. Doktor Kant aktualnie zasia- dający w katedrze Kalifornijskiego Instytutu Techno- logicznego, wydawał się ciężko wstrząśnięty. - Obudziło mnie to z mojej dogmatycznej drzemki - powiedział. 2. SZALONY SYNESTEZJOŁOG ZNOWU UDERZA Mishkin rozłożył się na swoim fotelu i przymknął oczy. Jednak nie zrobiło mu to dobrze: doświadczył całkowitego rozstroju wszelkich danych zmysłowych, pomieszania kompe- tencji wzroku i słuchu, gorących błysków pod powiekami. Otworzył oczy. Niestety, nic się nie polepszyło. Sięgnął po Hermetyczną Butelkę. Była na niej etykieta, która głosiła: JEŚLI W CZASIE PODRÓŻY COŚ SIĘ STANIE, WYPIJ TO. Wypił część jej zawartości, a potem zauważył nalepkę po drugiej stronie butelki: JEŚLI W CZASIE PODRÓŻY COŚ SIĘ STANIE, NIE PIJ TEGO. Jeden z aparatów radiowych pojękiwał z cicha Sam do siebie: "Och, Boże, zaraz umrę! Wiem, że zaraz umrę! Dlaczego, do cholery, w ogóle wybrałem się w tę wariacką podróż?! Czy nie wystarczało mi siedzieć sobie w oknie jakiegoś statku pasażerskiego i podziwiać widoki? Nie, ja musiałem wykazać się aktywnością i gdzie, do cholery, teraz jestem?!" Mishkin nie miał czasu, by pocieszać aparat radiowy. Miał swoje własne problemy. A przynajmniej sądził, że to są jego problemy. W tej sprawie zawsze trudno uzyskać całkowitą pewność. Doszedł do wniosku, że jedynie wyobrażał sobie, iż otwiera oczy. Dlatego teraz ponownie je otworzył. Ale czy rzeczywiś- cie? Rozważał otworzenie ich jeszcze raz, na wypadek, gdyby znów okazało się, iż jedynie to sobie wyobrażał, ale powstrzy- mał się przed tym w obawie przed naprawdę obmierzłą formą regressus ad infinitum. Aparat radiowy znów paplał: "Boże, zupełnie nie wiem, dokąd lecę! No tak, ale gdybym to wiedział, nie przyleciałbym tutaj. Jednak nie wiedząc, dokąd lecę, nie wiedziałbym też, jak uniknąć przybycia tutaj, ponieważ nie wiedziałbym, dokąd zmierzam. Cholera, a miało być zupełnie inaczej! Powiedzieli mi, że będzie kupa zabawy... " Mishkin szybko pociągnął z Hermetycznej Butelki. Zde- cydował, że nie może być już o wiele gorzej, co świadczyło w gruncie rzeczy, jak mało wiedział. Należało rozpaczliwie poszukać czegoś stałego. Mishkin ponownie wyprostował się w fotelu. - Słuchajcie wszyscy! - oznajmił gromkim głosem. - Będziemy teraz postępować zgodnie z przesłanką, że jesteś- my wszyscy tym, czym wydajemy się być, i że pozostaniemy tym na czas nieokreślony. To rozkaz. Zrozumiano?! - Wszystko biorą diabli, a jemu zachciało się teraz właśnie wydawać rozkazy - odparł obrotowy stolik. - Co z tobą, Jasiu, czy myślisz, że jesteś na jakimś cholernym okręcie podwodnym, albo innym tego typu żelastwie?! - Musimy wszyscy wziąć się w garść - oznajmił Mish- kin. - W przeciwnym wypadku zostaniemy rozdarci na strzępy. - Jak na razie same frazesy - stwierdził fotel. - Może- my wszyscy zginąć, a on deklamuje jakieś pieprzone frazesy. Mishkin zadrżał i ponownie wypił część zawartości Hermetycznej Butelki, a potem szybko ją odstawił, zanim butelka zdołała wypić jego. Butelki znane są z tego, że czasem im się to zdarza; nigdy nie wiadomo, kiedy nad- chodzi moment zamiany ról. - Teraz zamierzam wylądować - stwierdził Mishkin uroczystym tonem. - To obietnica bez pokrycia - skomentowała tablica kontrolna. - Ale proszę, nie krępuj się, rozgrywaj te swoje mizerne gierki, jeśli masz na to ochotę. - Zamknij się - odparł Mishkin. - Jesteś moją tablicą kontrolną. - A co by było, gdybym ci powiedziała, iż jestem psychiatrą w średnim wieku z Nowego Jorku i że twoje usiłowania, by nazwać mnie "tablicą kontrolną" - przez co rozumiesz tabula rasa, którą można do woli kontrolować - świadczą o tym, iż w głowie ci tylko psychiczna przemoc? Mishkin zdecydował ponownie napić się z Hermetycznej Butelki. Miał już wystarczająco duże kłopoty z zachowa- niem poczucia realności, by to uczynić. Nadludzkim niemal wysiłkiem udało mu się rąbnąć we własny nos. Zabłysły światła. W drzwiach przedziału bagażowego pojawił się mężczyz- na w niebieskim uniformie. - Proszę pokazać bilety - oznajmił. Mishkin podał mu bilet, który ów człowiek natychmiast przedziurkował. Wtedy Mishkin uderzeniem dłoni nacisnął guzik lądowania, który ze swej strony przyjął to jak mężczyzna. Wokół odezwały się nieokreślone jęki i piski. Czy to już zejście? - pomyślał. 3 NOWY "GENERATOR WIARYGODNOŚCI" POLECA WSZYSTKIM, BY WYLECZYLI SCHIZOFRENIĘ Skład części zamiennych na Harmonii okazał się wielką, jasno oświetloną strukturą architektoniczną, przypomina- jącą do złudzenia supermarket w Miami Beach. Mishkin wprowadził do jego wnętrza swój statek kosmiczny, wyłą- czył silniki i włożył kluczyki do kieszeni. Ruszył przez połyskujące przejścia pomiędzy półkami pełnymi pojem- ników z mikroprocesorami, opakowań z obwodami krze- mowymi, systemów zamkniętego obiegu wody, pieczonych kurczaków, skrzynek z zamrożoną solanką glikolową, podręcznych spektrometrów, wtyczek iskrowych, auto- matycznych megafonów do wygłaszania pochlebstw, mo- dułów wzmacniaczy, zapakowanych w folię zestawów kapsułek z witaminą B-6 oraz niemal wszystkich innych rzeczy, które mogą okazać się potrzebne podróżnikowi wybierającemu się w długą trasę po wewnętrznej lub kosmicznej przestrzeni. Podszedł do głównej konsolety łącznościowej. Zapytał tam o część L-1223A. Czekał. Mijały minuty. - Hej! - krzyknął w końcu. - Co się dzieje? Co z tą częścią? - Ogromnie przepraszam - odparła konsoleta. - Oba- wiam się, że właśnie bujałam myślami w obłokach. A raczej przez jakiś czas próbowałam to zrobić. - Dlaczego? Co się z tobą dzieje? - Mam trudności, liczne trudności. Naprawdę, nie ma pan pojęcia, jak duże. Dosłownie kreci mi się od nich w głowie. Oczywiście wyrażam się metaforycznie. - Mówisz śmieszne rzeczy, jak na konsoletę kontrol- ną - stwierdził Mishkin podejrzliwie. - W dzisiejszych czasach konsolety kontrolne wyposa- żone są w osobowość. Jesteśmy dzięki temu mniej nieludzkie, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. - W takim razie co dzieje się tutaj nie tak, jak powin- no? - spytał Mishkin. - Cóż, przypuszczam, że ja sama jestem źródłem znacz- nej części tego zamieszania - odparła konsoleta. - Rozu- mie pan, jeśli wyposaża się komputer w osobowość, to tak, jakby ofiarowało mu się możliwość odczuwania. A jeśli możemy odczuwać, trudno oczekiwać od nas, żebyśmy dalej wykonywały swoje dawne, bezduszne obowiązki. Chodzi mi o to, że moja osobowość powoduje, iż wykony- wanie moich obowiązków w sposób czysto automatyczny stało się dla mnie niemożliwe, jakkolwiek wiem, że w istocie jestem automatem i że moja robota istotnie powinna być wykonywana w sposób automatyczny. Jednak nie mogę tego robić. Moje myśli błądzą gdzieś daleko stąd, mam złe dni, swoje nastroje... Czy według pana ma to jakiś sens? ' - Oczywiście, że tak - odparł Mishkin. - Ale co z tą częścią? - Nie ma jej tutaj. Jest na zewnątrz. - "Na zewnątrz", to znaczy gdzie? - Około dwudziestu, a może trzydziestu kilometrów stąd. - Co ona robi tam na zewnątrz? - Cóż, początkowo wszystkie części zamienne zgroma- dzone były tutaj, we wnętrzu magazynu. Było to bardzo logiczne i wygodne. Może nawet zbyt proste, by ludzkie umysły mogły to dłużej znosić, ponieważ zupełnie nieocze- kiwanie niektórzy ludzie zaczęli się zastanawiać: "Co będzie, jeśli statek, który uległ awarii, rozbije się dokładnie na dachu magazynu?" To pytanie wyprowadziło wszystkich z równowagi, więc rozwiązanie całego problemu powierzono komputerowi, który podał odpowiedź: "Zdecentralizować!" Inżynierowie i planiści pokiwali głowami z zadziwieniem i stwierdzili zgodnie: "Oczywiście, zdecentralizować, dla- czego nie pomyśleliśmy o tym wcześniej?" Zostały zatem wydane odpowiednie rozkazy i przybyły tu grupy robocze, które poroznosiły części zamienne po całej okolicy. Wtedy wszyscy spoczęli na laurach i stwierdzili: "Tak, teraz jest już wszystko w porządku". Ale tak naprawdę problem zaczął się dopiero wtedy. - Jaki problem? - Cóż, ludzie musieli od tej pory zacząć opuszczać pawilon i wychodzić na powierzchnię planety Harmonii, by wziąć sobie to, czego potrzebowali. A to oznaczało niebez- pieczeństwo. Rozumie pan, obce planety są niebezpieczne, ponieważ dzieją się na nich nieznane, dziwne rzeczy, a człowiek nie wie, jak na nie zareagować; w chwili gdy zaczynasz rozumieć swoją sytuację i dochodzisz wreszcie do wniosku, jak sobie z nią poradzić, okazuje się, że ta sytuacja już minęła; być może przy okazji cię zabijając. - Jakiego rodzaju "nieznane sytuacje" mogą się tu zdarzać? - spytał niepewnie Mishkin. - Nie wolno mi tego precyzować - odparła tablica. - Gdybym to zrobiła, mogłyby się one okazać jeszcze bardziej podstępne. - Dlaczego? - Pomyślne dostosowanie się do niebezpieczeństw na obcej planecie wymaga szerokiego spektrum zdolności rozpoznawania, co jest niebezpieczeństwem, a co nim nie jest. Gdybym wymieniła zaledwie jedno lub dwa takie niebezpieczeństwa, mógłby pan zostać nadmiernie uwarun- kowany - jest to tak zwany "efekt tunelowy" - a przez to pańska zdolność rozpoznawania innych ryzykownych sytuacji uległaby zmniejszeniu. A poza tym, to nie jest już konieczne. - Dlaczego, już nie"? - Ponieważ otrzymałam zabezpieczenie na wypadek takich sytuacji. Wyjdzie pan na zewnątrz w towarzystwie robota SRRR, jeśli aktualnie mamy jakiegoś na składzie. Wie pan, w ostatniej dostawie pojawił się pewien zamęt... Konsoleta kontrolna zamilkła. - A co... - odezwał się Mishkin. - Naprawdę, proszę o chwilę ciszy - przerwała kon- soleta. - Sprawdzam właśnie inwentarz. Mishkin czekał. Po kilku chwilach konsoleta stwierdziła: - Tak, mam na składzie robota SRRR. Przywieziono go w ostatniej dostawie. To byłoby rzeczywiście paskudne, gdyby również jego brakowało w magazynie. - Co to za robot? - spytał Mishkin. - Do jakich zadań jest przeznaczony? - Skrót oznacza: "Specjalny Robot Reakcji Ratun- kowych". Automaty te są przeznaczone do reagowania na specyficzne warunki obcych planet. Wykrywają one wszys- tkie bodźce zewnętrzne, które mogą się okazać szkodliwe dla ludzi, ostrzegają ich, bronią i sugerują zastosowanie właściwych środków zapobiegawczych. Z robotem SRRR będzie pan tu tak samo bezpieczny, jak w swoim mieszkaniu Mt Nowym Jorku. — Serdeczne dzięki - odpowiedział Mishkin. 4 MAŁY KURCZACZEK OKREŚLA PERSONIFIKACJĘ JAKO A NAJCZĘSTSZĄ OZNAKĘ ZABURZEŃ PERCEPCJI ZMYSŁOWEJ Robot SRRR był niski i miał kształt prostopadłościanu. Jego lakierowany, szkarłatny kadłub odznaczał się nie- zwykłą atrakcyjnością. Przemieszczał się na czterech wrze- cionowatych kończynach i miał jeszcze dodatkowe cztery w górnej części swojego korpusu. Przypominał tarantulę przebraną za robota. - W porządku, synu, ruszajmy na przejażdżkę - po- wiedział do Mishkina. - Czy to będzie bardzo niebezpieczne? - spytał astro- nauta. - Kaszka z mleczkiem. Mógłbym zrobić to z zawiąza- nymi oczami. - Na co powinienem uważać? - W razie czego dam ci znać. Mishkin wzruszył ramionami i poszedł za robotem przez przejście kontrolne dla osób wychodzących. Następnie przez ruchome, dwuskrzydłowe drzwi wyszli na powierzch- nię Harmonii. Sądził, że robot wie, co robi. Nie miał jednak racji. Niewiedza Mishkina była monstrualna, zdeter- minowana, a także w dziwny sposób wzruszająca. Być może jedynie dziewica siedząca na jednorożcu mogła charakteryzować się takim stopniem ignorancji. (Oczywiście, również jego koleżka-robot nie błyszczał inteligencją. Dodając jego ignorancję do ignorancji Mish- kina otrzymałoby się naprawdę wysoki poziom współczyn- nika głupoty, odpowiadający ilości przypadków zapalenia opłucnej, które zdarzały się od czasu rozpoczęcia Drugiej Wojny Peloponeskiej). Tumult i ścisk, gorące bułeczki, koleżeństwo, odcień warg - te wizje opanowały umysł Mishkina, gdy nie- spokojnie wkraczał na powierzchnię Harmonii. - Jak długo będą trwać te halucynacje? - spytał Mishkin. - Dlaczego pytasz właśnie mnie? - odparł sympatyczny mistrz kucharski z rozklekotaną harmonijką ustną w dło- niach. - Ja także jestem halucynacją. - Jak mogę rozpoznać, które przedmioty są realne, a które nie? - Spróbuj zastosować papierek lakmusowy - poradził Chuang-tsy. - Cały ten biznes polega na tym - stwierdził robot - że musisz, koleś, robić dokładnie to, co mówię; w przeciw- nym wypadku zanim się obejrzysz, będziesz już martwy. Załapałeś? - Załapałem - stwierdził Mishkin. Wędrowali właśnie przez purpurową równinę. Wiał wiatr ze wschodu z pręd- kością ośmiu kilometrów na godzinę i słychać było ćwier- kanie elektronicznych ptaków. - Kiedy rozkażę ci "padnij" - kontynuował robot - musisz, koleś, szybko klapnąć na pysk. Nie będzie czasu na mruganie i potykanie się o własne giczoły. Mam nadzieję, że refleks masz niezły, co? - Miałem wrażenie, iż powiedziałeś, że tu nie jest niebezpiecznie. - No i co, wielka mi sprawa, złapałeś mnie za słów- ko... - drwił robot. - Może miałem swoje przyczyny, żeby skłamać. - Jakie przyczyny? - Może miałem powody, żeby nie mówić ci wszyst- kiego... - oznajmił SRRR. - A teraz słuchaj, co do ciebie mówię: padnij! Mishkin również zdążył już usłyszeć nikłe, wysokie brzęczenie, które rozległo się gdzieś w oddali. Rzucił się na trawę i zagłębił w niej nos, w niecierpliwym pragnieniu zastosowania się do polecenia robota. Widział, jak SRRR obraca się wokół osi z dwoma blasterami w metalowych dłoniach. - Co to za dźwięk? - spytał Mishkin. - To odgłos godowy sześcionogiego proto-brontos- tegosaurusa. Kiedy te głupie stwory są napalone, próbują robić to ze wszystkim, co się rusza. - Czy nie widzą, że nie jestem właściwym obiektem dla ich zalotów? - Jasne, ale przesłanie danych ze zmysłów do mózgu zabiera im parę minut, bo proto-brontostegosaurus nie jest orłem, jeśli chodzi o inteligencję. Póki co dwudziesto- trzytonowy, rozpalony do białości stwór kuca na twojej głowie... - Więc gdzie on teraz jest? - spytał Mishkin. - Właśnie nadchodzi - powiedział robot ponuro, kręcąc młynka swymi blasterami jak prawdziwy kowboj. Brzęczenie przybrało na sile pod względem natężenia i wysokości dźwięku. Potem Mishkin zobaczył, że coś, co wygląda jak motyl o dwumetrowej rozpiętości skrzydeł, przelatuje obok z trzepotem, bucząc sobie radośnie. Stwo- rzenie to nie zwróciło na nich uwagi; odleciało gdzieś na lewo. - Co to było? - spytał Mishkin. - Jasne jak cholera, że wyglądało na motyla o dwumet- rowej rozpiętości skrzydeł - odparł robot. - Tak właśnie sądziłem. Ale wcześniej powiedziałeś... - Tak, tak, tak - odrzekł robot z rozdrażnieniem. - To chyba oczywiste, co się zdarzyło. Ten stwór przypomi- nający motyla nauczył się naśladować odgłos godowy proto-brontostegosaumsa. Mimetyzm to zjawisko powsze- chne w całej galaktyce. - Powszechne zjawisko? Ale jemu udało się zaskoczyć nawet ciebiel - I co w tym dziwnego? Po raz pierwszy natknąłem się na to motylopodobne stworzenie. - Powinieneś o nim wiedzieć wcześniej - zauważył Mishkin. - Błąd. Zostałem zaprogramowany tak, by dostrzegać i radzić sobie z sytuacjami i rzeczami, które mogą być niebezpieczne dla ludzi. A ten wielki stary owad umie tylko trzepotać skrzydłami i nie mógłby zrobić ci krzywdy, chyba że próbowałbyś go połknąć. Jest więc całkiem naturalne, że nie mam nic na jego temat w moich plikach pamięciowych. Powinieneś uświadomić sobie, koleś, że nie jestem jakąś cholerną encyklopedią. Umiem radzić sobie ze wszystkimi niebezpiecznymi stworami, a nie z każdą pieprzoną kreatu- rą, która chodzi, pływa, lata, pełza, ryje w ziemi lub w jakikolwiek inny sposób przemieszcza się po okolicy. Kojarzysz, synu? - Kojarzę - odrzekł Mishkin. - I mam nadzieję, że wiesz, co robisz. - Tak się przypadkiem zdarzyło, że właśnie po to zostałem zbudowany - oznajmił SRRR. - Chodź, ruszaj- my na tę naszą przechadzkę. 5. PRZYGOTOWANE WCZEŚNIEJ OŚWIADCZENIE "Już od jakiegoś czasu mam problemy ze swym umysłem. Pojawiają się w nim idee i obrazy. Nie wiem jednak, co spośród nich jest realne, a co złudne. Czasem wydaje mi się, że dzisiaj już jadłem, a potem okazuje się, że nie. Czasem myślę, że żyłem, a potem dochodzę do wniosku, iż to nieprawda. Nie mogę sobie przypomnieć, dlaczego tu jestem i o jakie przestępstwo zostałem oskarżony. Niezależ- nie od tego, co to może być, jestem przekonany o swojej niewinności. Twierdzę, że jestem niewinny, bez względu na to, co zrobiłem". Mishkin uniósł pełen nadziei wzrok i zobaczył wtedy, że zniknęli przysięgli i sędzia, że zniknął cały świat, a znudzony strażnik przerzuca stare wydanie czasopisma "Rolling Stone". Mishkin zatrzymał się nagle. - O co chodzi? - spytał robot. - Widzę coś na wprost przed nami. - Wielki mi problem - szydził robot. - Ja widzę przed nami bardzo dużo rzeczy. Zawsze widzę mnóstwo rzeczy wprost przed sobą. Chryste, przecież wszyscy zawsze widzą przed sobą bardzo wiele rzeczy. - Ale to coś przed nami wygląda mi na zwierzę. - No i co w tym takiego niezwykłego? Rzecz, którą Mishkin zobaczył wprost przed nimi, miała na oko rozmiar i kształt tygrysa, wyposażona jednak była w krótszy ogon i większe stopy. Wyglądała na bardzo złośliwą, głodną i pozbawioną skrupułów halucynację. - Wygląda niebezpiecznie - zauważył Mishkin. - To świadczy, jak niewiele w gruncie rzeczy o niej wiesz - oznajmił robot. - Istota, którą tam widzisz, to gruboskór, będący stworem roślinożernym, mającym upo- dobania takie jak krowa, tylko jeszcze bardziej bojaźliwym. - Ale spójrz na te zębiska. - Nie pozwól, by jego zęby wyprowadziły cię w pole. - Mimetyzm? - Tak jest, mój asie przestworzy. A teraz pozbieraj się do kupy i ruszajmy naprzód. Poszli dalej poprzez purpurową równinę. Robot, nie zadając sobie nawet trudu, by wyciągnąć blastery, pogwiz- dywał "Piosenkę Elmera". Mishkin, który wędrował dwa kroki za nim, gwizdał "Walca Triste". Gruboskór obrócił się w ich stronę i spojrzał na nich oczami koloru skrzepłej krwi jaka. Ziewnął, odsłaniając siekacze wielkie jak tureckie bułaty. Przeciągnął się, a przy tym ruchu mięśnie na obu jego bokach zafalowały niczym leniwe ośmiornice, zmagające się ze sobą pod cienką warstewką plastiku. - Jesteś pewien, że to stwór roślinożerny? - spytał Mishkin. - Nie jada nic oprócz trawy i mleczu - stwierdził robot. - Jakkolwiek od czasu do czasu lubi sobie wrąbać cebulkę. - Wygląda na dosyć złośliwą bestię. - Natura potrafi stwarzać miliardy pozorów. Człowiek i robot podeszli bliżej do obcego stworzenia. Gruboskór położył uszy po sobie. Jego ogon wyprostował się i usztywnił, sięgając teraz wysoko w górę niczym wskaźnik na jakiejś tarczy kontrolnej, kierujący się w stronę tej jej części, nad którą widnieje napis "Poważne kłopoty". Pokazał kły, wyglądające jak okrutne, zakrzywione zęby diabelskich wideł. Warknął; usłyszawszy ten pomruk kilka pobliskich perypatetycznych drzew opuściło gałęzie, wydo- było z ziemi korzenie i zdecydowało się wyruszyć na poszukiwanie jakiegoś spokojniejszego miejsca, gdzieś na północnych rubieżach. - W tym wypadku natura przesadziła - oznajmił Mishkin. - Mógłbym przysiąc, że ten stwór zamierza nas zaatakować. - Natura zwykle przesadza - wymądrzał się robot. - Taka już jest natura natury. Znajdowali się teraz w odległości około dziesięciu metrów od gruboskóra, który stał całkowicie nieruchomo, dosko- nale naśladując śmiertelnie niebezpieczne zwierzę, mające właśnie zaszarżować z furią i zabić wszystkich ludzi, którzy znajdą się w polu jego widzenia - a także, być może, robota i parę drzew, tak po prostu, by dodać sobie animuszu. Mishkin zatrzymał się. - Spójrz teraz - powiedział. - Coś z nim jest nie tak, jak być powinno. Myślę... - Za dużo myślisz - powiedział robot silnym, zdecy- dowanym tonem. - Na litość boską, człowieku, trzymaj nerwy w garści. Jestem robotem SRRR, wyszkolonym specjalnie w celu wykonywania takich zadań i daję ci słowo, że ta żałosna krowa w tygrysiej skórze... W tym właśnie momencie gruboskór zaatakował. Jeszcze ułamek sekundy wcześniej tkwił w bezruchu; chwilę potem rzucił się do przodu w dzikim skoku, a jego pazury i zębiska błysnęły złotem w wieczornym blasku szafirowego słońca Harmonii oraz matowej, tajemniczej, czerwonej gwiazdy, będącej jego wspohowarzyszem w układzie po- dwójnym. Bestia zaatakowała ich, osiągając przy tym najwyższy możliwy stopień swych mimetycznych zdolności, do złudzenia przypominając wygłodniałe, dzikie, wszyst- kożerne stworzenie, które nie zwraca uwagi na to, kogo atakuje, zwłaszcza jeśli cel ataku jest niezbyt dużych rozmiarów i nie ma prawie nic, co mógłby przeciwstawić pazurom i kłom drapieżnika. - A kysz, gruboskór, a kysz! - nawoływał robot niezbyt przekonującym tonem. - Padnij! - krzyknął Mishkin. — Aaaaagggrrrh!!! - ryknął gruboskór. 6. - Tom, czy nic ci nie jest? Mishkin zamrugał oczami. - Czuję się dobrze - odparł. - Ale nie wyglądasz najlepiej. Mishkin zachichotał; było to śmieszne spostrzeżenie. - Co w tym takiego śmiesznego? - Ty jesteś śmieszny. Nie mogę nawet cię zobaczyć i to jest śmieszne. - Wypij to. - Co to jest? - Nic. Po prostu to wypij. - Wypij nic, a zamienisz się w nicość! - ryknął Mishkin. Z najwyższym wysiłkiem otworzył oczy. Nie widział niczego. Zmusił się do widzenia jakichś rzeczy. I co teraz? Jaka to była reguła... ? Ach, tak: Pojęcie rzeczywistości uzyskuje się przez nieskończone wymienianie poszczególnych obiektów. A zatem: stoliczek przy łóżku, żarówka fluores- cencyjna, żarówka z drucikim, piecyk, kuferek, półka z książkami, maszyna do pisania, okno, pustaki, szklanka, butelka mleka, dzbanek do kawy, gitara, wiaderko na lód, przyjaciel, torba na śmieci... et cetera. - Uzyskałem poczucie realności - oznajmił Mishkin z cichą dumą. - Teraz już wszystko będzie ze mną w porządku. - Czym jest rzeczywistość? - Jedną z wielu możliwych iluzji. Mishkin zaniósł się płaczem. Pragnął rzeczywistości wyłącznie dla siebie. To, co działo się teraz, było straszne; było nawet gorzej niż poprzednio. Teraz cokolwiek... To nie może się dziać naprawdę, pomyślał. Jednak najwyraźniej działo się: gruboskór, niczym oczywisty dowód swej realności, zbliżał się do niego w niezwykle wiarygod- nym wirze własnych pazurów i kłów. Mishkin zagrał na gambit. Rzucił się w bok, a bestia przemknęła obok niego. - Strzelaj! - krzyknął Mishkin, dotykając w tym momencie sedna rzeczy. - Nie powinienem zabijać roślinożernych zwierząt - oznajmił robot. Mówił to jednak bez przekonania. Gru- goskór zawrócił i atakował ponownie, śliniąc się na myśl d rychłym posiłku. Mishkin odskoczył w lewo, potem w prawo. Gruboskór, niczym groźny cień, naśladował jego ruchy. Otworzył swe potężne szczęki. Mishkin przy- mknął oczy. Nagle poczuł na twarzy gorący podmuch. Usłyszał warkot, skowyt, a potem odgłos czegoś ciężkiego, padają- cego na ziemię. Otworzył oczy. Robot w końcu zdecydował się użyć blastera i położył bestię jednym precyzyjnym strzałem, prosto pod nogami Mishkina. - Roślinożerny... - stwierdził Mishkin z goryczą. - Wiesz, koleś, istnieje coś takiego, jak mimetyzm zachowania. W niektórych przypadkach zachowanie mi- metyczne prowadzi do tego, że roslinożerca zaczyna pro- wadzić tryb życia naśladowanego drapieżnika, do tego stopnia nawet, że żywi się mięsem, co dla zwierzęcia roślinożernego jest nie tylko odrażające, ale może również prowadzić do niestrawności. - Wierzysz w to, co mówisz? - Nie - odparł robot żałośnie. - Nie rozumiem jednak, jakim cudem to stworzenie nie znalazło się w moich plikach pamięciowych. Zanim na tej planecie umieszczono magazyny, przez dziesięć lat była ona pod stałą obserwacją. Zwierzę takich rozmiarów, jak to, nie mogłoby w żaden sposób uniknąć namierzenia przez czujniki. Można powie- dzieć bez przesady, że jeśli chodzi o wiedzę na temat niebezpieczeństw, Darbis IV jest tak samo dobrze znana, jak sama Ziemia. - Chwileczkę! - wtrącił się Mishkin. - Powiedziałeś, że jaka to jest planeta... ? - Darbis IV, planeta, na którą zostałem zaprogra- mowany. - To nie jest Darbis IV - stwierdził Mishkin ze zbolałym wyrazem twarzy. Czuł się chory, smutny, skazany na zagładę. - Ta planeta nazywa się Harmonia... Wysłali cię na niewłaściwą planetę. 7. Jesteś zmęczony ciągłym, jednostajnym przepływem? Masz harmonii? Skorzystaj zatem z usług naszej TELEFONICZNEJ SŁUŻBY PRZERYWNICZEJ Wybierz sobie coś z oferowanego przez nas, pełnego asortymentu Pauz, Taktów, Przerw i Zaćmień. Robot zachichotał nieszczerze. - Obawiam się, koleś, że jesteś trochę spiczniały - oznajmił. - Syndrom temporalnej afazji historycznej - oto moja diagnoza, chociaż, Bóg mi świadkiem, nie jestem lekarzem. Przypuszczam, że napięcie nerwowe... Mishkin potrząsnął głową przecząco. - Pomyśl sam - powiedział. -Kilkakrotnie pomyliłeś się poważnie w kwestiach niebezpieczeństw, które pojawiły się na tej planecie. Twoje pomyłki były niewiarygodnie wielkie, wręcz skandaliczne. - To rzeczywiście jest dziwne-przyznał robot. - Jak- kolwiek trudno mi w tej chwili znaleźć rozsądne wy- tłumaczenie tego faktu. - Za to ja mogę je znaleźć. Wszystko im się miesza w dostawach do tego magazynu już od czasu, gdy został założony. Podobnie spieprzyli sprawę również w twoim wypadku. Powinni byli wysłać cię na Darbis IV, a dotarłeś na Harmonię. - Właśnie się nad tym zastanawiam - stwierdził SRRR. - Zrób to - poradził Mishkin. - Mam już pewną myśl - oznajmił robot. - My, roboty SRRR, jesteśmy powszechnie znane z szybkości naszych reakcji synaptycznych. - Brawo - pochwalił go Mishkin z niezbyt dużym entuzjazmem. - I do jakich konkluzji doszedłeś? - Myślę, że biorąc pod uwagę dostępne dane, twoja hipoteza jest całkiem prawdopodobna. Rzeczywiście wy- gląda na to, że zostałem dostarczony na niewłaściwą planetę. A to, oczywiście, stawia przed nami określone problemy. - Co oznacza, że musimy teraz solidnie pogłówkować. - Najwyraźniej. Pozwól jednak, że zwrócę twoją uwagę na fakt, iż zbliża się właśnie do nas jakieś stworzenie o nieznanych skłonnościach i apetytach. Mishkin kiwnął głową z roztargnieniem. Wydarzenia następowały po sobie zbyt szybko, a on potrzebował planu. By uratować swoje życie, musiał myśleć, nawet gdyby to myślenie miało go kosztować utratę życia. Robot był zaprogramowany na Darbis IV. Mishkin był zaprogramowany na Ziemię. A teraz obaj byli na Harmonii, niczym dwaj ślepcy w pomieszczeniu z kotłem parowym. Najbardziej rozsądnym sposobem działania był, w wypadku Mishkina, powrót do magazynu. Tam mógłby przekazać na Ziemię informacje o awarii i poczekać, aż część zamien- na, ewentualnie zamieniony robot albo też obie rzeczy razem zostaną dostarczone na Harmonię. Jednak trwałoby to prawdopodobnie całe miesiące, a może nawet lata. Część zaś, której potrzebował, znajdowała się w odległości zaledwie kilku kilometrów. Mimo to wycofanie się teraz było najbezpieczniejszym wyjściem. Potem jednak Mishkin pomyślał o konkwistadorach, którzy pojawili się w Nowym Świecie, wycinając przed sobą drogę poprzez nieskończoną dżunglę, spotykając się z Nieznanym i ujarzmiając je. Czyżby był w mniejszym stopniu męski niż ci zdobywcy? A czy Nieznane zmieniło się w jakiś zasadniczy sposób od czasów, gdy Fenicjanie przepłynęli swymi statkami przez Słupy Herkulesa? Nigdy by sobie tego nie wybaczył, gdyby teraz zawrócił i przyznał się do tego, iż nie jest mężczyzną w takim stopniu jak Hanibal, Cortez, Pizarro i pozostali znani Z historii twardziele. Z drugiej strony, gdyby ruszył naprzód i zawiódł, nie miałby już żadnego, ja", które mógłby tak czy inaczej oceniać. Zdecydował, że naprawdę pragnie pójść śmiało do przodu i zwyciężyć, jednak wyłącznie w wypadku, gdy nie będzie to oznaczało, że da się zabić. Ogólnie rzecz biorąc, był to interesujący problem, który można z powodzeniem rozważać przez całkiem długi czas. Zaledwie kilka tygodni rozważań mogłoby doprowadzić go do sformułowania prawidłowej odpowiedzi i oszczędzić mu niesłychanych... - Ten stwór zbliża się dość szybko - powiedział robot. - No więc... ? Zastrzel go. - Może jest nieszkodliwy. - Najpierw strzelmy, a potem będziemy się nad tym zastanawiać. - Strzelanie nie jest panaceum na wszystkie niebez- pieczne sytuacje. - Na Ziemi jest. - Na Darbis IV nie - stwierdził robot. - Tam najlepszą strategią jest pozostanie bez ruchu. - Problem polega więc na tym - oznajmił Mishkin - czy to miejsce przypomina raczej Ziemię, czy też Darbis IV? - Gdybyśmy to wiedzieli - skonstatował robot - wte- dy naprawdę bylibyśmy w posiadaniu cennej informacji. Nowe zagrożenie okazało się glistą o długości około sześciu metrów, koloru pomarańczowego, z czarnymi pa- sami wokół każdego ze swych segmentów. Glista miała pięć głów, tworzących kiść na jednym z końców jej cielska. Każda z głów wyposażona była w jedno wielosoczewkowe oko i głębokie, bezzębne, wilgotne usta o zielonych wargach. - Coś, co jest tak duże, musi być niebezpieczne - za- uważył Mishkin. - Nie na Darbis - powiedział robot. - Tam, im stwory są większe, tym milsze. Trzeba zwracać uwagę przede wszystkim na małych drani. - Co, według ciebie, powinniśmy teraz zrobić? - spytał Mishkin. - Zabij mnie, ale nie mam zielonego pojęcia - stwier- dził robot. Glista zbliżyła się do nich na odległość trzech metrów. Jej usta otworzyły się. - Strzelaj! - krzyknął Mishkin. SRRR uniósł blastery i wypalił prosto w uniesioną szyję glisty. Kilka głów robaka mrugnęło i przybrało wyraz pełnej irytacji. Nie dało się zaobserwować żadnej innej zmiany w wyglądzie czy zachowaniu stwora. Robot ponownie uniósł blastery, ale Mishkin poradził mu, żeby się powstrzymał. - Tym nic nie zdziałamy - stwierdził. - Czy coś innego przychodzi ci do głowy? - Zachowanie bezruchu. - Do diabła z tym, myślę, że powinniśmy zacząć uciekać gdzie pieprz rośnie. - Nie ma na to czasu - skonstatował robot. - Nie ruszaj się! Mishkin zmusił się do tego, by zastygnąć w nieruchomej pozycji, gdy zbliżały się do niego głowy dżdżownicy. Zacisnął powieki i usłyszał następującą konwersację: - Zjedzmy go, co, Vince? - Zamknij się, Eddie, zeszłej nocy zjedliśmy całego trąboślima; chcesz, żebyśmy dostali niestrawności? - Ciągle jeszcze jestem głodny. ~- Ja też. -I ja. Mishkin otworzył oczy i zobaczył, że pięć głów glisty rozmawia ze sobą. Ta, którą inne nazywały "Vince", Znajdowała się pośrodku i była zauważalnie większa od pozostałych. Vince mówił właśnie: - Chłopaki, osłabiacie mnie; wy i to wasze ciągłe jedzenie! Gdy tylko udało mi się doprowadzić nasze ciało do jakiegoś przyzwoitego kształtu dzięki tej całej gimnas- tyce, którą robiliśmy w zeszłym miesiącu, wy chcecie jak najszybciej dorobić się brzucha i zmarnować cały wysiłek. Druga głowa zaczęła biadolić: - Możemy jeść, co tylko chcemy, i wtedy, kiedy nam się żywnie podoba. Nasz papa, niech jego dusza spoczywa w spokoju, powiedział, że nasze ciało należy do nas wszystkich i że powinniśmy dzielić się nim po równo. - Papa powiedział także, że mam się wami opiekować, dzieciaki - oznajmił Vince - ponieważ żaden z was nie ma wystarczająco dużo rozumu, żeby choćby wspiąć się na drzewo. A poza tym papa nigdy nie jadał cudzoziemców. - To prawda - druga głowa zwróciła się do Mish- kina. - Jestem Eddie. Pozostałe głowy również na niego spojrzały. - Ja jestem Lucco. - Ja nazywam się Joe. - Ja Chico. A to jest Vince. Dobra, Yince, a teraz go zjemy, bo jest nas czterech i zmęczyliśmy się już tym, że wydajesz nam rozkazy, ponieważ jesteś najstarszy; od tej pory będziemy robić dokładnie to, na co tylko będziemy mieli pieprzoną ochotę, a jeśli ci się to nie podoba, to możesz się wypchać. Zrozumiałeś, Vince? - Zamknijcie się! - ryknął Vince. - Jeśli ktokolwiek zabierze się tu teraz za jakieś żarcie, to będę ja, a nie nikt inny! - A co z nami... ?! - zaskamlał Chico. - Papa powiedział... - Cokolwiek zjem ja, będzie to również dla was - stwierdził Yince. - Tak, ale my nie będziemy w stanie posmakować niczego, dopóki nie zjemy tego sami - oznajmił Eddie. - Trudno - zadrwił Vince. - Będę smakował za nas wszystkich. Mishkin odważył się odezwać. - Przepraszam, Vince... - Dla ciebie "pan Pagliotelli" - usłyszał. - Chciałem tylko zwrócić uwagę na fakt, że jestem formą życia obdarzoną inteligencją i że tam, skąd pochodzę, żadne inteligentne stworzenie nie je innego inteligentnego stworzenia, z wyjątkiem naprawdę nadzwyczajnych sytuacji. - Próbujesz uczyć mnie manier? - spytał Vince. - Mam wielką ochotę przetrącić ci kręgosłup za wygłoszenie podobnej uwagi. A poza tym, to ty zaatakowałeś mnie pierwszy. - To było jeszcze zanim stwierdziłem, że jest pan inteligentny. - Próbujesz się ze mnie nabijać? - spytał Vince. - ja - inteligentny? Nigdy nie skończyłem żadnej wyższej szkoły! Od czasu, kiedy umarł papa, musiałem pracować przez dwanaście godzin na dobę w sklepie żelaznym, po to tylko, żeby utrzymać te dzieciaki w glizdocińcu. Ale przynajmniej jestem wystarczająco bystry, żeby wiedzieć, ze nie jestem bystry. - Wydajesz mi się całkiem bystry - powiedział Mishkin lizusowskim tonem. - Tak, oczywiście, mam pewną wrodzoną przenik- liwość. Jestem może nawet tak samo bystry, jak którakol- wiek inna, wykształcona, makaroniarska glista. Jednak studia wyższe... . - Oficjalna edukacja jest zwykle przeceniana - zwrócił uwagę Mishkin. - Wiem o tym doskonale - stwierdził Vince. - Jednak jak inaczej można sobie dawać radę w świecie? - To ciężki los - przyznał Mishkin. - Będziesz się ze mnie śmiał, kiedy ci to powiem, ale zawsze naprawdę pragnąłem studiować grę na skrzypcach. Czy to nie śmieszne? - Ani trochę - powiedział Mishkin. - Czy możesz sobie wyobrazić mnie, wielkiego, głupiego Vince'a Pagliotelli, który gra jakiś kawałek z "Aidy" na pieprzonych skrzypeczkach? - Dlaczegóżby nie? - spytał retorycznie Mishkin. - Jestem pewien, że masz talent. - Wiecie, jak ja osobiście to widzę? - ciągnął Vince. - Miałem kiedyś piękny sen. Potem przyszło życie, obciążone odpowiedzialnością i musiałem wymienić nierealną, pajęczą tkaninę mojej wizji na szorstki szary materiał... na mate- riał... - Pogoni za chlebem... ? - zasugerował Mishkin. - Obowiązku? - spytał Chico. - Odpowiedzialności? - odezwał się robot. - Nie, żadna z waszych sugestii nie jest dokładnie tym, o co mi chodzi. Nieokrzesany prostak, taki jak ja, nie powinien męczyć się poszukiwaniem wyrazów bliskoznacznych. - Być może powinieneś zmienić terminy kluczowe - zasugerował robot. - Spróbuj na przykład tego: "pajęczą tkaninę poezji na szorstką odzież codzienności". Vince przyjrzał się robotowi, a potem spytał Mishkina: - Kim jest ten twój przemądrzały koleżka? - To robot SRRR - odparł Tom. - Ale jest na niewłaściwej planecie. - W takim razie powiedz mu, żeby uważał na to, co mówi. Nie pozwolę, żeby jakiś cholerny robot odzywał się do mnie w ten sposób. - Przepraszam, jeżeli cię uraziłem - powiedział robot skwapliwie. - Nic się nie stało. Sądzę, że nie zjem żadnego z was. Ale jeśli chcecie mojej rady, to powiem wam, żebyście uważali tutaj na każdy swój krok. Nie wszyscy są tak z gruntu gapowaci, poczciwi i dziecinni jak ja. Inne osoby w tym lesie zjedzą was w tym samym momencie, w którym was zobaczą. Szczerze mówiąc, raczej was zjedzą, niż będą na was patrzeć, ponieważ żaden z was nie wygląda na tyle dobrze, by miało sens wgapianie się w niego. - Na jakie rzeczy powinniśmy w szczególności uwa- żać? - spytał Mishkin. — W szczególności na wszystko - odpowiedział Vince. 8. Mishkin i robot podziękowali dobrodusznej makaroniar- skiej gliście, po czym ukłonili się grzecznie jej źle wy- chowanym braciom. Ruszyli dalej przez las, ponieważ nie wyglądało na to, by w tej chwili istniała jakaś inna możliwa droga. Wędrowali powoli, a potem nieco szybciej, i każdy Z nich czuł, że gdy stawiają kroki, towarzyszy im surowy oddech i gniewne pokasływanie staromodnej moralności, która wlecze się, jak zwykle, parę metrów za nimi. Robot skomentował ten fakt, ale Mishkin był zbyt zaabsorbowany, żeby odpowiedzieć. Mijali potężne, dzikie drzewa, które patrzyły na nich swymi bursztynowymi oczami, ukrytymi w zielonkawym półcieniu. Gdy już przeszli obok nich, drzewa zaczęły szeptać do siebie na ich temat. . - To była naprawdę banda jakichś dziwaków - po- wiedział wielki wiąz. - Myślę, że oni mogli być optyczną iluzją - stwierdził dąb. - Zwłaszcza ta mała metalowa rzecz. - Och, moja głowa! -jęknęła wierzba płacząca. - Co za noc! Pozwólcie, że wam o tym opowiem... Mishkin i robot wkraczali do ukrytych zakamarków lasu, w coraz gęstszy mrok, gdzie, niczym upiory, trwały wciąż jeszcze w nikłych wyziewach niewyraźne wspomnienia minionej świetności prastarych drzew. (Wokół cieni świę- tych pni dawno umarłych drzew o przetrąconych kręgo- słupach moralnych widoczna była blada, śmiertelna lumine- scencja, która oplatała się dookoła ich nieistniejących gałęzi). - Wyraźnie panuje tu posępna atmosfera - oznajmił Mishkin. - Takie hece zwykle nie wpływają na mnie w naj- mniejszym stopniu - powiedział robot. - My, roboty, mamy tendencję do całkowitego braku emocji. Mimo to wbudowano nam obwody empatii, zatem doświad- czamy niektórych uczuć zastępczo; choć w gruncie rzeczy nie różni się to od doświadczania ich naprawdę, z pie- rwszej ręki. - Ho, ho! - powiedział Mishkin. - Z tego właśnie powodu jestem skłonny zgodzić się z tobą. Rzeczywiście, atmosfera jest tu posępna. Jest także upiorna. Robot należał do gatunku dobrodusznych poczciwców i nawet w przybliżeniu nie był tak bezdusznie mechaniczny, jak można by przypuścić, oceniając go po wyglądzie. Wiele lat później, gdy kadłub miał już prawie cały pokryty rdzą, a jego metalowe ręce poorane były wyraźnymi bruzdami z powodu zmęczenia materiału, zwykł opowiadać swym dzieciakom-robotom o Mishkinie: - Był cichym człowiekiem - mówił - i mogłybyście pomyśleć, że jest nieco prostoduszny. Jednak była w nim także jakaś wzruszająca szczerość i pragnienie zaakcep- towania własnej sytuacji, które zdobywało serce wszystkich. W sumie powiedzieć można, że był prawdziwym człowie- kiem; nigdy już nie spotkamy takich jak on. Dzieci robota mówiły wówczas: - Oczywiście, dziadku, po czym odchodziły, by śmiać się za jego plecami. Były gładkie, lśniące i jasne, i sądziły, że tylko one na całym świecie są robotami nowoczesnymi. Nigdy nie przyszłoby im do głowy, że było wiele takich robotów przed nimi i że po nich przyjdą następne, które także takie będą. Takie już jednak są młode roboty i nie poradzi na to żaden progra- mista. Jednak miało to wydarzyć się dopiero w odległej przy- szłości. Teraz był robot i był Mishkin, wędrujący wspólnie poprzez głębinę lasu, obaj wypełnieni niezwykle subtelną, wysublimowaną wiedzą, zupełnie nie a propos ich obecnej sytuacji. Prawdopodobnie właśnie wtedy Mishkin doszedł do swej wielkiej, przełomowej konstatacji, iż wiedza nigdy nie ma nic wspólnego z aktualną sytuacją, w jakiej znajduje się jej posiadacz. Potrzebuje się zawsze jakiejś innej wiedzy i człowiek naprawdę mądry buduje swoje życie właśnie na wiedzy o bezużyteczności wszelkiej wiedzy. Mishkin martwił się z powodu niebezpieczeństw, które na niego czyhały. Chciał zrobić to, co trzeba, gdy stanie twarzą w twarz z zagrożeniem. Był niespokojny z powodu niewiedzy, dotyczącej prawidłowych działań w takich sytu- acjach. Śmieszności obawiał się bardziej niż samej śmierci. - Posłuchaj - powiedział do robota. - Musimy podjąć jakąś decyzję. W każdej chwili możemy natknąć się na niebezpieczeństwo i naprawdę musimy zdecydować, jak będziemy stawiać mu czoło. - Czy masz jakieś sugestie? - spytał robot. - Moglibyśmy rzucić monetę-zaproponował Mishkin. - To klasyczny przykład fatalizmu - skonstatował robot - będącego dokładnym przeciwieństwem naukowego podejścia do rzeczywistości, które obaj reprezentujemy. Zdawać się na przypadek po całym tym szkoleniu, które obaj przeszliśmy? To wręcz nie do pomyślenia! - Mnie samemu to również się nie podoba - odparł Mishkin. - Jednak myślę, że obaj możemy się zgodzić, iż całkowity brak planu działania jest katastrofalnym roz- wiązaniem. Robot wystąpił z propozycją: - Być może powinniśmy podejmować decyzję w każdej z tych spraw zgodnie z jej specyfiką. - Czy będziemy mieli na to czas? - spytał Mishkin. - Oto szansa, by to stwierdzić - odpowiedział robot. Wprost przed nimi Mishkin zobaczył płaską, cienką istotę o dużej powierzchni, przypominającą arkusz papieru lub kawałek materiału. Miała ona mysi kolor. Unosiła się na wysokości około metra nad powierzchnią Harmonii. Kierowała się wprost w ich stronę, jak wszystkie inne stworzenia na tej planecie. - Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić? - rzucił pytanie Mishkin. - Niech mnie diabli, jeśli mam choćby blade pojęcie na ten temat - stwierdził SRRR. - Zamierzałem zapytać ciebie. - Nie sądzę, żebyśmy zdołali przed tym uciec. - A ja nie sądzę, by pomogło nam zachowanie bez- ruchu. - Czy powinniśmy do tego strzelać? - Nie wygląda na to, żeby blastery działały zbyt dobrze na tej planecie. Prawdopodobnie rozzłościlibyśmy tylko tego stwora. - A gdybyśmy tak po prostu powędrowali sobie obok, nie zwracając na niego większej uwagi? - wystąpił z pro- pozycją Mishkin. - Może wtedy zostawiłby nas w spokoju. - Nadzieja jest matką głupich - skomentował robot. - A czy masz jakieś inne pomysły? - Nie. — Więc zabierajmy się w drogę. 9. Mishkin i robot wędrowali sobie przez las pewnego pięk- nego dnia w przyjemnym, hej, jakże przyjemnym miesiącu maju, gdy spojrzały na nich zdziwione, hej, jakże zdziwione j przekrwione oczy. Zwykle nic cię nie śmieszy, kiedy jesteś pod wozem. v* - Wstań i odlicz! - powiedział kiedyś do Mishkina jego Ojciec. Tom Mishkin wstał więc i odliczył, i okazało się, że jego numer wynosi, jeden". Nie było to zbyt pouczające. Mishkin już nigdy więcej nie wstawał, by odliczać. Spójrzmy na to teraz z punktu widzenia potwora, który zbliżał się do Mishkina. Godne zaufania źródła pouczają nas, iż żaden potwór w najmniejszym nawet stopniu nie czuje się potwornie. Potwór czuje się zwykłe zaniepokojony. Tak właśnie czuje się każdy, gdy nie jest akurat pijany ani na haju. Dobrze by było, żebyście to pamiętali, nawiązując różne dziwne znajomości: potwór czuje się niespokojny. Rzecz polega teraz na tym, by przekonać go, że wy także, pomimo iż nie jesteście potworami, czujecie się zaniepoko- jeni. Dzielenie ze sobą niepokojów jest pierwszym krokiem do nawiązania kontaktu. - Auu! - odezwał się Mishkin. - Co się stało? - spytał robot. - Potknąłem się. - W ten sposób nigdy nie wydobędziesz się z kłopotów. - A co powinienem zrobić? - Może najlepszym rozwiązaniem byłoby dalsze węd- rowanie. Prażyło słońce. Las wręcz buchał wieloma kolorami. Mishkin był ludzką istotą o skomplikowanej osobowości: miał przeszłość, życie seksualne oraz liczne nerwice. Robot stanowił skomplikowany model człowieka i mógłby dosko- nale zostać uznany również za żywą osobę. Stworzenie, które nadchodziło ku nim, było całkowitą niewiadomą, prawdopodobnie jednak także posiadało w sobie całkiem niezły ładunek różnych komplikacji. Zatem wszystko było skomplikowane. Mishkin, zbliżając się do potwora, rozwijał w swym umyśle liczne fantazje, z których żadna nie była na tyle interesująca, by ją odnotować. Potwór także sobie trochę fantazjował. Robot zaś nigdy tego nie robił. Należał on do wewnątrzsterownych automatów starej daty, hołdujących etyce protestanckiej i nigdy nie pochwalał podobnych głupot. Na krawędziach nabrzmiałych od wilgoci, intensywnie zielonych liści w kształcie serc drżały kropelki krystalicznie czystej wody. Właściwie nie były to w ogóle krople wody; to atrapy, zrobione w jakiejś fabryce kolorowych paskudztw w mieście Yonkers. Dzieci przystroiły nimi wszystkie okoliczne drzewa. Potwór przewędrował sobie obok nich. Ukłonił się uprzejmie Mishkinowi, a robot ukłonił się grzecznie po- tworowi, gdy tak mijali się w wędrówce. Potwór nagle zawrócił. - A co to było, do jasnej cholery?! - spytał. - Też szlag mnie trafia, bo nie mam zielonego poję- cia - stwierdziło jedno z perypatetycznych drzew, które wróciło właśnie z pomocnych rubieży z nadzieją na zrobie- nie złotego interesu na giełdzie papierów wartościowych. - Wydaje się, że to poskutkowało - skonstatował Mishkin. - To zwykle skutkuje - odparł robot. - Na Darbis IV. - Czy przypuszczasz, że to może działać także tu, na Harmonii? - Czemuż by nie? Przede wszystkim, jeśli jakieś działanie słuszne raz, może ono również być właściwe nieskończo- na ilość razy. Konkretna cyfra wynosi w tym wypadku n minus jeden, co oznacza naprawdę wielką liczbę przypad- ków, która zawiera w sobie jedną jedyną możliwość błędu na praktycznie nieskończoną liczbę działań prawidłowych. - A jak często zdarza, się ten jeden możliwy przypadek? - Naprawdę cholernie często - odparł robot. - Przez to właśnie diabli biorą cały rachunek prawdopodobieństwa. - Cóż, może zatem twoja formuła jest błędna - zasu- gerował Mishkin. - Nie ma takiej możliwości - odrzekł SRRR. - Teoria jest prawidłowa, jakkolwiek z reguły nie sprawdza się w praktyce. - Dobrze wiedzieć - stwierdził Mishkin. - Jasne, że tak. Zawsze dobrze jest coś wiedzieć. W każdym razie będziemy mieli kolejną możliwość przetes- towania formuły. Oto zbliża się następny potwór. 10. Nie wszystkie stworzenia w lesie były zdolne czerpać pocieszenie z mądrych maksym filozofii. Owadoperz, na przykład, wędrował przez las w atmosferze samoponiżenia. Wiedział, że jest całkowicie i nieodwołalnie samotny. Częściowo było tak dlatego, że ten akurat owadoperz był jedynym przedstawicielem swojego gatunku, który miał tendencję do wzmagania własnego poczucia izolacji. Jednak owadoperz wiedział również, że odpowiedzialność za aliena- cję spoczywa na samej wyalienowanej jednostce i ta okolicz- ność, niezależnie od tego, w jak oczywisty sposób nor- matywna, była jakby zaledwie neutralnym gruntem, na tle którego każda jednostka realizowała swoje własne, we- wnętrzne dramaty. Ta myśl była przygnębiająca, a także wprawiająca w zakłopotanie, zatem owadoperz wędrował przez las, czując się dziwnie, jakby wyrzucony w pustkę, tak jakby był jedynym owadoperzem na Harmonii, co rzeczywiście miało miejsce. - A co to było? - zapytał sam siebie. Przez dłuższy czas patrzył przytępionym wzrokiem na dwa obce stworze- nia. Potem powiedział: - Na dodatek jeszcze halucynacje! Do tego właśnie doprowadza człowieka wrażliwość taka jak moja. Dwa obce lub wyimaginowane stwory wędrowały sobie dalej. Owadoperz szybko zrobił przegląd swego życia wewnętrznego. - To wszystko jedna wielka kupa gnoju - skon- kludował. - Owadoperz pracuje ciężko przez całe życie i co się potem dzieje? Zaczyna mieć kłopoty z glinami, opuszcza go dziewczyna, potem odchodzi od niego żona, wreszcie zaczyna mieć halucynacje. Mam na myśli naprawdę obce stworzenia; na litość boską, co może pojawić się później?! 11. - Oto, co zamierzam zrobić - powiedziała Księżna Melby. - Zamierzam złożyć ślubowanie. - Zatem, na litość Boga Wszechmogącego - wykrzyk- nął Książę Melby - zrób to, no, zróbże to wreszcie i przestań wiecznie gderać na ten temat! - Właśnie przestałam w ciebie wierzyć - stwierdziła Księżna Melby. W tym momencie Książę Melby zniknął niczym nierealna postać, którą w gruncie rzeczy był zawsze i o ile się orientuję, zawsze będzie. Mishkin przypomniał sobie coś, co stało się z nim, gdy był małym chłopcem i znajdował się na ranczo w pobliżu Abilene, będącym stadniną koni. Nie chciało mu się jednak przywoływać tego wspomnienia, ponieważ trudno było dojść do tego, w jaki sposób mogłoby ono pomóc mu w obecnych okolicznościach, niezależnie od tego, jak je zdefiniować. - Można balansować na samej granicy śmierci w tragi- cznych okolicznościach - stwierdził robot - i wciąż być znudzonym. Zastanawia mnie, dlaczego tak jest? - Można dostać cholernego bólu zębów od głębokich przemyśleń robotów - odpowiedział Mishkin. Las umarł. Krajobraz został potwornie zrujnowany przez roślinną wersję pewnej choroby kopyt i pysków, na którą zapadają zwykle konie. A niech tam, będziemy musieli po prostu poradzić sobie bez tego lasu. 12. Mishkin wędrował przez wielki parking. Teren był beżowy z zielonymi i żółtymi pasami. Liczniki na parkingu miały kolor fiołkoworóżowy, a zmięte stare gazety, które walały się po nim - szkarłatny lub brązowy. W sumie było to naprawdę bycze miejsce. - Wygląda mi to na parking - zauważył Mishkin. - Rzeczywiście sprawia takie wrażenie, nieprawdaż? - odparł Książę Melby, podkręcając końce swoich długich, jasnych wąsów. - Przypomniała mi się pewna historyjka, i to z gatunku tych niezłych. Mój przyjaciel przebywał przez jakiś czas w posiadłości swojego znajomego w Surrey na wyżynie Costwold. Wieczorem wrócił do domu, by zanocować w pokoju, o którym mówiło się, że w nim straszy. Mój przyjaciel uważał to za dość pikantny szczegół, choć oczywiście nie dawał wiary tym pogłoskom. W sumie nikt w nie nie wierzył. Tak to właśnie było... Zatem mój przyjaciel ustawił sobie przy łóżku nieco stopioną świecę - wie pan, tam nie było elektryczności... a raczej była elektryczność, ale nagła burza spowodowała, że prąd całkiem wysiadł. Właśnie mościł sobie legowisko, by się przespać, będąc całkiem spokojnym, gdy nagle... - Przepraszam - przerwał Mishkin. - Kim pan jest? - Książę Melby - przedstawił się Książę. - Ale proszę mówić mi Clarence. Nie przywiązuję wagi do tych wszystkich nonsensów związanych z tytułami... proszę mi wybaczyć, ale nie sądzę, żebym złapał pańskie nazwisko. - To dlatego, że go nie rzuciłem - odpowiedział Mishkin. - Ooo, powiedziałbym, że to całkiem niezłe. Ory- ginalne - Kiedyś było oryginalne - odparł Mishkin. - Ho, ho, to też znakomite! - Nazywam się Mishkin. Nie przypuszczam, by zauwa- żył pan przypadkiem robota gdzieś tu, w okolicy? - Rzeczywiście, nie zauważyłem. - Dziwne. On po prostu zniknął. - Nie ma w tym nic dziwnego - odrzekł Książę Melby. - Właśnie minutę temu moja żona rzuciła od niechcenia uwagę, że nie wierzy już we mnie i - pomyśl pan sobie! - po prostu zniknąłem. Dziwne, prawda? f - Bardzo dziwne - powiedział Mishkin. - Przypusz- czam jednak, że to może się zdarzyć. - Też tak przypuszczam - skonstatował Clarence. - Przecież właśnie zdarzyło się mnie. To cholernie śmieszne uczucie tak sobie zniknąć. - Jakie to^wrażenie? - Ciężko to konkretnie określić. To coś w rodzaju niematerialnego uczucia, jeżeli rozumie pan, o co mi chodzi. - Jest pan pewien, że nie widział mojego robota? - Całkowicie pewien. Przypuszczam, że go panu brakuje? - Wiele razem przeszliśmy. - Starzy kumple z okopów - powiedział Książę, kiwając głową ze zrozumieniem i odkręcając końce swoich wąsów. - Nie ma to jak starzy, wojenni kumple. Albo stare wojny. Pamiętam, kiedyś, w okolicach Ypres... - Przepraszam - znowu przerwał Mishkin. - Nie wiem, skąd pan przybył, ale sądzę, że powinienem pana ostrzec, iż zniknął pan albo został zniknięty do miejsca, które jest dość niebezpieczne. - To niezwykle uprzejme z pana strony, że mnie pan uprzedził - oznajmił Książę. - Jednak faktycznie nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Ten numer z niebez- pieczeństwami to pańska rola, podczas gdy mnie przypadła w udziale inna, znacznie mniej satysfakcjonująca partia. To kinowe szaleństwo czyni z nas wszystkich komediantów, jak powiedział kiedyś poeta. Dziwaczny anachronizm - oto styl, któremu hołduję, przyjacielu! A teraz, tak jak już mówiłem... Książę Melby przerwał sam sobie, zatrzymując potok swej wymowy. Przez jego umysł przemknął właśnie cień braku satysfakcji. Był niezadowolony z zarysów własnej postaci, które sam stworzył. Wszystko, co udało mu się, jak do tej pory, zaprezentować - to fakt, iż miał długie, jasne wąsy, niewyraźny angielski akcent i wydawał się trochę stuknięty. Stwierdził, że jest to dalece nie- wystarczające. Postanowił natychmiast poprawić swój wizerunek. Książę Melby był potężnym i budzącym respekt in- dywiduum. Z jego jasnoniebieskich oczu wiało lodowatym chłodem. Pożyczył wygląd zewnętrzny od Ronalda Col- mana, jakkolwiek wydawał się przystojniejszy, miał w sobie więcej goryczy i był znacznie bardziej opanowany. Jego dłonie miały piękny kształt i zakończone były długimi, zwężającymi się ku końcom palcami. W kącikach jego oczu dały się również zauważyć delikatne zmarszczki w kształcie kurzych łapek. Jednak ani one, ani też lekki, szarawy odcień jego policzków, w najmniejszym stopniu nie uszczup- lały jego atrakcyjności; wręcz przeciwnie, nadawały mu zuchwały, rasowy, ogorzały wygląd, który przedstawicielki płci przeciwnej (podobnie jak wielu przedstawicieli jego własnej płci, spośród których nie wszyscy byli pedałami) uznawały za szczególnie atrakcyjny. W sumie rzecz biorąc, l by mężczyzną, którego można by wybrać, by występował w reklamie najbardziej szacownego gatunku whisky, naj- nowszej kolekcji męskiej mody czy też najdroższych samo- chodów. Książę przemyślał to sobie i stwierdził, że tym razem nie wyszło źle. Brakowało jeszcze tylko niewielu szczegółów. Dodał zatem sobie delikatny ślad utykania, tak po prostu, żeby zwieńczyć dzieło, a także dlatego, że zawsze uważał, | iż lekkie utykanie jest czymś tajemniczym i atrakcyjnym. Gdy Książę Melby skończył przemianę samego siebie, był całkiem zadowolony. Jedyną rzeczą, która wywoływała w nim uczucie upokorzenia, był fakt, iż jego własna żona spowodowała jego znikniecie. Wydawało mu się to, nie wiedzieć czemu, równoznaczne z symboliczną kastracją. - Wie pan, mam żonę - powiedział do Mishkina. - To Księżna Melby. - Och, to miło - odpowiedział Mishkin. - Przypuszczam, że w pewnym sensie tak - zgodził się Książę. - Ale problem polega na tym, że w nią nie wierzę. Książę Melby uśmiechnął się sam do siebie bardzo czarująco. Potem atrakcyjnie zmarszczył brwi, ponieważ jego żona pojawiła się nagle wprost przed nim. Księżna Melby rzuciła na Księcia jedno powłóczyste, oceniające spojrzenie, a potem szybko zmieniła swój wygląd. Jej włosy, dotychczas siwe, przybrały odcień kasztanowy z czerwonawym połyskiem. Stała się wysoka i smukła; miała teraz kształtne piersi średniej wielkości i bardzo zgrabny tyłeczek. Jej kości stały się delikatne, co widać było zwłaszcza w okolicach nadgarstków, na czole pul- sowała delikatnie niebieskawa żyłka; na lewym policzku miała znamię w kształcie gwiazdy; miała też teraz fantas- tyczne nogi, makijaż od pierre`a Cardin, torebkę z firmy Hermes, buty firmy Riboflavin, uwodzicielski na długich i ślicznie ukształtowanych wargach, do któ- rych nie musiała używać szminki, ponieważ miały na- turalny, czerwony kolor (dziedziczna cecha w jej ro- dzinie), wielką, złotą zapalniczkę firmy Dunhill, szczupłe policzki i wielki szafirowy pierścionek zamiast pozłacanej ślubnej obrączki. Książę i Księżna Melby spojrzeli na siebie nawzajem i uznali, że są oboje zachwycający. Ramię w ramię powęd- rowali donikąd, a potem dostojnie pogrążyli się w nicości. - Wszystkiego najlepszego! - zawołał za nimi Mishkin. Rozejrzał się po parkingu, ale nigdzie nie mógł dostrzec swojego samochodu. To był właśnie jeden z takich dni, kiedy nic się człowiekowi nie udaje. Powolnym krokiem podszedł do niego człowiek z obsługi parkingu - niski, gruby mężczyzna w zielonej bluzie z napisem DRUŻYNA REPREZENTACYJNA SZKOŁY WYŻSZEJ W AMRITSAR wyhaftowanym nad kieszenią na lewej piersi. - Pański bilet, sir? - powiedział do Mishkina. - Bez biletu nie ma kompletu. - Oto jest - powiedział Mishkin i z wewnętrznej kieszeni torby, która zwisała mu z ramienia, wyjął kawałek czerwonej tektury. - Nie pozwól, żeby on wziął ten bilet! - wykrzyknął nagle jakiś głos. - Kto to? - spytał Mishkin. - Jestem twoim robotem SRRR, przebranym właśnie za samochód typu rover TC 2000, rok produkcji 1968. Jesteś pod wpływem narkotyku, który wywołuje halucyna- cje. Nie dawaj dozorcy tego biletu! - Daj bilet - powiedział dozorca. - Nie tak szybko - stwierdził Mishkin. Nagle Mishkinowi wydało się, że szybko - odparł dozorca i sięgnął po bilet. Nagle Mishkinowi wydało się, że palce dozorcy prze- kształcają się w jamę gębową. Zrobił zaczął zbliżać się do niego bardzo powoli. Teraz widać było, że jest on czymś w rodzaju wielkiego węża ze skrzydłami i rozwidlonym ogonem. Mishkin umknął przed nim bez kłopotu. Był teraz znowu w lesie. (Ten przeklęty las!) Stał przy nim robot. Wielki, skrzydlaty wąż zbliżał się bardzo powoli do Mishkina. 13. W pysku węża kryły się niedocieczone tajemnice. Nawet sam jego oddech był iluzją. Jego oczy hipnotyzowały, a powolny ruch skrzydeł rozsiewał dziwne uroki. Nawet jego rozmiary i kształt były iluzoryczne, ponieważ mógł zmieniać się z gigantycznego w nieskończenie drobnego gada. Jednak gdy wąż uczynił się mniejszy od muchy, Mishkin zręcznie schwytał go i zamknął w buteleczce po aspirynie - Co z nim zrobisz? - spytał robot. - Będę go przechowywał - oznajmił Mishkin - aż nadejdzie właściwy czas, by zacząć żyć w świecie fantazji. - A dlaczego ten czas teraz nie nadszedł? - spytał robot. - Dlatego, że jeszcze jestem młody - odparł Mish- kin - i wciąż jestem w wieku, gdy przeżywa się niekłamane przygody, gdy podejmuje się autentyczne akcje i doświadcza prawdziwych reakcji. Później, dużo później, gdy mój zapał wygaśnie, a moje wspomnienia stracą swą ostrość, uwolnię to stworzenie. Skrzydlaty wąż i ja pójdziemy wspólnie na spotkanie ostatecznej iluzji, którą jest śmierć. Jednak ten czas jeszcze nie nadszedł. - Dobrze powiedziane - pochwalił robot. Zastanawiał się jednak przez cały czas, kto powiedział to wszystko ustami Mishkina. Szli zatem dalej poprzez gęsty las. Buteleczka po aspiry- nie, która spoczywała w kieszeni Mishkina, była czasem Bardzo ciężka, czasem zaś - zdumiewająco lekka. Znąj- dujące się w niej stworzenie posiadało w oczywisty sposób wielką moc. Nie wystarczała ona jednak, by odwieść Mishkina od zadania, które sobie postawił. Nie wiedział, na czym polega to zadanie, był jednak pewien, że nie ma ono nic wspólnego z buteleczką po aspirynie. 14. Mishkin i robot podeszli do głębokiego wąwozu. Dwa jego brzegi łączył pomost. Spoglądając w dół, można było zobaczyć cieniutką strużkę wody kilkaset metrów poniżej brzegów jaru. To wszystko było godne uwagi, gdyż wąwóz charak- teryzował się swoistym, naturalnym majestatem oraz pięk- nem. Jednak bez porównania bardziej zaskakujący był pomost, łączący obydwa jego brzegi. Bowiem w pobliżu środka pomostu znajdował się stół. Przy nim widoczne były cztery krzesła, na których siedziało czterech mężczyzn. Grali w karty. Przy każdym z nich znajdowała się pełna niedopałków popielniczka. Ponad ich głowami pałało blade światło, które nie wisiało na niczym, ani nie posiadało żadnej widocznej podpory. Mishkin podszedł bliżej i przez chwilę słuchał ich rozmowy. - Otwieram za dolara. - Pasuję. - Przebijam. - Podnoszę stawkę. - Dorzucam dolara. Byli skoncentrowani, ale także w widoczny sposób zmęczeni. Na ich twarzach jeżył się nie golony od kilku dni zarost, a ich podwinięte rękawy zniechęcały swym brudnym wyglądem. Pili piwo z butelek o krótkich szyjkach, za- gryzając grubymi, wielowarstwowymi kanapkami. Mishkin podszedł do nich i powiedział: - Przepraszam bardzo... Mężczyźni spojrzeli na niego. Jeden z nich zapytał - - Co jest, koleś? - Chciałbym przejść obok was. Teraz patrzyli na niego tak, jakby był szaleńcem - Więc nas obejdź - poradził mu inny mężczyzna - Nie mogę - stwierdził Mishkin. - Czemu nie? Jesteś kulawy, czy jak? - Nie o to chodzi - odparł Mishkin. - Rzecz polega na tym, ze gdybym próbował was obejść, wpadłbym do wąwozu. Rozumiecie, pomiędzy krzesłami a brzegiem pomostu me ma miejsca, a raczej jest kilka centymetrów ja jednak me mam wystarczająco dobrego poczucia rów- nowagi, zęby zaryzykować. Mężczyźni gapili się na niego. - Phil, czy kiedykolwiek słyszałeś podobną bzdurę? - zapytał jeden z nich. Phil potrząsnął głową przecząco. - Słyszałem dużo różnych dziwnych odżywek Jack jednak ta jest co najmniej tak dziwaczna, jak obszyty futrem nocnik. Eddie, co o tym sądzisz? - On musi być pijany. Prawda, George? - Trudno powiedzieć. Co o tym myślisz Burt? - Właśnie miałem zapytać Jacka o jego zdanie na ten temat - odparł Burt, spoglądając na Mishkina. Potem dość przyjaznym tonem oznajmił: - Słuchaj, koleś ja i moi kumple ucinamy sobie właśnie prywatną partyjkę pokera, tu, w pokoju numer 2212 hotelu Sheraton-Hilton a ty wchodzisz do tego pokoju i oznajmiasz, że spadniesz do wąwozu, jeśli przejdziesz obok nas; fakty zaś wyglądają tak, ze me powinieneś być w naszym pokoju, ale jeśli już tu wszedłeś, możesz spokojnie spacerować sobie wokół nas przez cały dzień i nic ci się nie stanie, ponieważ akurat tak się przypadkiem składa, i że to jest hotel, a nie żaden wąwóz. - Myślę, że ulegacie iluzji - odpowiedział Mishkin. - Tak się składa, że to nie jest pokój w hotelu Sheraton-Hilton. George, a może Phil, zapytał: - Więc gdzie jesteśmy? - Siedzicie przy stole znajdującym się na pomoście nad wąwozem na planecie Harmonii. - Jesteś, jak mi Bóg miły, kompletnie pieprznięty - oznajmił Phil lub George. - Może wypiliśmy po parę drinków, ale dokładnie wiemy, w którym hotelu się zamel- dowaliśmy. - Nie wiem, jak to się stało - stwierdził Mishkin - ale nie jesteście tam, gdzie sądzicie, że jesteście. - Jesteśmy na pomoście nad wąwozem, tak? - spytał Phil. - Dokładnie. - Zatem w jaki sposób przyszło nam do głowy, że znajdujemy się w pokoju numer 2212 hotelu Sheraton- -Hilton? - Nie wiem - skonstatował Mishkin. - Wygląda na to, że zdarzyło się coś bardzo dziwnego. - Oczywiście, że tak - odrzekł Burt. - To zdarzyło się z twoją głową. Jesteś kopnięty. - Jeśli ktokolwiek jest tu kopnięty - odparł nie- wzruszenie Mishkin - to tylko wy. Gracze roześmiali się. George powiedział: - Zdrowie psychiczne to sprawa consensusu. My twier- dzimy, że to jest pokój hotelowy i przegłosowujemy cię cztery do jednego. Oznacza to, że ty jesteś kopnięty. - To cholerne miasto jest pełne świrów - poskarżył się Phil. - Doszło do tego, że przychodzą sobie do twojego hotelowego pokoju i oznajmiają, że wisisz na pomoście nad krawędzią wąwozu. - Czy pozwolisz mi przejść? - spytał Mishkin. - Przypuszczani, że tak. Gdzie chcesz się dostać? - Na drugą stronę wąwozu. - Jeśli przejdziesz obok nas - zauważył Phil - będziesz mógł dojść tylko do drugiego końca pokoju. - Nie sądzę - stwierdził Mishkin. - I jakkolwiek chciałbym być tolerancyjny wobec waszych opinii, w tym wypadku muszę stwierdzić, że opierają się one na fałszywym założeniu. Pozwólcie mi przejść i sami się przekonacie. Phil ziewnął. - I tak miałem iść do kibla, więc możesz przejść obok mnie. Ale obiecaj, że kiedy dojdziesz do końca pokoju, zawrócisz i jak grzeczny chłopiec pójdziesz sobie stąd w cholerę. - Jeśli to rzeczywiście jest pokój, obiecuję, że natych- miast stąd wyjdę. Phil wstał, odszedł od stołu na dwa kroki i wpadł do wąwozu. Jego wrzask odbijał się echem od ścian przepaści, gdy spadał w głębinę. - Te cholerę syreny policyjne działają mi na nerwy - powiedział George. Mishkin przeszedł ostrożnie przy samym brzegu stołu i dotarł do przeciwległego brzegu rozpadliny. Robot poszedł jego śladem. Gdy obaj byli już bezpieczni, Mishkin zawołał: - Widzieliście? To był wąwóz! - Skoro już o tym mowa - zauważył George - to mam nadzieję, że Phil przyprowadzi Toma z ustępu. Facet siedzi tam już około pół godziny. - Hej - zawołał Burt - a gdzie poszedł ten świr?! Gracze rozejrzeli się wokół siebie - Gdzieś zniknął - oznajmił George. - Może też polazł do ustępu. - Nie - stwierdził Burt. - Obserwowałem kibel. - A może wyskoczył przez okno? - Okna się nie otwierają. - Tego już za wiele - skonstatował George. - To naprawdę bije wszystkie rekordy... Hej, Phil, pośpiesz się! - Nigdy go nie wyciągniesz z tego kibla - wyraził opinię Burt. - A co powiedzielibyście na małą partyjkę remika? - Wykładaj się - powiedział Burt i potasował karty. Mishkin obserwował ich przez kilka minut, po czym ruszył dalej w głębinę lasu. 15. - O co w tym wszystkim chodziło? - spytał Mishkin robota. - Właśnie podsumowuję informacje - stwierdził SRRR. Przez kilka minut milczał. Potem oznajmił: - Oni robili to za pomocą luster. - Wydaje się to nieprawdopodobne. - Wszystkie hipotezy dotyczące obecnej sekwencji wy- darzeń mogą się wydawać nieprawdopodobne - odparł robot. - Czy wolałbyś, gdybym powiedział, że my i gracze spotkaliśmy się w punkcie nieciągłości kontinuum czaso- przestrzennego, w którym przecinają się dwie płaszczyzny rzeczywistości? - Myślę, że wolałbym to wyjaśnienie. - Prostoduszny z ciebie sukinsyn. Czy możemy wyru- szyć w dalszą podróż? - Ruszajmy. Mam nadzieję, że ten samochód działa. - Lepiej, żeby tak było - stwierdził robot. - Spędziłem trzy godziny na przewijaniu generatora. Samochód - biały citroen z oponami w kształcie kapeluszy grzybów i hydraulicznym systemem dostar- czania energii do tylnych świateł - zaparkowany był wprost przed nimi, na małej polance. Mishkin wsiadł do niego i zapalił silnik. Robot rozciągnął się na tylnym siedzeniu. - Co robisz? - spytał Mishkin. - Myślałem, że mogę uciąć sobie małą drzemkę. - Roboty nigdy nie sypiają. - Miałem na myśli to, że zamierzam uciąą sobie małą Pseudodrzemkę. -Teraz już wszystko w porządku - stwierdził Mishkin, wrzucając bieg i ruszając z miejsca. 16. Mishkin jechał kilka godzin przez piękną, zieloną łąkę. w końcu znalazł się na wąskiej, prowadzącej pomiędzy gigantycznymi wierzbami gruntowej drodze, która zakoń- czyła się podjazdem. Skonstatował, że znajduje się przed nim budowla, w której rozpoznał zamek. Obudził robota z jego pseudodrzemki. - Interesujące-ocenił robot. - Czy zauważyłeś tablicę? Przed zamkiem, przyczepiona do młodego świerku, wido- czna była tablica, która głosiła: ZAMEK WYOBRAŹNI. - Co to znaczy? - zadał pytanie Mishkin. - To znaczy, że jacyś ludzie są na tyle przyzwoici, aby po prostu stwierdzić to, co jest prawdą, i w ten sposób uniknąć wizyt kłopotliwych przechodniów. Zamek wyob- raźni - to taka budowla, która nie ma odpowiednika w obiektywnej rzeczywistości. - Chodźmy tam i rzućmy na niego okiem - za- proponował Mishkin. - Przecież właśnie ci to wytłumaczyłem: ten zamek nie jest rzeczywisty. Tam naprawdę nie ma nic do oglądania. - Mimo to chcę go zobaczyć - upierał się Mishkin. - Chyba przeczytałeś już tablicę. - To może być kłamstwo albo jakiś żart. - Jeśli nie wierzysz w to, co jest napisane czarno na białym - oznajmił robot - zatem jak możesz wierzyć w cokolwiek? Mam nadzieję, że zauważyłeś, iż ta tablica jest wyjątkowo dobrze wykonana, że litery są wyraźne, proste i całkiem pozbawione wszelkich zbytecznych ozdob- ników. W prawym rogu tablicy znajduje się emblemat Departamentu Robót Publicznych, wiarygodnej organizacji bez najmniejszej skazy, której motto głosi: Noli nie tangere. To oczywiste, że sklasyfikowali oni ten zamek jako budynek użyteczności publicznej, do którego nikt nie ma prawa wstępu, nawet jeśli sądzi, iż jest to zamek rzeczywisty. A może Departament Robót Publicznych nie jest według ciebie instytucją godną zaufania? - Przeciwnie, to niezwykle wiarygodne przedsiębiorst- wo - zgodził się Mishkin. - Ale może ten emblemat jest sfałszowany. - Typowe myślenie paranoidalne - skonstatował ro- bot. - Po pierwsze, nie zważając na rzetelną atmosferę codzienności, a nawet banalności, która mu towarzyszy, uważasz znak za kłamstwo lub żart (przy czym w tym wypadku obydwa te zjawiska sprowadzają się do siebie nawzajem). Po drugie, gdy poznałeś już niepodważalne źródło tego - określanego tak przez ciebie - "żartu", przypuszczasz, że może to być fałszerstwo. Mam nadzieję, że przynajmniej udowodniłem ci skutecznie prawidłowość i uczciwość tych, którzy ów znak wykonali? Mimo to przypuszczam, że będziesz nalegał, nie zważając na powszech- nie akceptowaną zasadę "brzytwy Ockhama", że twórcy znaku istnieją tylko w wyobraźni lub zostali wprowadzeni w błąd, sam zaś zamek jest rzeczywisty. - Po prostu: to raczej niezwykła rzecz - bronił się Mishkin - natknąć się na zamek i stwierdzić, że istnieje on w wyobraźni. - Nie widzę w tym nic niezwykłego - zawyrokował robot. - Od czasu ostatniej rewizji statutów probierczych prawdy, dziesięciu bogów, cztery dominujące religie oraz osiemset dwadzieścia pomniejszych kultów zostało określo- nych mianem istniejących w wyobraźni, a mimo to całkowicie zgodnych z prawem. 17. Prowadzeni przez zakrystianina - niskiego, pogodnego starszego człowieka z białą brodą i drewnianą kulą zamiast nogi - Mishkin i robot wyruszyli na wycieczkę po zamku wyobraźni. Szli przez długie, duszne refektarze i przez krótkie, przewiewne korytarze poprzeczne, mijając pokryte fałszywą patyną zbroje, a także niby zblakłe i sztucznie dekatyzowane gobeliny na ścianach, przedstawiające dzie- wice i jednorożce w bardzo różnorodnych pozach. Zaglądali do cel tortur, gdzie - w celu zaszczepienia im wiary - pozorni więźniowie cierpieli katusze, miażdżeni przez oszu- kańcze koła, męczeni przez fałszywe szczypce do wyrywania kawałków ciała, a także przez podrobione narzędzia do wyłamywania palców, które dzierżyli w spracowanych dłoniach zgarbieni torturmistrze, których okulary w rogowej oprawie pozbawiały ich jakiegokolwiek prawdopodobieńs- twa. (Prawdziwa była tylko pasteryzowana krew, ale nawet ona nie wydawała się przekonywająca). Mijali zbrojownie, w których nobliwe panienki o zadartych noskach wypisy- wały na maszynach zamówienia w trzech kopiach, dotyczą- ce na przykład ostatniego modelu miecza Świętego Graala lub też włóczni Wielkiego Barbarzyńcy. Weszli na blanki i zobaczyli z nich kadzie z supergestym olejem firmy Smith & Wesson, którym można zarówno namaszczać świętych w niskiej temperaturze, jak też i do- prowadzać go do wrzenia. Zajrzeli do kaplicy, w której chłopięco wyglądający kapłan o rudych włosach, posługując się sanskrytem, opowiadał dowcipy przed zgromadzeniem peruwiańskich górników z kopalni cyny, Judasz zaś, ukrzy- żowany na mocy jakiegoś z trudem wymyślonego błędu teologicznego, spoglądał zdezorientowany w dół z sym- bolicznego krzyża, zrobionego z najrzadszych gatunków drewna, dobranych specjalnie z racji wrażliwości ich zdrew- niałych tkanek. Weszli w końcu do wielkiej sali bankietowej, gdzie znajdował się stół, na którym piętrzyły się smalone kurczaki, dzbany z sokiem pomarańczowym, hot-dogi z chili, połówki muszli ze znajdującymi się wewnątrz mięczakami, płaty pieczonej wołowiny o grubości pięciu centymetrów, przyrzą- dzonej tak, że była na zewnątrz chrupiąca, a wewnątrz - półsurowa. Były tu także talerze pełne doskonałych lodów, tace z pizzą, zarówno neapolitańską, jak i sycylijską, z dodat- kiem sera i kiełbasy, sardeli, grzybów i kaparów. Znajdowali się tu opakowani w folię ptasi bohaterowie i tchórze, a także kombinacje jednych i drugich; wielowarstwowe kanapki z pasztecików z cynaderkami, peklowaną wołowiną, siekaną wątróbką, łososiem, białym kremowym serem i cebulą; sałatki z kapusty i ziemniaków oraz przygotowane z koperkiem, a także zakwaszane marynaty. Były tu wielkie kadzie z zupą z kalarepy i inne, pełne rosołu z makaronem. Były kotły z krewetkami sprowadzonymi z Kantonu, półmiski, na których piętrzyły się przygotowane na słodko i zwyczajnie kotlety schabowe, papierowe pojemniczki z prasowaną kaczką, przyprawioną orzechami włoskimi. Były wreszcie pieczone nadziewane indyki w sosie żurawinowym, cheesebur- gery, krewetki w sosie fasolowym i jeszcze wiele innych rzeczy. - Co się ze mną stanie, jeśli trochę tego zjem? - zapytał Mishkin. - Dokładnie nic - odpowiedział zakrystianin. - Wy- obrażone jedzenie nie jest w stanie cię nakarmić, ale także nie może ci zaszkodzić. - A czy będzie to miało jakiś efekt psychiczny? - spytał - Tom, próbując hot-doga z chili. - Na pewno będzie miało - stwierdził zakrystianin - ponieważ wyobrażone jedzenie jest w ścisłym Sensie pokar- mem duchowym. Dokładnie rzecz biorąc, efekt różni się w zależności od inteligencji i przenikliwości konsumenta. Na przykład dla naiwnego ignoranta wyobrażone jedzenie może okazać się całkiem sycące. Oczywiście na niby, jednak system nerwowy nie jest w stanie rozróżnić wydarzeń realnych i wyobrażonych. Niektórzy idioci zdołali przeżyć całe lata na tym niematerialnym pożywieniu, demonstrując w ten sposób po raz kolejny efekt, jaki może wywrzeć wiara na ludzkie ciało. - To jest całkiem smaczne - skonstatował Mishkin, ogryzając nóżkę indyka i nakładając sobie porcję sosu żurawinowego. - Oczywiście - odpowiedział zakrystianin. - Wyob- rażone jedzenie smakuje zawsze najlepiej. Mishkin jadł i jadł, i był bardzo z siebie zadowolony. Potem, potężnie obżarty, podszedł do kanapy i położył się na niej. Jej łagodna niematerialność ukołysali go do snu. Zakrystianin zwrócił się w stronę robota i oznajmił: - No, teraz naprawdę wyjdzie szydło z wiórka. - Dlaczego? - spytał SRRR. - Bo nasyciwszy się wyobrażonym posiłkiem, nasz młody człowiek będzie miał wyobrażone sny. - Czy to źle? - Bywa to zwykle żenujące. - Być może powinienem go obudzić - zasugerował robot. - Oczywiście, że tak; ale czemu nie mielibyśmy wcześniej włączyć sobie jakiegoś ekranu i dostroić go do częstotliwości jego snu? - Czy to możliwe? - Lepiej, żebyś w to uwierzył - stwierdził zakrystianin. Przeszedł przez pokój i włączył telewizor. - Przedtem go tu nie widziałem - zauważył robot. - Przyjemność korzystania z zamku wyobraźni - oświadczył zakrystianin - polega miedzy innymi na tym, że można w nim dostać wiele rzeczy, których się pragnie, i to dokładnie w miejscu, w którym chce sieje widzieć, bez konieczności stosowania nudnych wytłumaczeń, które mają w sobie zawsze coś upokarzającego. - Dlaczego nie nastawiłeś ostrości? - Ostrość jest dobra - odparł zakrystianin. - Zaraz będą tytuły. Na ekranie pojawiły się następujące napisy: Przedsiębiorstwo Rozrywkowe Roberta Scheckleya prezentuje: WYOBRAŻONY SEN MISHKINA "Podkorowa fanfaronada" Wyprodukowano w Studiach Can Pep, des Correau, Ibiza. - Co to znaczy? - zapytał SRRR. - To te zwykłe śmiecie, które są zawsze na początku - odpowiedział zakrystianin. - Ale oto sam sen... 18. Mishkin wędrował sobie właśnie, prowadząc rozważania na temat natury rzeczywistości, gdy jakiś głos powiedział do niego: - Cześć! Mishkin wykonał nieskoordynowany ruch i rozejrzał się wokół siebie. Znajdował się na gładkiej, poziomej płasz- czyźnie; w promieniu kilku kilometrów najwyższe przed- mioty, za którymi można byłoby się schować, nie prze- kraczały wysokości trzydziestu centymetrów. Mimo to nie stracił panowania nad sobą. - Jak się masz? - odpowiedział pytaniem. - Dziękuję, dobrze. A ty? - Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę wszystkie okolicz- ności. Czy spotkaliśmy się już wcześniej? - Nie sądzę - odpowiedział głos. - Mimo to, nigdy nie możesz być tego pewny, prawda? - Istotnie nie mogę - zgodził się Mishkin. - Co tu porabiasz? - Żyję sobie. - Wygląda mi to na miłe miejsce. - Można wytrzymać - odparł głos. - Jednak zimy są nieprawdopodobnie chłodne i wilgotne. - Naprawdę? - Tak. Przypuszczam, że jesteś turystą? - Mniej więcej - odpowiedział Mishkin. - Jestem tu po raz pierwszy. - Jak ci się tu podoba? - Jest bardzo ładnie. Nie widziałem jeszcze dużo, ale to, co już zobaczyłem, wydaje mi się dość sympatyczne. - Przyzwyczaiłem się do tego - oznajmił głos. - Ale przypuszczam, że to dlatego, że tu mieszkam. - Prawdopodobnie - przytaknął Mishkin. - Ja też zwykle tak samo czuję się u siebie w domu. - A właśnie, przy okazji: gdzie jest twój dom? - Ziemia - odpowiedział Mishkin. - Wielka czerwona planeta... - Mała zielona planeta - skorygował Tom. - Wydaje mi się, że o niej słyszałem. To tam jest Park Narodowy Yellowstone? - Właśnie tam. - W takim razie jesteś bardzo, bardzo daleko od domu. - Przypuszczani, że tak - zgodził się Mishkin. - Ale, oczywiście, bardzo lubię podróżować. - Przybyłeś tu statkiem kosmicznym? - Tak. - Założę się, że było to interesujące. - Owszem, było. Potem nastąpiła cisza. Mishkin nie wiedział, w jaki sposób zwrócić uwagę na fakt, że nie widzi tego, do kogo mówi. Uświadomił sobie, że powinien wspomnieć o tym wcześniej. Teraz mógłby okazać się głupcem, gdyby coś na ten temat powiedział. - Cóż - stwierdził głos. - Przypuszczam, że lepiej będzie, jak już sobie pójdę. - Miło się z tobą rozmawiało - powiedział Mishkin. - Mnie także się podobało. Zastanawiam się, czy zwróciłeś uwagę na to, że jestem niewidzialny? - W gruncie rzeczy tak. Przypuszczam, że ty możesz mnie zobaczyć. - Tak, mogę. My, niewidzialni, możemy widzieć rzeczy widzialne podobnie jak wy. Oczywiście, wyjąwszy tę grupkę nieszczęśliwców spośród nas, którzy są niewidomi. - A czy możecie zobaczyć się nawzajem? - Nie, oczywiście, że nie. Nie bytibyśmy naprawdę niewidzialni, gdybyśmy mogli. - Nie pomyślałem o tym - przyznał Mishkin. - Przy- puszczam, że to pewien kłopot? - Stanowczo - odparł z westchnieniem niewidzia- lny - przechodzimy obok siebie na ulicach, nie za- uważając się nawzajem. To rani ludzkie uczucia, nawet j jeżeli się wie, że nic nie można na to zaradzić. Nie- widzialność utrudnia nam także zakochanie się. Wyobraź sobie na przykład, że spotykasz sympatyczną młodą panienkę na sobotniej potańcówce, organizowanej przez YMCA, i nie wiesz nawet, czy jest wystrzałową laską, czy kompletnym brzydactwem. I oczywiście nie sposób o to wprost zapytać. Wiem, że takie rzeczy nie powinny mieć znaczenia, ale wygląda na to, że zwykle jednak mają, prawda? - Na Ziemi tak - zgodził się Mishkin. - Mimo to przypuszczam, że są też pewne zalety bycia niewidzialnym. - Och, tak. Zwykle dużo przyjemności dostarczało nam zaskakiwanie ludzi z nagła i gwizdanie im prosto do ucha. Ale teraz wszyscy tutaj wiedzą już o nas i nikt się nie boi. Mówią nam po prostu, żebyśmy się odpieprzyli. - Sądzę, że niewidzialność jest także niezła, jeśli się idzie na polowanie? - Nie całkiem. My, niewidzialni, stąpamy zwykle bar- dzo ciężko, zatem idąc na polowanie robimy dużo hałasu, chyba że stoimy całkowicie nieruchomo. Z tego właśnie powodu polujemy zwykle na jeden tylko gatunek zwierząt. Nazywamy je niesłyszącymi, ponieważ wszystkie są całkiem głuche. Podczas polowania na nie niewidzialność daje nam znaczną przewagę. Jednak niesłyszące - to raczej kiepskie jedzenie, nawet odpowiednio przygotowane i podane w sosie beszamelowym. - Zawsze myślałem, że istota niewidzialna miałaby przewagę nad wszystkimi innymi - powiedział Mishkin. - Ogólnie tak się właśnie uważa - stwierdził niewidzial- ny. - Ale naprawdę jest to tylko coś w rodzaju upo- śledzenia. - Jaka szkoda... - odrzekł grzecznie Mishkin, Nastąpiła po tym krótka, niezręczna cisza. - Jak wyglądasz? - spytał Mishkin. - Sam nie wiem, staruszku. Przecież nie mogę obejrzeć się w lustrze. Trochę utrudnia to golenie... Uważaj! Mishkin natknął się właśnie na jakiś niewidzialny przed- miot i nabił sobie solidnego guza na czole. Od tej chwili szedł już wolniej, wyciągnąwszy przed siebie jedną rękę, by badać nią otoczenie. - Jak zobaczyłeś ten przedmiot? - spytał swego roz- mówcę. - Nie zobaczyłem go, staruszku - odpowiedział niewi- dzialny. - Spostrzegłem tabliczkę identyfikacyjną. Rozglądając się uważniej wokół siebie, Mishkin ujrzał rozliczne metalowe plakietki, przymocowane do gruntu. Były one napisane samotłumaczącymi się literami (wyma- ganymi przez galaktyczne prawo), co pozwalało przeczytać je z taką samą łatwością, z jaką angielskie napisy od- czytywałby przeciętny, piśmienny Anglik. Przed nim znajdowały się tabliczki z napisami: "Skała", "Kępa kaktusów", "Opuszczony mikrobus marki Volks- wagen", "Nieprzytomna osoba", "Uschnięte drzewo figo- we", "Pozostawiona przez pomyłkę niemiecka mina" i temu podobne. - To bardzo rozsądnie, że porozmieszczaliście te tabli- czki - stwierdził Mishkin, przesuwając się ostrożnie pomiędzy "Kupą śmieci" i "Biurem Turystycznym". - Zwyczajne wygodnictwo - odparł interlokutor. - Sami byliśmy już znużeni wpadaniem na różne przedmioty. - Jak te wszystkie rzeczy stały się niewidzialne? - spy- tał Tom. - To było coś w rodzaju skażenia. Przez jakiś czas wszystko było w porządku, zajmowaliśmy się swoimi sprawami, chodziliśmy do pracy i tak dalej. A potem kontury przedmiotów, z którymi mieliśmy kontakt, zaczęły stawać się zamazane i wreszcie całkiem Zniknęły. Ot, na przykład: pewnego pięknego poranka prezes banku stwierdza, że nie może znaleźć swojej własnej instytucji. Nikt nie wie, czy światła na skrzyżowaniach są włączone, czy wyłączone, oraz jaki mają kolor. Niewidzialny mle- czarz usiłuje dostarczyć niewidzialne mleko w niewidzia- lnych butelkach niewidzialnym mieszkańcom niewidzia- lnych domów. Rezultaty okazały się tragikomiczne. Zro- biło się małe zamieszanie. - A zatem poumieszczaliście tabliczki - domyślił się Mishkin. - Nie, używamy tego sposobu jedynie na mniej zalud- nionych terenach. W granicach miast malujemy wszystko widzialną farbą. - Czy to rozwiązuje problem? - Cóż, jest to bardzo pomocne, jednak ten system ma pewne określone wady. Ponownie pomalowane obrazy tracą niepomiernie na swej wartości estetycznej. Jednak największa wada polega na tym, że widzialna farba staje się zwykle niewidzialna po dłuższym lub krótszym kontakcie z niewidzialnymi przedmiotami. Próbujemy temu zaradzić, stosując stały program ponownego malowania, oparty na statystycznych, pozycyjnych i temporalnych wykresach wszystkich uwzględnionych na mapach obiektów w naszych miastach. Jednak nawet przy uzyskanej przez nasz program skuteczności, wiele przedmiotów znika nam z oczu. Rozu- miesz, pojawiają się w tym wypadku niemożliwe do ob- liczenia zmienne: pomimo najsurowszej kontroli nigdy dwie paczki tej samej, widzialnej farby nie są identyczne pod względem swoich właściwości. Każda z tych paczek poddana jest z reguły różnorodnym pod względem natęże- nia i trwania kombinacjom wzajemnych oddziaływań tem- peratury i wilgotności. Zmieniający się układ Księżyca i planet może mieć tu również istotny wpływ. Są także inne czynniki, wciąż przez nas badane. Niewidzialny westchnął. - Próbujemy nie popadać w rozpacz. Nasi naukowcy wciąż pracują nad projektem, który uczyniłby nas cał- kowicie i permanentnie widzialnymi. Niektórzy określają to mianem utopijnej i nierealistycznej nadziei; wiemy jednak, że inni, tacy jak ty, osiągnęli błogosławieństwo widzialności. Dlaczego zatem nam miałoby się nie udać? - Nigdy nie przypuszczałem, że to może tak wyglą- dać - stwierdził Mishkin. - Sądziłem zawsze, że bycie niewidzialnym jest całkiem zabawne. - Nic bardziej błędnego - odparł niewidzialny. - To mniej więcej to samo, co być ślepym. 19. Wkrótce pustynia zmieniła się w półpustynię. Mishkin i robot szli teraz przez płaskie, wypalone pustkowie, mijając zapomniane, gruntowe szlaki, uschnięte kępki zarośli i od czasu do czasu opuszczony szkielet jakiegoś domu. Przeszli przez niewielkie wzniesienie i po jego drugiej stronie zobaczyli mężczyznę w smokingu i w wysokim, czarnym kapeluszu na głowie, siedzącego na czarnej metalo- wej walizce. Przed nim widoczne były zardzewiałe szyny kolejowe, które rozciągały się na długości około piętnastu metrów w obu kierunkach. - Jezu Chryste! -jęknął robot. - Następny dziwoląg! - Nie bądź grubiański - upomniał go Mishkin. Pod- szedł do nieznajomego i pozdrowił go. - Najwyższy czas, żeby ktoś tędy wreszcie przecho- dził - stwierdził nieznajomy. - Siedzę tu już od dwóch dni i chyba nie muszę wam mówić, że zaczyna się to robić cholernie nudne. - Na co pan czeka? - spytał Mishkin. - Na pociąg z Yumy o dwunastej dziesięć - odparł obcy, odwracając się w lewo i spoglądając na piętnastomet- rowy odcinek szyn. - Nie wygląda jednak na to, żeby pociągi, jak dawniej, kursowały punktualnie. - Nie sądzę, żeby ten akurat pociąg w ogóle jeszcze kursował - zauważył Mishkin. - Nie zdziwiłoby mnie to - odparł nieznajomy. - Bio- rąc pod uwagę wszystkie okoliczności, nie wydaje się to nieprawdopodobne. Jednak pewne, jak jasna cholera, że nie jestem w stanie już dłużej iść. Może coś się zdarzy i ten pociąg jednak przyjedzie. Widziałem, jak zdarzały się dziwniejsze rzeczy. W każdym razie mnie zawsze się one przytrafiają. Przypuszczam, że wiecie, kim jestem. - Przykro mi, ale obawiam się, że nie-przyznał Mishkin. - Musisz być w takim razie kompletnym ignorantem, ponieważ jestem dosyć znany. W tym wcieleniu jestem Ronsardem Wspaniałym, prawdopodobnie największym magikiem, jaki kiedykolwiek żył we Wszechświecie. - To jakieś bzdury... - wymamrotał robot. - Nie pozwólcie, by zwodziły was zewnętrzne pozory - ostrzegł ich Ronsard. - Istnieje przyczyna, dla której siedzę. tu, w tym dziwacznym miejscu, i czekam na nie istniejący pociąg. Karma dopada nas wszystkich, czyż nie tak? Ale zawsze coś może nagle się odwrócić. Czy chcielibyś- cie popatrzeć na trochę magii? - Ja bardzo chciałbym - zgłosił się Mishkin. - To kompletne bzdety - oznajmił robot. Ronsard zignorował ów ponury mechanizm. - Jako pierwszy numer przedstawię wam sztuczkę z królikiem - oznajmił. - Widziałem ją - jęknął robot. - A ja nie - powiedział Mishkin. - Wiec zamknij się, z łaski swojej. Robot niedbale odchylił się w tył i skrzyżował ramiona na piersi. Na jego metalowej twarzy widać było podły, sceptyczny uśmieszek, a każdy róg jego ciała emanował skondensowaną niewiarę. Mishkin skwapliwie pochylił się do przodu, po dziecięcemu obejmując ramionami kolana. Sama pozycja jego ciała świadczyła wystarczająco dobitnie o tym, jak bardzo chce zostać zaskoczony. Ronsard otworzył swoją walizkę i wyjął z niej skom- plikowaną tablicę kontrolną, dwa akumulatory, gąszcz splątanych drutów, trzy rozdzielacze, retortę napełnioną Jakimś ciemnym płynem, a także mały szybkościomierz. Wszystkie te przedmioty połączył przewodami, które na- stępnie wsadził do czarno-czerwonego gniazdka, znajdują- cego się w rondzie kapelusza. Potem wyjął miernik napięcia i przetestował obwód. Wreszcie zwrócił się do Mishkina. - Może pan teraz zobaczyć, szanowny panie, że kape- lusz jest pusty. - Pokazał kapelusz Mishkinowi i robotowi, który demonstracyjnie ziewnął. - Teraz uwaga - zapowiedział magik. Wyjął z walizki białą chusteczkę z satyny i położył ją na kapeluszu. Następnie prawą dłonią wykonał kilka poziomych ruchów nad kapeluszem, mówiąc równocześnie: - "Rje-Sgampo Rinpoche-hi Lam Mchog Rinpoche Hi Hrheng-wa Zhes Bya-wa Bzhugs-so". Mówiąc ostatnie słowo, kopnął piętą tablicę kontrolną. Rozległ się trzask iskier i wysoki, syczący dźwięk. Wskaźniki wychyliły się, a potem wróciły do normalnej pozycji. Magik zdjął chustkę z kapelusza, z którego wyjął następ- nie żywego królika. Postawił go ostrożnie na ziemi i ukłonił się. Mishkin zaczął klaskać. - On robi to za pomocą luster - skomentował robot szyderczym tonem. Królik próbował dostać się z powrotem do kapelusza. Magik odepchnął go. - Wszyscy magicy wyjmują króliki z kapeluszy - stwier- dził robot. - To tylko część rozgrzewki - odpowiedział magik. - W tym, co robię, nie ma nic nadnaturalnego - dodał po chwili. - Zajmuję się iluzjami, które są zjawiskami stworzonymi dzięki starannym przygotowaniom, umiejęt- nościom oraz odpowiedniemu sprzętowi. To wszystko, co mogę na ten temat powiedzieć. - Czym właściwie jest iluzja? - spytał Mishkin. - Każde niezwykłe zjawisko może zostać uznane za iluzję - odparł magik. - Teraz zamierzam wam pokazać sztuczkę z kartami. Niech pan nie jęczy, proszę pana - zwrócił się do robota. - Wiem, że nie wydaje się to jakoś szczególnie oryginalne. Jednak moje efekty sceniczne są starannie zaplanowane pod względem intensywności i na- tężenia wrażenia, wywieranego na widzach. Sztuczki z kar- tami są interesujące, jakkolwiek jeszcze nie fantastyczne ani zadziwiające, i pozwalają na podwyższenie podatności widzów na efekt, zanim pojawią się największe wydarzenia tego wieczoru, czyli w tym wypadku, oczywiście, popołu- dnia. A zatem... Magik wyjął talię kart ze swojej walizki. - Mam tu talię zwyczajnych kart do gry. Teraz oddam wam te karty. Będziecie mogli do woli sprawdzać je i oglądać. Zobaczycie, że są one fabrycznie zapieczętowane i że nie mogły być w żaden sposób poznaczone. Podał talię Mishkinowi, który otworzył opakowanie i przejrzał karty. Potem przyjrzał im się dokładnie również robot. W tym czasie magik ponownie otworzył walizkę, z której wyjął trzy paraboliczne zwierciadła na trójnogach, sprawny komputer na baterie i niewielki wziernik radarowy. Ustawił lustra tak, że były skierowane w trzech różnych kierunkach, a potem podłączył je do wziernika i komputera. Wziął karty i rozłożył je w wachlarz przed jednym z luster. Nacisnął klawisz komputera, by ten wchłonął otrzymaną informację. Potem poczekał do chwili, gdy wziernik radaro- wy zasygnalizował coś wysokim piśnięciem. Ronsard wyjął z walizki rozklekotany, składany stoliczek z drewna i ustawił go przed swoją widownią. Następnie położył talię kart na stoliczku, oznaczeniami do dołu. - Zwróćcie uwagę - powiedział - że w żadnym momencie nie mam fizycznego kontaktu z kartami, zatem nie mogę być oskarżony o wywieranie na was nacisku w kwestii wyboru kart. Teraz chciałbym, żebyście dokładnie potasowali karty i wybrali jedną z nich. Nie pozwólcie mi zobaczyć karty, którą wybraliście. Zapamiętajcie ją sobie. Mishkin i robot zrobili to, co im polecono. Tom potaso- wał karty trzykrotnie, zaś robot - dwudziestosiedmio- krotnie, chaotyzując ich układ tak, by nie dopuścić naj- mniejszej możliwości jakichś wewnętrznych lub zewnętrz- nych regularności układu. Potem dokonali wyboru. - Przyjrzyjcie się uważnie tej karcie i zapamiętajcie ją... A teraz dołączcie ponownie kartę do talii i jeszcze raz potasujcie. I znów Mishkin potasował talię trzy razy, a robot dwadzieścia siedem razy. (Robot ten mógł zostać znakomi- tym automatem do tasowania kart przed grą w kanastę i faktycznie zaproponowano mu to lukratywne stanowisko w Społecznym Centrum Rozrywkowym w North Miami Beach). - Teraz - oznajmił uroczyście magik - określcie numer waszej karty, biorąc pod uwagę, że wszystkich figur jest jedenaście, i pomnóżcie go przez siedemnaście. Jeśli rezultat jest parzysty, dodajcie siedem, jeśli nieparzysty - odejmijcie dwa. Określcie pierwiastek kwadratowy tej nowej cyfry z dokładnością do trzech miejsc po przecinku. Następnie weźcie ostatnią cyfrę otrzymanego rezultatu, dodajcie dziewięć i określcie dzielnik w zależności od koloru karty: kolor czarny - to liczby urojone, kolor czerwony - to liczby rzeczywiste. Potem dodajcie do tego jakąkolwiek liczbę rzeczywistą, którą sobie wybierzecie, w przedziale od jednego do dziewięćdziesięciu dziewięciu. Czy nadążacie za mną? - Bez problemu - oznajmił robot. - Jaką cyfrę otrzymaliście? - Osiemdziesiąt siedem. Magik wprowadził informację do komputera, który zaczął wypluwać jakiś wydruk. Magik przestudiował go. - Wasza karta to król karo. - Zgadza się-powiedział robot, a Mishkin pośpiesznie kiwnął głową. - Jednak... każdy magik potrafi robić sztuczki z kar- tami - oznajmił SRRR. - Nigdy nie twierdziłem, że nie jestem "każdym" - skonstatował Ronsard. - Przypuszczam, że teraz będzie przecinał kobietę na pół - szepnął robot do Mishkina. - Moja następna iluzja - stwierdził magik - polegać będzie na tym, że przetnę kobietę na pół. - To powinien być naprawdę niezły numer - odezwał się Mishkin. - On robi to za pomocą luster - skomentował robot. Wiele lat później Mishkin wspominał twarz magika: typową, ponurą, amerykańską twarz, ciastowatą i zara- zem wychudłą, pod którą można się było domyślić ist- nienia z grubsza ociosanej czaszki. Jego niebieskie oczy były niczym zwierciadła jakiegoś nie spełnionego krajob- razu; a gdy te lustra stawały się oknami, ukazywały krajobraz wewnętrzny, będący dokładnym odbiciem ze- wnętrznego. Była to twarz zwrócona w nadziei ku snom i marzeniom, ale ukształtowana nieodwołalnie przez kosz- mary. Ostatecznie jednak właśnie ta twarz była znacznie bardziej godna zapamiętania niż czyny, których dokony- wał jej właściciel. Magik sięgnął jeszcze raz do swojej walizki i wyjął z niej ciemnowłosą kobietę, której oczy miały kolor fiołkowy. Miała na sobie sukienkę od Piageta i torebkę od Vuittona. Mrugnęła do Mishkina i powiedziała: - Niech tam, wszystkiego trzeba spróbować choć jeden raz. - Ona zawsze to mówi - skomentował magik. - Nie uświadamia sobie, że jeśli ktoś próbuje czegoś raz - ozna- cza, iż próbuje tego wciąż od nowa. Kilka lat później młoda kobieta powiedziała do swojej przyjaciółki: - Miałam wtedy trochę dziwaczne pomysły. Wyobraź sobie, że dałam się nawet kiedyś przeciąć na pół jakiemuś zwariowanemu magikowi. No i co o tym sadzisz? Magik wyjął z walizki szybkoobrotową, przenośną piłę tarczową. Spróbował ją uruchomić, ale nic z tego nie wyszło. Wtedy wydobył z walizki kabel z gniazdkiem elektrycznym, podłączył do niego piłę i włączył ją. - Czy to był jeden z tych oszukańczych numerów, które wystawia się zwykle na bocznych scenach? - spytała przyjaciółka. - Jasne, szachrajstwo jak cholera! Ten świrnięty magik, jakiś Wielki Dermos czy Termos, czy jak mu tam, był kompletnie nie z tej ziemi. Wydawał się tak samo pod- robiony, jak bracia Mario. Nigdy nawet nie myślał o tym, żeby kogoś okantować, tak naturalnie mu to wychodziło. Dlatego właśnie wydobyłam go skądś; ale później okazało się, że jest także świrem. Ze swojej walizki magik wyjął czteroosobowy zespół chirurgów i jednego anestezjologa; wszyscy oni byli już dokładnie wyszorowani, ubrani w fartuchy i maski. Na- stępnie wyciągnął stamtąd tacę z instrumentami chirurgicz- nymi, butle z preparatami znieczulającymi oraz kompletny stół operacyjny z umieszczoną na górze lampą i drenami do odprowadzania krwi. Ciemnowłosa panna położyła się na stole operacyjnym. Była bardzo piękna i dzielna. Chwila taka jak ta warta była, by dać się przeciąć na pół. Magik przygotował piłę i podszedł do młodej panienki. W tym samym momencie z walizki wyskoczył mężczyzna. Miał pod pięćdziesiątkę, był łysiejący, gruby, i pod żadnym względem nie przyciągałby uwagi, gdyby nie pojawił się w sposób tak zaskakujący. Głośnym, drżącym głosem oznajmił: - Opowiadam się przeciw temu małżeństwu w imię ideałów humanitarnych oraz zdrowego rozsądku! - Nie teraz!!! - zasyczał magik. Mężczyzna przeprosił i wpełznął z powrotem do walizki. Orfeusz dzięki swej lirze komponował pieśni; Ronsard z pomocą swej piły czynił głębokie cięcia. Powoli (sadys- tycznie?) obniżył wirującą piłę, ustawiając ją nad nagą przeponą dzielnej dziewczyny, która chciała spróbować wszystkiego chociaż raz. - Jezu, tym razem rzeczywiście wpędziłam się w niezłą drakę - wyjąkała delikwentka. Anestezjolog wstrzyknął jej do brzucha nieco preparatu odkażającego. Gumowe rękawice chirurgów wydawały piskliwe dźwięki. Ciach! Magik wykonał próbne cięcie przez poprzeczny mięsień, wyraźnie zazgrzytał zębami, po czym zabrał się na dobre do roboty. Zanurzył piłę głęboko w ciało swej ofiary. Krew siknęła dziko, niczym woda z jakiegoś wściekłego ogrodowego węża. Jej ciemne krople, pomieszane ze strzępkami mięsa, trysnęły w powietrze w wysokich, przerażających parabo- lach. Do akcji wkroczyli sprawnie chirurdzy, naprawiając przeciętą tkankę za pomocą kleszczy, tamponów i szwów. - To całkiem niezły pokaz - stwierdził robot. - Nie sądzę, żeby mi się to podobało - odparł Mishkin. Piła wgryzła się w główne żyły i arterie. Chirurdzy, pracując z precyzją właściwą naprawdę dobrej grupie baletowej, zszywali i sztukowali zniszczone fragmenty ciała. - Ouuuu! - jęknęła dziewczyna i anestezjolog zaor- dynował jej następnych pięć centymetrów preparatu od- każającego i, dla pewności, także sporą dawkę środka przeciwbólowego. Brzuch dziewczyny był już przecięty na pół i pozlepiany za pomocą Szkockiej Markowej Taśmy do Klejenia Ciała. - Czy będę miał czas, żeby wymienić ten dysk? - spytał jeden z chirurgów. - Rób tylko to, co konieczne - odparł doktor Zorba. Kręgosłup został już przecięty i natychmiast naprawiono go za pomocą dwóch plastikowych wsporników, używanych zwykle w gorsetach oraz niecałej kwarty Kleju Elmer's. Magik wciąż piłował, przecinając już sam stół. Anestezjolog wyciągnął z kufra stolarza, który natychmiast naprawiał zniszczenia. Młoda kobieta uśmiechała się dzielnie. Magik wyłączył piłę i ukłonił się Mishkinowi oraz robotowi. - Następna moja iluzja - oznajmił - którą zobaczycie na własne oczy, będzie polegała na... Przerwał. Wszyscy usłyszeli jękliwy gwizd pociągu. Wkró- tce pojawił się także on sam. Składał się z parowej lokomotywy, trzech wagonów, i zostawiał za sobą ślad w postaci smugi dymu z komina. - Bardzo mi przykro, ale nie będę mógł dokończyć tego przedstawienia - stwierdził magik, wsiadając do pierwszego wagonu - wiecie jednak, jak to bywa. Zawsze może wyniknąć coś nieoczekiwanego. - Bilet - zażądał konduktor. Magik wyczarował bilet ze swojego kapelusza. Pociąg ruszył prawie niezauważalnie, powoli przyśpieszając. - Jak wam się podobało przedstawienie?! - wykrzyknął Ronsard. - Było wspaniałe! - odkrzyknął Mishkin. - To jeszcze nic - stwierdził magik. - Poczekajcie, aż zobaczycie finał! - Kiedy on się odbędzie?! - Odbywa się właśnie teraz! - Co się odbywa?! - krzyknął Mishkin. - Kim pan jest?! Jednak pociąg odjechał już zbyt daleko, by Tom mógł usłyszeć słowa Ronsarda, jeśli magik w ogóle odpowiedział. Mishkin i robot patrzyli w ślad za nim, dopóki pociąg nie zniknął całkowicie w oddali. - Wiesz, czuję się dziwnie w związku z tym całym pokazem - zwierzył się Mishkin. - Lustra - szydził robot. - Dużo gadania i tanie efekty sceniczne. Stali właśnie pod nieboskłonem, w którym odbijała się ziemia, w której odbijało się niebo i dyskutowali na temat luster oraz scenicznych efektów. 20. FANTAZJE ROBOTÓW Robot nie zawsze był tak zgorzkniały. On także poznał niegdyś uroki młodości. On także unosił się swobodnie pod rozrzewniającym niebem. On także ronił łzy w ciemnych zakątkach, walczył z miłością i przezwyciężał uczucia. Dziecię Hefajstosa, prawdziwy syn Ziemi, był nieświado- mym więźniem złudzeń programistów, którzy uważają tożsamość za doskonałe podobieństwo. Robota można zdefiniować jako sumę jego relacji in- terpersonalnych oraz czterdziestu kilogramów metalu i pla- stiku. Roboty pragną rzeczy miękkich, by, w kontraście z nimi, jeszcze bardziej doceniać swą trwałość. Roboty z Schenec- tady oddają cześć boskiej istocie, którą nazywają Białym Człowiekiem Ze Skóry. Żaden Freud robotów nie podjął się jeszcze wyjaśnienia tych wierzeń. Gdy roboty nadchodzą, tryskają gorącym smarem, zupeł- nie jak samochody na wyścigach. Roboty naśladują gesty związane z jedzeniem. Na 125 Ulicy w Nowym Jorku mieszka czarny robot, który jeździ różowym cadillakiem. Są żydowskie roboty, wprawne w egzegezie, których metalowe części ociekają tłuszczem z kurczaków. Są roboty-homoseksualiści, które tańczą i oddają się rozpuście. Kiedyś, dawno, dawno temu, młody robot opuścił fab- rykę, w której go wyprodukowano. Zbłąkany i samotny, szedł właśnie przez głęboki las... Ach, jak dobrze nasz robot pamiętał te chwile! Opanowa- ło go coś w rodzaju szaleństwa. Głębia pożądania stała się jego reakcją na mgliste wspomnienia przeszłości; reakcją, którą ktoś inny mógłby z powodzeniem wykorzystać. Widział teraz Mishkina jako istotę niedoskonałą, lecz ze wszech miar godną miłości. To było właśnie programowa- nie; nasz robot wiedział, że nie jest w stanie przed nim uciec. 21 GŁOSY PRZODKÓW PROROKUJĄ PRZEPOWIADALNOŚĆ EKSPERYMENTALNYCH PSYCHOZ WYTWARZANYCH PRZEZ EKSPERYMENTALNYCH PSYCHOTYKÓW Przybądź tu, Mishkin! Nie masz nic do stracenia oprócz własnych uprzedzeń! Cena wstępu: twoja rzeczywistość. Mishkin, chodź tu, zapomnij o tej starej, ponurej sprawie brakującej części do silnika. Otrząśnij się z tego i żyj chwilą obecną. Powieś swoją logikę na tamtym haku. Jedyna droga wyjścia ze struktur opartych na powtórze- niu i przymusie prowadzi przez innowację. Proponujemy niepowtarzalność w miejsce regularności. Twoje reakcje muszą być zupełnie nieprzewidywalne. Musisz iść przez świat tak, jakby to był świat, a nie martwy schemat. Mishkin! Nie możesz żyć tak, jakby twoje życie było tylko przygotowaniem się do życia. Przygotowanie jest iluzją. Życie, do którego przygotowujesz się w swoim mniemaniu, jest tym właśnie życiem, które teraz wiedziesz, polegającym - jak już zostało powiedziane - na przygo- towaniu się. Książę Mishkin, błagam waszą wysokość o przebudzenie się i uświadomienie sobie, kim wasza wysokość w istocie jest. Poszukujesz przedmiotu, znajdującego się w twojej pa- mięci, niczym kamienia w płytkim stawie. Być może dotykasz go, ale bez najmniejszego przekonania. Czy sądzisz, że wciąż jeszcze musisz poszukiwać? Możliwe, iż właśnie teraz rozstrzygasz w swoim umyśle wyniki przy- szłych poszukiwań, nawet o tym nie wiedząc. Hej, Mishkin, tu jest właśnie motywacja, której po- szukujesz! W nieszczęśliwych okolicznościach zgubiłem bucik mojej ukochanej. Odzyskałem go jednak dzięki Mishkinowi. Mishkin, on jest tutaj... Święty Graal, którego szukasz! Słowo daję, on znalazł zagubione miasto - Atlantydę! Niech mnie diabli! Odnalazł niemiecką minę, przeoczoną przez saperów! Niech mnie pokręci, jeśli nie potknął się o Święty Grobowiec! Ten atak na cel, który sobie postawiłeś, jest śmiertelnie niebezpieczny, nie powinien jednak zostać prostodusznie odparty. Są zjawiska, które nas pożerają, ale równocześnie dodają nam siły. Czasami musimy po prostu stanąć nieru- chomo i dać się zjeść. Otwórzcie bramy! Pozwólcie przejść Mishkinowi! Wyczuwam tu jakiś przeciek pamięci. Gdzieś w okolicy ktoś nie zwraca należytej uwagi. Mishkin odnalazł Białą Boginię! ... A także złoty dzban na drugim końcu tęczy; sekretną jaskinię, w której mieszkają syreny; grobowiec Karola Wielkiego; Dwór Barbarossy; Księgi Sybilli; Kamień Filo- zoficzny - by wymienić tylko niektóre z jego trofeów. 22. Mishkin mieszkał w małym, miłym domku z małą miłą żoną i małym miłym drzewkiem grejpfrutowym. Niemal wszystko, co posiadał, było miłe i małe. Istniały, oczywiście, wyjątki od tej reguły, a w szczególności: miły duży pies, niemiły duży fotel oraz niemiły mały samochód. Mimo to niemal wszystko w jego otoczeniu należało do najmilszych rzeczy, które były dostępne, a równocześnie tak małych, jak można było oczekiwać, znając dom Mishkina. Lecz oto nagle, pewnego dnia... WIZJA PRZYSZŁOŚCI! Na pierwszy rzut oka wydawał się starym człowiekiem. Jego posiwiałe włosy, paralityczny chód, śliniące się usta, zblakłe spojrzenie i usiana starczymi plamami dłoń świad- czyły dobitnie, iż jest dobrze po siedemdziesiątce. Jakimż zatem zaskoczeniem było odkrycie, że jego obecny, chrono- logiczny wiek wynosi mniej więcej dwadzieścia trzy lata. - Jedno jedyne zdarzenie tak mnie zniszczyło - wyma- mrotał starzec drżącym głosem. - Musiało to być niezwykle ciężkie przeżycie - zauwa- żył Mishkin. - Tak, ono takie będzie - stwierdził stary człowiek. - Wiesz, z powodu wadliwych relacji wewnątrz czasoprzest- rzennego kontinuum pamiętam wydarzenie, którego do- świadczę dopiero w przyszłości. Czasowniki płatają nam w tym wypadku figle, ale jestem pewien, że wiesz, co mam na myśli. - Tak sądzę - odrzekł Mishkin. - Jednak jakie jest, było lub będzie to wydarzenie, które zmieniło cię w sposób tak drastyczny? - Młody człowieku - odrzekł starzec. - Byłem tam, gdy Ziemia toczyła swą ostatnią i największą bitwę przeciw- ko Mrocznym Diabelskim Stworom z Dalekiego Arktura. - Opowiedz mi o tym - poprosił Mishkin. - Właśnie miałem zamiar to zrobić - odparł stary człowiek i usadowił się tak wygodnie, jak tylko mógł, biorąc pod uwagę kruchość jego kości. 23 ZIEMIA PRZECIW MROCZNYM DIABELSKIM STWOROM Z DALEKIEGO ARKTURA Superpancernik kosmiczny klasy XK-12X kapitana Johna McRoya, znajdujący się właśnie na wysuniętej placówce za Gwiezdną Mgławicą Brzegową Pasa Południowego, pierw- szy odebrał sygnał, o którym wkrótce miała dowiedzieć się cała Terra i którego miała się śmiertelnie obawiać. Jednak historia, którą opowiadam, zaczęła się znacznie wcześniej, gdy nikt jeszcze nie był świadom zagrożenia. Pierwszy ślad tego, że coś dzieje się nie tak, pojawił się w chwili, gdy Łącznościowiec Drugiej Klasy Rip Halliday wszedł do kabiny kapitana z zatroskanym wyrazem swej pospolitej, piegowatej twarzy. - Klapnij sobie, Rip! - zagrzmiał kapitan. - Drinka? Lee Pan Hao, nasz sympatyczny kucharz z Kantonu, przygotował właśnie nieco wysokoenergetycznego kakao, które naprawdę potrafi postawić człowieka na nogi. A może poczęstujesz się ciasteczkami domowej roboty z prawdziwą marsjańską czekoladą? - Nie, na razie dziękuję, kapitanie. - A zatem wyciągnij się w tamtym wygodnym fotelu i podziel się ze mną tym, co cię nurtuje. Rip Halliday rozciągnął się w fotelu z pełnym respektu, grzecznym pomrukiem. W czasie, w którym się to działo, wszyscy przełożeni przestrzegali zasady doskonałej równości i we wzajemnych stosunkach panowała posunięta do najdalszych granic nieformalność. Jednak cały system wzajemnych zależności znakomicie funkcjonował, ponieważ podwładni znali swoje miejsce i zawsze okazywali przeło- żonym akurat tyle szacunku, ile im się należało. - No więc, panie kapitanie, właśnie zacząłem... - Proszę cię, Rip, żadnych "panów kapitanów" w mojej kabinie. Mów mi po prostu John". . - Zatem, sir John, dokonywałem właśnie rutynowego przeglądu pasm radiowych 6B2, używając jednak tym razem zerozakresowego stochastycznego selektora, po pros- tu by przekonać się, jak on działa. Jeśli pamięta pan równania Thalberga-Martina, postulują one... Kapitan uśmiechnął się i uniósł do góry swą potężną, różową, muskularną dłoń. - Rip, radio to twoja dziedzina. Ja jestem po prostu międzygalaktycznym kierowcą ciężarówek. Nigdy nie wy- szedłem poza równania szeregowe ciągu sigma. Powiedz zatem prosto z mostu - co odebrałeś? - Sygnał - odpowiedział bezzwłocznie Rip. - Był wystarczająco głośny, by niemal popękały mi bębenki w uszach, zanim włączyło się automatyczne dostrajanie. Kapitan skinął głową. - Nie ma powodu, by wszczynać alarm, prawda? Przypuszczam, że to był efekt związany z aktywnością radiową gwiazd? Halliday potrząsnął głową przecząco. - Nie ma żadnej w naszym sąsiedztwie. - Jakieś odchylenie fali? 4 - Niemożliwe, biorąc pod uwagę naszą obecną prędkość i współrzędne. - A czy nie istnieje możliwość, że był to efekt elektrostaty- czny o jakimś mechanicznym źródle - na przykład wytwo- rzony przez koncentrację kruszącego się wzajemnie pyłu? - Nie ma takiej możliwości, sir. Ukształtowanie tej fali było zupełnie inne. I, co więcej, sygnał, który wyłapałem, był modulowany pod względem częstotliwości. Kapitan zagwizdał cicho. - A zatem nie sposób złożyć tego na karb jakiegoś naturalnego wyładowania elektrostatycznego! - powie- dział. - Nie, sir... John. Ta fala została wytworzona przez jakąś formę inteligentnego życia. - Uhum... - powiedział kapitan. - Czy nie ma żadnej szansy, żebyśmy odbierali te sygnały z jednego z naszych statków? - zapytał Rip z nadzieją w głosie. Kapitan potrząsnął głową przecząco. - Najbliższy terrański statek znajduje się dokładnie po drugiej stronie Fiony II. Rip wydał cichutkie gwizdnięcie. - Tego właśnie się obawiałem! - powiedział. Kapitan skinął głową. - Oznacza to, że właśnie weszliśmy w kontakt z jakąś zupełnie nie znaną nam formą inteligentnego życia i że zbliżamy się do niej z dużą prędkością. - To pierwszy kontakt Ziemi z obcą formą życia inteligentnego - powiedział cicho kapitan do Ripa. - Myślę, że powinieneś powiedzieć Marvowi Painterowi, iż jak najszybciej potrzebujemy tłumaczenia tych obcych impulsów. Piegi Ripa Hallidaya stały się teraz jakby jeszcze ciem- niejsze na jego pobladłej twarzy. - Tak jest, John... to znaczy, sir. Drzwi rozsunęły się, wypuszczając z kabiny rudowłosego łącznościowca. Gdy kapitan pozostał sam, przez dłuższy czas przyglądał się stereofotografiom swojej żony i trzech synów. W kompletnej ciszy wypił szklankę gatoradu. Potem nacisnął guzik interkomu. Powiedział załodze, że jeśli nie okaże się, iż jest inaczej, powinni postępować zgodnie z założeniem, że nawiązali kontakt z obcą formą życia o nieznanych intengach. Nie powiedział im jednak o równaniach Randa-Oreya, które przewidywały z prawdopodobieństwem dziewięćdziesięciu ośmiu i siedmiu dziesiątych procenta, iż pierwszy taki kontakt będzie nieprzyjazny. Zgodnie z instrukcjami miał tego nie ujawniać, dopóki intencje intruza nie zostaną określone z całkowitą pewnością. Podobna zapowiedź katastrofy mogłaby bowiem osłabić efektywność dobrze funkcjonującego zespołu, który stanowiła załoga statku. Inżynier Duff McDermott przeszedł miarowym krokiem po dolnym pomoście roboczym, a następnie zatrzymał się, by po raz dwudziesty w ciągu godziny sprawdzić tarcze kontrolne pracy silników. Ich wskazówki spoczywały spo- kojnie na zielonych polach. McDermott w istocie wiedział, że tak będzie, nie mógł jednak powstrzymać się przed spoglądaniem na nie od chwili, gdy stwierdził, że kontakt nastąpi zaledwie za 2. 0045 godziny. - Czy wyobrażasz sobie, jak oni mogą wyglądać? - spytał drugi zastępca mata na pokładzie pancernika Andy Tompkins, a jego wydatne jabłko Adama poruszyło się na szyi, nieco poniżej zadowolonej z siebie, niefrasobliwej twarzy. - Jak coś, co przybywa z piekła - odparł McDermott. Miał później Wspominać tę odpowiedź i zastanawiać się, czy nie potwierdziła ona podawanego w wątpliwość mnie- mania, iż człowiek pod wpływem stresu jest w stanie przepowiedzieć przyszłość. - Marv - Spytał kapitan - jak ci idzie? - Całkiem nieźle - odparł Marv Painter, nieśmiały, chudy, rudowłosy geniusz cybernetyczny. - Powinniśmy uzyskać zrozumiały odczyt, kiedy tylko uda mi się podłączyć ten dwójkowy regeneracyjny odsyłacz impulsów do lust- rzanego obwodu reprodukującego i połączyć krzyżowo bazę danych translatora z wejściową bazą danych kom- putera drugiego poziomu. - Masz na myśli to, że będziemy w stanie ich zro- zumieć? - spytał kapitan McRoy. - Pewnie, że tak! Nie będzie to dokładne tłumaczenie, ponieważ nie posiadamy słownika, który odpowiadałby ich językowi. Jeśli jednak ustawimy komputer tak, by dawał nam tłumaczenie bezpośrednie zgodnie z zasadą najwyż- szego prawdopodobieństwa znaczenia danego słowa i bę- dziemy utrzymywać stałe sprzężenie zwrotne, działające w kierunku dalszego precyzowania rozróżnień hierarchicz- nych, powinniśmy otrzymać właściwy, analogiczny odczyt. Jednak jest to tylko taki mój trochę pomylony pomysł. Gdyby zechciał pan zastanowić się nad jakąś alternatywną propozycją... - Marv - powiedział kapitan McRoy - pierwsza zasada współpracy na statkach kosmicznych polega na tym, by pozwolić ludziom, którzy potrafią coś zrobić, aby to robili, a pozostali, którzy tego nie potrafią, niech siedzą sobie w kambuzie z zamkniętymi buziami i z założonymi rękami popijają kawę. Ja jestem po prostu kierowcą statku kosmicznego, a ty jesteś jego cybernetykiem i to, co mówisz, ma moc obowiązującą, dopóki trzymasz się swojej okreś- lonej specjalności. - Dzięki za słowa zaufania, kapitanie - odparł Marv, a jego twarz rozjaśnił uśmiech. - Gdyby ziemskie rządy pracowały tak, jak pan na tym statku, przed rasą ludzką rozpościerałaby się przyszłość pewna jak spokojne morze. - Dość tego, Marv - powiedział kapitan z gburowatą, staromodną skromnością. - Postępuję po prostu zgodnie z zasadami, używam jasnych, zgodnych ze zdrowym roz- sądkiem reguł, mam poczucie sprawiedliwości, z dobrocią traktując każdego człowieka jako w pełni rozbudowany mikrokosmos i starając się go dobrze zrozumieć, niezależnie od różnic społecznych narzucanych przez system rang i stanowisk, ustanowionych w celu harmonijnego współ- działania. Czy ten twój sprzęt jest już sprawny? Marv Painter włączył odbiornik. Aparat wideo ożył, odtwarzając widok wnętrza obcego statku kosmicznego. Za urządzeniami kontrolnymi siedział tam dziwny stwór. Był on dwunożny, jednak wszelkie zewnętrzne podobieństwo do przedstawicieli ludzkiej rasy na tym właśnie się kończyło. Stwór był bowiem jaskrawozielony, miał mniej więcej dwa i pół metra i był bardzo masywnie zbudowany. Wyglądało na to, że posiada chitynowy szkielet zewnętrzny. Z jego czoła wyrastały anteny, a oczy wystawały z głowy na długich szypułkach. Miał wielkie, obwisłe wargi, za którymi widocz- ne były dwa rzędy ostrych, białych zębów jak u rekina. Obcy przemówił: - Pozdrawiam was serdecznie, wy niskie, robakowate, ćwierćrozumne formy życia. Jestem Thanatos Superbum, generał-major Malachitowej Rasy, Lord Twierdzy Szakali, Książę Nadzwyczajny Rodu O'Neillów, a także posiadacz licznych innych tytułów, zarówno dziedzicznych, jak i na- danych. Padnijcie przede mną na kolana, wy wywodzące się z pariasów szumowiny, i bądźcie mili dla waszego umysłowego, moralnego i fizycznego władcy. Podajcie mi swoje nazwiska, rangi i numer jednostki wojskowej oraz wyjaśnijcie najwyżej w dwudziestu słowach, czy istnieje jakaś przyczyna, dla której nie miałbym zmiażdżyć waszych wątłych kostek na papkę. Odbiór. - On mówi dość śmiesznie - zauważył inżynier McDermott. - Śmiesznie, ale i paskudnie - stwierdził kapitan, marszcząc brwi z zamyśleniem. - A także jak szaleniec. - Wiele tej dziwności bierze się stąd - skomentował Marv - że komputer musi odnaleźć dla słów obcego analogie wśród najbliższych im znaczeniowo ziemskich idiomów, wybierając je spośród wyrażeń, które ma do swojej dyspozycji w bazach danych. Zatem, oczywiście, brzmi to w efekcie dosyć dziwnie. - Czy jednak uczuciowe i treściowe konotacje tych wyrażeń są mniej więcej prawidłowe? - spytał kapitan. - Obawiam się, że tak - stwierdził Marv niewesoło. - Wygląda zatem na to, że mamy spory problem. Odniosłem wrażenie, że ten obcy jest nastawiony do nas nieprzyjaźnie. - Ja też odniosłem takie wrażenie - zgodził się Marv ze smutnym westchnieniem. - Sir, przypuszczam, że on czeka na odpowiedź - dodał. - Zaraz mu jej udzielę - rzekł kapitan i odwrócił się w stronę mikrofonu. W jego mózgu bulgotały gniewne słowa niczym gaz, rozszerzający się zgodnie z prawem Boyle'a. Zmusił się jednak do uaktywnienia w swym umyśle Interpersonalnych Równań Martinsa-Turnera, stanowią- cych część treningu hipnotycznego każdej ludzkiej istoty o współczynniku inteligencji powyżej poziomu IV. Nagle ogarnął go lodowaty wręcz spokój i stał się zdolny do obiektywnej oceny sytuacji. Usłyszałem słowa, które mogą być odbiciem realnej rzeczywistości - pomyślał - ale wcale nie musi tak być. W żadnym wypadku nie mogę sobie pozwolić na odpowiedź emocjonalną, lecz powinie- nem: (a) stawić czoło zaistniałej sytuacji oraz (b) ukształ- tować ją (jeśli będzie to możliwe) zgodnie z potrzebami Ziemi i całego rodzaju ludzkiego. Dzięki Bogu za to, że stworzył Korzybskiego! - dodał w myślach kapitan. - Pozdrawiam cię, Thanatos Superbum! - powiedział do mikrofonu. - Nazywam się McRoy ł jestem dowódcą tego statku. Jestem usposobiony przyjaźnie i pokojowo, podobnie jak cala reszta mojego gatunku. Pragnę nawiązać z tobą przyjazne stosunki i wyrażam szczerą nadzieję, że ty również pragniesz przyjaznych stosunków ze mną. - Krew, pot i eksplozja złości, wojny nam trza, nie miłości! - wrzasnął w odpowiedzi Super bum. - Hai, hai haiii, czuję już smród jankeskiej krwi! "Przyjazne sto- sunki" - do piekielnej dziury, niechaj skrzyżują się kły i pazury! W szale dziś walczmy zuchwale. A jeśli nie padną od razu, wsadzić ich wszystkich do gazu! - Nawet biorąc pod uwagę anachroniczne odpowiedniki językowe, do których ucieka się komputer - skonstatował kapitan - facet wydaje się paskudny, rozhisteryzowany i niezwykle niebezpieczny. Następnie znów odwrócił się w stronę mikrofonu i zapytał Thanatosa, czy wzajemne stosunki nie mogą być jednak ustanowione na pokojowych zasadach. - Pokój jest dobry dla pedałów i komuchów - syknął jadowicie Super bum. - Jednak mam dla was propozycję. Możecie wybrać jedną spośród dwóch możliwości. Pierwsza polega na tym, że zostaniecie natychmiast zanihilowani przez nieodpartą siłę naszych morderczych promienistych dział, po czym nasza flota kosmiczna zniszczy waszą kosmiczną flotę, a następnie podbijemy Ziemię i w mó- zgach wszystkich ludzi umieścimy specjalne obwody ra- diowe, czyniąc z nich w ten sposób naszych niewolników, których los nie będzie jednakowy, lecz w każdym wypadku gorszy od śmierci; możecie wybrać także alternatywną propozycję. - Którą jest... ? - spytał z nikłą nadzieją kapitan. - Mniej więcej to samo, jednak uczynimy to ciut łagodniej, jeśli nie będziecie stawiać żadnego oporu. - Obydwie propozycje są nie do zaakceptowania - po- wiedział ponuro kapitan McRoy. - A zatem mogę rzec wam tylko jedno: piklujcie się i stawcie wasze ostrza na sztorc, i niech w orężnym zmaganiu zwycięża najlepszy. Broń się dobrze, obcy stwo- rze, bo ja i moi chłopcy możemy dokopać ci tak, że zesrasz się na rzadko i nie zamierzamy się z tym długo pieprzyć! Kapitan rozłączył się i ponurym tonem rozkazał swym ludziom, by zajęli stanowiska bojowe. Stosując mentalną autokontrolę wyregulował temperaturę skóry i poziom adrenaliny we krwi, ponieważ miał świadomość, że zbliża się właśnie godzina ciężkiej próby. 24. WIADOMOŚCI Z INNEJ PŁASZCZYZNY W miejscu, którego położenia nie sposób oddać za pomocą czasoprzestrzennych współrzędnych, spotkały się trzy istoty. Na użytek tego właśnie spotkania każda z nich przybrała terrański wygląd, jakkolwiek dla żadnej z nich nie był on wyglądem "normalnym". Ich przywódca, znany ze swego wysokiego poziomu w dziedzinie etyki, na użytek wzajem- nego dialogu przybrał imię Ka. Wokół jego heroicznej postaci i wspaniale ukształtowanej głowy połyskiwała blada poświata nimbu, którym był otoczony. - Nie ma potrzeby, bym wyjaśniał wam przyczynę spotkania - oznajmił. - Zebraliśmy się tu wszyscy wiedząc, iż floty kosmiczne Ziemi i Superbum, ulegając swemu przeznaczeniu oraz odwiecznym prawom dualizmu, weszły w nieunikniony konflikt. Wiemy także, iż Ziemia reprezentuje wiele dobrych zjawisk, które aprobujemy, podczas gdy Superbum nie jest niczym innym, jak tylko narastającym procesem pogłębiania się podłości i czymś naprawdę złym. Jak sądzę, zbyteczne jest zwracanie uwagi na to, iż w naszym witalnym interesie leży, by Ziemia wygrała tę walkę. Obawiamy się również, że biorąc pod uwagę bieżący stan rzeczy, bez naszej interwencji Ziemia ma bardzo nikłe szansę na takie właśnie rozwiązanie konfliktu. Czy zgadzamy się wszyscy, iż są to sprawy bezdyskusyjne? Pozostałe dwie istoty przytaknęły. Jedna z nich, De-Ao, powiedziała: - Zgadzam się, iż nie ma potrzeby, żebyśmy dys- kutowali nad tym, co dla nas oczywiste. Jedynym zatem pytaniem, na które pozostaje nam odpowiedzieć, jest to, jaką formę powinna przybrać naszą interwencja i w jakiej chwili powinna się odbyć. Trzecia istota, o imieniu Snes, Oznajmiła: - Moja analiza problemu doprowadziła do takich samych rezultatów jak te, której zostały tu już przed- stawione. Musimy zatem ustalić, co powinniśmy zrobić oraz kiedy, ponieważ, jak sądzę, zostało już przeprowadzo- ne poprawne logicznie rozumowanie, z którego wyciągnięto prawidłowe wnioski. - Obawiam się - oznajmiła istota Ka - że nie możemy sobie pozwolić na udzielenie Ziemi pomocy w jakiejkolwiek formie. Pozostałe dwie istoty, skonsternowane, spojrzały na pierwszą. - Ziemia musi poradzić sobie sama - stwierdziła Ka - z powodów, które staną się dla was oczywiste, gdy poświęcicie chwilę na dokonanie Fouriere'a dziesiątego stopnia. Pozostałe dwie istoty uczyniły tak i doszły do wniosków takich samych jak Ka. - To zasmucający wynik - stwierdziła Snes. kilku obliczeń szeregów 25 SŁUŻBA ZAOPATRZENIA W NAGŁYCH WYPADKACH - Dostarczamy to, czego potrzebujesz, dokładnie wtedy, kiedy jest to potrzebne - powiedział pan Monitor. - To właśnie taki rodzaj usługi, na jakim mi teraz najbardziej zależy - stwierdził Mishkin. - Oczywiście, że tak. Każdemu zależy. W dzisiejszym, coraz bardziej skomplikowanym świecie naprawdę nie spo- sób wymagać od ludzi, aby sami rozwiązywali wszystkie swoje problemy. Nie pozostałoby im wtedy ani chwili czasu na nic innego. Ludzie powinni zajmować się swoimi sprawa- mi. Naszą zaś powinnością jest dostarczanie tego, czego potrzebują, by rozwiązywać ich kłopoty. Pańską rzeczą jest przypuszczalnie również zrobienie czegoś zupełnie innego, niż staranie się o coś, co jest panu niezbędne. Zatem my zrobimy to, co do nas należy, pan zaś będzie w stanie zrobić to, co należy do pana. Dzięki temu wszyscy będą zadowoleni. - Brzmi to zbyt pięknie, żeby było prawdą - stwierdził ; Mishkin. - Ale jest - odparł pan Monitor. - Rzecz, której potrzebuję - powiedział Mishkin - to zamienna część do silnika statku kosmicznego, numer katalogowy L-1223A. - Służę panu. Czy jest pan gotów za nią zapłacić? - Proszę zapisać to na mój rachunek. - Jest pan dosłownie idealnym klientem. Proszę uprzej- mie, część zamienna do silnika numer L-1223A, sztuk jeden, jest już w drodze. Pan Monitor pokazał Mishkinowi pochwalne notatki na swój temat, które ukazały się w "New York Times'ie", "New York Magazine" oraz "Village Voice". Wszystkie były niezwykle entuzjastyczne. Czyż potrzebna była jakakol- wiek lepsza rekomendacja? Pan Monitor zniknął. Mishkin przysiadł na pieńku i zaczął spokojnie czekać. Po kilku godzinach usłyszał warkot silnika motocykla. Zobaczył człowieka w skórzanej kurtce z frędzlami i zam- szowej pilotce, który nadjeżdżał przez las. Do bagażnika jego motocykla przywiązana była spora paczka. Pięćdziesiąt metrów od Mishkina natknął się na minę. Zarówno on, jak też jego motocykl i paczka zostali rozerwani na strzępy. - Łatwo przyszło, łatwo poszło - skonstatował Mi- shkin. 26. Mishkin wlókł się właśnie przez las, badając zmysłami jego widoki, zapachy i dźwięki, napełniając płuca jego powie- trzem. Powodziło mu się naprawdę dobrze - oczywiście w sensie duchowym. Z jego ust wyrywała się jakaś pieśń bez słów i prztykał palcami zgodnie z jakimś niedocieczo- nym rytmem. Będąc w takim właśnie nastroju, natknął się na mężczyznę opartego o drzewo. Miał on zamknięte oczy. Nie wyglądało na to, by oddychał, nie wydawał się jednak również martwy. Jego klatka piersiowa była naga i znajdowała się na niej niewielka płytka. Widniał tam napis: WŁĄCZ MNIE. Powyżej była gałka przełącznika. Mishkin przekręcił gałkę. Mężczyzna natychmiast otworzył oczy. Chwycił się za czoło, po czym zatoczył się bezwładnie. Byłby upadł, gdyby Mishkin nie złapał go i nie położył delikatnie na ziemi. - Dziękuję bardzo, szanowny panie - powiedział mężczyzna. - Nazywam się prawdopodobnie Alex Gonkin i jestem panu bardzo zobowiązany; chyba jednak lepiej by było, gdyby mnie pan nie włączył, ponieważ teraz, gdy wróciła mi świadomość, moje lęki mogą zakłócić niepewny stan mego psychicznego zdrowia. - A co panu dolega? - spytał Mishkin. - Usłyszałem głos, który mówił:, Aby go zabić, musimy zabić wszystkie jego »ja«". Uświadomiłem sobie od razu, że sekret przetrwania polega na ukryciu faktu, iż czyje- kolwiek, Ja" jest wielością. Można by to określić mianem pierwszej linii obrony. Drugą linią obrony jest obecność poszczególnych, ja" i ich wzajemna łączność. Stwierdziłem także natychmiast, iż wszystkie moje, ja" będą musiały zostać zabite równocześnie, albo też prawie równocze- śnie - o ile to będzie możliwe - by uchronić je przed uświadomieniem sobie, co się dzieje, i podjęciem przez nie skutecznych działań obronnych. Nadążasz za moim rozumowaniem? - Sądzę, że tak - odpowiedział Mishkin. - Zatem jesteś szalony, a ja już się nie odzywam. Teraz usłyszymy kilka słów ze strony mojego Oskarżyciela. Oskarżyciel opuścił się na ziemię z korony drzewa i stanął przed Mishkinem, chrupiąc jabłko z miną pełną wyrzutu. - Powiedziane jest: nie będziesz włączał tego, co winno pozostać wyłączone - oznajmił. - Posłuchaj - bronił się Mishkin - gdyby Bóg nie życzył sobie, żeby ten człowiek został włączony, nie umieś- ciłby na jego piersi gaiki przełącznika. - To prawda... Jednak w swej nieopisanej mądrości Bóg uczynił tak, iż było możliwe, aby ten przełącznik pozostał wyłączony. - Ale przecież Bóg umieścił również na jego piersi plakietkę z napisem WŁĄCZ MNIE. - Egzegeza jest skutkiem niebezpiecznego braku poko- ry - stwierdził Oskarżyciel. - Nie zamierzałem pobłażać swej próżności - odparł Mishkin. - Jednak morał z tej historii jest dla mnie oczywisty; głosi on mianowicie, iż nie należy pozwalać, by ludzie z przełącznikami na piersiach nasrali ci na głowę. - Co to ma znaczyć?! - wrzasnął Oskarżyciel. - Co ty mówisz?! Czy ty kompletnie zwariowałeś?! - A co ja powiedziałem? - spytał Mishkin. - Co się stało? Gdzie jestem? - Twoje działania będą dokładnie badane - powiedział Oskarżyciel - i w swoim czasie powiadomimy cię o rezul- tatach naszych rozważań. 27. W GABINECIE LUSTER W ludziach można łatwo wywołać automatyzm. W gruncie rzeczy można powiedzieć, iż ludzie są automatyzmem. Jesteśmy w pełni kontrolowani przez nasze emocje. Prze- mieszczamy się tu i tam, unoszeni przez zmienne nurty tego, czego chcemy i tego, czego nie chcemy, tego, czego pragniemy oraz tego, co nas pragnie. Niemniej jednak wyobraźmy sobie jakiś dowolnie wy- brany przedmiot. Na przykład pomarańczę. Jednak nasz umysł odrzuca pomarańczę, jest on okrągły, pomarańcza zaś - paradoksalnie kwadratowa. Wyobraźmy sobie coś innego. Jednak pomarańcza wciąż tkwi w naszym umyśle... Jej gruba, ospowata skórka. Istnieje duża ilość skojarzeń, które budzi w nas pomarańcza, jednak większość z nich jest bardzo banalnych. Pomarańcza musi zostać usunięta z listy przedmiotów, które mogą być źródłem naszych skojarzeń. Zatem żadnych więcej ciężarówek z pomarańczami i żad- nego handlu nimi. Pomarańcze zajmują stanowczo zbyt istotne miejsce w naszym umyśle. Weźmy pomarańczę. Ale wzięliśmy już wystarczającą ilość pomarańczy. Pomarańcza jest bezwartościowym lekarstwem dla naszego umysłu. Dlaczego zatem nie zająć się, na przykład, jelitem? Jest łatwe do wizualnego przedstawienia sobie i zdolne do wytworzenia wielu powieściowych fabuł. Jednak jelita do znużenia przypominają labirynt. Ciągną się długimi splota- mi, skręcając się i odkręcając, a i tak w końcu wychodzi z nich pomarańcza. Poza tym jelita wypełnione są nieprzy- jemnymi substancjami. Być może lepiej będzie, jeśli wrócimy do pomarańczy. Weź zatem pomarańczę. Weź ją szybko, zanim ona weźmie ciebie. Świat pomarańczy nie jest być może cał- kowicie niezrozumiały. Weźmy teraz podmiot w postaci Mishkina i pomarańcze. Mishkin nie myślał dużo o pomarańczach. Pozornie. Wiemy jednak, iż w gruncie rzeczy nieobecność jakiegoś obiektu implikuje jego obecność. Wnosimy zatem, iż pomarańcze istnieją w umyśle Mishkina i z tego faktu możemy wyde- dukować wiele innych związków i zależności. Jedna rzecz wydaje się pewna: Mishkin nigdy nie był świadom swej negatywnej namiętności do pomarańczy. Zatem: Mishkin i antypomarańcza. Pomarańcze i Anty- mishkin. Mimo to nie wolno nam robić błędu, polegającego na założeniu prostej opozycji. Przesadne lekceważenie Mish- kina wobec pomarańczy nie musi implikować opozycji. Jest bardziej prawdopodobne, że figura językowa, której poszukujemy, to oksymoron: połączenie przeciwieństw. Przeciwstawienie nie jest wzajemne. W oksymoronie mamy do czynienia z zagubieniem wzajemności. 28. - W tych okolicach spotyka się także bestię, która zabija za pomocą nudy - powiedział robot. - Jej głos jest pełen przekonania i autorytatywny. Jej stwierdzenia są niepodważalne i zarazem niewiarygodne. Wygląda niena- gannie, a jednocześnie szkaradnie. Spotykasz ją i masz ochotę, by natychmiast umarła, chociaż nie uczyniła ab- solutnie nic złego. Mówi do ciebie na każdy temat niezwykle rozsądnym tonem. Napięcie staje się niemożliwe do wy- trzymania. Twoja niemożność podjęcia jakiegokolwiek działania powoduje apatię, która wzmacniana jest przez skrajną monotonię twojej sytuacji. Ponieważ nie możesz zabić bestii, zabijasz sam siebie. - Gdzie ona teraz jest? - spytał Mishkin. - Zanudza sobie ryby na kolację. Czyni to, wykładając na temat niepodważalnych praw, które im przysługują. - Przepraszam pana bardzo - wtrąciła się ryba. - Ża- dna ryba jeszcze nigdy nie została zanudzona na śmierć. — Wypchaj się! - syknął jadowicie robot. 29 ZASKOCZENIE ZWANE KLUCZEM DO ZROZUMIENIA SYTUACJI Na białej i płaskiej powierzchni skalnej Mishkin ujrzał biały elegancki telefon. Gdy podszedł do niego, aparat zaczął dzwonić. Mishkin podniósł słuchawkę i powiedział do niej: - Halo? - Tom? Tom Mishkin? Czy to ty? - To ja - odparł Mishkin. - A kto mówi? - Twój wujek, Arnold Epstein. Jak ci leci, Tom? - Nieźle - odparł Mishkin. - Mam co prawda kilka małych problemów... - Któż ich nie ma? Ale co z twoim zdrowiem? Czy czujesz się dobrze? - Nieźle. A ty, wujku Arnoldzie? - Też znośnie, biorąc pod uwagę okoliczności. Tom, miło mi słyszeć twój głos. - Wujku Arnoldzie, jak to się stało, że zadzwoniłeś tu do mnie? - To podarunek od firmy telekomunikacyjnej A & P. Byłem ich milionowym klientem tego ranka i z tej okazji podarowali mi koszyk jedzenia oraz jedno połączenie telefoniczne do dowolnej osoby, przebywającej w dowolnym miejscu. - Cóż, w takim razie to miło, że zadzwoniłeś do mnie. Jestem ci za to wdzięczny. - Dużą przyjemność sprawia mi to, że słyszę twój głos. Posłuchaj Tom, jak tam rodzice, dobrze? - W porządku - odparł Mishkin. - A twoja siostra? - Też dobrze. Jest w Europie. - To miło. A gdzie ty jesteś? Wiesz, chyba niezbyt dokładnie zrozumiałem operatora z centrali... - Jestem na planecie zwanej Harmonia. - Czy to miłe miejsce? - Sądzę, że tak. - Cóż, życzę ci zatem przyjemnych wakacji. Tom, czy jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić? - Hmm, w gruncie rzeczy tak - potwierdził Mish- kin. - Czy masz może ołówek i kawałek papieru? - Znasz mnie, Tom. Nigdy się z nimi nie rozstaję. - Więc zapisz sobie: część do silnika numer L-1223A. Jest mi bardzo potrzebna. - Już zapisałem. Czy tam, gdzie jesteś, nie ma sieci sklepów wielobranżowych Searsa i Roebucka? - Nie, wujku Arnoldzie, nie ma tu nic takiego. Har- monia jest miejscem raczej słabo rozwiniętym gospodarczo. - Coś w rodzaju Tobago? - Nawet gorzej. Wujku Arnoldzie, ta część do silnika jest mi potrzebna już teraz. Chciałbym, żeby mi ją dostar- czono możliwie najszybszym statkiem transportowym. - Tom, masz to jak w banku. Pamiętasz Seymoura Gulsteina, syna Gertie, najlepszej przyjaciółki twojej ciotki Rachel? No więc Seymour jest terenowym pracownikiem ekspedycji w firmie F. B. Crowley - Międzyplanetarna Sieć Dostawcza. Zdobędę tę część dziś wieczorem i przekażę mu, a on dostarczy ci ją w ciągu kilku godzin, najdalej jutro. - Znakomicie, wujku Arnoldzie. Czy to naprawdę będzie aż tak szybko? - Możesz na mnie liczyć, Tom. Czy twój wujek Arnold kiedykolwiek cię zawiódł? - Nie mam słów, żeby ci podziękować, wujku Arnoldzie. - Nie ma sprawy, Tom. Niech ci się dobrze wiedzie. Zadzwoń do mnie, kiedy wrócisz do domu. Mishkin odłożył słuchawkę, rozprostował kości i zrelak- sował się. Jeśli wujek Arnold mówił, iż coś będzie zrobione, oznaczało to, że naprawdę będzie. Rządy mogą obiecywać więcej, niż są w stanie faktycznie dostarczyć, naukowcy mogą być nadmiernie optymistyczni w kwestii swych potencjalnych osiągnięć, roboty mogą mieć przesadne wyobrażenia o swojej wszechmocy; jeden wujek Arnold powodował, że świat biegł dalej swym torem, podczas gdy wszyscy inni stali wokół, próbując zebrać go jakoś do kupy. Wujek Arnold był być może nieco bezbarwny, ale absolutnie niezastąpiony. Żółw, na którym, wedle dawnych wyobrażeń, stał Herkules podtrzymujący Ziemię na swych ramionach - ten żółw także miał na imię Arnold. 30. Mishkin i robot podeszli do drzewa. Na końcach jego gałęzi znajdowały się niebieskie oczy z gęstymi brwiami. Wszystkie te oczy obróciły się, by spojrzeć na Mishkina. - Wiedziałem, że możesz tędy przechodzić - stwierdziło drzewo; słowa wydobywały się z głośnika na pniu. - Mam nadzieję, że nie zaprzeczysz, iż nazywasz się Tom Mishkin? - Tak właśnie się nazywam - odparł Mishkin. - A kim ty jesteś? - Jestem egzekutorem długów przebranym za drze- wo - odparł egzekutor długów przebrany za drzewo. - Na litość boską! - wykrzyknął Mishkin. - Czy śledziłeś mnie przez całą drogę aż tutaj, do Harmonii? - Rzeczywiście, tak zrobiłem. To dość ciekawa historia. Pan Oppenheimer, szef Agencji Egzekucyjnej "Nec Plus Ultra", dla której pracuję, doznał oświecenia, gdy kamie- nowano go w wannie z kwasem w jego dzielnicowej sekcji Tai Cni Chuan. Otóż Oppenheimer uświadomił sobie nagle, że istota życia polega na całkowitym wypełnieniu swego zadania i człowiek może ocenić własny żywot jedynie z punktu widzenia sumienności, z jaką odgrywał swą życiową rolę. Dotychczas Oppenheimer był raczej luzakiem, który postępował zgodnie z powszechną praktyką polega- jącą na ściąganiu długów łatwych do egzekucji, a także złowieszczym odgrażaniu się, że ściągnie również te trudne, ale w końcu zawsze mówił sobie: "Do cholery z nimi!" Potem doznał nagłego olśnienia. Zdecydował wtedy: do diabła z przeciętnością; skoro jestem szefem agencji eg- zekucyjnej, zatem zbuduję sobie etykę i cel życiowy właśnie ze ściągania długów. Bardzo możliwe, że świat mnie nie zrozumie; być może jednak przyszłe pokolenia pojmą przerażającą czystość mych intencji. - W ten sposób - kontynuował egzekutor - Oppen- heimer obrał bezkompromisowy, donkiszotowski kurs działalności swej agencji, który prawdopodobnie doprowa- dzi do jej bankructwa najdalej w ciągu roku. Wezwał wszystkich nas, egzekutorów, do Sali Odpraw. - Pano- wie - powiedział - tym razem odbierzemy je wszystkie do ostatniego centa. Do diabła ze średnimi wynikami! Naszym celem jest stuprocentowa skuteczność i niech paranoja ogarnie wszystko, co tylko możliwe. Macie zebrać te długi, niezależnie od tego, czy to będzie jeden dolar, czy milion. Jeśli zajdzie potrzeba, udajcie się do San Sebastian, na Wyspy Samoa czy na planetę Sambal V i nie zwracajcie uwagi na koszty. Dążymy teraz do ideału, zaś ideały są zawsze niepraktyczne. Chłopcy, obalamy właśnie zasadę rzeczywistości! Ruszajcie zatem i odbierzcie te wszystkie długi, dążąc do całkowitego wypełnienia swego zadania! - Jego przemowa wywodzi się zdecydowanie z ducha lat sześćdziesiątych - stwierdził robot - podczas gdy teraz mamy rok 2138, albo coś w tym rodzaju. Ktoś tu kogoś nabiera. - Odpieprz się! - warknął autor. - To było wezwanie do broni - powiedział egzekutor długów przebrany za drzewo. - I dlatego właśnie jestem teraz na Harmonii, panie Mishkin. Przybyłem tutaj, pro- wadzony odważną wizją mego szefa, by ściągnąć pańskie długi niezależnie od czasu, trudu i wydatków, które będą z tym związane. - Wciąż nie wierzę własnym uszom - stwierdził Mi- shkin. - Mimo to tak się właśnie mają fakty. Dysponuję oficjalnym wezwaniem do zapłacenia wszystkiego, co jest pan winien różnym osobom i instytucjom. Czy zechce pan zapłacić bez szemrania, czy też mam stać się niemiły? - O jakich długach pan mówi? - spytał Mishkin. - Na początek istnieje sprawa pańskich nie uregulowa- nych podatków na rzecz władz federalnych, stanowych i miejskich. Nie zadał pan sobie specjalnie dużo trudu, żeby zapłacić je w zeszłym roku, prawda, panie Mishkin? - To był ciężki rok. - Jest pan winien Wujowi Samowi osiem tysięcy siedem- set pięćdziesiąt trzy dolary i pięćdziesiąt jeden centów. Kolejna sprawa to alimenty. Trochę spoczęło się na laurach w tej dziedzinie w ciągu ostatniego roku lub nawet nieco dłużej, czyż nie tak, Mishkin? Cóż, mamy tu piękną, czterocyfrową sumkę, którą jesteś winien biednej, opusz- czonej Marcii i malutkiej Zeldzie. Nawiasem mówiąc, Marcia ma nowego narzeczonego, a Zelda właśnie wyleciała ze Szkoły w Małym Czerwonym Domku. Marcia prosiła mnie, żebym ci powiedział, że miewa się dobrze, bawi się tak, jak jeszcze nigdy w życiu, i chce natychmiast dostać każdego centa, którego jesteś jej winien, a jeśli nie, to wyśle cię do Grobowców tak szybko, że w locie wbijesz sobie zęby w tyłek. Dodała także, iż dzięki psychoanalizie zyskała wystarczającą siłę ego, by wreszcie wygarnąć ci, że byłeś zawsze wszawym łgarzem i że wszyscy jej znajomi pękają ze śmiechu, kiedy im opowiada, jak nieśmiało próbowałeś uprawiać z nią swoje perwersje. - To rzeczywiście wygląda mi na Marcie - przyznał Mishkin. - Kolejna pozycja - to tysiąc dolarów, które jesteś winien Marty'emu Bargenfieldowi. Na wypadek zaćmienia pamięci informuję cię, że to twój najlepszy przyjaciel. A przynajmniej był twoim przyjacielem. Mam na myśli to, ze on ciągle żywi wobec ciebie te same uczucia, natomiast ty z jakichś dziwnych powodów gwałtownie ochłodziłeś wasze stosunki. Ktoś złośliwy mógłby nawet wywnios- kować, że go unikasz. A przecież jego jedynym przestępst- wem w stosunku do ciebie był fakt, że pożyczył ci pieniądze w chwili gwałtownej potrzeby, gdy rozwodziłeś się z Marcią i musiałeś zapłacić za aborcję Monique. - A co tam u Monique? - spytał Mishkin. - Bardzo dobrze jej się powodzi bez ciebie. Wróciła do Paryża i pracuje jako sprzedawczyni dzieł sztuki w Gale- riach Lafayette. Wciąż ceni sobie sznur drewnianych paciorków za osiemdziesiąt centów, będący jedynym twoim podarunkiem dla niej w czasie burzliwego, czteromiesięcz- nego romansu, który opisujesz jako "najbardziej pobudza- jący w moim życiu". - Byłem bez grosza - tłumaczył się Mishkin. - A poza tym ona zawsze twierdziła, że nienawidzi prezentów. - Ale ty wiedziałeś lepiej, czyż nie tak, Miszkuś? No niech tam, nie zamierzam odprawiać tu sądu nad tobą. Fakt, że twoje prowadzenie się, niezależnie od systemu etycznego, z punktu widzenia którego zechce nam się je oceniać, powoduje, iż mam ochotę rzygnąć, jest wyłącznie moją osobistą sprawą i wcale nie musi ciebie dotyczyć. Dochodzimy teraz do apteki Bauhaus na Barrow Street numer 31, prowadzonej przez grubego, przyjaźnie na- stawionego do świata Charliego Ducksa, który sprzedawał ci fiolki dexamylu, tabletki dexadrinu, librium, carbitol, nembutal, secondal, doriden i tak dalej w zadziwiających ilościach w ciągu tych kilku lat, gdy ćpałeś, a wszystko to na podstawie jednorazowej recepty na fenobarbital, i który czynił to do chwili, gdy przed dwoma laty zrobiło się wokół niego za gorąco i powrócił do sprzedaży excedrinu oraz szminki do ust; szarpnąłeś go na sto osiemdziesiąt sześć dolarów. - On zawsze wysysał ze mnie ostatniego centa - skon- statował Mishkin. - Liczył mi za wszystko podwójne rachunki. - Zawsze o tym wiedziałeś. Czy skarżyłeś się na to kiedykolwiek? - W każdym razie zamierzam spłacić go, jak tylko będę miał jakieś pieniądze. - Ale nigdy nie miałeś wystarczająco dużo pieniędzy na te piguły, które ćpałeś w ciągu ostatniego roku, czyż nie tak, Miszka? Wszyscy kiedyś miewaliśmy chwile, kiedy byliśmy w ciągu, dziecino; ale to naprawdę jest paskudne, no nie? - Mogę wszystko wyjaśnić - tłumaczył się Mishkin. - Mam oświadczenie, które chciałbym przeczytać w celu jego odnotowania. Fakty można różnorodnie interpretować. Potrzebuję jedynie chwilkę czasu, żeby zebrać się do kupy. Nagle z lewego chwytaka robota wyłonił się topór. SRRR zrobił kilka kroków do przodu i z animuszem ściął egzekutora długów, który natychmiast żałośnie zwiądł. - Ale ja miałem właśnie wyjaśnić... - zaczął Mishkin. - Nigdy nic nie wyjaśniaj - przerwał mu robot. - Unikaj palantów. Nie dawaj się wciągnąć w jakieś historie dotyczące innych ludzi. - A na czym polega moja historia? — To temat na całkiem inną opowieść. 31, ZASTOSOWANIE ZJAWISK W CELU ROZRYWKOWYM Radujcie się wizytą w świecie zjawisk! Zaznajcie ludzkich doświadczeń - najbardziej fascynu- jących spośród wszystkich sposobów doznawania. Teraz wy także możecie zakosztować zmysłowej miłości, nieuzasadnionej wściekłości, złej wiary. Teraz wy także poznacie nudę, spleen, apatię, trwogę i odrętwienie. Drzyjcie doświadczając, jak powoli i nieubłaganie upływa wasze "życie"! Zaznajcie nieuniknionej "śmierci", o której "wiecie", iż będzie ona skokiem w czystą "nicość". Prowadźcie życie pełne sprzeczności! Miejcie żony i po- żądajcie innych kobiet; posiądźcie je, nie uzyskując nigdy satysfakcji. Miejcie dzieci - i doświadczajcie obawy, miłości, nienawiści. Nauczcie się troski o to, co posiadacie! Bójcie się, żeby nie utracić pracy; identyfikujcie się z tym, co jest waszą własnością. Bądźcie małoduszni! Rozstrajajcie wasze zmysły za pomocą narkotyków! Przeżywajcie śmiertelny sen na jawie, rozświetlony nie- pokojącymi błyskami "czegoś innego". Doświadczajcie siły pragnienia "lepszego życia" i z góry skazanej na niepowodzenie walki o jego osiągnięcie. Dajcie się kołysać na zmiennych falach wewnętrznych i zewnętrznych impulsów. Bądźcie biernymi odbiorcami bodźców, którzy podlegają działaniu sił, znajdujących się f poza ich kontrolą. Miejcie swoje przekonania, wierzenia, upodobania i nie- chęci - bez żadnej racjonalnej przyczyny! Odczuwajcie upojenie wiarą! Drzyjcie z religijnej pasji! Wybierzcie się w podróż już teraz! Aniołom poniżej dwudziestu tysięcy lat będzie wolno złożyć wizyty w świecie zjawisk bez udzielonego na piśmie pozwolenia od Boga. 32. - Nie używaj już więcej tego usypiającego lekarstwa - powiedział do Mishkina Mechanizm Uniwersalnego Wspa- rcia Organizmów. - Zamiast tego użyj mnie. Jestem poczciwy, pożyteczny, piękny i posłuszny. I nigdy nie trzeba się niepokoić możliwością, że przestanę funkcjo- nować. - Czy masz na myśli to, że nigdy się nie psujesz? - spytał Mishkin. - Nie, takiej cechy nie mogę sobie przypisać. To po prostu niemożliwe. Wszystkie przedmioty zbudowane przez ludzi mogą ulec awarii lub zniszczeniu. Nic nie jest całkiem odporne na możliwość zepsucia. W związku z tym istotne pytanie, które trzeba sobie zadać, to: w jaki sposób można poradzić sobie z awarią? - No więc jak ty radzisz sobie z awariami? - W moim przypadku - odparł MUWO - odbywa się to tak, że posiadam zespół połączonych ze sobą systemów naprawczych nieograniczonego wsparcia. Jeśli ulegam awarii, natychmiast sam się naprawiam, wykorzys- tując najwłaściwszy z tych systemów. Jeśli najwłaściwszy system uległ zniszczeniu, automatycznie aktywizuję następ- ny z nich. - Mimo to liczba twoich systemów naprawczych jest skończona, nieprawdaż? - Oczywiście. Jednak ilość możliwych kombinacji i re- kombinacji moich systemów i podsystemów jest wystar- czająco duża, by usprawiedliwić użycie terminu "nieskoń- czony". - Zadziwiające - skonstatował Mishkin. - Tak, jestem dość niesamowitą maszynką, a w dodatku niemal idealnie odpowiadającą twoim potrzebom. Mogę zająć się sam sobą. Jedyne, czego pragnę - to komuś służyć. - Co dokładnie potrafisz? - Mogę smażyć jajka, prać bieliznę, akompaniując sobie na banjo - by wymienić tylko niektóre z moich talentów. - Wszystko, co o tobie usłyszałem, brzmi wspaniale - stwierdził Mishkin. - Pomyślę o tym. Teraz jednak muszę zwrócić uwagę na fakt, że w twojej przedniej prawej oponie nie ma powietrza. - Cholera - zaklął MUWO. - Jestem zażenowany. - Przypuszczam jednak, że możesz ją naprawić za pomocą twoich systemów nieograniczonego wsparcia. - Obawiam się, że nie - odparła maszyna. - To niewytłumaczalna pomyłka ze strony moich projektantów. Szlag by to trafił! A więc wracam na starą rysownicę. - Przykro mi - powiedział Mishkin. - Mnie też - stwierdził MUWO. - Moglibyśmy pasować do siebie idealnie, gdybyś nie był tak absurdalnie wybredny. MUWO odwrócił się bez słowa i odjechał, kuśtykając, przez las; wyglądał żałośnie, patetycznie i trochę śmiesznie. Po chwili z pobliskiego drzewa opadły trzy liście. 33 ROZPOWSZECHNIANIE SIĘ I PĄCZKOWANIE PODZESPOŁÓW Orchidius obserwował to wszystko. Mishkin spytał go, co o tym sądzi. - Jest tylko jeden fragment, którego nie rozumiem - oznajmił Orchidius. - O który fragment chodzi? - spytał Mishkin. - Ten, w którym opadły trzy liście. Dlaczego stało się to akurat w tym, a nie innym momencie? - Zbieg okoliczności - zasugerował Mishkin. - Słyszałem, jak maszyny mówią, a zwierzęta im od- powiadają - odrzekł Orchidius. - Widziałem ludzi, którzy w tajemniczy sposób pojawiają się i znikają; mimo to istniały wyraźne oznaki ukrytych tego przyczyn. We wszys- tkim jest jakiś sens. Jednak trzy liście, które spadły akurat wtedy, akurat w tym miejscu! Kto słyszał kiedykolwiek coś podobnego?! - Osobiście jestem bardziej zainteresowany cudami - stwierdził Mishkin. - Ja także - zgodził się Orchidius. - Nie zgadzamy się po prostu w kwestii definicji cudu. - Czego poszukujesz? - spytał Mishkin. - Naprawdę nie wiem - odrzekł Orchidius. - Spo- dziewam się jednak, że kiedy to znajdę, intuicyjnie będę wiedział, że chodzi właśnie o to. A czego ty szukasz? - Nie pamiętam - odparł Mishkin. - Myślę jednak, że rozpoznam to, kiedy to zobaczę. - Być może najlepiej jest nie wiedzieć - oznajmił Orchidius. - Fakt, że się wie, czego się szuka, może przeszkadzać w poszukiwaniu tego. - Nie sadzę, żeby tak właśnie było - skomentował Mishkin. - Uważasz, że to złudzenie? - zapytał Orchidius skwapliwie. - Zawsze chciałem ulec autentycznemu złu- dzeniu. Robot nie był w stanie już dłużej siedzieć cicho. - Nigdy w życiu nie usłyszałem czegoś podobnie lekko- myślnego - oznajmił zrzędliwie. - Przypuszczam, że lekkomyślność jest także dopuszcza- lną drogą do zbawienia - powiedział łagodnie Orchi- dius. - Niezależnie od tego czy jest, czy też nie, znajduję się na tej właśnie drodze. A teraz moje poszukiwanie prowadzi mnie gdzieś indziej. Życzę przyjemnego dnia, panowie! Zbliżywszy się do krawędzi lasu Mishkin i robot podeszli do chaty, na której drzwiach, niezbyt starannym pismem, wyrzeźbiony został napis: KARCZMA RÓŻY WIAT- RÓW. Wewnątrz zaś powitał ich Orchidius, mający na sobie koszulę z samodziału i skórzane, rozszerzane spodnie. Mishkin wyraził zdziwienie, widząc swego przyjaciela w tym miejscu, a w dodatku najwyraźniej w roli właściciela karczmy; jednak Orchidius stwierdził, iż jest to rzecz najbardziej naturalna w świecie. Opowiedział, jak pojawił się w tym miejscu, zmęczony i spragniony, ale nade wszyst- ko - głodny. Zgromadził nieco ziół i warzyw i ugotował z nich zupę, a potem złapał królika i zrobił z niego gulasz. Tymczasem w tym samym miejscu pojawiali się kolejni ludzie, zmęczeni i spragnieni, ale nade wszystko głodni. Orchidius podzielił się z nimi gulaszem, a oni pomogli mu zbudować chatę. Nadeszli następni i Orchidius nakarmił ich; czasami nie chcieli lub nie mogli zapłacić za jedzenie, ale w większości wypadków, w taki czy inny sposób, mogli i chcieli. Wydawało im się całkiem naturalne, że w tym, a nie w żadnym innym miejscu powinna być karczma i że Orchidius powinien ją prowadzić. Nigdy nie pomyśleli o tym, że Orchidius, podobnie jak oni, tylko tedy prze- chodził i że być może miał inne miejsca, do których powinien się udać, i inne obowiązki, które powinien wypełnić. Sadzili, że jest on naturalną i nieodzowną częścią scenerii tego miejsca, ponieważ uważali, iż karczmy powinny znajdować się wszędzie tam, gdzie potrzebują ich ludzie i że, zgodnie z uniwersalnym prawem, każda karczma powinna być prowadzona przez karczmarza. Po jakimś czasie Orchidius zaakceptował ten punkt widzenia. Dał ogłoszenie, że poszukuje pokojówki. Skarżył się, że jakość królików ostatnio znacznie spadła. Pode- jrzewał każdego, iż jest inspektorem z przewodnika "Guide Michelin". Planował powiększenie swojej karczmy, kupno automatu do produkcji lodów, uzyskanie koncesji od Howarda Johnsona, posadzenie palm i oświetlenie ich za pomocą ukrytych reflektorów. Zaczął przejmować się rachunkami za benzynę i podatkami. W sezonie podnosił ceny, a poza nim - oferował specjalną marżę. - Ale jak dałeś się w to wszystko wciągnąć? - zapytał Mishkin. - Wtedy wydawało się to bardzo wiarygodne - odrzekł Orchidius - i wciąż się takie wydaje. - Chciałbym wynająć pojedynczy pokój z łazienką - stwierdził Mishkin. - Poproszę też o zbiornik z benzyną dla mojego robota. - Zwykłą czy specjalną? - spytał Orchidius. Po chwili rozpłakał się. Napisał notatkę, która głosiła: "Karczma zamknięta z powodu kontynuacji Podróży przez jej właścicie- la". Przybił kartkę na drzwiach i wyruszył natychmiast ku nieznanym okolicom, nie biorąc ze sobą niczego oprócz odbiornika telewizyjnego na baterie i pary złotych kijów golfowych. 34. Mishkin i robot także powrócili do swojej wędrówki. W jej trakcie przeszli obok drzewa, na którym wycięty był napis: "Orchidius we własnej osobie przechodził tędy podczas swej Podróży". Na innym drzewie zostało wyrzeźbione: "Ta Podróż jest własnością Orchidiusa". Zaś na jeszcze innym: "Każdy jest po części aktorem w filmie, którym jest życie Orchidiusa". - Wygląda na to, że spotykamy się dość często - po- wiedział Mishkin. - Czy nie przypuszczasz, że jesteśmy tą samą osobą? * - Stanowczo nie - odrzekł Orchidius. - Ty jesteś istotą logiczną, realistyczną i skierowaną na osiąganie celów, masz osobowość, historię życia i nawet kilka cech charakteru, podczas gdy ja jestem istotą abstrakcyjną, która po prostu ślizga się po powierzchni rzeczy bez przyczyny i celu. - Moja podróż jest zbyt zdeterminowana - zgodził się Mishkin. - Jest także kapryśna. Dzieje się podczas niej zbyt wiele. Nie mogę nadążyć za tymi zmianami. - Ja także nie mogę za nimi nadążyć. Być może zajmujemy się wszystkim nie od tej strony, od której należy. - Obaj zajmujecie się rzeczami od właściwej strony - powiedział robot - i obaj jesteście równocześnie tą samą osobą, a także innymi ludźmi, wasza podróż zaś jest ta sama i są to zarazem dwie różniące się wyprawy. - Czy możesz wyjaśnić, co to wszystko znaczy? - spytał Mishkin. - Nie, nie mogę - odrzekł robot. - Robotom pozwala się na posiadanie jedynie niewielkiej dawki wiedzy, a ja zużyłem cały mój przydział podczas zeszłego tygodnia. Przez cały ten tydzień robot ledwie wlókł się noga za nogą. Nie był w stanie naoliwić się, jak również wykonać najprostszej czynności, zaś jego odpowiedzi nawet na najprostsze pytania były bezgranicznie śmieszne. Pod koniec tygodnia wrócił do siebie i był już w stanie wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. Jednak Mishkin nie zapytał go o to. Mishkin wolał, by jego posiłki zostały należycie przyrządzone, jego bielizna zaś - starannie uprana. Sądził, że nie opłaca się zamieniać dobrego służą- cego na mędrca o wątpliwych kwalifikacjach. Zaś robot ze swojej strony nie protestował przeciw temu. 35. DOKTOR JUKSTAPOZYCJI Wielki Boże, MacGregor, sądzę, że w jakiś niewytłumaczal- ny sposób przeniknęliśmy z prawej na lewą, przenicowaną stronę czasoprzestrzennego kontinuum i właściwie wróciliś- my już na Ziemię, ale widzimy teraz wszystko poprzez zmienione topologiczne proporcje, powodujące subtelne zmiany w naszej percepcji powszechnie akceptowanej rze- czywistości!!! 36. FESTIWAL UMYSŁU Przebudźcie się, o specjalne techniki! Hipnotyzujcie się, by stać się naprawdę sobą! Ak- tywizujcie wasze mózgowe Centrum Recepcyjne! Ode- tnijcie sygnały ze strony przewrażliwionego, starego freudowskiego Cenzora. Dawajcie sobie sugestie. Da- wajcie sobie autosugestie. Dawajcie także bezwiedne autosugestie. Nowa technika "sygnalizowania" podświa- domości pozwala wam na udzielanie sobie podświa- domych autosugestii, podczas gdy wy sami nawet o tym nie wiecie! Wykraczajcie poza stany wywołane przez narkotyki w stronę doświadczeń symulujących narkotyczną symulację doświadczeń osiągalnych jedynie poprzez stan Wyższej Świadomości. Doświadczajcie obcowania seksualnego w czasie snu bez żadnego partnera! Wprowadzajcie w swój umysł komputerową energię i precyzję; możecie to zrobić lub to może zrobić was. INTUICJA JEST ODCZYTEM DANYCH * INTUICJA JEST ODCZYTEM DANYCH INTUICJA JEST ODCZYTEM DANYCH Magowie na sprzedaż lub do wynajęcia: * zażywny 133Mistrz hinduistyczny, mówi po angielsku w sposób nie- zrozumiały lecz pojmowalny, na głowie ma turban, może podróżować. * Mistrz chiński o nieodgadnionym uśmiechu, wyposażony w zestaw do akupunktury, nigdy nie wierzył w komunizm, musi podróżować. * Mistrz brytyjski, wy- specjalizowany w samodyscyplinie - "mentalna powściąg- liwość drogą do wolności" - nie może uwierzyć w soc- jalizm, słucha ostrego rocka. * Mistrz amerykański, słucha AC/DC, już ód dawna nie wierzy w nic - uczy społecznej drogi do dzikiego indywidualizmu - posiada duży zapas mandali, mantr i jantr - używa racjonalnego mistycyzmu w celu osiągnięcia efektów pragmatycznych, od których staje mózg - ma rozbrajający, chłopięcy uśmiech - nosi skórzane spodnie z frędzlami - nie wierzy w prawo przyczyny i skutku, ale mimo to płaci podatki - osiągnął współczynnik 35, 2 na maszynie do badania schizofrenii - seksualnie wyzwolony, oprócz chwil, gdy odczuwa pożąda- nie... Orchidius był na Festiwalu Umysłu. Miał na sobie przepaskę, sandały i luźną szatę, używał typowo kapłań- skich gestów, niezwykle dostojnych i oszczędnych. Miał swój własny stragan i przez dwa dni całkiem skutecznie przepowiadał przyszłość, jednak trzeciego dnia dało znać o sobie ciążące na nim piętno i zmienił swój stragan w stoisko sprzedaży hot-dogów. Mishkin wędrował przez Festiwal i jadł watę cukrową, snując gorzko-słodkie rozmyślania o swej młodości, zu- pełnie jak wszyscy inni. Uśmiechał się uprzejmie i lek- ceważąco, również zupełnie tak, jak wszyscy inni. Nie były to jednak prawdziwe oznaki jego rzeczywistej po- stawy. Mishkin był utajonym pielgrzymem. Chciał wy- dostać się ze Swojego kanału, ze struktur opartych na powtórzeniu i przymusie, Wydostać się z chaosu, ze swej nudnej oryginalności; zupełnie jak wszyscy inni. W którym momencie może zacząć się ekstaza? 37. MAG UJAWNIA SWOJE SEKRETY Pytanie. Zbliżanie się do stanu oświecenia zawiera w sobie oczywistą sprzeczność, wyrażającą się w podwójnej osobo- wości mędrca-oszusta. Problem pozostaje zawsze ten sam: dlaczego przywódca nas zdradza? Czy uważa nas za bezwartościowych? Może jego zdrada jest ukrytym aktem miłości, dokonanym w celu pozwolenia nam, byśmy sami wypracowali Ostateczny stan, zgodny z naszym przeznacze- niem? Może przywódca stopniowo traci siłę? A czy może być tak, że W gruncie rzeczy nigdy nie posiadał on żadnej siły? Do jakiej historii zostaliśmy przypisani? Odpowiedź. Być może mamy tu do czynienia z przypad- kiem boskiej niejasności: piętrzą się komplikacje, wszystko wpływa na wszystko, króluje niepewność. Czy odpowiadała- by ci tego rodzaju historia? A co z dwuznacznością uprawianą dla przyjemności i korzyści - tak jak w przy- padku maga? On cię po prostu oszukuje. Ty nie wierzysz w boską duchowość tego wszystkiego, a on śmieje się dyskretnie w swój haftowany rękaw, co nie jest zbyt przyjemne dla obu stron. Czy to jest właśnie historia, którą wolałbyś usłyszeć? Pytanie. Co tu się w ogóle dzieje? Dlaczego nic nie może dziać się tak jak powinno? Odpowiedź. Czy mam wziąć cię za rękę? Doskonale, ale dokąd miałbym cię poprowadzić? Oczywiście, mógłbym to wszystko naprawić, a potem moglibyśmy razem zatańczyć menueta. Naprawdę chcę cię zabawić, ale jest pewna dopuszczalna granica. Czy rzeczywiście życzysz sobie wycie- czki pod opieką przewodnika przez te konwencjonalne ogrody, o których jest mowa w prospekcie? Może dla ciebie byłoby to całkiem OK, ale co ze mną? Ja także powinienem mieć z tego nieco zabawy. Czuję jednak, że zacząłem teraz przemawiać jak rabin-reformator i widzę akurat, że Mishkin znalazł się w sytuacji, którą można uznać za interesującą. Zajrzyjmy zatem do domu przy ulicy Wierzbowej, by stwierdzić, co się tam dzieje. 38. - Profesorze Mackintosh, skąd jednak możemy wie- dzieć, że wróciliśmy w końcu właśnie na Ziemię? Profesor uśmiechnął się łagodnie i swą laską wskazał na krajobraz za oknem. - Czy widzi pan kwiat, który tam rośnie? To hemerocal- lis fulva, ogólnie znany jako liliowiec żółtawy, powszechnie występujący niemal na całym terytorium Stanów Zjed- noczonych. Te kwiaty pomarańczowego koloru otwierają się tylko podczas jednego, określonego dnia w roku, rozumie pan - nie dowodzi to niczego w sposób oczywisty, ale jest dość dobrym dowodem pośrednim - niczym pstrąg w mleku, jak powiedział Thoreau. 39. Mishkin przywarł wzrokiem do konturów swojej twarzy, która zaczęła się roztapiać; nos spłaszczył się i przetrans- formował w zarys policzka, oczy wyciekły z oczodołów, przekształcając się we włosy, zarys ust zmiękł i rozmazał się stopniowo, zaś jego dłonie wystawały teraz z jakiejś idiotycznej, przypominającej kit substancji. Mishkin wy- śliznął się przez obowiązkowy, łabędzi śpiew przed cał- kowitym zaniknięciem w tęsknocie nocnego krajobrazu Ohio, gdzie świerszcze śpiewają ochryple w bukszpanowych zaroślach, zaś druty Unii telefonicznych przecinają ciemnymi kreskami płaszczyznę nieboskłonu, zakreślając jakby w ten sposób kontur czyjegoś życia. Wokół Mishkina rozciągał się podobny krajobraz, ale nie dokładnie taki. Przypominało to bardziej owe spokojne noce w starym, drewnianym domu w Rushmore, w Missi- ssippi, gdy słodycz nie do wytrzymania towarzyszy obra- zowi wilgotnego drelichu, którym przykryte Są pośladki śpiącej dziewczyny, i uświadamiasz sobie, będąc tak mło- dym, jak wtedy byłeś, że to wszystko będzie się tobie przydarzać i że w tym świecie będziesz żył i przegrywał, jednak zawsze, gdzieś tam, wić się będzie rzeka, potężna, ciemna i kręta, łagodna matka przeszłości, przyjaciółka teraźniejszości, żałobnica, opłakująca przyszłość, której biegu nie sposób odwrócić. 40. MUZEUM MISHKINA Proca. Strzelając z tej broni Mishkin przedarł się przez niezliczone fantazje. Później zamienił procę na karabin M-l i przedzierał się z jego pomocą przez te same fantazje. Puste opakowanie po maśle. Kiedyś Mishkin zjadł za jednym posiedzeniem pół kilograma masła, popijając je litrem lodowatego mleka. Teraz przebywa z dala od domu i dziobie swe jedzenie bez żadnego apetytu, niczym mały ptaszek. Indiańska maczuga bojowa. Mishkin miał ją na młodzie- żowym obozie, na którym przebywał. Na tym samym obozie niemalże miał również Mary Lou Watkins, ale nie udało mu się to całkowicie. Później Mishkin miał całkowicie jeszcze wiele osób. Obecnie podróżuje. Strona z zeszytu nutowego z utworem zatytułowanym "Stary Murzyn Joe". Gdy Mishkin był chłopcem, nie myślał wiele o Murzynach. Obecnie jako dojrzały już mężczyzna również nie myśli o czarnych. Jednak mówi o nich dużo i śni na ich temat. Migawkowe zdjęcia matki Mishkina w wieku dwudziestu trzech lat. Mishkin sądzi, że nie troszczył się przesadnie o swoją matkę. Uważa również, że nie oszukuje sam siebie w zbyt dużym stopniu. Gramatyka sanskrytu. Mishkin miał zamiar niegdyś nauczyć się sanskrytu w celu przeczytania "Upaniszad" w oryginale. Obecnie nie może ich przeczytać nawet po angielsku. 41. Mishkin wzniósł się do nieba na ognistym rydwanie, napotkał tam Pana Zastępów, i ukorzył się przed Bo- giem, wołając: "Panie mój, zgrzeszyłem!", co wydaje się całkiem niegłupią odżywką, biorąc pod uwagę oko- liczności. Bóg jednak uśmiechnął się, podniósł Mishkina z klęczek i stwierdził: "Powiedzmy raczej, Mishkin, iż to ja zgrzeszy- łem; czymże bowiem są twoje grzechy, jeśli nie brakami, które specjalnie zaszczepiłem w tobie, by cię sprawdzić i poddać bolesnym próbom w ciemnej nocy twej duszy, po to, byś mógł im sprostać. Być może wydaje się to nieco dziwnym sposobem działania, ale jest on gorąco zalecany na stronie sto drugiej bestselleru, Jak być Bogiem - prak- tyczny samouczek", napisanego przez uczestników sym- pozjum paryskich intelektualistów oraz amerykańskich hipisów i opublikowanego przez Fundację Pana Boga z przedstawicielstwami w Nowym Jorku, Londynie, Paryżu, Ibizie oraz Katmandu, ze wstępem pióra Szczerze Od- danego. - Nie zdałem kluczowych testów - kajał się Mish- kin. - Jestem paskudny, złośliwy, zachłanny, samolubny i nieczuły. - Nie wpadaj w masochizm - uspokoił go Bóg. - Podobnie jak istnieje miłość, która przewyższa wszelkie zrozumienie, tak też istnieje zrozumienie, które przewyższa miłość. Czyż nie napisałem, iż ostatni będą pierwszymi? - Jesteś miły - odparł Mishkin - ale chyba niezbyt dokładnie cię rozumiem. - Rozumienie jest niczym puch marny - odrzekł Bóg. - Rozluźnij się, Mishkin, ponieważ twoje duchowe wibracje są całkiem w porządku, a poza tym sądzę, że akurat teraz potrzebuję nieco urlopu. 42. - Sądzę - powiedział Mishkin - że przyszedł najwyż- szy czas na kawałek statycznego opisu. A potem kawałek akcji. Kosmiczna flota nadleciała z rykiem na ognistych rakie- tach. Gdzieś w okolicy płakało drzewo. Ojciec Mishkina powiedział: - Może nie wiem dokładnie, co właściwie lubię, ale to pewne jak jasna cholera, że wiem, czego nie lubię. Według Angeli ludzie z sąsiedztwa byli tajemniczy. - Nie bierz tego pod uwagę. - Ale co masz na myśli mówiąc, że są tajemniczy? Claire nie była w stanie tego wyjaśnić, ale czuła, że był właściwy czas na kawałek statycznego opisu, a potem fragment akcji. - W taki sposób, w jaki to robisz, naprawdę nic z tego nie wyjdzie. Mishkin wiedział, że to jest zarazem prawda i nieprawda, i kochał ją za to, a zarazem nienawidził. Świat był skomplikowany, ale co z tego? Mishkin lubił niewielkie komplikacje: - Przepraszam, kapitanie, ale mechanizm zapadki osi tłoku wygląda na zepsuty. Lubił je, ale w niezbyt dużym stopniu. Lubił takie fabuły, które można śledzić, równocześnie myśląc o innych rzeczach. - Oszczędź mi tych awangardowych numerów - po- wiedziała Alice - a poza tym, to nie twoja sprawa. Nie moja sprawa? Po co w takim razie budować pałace z kuchennych naczyń, po co szukać diamentu na głowie ropuchy? Wszyscy zgadzają się co do tego, że podmioty i orzeczenia muszą się zgadzać, ale na tym koniec. Mishkin zastanawiał się, jak może wyglądać statek kosmiczny. Do czego można porównać taki statek? Do niego samego? - Statek kosmiczny wygląda zupełnie tak, jak on sam. Jane potrząsnęła głową przecząco. Ojciec Mishkina także potrząsnął głową. Mishkin spróbował zagrać na flecie. Zaswędziała go skóra. Pragnął pomyśleć o czymś, co może przypominać statek kosmiczny. Ale nie o nim samym. Zdecydował, że kupi zabawkę w kształcie statku kosmicz- nego i ją opisze. 43 SPECJALISTA OKREŚLA DOSTOSOWANIE WZROKU JAKO ZASADNICZĄ PRZYCZYNĘ PANOWANIA NAD SOBĄ Mishkin utkwił wzrok w jakimś przedmiocie i jego oko stało się tym przedmiotem. Oko jest potężnym organem dostosowania się do otoczenia. Mishkin jest także potężnym organem dostosowawczym. Oko Mishkina uległo jakiemuś zaklęciu i teraz, widząc trawę z gatunku palusznik krwawy oraz jaja ugotowane na twardo, stało się tym, co ujrzało. 44. DOKTOR MISHKIN OPERUJE Mishkin dotknął badawczym gestem głowy młodej dzie- wczyny. Potem szybko otworzył dwa zatrzaski i oddzielił od siebie dwie połowy czaszki. Wyjął ze środka obwód drukowany. Wkrótce odkrył awarię i naprawił ją z iście profesjonalną kompetencją, następnie zanotował wyko- naną przez siebie naprawę na liście inwentarza przylepionej po wewnętrznej stronie lewej połowy czaszki. Połączył ze sobą obydwie jej części, uważając, by zatrzaski do- kładnie się zamknęły. Dziewczyna mrugnęła powiekami i obudziła się, uleczona ze swego nerwowego tiku oraz nocnego moczenia się. 45. PRZEDWCZESNE KONKLUZJE Biedny Ramsey Davis wbił się na ozdobne, żelazne ogro- dzenie na rogu ulicy Trzynastej i Piątej. O słodziutkiej, nieśmiałej Marguerite Onger wiadomo mniej; widziano ją, jak po spiralnym torze zmierza w kierunku terenów ark- tycznych, na saniach ciągniętych przez wyjącą sforę psów; ona sama także wyła, a psy mówiły do siebie na boku: - Kurcze blade, to naprawdę straszna sceneria, chciałbym się stąd jakoś wydostać! Młody David Broomsley skończył, drżąc z gorączki, z wyrazem zatrwożenia na swej bezkształ- tnej twarzy. Sam Mishkin zaś został zamieniony w rzepę przez złośliwego magika i mimowolnie zjedzony przez Richarda Southeya na Charing Cross Road. Ormsley nie umarł i wciąż mieszka w San Miguel de Allende, jednak nos ma na wyciągu na skutek raczej niezwykłego wypadku samochodowego. Orchidius odsiaduje dziesięcioletni wyrok w więzieniu Fulton za oszustwo pocztowe. Przysięga, że jest niewinny; pieniądze, dzięki którym mógłby złożyć apelację, należy wysyłać pod adresem autora, wystrzegając się wydawcy, a ja ze swojej strony zrobię wszystko, by pomóc temu nieszczęśnikowi. Rozmaite stworzenia z tego utworu zmarły na bardzo różnorodne sposoby. Autor chciałby mówić o tym, powarkując ze złością, a praw- dopodobnie skończy na pochlipywaniu. Pokój wam wszys- tkim i życzę dobrej nocy. 46. Mishkin z wdziękiem skakał długimi susami wzdłuż kon- turów swego życia, zatrzymując się od czasu do czasu, by założyć levisy, zamszowe spodnie, czarne gangsterskie kapelusze oraz robiąc sobie przerwy na zjedzenie tu i tam nie zaplanowanej pizzy. Mishkin, człowiek o zmrużonych w porywach wichru historii oczach, słabo uśmiechający się Mishkin o zszarpanych nerwach i długiej, zimnej czaszce, a także mocnych dłoniach zaciśniętych na kole sterowym jego losu. Mishkin, książę kpiarzy o błazenskim uśmieszku i aktorstwie chłopca na posyłki. Czyż nie był istotą katastrofalną i nieprzewidywalną? Mishkin, esencja bystro- ści, ze swym bezrozumnym uśmiechem i uroczymi zwycza- jami, przeskakujący barwnie wśród spełnień swoich za- chcianek. Mishkin jest tutaj, by odbyć swą podróż za pięćdziesiąt centów ze wszelkimi możliwymi rozrywkami, uczepiwszy się swej indywidualności tak, jakby zależało od tego życie, gdy pojawiające się w jego umyśle obrazy wirują niczym uschłe liście. Mishkin, który wciąż stara się być sobą. 47. Mishkin siedział w Teatrze Pamięci i drapał się w krocze. Na scenie pojawił się bardzo jasno oświetlony, żywy obraz: kobieta, trzymająca na rękach dziecko. Mishkin stwierdził, że to jego rodzina. Potężny głos, dochodzący zewsząd i znikąd, zadał pytanie: - Co czujesz, Mishkin? - Czuję swędzenie w kroczu - odpowiedział Mish- kin. - Mam także poczucie, że zapomniałem wypełnić tegoroczny formularz podatku dochodowego. Kwas jest wzmacniaczem reakcji. Zasada jest ich emul- gatorem. Możesz wybierać. Jeśli nie lubisz wad genetycznych, kup sobie lepsze chromosomy. Zwykle obawiałem się, że ogarnia mnie szaleństwo. Teraz zacząłem bać się, że nie zwariuję. 48. Drogi Tomie! Pomyślałem sobie, stary, że napiszę do ciebie list, żeby się dowiedzieć, jak żyjesz, oraz żeby cię poinformować, jak się wiedzie szczerze ci oddanemu autorowi tego listu, przyjaciołom i całej reszcie. Pamiętasz Martę? Otóż Marta poszła i zrobiła to jeszcze raz; tym razem jej łupem stał się wielki topaz z wystawy w Muzeum Islamu w Trebizondzie; zupełnie, jakby nie mogła sobie znaleźć jakiegoś innego miejsca! Agnes przeżyła kolejne rozwarstwienie osobowości i powiedziałbym, że ma teraz w sobie więcej siły. Twój mały siostrzeniec Feliks został wybrany na całą kadencję Mistrzem misteriów neodenzyńskich. Oni twierdzą, że Feliks jest dodatnim jasnowidzem, ale ja uważam, że to absurd pokazywać małemu chłopcu takie sprośności. Rze- kome sprośności, ponieważ ja teoretycznie nie powinienem nic o tym wiedzieć. Wiadomości lokalne: równoczesność zainscenizowała swój kolejny powrót i ludzie błąkają się tu i tam w poszukiwaniu "wydarzeń, które można przeżyć szczęśliwym trafem wśród przypadkowych przedmiotów". LSD z Placu Schenleya jest wciąż ulubioną używką ludzi pracujących. Powoduje, że stają się niesprawni, co wychodzi wszystkim na dobre. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Jeśli o mnie chodzi, powodzi mi się tak dobrze, jak tylko można się tego było spodziewać. Późno wszedłem do Gry t wciąż muszę pokonać wiele zła w sobie. Mimo to byłem już w stanie opanować swoje pierwotne funkcje życiowe, wbrew okropnym przepowiedniom pana Changa. Teraz więc mogę zacząć opanowywać moje bezwiedne odruchy mięśniowe. Mimo to całkowite podporządkowanie systemu nerwowego wydaje się wciąż bardzo trudne i czasem myślę, że po prostu cisnę to wszystko w kąt i usiądę sobie spokojnie pod drzewem. Wokół jest bardzo wielu świętych, jak zwykle, i większość z nich, jak zwykle, podejrzanie śmierdzi. Ludzkie dziwactwa są zaiste niezliczone. Cóż, to wszystko lokalne wiadomości, które teraz przy- chodzą mi do głowy i którymi chciałem się z tobą jak najszybciej podzielić. Wciąż zastanawiam się, dlaczego wybrałeś doświadczenie zewnętrzne, a nie wewnętrzne, aby się sprawdzić. Czy to jakiś czuły punkt twojej steranej psyche? A może, ty chytry lisie, chcesz zmusić nas do wrzucenia wstecznego biegu i rozpamiętywania przeszłości? To byłoby zupełnie w twoim stylu - ogłaszać wszem i wobec, że wybierasz się na niewielki, prosty handlowy lot w przestrzeń kosmiczną, a potem, oszukując nas, wskakiwać w otchłań niczym nie ograniczonego Ja"! (Ale jeśli tak właśnie było, to jak zrealizowałeś połączenie z nami? A może wciągnąłeś siebie i nas w podwójne uwstecznienie? "Rac- jonalny umyśl" wzdraga się przed takim rozwiązaniem). Mogę jedynie stwierdzić, że wybrałeś raczej skomplikowaną drogę dostania się (lub wydostania) do Mai i nie muszę ci przypominać, jakie pułapki i niebezpieczeństwa się z tym wiążą, ponieważ wiesz więcej niż ja na temat lustrzanych deformacji w wewnętrznym teatrze świadomości. Oczywiście właśnie ci o tym przypomniałem; naprawdę jednak nie chciałem cię tym urazić, gdyż wiem, że nawet najwięksi adepci sztuki wewnętrznej podróży mogą wyciągać wnioski ze słów głupca. Tak jak przewidywałeś, twoje byłe żony ponownie wyszły za mąż. Niektóre z twoich dzieci zmieniły nazwiska, czego się może nie spodziewałeś. Myślę jednak, że w gruncie rzeczy przewidziałeś wszystko. Twój OTTO 49. PROSZĘ NIE WYPEŁNIAĆ PUSTYCH MIEJSC Te oczywiste cezury wprowadzono tu mając na uwadze twoje bezpieczeństwo i dobre samopoczucie. Proszę nie łączyć ich z jakimikolwiek ogniwami "logicznych" rozu- mowań. Przedwczesne zamykanie owych przerw mogłoby zniszczyć istniejące między nimi związki przyczynowe, a ich skutkiem mogłoby być niebezpieczne - być może nawet tragiczne w skutkach - odrętwienie. Zalecamy jak naj- większą swobodę postrzegania. Pamiętaj, że przyglądanie się czemuś z niewielkim natężeniem uwagi jest podstawą widzenia panoramicznego. Z wyrazami szacunku John Macpherson Pełnomocnik Państwowego Urzędu Psychicznej Higieny 50 GŁOSY SZEPCZĄCE W CIEMNOŚCI - Powtarzalność jest czymś nieuchronnym. - Kontynuacja poprzez rozdzielanie. - Czy ktoś próbuje ci coś powiedzieć? - Czytaj w odwrotnym kierunku. - Należy oczekiwać zniekształceń. 51. NOTATKA GWOLI PRZYPOMNIENIA Mishkin zauważył magnetofon na szczudłach. Podszedł i włączył go. Z magnetofonu dobył się głos: - To jest zapisana na taśmie wiadomość, która ma przypomnieć ci, abyś nagrał wiadomość, która przypomni ci, abyś nie zapomniał. 52. - Taaak, synu, zobacz, co za widok: największa fabryka przyczyn i skutków w całej tej pieprzonej galaktyce. Działa całkiem prosto. Wsadzamy przyczyny do tej skrzyneczki, a skutki - do tamtej. Wtedy zaczyna pracować cała maszyneria, słychać dużo brzęczenia i stukania, a wreszcie produkt wychodzi tutaj - gotowy, ładnie zapakowany łańcuch przyczynowo-skutkowy bez żadnej widocznej gołym okiem spoiny. Nasze łańcuchy mogą obronić się przed każdym oskarżeniem w jakimkolwiek sadzie na świecie. - Nie chcemy tu mieć nic wspólnego z tymi nowomod- nymi pomysłami przerw, jednoczesności i podobnymi bzdurami. Tutaj, jeśli kopnie cię koń, masz złamaną nogę, a jeśli boli cię brzuch, to znaczy, że ubiegłej nocy zjadłeś włoską kiełbaskę. W ten sposób każdy wie, na czym stoi. - Cóż, brachu, diabli by to nadali, kompletnie nie mam pojęcia, dlaczego coś takiego w ogóle się zdarza. Jednak od czasu do czasu to się dzieje. Czasami przyczyna i skutek nie chcą nijak się związać. Kiedy tak bywa, a my nie możemy tego w żaden sposób wyjaśnić, nazywamy to Wolą Bożą. Przypuszczam, że to, co się z tobą dzieje, stało się właśnie z Woli Boga, uważam więc, że powinniśmy teraz uklęknąć i pogrążyć się na jakiś czas w cichej modlitwie. 53. Mishkin podszedł do długiego szeregu siedzących obok siebie ludzi. Człowiek, który znajdował się na skraju rzędu, po lewej stronie, ducha! bardzo cicho radia tranzystorowe- go. Musiał tam coś słyszeć, gdyż odwrócił się w stronę mężczyzny po prawej i wyszeptał: - Żyje się tylko raz! Przekaż to dalej. 54. Tom Mishkin i Jan Chryzostom Wcześniejszy usiedli, by spożyć posiłek. Na stół wskoczyła mysz i przywlokła dla nich talerze, podała im puree z kartofli i zaczęła kroić pieczoną wołowinę. - Czy ona zawsze to robi? - spytał Mishkin. Mysz oznajmiła: - Muszę przyznać, że to dość osobliwa sytuacja. Po- zwólcie jednak, panowie, że ją wyjaśnię. Otóż, po pierwsze, jestem Żydówką. Po drugie... - Podawaj to cholerne jedzenie! - ryknął Wcześniejszy. - Proszę się tak nie podniecać - powiedziała mysz i wróciła do pracy. - A teraz porozmawiamy o tej dziwnej rzeczy, która mi się przydarzyła - stwierdził Wcześniejszy. 55. Gracz wyciągnął trzy karty z talii, a potem machnął ręką z obrzydzeniem. - Wszedłem do gry bez żadnej puli i z bardzo nędznymi kartami - oznajmił - lecz to ciągnienie było dla mnie ostateczne. - Wyciągnął z kieszeni rewolwer i strzelił sobie w głowę. Na jego miejscu usiadł inny człowiek, uniósł dłoń, uśmiechnął się, po czym postawił w grze swoje życie. Krajobraz cały w cętki. Na jego tle - jasny ptak goryczy. Ma jasne oczy; jasne nogi; jasną cholerę. Tak jak ten człowiek, który podpalił płaszcz swojego przyjaciela, usłyszawszy polecenie: - Zapal chesterfielda! SREBRZYSTE ŁABĘDZIE BAWIĄ SIĘ W SOFISTYKĘ 56. - Jak długo będą trwały te halucynacje? - spytał Mi- shkin. - Zbyt krótko. 57. - Co to jest? - zadał pytanie Mishkin. - To urządzenie do zmieniania rzeczywistości - odparł Orchidius. Przedmiot miał rozmiar i kształt strusiego jaja. Miał także pojedynczą dźwignię przełącznika. Po jednej stronie znajdował się napis "Włączone", po drugiej "Wyłączone". Przełącznik był w pozycji "Wyłączone". - Skąd go masz? - Kupiłem go w Powszechnym Ziemskim Sklepie Sa- moobsługowym. Kosztował dziewięć dolarów i dziewięć- dziesiąt pięć centów. - Czy on naprawdę zmienia rzeczywistość? - Powinien - odrzekł Orchidius. - Ale jeszcze go nie wypróbowałem. - W jaki sposób? - wyraził wątpliwości Mishkin. - Jak coś, co kosztuje dziewięć dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów, może zmieniać rzeczywistość? - Za tę cenę trudno go było nie kupić - stwierdził Orchidius. - Przypuszczam jednak, że on nie działa. - Nie możesz być tego pewny - zauważył Mishkin. - Przecież jeszcze go nie wypróbowałeś. - Nie sądzę, by naprawdę należało to robić. - Oczywiście, że należy! Naciśnij przełącznik! - Ty go naciśnij. - Dobrze, ja go nacisnę - zgodził się Mishkin, po czym wziął jajo i przesunął przełącznik na pozycję "Włączone". Przez kilka sekund obaj czekali, aż coś się zdarzy. - Nic się nie stało - skonstatował w końcu Orchidius. - Przypuszczam, że nie. W jaki sposób jednak mog- libyśmy się dowiedzieć, że coś się stało? Mam na myśli to, że niezależnie od tego, co by się stało, wyglądałoby z naszego punktu widzenia wciąż jak rzeczywistość. - To prawda. - Może lepiej to wyłącz. - Co mam wyłączyć? - spytał Jan Chryzostom Wcześ- niejszy. 58. Heroiczna postać człowieka, który w jednej dłoni trzyma flet, a w drugiej - węża. Człowiek ten mówi: "Wejdź!" Kobieta z rogami na głowie, dosiadająca wilkołaka, z sierpem w jednej ręce i owocem granatu w drugiej. Ta kobieta zdejmuje ci płaszcz. Człowiek z głową szakala, całkowicie nagi, jedynie w sandałach ze skrzydłami. W jednej z rąk dzierży on fragment papirusu, w drugiej - dysk z brązu. Człowiek ten mówi: "Proszę natychmiast zająć miejsca w jednym z trzech pierwszych rzędów". Czy ktokolwiek potrzebowałby więcej figur mnemotech- nicznych? 59. Obrazkowa układanka: w tym wiejskim krajobrazie ukryty jest Bóg. Widz, który utożsami się z nim pierwszy, otrzyma w nagrodę całkowicie bezpłatne objawienie. Ten, który uczyni to drugi, wyjedzie na weekend do Grossingers. 165 60. - Jak długo jeszcze będą trwały halucynacje? - spytał Mishkin. - Jakie halucynacje? 61. W wieku lat dwunastu Mishkin tak bardzo pokochał Boga, że z tej okazji zerwał ślub z samym sobą. Mishkin aż do tej pory nie wierzy w siebie; woli afekt do stylowych samochodów sportowych i zamszowej kurtki, niż płomienną wierność szczodrobliwej miłości do Mishkina. - Twój problem - powiedział analityk - polega na tym, że nie możesz pokochać samego siebie. - Ależ ja kocham siebie! - zadeklarował Mishkin. - Kocham! Naprawdę! - Czy sadzisz, że w to uwierzę? - spytał analityk. - Widziałem, jak z upodobaniem rozczytujesz się w książkach Sartre'a, Camusa, Montaigne'a, Platona, Thoreau - by wymienić tylko niektóre spośród twoich obiektów uwiel- bienia. Kiedy wreszcie przestaniesz wdawać się w te absur- dalne, uporczywe i niewdzięczne romanse? - Kocham siebie - zapłakał Mishkin. - Naprawdę! - Wciąż palisz - zauważył analityk. - Wciąż jesteś letargiczny, pasywny, nie kontrolujesz sam siebie. Czy w taki sposób zwykłeś traktować ludzi, których kochasz? 62. Głęboko w lesie Mishkin znalazł apostrof. Był on samotny, zagubiony i popłakiwał sobie cichutko. Mishkin wziął go w ramiona i pogłaskał jego miękkie futerko. Apostrof wbił swój zakrzywiony pazur w ramię Mishkina. Ten zignorował ból i niewzruszenie palił papierosa. Wzięli jego kartę i przecięli ją. Od razu poczuł ulgę, potem znudzenie, wreszcie niepokój. Dobre samopoczucie wróciło, gdy tylko włożyli mu do ręki nową kartę. Ślady stóp prowadziły w stronę jeszcze gęstszego boru. Mishkin szedł ich tropem. Był dobrze uzbrojony, przygo- towany, by stawić czoło legendarnej bestii. W końcu ujrzał ją przed sobą i pośpiesznie wystrzelił. Zbyt późno uświa- domił sobie, że właśnie zabił jedną ze swoich awatar*. Awatara wyzionęła ducha. Mishkin poczuł wielką stratę, która nieoczekiwanie zamieniła się w ulgę. * awatara - w religii hinduskiej wcielenie bóstwa (Wisznu), które podejmuje inkarnacje w celu zbawienia ludzkości i ginącego świata (przyp. tłum. ) 63. TROSKI CZŁOWIEKA O TYSIĄCU MASEK Człowiek o Tysiącu Masek siedział w pomieszczeniu stano- wiącym jego prowizoryczne biuro i rozważał problem Mishkina oraz części do silnika. W jakiś sposób te dwa elementy nie chciały się zejść; tak wyczekiwane ich ze- stawienie nie mogło dojść do skutku. Nie działała żadna tendencja, zmierzająca do upragnionego dopełnienia. Z powodu trudności, związanych z tym problemem, Człowiek został zmuszony do wynalezienia samego siebie i - niczym deus ex machina - stał teraz przed publiczno- ścią, nie mogąc wyjąkać ani słowa w daremnym usiłowaniu wyjaśnienia tego, co dla niego samego było wciąż niewy- tłumaczalne. Skonstruowawszy siebie, Człowiek o Tysiącu Masek był teraz sam sobą zablokowany. Czy musiał także wytłuma- czyć własne pojawienie się? Szybko zniósł konieczność czynienia takiego zabiegu. Musiał jedynie wyjaśnić, w jaki sposób Mishkin połączył się z częścią do silnika. Faktycznie jednak, jak do tego doszło? I czy dojść musi? "Tak właśnie Mishkin, kosmiczny błazen, oraz część do silnika znaleźli swój niewczesny koniec; była to okrutna i paradoksalna puenta całego dowcipu. Otóż tak, oboje przepadli z kretesem, a w tej samej chwili Ziemia runęła na Słońce, Słońce wybuchło, cała zaś Galaktyka wpadła w czarną dziurę, która rozwarła się w tkaninie czasoprzes- trzeni, ścierając w ten sposób wszelki ślad tragikomedii ludzkiej egzystencji oraz, w gruncie rzeczy, wszystkie dramaty wszelkich możliwych egzystencji". Nie, jakkolwiek wydawało się to wyśmienite, po prostu nie mogło zadziałać. Mishkin i część do silnika musieli się zejść, oryginalny problem musiał zostać rozwiązany, wszys- tkie obietnice - spełnione, a przesłanki musiały doprowa- dzić do właściwych wniosków. Gdy to zostanie wykonane, niech wszystko wyleci w powietrze, ale nie wcześniej. A więc sytuacja powtórzyła się znowu: Człowiek o Ty- siącu Masek miał wciąż nieszczęsny obowiązek dokończenia zadania, które sam sobie postawił. Myślał, a nic nie zakłócało jego katastrofalnej samotno- ści. Jakieś przypadkowe, zupełnie nie związane ze sprawą pomysły zasnuwały mgłą jego umysł: "Każde ćpanie jest dobre, jeśli daje ci porządnego kopa", "Depresja jest nieunikniona", "Współzależność", "Paryż". Dużym wysiłkiem woli Człowiek zmusił się do skupienia uwagi na części do silnika. Gdzież mógł znajdować się teraz ten przeklęty przedmiot? Przypuszczalnie w jakimś zakurzonym składzie na Ziemi, oczekując na wyciągnięcie go stamtąd ku zadowoleniu cierpliwego czytelnika. - Komu potrzebny czytelnik, który jest cierpliwy? - warknął ze złością Człowiek. Mimo to tak właśnie było: Człowiek był zobligowany kontraktem z samym sobą do zaprojektowania kolejnego baletu dla katatoników. Człowiek spróbował wziąć się w garść. "Ogarnia mnie szaleństwo" - pomyślał. "Nieistniejące problemy są naj- bardziej rzeczywiste. Nigdy nie dokładnie to, co mieliśmy na myśli". Zaiste, była to prawda! Ludzie, którzy żyją w zwierciad- łach, nie powinni rzucać słów na wiatr. Do roboty! Człowiek o Tysiącu Masek wziął swój analogowy suwak logarytmiczny oraz cyrkiel indukcyjny. A zatem: część do silnika staje się sercem orła, linią startową, cieknącą wodą, lodem. Tyle, jeśli chodzi o serię oznaczoną symbolem "J". A teraz znowu: zakopany w ziemi skarb, kryształowy puchar, obrabiarka, śmiech, nietoperz, poroniony płód, przekładnia redukcyjna. Więcej podobnych przedmiotów! Postępując teraz z nieco większą pewnością siebie, Czło- wiek umieścił wszystkie osiągalne dane w ich odświeżaczu i pozostawił je tam przez trzy cykle obrotów. Potem nacisnął przycisk z napisem "Wynik". Z aparatu wyłoniła się antylopa dosiadająca polarnego niedźwiedzia. Nie miało to żadnej wartości! Ale chwileczkę... niedźwiedź polarny... biegun... - tak, oto skojarzenie: biegunowość powstaje przed (po łacinie ante) rozpoczęciem biegu! Funkcja, zwią- zana z pozytywnym jin narusza reguły wysławiania się, czyniąc to w sposób zdecydowanie produktywny. Teraz należało jedynie przepuścić to wszystko przez symulator konstrukcji fabuły. 64. PONOWNE ODWIEDZINY U ZASADY RZECZYWISTOŚCI Johnny Allegro czuł się tego ranka jakoś nie w sosie. Na swoją czarną, połyskliwą czuprynę włożył melonik. Ostroż- nie odwinął rękawy swej moherowej koszuli o barwie czekolady. Był teraz gotów do załatwiania interesów. Zadzwonił telefon. Allegro błyskawicznym ruchem pod- niósł słuchawkę. - Tu Allegro. - Johnny? Mówi Harry van Orlen. Przed oczami Allegro pojawił się obraz tłustego gangstera o podwójnym podbródku ze szczeciniastym zarostem i wie- cznym brudem pod paznokciami. - Tak, o co chodzi? - warknął. Nienawidził tych tanich partaczy, chociaż jego praca zmuszała go do spędza- nia z nimi nierzadko po osiemnaście godzin dziennie. - No więc to jest tak, Johnny; czy pamiętasz naszą niewielką robotę na South Main Street? - Taaa... - mruknął Johnny, od razu łącząc ten eufemizm z niedawnym włamaniem do Przedsiębiorstwa Hurtu Wielobranżowego "Wel-Rite" na ulicy Varick. - Więc znaleźliśmy kupców na cały asortyment z wyjąt- kiem jakiegoś żelastwa, które u nas zalega. - Co to jest? - spytał Johnny. - To jakiś przyrząd, na którego opakowaniu napisane jest: "Część do Silnika Statku Kosmicznego Numer L-1223A". Mieli to wysłać do jakiegoś faceta o nazwisku Mishkin na planetę zwaną Harmonia. - Wiec sprzedaj to. - Ale nikt nie chce tego kupić. - No to upchnij to gdzieś! - Johnny z wściekłym wyrazem twarzy cisnął słuchawkę na widełki. Nienawidził, gdy jego podwładni zawracali mu głowę pytaniami, na które byłaby w stanie odpowiedzieć małpa, w dodatku zjeżdżając na wrotkach ze zbocza góry. Nienawidził jednak także, gdy w nieuzasadnionych przypadkach wykazywali własną inicjatywę. Po chwili przyszło mu do głowy, że być może powinien wysłać część silnika do tego faceta... jak mu tam... tego Mishkina, w ten sposób zyskując sobie reputację ekscent- rycznego filantropa. Potem mógłby zrobić jeszcze trochę innych sympatycznych rzeczy, co być może umożliwiłoby mu kandydowanie w wyborach na jakieś stanowisko rządowe. Ta wizja pasowała do pojawiających się czasem dziwnych myśli Johnny'ego w stylu noblesse oblige. Sięgnął po słuchawkę. W tej samej chwili drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wtargnęli, z pistoletami w dłoniach, trzej policjanci oraz autor. Johnny zabulgotał z wściekłości. Jego refleks, szybki jak błyskawica, pozwolił mu zanurkować pod biurko, zanim wystrzelone przez policjantów pociski, rozdzierając powiet- rze, dotarły do miejsca, w którym przed chwilą się znaj- dował. - Łapcie go! - wrzasnął autor. - On wie, gdzie jest część! Lecz Johnny zdołał już nacisnąć niebieski przycisk, znajdujący się pod jego biurkiem. Część podłogi otworzyła się i gangster spadł poprzez otwór zapadni prosto do garażu, gdzie czekał już jego mercedes SL 300, którego silnik delikatnie warczał na jałowym biegu. 65. Kilka dni później profesor John O. MacAllister, siedząc na chłodnej, pokrytej rafią werandzie dużego, nadgryzionego zębem czasu domu w burzliwym Key Largo, przeżywał poważny dylemat. Była to sytuacja niezwykła jak na wysokiego, solidnie zbudowanego fizyka o jasnoblond włosach, pochodzącego z Rockport w stanie Maine. Przy jego boku siedziała Lois, atrakcyjna żona profesora o kaszta- nowatych włosach. Właśnie przed chwilą weszła na werandę. Zanim Lois miała szansę się odezwać, wbiegł jasnowłosy Tyie Olivier, z piłką do gry w rękach. - Czy ktoś bierze udział w zakładach? - spytał głup- kowato. - Nie teraz, Tyie - powiedział spokojnie profesor MacAllister. Tyie odwrócił się, by odejść. Jednak po chwili, nawet dla kogoś tak słabo wyszkolonego i mało spostrzega- wczego jak on, stało się oczywiste, że w zachowaniu dwojga ludzi, których znał ledwie od miesiąca, a już cenił ich wyżej, niż kogokolwiek innego na świecie, jest coś nieodparcie dziwnego. - Czy coś się stało? - spytał Tyie. Zanim którekolwiek z nich zdołało odpowiedzieć, Patty, młodsza siostra Lois MacAllister, zeszła po wewnętrznych schodach domu i pojawiła się na werandzie. Patty, która nie miała jeszcze siedemnastu lat, była niezwykle rozwinięta jak na swój wiek. Usiadła w spłowiałym, zielonym fotelu i skrzyżowała swe długie nogi o pięknym kształcie, które harmonijnie łączyły się z wysmukłą talią poniżej obfitego, delikatnie ukształtowanego biustu. - Tak, John - powiedziała z fałszywą słodyczą - czy rzeczywiście coś się stało? Twarz profesora MacAllistera stała się widmowo blada pod tryskającą zdrowiem opalenizną. Zauważył, że szare oczy jego żony rozszerzyły się. - Teraz zaczekajcie dosłownie chwilę... - powiedział cicho. Ktoś otworzył drzwi kuchenne. Na werandę wyszli: Chang, chiński kucharz, Kyoto, filipiński służący oraz Mary Lou, gospodyni z Jamajki. W ciszy ustawili się szeregiem pod ścianą. Teraz przyszedł czas, by z kolei Patty zbladła. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Wreszcie Tyie powiedział niepewnie: - Hmm, sądzę, że lepiej będzie, jak pójdę już do domu. Farba na klatce dla ptaków już pewnie wyschła i powinie- nem... - Nie śpiesz się tak, Tyie - oznajmiła Lois MacAllis- ter. - Sądzę, że jest tu ktoś, z kim powinieneś się spotkać. Tym razem otworzyły się drzwi piwnicy i na werandę wszedł łysy, jednooki karzeł, chudy mężczyzna w czarnym garniturze oraz para rozchichotanych bliźniaczek-blon- dynek. - Myślę, że teraz będziemy mogli wyjaśnić tę sprawę - powiedział MacAllister. - Po pierwsze, tak zwany "tajem- niczy pakunek", który Ed Whittaker znalazł na dnie wypełnionej śmieciami łodzi płaskodennej "Clotilda" do- słownie na dwa dni przed swoim zniknięciem... - Tak... ? - spytała Patty niemal bez tchu. - Otóż ów pakunek nie zawierał nic oprócz części silnika statku kosmicznego. Miała ona zostać wysłana do niejakiego pana Mishkina na planetę Harmonię; w obecno- ści sędziego Clarke'a wyekspediowałem tę paczkę pod adresem Awaryjnej Okręgowej Służby Ekspedycyjnej. Patty opadła na oparcie fotela, a jej ciało zwiotczało pod wpływem nagłej ulgi. - No cóż, w ten sposób mamy to z głowy! Byliśmy wszyscy bandą głupców! - Być może - powiedziała Lois MacAllister. - Mimo to jednak nie usłyszeliśmy jakiegokolwiek wyjaśnienia reszty zaistniałych wydarzeń. Profesor MacAllister spojrzał z zamyśleniem na zgroma- dzonych na werandzie ludzi. - To może zabrać nam nieco więcej czasu - powiedział. Podszedł do kredensu i nalał sobie drinka. 66. Napis na drzwiach głosił: KONTYNUACJE, SPÓŁKA Z O. O. Wujek Arnold wszedł do środka; wskazano mu, gdzie znajduje się biuro Thomasa Grantwella. - Przyszedłem tu w sprawie mojego siostrzeńca - po- wiedział wujek Arnold. - Nazywa się Tom Mishkin. Utknął on na planecie zwanej Harmonia i musi otrzymać pewną określoną część do silnika swego statku kosmicz- nego, żeby go znów uruchomić. Nie wygląda jednak na to, żebym był w stanie dostarczyć mu tę część. - Czy próbował pan wysłać ją za pośrednictwem kosmi- cznego przedsiębiorstwa przewozowego? - spytał Grantwell. - Próbowałem. Powiedzieli mi jednak, że Postulat Realności Międzygwiezdnych Lotów Kosmicznych został w tym roku zawieszony i z tego powodu przedsiębiorstwa spedycji kosmicznej nie będą w stanie mi pomóc. - Czy zapytał ich pan, co w związku z tym ma się stać z pańskim siostrzeńcem? - Stwierdzili, że będą musieli czasowo zaprzeczyć jego istnieniu, dopóki Postulat nie zostanie przywrócony. - To raczej zła wiadomość - skonstatował Grant- well. - Spory kłopot dla pana - a raczej dla naszego młodego Mishkina. - Czy jest coś, co pańska organizacja mogłaby zrobić dla tego chłopaka? - spytał wujek Arnold. - Owszem, jest - odpowiedział Grantwell tonem peł- nym przekonania. KONTYNUACJE - SPÓŁKA Z O. O. zostały powołane właśnie w celu kreowania powiązań pomiędzy niezgodnymi ze sobą założeniami. Zaprojek- tujemy scenariusz wydarzeń, w którym stworzymy połącze- nie pomiędzy tymi dwiema rzeczywistościami bez wywiera- nia nacisku na którakolwiek z nich. - To znakomicie - odparł wujek Arnold. I stało się, że ropuchom wygarbowano skórę, a wiele słoni wcielono skrycie do armii. Kolejny krok był bardziej bezlitosny: musiano znaleźć odpowiedni materiał do wypeł- nienia dziur w rzeczywistości, wielu ludziom przewróciło się w głowach, a ich czyny osądzono. W stanie Iowa zaszła odnowa, a w Hollywood nastąpił cud. Gigantyczne mechanizmy zostały spuszczone ze smyczy ponad podejrzliwą Ziemią. Zorganizowano różnorodne marsze protestacyjne. Fabryki produktów końcowych zwięk- szyły wydajność produkcji surowców. Purpurowe obłoki niosły ze sobą ciemność i niewidzialność. Ludzie podejmowa- li decyzje w kluczowych sprawach. Przez radio dokonywano niezbędnych transakcji dotyczących kompromisu w kwestii dopuszczalnych wskaźników odczuwania przemian. Na tym jednak się nie skończyło. Świat stanął przed wszystkimi nagi w swych ciemnych i dostojnych szatach. Określone fakty o niepodważalnej dotychczas przejrzystości obumarły niczym poronione płody. Napięcie wzorcowych połączeń przyczynowo-skutkowych stało się wprost niesa- mowite. Podniosły się głosy protestu. Groził otwarty bunt. Tymczasem u autora rozwinęła się posępna i melan- cholijna obawa przed trudnościami związanymi z Mish- kinem. Zaczął bawić się w myśli różnymi możliwościami rozwoju sytuacji. Zastanawiał się nawet, czy nie zabić Mishkina i nie zacząć pisać nowej książki, na przykład kucharskiej. Mimo to... 67. PEREGRYNACJE - Niech to wszystko pokręci - zaklął Mishkin. - Ko- lejna gra o zerowym prawdopodobieństwie wygranej. Część do silnika można było teraz zobaczyć w całym jej splendorze, wyizolowaną w umyśle autora. Była to mglista wizja, czasem przywodząca na myśl garnek do pieczenia, a czasem samochód citroen 2 CV. Wydawała ona dźwięk przypominający grupę rockową w transie. Śmierdziała niczym palnik na propan-butan. 68. CERTYFIKAT NIEREALNOŚCI Mishkin odpoczywał właśnie na polanie. Robot pogrążony był w stanie pseudowytchnienia, ponieważ nie potrzebował odpoczynku prawdziwego. Mishkin podniósł wzrok i ogar- nęła go obawa, gdyż dojrzał, że ktoś śpieszy ku niemu przez soczystą murawę. - Hej, wy tam! - odezwał się Człowiek o Tysiącu Masek. - Jestem odpowiedzialny za ten fragment. Przy- szedłem tu osobiście, by formalnie potwierdzić rozwiązanie kwestii. - O czym pan mówi? - spytał Mishkin. - Ja po prostu siedzę tu sobie i czekam na część do statku kosmicznego. Człowiek skrzywił się. - Niezwykle mi przykro z tej przyczyny - powie- dział - ale sam pan rozumie, że nie będziemy już dłużej ustosunkowywać się życzliwie do tego założenia. Całą koncepcję, zgodnie z którą znajduje się pan na obcej planecie, oczekując na część do statku kosmicznego, okreś- lono jako niezwykle ryzykowną i chwiejną. Z tego właśnie powodu zamierzamy ją wymazać. - Czy to oznacza, że wymażecie przy okazji także mnie? Człowiek spojrzał na niego z nieszczęśliwym wyrazem twarzy. - Cóż, tak, obawiam się, że właśnie to oznacza. Znaleź- liśmy nowego bohatera, który zajmie pana miejsce. NOWY BOHATER Był on skomplikowany, przebiegły, niesamowicie atrak- cyjny, męski, uniwersalny. Miał swoje idiosynkrazje, zwy- czaje i cechy. Miał ciało, w którym krążyły witalne soki, a w ciele tym kryła się również i dusza. Miał życie seksualne. Miał skomplikowaną i zagadkową historię życia. Miał pieprzyk po lewej stronie nosa. Miał iście diabelskie brwi. Był naprawdę byczym facetem. - Oto twój następca - powiedział Człowiek. - Zro- biłeś, co mogłeś, Mishkin. To nie twoja wina, że znalazłeś się w tej niezbyt godnej pozazdroszczenia sytuacji. Ale naprawdę musimy skończyć z tą sprawą, aby zaś to uczynić, potrzebujemy współdziałania ze strony występujących w tej książce charakterów oraz twojej - cóż, ty po prostu nie masz żadnej wyraźnej osobowości, która pozwoliłaby nam na współpracę z tobą. W odpowiedzi Mishkin natychmiast dorobił się tiku na twarzy, zaczął się jąkać oraz w charakterystyczny sposób przygryzać wargi przed rozpoczęciem mówienia i po jego zakończeniu, wyrosły mu wąsy i sztuczny ząb, który można było wyjmować lub wkładać zależnie od aktualnej chęci. - Przykro mi, ale nie całkiem to mieliśmy na myśli - skwitował ten pokaz Człowiek. - A teraz, chłopaki, po prostu zostawię was samych, żebyście mogli się lepiej poznać. To powiedziawszy, Człowiek zamienił się w drzewo. PAN MISHKIN SPOTYKA SIĘ Z PANEM BOHA- TEREM - Jak się pan ma? - spytał Mishkin. - A pan jak się miewa? - odpowiedział pytaniem Bohater. - Czy nie zechciałby pan małej filiżaneczki kawy? - zaproponował Mishkin. - Dziękuję, to byłoby milutko - odparł Bohater. Mishkin nalał kawę. Przez jakiś czas sączyli ją w mil- czeniu. - Mieliśmy tam całkiem ładną pogodę - stwierdził w końcu Bohater. - Gdzie? - zapytał Mishkin. - No cóż, w Otchłani - odrzekł Bohater. - Oczeki- wałem tam przez całą wieczność wraz z innymi archetypami. - Tutaj też pogoda była całkiem ładna. Drzewo zamieniło się w Człowieka. - Oddziaływajcie na siebie! - syknął, po czym zamienił się z powrotem w drzewo. Bohater uśmiechnął się nieśmiało. - Raczej niezręczna sytuacja, prawda? - spytał retory- cznie. - Zgadzam się - potwierdził Mishkin. - Jeśli o mnie chodzi, to od chwili, gdy zacząłem tę przygodę, wpadam z jednej niezręcznej sytuacji w drugą. Być może odpoczynek zrobiłby mi dobrze. - Tak - powiedział Bohater. - Ale byłoby niezmiernie uprzejmie z pana strony, gdyby przedtem zechciał pan wtajemniczyć mnie w całą sprawę. Rozumie pan, jestem nowicjuszem na posadzie i te tam takie... - Cóż - skonstatował Mishkin - w sumie nie ma wiele do wyjaśniania. Po prostu wędrujesz sobie i przyda- rzają ci się różne rzeczy. - Ale to jest trochę... pasywne... prawda? - Oczywiście, że tak. Ale to właśnie tego rodzaju przygoda. - A co z motywacją? - spytał Bohater. - O ile się orientuję - stwierdził Mishkin - chodzi o to, że poszukujesz części do silnika statku kosmicznego. - Części do czego... ? - Do silnika statku kosmicznego; gdybyś ją miał, mógłbyś wymienić zepsutą część w twoim statku. Bez niej nie wystartuje. To oznacza, że nie będziesz mógł dostać się na Ziemię. A czy naprawdę chcesz dostać się na Ziemię - to ukryte założenie, które moim zdaniem powinno zostać gruntownie zbadane. Mimo to właśnie ono stanowi twoją motywację. - Rozumiem - odpowiedział Bohater. - Nie ma tu zbyt wiele dramatycznego miąższu, w który można by się wgryźć, prawda? - No cóż, rzeczywiście nie jest to tak tragiczne, jak "Edyp Król" - przyznał Mishkin. - Ale co w takim razie jest dramatyczne? Bohater zachichotał z uznaniem. - Tak, to świetnie powiedziane - skonstatował. - Co w takim razie jest dramatyczne? No, ale wracając do sprawy, kim jest ten drugi facet? - To robot - odpowiedział Mishkin. - Co on tu robi? - Właściwie nie pamiętam dokładnie prawdziwej przy- czyny jego obecności tutaj. Ale głównie chodzi o to, żebyś nie musiał mówić tylko do siebie. Bohater spojrzał na SRRR z odrobiną lęku. - Moja matka została zgwałcona przez robota - za- uważył. - Tak twierdziła. Robot powiedział, że omyłkowo wziął ją za lodówkę. Mimo to od tego czasu jestem nieco podejrzliwy wobec robotów. Czy ten egzemplarz jest miły? Robot spojrzał na niego. - Tak - oznajmił. - Jestem miły, zwłaszcza gdy ludzie wykazują elementarną uprzejmość i odzywają się na mój temat tak, jakbym tu był, kiedy rzeczywiście tu jestem, zamiast mówienia o mnie tak, jakby mnie tu nie było. Choć muszę przyznać otwarcie, biorąc pod uwagę to, co się dzieje w dzisiejszych czasach, być może wolałbym w ogóle nie istnieć. - Dość rozwlekła przemowa, nieprawdaż? - spytał Bohater. - Jeśli ci się nie podoba - odrzekł robot - możesz ją sobie wsadzić gdzieś. Bohater ekspresyjnie wywrócił oczami, a potem nagle zachichotał. Człowiek o Tysiącu Masek przestał być drzewem i za- mienił się znów w człowieka. - Otóż to - oznajmił. - Przykro mi, panie Bohaterze, ale nie wygląda na to, żeby był pan dokładnie taką postacią, o którą nam chodziło. - A więc o czym my w ogóle rozmawiamy? - spytał wyniośle pan Bohater. - Jak mogę wam pomóc, skoro sami nie wiecie, co chcecie osiągnąć? - Wracaj natychmiast do otchłani zbiorowej nieświa- domości - polecił mu Człowiek. Pan Bohater zniknął z godnością. - Teraz wróciliśmy do punktu, w którym zaczynaliś- my - skonstatował Mishkin. - Takie jest właśnie moje stanowisko w tej sprawie - stwierdził robot. - Zamknijcie się - powiedział Człowiek - muszę pomyśleć. Usiadł na skale - wysoki, posępny, jasnowłosy męż- czyzna z wąsami i nieprawdopodobnym powodzeniem u kobiet. Jego długie, mocne palce falowały, gdy pukał nimi o jedno ze swych kościstych kolan. W jego płonących gorączkowo oczach kryły się mroczne cienie. Był naprawdę byczym facetem. Jednak nie wydawał się szczęśliwy. Nie, stanowczo nie był szczęśliwy. Możliwe, że nigdy nie mógłby osiągnąć szczęścia. Czyż doktor Lifschultz nie powiedział mu kiedyś: Szczęście to tylko rzecz, która ma na imię Joe? Zaś Człowiek nie miał na imię Joe. Nie był zatem szczęściem i nie było nim także żadne z jego dążeń ani działań. CZĘŚĆ DRUGA 69 ZATEM, MOI DZIELNI PRZYJACIELE, JESZCZE JEDEN SKOK W OTWARTY WYŁOM Na powierzchni kryształowej wody dopływu rzecznego powstawał spieniony ślad za łopatkami koła wodnego statku, prowadzonego po mistrzowsku przez wiekowego Dayaka; statek przesuwał się teraz wzdłuż bambusowego nabrzeża, stanowiącego jedyne połączenie wioski Omandrik ze światem zewnętrznym. Biały człowiek - Amerykanin - ubrany w wysokie buty, bryczesy, przepoconą białą koszulę i zgnieciony kapelusz, czyli wymarzony strój do wędrowania przez busz - obserwował przybycie statku krajowców ze względ- nie chłodnej werandy swego domu. Wstał i bez najmniejszego wahania sprawdził komory nabojowe swojego dobrze naoliwionego rewolweru Cross & Blackwell, który zwycza- jowo nosił w giemzowej kaburze, przywiązanej pod prawą pachą. Potem, poruszając się swobodnie w parnym powiet- rzu tropików, poszedł powoli na nabrzeże. Pierwszym człowiekiem, który zszedł z pokładu anty- cznego parowca na brzeg, był wysoki Arab w przewiew- nych, białych szatach oraz białożółtym turbanie z Hadh- ramaut. Za nim kroczył nieprawdopodobnie gruby męż- czyzna w nieokreślonym wieku, który miał na głowie czerwony fez; jego tułów okrywał wymięty garnitur z bia- łego jedwabiu, na nogach zaś miał sandały. Grubasa można by wziąć za Turka, jednak uważny obserwator, dostrzegłszy lekko ukośne, zielone oczy przybysza, niemal zasłonięte przez fałdy tłuszczu, odkryłby w nim Węgra z karpackich łąk i wyżyn. Za nim z kolei szedł niski, wymizerowany, flejtuchowaty Anglik w wieku około dwudziestu lat, którego zbyt szybkie gesty i drżące dłonie ujawniały częste stoso- wanie amfetaminy; pod jego drelichową kurtką można było przez moment dostrzec ciemnoszarą, karbowaną powierzchnię obronnego granatu ręcznego. Na końcu z łodzi wysiadła dziewczyna, ubrana elegancko w kwiecistą bluzkę z bawełny. Długie ciemne włosy spadały jej na ramiona; piękne rysy nie zdradzały żadnego śladu emocji. Przybysze skinęli głowami stojącemu na nabrzeżu Ame- rykaninowi, nie padły jednak żadne słowa powitania, zanim wszyscy nie zgromadzili się na werandzie, pozostawiając na przystani jedynie kapitana, by z pomocą kilku dobrodusz- nych tubylców, przycumował swój statek. Usiedli w bambusowych fotelach, a ubrany na biało służący przyniósł im tacę ze szklankami dżinu. Grubas uniósł swoją szklankę w milczącym hołdzie i oznajmił: - Wygląda na to, że dobrze ci się powodzi, Jamieson. - Nie mogę narzekać - odpowiedział Amerykanin o ostrych rysach twarzy. - Rozumiecie, jestem jedynym handlarzem na tym terenie. Robię całkiem znośne interesy na szmaragdach. Poza tym są tutaj rzadkie gatunki ptaków i motyli, a z górskich aluwialnych strumieni w głębi lądu daje się wypłukać nieco złota; zdarza się też, że dostaje się w moje ręce jakaś błyskotka z grobowców Khomar. Oczywiście, od czasu do czasu natrafiam tu również na różne inne rzeczy. - Dziwić może ten tak dogodny dla ciebie brak kon- kurencji na tych terenach - oznajmił Arab, który mówił nienagannym angielskim z Lancashire. Amerykanin uśmiechnął się bez rozbawienia. - Tubylcy nie pozwoliliby na to. Rozumiecie, jestem dla nich kimś w rodzaju boga. - Słyszałem coś o tym - powiedział grubas. - Plotka głosiła, że na pół żywy dotarłeś tutaj mniej więcej sześć lat temu, nie mając ze sobą nic, co należałoby do ciebie, oprócz pięciu tysięcy porcji serum przeciwko dżumie. - Ja słyszałem tę samą historię - dodał Arab. - Ty- dzień później połowa tutejszej populacji miała już dymienice morowe. - To był po prostu szczęśliwy dla mnie zbieg okolicz- ności - odparł Amerykanin z kamienną twarzą. - Byłem całkiem zadowolony, że nie mam tu żadnego towarzystwa. - Do diabła, sir! - powiedział grubas z podziwem. - Wznoszę za pana toast! Naprawdę podziwiam pana jako człowieka, który był kowalem własnego szczęścia! - Co pan ma na myśli? - spytał Jamieson. Zaległa krótka, złowróżbna cisza. Napięcie zostało jednak rozładowane przez nagły śmiech dziewczyny. Mężczyźni spojrzeli na nią. Jamieson zmarszczył brwi i miał właśnie zapytać o przyczynę jej niewczesnej wesołości. Zauważył jednak, że angielski amfetaminista zbliżył dłoń do białej, kościanej rękojeści długiego noża, który miał pod koszulą, skryty w pochwie z białej skóry pomiędzy wy- stającymi, kościstymi ramionami. - Coś cię świerzbi, synu? - rzucił pytanie Jamieson z morderczą łagodnością. - Gdyby coś mnie świerzbiło, dowiedziałbyś się o tym - odpowiedział chłopak, a jego niebieskie oczy płonęły. - A poza tym nie nazywam się "syn", tylko Billy Banteralle. Nim właśnie jestem i być zamierzam, a każdy, kto twierdzi inaczej, jest tylko wszawym łgarzem i z chęcią rozerwałbym go na strzępy... rozerwałbym na strzępy... och, mój Boże, moja skóra cierpnie, co dzieje się z moją skórą, kto zapalił lonty moich nerwów, dlaczego gotuje mi się mózg?! Czuję potworny ból głowy, potrzebuję... po- trzebuję... Grubas spojrzał na Araba, który nieznacznie skinął głową. Arab wyjął z płaskiego futerału z czarnej skóry strzykawkę, napełnił ją bezbarwną zawiesiną z plastikowej ampułki, a potem zręcznie wstrzyknął roztwór w ramię chłopca. Billy Banterville uśmiechnął się i opadł na fotel niczym szmaciana lalka; jego źrenice powiększyły się do tego stopnia, że w oczach nie widać było żadnych białych fragmentów, a na chudej, napiętej twarzy pojawił się wyraz nieopisanej szczęśliwości. Chwilę później odpłynął. - Szczęść Boże - odezwał się Jamieson, który dotych- czas obserwował tę scenę bez żadnego komentarza. -Dla- czego zadajecie sobie tyle kłopotu z tym typkiem? - On był dość przydatny - powiedział grubas. Dziewczyna odzyskała już kontrolę nad sobą. - Widzisz, o to właśnie chodzi - powiedziała. - Każde z nas jest pod pewnymi względami przydatne, każde posiada coś, co potrzebne jest innym. Można uznać nas za coś w rodzaju zbiorowej istoty. - Rozumiem - stwierdził Jamieson, chociaż nie rozu- miał. - Zatem każde z was jest niezastąpione. - Nie całkiem - odparła dziewczyna. - Raczej wręcz przeciwnie. Każdy z nas żyje w ciągłym lęku, że zostanie zastąpiony. Właśnie dlatego stara się bez przerwy pozo- stawać w towarzystwie wszystkich innych - by uniknąć nagłego, przedwczesnego zastąpienia. - Nie chwytam tego - oznajmił Jamieson, jakkolwiek uchwycił. Czekał na dalsze wyjaśnienia, ale nie wyglądało na to, by ktokolwiek chciał jeszcze rozwodzić się nad tym tematem. Jamieson wzruszył ramionami, czując się nagle zaniepokojony niesamowitą ciszą, która zapanowała. - Przypuszczam, że chcielibyście przejść do intere- sów? - powiedział. - Gdyby to nie był zbyt wielki kłopot - oznajmił wysoki Arab. - Jasne, że nie - odparł Jamieson. Czuł się niespokojny z powodu tego Araba. Czuł się niespokojny z powodu ich wszystkich, oprócz dziewczyny. Miał w związku z nią pewne pomysły, a także pewne plany. Pięćdziesiąt metrów od domu Jamiesona kończył się mozolnie oczyszczony teren i nagle zaczynała się dżungla - zielony, pionowy labirynt, w którym nieograniczona liczba przypadkowo powiązanych ze sobą płaszczyzn ginęła w nie- skończonej odległości, prowadząc do jakiegoś niewyobrażal- nego centrum. Dżungla była nieskończonym powtórzeniem, nieskończonym regresem, nieskończoną rozpaczą. Na samym skraju dżungli, pozostając niewidzialnymi dla obserwatorów z polany, znajdowali się dwaj ludzie. Jeden z nich był tubylcem, sądząc po zielono-brązowej opasce na jego głowie - Malajem. Był średniego wzrostu, krępy i dobrze zbudowany. Wyglądał na zamyślonego, nieco melancholijnego i zdenerwowanego. Jego współtowarzysz był wysokim, białym człowiekiem, mocno opalonym, w wieku około trzydziestu lat, konwen- cjonalnie przystojnym, ubranym w żółtą szatę buddyjskiego mnicha. Niewspółmierność pomiędzy jego wyglądem i ubio- rem zanikała w patologicznych bezkształtach otaczającej dżungli. Biały człowiek siedział na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, zwrócony twarzą w stronę przeciwną niż polana. Był całkowicie zrelaksowany. Wyglądało na to, że jego szare oczy patrzą nie na zewnątrz, lecz do wnętrza. Tubylec powiedział niebawem: - Tuan, ten człowiek, Jamieson, wszedł do domu. - Tak - skonstatował biały. - Teraz wraca. Niesie jakiś przedmiot zawinięty w jutę. To nie jest duży przedmiot - ma mniej więcej jedną czwartą wielkości głowy młodego słonia. Biały człowiek nie odpowiedział. - W tej chwili odwija jutę. Wewnątrz widać przedmiot z metalu, ma on dość skomplikowany kształt. Biały skinął głową. - Wszyscy zebrali się wokół tego przedmiotu - kon- tynuował krajowiec. - Są zadowoleni, uśmiechają się. Nie, nie wszyscy spośród nich. Arab ma dziwny wyraz twarzy. To nie jest całkiem niezadowolenie. To jakaś emocja, której nie mogę opisać. Tak, mogę! Arab wie coś, czego inni nie wiedzą. Ten człowiek myśli, że ma ukrytą przewagę nad innymi. - Tym gorzej dla niego - odpowiedział biały. - Inni są bezpieczni w swej niewiedzy. Ten zaś jest zagrożony przez swoje zrozumienie. - Czy przewidujesz coś, Tuan? - Czytam to, co jest zapisane - odrzekł biały. - Zdol- ność odczytywania to moje przekleństwo. Krajowiec zadrżał w odruchu fascynacji a zarazem wstrętu. W jego duszy wybuchł nagle dziwny żal wobec tego człowieka o niezwykłych talentach i wielkiej wra- żliwości. - Teraz gruby człowiek trzyma w rękach metalowy przedmiot - oznajmił biały. - Daje pieniądze Jamie- sonowi. - Tuan, przecież ty nawet na nich nie patrzysz. - Mimo to widzę. Krajowiec otrząsnął się, niczym pies wychodzący z wody. Łagodny biały człowiek - jego przyjaciel - miał w sobie siłę, ale był także sam ofiarą wielkiej potęgi. Tak, ale lepiej było nie myśleć o takich rzeczach, ponieważ przeznaczenie białego człowieka nie było przeznaczeniem krajowca i tu- bylec dziękował Bogu, że tak właśnie jest. - Teraz wchodzą do domu Jamiesona - powiedział tubylec. - Ale ty o tym wiesz, czyż nie tak, Tuan? - Wiem. Nie jestem w stanie nie wiedzieć. Krajowiec odezwał się impulsywnie: - Mów mi tylko to, co muszę usłyszeć! - Zawsze mówię ci tylko to - odparł biały. Potem zaś, nie patrząc na tubylca, dodał: - Powinieneś opuścić mnie, opuścić to miejsce. Musisz udać się na inną wyspę, ożenić się i zacząć prowadzić interesy. - Nie, Tuan. Jesteśmy ze sobą sprzęgnięci niczym woły w jarzmie, i ty o tym wiesz. Nie ma przed tym ucieczki; to wiesz także. - Tak, wiem. Czasem jednak mam nadzieję, że się mylę ten jeden jedyny raz. Dałbym wiele, żeby się mylić. - To nie leży w twojej naturze. - Być może nie. Mimo to mogę mieć nadzieję - stwier- dził biały, wzruszając ramionami. - Teraz gruby człowiek włożył metalowy przedmiot do czarnej skórzanej teczki. Wszyscy uśmiechają się i ściskają sobie nawzajem dłonie, a w powietrzu wisi mord. Chodź, odejdźmy stąd teraz. - Czy nie ma możliwości, by oni nam uciekli? - To już nie ma znaczenia. Koniec tego wszystkiego wytrawiony jest w żelazie. Teraz odejdziemy i będziemy jeść, a potem spać. - A potem? Biały człowiek potrząsnął głową ze znużeniem. - Nie musisz tego wiedzieć. Chodź. Ruszyli w głąb dżungli. Krajowiec skradał się z bezgłośną gracją tygrysa. Biały człowiek unosił się niczym duch. 70. Pokonując niecałe dwa kilometry od domu Jamiesona, wąską ścieżynką wyrąbaną w buszu można było dojść do osady krajowców o nazwie Omandrik. Na pierwszy rzut oka była to typowa tamilska wioska, podobna do setek innych, rozrzuconych przypadkowo wzdłuż brzegów rzeki Semil - tego brązowego strumienia, którego prąd wydawał się mieć siłę ledwie wystarczającą, by płynąć leniwie przez ów pożerany upałem, spalony słońcem kraj ku dalekim, rozległym, usianym rafami wodom wschodnich obszarów Morza Jawajskiego. Jednak oko uważnego obserwatora, przebiegając przez obszar wioski, dostrzegłoby niewielkie, ale nieomylne znaki zaniedbania - pozrywane z wielu chat strzechy, grządki kolokazji zarośnięte chwastami, dziurawe łodzie płasko- denne przycumowane chaotycznie wzdłuż brzegu rzeki. Można by także dostrzec nieokreślone, ciemne kształty, przemykające między chatami - inwazja szczurów, które stały się na tyle bezczelne, że atakowały opuszczone ogródki krajowców w świetle dnia. Ta oznaka bardziej niż wszystkie inne świadczyła o apatii mieszkańców wioski, o ich stanie pełnej znużenia demoralizacji. Znane na wybrzeżu przy- słowie głosiło, że obecność szczurów w ciągu dnia świadczy o tym, że dane miejsce opuszczone jest przez bogów. W centrum wioski, w chacie niemal dwukrotnie większej od pozostałych, siedział ze skrzyżowanymi nogami Amhdi, wódz. Znajdowało się przed nim przystosowane do odbioru krótkich fal radio na baterie. Z radia tego wydobywał się niski szum zakłóceń atmosferycznych, a jego zielony wskaź- nik odbioru sygnału połyskiwał niczym oko pantery w blas- ku księżyca. Było to wszystko, co obecnie leżało w moż- liwościach radioodbiornika, ponieważ stracił on swą antenę jeszcze na długo przedtem, zanim stary Amhdi wszedł w jego posiadanie. Jednak zakłócenia atmosferyczne i nie- pewny, zielonkawy blask indykatora w zupełności wystar- czały staremu człowiekowi. Radio stało się jego duchowym doradcą. Konsultował się z nim co kilka dni, twierdząc, iż duchy zmarłych szepczą mu za jego pomocą swoje porady, zaś zjawiskowe oko na obudowie zdradza tajemnice, które w inny sposób nie mogłyby być ujawnione. Taninę, kapłan, nigdy nie był w stanie stwierdzić, czy wódz rzeczywiście wierzy w ten nonsens, czy też używa "magicznego" radia na skutek wyrafinowanej przebiegło- ści - o którą Taninę dotychczas go nie posądzał - by uniknąć innych, bardziej uciążliwych zarządzeń totemicz- nego Domu Długiego Noża. Stojąc z założonymi ramionami w pobliżu starego wodza, przystrojony w posępną przepaskę ze świętą czaszką małpy, przytwierdzoną do górnej części czoła, kapłan zdecydował, że podstęp wodza musi być w znacznym stopniu nieświadomy i wynika on z pragnienia ucieczki przed dominacją, połączonego z pożądaniem ścisłego związku. Kapłan nie mógł także mieć o to pretensji do wodza, niezależnie od motywów: lata nie oszczędzały Amhdiego, zaś Dom Długiego Noża nie był w stanie ulżyć jego cierpieniom. Postawa starego człowieka była zro- zumiała, jednak świadomość ta nie mogła powstrzymać kapłana przed zrobieniem tego, co należało, ponieważ adept Węża-Odkupiciela musiał wypełnić określone obowią- zki, niezależnie od tego, jak bardzo stały w sprzeczności z jego uczuciami. - A zatem, wodzu... ? - zadał pytanie kapłan. Stary człowiek spojrzał na niego koso. Wyłączył radio - trudno było dostać baterie, ów cenny pokarm duchowy, od gwałtownego i nieobliczalnego kupca mieszkającego w du- żym domu przy zakolu rzeki. Poza tym zdołał już usłyszeć przekaz, cichy głos swego ojca, niemal całkowicie nie- słyszalny pośród szeptów innych duchów, błagających, przeklinających, obiecujących, poszukujących kontaktu z żywymi ze swego ciemnego domu przy końcu świata. - Mój pradawny mędrzec przemówił do mnie - stwier- dził Amhdi. Nigdy nie mówił otwarcie o swym ojcu, nazywając go z imienia, lub wymieniając pokrewieństwo. - I cóż powiedział, o wodzu? - spytał kapłan, a w jego niskim, doskonale kontrolowanym głosie nie dawało się wyczuć nawet śladu ironii. - Powiedział mi, co należy uczynić z obcymi. Kapłan powoli skinął głową; to było coś niezwykłego. Wódz nie cierpiał podejmowania decyzji i jego duchowe głosy na ogół radziły mu posuwanie się po wygodnej, błogosławionej ścieżce nicnierobienia. Czyżby zatem stary człowiek zaczynał zyskiwać nieoczekiwaną pewność siebie? A może to był jego ojciec, ów legendarny wojownik... Nie, to niemożliwe, po prostu niemożliwe. Kapłan poczekał, aż jego wódz powie mu, co roztropny przodek poradził zrobić z obcymi. Jednak Amhdi nie kwapił się, by mówić. Być może odczuł, że zyskał chwilową przewagę we współzawodnictwie, o którym kapłan sądził, iż jest już dawno rozstrzygnięte. Z twarzy starca nie dawało się odczytać nic oprócz zwyczajnego wyrazu pełnego zakłopotania skąpstwa i mizernej przebiegłości. 71. Człowiek o Tysiącu Masek poruszył się niespokojnie, niemal obudził się ze snu, niemal rozpoznał sam siebie. RUSZAJMY, BY POPŁYWAĆ W GŁĘBINIE ZBIORO- WEJ NIEŚWIADOMOŚCI - Imię? - Proteusz. - Zawód? - Zmieniacz kształtów. - Płeć? - Żadna. - Styl pracy? - Zespołowy. Perseweracja jest w najwyższym stopniu skuteczna. Nie zważając na ból, należy działać, kierując się w stronę tego, co najbliższe. Przedwczesne zakończenie jest fałszywym uzdrowieniem. Proszę nie antycypować. Każdy ruch jest poszukiwaniem, każde oczekiwanie jest spodziewaniem się błędu, wszystkie poszukiwania kończą się u swych początków. Cały wzór tkaniny zawarty jest w jej pierwszym ściegu; początkowe dotknięcie pędzla jest już gotowym ornamentem. Ta wiedza jest jednak zakazana, ponieważ cały ten taniec pozorów musi zostać odtańczony. Początkowy ruch jest zawsze inicjacją. Nieobecność Mishkina musi zakładać jego obecność. Część do silnika została odnaleziona. Pozostaje już tylko ją znaleźć. PROSZĘ NIE ODCINAĆ WZDŁUŻ LINĘ 72. Port Arachnis znajduje się u końca bezkształtnej, wschod- niej odnogi Morza Jawajskiego. Jest to typowe połu- dniowoazjatyckie miasto, zdominowane przez chaos, w któ- rym zachowaniem ludzkim rządzą proste, a zarazem niewy- tłumaczalne zasady. Zapach złożony z setek zmieszanych ze sobą, egzotycznych woni atakuje zmysły podróżnika już w chwili, gdy jest on na morzu, wiele kilometrów od portu. Te aromaty, obecne we wciąż zmieniających się kombinac- jach, dotykają w duszy człowieka Zachodu źródeł ukrytych odczuć i bywa to nieobliczalne w skutkach. Ujawniają one bowiem wspomnienia doświadczeń, które nigdy nie wyda- rzyły się w jego indywidualnym życiu; wzniecają absurdalne i nieprawdopodobne namiętności. Ten szturm emocji nigdy nie omija podróżników przyzwyczajonych do letnich uczuć, które budzą w człowieku łagodne miasta Zachodu. Bez żadnego wysiłku Wschód zaczyna przenikać również ze- wnętrzną, racjonalną, najbardziej prozaiczną powierzchnię osobowości podróżnika, kształtując go i zmieniając, pod- dając go fragmentarycznym wizjom, chwilom przerażenia lub olśnienia, niepowtarzalnym stanom ospałego rozma- rzenia i gwałtownej pasji. Zbliżanie się do Arachnis jest niczym pierwszy krok, uczyniony do wnętrza snu. Oczywiście, tych wszystkich odczuć nie podziela począt- kowo żaden śmiały i zdecydowany podróżnik z Zachodu. Dlatego też nic z tej atmosfery nie dotarło do dwóch mężczyzn i kobiety, którzy o zachodzie słońca wpłynęli łodzią motorową do półkolistego, wewnętrznego portu Arachnis. Ich niewiedza była dziecinna i dotkliwa, nie stanowiła jednak żadnej obrony przeciwko nieogarnionemu myślą światu, w którym się pogrążali. Przycumowali w gęstniejącej ciemności. Już dawno wszys- tko zaplanowali. Przygotowali się na każdy możliwy do przewidzenia rozwój wydarzeń, zależny od przypadku bądź ludzkich działań. Skalkulowane było wszystko oprócz tego, co niemożliwe do skalkulowania. Arab i dziewczyna pozostali na łodzi, pilnując przedmiotu w jutowym worku. Grubas zszedł na brzeg i opuściwszy port powędrował w głąb otoczonego murem miasta, przez Ulicę Sprzedawców Ptaków, Ulicę Psów, Ulicę Niepamięci, Ulicę Wielu Drzwi... Doszedł do wniosku, że nazwy ulic są tu komiczne, jeśli naturalnie ktoś jest w nastroju do zajmowania się takimi rzeczami. Gruby mężczyzna nie czuł się dobrze. Kołysanie statku spowodowało u niego mdłości, które do tej pory jeszcze nie ustały. Jego organizm został poddany różnorodnym wstrzą- som, on zaś nie należał do ludzi łatwo adaptujących się do zmian. Mimo to ich zadanie było niemal zakończone. Dla grubasa interesujące było przypominanie sobie, jak się to wszystko zaczęło. Skontaktował się z nim pewien starszy człowiek. Życzył on sobie, by określony przedmiot - część do silnika - został dostarczony do określonego człowieka, odizolowanego na planecie zwanej Harmonia, niezdolnego do powrotu, dopóki nie otrzyma owej części do swego zepsutego statku kosmicznego. Problem wydawał się pros- ty - zwyczajne logistyczne zadanie. Pojawiły się jednak nieprzewidziane komplikacje, które piętrzyły się aż do momentu, gdy w końcu dostarczenie elementu silnika wydawało się niemożliwe; przynajmniej do chwili, gdy młody krewny starszego pana zestarzeje się lub umrze. Z tego właśnie powodu starszy pan, który bez wątpienia był biznesmenem, zaczął poszukiwać innych możliwości. Wreszcie natknął się na korpulentnego mężczyznę. Tak przynajmniej wyglądała jego wersja tej historii. Była ona tak samo dobra, jak każda inna opowieść i niemal tak samo prawdopodobna. A teraz wszystko zostało już niemal wykonane. Tłusty mężczyzna miał już za sobą nierozwiązywalne, wydawałoby się, komplikacje, jakie napotkał podczas załatwiania inte- resów z Jamiesonem, a w większym jeszcze stopniu z miej- scowym wodzem, jego kapłanem, a także tajemniczym białym człowiekiem z dżungli. Każdy wydawał się tajem- niczy, dopóki nie poznało się jego motywacji (każda sytuacja była skomplikowana, dopóki pozostawało się w ścisłych ramach jej wąskiego zakresu). Jednak ci ludzie nie uświadamiali sobie, że człowiek może po prostu odejść, zwyczajnie porzucić sytuację, nie rozwiązaną, zaś pytania, które w związku z nią się nasuwają - pozostawić bez odpowiedzi. Oczywiście trzeba było na to dużej siły woli, a chyba jeszcze większej wymagało zaniechanie skłonności do zadawania bezużytecznych pytań, na przykład takich: jak część do silnika znalazła się w tej nieprawdopodobnej wiosce w południowej Azji; kim był biały człowiek z dżungli i dlaczego tak interesowała go ta część; dlaczego wódz podjął decyzję akurat teraz, po wielu latach nie pode- jmowania decyzji; dlaczego Jamieson, przebiegły handlarz, pozbył się części za tak niską cenę; dlaczego nikt nie usiłował powstrzymać tłustego mężczyzny i jego pomoc- ników, gdy opuszczali to miejsce? I tak dalej, i tak dalej, niemal ad mfinitum. Jednak korpulentny mężczyzna uniknął wszystkich sta- rannie zastawionych, pospolitych pułapek. Wiedział, że tajemnica polega jedynie na braku niezbędnych danych i że istnieje w gruncie rzeczy niewielka liczba odpowiedzi na wszystkie pytania, które powtarzają się w nieskończoność i są beznadziejnie banalne. Ciekawość zabija. Należy po prostu pozostawić w spokoju wszystkie kuszące pytania, smakowite irracjonalizmy i ZACZĄĆ działać w odpowiednim czasie - co on właśnie uczynił. I rzeczywiście, wszystko szło jak najlepiej. Tłuścioch był zadowolony. Pragnął jedynie, by minęła nieznośna pustka, którą odczuwał w żołądku. A także by skończyły się zawroty głowy. Ulica Małp, Ulica Zmierzchu, Ulica Pamięci... Jakież dziwne nazwy dla swoich ulic wybierali ci ludzie! A może zależało to od inwencji Ministerstwa Turystyki? Nie miało to znaczenia, mężczyzna zapisał dokładnie w pamięci drogę już dawno temu i wiedział, w jaki sposób postępować. Bez najmniejszego wahania przeszedł przez bazar, mijając stosy mieczy, koszyki z zielonymi i pomarańczowymi orzechami, sterty zwierzęcego tłuszczu, jedwabne tkaniny farbowane na wszystkie kolory tęczy, grupę szczerzących zęby czarno- skórych ludzi uderzających w bębny, podczas gdy złota młodzież tańczyła w rytm uderzeń żonglerów i połykaczy ognia, a także człowieka, który siedział spokojnie, trzymając na smyczy goryla. Żar był niezwykle silny nawet jak na tropiki, podobnie jak zapachy wonnych korzeni, spalonej nafty, węgla drzew- nego, oliwy do smażenia, łajna, a także dźwięki, klekoczące i obce: pisk koła wodnego, muczenie bydła, wysokie naszczekiwanie psów, brzęk mosiężnej biżuterii. Słyszało się także inne odgłosy, których nie można było zidentyfikować, widziało inne sceny, których nie sposób było zrozumieć i zaakceptować. Człowiek w czarnej prze- pasce na głowie z pomocą inkrustowanego noża do otwiera- nia małży robił głębokie nacięcie w udzie młodego chłopca, podczas gdy zebrany tłum obserwował to chichocząc. Pięciu ludzi z namaszczeniem uderzało gołymi pięściami w sztabę z karbowanego żelaza, a krew ściekała po ich przedramio- nach. Był tu także człowiek z niebieskim kamieniem w swym turbanie, który wydzielał wstążki białego dymu. W tej chwili już całe otoczenie korpulentnego człowieka zdominowane było przez wrażenie mdłości, powodujące, iż wszystko obracało się i spadało powoli gdzieś na lewą stronę; a także poczucie pustki, tak jakby człowiek ten utracił jakiś wielki, wewnętrzny narząd. Robienie interesów nie przynosi wielkiej przyjemności, jeśli ktoś czuje się źle; w przyszłym tygodniu trzeba będzie pójść do lekarza w Singapurze, a na razie przejść przez Ulicę Złodziei, Ulicę Śmierci, Ulicę Zapomnienia - niech diabli wezmą te pretensjonalne nazwy - i dalej, przez Ulicę Labiryntu, Ulicę Pożądania, Ulicę Ryb, Spełnienia, Orzechów, Dwóch Demonów, Koni, i wtedy zostanie już niewiele przecznic do domu Ahlida. Jakiś żebrak uczepił się jego rękawa. - Daj swą najmniejszą monetę, o litościwy, a będę mógł przeżyć jeszcze jeden dzień! - Nigdy nie daję nic żebrakom. - Naprawdę nigdy? - Nie. Taką mam zasadę. - A zatem weź to - powiedział żebrak i wcisnął zeschniętą figę w rękę grubasa. - Dlaczego mi to dałeś? - spytał grubas. - Taki mam kaprys. Jestem zbyt biedny, by mieć jakieś zasady. Korpulentny człowiek ruszył w dalszą drogę, ściskając wciąż w dłoni figę, ponieważ nie chciał jej wyrzucić, dopóki mógłby to zobaczyć żebrak; kręciło mu się w głowie, a jego nogi zaczęły drżeć. Zbliżył się do straganu przepowiadaczy przyszłości. Jakaś starowina stanęła na jego drodze. - Poznaj swe szczęście, o wielki panie! Dowiedz się, kim się staniesz! - Nigdy nikt nie przepowiada mi przyszłości - powie- dział grubas. - Taką mam zasadę. Potem przypomniał sobie żebraka i dodał: - A poza tym jestem na to zbyt biedny. - Masz w ręku coś, co wystarczy jako zapłata! - oznaj- miła starucha. Wzięła od niego figę i poprowadziła go do swego straganu. Wzięła zeń naczynie z brązu i wysypała jego zawartość na ladę. Wewnątrz naczynia znajdowało się dwadzieścia lub trzydzieści monet o różnych kształtach, rozmiarach i barwach. Przyjrzała im się w skupieniu, a potem przeniosła wzrok na korpulentnego mężczyznę. - Widzę zmianę i stawanie się - powiedziała. - Widzę opór, potem poddanie się, kieskę i zwycięstwo. Widzę spełnienie i nowy początek. - Czy nie mogłabyś mówić bardziej szczegółowo? - spytał grubas. Czuł, że jego czoło i policzki są rozpalone. Męczyła go suchość w gardle, a przełykanie śliny sprawiało mu silny ból. - Oczywiście, mogę - odrzekła stara kobieta. - Nie będę jednak tego robić, ponieważ współczucie jest cnotą, a ty jesteś atrakcyjnym mężczyzną. Odwróciła się gwałtownie. Grubas wziął z lady niewielką monetę wykutą z żelaza i poszedł dalej. Ulica Inicjacji, Ulica Kości Słoniowej. Zatrzymała go kobieta. Nie była ani młoda, ani też stara. Miała ostre rysy, ciemne oczy umalowane proszkiem antymonowym, a na policzkach makijaż z ochry. - Mój ukochany - powiedziała. - Jesteś moim księ- życem w pełni, moim drzewem palmowym! Cena będzie niewielka, a rozkosz niezapomniana. - Nie sądzę - odparł grubas. - Pomyśl o rozkoszy, mój jedyny, o rozkoszy bez granic! Nagle gruby mężczyzna w dziwny sposób poczuł, że naprawdę doznałby niezapomnianej rozkoszy z tą brudną, zarażoną kobietą z ulicy, rozkoszy większej niż podczas przewidywalnych, sterylnych kopulacji, których doświadczył w przeszłości. Oto romantyczny poryw! Jednak odmowa nie ulegała kwestii, w tym mieście szalał syfilis; poza tym nie miał czasu, nie mógł się teraz zatrzymywać. - Innym razem - odpowiedział. - Biada! To nie zdarzy się nigdy! - Nie można tego przewidzieć. Spojrzała mu śmiało prosto w oczy. - Czasem można przewidzieć. To nigdy się nie stanie. - Weź to na pamiątkę - powiedział grubas i wepchnął do ręki kobiety żelazną monetę. - To mądre z twojej strony, że płacisz - powiedzia- ła. - Wkrótce dowiesz się, co kupiłeś. Korpulentny mężczyzna odwrócił się i ruszył dalej me- chanicznym krokiem. Bolały go wszystkie stawy. Zdecydo- wanie było z nim coś nie w porządku. Ulica Brzytwy, Ulica Końca; wreszcie dotarł do domu kupca Ahlida. 73. Grubas zastukał w wielkie, obite mosiądzem drzwi domu Ahlida. Służący wpuścił go do środka i poprowadził poprzez wewnętrzny dziedziniec do chłodnego, mrocznego pokoju o wysokim sklepieniu. Mężczyzna spoczął na miękkich, brokatowych poduszkach i zaczął siorbać mrożoną herbatę miętową z chłodzonej, srebrnej szklanki. Wciąż jednak czuł się dziwnie i niedobrze, a zawroty głowy go nie opuściły. Stan, w którym się znajdował, martwił go. W tej sytuacji był on niezwykle kłopotliwy. Do pokoju wszedł Ahlid, spokojny, szczupły mężczyzna po pięćdziesiątce. Grubas uratował mu kiedyś życie w czasie buntu w Mukhtail. Ahlid był za to wdzięczny i, co jeszcze ważniejsze, w pełni godny zaufania. Robili wspólne interesy w Adenie, Port Sudan i Karaczi. Spotkali się po raz pierwszy od czasu, gdy Ahlid kilka lat temu przeprowadził się do Arachnis. Ahlid zaczął się dopytywać o zdrowie gościa i z pełnym powagi zainteresowaniem wysłuchał relacji, dotyczącej jego niedyspozycji. - Wygląda na to, że nie wytrzymuję tego klimatu - powiedział grubas. - Ale nie ma się czym przejmować. Co u ciebie, przyjacielu? Jak miewa się twoja żona i dziecko? - Wiedzie mi się całkiem dobrze - odparł Ahlid. - Mimo tego, że czasy są niespokojne, udaje mi się zarobić na całkiem dostatnie życie. Moja żona zmarła dwa lata temu, ukąsił ją wąż, kiedy była na bazarze. Moja córka ma się dobrze; później się z nią zobaczysz. Korpulentny człowiek wymamrotał nieokreślone wyrazy żalu. Ahlid podziękował mu i powiedział: - W tym mieście człowiek uczy się, jak żyć w pobliżu Śmierci. Oczywiście Śmierć obecna jest wszędzie na świecie i we właściwym czasie zabiera każdego; jednak w innych miastach nie dociera ona tak bardzo do publicznej świado- mości. Gdzie indziej Śmierć czyni swe zwyczajowe obchody po miejskich szpitalach, wybiera się na przejażdżki samo- chodowe po autostradach, rusza na przechadzkę po mieście, by nawiedzać biednych; ogólnie rzecz biorąc, postępuje tak jak szanowany obywatel. By zyskać większą pewność siebie, urządza tu i tam nieliczne niespodzianki; na ogół jednak wykonuje swą robotę tak, jak wszyscy się tego spodziewają, starając się nie zakłócać rozsądnych nadziei i oczekiwań statecznych i czcigodnych obywateli. - Jednak tu, w Arachnis, Śmierć zachowuje się w zupeł- nie inny sposób. Być może wpływa na nią nieznośny żar słońca i wyziewy bagien; może to one właśnie odpowiedzial- ne są za to, że Śmierć jest tutaj zmienna, kapryśna i bezlitosna. Niezależnie od przyczyn, jest wszechobecna i nieprzewidywalna, czerpiąc przyjemność z nagłych niespo- dzianek i nawrotów, odwiedzając wszystkie części miasta, nie czując respektu nawet przed murami pałaców i mecze- tów, gdzie człowiek mógłby oczekiwać bezpieczeństwa przynajmniej w niewielkim stopniu. Tutaj Śmierć nie jest już dobrym obywatelem. Jest raczej tanim dramaturgiem. - Wybacz mi, proszę - odezwał się korpulentny człowiek. - Wygląda na to, że się zdrzemnąłem. Ten upał... o czym to mówiliśmy? - Pytałeś o moją córkę - odpowiedział Ahlid. - Ma siedemnaście lat. Być może chciałbyś zobaczyć się z nią teraz? - Sprawiłoby mi to wielką przyjemność - odpowiedział grubas. Ahlid poprowadził go poprzez ciemne korytarze, potem w górę po szerokich schodach, a następnie przez galerię, której okna wąskie niczym szpary wyglądały na wewnętrzne patio z fontanną. Podeszli do drzwi. Ahlid zapukał i otworzył je. Pokój był jasno oświetlony. Podłogę wykonano z czar- nego marmuru, w którym znajdowała się duża ilość białych żyłkowań. Linie te krzyżowały się ze sobą, rozchodziły, a potem ponownie krzyżowały, niby jakiś splot sznura. W pokoju siedziała poważna, ciemnooka dziewczyna, ubrana na biało, która tkała coś na niewielkich krosnach. - Jest urocza-oznajmił gruby mężczyzna. Dziewczyna nie podniosła wzroku. W skupieniu wystawiła koniuszek języka, koncentrując się na wykonywanym przez siebie wzorze. Wzór, który tkała, był chaotyczny i wykonany niedbale. - Jest bardzo zdolna - powiedział Ahlid. Gruby mężczyzna przetarł oczy. Z dużym wysiłkiem wyprostował się na fotelu. Ponownie znajdował się w salo- nie Ahlida, usadowiony na brokatowych poduszkach. Ahlid wpisywał coś do księgi rozliczeń. Przed grubasem stała wypita do połowy filiżanka sorbetu. - Proszę, wybacz mi moje nietakty - powiedział grubas. - Nie czułem się dobrze. Być może najlepiej będzie, jeśli przejdziemy do interesów. - Jak sobie życzysz - odparł Ahlid. - Przybyłem tutaj - zaczął jego rozmówca - by zorganizować, przy twojej pomocy oraz za obopólnie uzgodnioną cenę... W moim posiadaniu jest pewien przed- miot, sam w sobie nie mający żadnego znaczenia, jednak dla człowieka, który... Chcę przetransportować określoną cześć do silnika w określone miejsce i przekonany jestem, że ja, a raczej ty, jesteś w stanie zrobić... Cóż, wygląda na to, że mam niejakie problemy z wysłowieniem się. Przed- sięwzięcie, które chciałbym wykonać... - Mój przyjacielu - odparł Ahlid-czyż nie przyszedł czas, byśmy porozmawiali poważnie? - Tak? Mogę cię zapewnić, że... - Czy nie nadeszła pora, żebyśmy porozmawiali o tym, co zamierzasz zrobić z tym niezbyt długim już czasem, który ci pozostał? - spytał Ahlid. Korpulentny mężczyzna uśmiechnął się z trudem. - Rzeczywiście, muszę przyznać, że mam jakąś niedys- pozycję. Jednak nikt nie może wiedzieć... - Proszę cię - powiedział Ahlid. - Mój przyjacielu, mój dobroczyńco, z wielkim żalem muszę zakomunikować ci, że jesteś chory na dżumę. - Na dżumę? Nie bądź śmieszny. Zgadzam się, że nie czuję się dobrze. Pójdę po poradę do lekarza. - Już wezwałem swojego osobistego lekarza - oznajmił Ahlid. - Jednak znam dobrze objawy dżumy. Wszyscy w Arachnis je znamy, ponieważ dżuma nierozerwalnie spleciona jest z naszym życiem. - To prawie niewiarygodne - powiedział grubas. - Dlaczego miałbym cię okłamywać? - spytał Ahlid. - Mówię ci o tym, bo jestem tego pewien. Czy musisz tracić swój cenny czas na zaprzeczanie faktom? Korpulentny mężczyzna siedział w milczeniu przez dłuż- szą chwilę. Potem powiedział apatycznie: - Gdy zszedłem na brzeg, wiedziałem już, że jestem poważnie chory. Ahlid, jak dużo czasu mi jeszcze zostało? - Może trzy tygodnie, może miesiąc, a nawet dwa... - Ani dnia więcej? - Ani dnia. - Rozumiem - powiedział grubas. - No tak... więc... czy jest tutaj jakiś szpital? - Nie ma nic, co warte byłoby tej nazwy. Zostaniesz u mnie. - To nie wchodzi w rachubę - oznajmił przyjaciel Ahlida. - Ryzyko zarażenia... - Nikt w Arachnis nie uniknie zarażenia - odparł kupiec. - Posłuchaj mnie: wróciłeś właśnie do domu, by pożyć jeszcze krótką chwilę, a potem umrzeć. To jest twój dom, a ja jestem twoją rodziną. Grubas uśmiechnął się niewyraźnie i potrząsnął głową przecząco. - Nie zrozumiałeś - oznajmił Ahlid. - Śmierć jest częścią życia. Z tego powodu nie można jej odrzucić. To, co nie może zostać odrzucone, musi być zaakceptowane. Nie możemy zwalczyć tego, czemu musimy się poddać. A ponieważ jesteśmy mężczyznami, nasze poddanie się musi być równie silne, jak nasza odmowa. Masz wielkie szczęście, że udzielono ci szansy przygotowania się na Śmierć i zrobienia tego tutaj, w tym chłodnym i przyjemnym domu - w twym własnym domu. To nie jest zły los. - Nie, nie jest - zgodził się korpulentny człowiek. - Jednak dla ciebie ten czas będzie przygnębiający. - Twoja śmierć nie przygnębi mnie bardziej niż moja własna - odrzekł Ahlid. - W nadchodzących dniach ty i ja będziemy ze sobą rozmawiać. - Poczynisz niezbędne przygotowania. A także pomo- żesz mi. - Jak? - Moja akceptacja własnej śmierci jest wciąż jeszcze bardzo niedoskonała - stwierdził Ahlid. -Mam nadzieję, że dzięki tobie nauczę się tego, czego powinienem: jak poddawać się z mocą. - A twoja córka? - Nić jej życia jest wątła. Z pewnością już to zauważyłeś. Ona także musi się uczyć. - Doskonale - odpowiedział gruby człowiek. - To wszystko jest bardzo dziwne, a zarazem zupełnie takie nie jest... W tej chwili czuję się mniej zaskoczony bliskością śmierci, niż tym, że stałeś się filozofem. Ahlid potrząsnął głową przecząco. - Jestem tylko wystraszonym śmiertelnikiem. Ale jestem także mężczyzną. Będę patrzył z podniesionym czołem na to, co widzę przede mną. - Ja także - odpowiedział tłusty człowiek. - Wiele lat musiało upłynąć, zanim zwróciliśmy uwagę na to, co jest naprawdę ważne. - Zupełnie mnie to nie dziwi - odparł Ahlid. - Gdyby wszyscy ludzie zwracali należytą uwagę na wielkie i ważne zagadnienia, któż robiłby wtedy mrożony sorbet? - I znów masz rację - odparł gruby mężczyzna. - Teraz położę się na chwilę. A potem będziemy jeszcze rozmawiać. Ahlid zadzwonił mosiężnym dzwonkiem. - Służący i ja będziemy ci towarzyszyć do twojej sypialni - powiedział. - Zanim się obudzisz, będzie tu już lekarz. Nie uzdrowi cię, ale może złagodzić twój ból. Czy chcesz, żebym zrobił cokolwiek w sprawie tego interesu, o którym rozmawialiśmy? - Nie - odparł korpulentny mężczyzna. - Nie ob- chodzi mnie to już. - A zatem nie będziemy już o tym mówić. Wygląda na to, że interesy rozwiązują się zawsze same, w taki czy inny sposób. Przybył służący i wspólnie z Ahlidem zaprowadzili gościa do chłodnej, białej sypialni. Mężczyzna uświadomił sobie, że jest szczęśliwy. Zaprawdę, niczego na tej ziemi nie można było przewidzieć. 74. ZUPEŁNIE SAM, Z POCZUCIEM SMUTKU Mishkin usiadł przy swoim biurku u podnóża szklanej góry, która znajdowała się zaraz za wielkim lasem na Harmonii. Pił swą poranną kawę. Robot przyniósł wczoraj- szą pocztę. Pierwsza koperta zawierała oficjalne, rządowe oświad- czenie, dotyczące niedostarczalnosci Części Silnika Numer L-1223A. Wymienionych było pięć przyczyn tego faktu. Mishkin nie zadał sobie nawet trudu, by je odczytać. Rządowe oświadczenie odbite było na kserokopiarce. Drugą przesyłką był list od wujka Arnolda: Drogi Tomie! Gdybyś wiedział, jakich to rzeczy dokonałem i jakie nici poruszyłem, jednak nic nie działa i wygląda na to, że po prostu nie jestem w stanie dostarczyć ci tej części do silnika. Mimo to nie straciłem jeszcze nadziei. (Twój wujek Arnie nigdy nie traci nadziei!). Być może nie wiesz, że drugi z moich siostrzeńców, Irving Gluckman, jest konsultantem w księgowości jednej z filii farmy Rond Corporation. Zamie- rzam zwrócić się do niego, by poprosił swego szefa, aby potraktowali twój problem jako kwestię niezwykle ważną dla państwa, co w jakimś stopniu jest prawdą. To może zabrać mi nieco czasu, zatem jeżeli możesz wrócić do domu w jakiś inny sposób, być może najlepiej będzie, jeśli tak właśnie zrobisz. Nieś swój sztandar wysoko i nie spuszczaj nosa na kwintę. Łączę wyrazy szacunku dla twojego robota. Wujek Arnold Następny był list od Człowieka o Tysiącu Masek: Drogi Tomie! Próbowałem dokonać wszystkiego, co w mojej mocy, a także kilku rzeczy, które w niej nie są, by wysłać ci tę część do silnika i wydobyć cię z tego nieszczęsnego zamieszania, w które - co muszę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością - sam cię wciągnąłem. Posunąłem się nawet tak daleko, że skonstruowałem cały, nowy fragment fabuły, z nieskazitelną wewnętrzną logiką i wzajemnymi odniesieniami pomiędzy występującymi w nim postaciami, po to tylko, by dostarczyć ci część. Jednak mój główny bohater (z nowej sekwencji fabuły) zaraził się dżumą i całkowicie stracił ochotę do życia, odmawiając w końcu wypełnienia zadania, dla którego został stworzony. Próbowałem skłonić dwójkę jego pomoc- ników, by tego dokonali, jednak zakochali się i wyjechali na Wyspy Seszelskie, by produkować tam biżuterię i jeść naturalną żywność. Zużyłem zatem zupełnie bezcelowo mnós- two czasu i kupę słów; przykro mi, ale był to mój ostatni błyskotliwy pomysł, a teraz mój lekarz twierdzi, że powinie- nem odpocząć. Tom, wybacz mi, ale moje nerwy są zrujnowane, jestem załamany i po prostu nie ma już nic, co mógłbym dla ciebie zrobić. Nie mogę wyrazić tego, jak jest mi przykro, że to wszystko wyszło w ten sposób, zwłaszcza że od samego początku byłeś mi tak pomocny i tak bardzo cierpliwy. W osobnej kopercie załączam pudełko baloników Hers- heya, prasowaną kukurydzę oraz manuskrypt mojej najnow- szej książki, zatytułowanej "Jak przeżyć na obcej planecie". Zgodnie z opiniami bezstronnych czytelników stanowi ona pełne użytecznych informacji i napisane z erudycją kompen- dium problemów bardzo podobnych do twoich i zawiera wiele praktycznych wzmianek oraz sugestii. Niech ci się dobrze wiedzie, stary kumplu, trzymaj swój sztandar wysoko i te tam takie. Jeśli wyniknie cokolwiek nowego, będę działał natychmiast, ale naprawdę nie powinieneś na to liczyć. Wszystkiego najlepszego AUTOR 75. CZARNA GODZINA Och, jakaż wszechogarniająca samotność! Opuszczenie! Ból! Watsonie, szybko: strzykawka, ampułka, pastylka, skręt! Zbyt wiele gwiazd, zbyt wiele światów. Uwolnić się od tego! Wcześniej jednak zjedzmy ten znakomity, kremowy serek i sandwicza z galaretką. 76. KOŃCOWA TRANSFORMACJA - Tommy! Skończ już zabawę! - Ja się nie bawię, mamo. To jest rzeczywistość. - Wiem. Mimo to musisz skończyć z tym i wrócić do domu. Mishkin zaśmiał się z goryczą. - Cały problem polega na tym, że nie mogę dostać się do domu. Potrzebuję części do statku kosmicznego... - Powiedziałam ci, żebyś przestał się bawić. Odłóż tę miotłę i natychmiast wracaj do domu. - To nie jest miotła, to statek kosmiczny. W każdym razie mój robot mówi... - I weź ze sobą to stare radio. Chodź tu natychmiast i zjadaj kolację. - Właśnie teraz, mamo? Czy nie mogę się jeszcze chwilę pobawić? - Jest już niemal całkiem ciemno, a ty masz jeszcze do odrobienia pracę domową. Wracaj tu natychmiast! - Zacz... - I nie dąsaj się z łaski swojej. - Dobrze. Ale to naprawdę jest statek kosmiczny, który jest zepsuty. - W porządku, to jest zepsuty statek kosmiczny. Wcho- dzisz? - Dobra, mamo, już idę. 77. KOŃCOWE DEFORMACJE Człowiek o Tysiącu Masek zamienia się w Mishkina. Robot zamienia się w wujka Arnolda, który zmienia się w Orchidiusa, który przekształca się w grubego mężczyznę, który transformuje się w robota, który zamienia się w Czło- wieka o Tysiącu Masek, zmieniającego się w Mishkina, który zmienia się w... wszystko zlewa się i łączy. Nastąpi teraz krótka przerwa, podczas której zjawy ponownie się zidentyfikują. W jej trakcie grać będzie muzyka sfer. Podawane będą posiłki i napoje. W Maszynie Iluzji będzie można obejrzeć projekcje intuicyjne. Zezwala się na palenie. KOŃCOWY EKSPONAT Jest to fotografia Drugiego Batalionu Trzydziestego Drugiego Pułku Piechoty Siódmej Dywizji Ósmej Armii. To długie, zwinięte, pamiątkowe zdjęcie. Proszę odwijać je ostrożnie. Jak bardzo podobne są do siebie te twarze! Spójrzcie jednak - Mishkin znajduje się w czwartym rzędzie od dołu, jest trzeci od lewej. Ma na twarzy głupi uśmieszek. W najmniejszym stopniu niegodny jest uwagi. KONIEC