ARKADY RADOSŁAW FIEDLER BARWNY ŚWIAT ARKADEGO FIEDLERA ISKRY- WARSZAWA- 1975 Okładkę projektował MIECZYSŁAW KOWALCZYK Zdjęcia ARKADY FIEDLER oraz ARKADY RADOSŁAW FIEDLER LECH MORAWSKI ZBIGNIEW STASZYSZYN JERZY UNIERZYSKI MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA ¦w Zabrzu ZN KLAS. NR INW. 1. W serdecznej służbie P. owstała w Wielkopolsce, w Puszczykówku pod Poznaniem, nowa placówka kulturalna: Muzeum-Pracownia Literacka Arkadego Fiedlera. Od pierwszych dni działalności okazało się, jak potrzebna była społeczeństwu. Pomnę zaskoczone, mile zdumione miny nasze — rodziny Arkadego Fiedlera — na widok wielkiej fali zwiedzających. Tegośmy nie przewidzieli; takiej hurmy gości, tylu zaciekawionych twarzy, pytających oczu. Zwiedziwszy Pracownię wychodzili zadowoleni. Także i tegośmy się nie spodziewali w takim stopniu. W każdym razie, puszczając Muzeum na wody społecznego nurtu, życzyliśmy mu rzetelnego powodzenia; by malec czy dorosły, chłopak czy dziewczyna — by wszyscy unosili z Pracowni Arkadego Fiedlera solidną porcję słońca i uśmiechu, ufności w szeroki świat, w siebie i ludzi. Takie ma być stale nasze Muzeum-Pracownia i tak nam dopomóż celna inwencjo, pogodo ducha tudzież entuzjazmie! W serdecznej służbie społeczeństwu. A teraz zapraszam do pomieszczeń muzealnych, lecz wpierw proszę za szerokie kulisy, do źródeł powstania Muzeum-Pracowni. W słońca i lasu R „yzykuję stwierdzenie, że Muzeum-Pracownia Literacka Arkadego Fiedlera jest jedyną tego rodzaju placówką w Polsce. Bo kolorowa i słoneczna? — ktoś spyta. Obfita w eksponaty? Niewątpliwie tak, ale... Bo kameralna, przytulna, a przybliża świat daleki? Na pewno, tylko że... Bo w samym sercu pięknego Parku Wielkopolskiego lub może z powodu ujmujących przewodników? Zgoda, oczywiście zgoda, na wszystko zgoda, lecz coś jeszcze innego, najważniejszego. Jest to muzeum i pracownia człowieka żyjącego, który nie tylko duchem jest obecny — jak w przypadku muzeów literatów nieżyjących — lecz także ciałem. Żywym sercem, młodzieńczym wciąż umysłem i zapałem. Tenże umysł i to serce dały Pracowni tchnienie autentyku, czegoś żywego, urokliwego, osobliwego. Jest rzeczą niecodzienną, by człowiek żyjący miał swe muzeum, podobnie jak rzadko za życia mają ludzie pomniki. Rzecz to się — oczywista. Więc jak doszło do tej oczywistości, do owej już codziennej niecodzienności? Przyjrzyjmy się sylwetce twórcy swego muzeum, zajrzyjmy do duszy autora „Kanady pachnącej żywicą". Chyba warto. Arkady Fiedler, literat i podróżnik, „obywatel świata", lecz nade wszystko patriota, jest Wielkopolaninem. Urodził się w Poznaniu 28 listopada 1894 roku i pochodzi z rodzin zakorzenionych od wielu pokoleń w Wielkopolsce. Przodkowie jego nie opływali w dobra doczesne, ale też mało zaznawali biedy. Od nich, zarówno ze strony ojca jak matki, odziedziczył namiętny kult słońca i lasu, kult dobrych uczuć wobec ludzi, a także wpojono mu gorący patriotyzm i, co za tym idzie, silne, wręcz płomienne umiłowanie języka polskiego. Niedaremnie jego dziadek ze strony matki, Franciszek Kraje-wicz, był autorem i wydawcą podziemnego elementarza polskiego „Z Aniołem Stróżem" pod zaborem pruskim, a dziadek ze strony ojca był leśnikiem w powiecie ple-szewskim. Niedaremnie młodszy brat dziadka, Maciej Fiedler, według niejasnych wspomnień rodzinnych, przekroczył w 1863 roku granicę do Kongresówki i wieść o nim przepadła na zawsze. Rodzina nigdy się nie dowiedziała, jaki los go spotkał: czy zginął jako powstaniec, czy może zesłany na katorgi na Sybir. Trasy wypraw Arkadego Fiedlera Od pokoleń żyła rodzina Fiedlerów w aurze polskości, lasu i słońca. W młodości Arkadego Fiedlera wybitną rolę odgrywał jego ojciec, Antoni Fiedler. Był to wielki romantyk, świetny znawca i miłośnik przyrody. Prowadził syna, sied- I mio-ośmioletniego chłopaka, do lasu, nad wodę i na łąki, i dwóch przyjaciół — duży i mały — odsłaniało wspólnie tajemnice przyrody. Ważne rzeczy we wczesnej młodości Arkadego Fiedlera rozgrywały się w pobliżu Puszczykówka, dookoła miejsca, gdzie obec- me jest jego uom i rauz,eum-Stąd, o trzy kilometry na północ, w stronę Poznania, Warta czyni zakole, gdzie do rzeki wpada rzeczułka Wirynka. Gdy późniejszy pisarz nie miał jeszcze dziesięciu lat, ojciec jego złowił w Warcie, niedaleko ujścia Wirynki, olbrzymiego szczupaka. (Hej, to musiały być czasy, gdy w Warcie łowiło się olbrzymie szczupaki!) Zaszło wtedy coś, co było ważniejsze niż złowienie ryby. Ojciec przyszłego literata sam nie mógł jej wyciągnąć wędką z wody, więc zawołał na syna, żeby przybiegł. Razem wyciągnęli szczupaka, przy czym mały Arkady skoczył do rzeki i całym ciałem przyczepił się do ryby. Gdy zdobycz mieli już na lądzie, ojciec, bardzo dumny z niego, podał mu rękę jak kolega koledze i rzekł: — Artku, dziękuję ci, bez ciebie nie dałbym mu rady... Był to jakby obrzęd przyjęcia syna do świata dorosłych. Z Muzeum-Pracowni o dwa kilometry na północny zachód, na łąkach i w lesie Pusz-czykowa. podziwiał młody Arkady z ojcem motyle i wchłaniał kwieciste piękno tych stron. Trawa rosła tam bujniejsza niż gdzie indziej, kwiaty były jak gdyby barwniejsze. Tam, na łąkach, niedaleko dworca kolejowego, był wtedy istny raj motyli. Fruwało ich wyjątkowo wiele, i gdy dziś autor książek podróżniczych przymknie oczy i przypomni sobie te kipiące rozłogi, widzi pazie królowej, rusałki, perłowce i kraśniki. 10 -Pracowni rosną wspaniałe, słynne dęby ro-galińskie. Podziwiali je kiedyś Mickiewicz i Niemcewicz, malowali Wyczółkowski i Fa-łat. Dęby stoją w rozległej dolinie Warty niby przedpotopowe stwory, zaklęte od wieków w drewno twarde jak kamień. Wśród tych majestatycznych olbrzymów wiją się dziesiątkami kilometrów starorzecza, miejscami tak głębokie, że całe dęby leżą w nich zupełnie zatopione od wielu wieków. Mało tam się zmienił krajobraz od czasów pierwszych Piastów. W owe strony dwóch przyjaciół — duży i średni już, bo uczęszczał teraz do licealnej szkoły realnej — zapędzało się przez wiele lat i łowiło szczupaki. Ale w tych romantycznych matecznikach ojciec z synem łowili także inne rzeczy: urocze, twórcze marzenia. Wybiegali myślą do dalekich krajów, do puszczy tropikalnej. Puszczy nad Amazonką i gdzie indziej. pisarskie A, Ltmosfera rodzinnego domu Arkadego Fiedlera, przepojona aurą polskości i kultem języka polskiego, była świetnym zaczynem dla jego późniejszej kariery literata i podróżnika. Rodzice jego prowadzili gościnny dom. W okresie przed pierwszą wojną światową schodzili się tam ciekawi ludzie. Przybywali poznańscy artyści, w mieszkaniu Fiedlerów czuli się dobrze dziennikarze, pisarze, poeci i barwna cyganeria. Było to bractwo wesołe, skore do krotochwil, ale i do zadumy. Bractwo przy tym błyskotliwe, z polotem, pełne ciekawych pomysłów, pełne ognia i żywotności. Byli to ludzie decydujący w wielkiej mierze o polskiej kulturze w Poznaniu i Wielkopolsce w czasie zaboru pruskiego. W kręgu takich ludzi wyrastał kilkuletni wtedy Arkady. Miał ojca nad wyraz kulturalnego. Onże, urodzony w 1869 roku w powiecie pleszewskim, w Wielkopolsce, zmarł w 1919 roku w Poznaniu. Za młodu był dziennikarzem w „Kurierze Poznańskim" i w innych poznańskich pismach. Później 12 właścicielem zakładów wydawmezycn i graficznych w Poznaniu, które w latach przed pierwszą wojną światową rozrosły się w jedno z najpoważniejszych polskich przedsiębiorstw graficznych. Antoni Fiedler wydał między innymi Leszczyca „Herby szlachty polskiej", „Fausta" Goethego w tłumaczeniu Kazimierza Strzyżewskiego, dramaty Józefa Kościel-skiego i utwory innych polskich autorów, a z czasopism „Tęczę" (tzw. Fiedlerowską) i „Życie", dwutygodniki literacko-artystycz-ne. Na szczególną uwagę zasługują ilustrowane roczniki Stowarzyszenia Artystów w Poznaniu, wydane na najwyższym wówczas poziomie graficznym. Antoni Fiedler był tego Stowarzyszenia wspołzałożycielem i długoletnim członkiem zarządu. Gorliwy obrońca polskości wydawał wielce patriotyczne pocztówki, malowane przez Paulina Gardzielewskiego i innych artystów, rozchodzące się w setkach tysięcy egzemplarzy w całym zaborze pruskim i także wśród polskich górników na zachodzie Niemiec. Prokuratura pruska wytaczała mu procesy o „usiłowanie oderwania części kraju od Rzeszy Niemieckiej". Dzięki obronie, podjętej przez polskich adwoka-tów-posłów do Reichstagu, sądy skazywały go tylko na kary pieniężne. Niejednokrotnie Antoni Fiedler zachęcał syna do prób pisania. Jak wyglądały takie próby? Wiadomo, jak pierwsza trawa na 13 --nr-- wiosnę: świeże, lecz wątłe i jeśżcże niepozorne. Jest w naszym Muzeum-Pracowni, pośród kilkudziesięciu dużych fotogramów, zdjęcie o tytule: „pierwsze zapędy pisarskie". Na fotograficznym powiększeniu kartki z zeszytu widać, jak na dłoni, wszystko. A więc wysiłek młodzieńca, próbującego wiernie opisać polowanie na węgorza; jego wahania, czy kałuża pisze się przez ó, czy przez u, pismo nierówne i styl miejscami niezbyt klarowny, ale zaraz energiczną krechą poprawiany, raz na lepiej, raz na gorzej, i czuje się zagryzanie zębów na obsadce. Takie mam odczucia, gdy patrzę na ową fotografię. Tym piszącym był, rzecz jasna, mój ojciec, który w trzydzieści lat po owym wydarzeniu napisze znowu o rybach, tych śpiewających w Ucayali. Zdobędzie wtedy rozgłos, posypią się entuzjastyczne oceny książki, otworzy się nowa karta w jego życiu. Oczywista, jak nie od razu Kraków zbudowano, tak i nie od razu „Ryby" powstały. Więc, po „Węgorzu", a przed „Ucayali", były inne próby pisarskie. Dorastający młodzian szukał także wyrazu w poezji. Potem krystalizował się konkretny plan i stanęła serdeczna umowa z ojcem, że po odbyciu studiów uniwersyteckich, obejmie Arkady redakcję czasopism, wydawanych przez ojca. Gdy wzięło to w łeb na skutek pierwszej wojny światowej i śmierci ojca w 1919 roku, nastąpiło kilkuletnie przytłumienie 14 jy j y3jvu(„^Yiy uupiciu w Lać,^> roku. Po zakończonym z przyjaciółmi spływie łodziami Dniestrem Arkady Fiedler pisze pierwszą, niedużą książeczkę, zawierającą wrażenia z wyprawy: „Przez wiry i po-rohy Dniestru". I tak się zaczęło. Zaszczepiona w domu rodzicielskim myśl o pisaniu znalazła ujście. Odtąd autor całe życie szedł przez wiry i porohy spraw pisania. Szedł z powodzeniem. 4. Pierwsze wyprawy zamorskie C. _/hociaż rodził się autor „Ryb śpiewających w Ukajali" w Poznaniu, był, na przekór większości Poznaniaków, wielkim marzycielem. Lecz — znowu jak gdyby na przekór — w przeciwieństwie do większości marzycieli, umiał wszystkie swoje ważniejsze marzenia i wizje skutecznie obracać w czyn. O czym marzył' jako dziecko i młodzieniec, to samo dziś jeszcze, po kilkudziesięciu latach, wciąż go porywa i każe mu szukać pięknych przygód w dalekich podróżach po świecie. Jak dziś pamiętam rozmowę, którą z ojcem miałem. Zapytał mnie kiedyś w lesie nadwarciańskim: — Słuchaj, Arkady, czy ty za czymś mocno tęsknisz? — Ależ ojcze! — obruszyłem się. — Skąd takie pytanie? Przecież żyję w swym kraju, mam dom, rodzinę, przyjaciół... — Dobrze za czymś mocno potęsknić — przerwał mi ojciec. — Ot, choćby za dalą... Pojąłem, o co mu szło. Całe jego życie było przecież i jest nadal wieczną tęsknotą. 16 zjami rzeczy słonecznych i barwnych, przeważnie egzotycznych. Ojciec tak zwykł mówić o sobie na spotkaniach autorskich: „Było to dawno temu. Miałem wtedy pięć albo sześć lat. Kroczyłem z ojcem swym przez jakiś las, raczej nieprzyjemny, bo ciemnawy. I nagle wyszliśmy na polanę, na której rosła wysoka, wesoła trawa, wiele było barwnych, dzikich kwiatów i wiele słońca, aż przyjemnie raziło. Doznałem na ten widok jakiegoś wstrząsu, czy to radości czy rozkoszy, wstrząsu tak silnego i dziwnego, że echo jego pozostało we mnie przez długie lata. Z czasem przemieniło się w nieprzepartą tęsknotę za słońcem jeszcze jaśniejszym, niż było wtedy na polanie, za trawą jeszcze wyższą i lasem bujniejszym. Gdy wiele lat po owym dziecięcym przeżyciu zacząłem realizować swoje plany podróżnicze, dobrze sobie uświadamiałem, że ta bądź co bądź niezwykła moja kariera podróżnika i literata, rozmiłowanego w przyrodzie i prostych ludziach, nie powstała z dnia na dzień. Źródło swe jak gdyby wywodziła z zarania mego życia. Może właśnie wtedy, gdy na słonecznej polanie ziarno zapadło w dziecięcą duszę..." Ojciec mój od wczesnych lat uświadamiał sobie wagę wytrwałości, stanowiącej conditio sine qua non spełnienia tęsknot za dalekim światem i Wielką Przygodą. Wytkniętym celem była, wiadomo, pusz- 2 — Barwny świat., 17 cza tropiKama. iNiyuy, piz.«/. y , późniejszy autor poczytnych książek o tej puszczy nie tracił owego celu z oczu. Przygotowywał się do spotkania z puszczą długo, wiedzą i uczuciem. Gorliwie poświęcał się studiom nad przyrodą i ludami krajów, do których zamierzał kiedyś pojechać. Towarzyszyło temu ciągłe przyswajanie sobie języków obcych, będące uzupełnieniem owego conditio... Z początku, w latach dwudziestych, pieniędzy nie posiadał, za to odziedziczył po ojcu zakład fotochemigraficzny. Pracował w nim jak wół niemal dniem i nocą przez szereg lat. Gdy uzbierał już nieco forsy, mógł zacząć upragnioną Wielką Przygodę. W 1928 roku popłynął do stanu Parana w południowej Brazylii z dzielnym towarzyszem i preparatorem, leśnikiem Antonim Wiśniewskim. Celem wyprawy było przywiezienie zbiorów zoologicznych. Cel osiągnęli: w ciągu niespełna roku zdobyli bogate zbiory, które ojciec podarował głównie Poznańskiemu Muzeum Przyrodniczemu. Niestety, w czasie drugiej wojny światowej większa część owych zbiorów zaginęła. Natomiast, na szczęście, nie zginął Antoni Wiśniewski. Po wojnie zorganizował piękne Muzeum Przyrodnicze w Wielkopolskim Parku Narodowym, w Puszczykowie, i do niedawna był jego kierownikiem. Rzecz ciekawa. Ojciec mój wyjechał do Parany wyłącznie jako przyrodnik, bez zamiaru utrwalania czegokolwiek na piśmie. 18 Dopiero "po Wyprawie, pełen świeżycfi jeszcze wrażeń, na skutek swych przeżyć z Indianami i przyrodą, napisał dwie książki: „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele" oraz „Wśród Indian Koroadów". Miał więc już autor, z „Wirami i poroha-mi Dniestru", trzy swoje książki. „Niestety — jak sam pisał — kiepsko się rozchodziły, doskonała otaczała je obojętność czytelników, książki nieznanego autora leżały melancholijnie w księgarniach poznańskich: pies, kot nie dbał o nie. Mimo to napawały mnie, młodego autora, dumą, tym bardziej że profesor Edward Niezabitowski z Poznańskiego Muzeum Przyrodniczego opatrzył «Bichosy» uroczą przedmową". Po pierwszej wyprawie do Brazylii nastąpiły znowu trzy lata straszliwej harówki w zakładzie fotochemigraficznym, już obecnie w niewzruszonej świadomości, że bezwzględnie należał autor duszą i ciałem do puszczy. Więc znowu zebrał trochę grosza i znowu wyruszył w świat w 1933 roku, tym razem sam, nad Amazonkę i Ucayali. Wyprawa pełna powodzenia zarówno co do zbiorów zoologicznych, jak i silnych, niezwykłych przeżyć, opisanych w książce „Ryby śpiewają w Ukajali". Wieloletnie marzenia zaczęły konkretnie owocować. 5. Świat stanął otworem W . , yprawa nad Amazonkę i Ucayali w 1933/4 roku oraz książka „Ryby śpiewają w Ukajali" były dla autora punktem zwrotnym, nową kartą, jak wcześniej wspomniałem. Dzięki tej książce nie znany nikomu pisarz prędko wyszedł z mroku poznańskich opłotków na szerszy dziedziniec najpierw Polski, potem zagranicy. Ciekawe są okoliczności powstania książki, która dziś, tak samo jak ongiś, zachwyca czytelnika pięknym opisem przyrody, budzi żywą ciekawość, przejmuje ładunkiem słońca i serca. Zwłaszcza serca. Wyjeżdżając nad Amazonkę i Ucayali, żywił autor dwie i pół ambicji: zamierzał przywieźć jak najlepsze zbiory dla Państwowego Muzeum Przyrodniczego w Warszawie; dalej, przywieźć dla Ogrodu Zoologicznego w Poznaniu, w miarę finansowych możliwości, sforę żywych zwierząt z puszczy; a owe pół ambicji dotyczyło spraw literackich. Postanowił spisywać od samego początku swe wrażenia i korespondencje przesyłać do Polski; do ,,Dziennika Poznańskie- 20 płacić według umowy po dwadzieścia złotych za artykuł. Podczas jazdy na rzecznym statku w górę Amazonki wśród bajkowych nastrojów, puszczy kipiącej tropikalnym bogactwem, wśród stawania się rzeczywistością dawnych snów — pisał przyrzeczone korespondencje. Były to mniej więcej pierwsze rozdziały późniejszej książki „Ryby śpiewają w Ukajali". Pisał je ręcznie, maczkiem w dwóch egzemplarzach, co było udręką nie lada, bo pot mu wciąż kapał z czoła i nosa na papier i, jakby protestując przeciw tej pisaninie, zamazywał litery. Potem zdobył się na jeszcze jeden wysiłek: przepisał' te same felietony po raz trzeci i wysłał je do „Gazety Polskiej" w Warszawie z wesołą prośbą, by redakcja odpisała mu do Iąuitos i go uspokoiła, iż kartki jego wrzuciła naprawdę do kosza, a nie użyła ich gorzej, na przykład do celów higienicznych. Żartobliwy ton był uzasadniony. Arkady Fiedler jeszcze w Polsce, przed wyjazdem, zaproponował serdecznym listem swe usługi „Gazecie Polskiej". Ale „Gazeta", bogaty organ rządowy, potęga, prominencja, ani nie raczyła odpisać. Swe progi uważała za zbyt wysokie dla nie znanego nikomu obieżyświata. Jednak, gdy kartki znad Amazonki dotarły do Warszawy, a ktoś w „Gazecie" przypadkiem na nie zerknął, wybuchła bomba. Zawrzało w „Gazecie": żywo pisane felieto- 21 naglący telegram z Warszawy, żeby pisał jak najwięcej, jak najczęściej, i to po 50 złotych za felieton. Więc pisał już w trzech kopiach. Oczy trochę bolały, ale wena była. Gdy wrócił do Polski, stwierdził z radością, że Warszawa, a z nią cała Polska, była pełna entuzjazmu dla autora ucayalskich przeżyć, tak nie znanego jeszcze przed rokiem. Mocno wszedł do serca Warszawy. Serdecznie go przyjęła i już nigdy nie ostygła w stosunku do niego. A „Gazeta Polska"? Przed rokiem milczała, lecz teraz za ogłoszenia drukowane na stronicach, gdzie były felietony z Ucayali, brała od klientów o 50 procent więcej niż na innych stronach. Tak felietony się podobały. Po sukcesie książki „Ryby śpiewają w Ukajali" otwierała się przed jej autorem nowa, płodna droga podróżnika i literata. Wchodził na nią z żarem w duszy i z nieprzepartą pasją ku Wielkiej Przygodzie swego życia. Miał trzy cechy, ważne przy takim trybie życia, mianowicie: zdrowe, uodpornione ciało, zdolność namiętnych wizji i wytrwałą, silną wolę. Nie dziw więc, że potrafił autor osiągnąć niezłe wyniki, tym bardziej że, jak zawsze podkreślał, nigdy nie podróżował po to, aby się przewietrzyć. Jego wyprawy zawsze miały i mają realny cel: najpierw wyjeżdżał jako przyrodnik rodnik i literat. Do dnia dzisiejszego odbył dwadzieścia trzy ważniejsze podróże. Oto one, plon pracowitego życia podróżnika i pisarza: 1927 r. 1928—9 r. 1933—4 r. 22 1935 r. 1937—8 r. 1939 r. 1940 r. 1942—3 r. 1945 r. 1948 r. 1952—3 r. wyprawa myśliwska do północnej Norwegii; wyprawa zoologiczna do południowej Brazylii celem zebrania okazów fauny dla Muzeum Przyrodniczego w Poznaniu, dla poznańskiego Ogrodu Zoologicznego, Uniwersytetu Poznańskiego i Palmiarni; wyprawa zoologiczna nad Amazonkę i do wschodniego Peru celem zebrania okazów fauny dla Państwowego Muzeum Zoologicznego w Warszawie; do Kanady w tym samym celu; Madagaskar; wyspa Tahiti, gdzie zastała go wojna; Francja, Wielka Brytania, w wojsku polskim; USA, Trynidad, Gujana, Brazylia; Kanada; Meksyk; ZSRR, w tym Gruzja; 1956—7 r. —Indochiny (Północny wiei-nam, Laos, Kambodża); 1959—60 r. — Afryka Zachodnia (Gwinea, Ghana); 1961 r. — Kanada północno-zachodnia; 1963—4 r. — Brazylia, Gujana Brytyjska; 1965—6 r. — Madagaskar; 1967 r. — Brazylia, głównie Amazonia; 1968 r. — ZSRR, północno-wschodnia Syberia; 1969 r. — Afryka Zachodnia, Nigeria; 1970 r. — Peru; 1971 r. — Afryka Zachodnia; 1972 r. — Kanada Zachodnia; 1973 r. — Ameryka Południowa, rejs okrężny celem uzupełnienia eksponatów do Muzeum--Pracowni. Jak widać z powyższego, owej Wielkiej Przygody, wymarzonej w młodych latach, szukał pisarz w różnych zakątkach świata. Szuka do dziś. Wszędzie znajdował ciekawą przygodę. Wyrobił w sobie instynkt łowcy, wrażliwego na wszystko, co w przyrodzie ciekawe i porywające. Już przed drugą wojną światową publicysta poznański, Allan Kosko, pisał, że nie wiadomo, co u Fiedlera ciekawsze: jego życie czy jego książki. W istocie, z wielu przeżyć na świecie tylko niewielka część przedostała się do książek pisarza. Jedno zastrzeżenie: słuchając takiego wychwalania życia autora, można by błędnie 24 nie, nie! Tak dobrze nie było. Los nie szczędził mu zgrzytów ani ciosów. Bujnym swym życiem autor siał wiele wiatru dookoła, więc niejedną zbierał burzę: niektórzy koledzy po piórze nie ułatwiali mu życia; nie omijały go tropikalne malarie ani tyfusy, a nad Me-kongiem w Indochinach już właziły w niego zabójcze ameby. Jednak zawsze miał dość sił, by w porę się otrząsnąć, szybko się podnieść i dojść do równowagi. Górę brały uodpornione ciało i zdolność namiętnych wizji. Polaków zamorskich ragnąc rzucić więcej światła na podróże mego ojca, nie mogę pominąć jego związków z Polonią. Sięgają zarania wypraw pisarza. Więzi z Polakami na obczyźnie zawsze były niezmiernie istotną rzeczą w jego wyprawach i działaniu. Mój ojciec już w swej pierwszej podróży zamorskiej, do Parany w południowej Brazylii, w 1928 roku, spotykał się z wieloma Polakami, żyjącymi w tych stronach. Jeszcze wtedy nie znał dobrze języka portugalskiego ni hiszpańskiego, więc w Brazylii czuł się pewniej wśród swoich. W Paranie nabierał tropikalnego oddechu, zaczął poznawać urok świata egzotycznego i w tym pomagali mu tamtejsi Polacy. W drugim tomie autobiografii, „Wiek męski — zwycięski", który ukaże się w księgarniach w 1975 roku, tak o Polakach z Parany pisze: „...Wszędzie tam, gdzie żyli polscy koloniści, rodacy udzielali nam serdecznej pomocy i w wielkiej mierze im to zawdzięczaliśmy, że można było przywieźć do Polski tak bogatą zdobycz: dla Poznańskiego Mu- 26 100 ssaków, 46 gadów i płazów, 4000 motyli i 2000 chrząszczy; dla poznańskiego Ogrodu Zoologicznego blisko trzydzieści żywych ssaków i ptaków; dla Uniwersytetu Poznańskiego — żywego jaszczura, olbrzymiego teju, (Tupinambis teguixin); dla poznańskiej Palmiarni przeszło dwadzieścia różnych, zdrowo rozrastających się storczyków..." W czasach parańskiej wyprawy ojciec szczerze się zaprzyjaźnił z kolonistą polskim, Tomaszem Paziem, „polskim Indianinem", opisanym w książce „Rio de Oro", kapitalnym pośrednikiem między ojcem a ludźmi żyjącymi w puszczy. Także bracia Dąbrowscy, synowie czcigodnego osadnika polskiego w Candido de Abreu, 20-letni Michał i 15-letni Staszek, kucharz wyprawy -— należeli do grona oddanych współpracowników ekspedycji. Wtedy wszyscy mieszkali w domu Tadeusza Boreckiego, jeszcze jednej przyjaznej duszy w lasach Parany. Borecki był uprzednio członkiem brazylijskiej wyprawy Chrostowskiego i Tadeusza Ja-czewskiego, który później, w latach 1937— 39, kierował Państwowym Muzeum Zoologicznym w Warszawie, a w Polsce Ludowej był dyrektorem Instytutu Zoologicznego PAN. Pomimo że dzięki wyprawie parańskiej mój ojciec zdobył pewne doświadczenie i jego następne podróże dawały miłe owoce, a bariery językowe niknęły — nigdy nie osłabła więź pisarza z Polonią. Na jego po- 27 dróżniczych ściezKacn, Kiore wiuuiy p**.^ różne chaszcze, wśród ludzi o skórze brązowej i gorących, czarnych oczach — byli ludzie o jasnej skórze i o niebieskich oczach: Polacy. Udzielali podróżnikowi dachu nad głową i strawy, a nade wszystko darzyli go przyjaźnią. On zanosił rodakom nad Mekon-giem czy Amazonką opowieści o ojczystych polach i zanosił swą tęsknotę za Wielką Przygodą. Tam, nad Amazonką, Mekon-giem czy gdziekolwiek, widział inną tęsknotę: nostalgię duszy polskiej, głęboko nieraz chowaną. Ale ileż to razy przybysz znad Warty był świadkiem, jak opoka nagle pękała i wtedy oczy Janków czy Stachów zachodziły mgłą... Nazwiska Hieronima Obsta z Madagaskaru, księdza Ludwika Mokwy z północnej Kanady, Adama Krzemińskiego z Kolumbii Brytyjskiej, Jana Sobeckiego z Kano, Stanisława Kamińskiego z Vancouverur Lusi i Leonarda Ramczykowskićh z Wyspy Księcia Edwarda, i wielu, wielu innych Polaków rozsianych po świecie — to nazwiska przyjaciół. Różnie ojciec do nich docierał; czasem na miejscu, podczas podróży, poznawał jednych przez drugich. Od lat ma kontakt z Towarzystwem Łączności z Polonią Zagraniczną w Warszawie. Stamtąd pisarz otrzymywał niejeden cenny adres Polaka za morzem. Na początku zawsze to był tylko adres nieznanego rodaka, lecz jakże często stanowił drogę do uroczego człowieka i do przyjaźni z nim. 28 1973, w czasie trzymiesięcznej podróży do Ameryki Południowej po eksponaty dla Mu-zeum-Pracowni. W pół godziny po dobiciu statku do Rio de Janeiro miał już wszystkie zbiory na pokładzie. Kto je przy taszczył? Oczywiście Polacy: Tadeusz i Zofia Maty-siakowie, urocze małżeństwo mieszkające na stałe w Rio; wypróbowani przyjaciele pisarza od długich lat. Autor wiele razy nam opowiadał o tej wyjątkowej serdeczności Polaków na obczyźnie, o ich zdumiewającej sile uczucia! Często dumał: „Może to owa nostalgia, zawsze obecna, pogłębiała dodatnie cechy Polaków za morzami?..." I dodawał: „Mówi się u nas, że nie ma miejsca na świecie, gdzie by nie było Polaków. Wiele w tym racji, ale to chyba za mało. Należałoby raczej powiedzieć: nie ma miejsca, gdzie by się nie znaleźli przyjaźni Polacy". 7. Nie zawiódł i __zupełnie odrębnym okresem w życiu i twórczości mego ojca była druga wojna światowa. Wybuch jej zaskoczył go na dalekiej wyspie Tahiti, na Oceanie Spokojnym. Przypłynął tu, by napisać książkę o blaskach i cieniach rajskiego ustronia, ale dobiegające na ów koniec świata wieści z napadniętej przez hitlerowców Polski obróciły wszystko wniwecz. Były brutalnym ciosem tym dotkliwszym dla autora, że na tej wyspie ,,słońca, śpiewu, wina i miłości" otaczały go nastroje zwariowanej sielanki. Dalsze pisanie na Tahiti stało się niemożliwe, wrzucił notatki do walizki. Tymczasem cała wyspa niewiele przejęła się wojną. Zmagania w Europie nie zakłóciły beztroskiej aury wśród licznie żyjących tam młodych Francuzów i Anglików. Na wieść o tworzącej się we Francji armii polskiej pisarz opuścił Tahiti i na początku roku 1940 zgłosił się w naszym wojsku. Potem była Wielka Brytania. Jeszcze w tym samym 1940 roku zameldował się u genera- 30 ici i_>iivwjLaj\.icyu w jLiuiiiayuit; z. piusucj. o wy- słanie go do polskiego dywizjonu 303, zdobywającego właśnie rozgłos w walkach pod niebem Anglii. Wielu polskich literatów znalazło się wtedy w Wielkiej Brytanii, lecz nikt nie uchwycił wyjątkowej gratki prócz ojca. Czy zabrakło im instynktu pisarskiego, wyczucia ważności dziejowego momentu? Ojciec dostał się w Northolt, lotniczej bazie dywizjonu 303, do dzielnych myśliwców i o ich bohaterskich zmaganiach w słynnej Bitwie o Anglię 1940 roku napisał książkę „Dywizjon 303". Pisarz przyrody i podróżnik został więc korespondentem wojennym. Taki był wymóg czasu; tak nakazywały instynkt pisarski i patriotyzm. Książka „Dywizjon 303", pisana żarliwym piórem, chwyciła za serca od razu. Jej podziemne wydania w 1943 roku, w okupowanej Polsce, były dla tysięcy Polaków największym pokrzepieniem ducha w owych ciężkich chwilach hitlerowskiej nocy. Tuż po wojnie, w roku 1946, tak o książce pisał w „Odrodzeniu" J. A. Szczepański: „...Czym był «Dywizjon 303» dla kraju w okresie okupacji, pamiętamy dobrze. Wydania podziemne tej książki krążyły z rąk do rąk, czytano je z najgłębszym wzruszeniem i z wypiekami na twarzy, kolportowano na wszelkie sposoby. Znam pewnego doktora, który nie wahał się przepisać egzemplarza w całości na maszynie... Fied-ler zaspokajał głód romantyzmu, głód wal- 31 łu rownycn z lowuyim... x iCu tx mywał w duszy polskiej mit wojny taki, jaki wpoił nam, Polakom, Sienkiewicz... Opisy wojenne Fiedlera są barwne, plastyczne, sienkiewiczowskie... Książka Fiedlera była w okresie okupacji czynem patriotycznym..." A w tym samym roku, 1946, Janina Przy-bylska uderza w „Głosie Wielkopolskim" we wzruszającą nutą: „...Kochaliśmy cię, Arkady Fiedlerze, za tę książkę w Warszawie okupowanej!..." Dzisiaj książka „Dywizjon 303" stała się w Polsce Ludowej lekturą szkolną dla młodzieży. Jest wydawana w dużych nakładach, błyskawicznie się rozchodzących. Stutysięczne nakłady znikają jak kamień w wodzie j dziś książka ciągle trafia do serc czytelników. Instynkt pisarza nie zawiódł. Po napisaniu „Dywizjonu 303" powstało pytanie: co dalej? Pytanie charakterystyczne dla niezmordowanego trybu życia autora, jego wiecznej pasji dążenia naprzód, nie tylko w puszczy, ale także w twórczości. Owo „co dalej?" pchnęło go w 1942 roku na burzliwe wody Oceanu Atlantyckiego. Przez półtora roku żył autor na polskich statkach handlowych, pływających w konwojach. Otaczała go atmosfera poświęcenia i ofiarności marynarzy polskich; ich koleżeństwo i odwaga. Przeżycia te ujął w książce „Dziękuję ci, kapitanie". Stała się, podobnie jak „Dywizjon 303", bestsellerem. Już w roku „...«Dziękuję ci, kapitanie» — to cykl kapitalnych, a prawdziwych opowieści..." Obydwie książki są osobnym rozdziałem w twórczości mego ojca, autora przecież podróżniczego, miłośnika puszczy. Powstały w czasie wojny, ale dziś, w czasie pokoju, nie słabnie ich wartość i nie gaśnie zapał czytelników; raczej jakby się wzmagał. Obydwie książki są stale młode i pociągają. Dalibóg, instynkt pisarza nie zawiódł. i»* 32 o. wscnoania T _ en rozdział i następny poświęcam podróżom ojca z synem, wyprawom przyjaciela z przyjacielem po słońce i ku ludziom egzotycznym. A także, by stwierdzić, że choć wszędzie było jak w raju, to powrót do rodzinnego Puszczykówka był zawsze najmilszy. Gdy latem, w roku 1968, wyjechaliśmy po raz pierwszy razem na Syberię, ten młodszy towarzysz podróży, czyli ja, uczył się od starszego, jak przeżywać piękną tajgę Syberii — uczył się jeszcze w Moskwie, w Galerii Tretiakowskiej, przed obrazami Szyszkina i jemu podobnych malarzy. A gdy znaleźliśmy się w tajdze prawdziwej, tej z ,,żywicy i konarów", młodszy ze skóry wychodził, by okazać się dzielnym towarzyszem wytrawnego podróżnika. I strzelił ga-fę. Pozbył się, nierozważny włóczęga, całego zapasu płynu antykomarowego. Było to u podnóży gór Sichote-Alin, nad dziką rzeką Aniujem, gdzie łowiliśmy tajmienie, syberyjskie ryby olbrzymy. Towarzyszyli nam Udechejcy, skośnoocy mieszkańcy tajgi, 34 y Z-,CUfc:Z,CllU 1X11, miłym chłopom, byśmy dobrze czuli się wśród nich, więc na całą noc wypłynęli łodzią, ażeby ubić dla nas kaczki. Przed wyruszeniem poprosili mnie o płyn antykoma-rowy. Bez wahania wręczyłem myśliwym cały zapas, bo komarów w naszym obozie akurat nie było. Radowało mnie, że mogłem pomóc Udechejcom. Była to, niestety, zbyt wczesna radość. Ledwie myśliwi zniknęli za skrętem rzeki, komary i meszki, demony z piekła rodem, jakby zwąchawszy, żeśmy bezbronni, rzuciły się krociami na ojca i mnie, kłując tak zjadliwie, że człek najchętniej wiałby, gdzie pieprz rośnie. Ręce i twarze spuchły nam jak banie, nerwy napięły się nie najgorzej, zęby zacisnęliśmy, aż w końcu ojciec sięgnął po flaszkę ,,Sto-licznej" i wycedził: — Klin, klinem — plaga, plagą... I wytrąbiliśmy. Udrękę komarów jakby diabli wzięli, a nas ogarnęło błogie wytchnienie. Na drugi dzień mniej błoga zgaga i krzywe odczucie — a fe! — że szlachetny odruch nie zawsze popłacał. Tym bardziej że Udechejcy mieli pecha i guzik upolowali. Ale gdy w kilka dni później dotarliśmy do Jakutów, chyba najprzyjaźniejszego Polakom narodu pod słońcem, kąśliwa przygoda poszła w zapomnienie. Teraz — a było to w mieścinie Czurapczy, o 200 km na wschód od Jakucka — podwójnie wychodziłem ze skóry, żeby naprawić błąd. Z całą 35 SapoWieaziamoscią przyjąiem na swe kiepurowe gardło obowiązek zaśpiewania Jakutom polskiej pieśni. Dla nich śpiew, jak tajga, jest niemal niezbędny do życia. Więc w czasie jakuckiej biesiady weselnej w Czurapczy zaryczałem jak bawół, aż szyby zadrżały, a także serce ojca w obawie o los piosenki, lecz skończyło się dobrze: przyjaciele Jakuci bili brawa i nawet — 0 nieba — wołali o bis. W olbrzymiej izbie weselnej co rusz ktoś z setki biesiadników zrywał się i na cześć pary młodej walił zamaszystą mowę. Przemówił także mój ojciec, sprawiając tym radość pannie młodej, dwudziestokilkuletniej Jakutce, nauczycielce języka angielskiego. Mówił po angielsku, a ona słowa jego tłumaczyła od razu na język jakucki, zyskując poklask gości. Młoda Jakutka aż kraśniata z zadowolenia i dumy. Potem znaleźliśmy się bliżej Pacyfiku w okolicach Chabarowska, nad rzekami Us-suri i Amurem. W podmiejskiej daczy pisarza Aleksandrowskiego, złoto-człowieka 1 naszego przyjaciela, zażywaliśmy miodów serdecznej gościnności, a także miodu pszczelego, że palce lizać. Wszędzie wokół, nad Ussuri i Amurem, dostrzegaliśmy masę zachwycających, miododajnych kwiatów, do których hurmą leciały pszczoły. I inni goście: motyle Papilio. Ojciec zapalił się na ich widok i skoczył po siatkę. Byłem z rodziną Aleksandrowskich świadkiem zajmującego pojedynku. Z jednej strony udział wieka obytego z puszczą, znającego motyle jak swą kieszeń — z drugiej strony Papilio, dziecko tajgi, płochy jak panna, nerwowy i czujny; nie upijał się zbytnio słodkim nektarem kwiatu, był ostrożny. Spotkały się dwa instynkty: człowieka-łowcy i motyla — czujności nabytej od pokoleń. Kto wygra, kto przechytrzy drugiego? Jakiś osobliwy turniej nad Ussuri. Ojciec zaczął skradać się, ale instynkt motyla działał niezawodnie. Poderwał się błyskawicznie i usiadł dziesięć kroków dalej. Doświadczony łowca zmienił więc taktykę. Przyczaił się, a potem jak burza, jak młokos skoczył do motyla. Machnięcie i Papilio szamotał się w siatce. Instynkt łowcy zwyciężył. Ale on nie był zawzięty. Widział po zużytych skrzydłach Papilionida, że to jakiś wyga, wyjadacz, nestor motyli — więc puścił go na wolność. A mnie przypomniał się miły wiersz poety poznańskiego, Bronisława Przyłuskiego, który napisał w roku 1936 o mym ojcu: Samotniku pobożny, strachu na papugi, Zatruty dnem cieplarni pijaku Amazonki, Łowco skrzydeł motylich, apostole długi, Przyjacielu storczyków, pułapko na pająki! Dowiedz się, że od jutra po puszczy z tobą łażę, nabitą, A wracać będziemy lasem, gdzie morpho w tumanie marzeń Jak kokarda na główce twojej Basi zakwita. ivauaua G< dy w roku 1969 bobrowałem z ojcem w Afryce Zachodniej, motyli było co kot napłakał. Zawiodły zupełnie. Lecz było sto innych przeżyć. Choćby z kobietami na targu. Siłą niemal chciały nam sprzedać owoce. Owoce rzecz dobra, ale nas wtedy bardziej interesowało fotografowanie kobiecin. A one, herod-babsztyle afrykańskie, wpadały w szewską pasję; dziarsko a krzykliwie zamierzały się twardymi ananasami na nasze cenne ,,rolleiflexy" i niemal powstała bieda. Dopiero, gdy huknęliśmy na nie, a huknęliśmy po polsku, przyzywając do pomocy tysiące diabłów, wiele beczek tudzież fur — wtedy dopiero srogie Ksanty-py, choć słowa nie rozumiejąc, ochłonęły i podały tył. Ojciec następnie spytał mnie: — Arkady, gdzieś ty się tak dobrze kląć nauczył?... I wyobraźcie sobie, byłem dumny jak paw. W tejże Nigerii ojciec, autor nie tylko książek, lecz także niezłych krotochwil, chciał mnie ożenić. Zaczął niby-pertraktacje 39 ł iuuz.uiq umj-^ynSKą poa Lagos, siuiują ju, a pomagaj mu rodak, inżynier Rozmus z Rybnika, pracujący w rządzie nigeryj-skim, człowi^łc gołębiego serca, a jak szczygieł wesoły, pziewczyna, ewentualna przyszła moja żona, była warta w oczach rodziny wiele s^tuk bydła, w naszych oczach mniej sztuk, ^rięc żartobliwe targi poszły na całego. Towarzyszyły im z obu stron salwy wesołego śrąiechu, nastrój był zachęcający, ale nie wy$okość posagu: wciąż sztywno wynosił ileś tani sztuk bydła, czyli 150 funtów nigeryj$kichr czyli 420 dolarów amerykańskich, i ąni funia mniej. Cholernie dużo, choć dziewoja z narodu Joruba wyglądała wcale, wcal^. Nie została więc moją ,,żoną" i towarzyszką (na okres podróży, rzecz jasna), i machną-wszy ręką, z lekka zawiedzeni, wróciliśmy